E-book
31.5
drukowana A5
57.06
Maktub znaczy zapisane

Bezpłatny fragment - Maktub znaczy zapisane


5
Objętość:
172 str.
ISBN:
978-83-8369-621-8
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 57.06

„Żyjemy w czasach, w których rządzą nami nieznane siły, ściany mają uszy, a zjawy pojawiają się we dnie.”

— Nadżib Mahfuz, Karnak

Odloty/Przyloty

Samolot wzbija się w powietrze, a moje serce toczy strach. Zjeżdża: strach i serce, w dół, w kierunku ściśniętego jeszcze bardziej żołądka. Nie boję się lotu. Ani bomby, terrorystów, turbulencji czy samotnej brzozy. Lecę wprost w przeciwną stronę, ale nie wiem, jak będzie mi się mieszkać w islamskim kraju. Zwłaszcza, że po arabsku powiem tylko jakieś Salam alejkum, a i to drżącym głosem.

Wznosimy się. Czuję jak moje uszy reagują na zmianę ciśnienia. A to tylko ciśnienie, myślę sobie, czy zmiana w życiu? Naukowo brzmiące wyjaśnienia w mojej popsutej książkami, studiami i intelektualnym rozmienianiem się na drobne postmodernistycznej głowie, rozprutej wyjaśnieniem, gotową definicją na wszystko. Ta ciemna siła — zwij ją ciśnieniem czy uwolnieniem: ale ona jest, wciska ci uszy do środka głowy, tak, że wciąż musisz odkrztuszać powietrze, tkanka mózgu szemrze jękiem bezdusznym, a w głowie strzela coś, chrobocze źle.

Czarterowy fotel jest twardy, pas uwiera w uda. Uspokajająco patrzę przez okrągłe okno, na zewnątrz siebie: strach urósł do takich rozmiarów, że wzdęta obawą, cała wypełniłam wnętrze samolotu. Po prawej stronie widzę Warszawę w późnopaździernikowym świcie. Z chmur jak wata cukrowa, różowozłociście wynurzają się patyki warszawskich wieżowców, podświetlonych rozkapryszonym, niedobudzonym słonecznym blaskiem. Od nieba odbija się i leci w dół Pałac Kultury i Nauki, oświetlony jednym zaledwie rosochatym promieniem, który rozlał się dokładnie dla mnie, dokładnie tam, na tym złudnym, stalinowskim pozdrowieniu dla narodu polskiego. Widzę, jak żegna mnie kraj: symbol jego stolicy mruga w moją stronę. I mrugają cztery najwyższe wieżowce obok — jego bracia w dumie, sygnalizujący dyskretnie, że jakiś czas temu z socjalizmu przeszliśmy do nowego ładu: big deal, wybawienia chromych komunizmem, współczesnej koślawej religii, co ją ktoś nazwał kapitalizmem. Dokładnie to mocno i dobitnie mówi mi na pożegnanie tętniący od środka zielonkawym blaskiem wieżowiec hotelu Marriot i bardziej wpadający w tym świetle w granat ORCO Tower, w którym miałam nawet kiedyś pracować.

Ten widok pamiętam szczególnie wyraźnie: siny pejzaż mgławego powietrza z którym łączyło mnie dotąd wszystko w czasie i przestrzeni, a w nim jak kleks znaczenia, czytelne w tamtej chwili tylko dla mnie, kilka zdań pożegnania wyszeptane od martwych z natury budynków. Tanie wzruszenie, organiczny strach. Nie wiem, czy wrócę, tłucze się w głowie, jakbym jechała na misję do Afganistanu. W tamtej chwili nie wiedziałam, że wyruszam w podróż, żeby spotkać i rozpoznać samą siebie. Takie spotkanie — bez kontekstu, nagie, podobno rodzi nowego człowieka. Dlatego była to przeczuwana we krwi prawda, ostatni raz widziałam Pałac Kultury i Nauki jako osoba, którą natenczas byłam.

Choć sen jaki miałam dzień wcześniej podpowiadał mi, że w kraju faraonów stanie się coś istotnego w moim wewnętrznym świecie. Śniłam twarz Sfinksa wynurzającą się z oparów sinej mgły, który niezrozumiałym językiem, pierwotnym jak pustynny pył wołał mnie i przynaglał do żwawszego przybycia, zapraszał w egipskie diuny. Postać ze snu słowem nie wspomniała, że w Egipcie nastąpi dla mnie Wszystko.

/2024

Podróż do Egiptu zaczynam w Wielką Sobotę. Jadę przez wiosenną, ciepłą Polskę, prosto z dworca PKS w Kielcach. FlixBus wiezie mnie bezpośrednio na lotnisko, to jego przedostatni przystanek w stolicy i fakt ten uważam za naprawdę duże udogodnienie. Odprawa przebiega sprawnie, choć kolejki na lotnisku są długie i pokrętne. Grupa wylatujących z Warszawy jest liczna i zróżnicowana. Po raz pierwszy widzę w niej młodziutkiego, ciemnoskórego posiadacza dodatkowego chromosomu. Chłopiec ma rysy twarzy typowe dla zespołu. Jego rasę i pochodzenie zdradza właściwie tylko kolor skóry. Patrzę, jak jego starsza matka w hijabie gładzi go tkliwie po twarzy. Wygląda na zmęczoną, ale może to hijab w szarym kolorze uwypukla podkrążone, smutne oczy. Chłopiec ma jeszcze troje zdrowego rodzeństwa. W kolejce cieszy mnie też widok radosnej, siedmioosobowej rodziny muzułmańskiej, wygłupy małych dzieci i próby ich okiełznania przez łagodnego ojca, rozkochanym wzrokiem wpatrującego się w żonę, trzymającą przy piersi najmłodsze, kilkumiesięczne dziecko.

Naprawdę pokrzepia mnie to, co widzę. Choć z tyłu głowy podstępnie czai się świadomość, w jakiej kondycji jest obecnie świat, który zastały te niczemu niewinne dzieci. I z czym będą zmuszone się mierzyć. Ale czy myśmy wiedzieli? Czy wiedzieli nasi dziadkowie i pradziadkowie, wydając na świat tych, którzy byli przed nami? Prawda jest taka, że nic nie jest pewne i trzeba odnaleźć sens w tejże niepewności, inaczej życie staje się nie do zniesienia.

Samolot LOT-u jest potężny. To nowa maszyna, z wygodnymi fotelami, dostępem do gniazdka elektrycznego i USB, choć mnie przede wszystkim zachwyca fakt, że mogę nią lecieć bezpośrednio do Matki Świata: w 2014 roku połączenia bezpośrednie były niedostępne, a nawet gdyby takie były, nie mieściłyby się w moich możliwościach finansowych, dlatego leciałam do Kairu przez Hurghadę. Teraz mogę podróżować prosto do stolicy Egiptu i jestem za ten fakt wdzięczna.

Wylatujemy wieczorem. Już raz w tamtą stronę leciałam o tej porze, w kwietniu 2016 roku. Miałam wtedy przesiadkę we Frankfurcie i spędziłam kilka godzin na filozoficznych potyczkach z pewnym Rumunem. Tym razem nie wydarza mi się ani filozofia, ani mieszkaniec Transylwanii. Ale tak jak wtedy, obserwować mogę fascynujący zachód słońca. Prześwieca ono przez przerzedzone kryształki chmur w taki sposób, że wokół powstaje intensywny efekt halo, słońce okwita okrągłą, mieniącą się wszystkimi kolorami rozświetlonego pryzmatu, tęczą. Znak przymierza, którym ludzkość wzgardziła i nie zmienia swojego stanowiska w tej sprawie do dziś.

Rozsiadam się wygodnie w fotelu, popijam kawę i napawam się widokiem. Kontemplując światło i jego metafizykę, przez ułamek chwili czuję obecność tej Jedynej Siły, która utrzymuje równowagę między księżycem i słońcem, ustala odległości pomiędzy gwiazdami i sprawia, że nie ulegają one kolizji. Zastanawiam się nad Wielkim Wybuchem i nad tym, jak powstawał ten świat. Czy Wszystko, Co Jest, też musiało odbyć trening i na układach mniej złożonych niż obecny uczyć się obsługi świata, w który wcześniej tchnęło życie? I czy to możliwe, że ta sama siła niespełna dziesięć lat temu zawiodła mnie do miasta, ku któremu teraz na powrót podążam? Kręci mi się w głowie, jak zawsze, gdy wpuszczam w nią smugi Absolutu. Nie pozwalam temu wrażeniu rozgościć się we mnie dłużej. Jest zbyt wszechogarniające, bym chciała poddać mu się w otoczeniu tych wszystkich ludzi, w zamkniętej przestrzeni. Zbyt intymne, jak orgazm.

Podróż nie dłuży mi się, bo kiedy jestem w powietrzu, zawsze znika poczucie czasu, jeżeli zakotwiczona w wiecznym teraz, kiedykolwiek je jeszcze miewam. Jak bardzo zmieniło się moje życie przez ostatnie dziesięć lat pod kątem przeżywania i czucia tego typu spraw jak czasoprzestrzeń, wiem tylko ja. I tylko ja pojmuję sens i doniosłość tej zmiany. Nie podejmuję się tłumaczyć, bo to trzeba poczuć swoim własnym sercem. Wracam do samolotu.

Jakkolwiek to brzmi, jeszcze jednym powodem do wdzięczności staje się catering, oferowany przez linie lotnicze mojego ojczystego kraju dla podróżujących tym samolotem. Chusteczki dezynfekujące, profesjonalni stewardzi i stewardessy, ich serdeczność. Nie czuję wdzięczności personalnie, z powodu kanapki z kurczakiem, serwowanych orzeszków i napojów. Cieszę się jako Polka, której kraj dba o brzuchy i komfort cudzoziemców, którzy wybrali, by lecieć naszymi narodowymi liniami lotniczymi. Zawsze w otoczeniu cudzoziemców: czy to delegacji międzynarodowej, czy uchodźców z Ukrainy, czuję się współodpowiedzialna za ich komfort w naszym kraju. Podobnie w samolocie, zależy mi, by wielodzietna, muzułmańska rodzina i ciemnoskóry chłopiec z dodatkowym chromosomem, dobrze wspominali doświadczenie lotu. Odwracam się i szukam ich we wnętrzu samolotu. Wydają się być zadowoleni z przebiegu podróży, i to jest dla mnie wielkie.

Zapada zmrok, jak i ja zapadam się w przestronny fotel. Nie pamiętam podróży i tego, o czym w jej trakcie myślałam, jeżeli o czymkolwiek. Bycie nie potrzebuje opierać się na myśli, bo syci się samym sobą. Raz na jakiś czas spoglądam poza okno, a tam słońce już zaszło i migotają tylko gwiazdy, w ilości niepoliczalnej.

W pewnym momencie, patrzę nieco w przód. Widzę łunę, w kierunku której zmierzamy. Natychmiastowe ukłucie w sercu daje mi pewność, bo serce nie docieka. Serce — wie. „To Ty”, mówi moje „Ja” do miasta, które jest też moją matką, a nie tylko świata. To w nim umarłam i urodziłam się na nowo. Nie ma w tym żadnej metafory. Łuna pulsuje i obejmuje swoim blaskiem coraz szerzą krawędź ziemskiego firmamentu. Czterdzieści pięć minut później upewniam się po raz kolejny, że tak, serce zawsze wie. Przedmieścia Kairu kłują swoimi niepoliczalnymi iskierkami światła.

Kolejną godzinę lecimy nad Matką Świata, pogrążoną w świętym poście. Z góry miasto wygląda jak cmentarze polskie na zdjęciach z dronów, popularnych w datach 1 i 2 listopada. Które to skojarzenie natychmiast odsyła mnie do ostatniej październikowej nocy w 2014 roku, gdy po raz pierwszy leciałam do Egiptu: swoją przygodę z tym krajem zaczęłam w miesiącu w Polsce poświęconemu umarłym. Skojarzenie odsyła mnie też do hinduizmu i kultu aghori w Indiach. Mnisi aghori uważają, że ziemia i szeroko pojęte życie doczesne, jest kremacyjnym stosem. Zaskakująca konstatacja, bo w dobie dzisiejszego zanieczyszczenia Ziemi światłem, podróżując ponad najludniejszym miastem kontynentu afrykańskiego, trudno uciec od tego właśnie skojarzenia.

Śmierć, strata, nowy początek. Czym obdarzy mnie Kair tym razem?

Na powrót listopad 2014

Lądujemy w Hurghadzie. Samolot chwilę kołuje na czarnej płycie lotniska. Płyta jak dywan przypadkowo rozłożony w sinych piaskach, z migającym do mnie przyjazne powitanie morzem po jednej, a dostojnie w swej senności rozciągniętymi górami po drugiej stronie horyzontu. Lekkie turbulencje pogłębiają oddech, urealniają bicie serca powodowane nowym miejscem, z nową, nieznaną energią i wyzwaniem wpisanym w jej poznanie.

Bicie braw dla pilota, polskie jak kiełbasa krakowska, powoduje słabość i zawstydzenie, jakby to był dawny, barbarzyński zwyczaj, niepożądany w lepszym towarzystwie. Włosi klaszczą w dniu pogrzebu. My — bojaźliwie patrzący w stronę samolotów, bo w katastrofie onegdaj zginęła Anna Jantar a potem prezydent Rzeczypospolitej i najważniejsi generałowie, mamy więc czego się bać i powinniśmy właśnie klaskać długo i namolnie, zwłaszcza, gdy przebywamy w powietrzu, a kapitanowi statku latającego uda się bezpiecznie i w pełni spocząć w kojącej grawitacji planety. Ja tego nie robię. Ja jestem z Europy, która nieco szerszy ma horyzont i klaszcze wyłącznie w operze, myślę sobie głupio. Moja babcia: osoba tak prosta jak głęboka, przy wznoszeniu się maszyny krzyczałaby o Złym. Gdyby dożyła lądowania, od razu skojarzyłaby pewnie, że ta nasza narodowa katastrofa to nie wina brzozy, tylko właśnie Złego, od którego codziennie żąda wybawienia, odmawiając liczne pacierze. W samolocie też zaczęłaby się modlić: już przy starcie zmówiłaby koronkę do bożego miłosierdzia, a potem płakałaby ze szczęścia w tym właśnie momencie, gdy kółka szarpnęłyby maszyną w miłosnym zwarciu z płytą lotniska. Ja nie. Jako mieszkanka kontynentu Europa, dostojnie i z miną oddającą powagę tego faktu, ląduję w północnej Afryce. Za chwilę dojdzie do konfrontacji, z tą wybraną przeze mnie prawdą. Teraz — kołujemy, a ja patrzę przez okrągły bulaj okna na ten blask, zwielokrotniony pasami startowymi.

Otwierają się drzwi i w ciało uderza intensywny zapach morza, jakby pierwszy wychodzi mi na spotkanie. Wita mnie, wstrząsa ciałem. Zaskakuje umysł. To chwila której nigdy nie zapomnę, bezcenna jak ta, gdy pierwszy raz w życiu zobaczyłam bezkres Bałtyku, na koloniach w Dźwirzynie.

Nie da się wymazać tego pierwszego momentu na obcej ziemi, składającego się wyłącznie z wdechu hurgadzkiego powietrza. Jakiej woni oczekiwałam? Nie wiem do dziś. Może chciałam zapachu rozgniecionego liścia topoli, albo jarzębiny. Mógł mi się w głowie tłuc zapach nigdy jeszcze nie odczuty, ale intensywny i miły zmysłom. Tymczasem to morze — znana woń, w nieznanej przestrzeni. Ostra, tnąca przestrzeń jak grotem. Niekoniecznie przyjemna. Słońce razi w twarz, ludzie nadal biją brawo. To właśnie ta chwila, zaczyna nowe we mnie.

Wychodzę na trap. Zagubiona, w ścisku, między Polakami. Mocno trzymam się barierki, pilnując, żeby wiatr nie wdmuchnął mnie z powrotem do środka samolotu. Krótka podróż autobusem przez błyszczącą jak grzbiet ryby płytę, i wysiadamy na śliskim lotnisku, oprawionym w szkło i granit. Odprawa w kolejce, odebranie plecaka i krótka rozmowa z piękną arabską panią w sztafażu rodem z Zachodu: z odkrytą głową i w białej bluzce, z czerwonymi ustami i wydobywającą się z nich wąską wstążką bezbłędnego angielskiego akcentu. Kupiony starter do telefonu, za kilkadziesiąt dolców. Wysłany sms do Polski, że samolot nie został zestrzelony, a ja żyję i mam się dobrze na tyle, żeby informować o tym stary kontynent. I można wyjść na zewnątrz, by od razu cofnąć się w tył. Przysiadasz na brzemiennym w łachy plecaku, i próbujesz obmyślić fortel. Jak nie dać się pożreć ławicy taksówkarzy?

Oni — osobna nacja egipska. W miejscach gdzie węszą klienta, zasysają cię jak morze, czarując uśmiechem, sycząc w ucho „taxi”, bądź przeciwnie, wykrzykując namiętnie to tu, to tam. „Taxi, taxi, madame!” Co powiedzieć, i jak, to „no, thank you” ma brzmieć sympatycznie, wypowiadać je z wyuczoną nieśmiałością, czy przeciwnie, władczo? Rozterki hałagi bez głębszych doświadczeń z ludem pochodzącym z kraju, którego głównym filarem gospodarki jest turystyka, ostatnio w kryzysie. Poradzić musisz sobie po amatorsku, nie łapaniem ich spojrzeń w locie, brakiem uśmiechu na twarzy. Gburowatością.

Oczekiwanie wydłuża się, kolejne fale Europejczyków o twarzach szarobiałych jak marcowy śnieg, zalewają płytę przed samym wyjściem na lotnisko. Rachityczne palmy szumią pustym dźwiękiem, jakby były z plastiku: kto wie, może są, tak dziwnie błyszczą, nienaturalnie zasnute pyłem, zagłuszane krzykami taksówkarzy — w domyśle przyjaznymi, a realnie trącającymi desperacją. Tu — wszędzie jest przestrzeń, duża i obca. Wypełnia sobą brak przytulonych do siebie budowli czy drzew, które znam z Europy. Powietrze krystalicznie czyste, wezbrane piachem i tą pustką przytłacza jak życie. Przestrzeń karmi świadomość wrażeniem, że człowiek przebywa na najwyższej górze świata i patrzy na boki, rozgarniając ramionami przejrzystą firanę dookolnej atmosfery. A ona nie chce się nagiąć do jakiegokolwiek kształtu, który zamknąłby jej horyzont. Ten — dzieli krajobraz na górę i dół, jak od linijki. Ani ptaka, który przeciąłby ten nieskończony błękit. Obserwując idealnie prostą linię między ziemią a niebem, człowiek wątpi w ustalony kształt planety. Że okrągła. Powietrze ma zaskakująco złoty kolor. Wyzłaca bezdomne niebo w kolorze polskiej niezapominajki, kasuje ten błękit do bieli. Słońce odbija się w kwarcu pod stopami, w powietrzu i na ubraniach, oślepiając z każdej strony nienawykłe do jego zwielokrotnionego blasku oczy.

Czekam na Assada — męża Polki, którą zaczepiłam dwa dni wcześniej przez internet, żeby na wszelki wypadek mieć jakiś kontakt z osobą, którą rozumiem pod kątem wypowiadanych słów w pierwszych godzinach w Egipcie. Docelowo mam trafić do Kairu, a jestem 450 km od miasta, w międzynarodowym kurorcie. Nie znam języka, obyczaju, jestem totalnie obca, do tego pewno postrzegana jako turystka podróżująca samotnie do kraju kwitnącego turystyką, także seksualną. Tak wtedy myślę. Boję się, obawa zakleja mi serce, jak mordoklejka usta. Tak musieli czuć się więźniowie Auschwitz, gdy stali na dziedzińcu i wsłuchiwali się w fałszywe nuty orkiestry przygrywającej ich rodzącemu się podstępnie dramatowi. Ta sama niepewność, bo człowiek — bez względu na okoliczności — funkcjonuje w podobnym rejestrze emocji. Ja — mam strach i tę niepewność utknięte po kieszeniach, tak samo musieli czuć i oni.

Wstępnie — jeszcze z Polski, wyszukałam jakiś nocleg w tanim hostelu. Ale po amatorsku nie zrobiłam rezerwacji. Kierował mną lęk, dlatego napisałam do Moniki, obcej kobiety mieszkającej w Hurghadzie, za to swojskiej tym samym językiem, tożsamością Polki. Ona wysłała do mnie swojego męża, Assada, ale nie dała mi jego numeru telefonu. Wypatruję go teraz, jak lokalne trawniki dżdżu.

Jest krępy, niski jak większość ludzi dojrzewających na słońcu, ma owalną, ciemną — prawie czarną twarz i ciepłe spojrzenie. Białka jego lekko skośnych oczu są żółtawe, wpadają w pomarańcz. Nieśmiały i bardzo sympatyczny, czytam tę aurę i bezbłędnie wyłapuję go z falującego morza taksówkarzy, desperacko próbujących wyłuskać z małży lotniska pojedyncze mlecznobiałe perły, które obdarzą ich obcą walutą. Wsiadamy do auta, którego koloru nie widać dobrze z powodu pyłu, do czego muszę przywyknąć, choć w tamtej chwili jeszcze tego nie wiem. Proszę by wiózł mnie na El Dahar, bo tam mam hotel — tak mu tłumaczę. Siadam jak mała mysz na tylnym siedzeniu, między fotelikiem, a stertami przykurzonych zabawek — małżeństwo ma dwójkę dzieci. Assad delikatnie zwraca mi uwagę, że to dziwna ulica na nocleg, bo podobno niebezpieczna: leży w starej części Hurghady, miasta, które obecnie rozrasta się i rozwija, ciągnąc się wzdłuż wybrzeża na długość przeszło 40 kilometrów. Nie wiedziałam tego dwa dni wcześniej. Skusiła mnie cena, zmusił czas wyjazdu. Do Egiptu wyprawiłam się jak na wakacje w Bieszczady. Na dwanaście godzin przed odlotem, siedząc na fryzjerskim fotelu doszłam do wniosku, że mogę potrzebować kontaktu z człowiekiem mówiącym w tym samym języku, skoro już wymyśliłam, że z oszczędności polecę lotem nie bezpośrednio do Kairu, tylko czarterem do Hurghady i stamtąd dopiero, lądem przeprawię się do stolicy.

Jedziemy metropolią. Ulica bez jednej dziury, czarna jak skóra Assada. Patrzę na trzy-, czteropiętrowe budynki, budowane z czerwonej cegły spojonej cementem jak nasz zupełnie, nieobrzucone, z pustymi oczodołami okien. Całe osiedle stoi nieruszone, mimo oczywistej dobrej pogody dla takiej roboty. Hurgadczycy budują, wspólną przestrzeń i przyszłość: kiedy akuratnie nie robią czegoś innego. Na ile tej przestrzeni, przyszłości starczy, wie Allah. Albo nawet on nie ma wyobrażenia tego, co człowiek wymyśli, żeby skomplikować plany boże. Są one niczym, w konfrontacji z naszą wolną wolą.

Mijamy przylepione do siebie sklepiki, jeden przy drugim, z szyldami w językach angielskim, rosyjskim i arabskim, budynki pękate i niskie, w łososiowym kolorze. Ulica meandruje między bardziej i mniej tłocznymi o tej porze dnia miejscami. Jest kwadrans po jedenastej, a Hurghada po sezonie. Dlatego na ulicach mijamy wyłącznie ciemne na twarzy, kwadratowe kobiety w czarnych hijabach, z plecionymi koszami na głowach. Idą, kręcąc mimowolnie tymi biodrami ciężkimi krągłością młyńskich kół, chybocząc się dostojnie, w lewo i w prawo, a ich biodra falują synchronicznie, jak łódki na falach przypływu. Mijamy goniące się dzieciaki, bose, ubrane w zupełnie europejskie dresy, chińskiej produkcji. Czarne, bezzębne siedmiolatki, z kędzierzawymi włosami, brudne, potargane i obowiązkowo uśmiechnięte. Assad trąbi na nie i zgania je z pasa ruchu, wykrzykuje coś gniewnie, chyba przeklina. Dzieci są wszędzie takie same. Przyglądam im się zza zakurzonej szyby i zachwycają mnie te ich czarne włosy, brudne twarze, bose, duże stopy. A potem nos rozdziera mi intensywny zapach, jak z przydomowego szamba, dolatujący zza otwartej na oścież bramy. Na murze wiszą sieci w pajęczynie wodorostów, falujących dostojnie. Mijamy targ rybny. Nie wiem o tym, że największy w mieście. To z niego wyszły kobiety, które widziałam idące chodnikiem. W głębi za placem, migocze morze, a może to tylko pobożne życzenie. Assad śmieje się ze mnie. Obserwował moją twarz w lusterku. Zbyt szybko się skrzywiłam.

— Przyzwyczajaj się, Kinga! To zapach prawdziwego Egiptu!

Hostel jest jak sejm polski. Skromny ale czysty. Ma pomalowane na zielono drzwi, odważnie i niechlujnie, rozsnute po kątach ciężkie, perskie dywany, wzorzystą terakotę. W środku jest ciemno ciemnością nie do końca egipską, panuje tam półmrok bardziej jak w kadrach nastrojowego, meksykańskiego thrillera. Pod sufitem sennie kręci się pożółkły wiatrak. Jego skrzydła rozgarniają sennie opar hurghadzkiego powietrza, w tym wnętrzu zielonkawy storą, rozszczepiającą światło dnia. W plamie światła którą rzuca kilkusegmentowe okno, onirycznie tańczą drobiny pyłu. Wokół panuje cisza. Za niewysoką konsolą sterczy czarny, duży jak na Egipcjanina mężczyzna z ujmującymi czarnymi barankami na głowie, w szarej galabiji. Młody i niemiły, denerwuje go chyba fakt, że jako kobieta podróżuję sama, albo ma gorszy dzień wśród setek lepszych. Białka jego oczu zezują na mnie z niechęcią. Zabiera mój plecak i bez słowa, bez uśmiechu — za to z obelżywym grymasem na twarzy, prowadzi mnie do pokoju zamykanego na haczyk.

Pokój jest czysty. Ma wyjście na balkon zamykane w taki sam sposób, jak drzwi wejściowe. Dwuskrzydłowe, pobielone wyjście w przestrzeń ulicy, opatrzone jest dwunastoma matowymi szybkami, jedna się zbiła więc ktoś wstawił w to miejsce tekturkę. Łóżko jest dwuosobowe. Ma zdobione wezgłowie, na wieki wieków przyczepione do ściany. Ponad nim, w prostej ramie, ktoś powiesił landszaft wycięty z kalendarza: jezioro z wcinającą się w kadr gałęzią sosny, poblakłe przyjaźnie, wpadające w błękit. Wyblakłe przypomnienie, że gdzieś tam w przestrzeni istnieje sobie Europa. Podłoga wyłożona jest białą terakotą. Przy ścianie stoi podłużna, delikatnie rzeźbiona szafa z drewna, krzywa, wsparta o ścianę jak trumna.

Dziękuję „barankowi” serdecznie, jak potrafię, prawie po angielsku. A potem rzucam się na łóżko, w ubraniach jak stoję, zapadam w „krótki”, kilkugodzinny sen, regenerujący nadwątlone podróżą siły.

Hurghada

Hurghadę założono na początku XX wieku. Jeszcze kilkanaście lat temu była małą wioską rybacką, z milordami — właścicielami, panami: nielicznymi poszukiwaczami ropy, pochodzenia brytyjskiego. Dziś to jeden z głównych kurortów położonych na wybrzeżu Morza Czerwonego i zarazem międzynarodowe centrum sportów wodnych, z najpiękniejszą rafą, jaką można zobaczyć w regionie. Administracyjnie, to główny ośrodek jednej z 29 egipskich muhafaz, czyli prowincji gubernatorskich, na które zgodnie z konstytucją, dzieli się Egipt. Muhafaza, wypowiedzieć to nienawykłym językiem, bez dzielenia na znajome słowa. Słowo brzmi śpiewniej, aksamitniej, niż nasze twarde „województwo”. Bo też i granice poszczególnych cząstek Egiptu nieostro wyznaczone w piasku, zatarte.

Prowincja Morza Czerwonego jest okręgiem nie byle jakim. Stanowi jeden z największych w Egipcie ośrodków turystycznych o znaczeniu międzynarodowym, a jej stolicą jest właśnie Hurghada. Nazwa miasta pochodzi od czerwonych jagód krzewu, z którego Beduini robią orzeźwiający napój.

Czy miasto jest arabskie? Tak, i nie. Jest jedyne w swoim rodzaju. Zamieszkuje je 161 tys. mieszkańców. W tym kilkanaście tysięcy cudzoziemców, i to oni są źródłem nieuchwytnego czaru i dwuznaczności tego miejsca. Miasto puchnie na boki od egzotycznych historii, które bez szerszego kontekstu są nieczytelne. O niektórych napomyka mi moja nowa koleżanka, Polka, która wyszła za Assada. Ot, historia ich miłości. Jest prosta: ona przyleciała tu kilka lat temu na wakacje. Assad był pierwszym mężczyzną, który ją zagadnął. To było im pisane. Mają dwójkę śniadych dzieci i właśnie zmieniają mieszkanie, z wynajmowanego na własnościowe. Żyją z turystyki. Assad dodatkowo czerpie ze słodyczy żony, ona z kolei — ze śmiechu, jaki wzbudzają w polskich znajomych komplementy, prawione jej przez małżonka.

— Mówi mi, rozumiesz, „jesteś tak słodka, że gdybyś zanurzyła swoje palce w herbacie, mógłbym zrezygnować z cukru”… — opowiada mi i się śmieje, miękko, z rozrzewnieniem.

— Wow! I co się odpowiada na taki komplement?

— Nic, kurczę, w głowę się puka! — mówi. Ale z tego co opowiada i na ile poznałam Assada, te komplementy są bardzo „na poważnie”.

Wielu mężczyzn hurghadzkich wzięło sobie za żony cudzoziemki. To te małżeństwa wprowadzają pomieszanie w zastany islamski porządek. Historie związków są słodkie jak moja koleżanka, ale i gorzkie też się wydarzają. W wysokich, nieco odległych od miejsca w którym się znajduję blokach, mieszka obywatelka Islandii, o kompletnie białej skórze, piegata i ruda, którą pojął za żonę lokalny muzułmanin. Tylko pojął, z miejsca wziął. Pod buta. Szemrze się o niej po arabsku i w innych językach. Że chodzi całkowicie zasłonięta, nie dlatego, że mąż ją do tego zmusił. Nawet w Polsce nie godzi się prezentować małżeńskich zapuchnięć i siniaków publicznie. Ona całkowicie akceptuje ten stan, jako część porządku boskiego. Odkąd przyjęła islam i zamieszkała w Egipcie, pochwala każdy eksces małżonka — tak przynajmniej mówią okoliczni znajomi, kiwając ze znawstwem głowami. Może ją bije, może nie. Ale wolno mu. Mężowi wolno wszystko, taki jest ten świat. Kobietom nie do końca. Wydaje się, że przynajmniej w Hurghadzie, szczególnie nie wolno im uprawiać męskich sportów. „Męskich” — czyli każdych, a już szczególnie biegania. To dlatego Niemka, która w typowo europejskim, obcisłym dresie biegała po przestrzennych, hurgadzkich bulwarach, pewnego słonecznego dnia wybrała się do Kairu i kupiła porządny zestaw słuchawkowy, żeby nie słyszeć zaczepek i komentarzy, które kierowali w jej stronę lokalni lovelasi. Reszta gestów w jej stronę dobrze ją pewnie motywuje do szybszego biegu.

Islamska Hurghada gardzi europejską „kulturą”. Co nikogo nie powinno dziwić. Zna ją prawdopodobnie wyłącznie z kontaktów z pijanymi turystami i z rosyjskiej dyskoteki, dwupoziomowego, klockowatego budynku tuż przy głównej trasie, którego nie sposób ominąć, czy nie dostrzec. Kloc rzuca się w oczy nie tyle ze względu na wygląd — bo przypomina polski supermarket budowlany, co ze względu na odgłosy tandetnego disco i wygląd kobiet, które do niego zachodzą.

— Rosjankę od Niemki i Polki odróżnić jest bardzo prosto, jak się tu mieszka chwilę, to już po dwóch tygodniach łapiesz główną zasadę.

— Jaką?

— Niemki są brzydkie na twarzy, Polki ubrane jakby przyjechały na safari, a Rosjanki, hmm… jakby były tu w zupełnie innym celu…

— Jakim? — pytam, jakbym nie wiedziała.

— Matrymonialnym, mój Boże! — mówi moja koleżanka, z lekką irytacją w głosie. — Wyszłabyś tutaj, w tym pustynnym kraju, obwieszona złotem i w koronkowej, czerwonej sukience ledwo kryjącej tyłek? Bo ja nie. Przyglądaj się im i typuj, szybko załapiesz. — dopowiada.

Taka rozmowa odbyła się między nami w październiku 2014 roku, podczas gdy rok później, gdy piszę te słowa — po zamachach sygnowanych przez organizację terrorystyczną o nazwie Państwo Islamskie, po zamachu na rosyjski samolot, turystyka w regionie upada w tempie wykładniczym. Wczasy dla Rosjan — wcześniej dostających nawet państwową dotację do wyjazdu o ile wybiorą Egipt — zostały anulowane i kurorty jak Hurghada czy Sharm el Sheik, umierają śmiercią głodową, coraz bardziej przypominając Prypeć, ukraińskie miasto tuż przy czarnobylskim reaktorze. Pierwsza bomba wybuchła tu u zarania Arabskiej Wiosny. Drugą — ostatecznie niszczącą ten kraj, był zamach na rosyjski samolot.

Ezoterycy twierdzą, że na egipskiej pustyni stoją dawne eteryczne miasta — ślady po gigantach i rasie, która dała początek ludzkości. Jeszcze dwa takie sezony jak ten który się zakończył i obecne kurorty dołączą do tej grupy. Bezludne, dadzą się pożreć przez pustynię. Póki co, Hurghada — miasto w islamskim kraju — stara się jak może, żeby dogodzić tym, którzy nie boją się terroru.

Jest więc burdel, o którym wszyscy wiedzą, i mówią tylko późno w nocy. Mieści się przy jednym ze skrzyżowań. Każdy wie, że to tam. Kobiety do towarzystwa — wygrzewają się przy rozpalonym naprędce małym ognisku, pokrzykują do siebie, śmieją się — oczywiście wulgarnie, żeby była szansa odróżnić je od „przyzwoitych kobiet”, bo ubrane jak normalne muzułmanki. Wzięły patyki nie wiadomo skąd i burzą ogień. Naręcza iskier pryskają w górę, do gwiazd. Budzą skojarzenia z Bieszczadami i harcerskim strażnikiem ognia, który dba o podaż światła do piosenki, o ciepło. Kobiety przy drodze też w pełnym odzieniu muzułmanki: nieodkryte, bo tego w tym islamskim kraju robić im nie wolno, albo tak wybrały. Ale stoją, w ciemną noc. Zamiast strzec domowego ognia, pilnują tego przydrożnego. Przez przykurzoną szybę wgapiam się w ich ciemne twarze. Może szukam w nich winy. A może odczytać chcę powody, dla których stoją tam, gdzie stoją. Nie widzę w mroku.

Jedna z nich nie ma brwi, co mnie zadziwia, ale to obserwacja poczyniona w moją pierwszą noc w Egipcie. Kobieta patrzy na mnie wrogo. Obserwuję ją zza szyby osobowego samochodu i milczę, bez uśmiechu. Ona myśli, że ją sądzę. Ja tylko chcę zrozumieć. Ciekawi mnie powód dokonania takiego wyboru jakiego dokonała, ale pogardy we mnie nie ma. Ludzki los jest nieodgadniony a sądzić nikomu nie wolno: każdy idzie przez życie tak, jak musi.

Personel burdelu importowany, bo z Rosji. Kobiety ani ładne, ani brzydkie. Wulgarne i butne, to widać na pierwszy rzut oka. Albo tak mi się wydaje, gdy porównuję je do kobiet na ulicach zajmujących się tutaj innymi rzeczami. Te stojące przy ognisku mają wulgarność i udawane zepsucie wypisane na twarzy, a na głowie chusty. Ich włosy zasłonięte, być może na wszelki wypadek, bo stoją w końcu na publicznej ulicy. Ale buta w spojrzeniu nie pozwala klasyfikować ich jako „normalnych”, islamskich kobiet. Śniade na twarzach wyżłobionych pestkami zaawansowanego trądziku, krzyczą coś do trąbiących samochodów. Myślę na początku, że to przez to, że mężczyźni trąbią, potem nauczę się, że w Egipcie powód do niepokoju stworzyłaby sytuacja, gdyby auta akuratnie przemierzały drogę w ciszy.

Żal mi, że nie mogę z tymi kobietami porozmawiać. Mam słabość i respekt dla kurw. One znają wiele historii, jakie niesie życie. Tych dobrych i złych, choć doświadczenie nauczyło mnie, że złe historie — nie istnieją, każda jest potrzebna, bo uczy i obdarza. Wzdycham za utraconymi fabułami, których nie zgłębię z banalnego, technicznego powodu — nie mówię po arabsku ani po rosyjsku, nie będę zatem w stanie się wartościowo porozumieć. Samochód na szczęście rusza i mogę zawiesić oczy na czymś innym, oddalić tęsknotę za poznaniem szczegółów życia tych odważnych kobiet.

Jest północ. Wzdłuż szerokiej, dwupasmowej ulicy ganiają się na oko sześcio- siedmioletnie dzieci. Umorusane, w bawełnianych dresach i piankowych klapkach, w Crocsach. U golarza siedzi mężczyzna i daje podciąć sobie brodę. Salon fryzjerski dla mężczyzn wypluwa złoty poblask w pomarańczowy mrok hurghadzkiej ulicy. Między małymi grupkami turystów, przemyka beduin na wielbłądzie. To miasto nigdy nie śpi. Jak cały Egipt.

Hurghada słynie z najpiękniejszych na świecie raf koralowych. Unikalne podwodne ogrody na jej wybrzeżu są chwalone przez nurków i to one przyciągają tu turystów. Morze Czerwone jest ciepłe — to warunki idealne dla wielu rzadkich gatunków ryb i raf koralowych, które mogą być obserwowane z łodzi ze szklanym dnem. W kurorcie można się kąpać, wdychać krystaliczne powietrze, można leżeć na plaży i zażywać kąpieli słonecznych, samemu przypominając ukwiał komuś, kto patrzy z zewnątrz. Słońce tu było kiedyś bogiem. Oglądając krajobraz, nie sposób zgodzić się ze starożytną czcią oddawaną mu przez tych, którzy już minęli. Moc słońca pozwala zmieniać wszystko, co obejmuje swoim blaskiem: od krajobrazu, po ludzkie twarze.

W zakresie opalenizny, oczekiwania są różne. Niektórzy cieszą się gdy mogą po prostu skorzystać ze słońca i nie wydziwiają, innych drażnią białe ślady po majtkach i paskach ramiączek. Dla tych drugich — w kraju gdzie dominującą religią wpływającą na wszystkie płaszczyzny życia jest islam, hotel Hurghada Coral Beach otworzył plażę dla nudystów, podobno jedyną na Bliskim Wschodzie. Bo Egipt jest miejscem gościnnym i dla każdego, choć najmniej stworzony i przyjazny — co odkryję potem — jest dla samych Egipcjan.

Dzień w Hurghadzie

Po dobrze przespanej pierwszej nocy — pozbawionej marzeń sennych z powodu, jak sobie wmawiam, zmęczenia, budzę się w pokoju, gdzie jedna szybka balkonu zasłonięta jest tekturką. Zza tej tekturki — zakurzonej jak przydrożny, opuszczony samochód, dobiegają do mnie dźwięki z wolna budzącego się do życia egipskiego kurortu. Miauczenie kotów i arabskie rozmowy, klaksony pojedynczych, rozpędzonych aut. Może słyszę morze. A może to jednostajny dźwięk klimatyzatorów, nieodłącznych towarzyszy życia bliskowschodnich narodów.

Biorę szybki prysznic w ciemnej, poobijanej łazience. Woda — czysta i skoczna, ale z daleka wydzielająca zapach chloru — niespodziewanie dla mnie okazuje się miękka, niemal aksamitna w dotyku, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi. Opływa mnie spokojem chłodnym, jak październikowe niebo, które miałam ponad sobą w dniu wyjazdu z kraju.

Zjadam mój pierwszy jogurt Juhayna. Kupiłam go na wieczornym spacerze po hurghadzkich bulwarach, który odbyłam w towarzystwie nowej koleżanki — Polki, która zapewniła mi przejazd do Kairu. Jogurt nie jest tak dobry, jak polskie. Przeciwnie. Ani konsystencja ani smak nie zapierają oddechu w piersi. Na pewno jest pożywny i zawiera pożyteczne bakterie, co w mojej opinii ma być gwarancją, że nie dopadnie mnie tak zwana zemsta faraona, czyli biegunka podróżnych. Nadzieja, że ominie mnie ten specyficzny test gastryczny serwowany Europejczykom, musi mi wystarczyć, zamiast smakowych doznań.

Krótki spacer w górę i w dół ulicy. Hurghada zastygła w morskim powietrzu jak kot wczesnym rankiem, co wypadł mokry z zaroszonej trawy i wyciąga grzbiet do słońca. Ją też ono złoci, gdy zbłąkany promień światła natknie się na pył, miotany tu i tam. Niemrawe psy chodzą z jednej na drugą stronę ulicy. W przyulicznym warsztacie Arab czarny jak gruba, czyści szmatką swoje cenne artefakty: śrubokręty i klucze. Wnętrze jego dziupli jest wyciosane w takiej samej czerni. Zapach rozlanej ropy i lepiku drażni moje zmysły. Magnetofon krztusi się fragmentami azanu. Jeszcze nie wiem, że dźwięk ten jest tym, czym jest. Rozedrgane głoski i pompatyczna muzyka, jakby ktoś uderzał drewnianą łyżką w patelnię, z tym mi się ona kojarzy. Wydaje mi się pozbawiona klarownego rytmu, ale widocznie śpiewana jest zgodnie z tętnem islamu, którego nie znam. Tuman podrywa do góry zmiętą płachtę bezwładnej, arabskiej gazety. Ona się mu poddaje i tańczy, cicha i obca. Nie skarży się na trudniejsze figury, które giętka, prezentuje tym, którzy chcą patrzeć.

Wewnątrz mojego ciała nie przeskakuje nawet jedna iskra. Nie jestem zaniepokojona, strach i niepewność zostały gdzieś ponad Warszawą, wzdęte lękiem w samolocie, gdy odrywał się od ziemi. Jestem obecna tu i teraz. Nie ma granic między Egiptem a mną. Wchłonęłam go cała, albo on pożarł mnie. Zassał przestrzeń, świadomość nagięła się do jednego punktu w w moim ciele by poznawać i doznać, bez lęku i poczucia obcości, nieprzystawalności do całości. Ja — nieznaczny przecinek, ale nadal część większego poematu. Strofa ulicy, ciężka materia dnia, wypełniły własną, niechcianą lukę moim ciałem, które nie może być gdzie indziej. Tylko tu i teraz. Mną. Punktem świadomości, eksplorującym wszechświat. Gdyby go nie było… gdyby nie… nie miałby kto nieść. Świat nabrałby powietrza w płuca i zbiegłby się w ciągłą linię, która na lekarskim wykresie znaczy „nie ma”, śmierć. Po co ryba miałaby się psuć, kiedy nie ma mnie, bym skrzywiła się w tej bezradnej drodze, płytkiej i nieważkiej, w odpowiedzi na potężny dźwięk jej woni? Po to kotwiczę w tamtej chwili, obrzękłej znaczeniem. Świat bez obserwatora, nie znaczy nic. Bo nie ma tego, który swoją świadomością nadaje rzeczom znaczenia. Wracam więc do hotelu i świadomie doznaję, Hurghady po sezonie.

Miasto to dziwne, lądem nie z mojego świata. Z czterdziestokilometrową główną drogą wzdłuż wybrzeża, wzdłuż której ktoś nanizał jak na sznurek grubo pieczone obwarzanki budowli, posadził palmy rachityczne morskim powietrzem, dał ludziom cień. Nazwy hoteli. Beach Albatros Garden Hotel. Palm Beach Resort. Sea Garden Hotel. Diamond. Pokazują wszystko, czego Hurghadzie brak. To u nich, zachęcają, odnajdziesz diamenty i ogrody.

Hotele ścieśnione jeden przy drugim. Jedna palma wcina się w przestrzeń drugiej, tak, że trudno jest znaleźć jakiś kadr do zapamiętania: w tych hotelowych ogrodach. Tu, gdzie jestem — w starej części miasta, żyją Arabowie i dyktują przestrzeni własne warunki. Warsztat motoryzacyjny, psy, plaga kotów i pył tańczący w powietrzu przejrzystym, jak mętny kryształ.

Zdaję klucze tuż przed dwunastą. Żegnam się niemrawo, łamanym przez pogubienie angielskim. Mam cały dzień, zanim mój autokar podjedzie pod konkretny hotel, pod którym mam się zjawić, by z Hurghady dotrzeć przez noc do Kairu. I wychodzę z muszli bezpiecznego, bo oswojonego już hostelu. Na obcy ląd.

Świeci słońce i wieje wiatr. Tumany pyłu miotają porzuconymi na ulicy foliowymi torebkami i na wpół zeschniętymi gałęziami palm. Ulice są szerokie i puste. Pomarańczowe, klockowate budynki kryją posezonową pustkę. Błękitne niebo nie ma komu się chmurzyć, tu tylko ja doceniam jego bezkres i niewinny odcień. Słońce i bryza, wiatr od morza. Płytka cisza, pełna dźwiękiem dnia. Prócz mnie na ulicy widzę dwóch turystów — mężczyzn, w spodenkach khaki i kapeluszach w typie safari. Dopiero przyjechali, bo są biali jak nadmorskie mewy. Mijają mnie, ale na szczęście nie mam napisane na czole „Made in Poland”.

— No i powiedziałem tej kurwie, że ma siedzieć w pokoju jak bóg przykazał. Ruchać jej się chciało, chyba z jakimś ciapatym! — mówi pierwszy.

— Pierdolisz! — dopełnia jego wypowiedź drugi, na cały głos, pewny, że są tu sami w języku. Mijają mnie nie obdarzając nawet pobieżnym spojrzeniem i nikną za zakrętem. A ja zdejmuję plecak i notuję słowa, pierwsze, które pocięły głęboką przestrzeń tego dnia, po opuszczeniu hotelu. Kiedyś przydadzą się, myślę sobie, by oddać koloryt lokalny i ducha miasta, jakim jest Hurghada. A także duszę tych, który tworzą tenże klimat, bo to miejsce wybrali, żeby wyrazić siebie.

Na powrót zarzucam na ramiona plecak i podążam ich śladem. Okazuje się to dobrym tropem, bo natykam się na małe, lokalne sklepiki, w których kupuję wodę, chleb — jak podpłomyk, i słodkie ciastka Todo, które kosztują grosze, a i tak nie są warte ceny, jakiej życzy sobie sprzedawca. Bez wyrazistego smaku, o fakturze miękkiej myjki do ciała. Sprzedawca ciastek jest młody i bardzo uprzejmy. Nie mam poczucia, żeby kalkulował, ile może na mnie zarobić. Żegnam się z uśmiechem i wychodzę na zewnątrz.

Idę bez celu. Mijam kolejny mały zakład, chyba motoryzacyjny, wygląda jak jaskinia, mroczna, z czarnymi, zabrudzonymi smarami ścianami, z arabską muzyką wydobywającą się gdzieś z czeluści smolistego wnętrza trzeszczącym, jednostajnym i płytkim dźwiękiem lokalnego radia. Właściciela nie ma w zasięgu mojego wzroku, mijam więc to miejsce i idę dalej. Za następnym zakrętem widzę szeroką drogę, zwieńczoną śnieżnobiałą kopułą i szpicami meczetu. Nie wiem jeszcze, że to El-Dahar, najstarsza w mieście świątynia udostępniona dla tych, którzy chcieliby się pomodlić, lub tylko zobaczyć wnętrze. Na ulicach nie ma ani jednego samochodu, brak tu też ludzi. Pusto śmieją się do mnie tylko tumany kurzu. Kołuję chwilę ciężko, z plecakiem. I skręcam w kolejną martwą, wzdętą nieobecnością ulicę.

Trafiam na osiedle w centrum pustyni. Trzy, czteropiętrowe bloki — zupełnie jak nasze polskie, ukryte za murem wysokości człowieka, wyłożonym kolorową, śródziemnomorską mozaiką. Brzoskwiniowy kolor jakim obrzucone są bloki, wyblakł na słońcu do żółtawego. Dobarwił go piasek, który wżera się i przez lata omiata miękką, gipsową obrzutkę na elewacji.

Mieszkania na parterze mają pozamykane okiennice, pomalowane na barwę zieleni, w morskim odcieniu. Te wyżej są pouchylane, ale osiedlu brak oznak życia. Zmaltretowane krzewy rosną to tu, to tam, pod oknami. Nie wiadomo, jak przebiegają ich procesy fotosyntezy, bo skórzane liście są bure od piachu, a proces przecież napędza zielony chlorofil. Ale one to umieją, przywykły i zaakceptowały swój świat. Że on taki jest. Tumany wzdęte kwarcem unoszą w górę torby po chipsach. Wiatr miota gazetą, na której płachcie nie widać już dokładnie czcionki. Na chodniku przy wejściu do jednego z bloków leży śnieżnobiały, średniej wielkości pies, przypominający kojota. Przykurzony piachem i własną starością. Zakotwiczony w odrzuceniu, z jakim radzić sobie musi w tym islamskim kraju, gdzie uważany jest za nieczystego. Jest tu jak szczur w Europie. Wzrokiem przeszytym beznadzieją, pustym jak przepastny worek jego żołądka, wpatruje mi się w oczy, bez żywszej reakcji. Nakarmiony apatią, nie poświęca mi żadnej uwagi. Odchodzę, a on układa się na asfalcie i otulony tumanem piachu, próbuje spać. Spokojnie, pogodzony, pijany głodem lub pogodzeniem się z własnym losem. W tej części Hurghady, brak zaktualizowanej bytności człowieka. Nie drga ani jedna firanka, ulice zamarły, duchotą afrykańskiego poranka w kurorcie, po sezonie. Między krzywo położonymi płytkami widzę chwast. Śmieci jest więcej, nawianych piachem, oklapłych i zmęczonych. Nie chcę przyglądać się temu martwemu blokowisku i idę w dół ulicy, wlokąc się z plecakiem, jak z krzyżem.

Skręcam w jedną z uliczek, gdzie tumanem prowadzi pył. Mija mnie czarny młody Arab, w szarej galabji.

— Welcome in Egypt! — mówi śpiewnie — Can I help you?

— No — odpowiadam. A potem chmura piachu gładzi miłośnie moją twarz i każe jej się skręcić w stronę muru, bym mogła przeczytać na nim, że w ofercie miejsca jest dostęp do sieci. Tamten w galabii tylko na to czekał.

— Do you need internet? — pyta, najczystszej próby angielszczyzną. I już idę za nim poza róg ulicy, do ciemnego sklepiku, pełnego suwenirów. Kwadratowe pomieszczenie, z drzwiami zapartymi brudnawym wiatrakiem, w lekkiej wnęce, wciętej w środek budynku. Z boku biurko na czterech nogach, kryte ceratą w wyblakłe pomarańcze. Pocięta nożem, w szpary wdarł się brud. Plastikowe krzesła i trzy ściany, wypełnione szklanymi półkami, po brzegi pełnymi turystycznego kiczu. Tutanchamony ubite z tworzywa jakby dłońmi małego dziecka, z profilu przypominające Tatusia Muminka, papirusy zasnute egipskim hieroglifem, szklane słoje zlane pachnącymi olejami. Turystyczne artefakty zatopione w mroku, pełnym rozbłysków światła, gdy spojrzysz pod odpowiednim kątem poprzez słoje z pachnidłami. Kolorowe bryły przepuszczają przez siebie światło, ono wiruje mocniej w okolicach uchylonych drzwi, przegląda się w egipskim kurzu, który smugą wyzłaca tę chwilę.

Przyglądam się nieufnie temu czarnemu chłopakowi. Jest ode mnie młodszy. Patrzy życzliwie ale ocennym okiem jak polski handlarz końmi, który znalazł płodną i silną kobyłę na targu w Bodzentynie. Wyczuwam tę ocenność i automatycznie wzbiera we mnie opór.

Chłopak pyta jak mam na imię, on mówi, że jest Tiger. Ładny sobie wybrałeś przydomek, myślę. Jesteś niski i krępy, ale silny i czujny jak kot, to widać w węglach twoich źrenic, zastygłych w żółtawych białkach oczu. Odpowiadam nieśmiało i nieudolnie. Daje mi swój powycierany, obity telefon, żebym weszła na Facebooka. Ale ten Facebook arabski, a telefon się tnie. Oddaję go z obawą.

Przed wejściem do hotelu po drugiej stronie ulicy znikąd pojawia się starszy Arab. Ubrany w resortowy mundurek zasiada przed drewnianym biurkiem, rodem z innej epoki. W hotelu najwidoczniej pełni funkcję boya. Wywleka za sobą takie samo plastikowe krzesło jak i moje. Kurzy papierosa, śmiejąc się do mnie, lub ze mnie: wystraszonej, słabej płci, bez chusty na głowie. Choć kto go tam wie. Jest w tym uśmiechu pożałowanie a może nawet życzliwość, ale nie ma odrazy. Widzę to wyraźnie zza smug powietrza wyzłacanego tym samym pyłem, którego wszędzie tutaj pełno. Macha mi z daleka, a jego zęby bieleją w uśmiechu. Tiger nie bardzo wie, co ze mną zrobić. Uczy mnie arabskiego, najprostszych wyrazów. Zapisuję je w kalendarzu w kolorze piasku, przy dacie 12 września. Salam alaikum dzień dobry, szukran — dziękuję. Mar-as salam — do widzenia. Wyrazy te — puste znaczeniem gaworzenie szaleńca, meandrujące w głąb mojego umysłu przez bezmiar niezrozumienia.

Tiger wypytuje mnie o Polskę, o powód mojego przybycia tutaj, plany. Nie przestaje się uśmiechać, dopóki nie wyjawię mu celu mojej wędrówki. Milknie, gdy mówię o dzielnicy Zamalek, w Kairze. Pyta, czy jestem z ambasady, a jego oczy robią się czujne i smutne. Głos nabiera agresywnej nuty.

— Nie — odpowiadam. Nauczycielka. Oddycha jakby z ulgą i zmieniamy temat na lżejszy. Ma do mnie prośbę. Czy bym nie popilnowała jego sklepu, bo poszedłby wziąć prysznic. Boję się, ale zagaduje mnie na wpół po arabsku, wpół po angielsku i po prostu wychodzi. Zostaję sama w czeluści sklepiku, z jego plastelinowymi Tutanchamonami i bursztynem pachnideł, pozaklinanym w słoiki. Mężczyzna z naprzeciwka śmieje się w głos ze swojego plastikowego krzesła i wyciąga następnego papierosa.

Wtedy przychodzą dzieci.

Pierwszy nadciąga bosy, krępy chłopiec w marynarskiej bluzce w paski, umazanej czekoladą. Jest bezczelnie śliczny i brudny. Zaklejony w uśmiechy podchodzi do odsuwanej lodówki stojącej we wnęce na zewnątrz i pokazuje mi loda. Odganiam go, a wtedy — jak na zawołanie przybiega chuda dziewczynka, składająca się wyłącznie z tumana włosów i brudu. W grzywce poniewierają jej się trawy, gdzieś Ty była, mała, myślę sobie z podziwem. Nadbiega też drobny boy, w postrzępionych portczynach, z lekko pękatym brzuchem. Cała trójka boso, twardo osadzona w magmie ziemi, na dużych, arabskich stopach wyślizganych piaskiem. Rozłażą się po sklepie i przestawiają Sfinksy z plastiku, brudnymi palcami dotykają papirusów, a ja drżę i o towar i o szklane półki, że potłuką. To szarańcza, plaga egipska. Do jaskini wchodzi jeszcze dorosły mężczyzna, ale temu mogę na przemian powiedzieć i pokazać, że Tiger poszedł do tyłu, ale że wróci. Mówi coś, co ma brzmieć jak znak że poczeka, wyciąga papierosa z miękkiej paczki i pali. Smuga dymu o zimnej, aksamitnej barwie przepycha się ze złotym światłem i mu ulega, jej kark obnaża się i sinieje na powietrzu do siwizny. A potem uchodzi w górę, w agonii znika za krawędzią budynku. Szybkie życie, szybka śmierć. Bezradność ma kolor tamtej chwili.

Dzieci dotykają mnie, ten w marynarskiej koszulce dostrzega aparat na moim plecaku. Pokazuje, że chce zdjęcie. Wychodzi ze mną na zewnątrz sklepu i kuca w pozie egipskiego maczo, kolanami do zewnątrz. Potem siada na plastikowym krześle z rękami na dół, a następnie — zgrabnie powraca do tematu lodów. Będzie świnia niebo widziała, jak dostaniesz się do tej lodówki, myślę sama do siebie, a jakby do niego. Nie lubię tej emocji, co we mnie nastała. Chciałabym, by te dzieci zachowywały się jak „moi ludzie”. Więc ten najśmielszy, byłby ich kapitanem. Wyładowałabym ich przed sklepik i staliby na krawężniku posłuszni, w szeregu, z poskładanymi u nóg artefaktami marynarza. Im dużo nie potrzeba, muszla, kolorowa dziecięca lornetka czy teleskop, drewniany stateczek. Powiedziałabym im wtedy, mając dar telepatii albo charyzmat języków, że wejścia do sklepu w tej rybackiej wiosce pilnowali zawsze marynarze z sercem brytyjskiego lorda, głęboko stroskanymi twarzami, z którymi nie licują wesołkowate zaczepki, ani zuchowate, nagie i bezwstydnie brudne szyje sterczące nad pasiastymi koszulami. Dlatego jeżeli chcą przejąć dziedzictwo tych co byli tu przed nimi, powinni pójść teraz — natychmiast do domu, by w jego zaciszu, zgłębić czytanie i algebrę. Niestety, ani charyzmat ani pobożne życzenia nie spełniają się we mnie i dla mnie, amen. Dzieci jak to dzieci, robią co chcą

Mężczyzna znudził się czekaniem. Gasi butem papierosa i zniecierpliwiony daje mi zmaltretowane pięć funtów, z szuflady w biurku wyjmuje dwie monety, a z lodówki wydobywa czerwoną puszkę Coca Coli. Mówi coś, czego nie rozumiem, macha rękami i wychodzi.

Życie ma istotny walor edukacyjny. Gówniażerka przetrząsa kieszenie, rzuca mi jakieś monety na cytrusową ceratę i idąc w ślady poprzednika, dopina się do lodówki. Patrzę na to bezradnie. Świnia w drzwiach raju zastaje zdaje się, świętego Franciszka, który zaprasza ją do skrytego za prawym obłokiem najprawdziwszego koryta, z najprawdziwsza sieczką pomieszaną z kartoflami. Świnia kwiczy jak zarzynana, z radości. Jest czystsza od tych dzieciaków, ale chyba nie bardziej niż one, szczęśliwa.

Stoję bezradnie. Arab z naprzeciwka się śmieje. A wtedy nadciąga wypachniony Tiger, z bułkami i warzywami w reklamówce, a jego krzyk niesie się hen, ponad senną tego dnia Hurghadą. Mój kapitan dostaje w łeb, ale Tiger wszystko mu tłumaczy. Co zrobił źle. Mały zanosi się udawanym, modulowanym jak syrena przeciwpożarowa, płaczem. Przychodzi też ten z naprzeciwka i pokazuje na Coca-Colę w lodówce, na pieniądze. Wtedy właściciel kantorka się śmieje, do mnie i ze mnie. Brawo, Kinga, jesteś dobrym sprzedawcą! Powiedziałabym mu, że to wiem, bo onegdaj pracowałam w sex-shopie, ale milczę.

Zastanawiam się, czy by nie dać Tigerowi wolnego od niańczenia mnie i mówię, że poszłabym na plażę. Każe mi zostawić plecak i wszystko co moje, mówi, że tego popilnuje. Chwile się waham, ale mój atman każe mi po prostu zaufać. Z plecaka wyciągam aparat i część pieniędzy, „na wszelki wypadek”. Żegnam się i wychodzę, Tiger gestem rąk wskazuje mi plażę. Bez przekonania idę w tamtą stronę. Dochodzę do pierwszego lepszego hotelowego wejścia, bo nie widzę innej możliwości skorzystania z plaży: hotele wzdłuż wybrzeża zazdrośnie bronią dostępu do morza. Ten jest płatny, bo w życiu — nie ma nic za darmo, madame! Przekraczam niską furtkę, zabudowaną dookoła bieloną gliną.

Świat za białym murkiem zmienił kolor w kierunku przydymionego indygo. W hotelu wszystko jest białe, prócz twarzy majordomusów. Kasują kilka funtów za wstęp i jeden z nich z uśmiechem jak z żurnala wręcza mi wykrochmalony biały ręcznik, którym mogę się okryć. Wskazuje leżaki: trzeba przejść obok nęcącego wodą basenu, gdzie ubrane w dwuczęściowe kostiumy i luźne tuniki siedzą dwie blondynki i mężczyzna ich życia z ramionami tak szerokimi, że gdyby chciał zgarnąłby je obie. Więcej gości nie ma, bo sezon się zakończył. Marmurowe płyty lśnią od czystości. Nawet światło ma chłodny odcień, onieśmielone bliską obecnością morza. Morze to turkus i ten ukochany, niczemu niewinny bezkres, który skrada się w ciszy i przechodzi o ton, w barwę nieba. We mgle widzę nie horyzont a potężny masyw płytkich gór, które stoją dostojnie i dają się smerać morskiej wodzie. Przepuszczone przez hurghadzkie powietrze, wpadają w odcienie fioletu, różu i złota.

Wokół mnie nie ma nikogo, najwyraźniej jestem jedyną turystką tamtego dnia w Hurghadzie, która wyszła na plażę. Kładę się na białym, czystym leżaku, pod słomianą parasolką. Stoją tu rzędem bezdomne, w ciszy odpoczywają, ciężkie pustką, jaką pozostawiły ciała tych, którzy jeszcze dwa miesiące temu wypełniali je po brzegi. Patrzę na niebieskie łodzie, przycumowane przy cyplu po prawej stronie, na płynne granice innych hoteli, czuję spokój. Za plecami mam wąski trawnik, na którym rzędem rosną palmy, a pod nimi różowe kwiaty, to chyba hibiskus. Przy trawniku majstruje ogrodnik, w białych spodniach i słomianym kapeluszu. Gdybym go nie widziała, nie uwierzyłabym. Wygląda jak z filmu. Kopie przy krawędzi trawnika, próbując na stale zamontować w tym miejscu zraszacz. Obok gra małe radyjko. Do moich uszu dobiega ten sam zaśpiew, który słyszałam z warsztatów samochodowych. Kompletnie nie pasuje do scenerii, palm, parasolek, morza. Ale Britney Spears czy innych gwiazdek popu, mniej lub bardziej aktualnych — słucha się tutaj w sezonie. 1 listopada, plażę w objęcia bierze nostalgia, której takty wyznacza azan.

Leżę na leżaku i wdycham zapach morza, ciepłą bryzą omiatający moje ciało. Myślę, czym jestem w tamtej chwili, bo „kimś” przestałam być jakiś czas temu, tu — w Egipcie, stres i niewyspanie wzmogły odczuwanie faktu, że jestem nie-bytem. Być może wcale mnie nie ma, jestem tylko grą świadomości, symulacją komputerową, pyłem? Zmieszało się moje poczucie bezpieczeństwa z całkowitym jego brakiem, to w końcu kolebka świata, Egipt, obcy świat, a temu — niedaleko przecież do końca. Świadomość „ja” rozszerzyła się na tej plaży, znikło „ja” osobowe. Jestem palmą, leżakiem, ręcznikiem, ciałem, majordomusem, szklistym powietrzem wokół, a najbardziej — tłem, dla ich istnienia. Lazurem morza, nefrytem wody. Zakrzepłym Morzem Czerwonym. Przyglądam się temu urokliwemu widoczkowi rozpostartemu przede mną, myślę, to mi się śni? Bo nie wiem, nie czuję realizmu — nawet magicznego, nie czuję nic, prócz z wolna rozwijającej się akcji, przechodzenia jednego wrażenia w drugie. Z wdzięcznością uśmiecham się do upływu czasu, który tak rzetelnie pozwala się tutaj obserwować. Intencjonalnie uderzam w drewniany leżak ramieniem. Ból rozlewa się z centralnego punktu, gdzie skumulowało się to doświadczenie. Więc nadal „jestem”, nie znikłam w bezkresie. To nadal ja, istnieję w materii, neurony przenoszą bodźce w głąb układu nerwowego mojego leniwego w tamtej chwili, ciała. Żyję w gęstej, trudnej — ale i pięknej, atmosferze tej planety.

Tak mija kilka godzin mojego bycia tak po prostu, kiedy jestem tłem. Aż w końcu, wraca do mnie „osobowość,” freudowskie ego. Wychodzę z plaży, skinieniem głowy żegnając majordomusów, zapraszających mnie na wieczorną dyskotekę. Nie jestem zainteresowana. Wieczorem wyruszę w moją drogę do Kairu, Matki Świata. Spacerkiem idę w dół zupełnie pustej ulicy, kurortu po sezonie. Tylko pył i gazeta — nie mająca dla mnie żadnych znaczeń, wniosków ani informacji, w zwarciu drenują bezruch powietrza, które jest ostre, jak cięte w szkle. Dochodzę do sklepiku, a tam — zmienił się krajobraz i energia, bo nic nie trwa wiecznie, nawet w tej ciemnej dziupli.

Czarnowłosa kobieta, z wyjątkowo smutnymi, głęboko sarnimi oczami odskakuje od lady, za którą na plastikowym krześle siedzi Tiger. Ubrana jest w czarno-białą szmizjerkę, pomalowana gustownie acz dyskretnie, w kącikach oczu zastyga rozmazany łzami tusz do rzęs. Europejka. Tiger chowa pod biurkiem dżinsy i koszule, które ona mu przyniosła.

— Kinga, poznaj Nataszę — mówi, niespeszony. — Natasza jest z Rosji.

— Miło mi Cię poznać, Natasza — mówię, podając jej rękę. — Jak się masz?

— U mnie w porządku — mówi, choć drżący głos i tusz w kącikach oczu temu przeczą. — „Żarko” — dodaje, wachlując się ręką.

— Żarko znaczy „gorąco” po rosyjsku — dopowiada Tiger. Odpowiada coś Nataszy, a w tonie jego głosu czuć intymność i dlatego mam wrażenie, że jestem intruzem, że przerwałam coś, co przynajmniej dla kobiety, było bardzo ważne.

Natasza tłumaczy, że to ostatni dzień jej dwutygodniowych wakacji. Za pięć godzin pod hotel podjedzie autobus i zawiezie ją na to samo lotnisko, na którym ja niedawno wylądowałam. Dlatego przyszła pożegnać się z Tigerem. Przyniosła prezenty i liczne obietnice powrotu. Czy to miłość? Czuję silne uczucie, ale jest ono okrutnie jednostronne. Jeszcze nie wiem, że widzę zjawisko powszechne w kurortach. „Habibi tour” to wycieczka do ukochanego: kobiety z Europy często przyjeżdżają do Egiptu i znajdują tu miłość, którą potwierdzają prezentami, awizują pieniędzmi. Proceder, o którym napisano setki artykułów, kręcono filmy dokumentalne i o którym dyskutowano szeroko w internecie, ja mogę zobaczyć na żywo. Ale wcale mnie ono nie oburza. Uczucie, nawet jednostronne jest prawdziwe i ma swoją głębię, której mądre filmy „o zjawisku” nie oddają. Bo nie można w kilku kadrach czy uczonych wypowiedziach oddać tego, co jest prawdziwą pasją, nurtem życia. Falą emocji tak silną, że jej przepływ wyczuwalny jest nawet dla postronnego obserwatora. Czuję skrępowanie faktem uczestnictwa w tej intymnej chwili.

— Przepraszam Tiger, ale muszę iść — mówię prędko. W oczach Rosjanki dostrzegam wdzięczność. Niezależnie od tego, jak się ta miłość zakończy, będzie zawsze pamiętała, że ja — nieznana Polka, dałam jej jeszcze kilka chwil z tym, którego wybrała. Zarzucam plecak na plecy, podaję obojgu ręce: Natasza ściska je naprawdę mocno, a jej źrenice ciemnieją, gdy patrzy się w moje siwe oczy. Wie, że ja wiem.

— Powodzenia — mówię, kiwam głowę i wychodzę w złote światło ulicy. Przechodzę pod hotel, pod który podjechać ma autokar, który powiezie mnie do Kairu. Powoli wpasowałam się w świat kurortu po sezonie. Czy równie dobrze pójdzie mi w wielkim mieście, dowiem się w następnym odcinku podróży, zwanej „Życiem”.

Świt

Mieszkam w Matce Świata, na wyspie w delcie Nilu, przy ulicy Hassan Assem. Choć to pierdolenie, z tą matką. Pławienie się w płodowych wodach, względnie izoluje od dźwięków otaczającego świata. A to w warunkach Kairu rzecz niewykonalna. Gdy budzę się w sypialni na wprost salonu, drapiąc się po pępku czy po głowie, słyszę to miasto: klaksony aut, krzyki mężczyzn, stukanie śrubokrętem w butlę nabijacza gazu, jednostajne buczenie klimatyzatorów, miauczenie kotów — a nade wszystko dźwięki arabskiego disco, które właściciele łódek wypływających z turystami w rejs po Nilu puszczają w taki sposób, jakby miało im to dać zbawienie. Podobno islam nie lubi się z muzyką. Pytaniem zasadniczym jest, czy arabskie disco to nadal muzyka. Jeśli nie, to ich intencje stają się oczywiste, chcą odstraszyć Diabła i dźwięki te są halal. Czasem słychać tutaj także wzbijające się w niebo samoloty, ryczenie krowy i jodłowanie kobiet arabskich, gdy się kto urodzi, bo za rogiem jest szpital. W krowę ryczącą tak głośno nigdy nie uwierzyłam. Choć brak mi wiedzy, kto i jaki interes miałby w kilkunastokrotnym puszczaniu nagrania ryku krowy w najbardziej elitarnej dzielnicy miasta — a być może i kraju, pełnej ambasad, budek strażniczych i ekstrawaganckich śladów zachodniej kultury, typu filia Starbucksa, McDonalda, Akademia Sztuk Pięknych czy Szkoła Muzyczna.

Zaspana podchodzę do drzwi na balkon, który wychodzi w kwadratową studnię podwórza, bo chcę się przeciągnąć. Patrzę na świat, spowity jednakowym szarym piaskiem i zmęczeniem formy. Wnętrze podwórza kojarzy mi się na pół z brazylijską fawelą i na pół z greckimi, nadmorskimi miastami. Choć z tymi ostatnimi tylko przez płaskie kwadratowe dachy i nierównomierną fakturę ścian. Które powinny być białe, by wzmocnić wrażenie. Ale nie: są obrzydliwie żółte.

Część okiem pozasłaniana niebieskimi okiennicami. Na balkonie piętro niżej, na ukos od mojego, wykręcone całkiem. Ktoś tam będzie robił remont, puste oczodoły okien pokazują wnętrze wydrylowane z ludzkiej obecności. Nisko pode mną, graciarnia. Zza czterech sznurków na których wieszałabym pranie gdyby nie szerokie kanapy w mieszkaniu, widzę ślimaki postawionych na sztorc niepotrzebnych dywanów, poremontowe płytki, drabinę, złom, całą niezidentyfikowaną resztę i kota. Kot macha ogonem, patrząc w kolejną kwartę podwórza naprzeciwko. Kotka. W pierwszą moją noc w Kairze to ona miała nieutuloną ruję, której pustki nie udało się zapełnić żadnym kotem: potem przez osiem nocy darła się żałośnie, by żaden nie przyszedł. Wtedy dała spokój.

Kotka patrzy za cienki murek. Tam stoją sztuczne kwiatki i suszą się damskie śnieżnobiałe majtki w dużym rozmiarze, z piętnaście sztuk wywieszone ze względu na wczesną porę. Przeciągam się i kręci mi się w głowie, tak, że całym ciałem opieram się o betonową barierkę mojego balkonu. Koszulka już do prania, bo tego pyłu się łatwo nie strzepie. Ale to nic, pranie wisi tutaj wszędzie i krótko — bo powietrze suche i pustynny piach. Zastanawiam się, jak wygląda tego dnia światło, ale nie mogę tego ustalić, bo do podwórka — studni po tej stronie kamienicy, promienie słońca nigdy nie docierają. Albo robią to gdy śpię, albo ślizgają się po ścianach gdy mnie nie ma, nie wiem. Wychodzę z mojej sypialni, mijam boczną, bezludną i przez ciemny korytarz idę do salonu, na szerszy balkon, od północnej strony budynku. Balkon wychodzi na Hassan Assem, ale nie widzę z niego nic, prócz rdzawych wieżowców w kolorze khamsinu, szparek okiennic, klimatyzatorów i niepoliczalnych, pustych talerzy anten satelitarnych. Przy samej barierce rosną drzewa, wydaje mi się, że to jakaś odmiana akacji, albo morwy.

Spoglądam w niebo, słońca nie ma. Smog zazdrośnie strzeże tajemnicy miasta. Ale spod sinej warstwy spalin nie widać żadnych cumulusów czy cirrusów, zatem będzie szansa zobaczyć najjaśniejszą gwiazdę naszej galaktyki. Powietrze jest złote, ale nie w sepii. Mam wrażenie, jakby słońce świeciło w poziomie, gdzieś zza bocznego wieżowca. Przeciągam się raz jeszcze i patrzę na balkon wyżej. Do mieszkających tutaj Amerykanów, bo oni hodują kota, którego lubię podglądać. Założyli mu obrożę przeciwpchelną i nie obcięli dłuższej końcówki. Śmiesznie wygląda, gdy stara się walczyć z tą przymusową krawatką. W tamtej chwili — nie ma go, pewnie śpi, albo zszedł po drzewach na ulicę i poszedł na miasto. Na ścianie z boku mojego balkonu, widać brudne ślady łapek. Wchodzę do mieszkania i zamykam szczelnie drzwi. Napiłabym się kawy.

/2024

Na Zamalek idę od razu, po zameldowaniu się w hostelu, mimo że zbliża się północ. To silniejsze ode mnie. Najpierw Midan Tahrir — miejsce, gdzie onegdaj krwią zabijanych ludzi zakwitła Arabska Wiosna. Obchodzę plac dookoła, wchodząc nań z ulicy Taalat Harb i kierując się na południe, w stronę efektownie podświetlonej Mogammy.

Budynek to legenda miasta. Za wzór obierając architekturę radziecką, zaprojektował go egipski architekt Kamal Ismail w 1950 roku. Budowla przez lata stanowiła siedzibę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Ministerstwa Zdrowia i Edukacji i gubernatora miasta, traktowano ją jako braterski dar od narodu radzieckiego i element mający pomóc w zbliżeniu się ZSRR do Egiptu. Związek Radziecki chciał mieć sojusznika w kraju piramid. Budowę gmachu ukończono w 1952 roku.

Szacunki mówią, że w Mogammie obsługiwano codziennie około 50 tysięcy petentów, którzy przychodzili załatwiać różnorodne sprawy administracyjne. Można tam było uzyskać dokumenty procesowe, prawo jazdy, mi w stosownym biurze wydano wizę dłuższego pobytu. Budynek ma czternaście pięter i pracowało w nim ponad 18 tysięcy egipskich urzędników. A teraz?

„New beginning”, powieszono na elewacji. Zastanawiam się, o jaki początek chodzi, czy rząd ma może na myśli stolicę zwaną New Cairo która mieści się na pustyni, czy jakiś inny projekt, mający zacząć coś nowego? Okazuje się, że rzecz jest bardziej prozaiczna i opowie mi o niej mój przyjaciel, kilka dni później.

Budowlę będącą własnością państwa, stanowiącą symbol egipskiej biurokracji i aparatu nacisku, w którym przetwarzano moje dane osobowe wbijając wizę do polskiego paszportu, postanowiono sprzedać i przekształcić w pięciogwiazdkowy hotel Cairo House. Hotel zostanie otworzony do końca roku 2024. Znajdzie w się w nim 450 pokojów i ponad 85 tysięcy metrów kwadratowych przestrzeni do spotkań i wydarzeń, pomieści kilka lokali rozrywkowych i restauracji.

Konsorcjum odpowiedzialne za inwestycję podpisało w grudniu 2021 roku umowę na przebudowę Mogammy z Suwerennym Funduszem Egiptu (SFE) i Ministerstwem Planowania. Inwestorzy będą zarządzać przebudową kompleksu i zarządzać nim po jej ukończeniu. Znajdujące się w Mogammie urzędy zostały prawdopodobnie umieszczone w New Cairo, co może z czasem pozytywnie wpłynie na ruch drogowy w centrum, choć samochody stałym strumieniem meandrują w tym miejscu także w nocy, gdy urzędy są zamknięte.

Na Kasr-el-Nile — moim najukochańszym moście zakochanych, oni nadal spotykają się na randkach. Znikły chorągiewki państw z latarni, za to w zamian pojawiła się nowa usługa, bo Wszechświat nie znosi pustych miejsc. Młodzi chłopcy widząc mnie, proponują zrobienie mi fotografii za kilka funtów. Spotkam kilka grup, oferujących mi fotografię dokładnie w tym miejscu. Widocznie jest popyt, zapewniono więc i podaż.

Otumania mnie hałas, do którego przywykam powoli ale sprawniej, niż podczas pierwszego pobytu. Śmiało przychodzi mi też przechodzenie przez kolejne ulice, niemal swobodnie rzucam się pod samochody w każdym miejscu, w którym mam potrzebę przejść: tak robi się to w Egipcie i z tym miałam największy problem, gdy mieszkałam tutaj pierwszy raz. Powoli, ale skutecznie wsuwam się w tkankę miasta i łapię jego rytm. Jest dobrze słyszalny, gdy ma się z nim wcześniejsze doświadczenia. Kiedy już się zna cienie i blaski tej przestrzeni, akceptuje się jej fochy i marudzenie. Wszystkie znikają, gdy miasto uśmiechnie się do ciebie promieniem słońca odbitym pod innym kątem niż w ojczyźnie, temperaturą w grudniu i kolorowym fanusem zdobiącym wejście do dowolnego budynku. Tysiącem wspomnień barw, dźwięków i zapachów swobodnie włączających klawisze, uruchamiające w tobie dobry nastrój.

Blue Nile, knajpa na barce przycumowanej przy brzegu Nilu, nadal czynna. Nadbrzeże od strony Zamalku na który wkraczam, rozkopane. Ludzi więcej niż było w tych miejscach zazwyczaj. Wydaje mi się, że to kwestia Ramadanu, w trakcie którego przyjechałam, ale im dłużej przebywała będę w mieście, tym bardziej okaże się, że jednak to nie to. Po prostu, populacja miasta przez niemal dekadę, gwałtownie urosła: na tyle, że fizycznie widać ten wzrost. Na razie jeszcze nie mam tej świadomości i nie przeszkadza mi to. Upajam się tą chwilą, wypełnioną szumem trafficu, upałem, arabską mową i smolistym powietrzem, które tak ukochałam.

Oto, wchodzę na Hassam Asem. Zatrzymuję się pod moją dawną szkołą, gdzie w ciemności zaczepia mnie dwóch panów. Każdy ćmi swojego papierosa. Mrużę oczy i wpatruję się nich w ciemności, bo nie jestem pewna, czy ich znam, czy nie. Mówię, że tutaj 10 lat temu mieściła się szkoła polska i pytam, czy nadal tak jest.

— Tak, na czwartym piętrze. — odpowiadają, śmiejąc się do mnie.

— Jestem wzruszona — dodaję. — Prawie 10 lat temu, byłam w niej nauczycielką.

— Ma pani dobre wspomnienia z tego okresu? — pytają.

— Najlepsze! Kocham Egipt i byłam tutaj bardzo szczęśliwa! — mówię i idę dalej, a oni błogosławią mi, śmiejąc się głośno. Życzą mi szczęścia, cokolwiek w ich mniemaniu ono znaczy. Wzruszona, idę dalej. Znikła Baraka, w której serwowano wspaniałego kebaba. Nie ma też sieciowego sklepu Drinkies, w którym Włoch i chrześcijanin zarazem, Kopt, sprzedawał alkohol dla cudzoziemców. Za to dobrze radzi sobie Nola — cukiernia serwująca muffinki, którą otworzono na przełomie stycznia i lutego 2015 roku. Działają galerie sztuki z reprodukcjami Picassa, koreańska knajpka, stowarzyszenie pomagające osiedlać się ekspatom i apteka, w której kupowałam leki. Na rogu, już bliżej mojego mieszkania, płachtą okryto stojaki z kwiatami, stoją w tym samym miejscu, co 10 lat temu. Ambasada Austrii z nowym podświetleniem, a koptyjski kościółek oddzielony barierkami. Doszła mu nowa budka strażnicza przy bramie: analizowałabym dłużej ulicę, ale gardło ściska mi wzruszenie. Zniszczone krzesełko mojego bałaba, nadal stoi. Tylko jego samego — co już wiem od dawna — brak…

Bałab (2015)

Gdy wychodzi się z mrocznego holu kamienicy w której mieszkam, po lewej stronie kraty którą podobno zamyka się na noc, na sfatygowanym krześle rodem z półwiecznego biura siedzi bałab, chudy jak wypłata. Bałab po arabsku, znaczy dozorca. Jesteśmy w Kairze, na wyspie Zamalek, w delcie Nilu. Ja — w długiej kwiecistej sukience, on — ubrany w szarą galabiję, znoszone klapki z pianki w gigantycznym rozmiarze i dyskretne smugi papierosowego dymu, które spowijają jego postać zawsze tak, że człowiek zastanawia się, czy aby jest on rzeczywisty. Bo może to dżinn, gdyby tak było, miejscem jego nocnego spoczynku byłaby metalowa puszka po konserwie, wypełniona niedopałkami, która spoczywa po jego lewicy. Choć nie, na dżinna on do końca nie wygląda. Typowo ludzkie pochodzenie zdradza zadarty w ciemnej twarzy nos, czarne oczy osadzone w szczupłej konstrukcji czaszki i ich żółto zabarwione białka. Bałab nie nosi nakrycia głowy. Szpakowate włosy ma zawsze równo przycięte. Mniej równe zęby — brązowe od nikotyny, czasem widać odsłonięte w nieśmiałym uśmiechu.

Ten uśmiech też ludzki. Bo i on rozpoznał we mnie człowieka, gdy — widząc go pierwszy raz, wypróbowałam na nim niemrawe „Salam alejkum”, mój jedyny przydatny bagaż językowy i talizman, z którym przyjechałam.

Dozorcę zajmuje bezsens, zatknięty w jego egzystencję jak piórko: czasem myje tutejszą podłogę, wymiata pył, by wleciał z powrotem. Godzi się z tym, bo jest mądry mądrością nie z uniwersytetu. Opór jest bezskuteczny. On wie, że z tego składa się ludzkie życie, które czasem zdaje się jałowym bezkresem. Kamienica, którą dozoruje — nasserowski dar dla ludu — jest jak on, pogodzona z własnym trwaniem kotwiczonym w przemijaniu. Gdy skręci się w lewo, świat wygląda trochę inaczej: przyklejony bokiem budynek jest czystszy, jaśniejszy i ma płytki na ścianach. Ich szarawą biel rozświetla słońce, mające doń swobodny dostęp. Na wyłożonym terrakotą z błękitną arabeską placyku, za szpalerem ceramicznych doniczek stoi rattanowy fotel. W fotelu — kolorowy pled w azteckie wzory. I jego bałab — zarządca.

Młody mężczyzna, po trzydziestce. Jego głowa okręcona beduińskim gniazdem, kryje jajo mózgu, który skrzętnie przetwarza arabskie sznurówki wiadomości, zamknięte w szpalcie od prawej, do lewej: bałab ma dyskretne okulary i gazetę. Jego jaśniejsza, młodsza twarz nie podbita nikotyną, dostojnie objawia dystans do świata. Uśmiecha się z rezerwą, gdy kiwam mu głową. Bez strachu, czy odrazy. Bałab trzyma gesty przy sobie, jak żołnierz broń. Nie obnosi się z pełnioną funkcją. Czasem pali shishę, buchając sinym dymem, który omiata jego królestwo. Ono jest jasne, bo dba o wymianę żarówek. I ciche tak, jakby w bramie nad którą panuje, nikt nie mieszkał. Ale to miraż rzadkiego patrzenia w tamtą stronę. Bo jakoś wstyd, jeszcze pomyśli sobie, że staram się wprawnym okiem obcego z Zachodu ocenić jego brak wysiłku, bo wszystko stwarza się samo.

„Mój” bałab dba o mnie. Docenia fakt, że witam się z nim zawsze i uśmiecham się życzliwie. Bo czemu godzić się na nieżyczliwość w sobie? W czym jestem od niego „lepsza”, by dawać mu pogardę…? Przynosi mi ulotki zawsze pierwszy, szczególnie gorliwie wymiata kurz spod moich drzwi. I nie dziwi się, gdy przychodzi do mnie czasem przyjaciel. Jego spojrzenie jest ciepłe, czasem jakby chciał pogadać ze mną o przemijaniu, ale tylko po arabsku. Zahartowany widział pewnie wiele, w końcu opiekuje się kamienicą, w której mieszkają cudzoziemcy, nade mną — amerykańscy studenci, których głośne rozmowy na balkonie niosą się hen, ponad kamienicami, nad sam Nil.

W czwartym miesiącu mojego pobytu, krajobraz kamienicy na kairskim Zamalku się zmienia. Na miejsce nieśmiałego dżinna przetartego smugą dymu, przychodzi inny dozorca. Grubo ciosany w materii, z twarzą indianina i pustką we wzroku. Nie odpowiada na powitanie, jakby nie słyszał. Ale nie ma w nim gniewu, czy innej emocji. Jest gnuśność i matowa czerń bez głębi, wyrażona czarną galabiją. I siła bycia. Patrzę na jego sylwetkę i w mojej głowie pojawia się obawa o zdrowie tamtego, z którym zdążyłam się polubić, mimo że nasze stosunki to była zaledwie wymiana talizmanów: on pierwszy uczył mnie je stwarzać, szlifować nienawykłym aparatem mowy, by akcent w salamie padał na tę głoskę, na którą trzeba. Salam, znaczy pokój. Nie — pokoju nie miał kto rozwiać, bo nie umiałam wyrazić tego, o co mi chodziło: a nikt przecież nie wpadłby na to, że pragnę zapytać o zdrowie lokalnego dżinna.

Jego brak sprzęgnął się z moją śmiercią — gdy zapadłam na chorobę duszy znaną szamanom każdej religii, a powrót z ponownym narodzeniem. Gdy wyszłam z ciemnego z rozmysłem mieszkania i podążyłam w dół do światła, schodami — bo winda się zepsuła, lub ktoś nie domknął drzwi i utknęła na niższych piętrach. Około trzeciego poziomu, zza kwadratowej szyby przedarło się słońce i rażąco oświetliło jego sylwetkę. Piął się do góry, z kosturem w dłoni. Ubrany był pierwszy i ostatni raz, w białą galabiję i jaśniał, jak Jezus po zejściu z góry Tabor. Schodził — a jakby parł w górę, odrodzony, gruntując na powrót mój świat. Salam alejkum wybrzmiało w moich ustach poprawnie, bo przebijał się przez nie pierwszy uśmiech w tamtym mrocznym czasie. Wyszłam na zewnątrz, by oddać sprawiedliwość życiu. Naburmuszony bałab z kamienicy obok, kiwnął mi głową i potoczył się w swoim rytmie do codziennych spraw, w tym — polityki zagranicznej i regionalnej, zasznurowanej w arabskiej gazecie. Było jak co dzień.

Równy rok od mojego wyjazdu z Egiptu znowu wolnym krokiem szłam wzdłuż ulicy Hassan Assem w Kairze. We wnęce „mojej kamienicy”, za ciągiem murowanych donic gdzie zazwyczaj przesiadywał bałab było czysto, przestronnie i jasno. Te same naturalnie przykurzone kwiaty, te same obtłuczone doniczki i szarawa pyłem marmurowa posadzka. W kącie puste krzesło bez oparcia, za to pełne znaczenia. Nie dało mi odpowiedzi, czy jego użytkownik — dla mnie od zawsze i na zawsze bezimienny, często siedzi, czy już tylko leży i to w zupełnie innym miejscu. Nie było kogo i jak o to zapytać. Puszka z której mógłby wydobywać się dżinn gdyby nim był, też znikła. Tylko to krzesło i zastygłe ślady w pamięci żłobiły stare znaczenia. Nic nie powiedziałam — westchnęłam i wolnym krokiem poszłam w dół ulicy. Dział się nowy dzień.

„Bawicie się w akrobatów i żyjecie marzeniami, które nie spełnią się nigdy. Tylko ja jestem wśród was cudownym zjawiskiem, bo potrafię odlecieć w kosmos bez pomocy rakiet.”

— Nadżib Mahfuz, Rozmowy nad Nilem

Turyści z Europy

— Nie powiem Ci, jak bardzo kocham i nienawidzę turystów z Europy — mówi Ahmed, arabski chłopak jak z obrazka. Ubrany w dżinsy i błękitną koszulę od Massimo Dutti, z czysto kobiecą, delikatną twarzą i oczami jak z katowickiej gruby. Ich źrenice sondują moją twarz, szukając w niej zrozumienia. Kędzierzawe włosy poskromił żelem. Pachnie perfumami z górnej półki. Jego angielszczyzna jest nienaganna, maniery też ma zaprasowane w kant.

— Dlaczego? — pytam i odganiam komary, które z impetem uderzają w moje policzki. Siedzimy na ławce nad Nilem, na kairskim Cornishu. Pod wielkim fikusem, w którego koronie kryją się insekty. Fikus nie wygląda jak ten którego pamiętam z dzieciństwa, z doniczki obok okna. Ma pień, którego nie obejmą trzy osoby. Śliskie liście nie błyszczą i nie jest ich sześć. Ogromne drzewo rozpiera środek chodnika który wyłożono w tym miejscu czerwoną kostką. Drzewo daje cień. Naprzeciwko, za żeliwnym ogrodzeniem, są wąskie ogródki czy pasy zieleni, które nie wiem, kto i po co uprawia. Cały czas chcę o to zapytać, zawsze zapominam. Dalej płynie Nil.

— Jesteście zepsuci. — mówi tą swoją płynną angielszczyzną i zaciąga się papierosem. — A już najbardziej nienawidzę gejów… to błogosławieństwo i przekleństwo w mojej pracy… — potrząsa głową i patrzy mi w oczy. Sprawdza, czy rozumiem, co chce przekazać: rozumiem. Ten śliczny chłopiec obsługuje jeden z lepszych kairskich hoteli. Ci geje znaczą dla niego jedno, ghusl: pełna rytualna ablucja, po każdym powrocie do domu, a przed modlitwą. Ale ich wystudiowany głos, znaczy też euro i dolary. Czasem uda się zarobić drugą pensję, za prywatny masaż w hotelowym klubie.

— Co to za masaże? — pytam z obawą.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 57.06