W innym od twojego świecie, gdzie Ziemia jest dyskiem podtrzymywanym przez pulchnych i niezmordowanych synów Gai, a Słońce krąży wokół niej, w królestwie dobrej pani, magii uczą się mędrcy, wykorzystując ją dla dobra królowej i poddanych, a czasem własnych, pieczołowicie skrytych ambicji.
Na ziemi podlegającej koronie, w małej wsi, ani bogatej, ani biednej, żywot toczył się rytmem siewu, wzrostu, żniw i oczekiwania na rozkwitającą wiosnę. Mieszkający tam ludkowie rozpoczynali przygotowania do trudów utrzymującej ich, cyklicznej pracy, gdy pozostałości szklistego śniegu, napoczętego blaskiem i temperaturą, przebijały kwiaty o płatkach pysznej barwy lukru, rozlewanego śmiało na słodkich wypiekach lub kopalnianej soli, pożytkowanej jak przyprawy do mięsnych dań, podawanych na stołach zamożnych panów. Wtedy grubiutki, ale miękki puch, okrywający ziemię równo, jednolitym aksamitem, niczym delikatną, gładką, trwałą i kosztowną tkaniną, gdzieniegdzie czujnie zmarszczoną przemarszem polnej myszy, znikał z pól i lasów, z wiejskiej ścieżki i spadzistych dachów domów wielopokoleniowych rodzin. Chłopi wychodzili na pola, orali żyzną glebę i szeroko rozrzucali w nią nasiona, które kiełkowały w smukłe, strzeliste i silne, jak cięciwa zboża, tańczące na wiosennym wietrze, zazdroszczące życiodajnej barwy słońcu, jakby imitując jego pozbawiony wad koloryt.
Kobiety i mężczyźni dbali o uprawy, nawadniali, gdy nastała potrzeba, i pilnowali, by nie zalęgły się obleśnie łakome robale. Codziennie wychodzili na urodzajne pola, w cierpliwym, lecz nie niemym, bardziej rytmicznym i śpiewnym, oczekiwaniu na odpowiedni czas, by wreszcie, kiedy metodyczna tarcza słońca zakotwiczy najwyżej nad przyjaźnie błękitnym nieboskłonem, kosą i sierpem zebrać plon, którym wyżywią rozbrykane potomstwo i zmęczonych, zgarbionych wiekiem, ale nigdy nie pozbawionych dobrego humoru staruszków, siebie i nad wyraz gderliwych mieszkańców okolicznego miasta.