Filaczku, to dla Ciebie.
Dawno, dawno temu…
Owszem, wszystko zaczęło się dawno temu, ale niech drogiego Czytelnika ów zwrot nie sprowadzi na manowce. Wiem, wiem, tylko bajkom przysługuje. Opowieść, którą chcę przedstawić, to jednak nie bajka. Cóż z tego, że Majcek jest skądś (bądź z czegoś), jak większość bohaterów najpiękniejszych bajek: z zamku, lasu, doliny, jeziora, nawet z wielkiego miasta, w którym można, dajmy na to, sprzedawać zapałki. I wyciskać łzy z niewinnych ocząt, wciąż wierzących, że ta bajka, jak większość innych, skończy się dobrze. Nie, nic z tych rzeczy.
Majcek jest prawdziwy. Czyli realny. Z krwi i kości. Ma też mózg, nawet jeśli wciąż wielu w tę jego przypadłość powątpiewa. Co oznacza, że nie z bajki, choć trudno w to uwierzyć. I nikt z nas, nawet ja, zakończenia nie przewidzi. Jak to w życiu.
Chcecie go poznać? Przejdźcie zatem gościnnie otwarte drzwi pociągu wyobraźni, usiądźcie wygodnie, przymknijcie oczy i przenieście się tam, gdzie Majcek ma swój świat.
Czyli tymczasem na podwórko. Dużej, rozłożystej kamienicy z oficyną, przestrzenne, z chodnikiem na udeptanej ziemi, prowadzącym wzdłuż oficyny aż pod same jej drzwi. Ogarniamy je wzrokiem dopiero po przekroczeniu szerokiej bramy-tunelu, z dwojgiem czerwonych drzwi po obu stronach, brudnej i odrapanej, cuchnącej moczem i rzygowinami, bo jej otwarte wrota są niejako zaproszeniem dla każdego pijaka, wracającego z położonej na rogu ulicy knajpy do swych pieleszy, które wydają się być zbyt daleko, aby do nich donieść wydzieliny, eksplodujące gwałtownie pod wpływem nadmiaru spożytego właśnie alkoholu.
Bramy się zamyka? Owszem, teraz. I tylko w prywatnych, strzeżonych kamienicach. A my przenieśliśmy się do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wtedy, jeśli ktoś jeszcze nie wie, wszystko było wszystkich, czyli niczyje, a jako takie podlegało prawu używania, niszczenia, zawłaszczania, obszczywania i tylko o porządkowaniu nikt nie myślał. No, może było parę wyjątków.
Zajrzyjmy zatem na owo podwórko. Z lewej jego strony ciągnęła się w dal (zwłaszcza dla dziecięcych oczu) długaśna oficyna, w połowie przedzielona bramą wejściową, zakończona prostopadle przylegającą przybudówką, w której rozsiadł się magiel, całymi dniami pełen bab w różnym wieku, skrzeczących jak przekupy i wiecznie wojujących z dzieciarnią, która podwórko uważała za swoją własność, nie przestając, na przykład, kopać piłki nawet wówczas, gdy taszcząc swoje wiklinowe kosze, pełne świeżo wypranej, wykrochmalonej bielizny, baby usiłowały przez wrzeszczący gąszcz przedostać się na drugi koniec podwórka.
Obok magla stały gołębniki. Dwa. W jednym swoje rysie, garłacze, białogony i licho wie, co jeszcze, hodował pan Daszkiewicz, repatriant ze Lwowa, zajmujący mieszkanie na ostatnim piętrze oficyny, to po lewej stronie, przylegające do kamienicy właściwej. Miał żonę, która wciąż hołubiła swe wielkopańskie nawyki i mienie, uratowane cudem podczas długiej podróży wagonem towarowym, w towarzystwie innych przedwojennych inteligentów, ale też prostszych ludzi, taszczących chudobę w tobołkach, nie posiadających żadnych mebli (bądź pojedyncze sztuki), za to zasmradzających wagony swoim żywym inwentarzem, o który troszczyli się bardziej, niż o brudne, zasmarkane dzieciaki, zbijające się w grupki i patrzące na wszystko przerażonym wzrokiem. Miał też syna. Późne dziecko. O nim jeszcze opowiem. Zapewne niejednokrotnie.
W drugim gołębniku trzymał swe ptaki pan Szulc, rodowity Ślązak, który przed i podczas wojny inaczej pisał swoje nazwisko i miał dziwny odruch podnoszenia wyprostowanej ręki na sam widok niemieckich mundurów, ale on gorliwie się tego wypierał. Stracił na wojnie żonę i syna. Ona zmarła na tyfus, a chłopak służył w wojsku i zginął śmiercią bohatera. Pan Szulc utrzymywał, że wojsko było polskie, bił się w piersi, przysięgając na wszystkie świętości, choć wszyscy wiedzieli, że śląskie chłopaki, chcieli czy nie, siłą byli wcielani do niemieckiej armii. Bez niczyjej winy. Zwłaszcza ci, którzy mieszkali w niemieckiej części miasta, przedzielonego granicą. Tuż za nią żyli krewni o tym samym nazwisku, które pisali na polską modłę. Taka była rzeczywistość, więc niepotrzebne są żadne tłumaczenia.
Teraz pan Szulc mieszkał z córką, zięciem i trójką wnucząt, na drugim piętrze kamienicy właściwej, które to mieszkanie kiedyś było własnością jego rodziców. Jak i cała kamienica. Zięć pana Szulca też był ze Lwowa. Dzieciaki zaśmiewały się do łez, kiedy obaj siadali na podwórku, aby w sobotnie popołudnie osuszyć butelkę lub dwie, a w miarę postępowania zamierzonego procesu każdy z nich zaczynał mówić swoją gwarą i za nic nie potrafili się zrozumieć. Małolaty rozumiały wszystko. Wychowywane w dwoistej społeczności kamienicznej, wyrastały, czując się świetnie w każdej z kultur. Także językowej. Wyciągając zatem brudne łapki po drobniaki, oferowali się tłumaczyć, bo miękkie języki teścia i zięcia za nic nie chciały wrócić do zwykłej polszczyzny.
Oj, natłumaczyliśmy się zacnie. Choć to raczej niewłaściwe słowo, bo rzadko przedstawialiśmy im właściwą treść wymawianych przez adwersarza słów. Wymyślaliśmy niestworzone historie, bawiąc się świetnie, gdy łapali za kołki lub wręcz noże i zawsze uchodziło nam to na sucho, bo i tak na drugi dzień ani jeden, ani drugi nie pamiętał, dlaczego obili się nawzajem. Dopiero po kilku miesiącach córka pana Szulca położyła kres naszym zdolnościom translacyjnym, gdy wreszcie odkryła, dlaczego w każdą sobotę musi swoim panom opatrywać rany. Wtedy dopiero nam się dostało… Może opowiem o szczegółach, gdy nadejdzie właściwy czas, choć chwały nijakiej dzieciarni to nie przysporzy.
Wróćmy na podwórko. Po prawej stronie, tuż za załamkiem kamienicy właściwej, stał trzepak, kubły na śmieci i rząd komórek, w których ci, dla których brakło piwnic, trzymali właściwe piwnicznym akcesoria, głównie węgiel i drzewo na opał, ale też różne graty, które już raczej nie były potrzebne, wciąż jednak żal je wyrzucić.
W rogu, między gołębnikami a komórkami, rósł wybujały już mocno krzak bzu, najczęstsza roślina kamienicznych podwórek. Otoczona stykającymi się ramionami płotu, a właściwie muru, wytworzyła się oaza, ulubione miejsce pierwszych pocałunków, nauki palenia papierosów, edukacji niedozwolonej małolatom i innych skrytych czynności. Zaciszne, ocienione, wiosną pachnące. Dzieciarnia zawarła między sobą niepisaną umowę, że jest to świątynia ich dorastania i nie wolno jej kalać w żaden sposób. Gdyby komuś nagle przyszło do głowy, że musi się wysikać, a pokonanie trzech pięter na zbyt długo oderwałoby go od zabawy, więc ulży sobie tam, gdzie nikt nie widzi, dostałby solidny wycisk. Pamiętny. Na długo. Byli tacy, którzy przekonali się o tym osobiście, więc każdy przychodny dzieciak, odwiedzający dziadków lub ciocie, od razu dowiadywał się o zasadzie. Nic nie było ważniejsze.
Oaza to też ulubione miejsce Marcela. Wówczas.
Spójrzmy jednak na grupę baraszkującą swobodnie, radosną, choć środowisko nie wskazywało na możliwość bycia w nim szczęśliwym. Co tam jednak środowisko wie. Poznajemy grupkę w momencie, gdy lato chyli się ku wrześniu, czyli końcówka wakacji. Najstarsze z łobuziaków liczy sobie piętnaście wiosen, najmłodsze pięć. To Marcel. I Zbyś, wnuk pana Szulca. Ma przywilej zabawy ze starszymi, bo ciągną go za sobą brat i siostra, bliźniaki dwunastoletnie, Kornel i Kornelia, jakby już nie dało się durniej nazwać swoich dzieci.
Tam, na trzepaku, wisi głową w dół dziewczę niesforne, nazywane przez wszystkich chłopczycą, trzynastoletnie. Ma krótkie, rozczochrane włosy, spodenki i czerwoną koszulkę, więc na pierwszy rzut oka można byłoby ją wziąć za chłopaka.
To ja. Mariola. Dziecię drugiej śląskiej rodziny, która przetrwała wojnę we własnych pieleszach, oddając je potem swojej progeniturze. Mówią o mnie, że jestem krnąbrna. Zadziorna. Często wredna. Wyszczekana i niepanująca nad językiem, także tym nieparlamentarnym. Wiecie, co? Mają rację. Taka jestem. Nieprzewidywalne reakcje obronne często sprowadzają dzieci na ścieżki źle widziane oczami dorosłych.
Dzieciaki po większej części mnie lubią. Teraz już tak. Kiedyś jednak… Ale do tego wrócimy. Później. W tym momencie już dość, bo to nie jest opowieść o mnie. Główny bohater ukrywa się tam, w oazie. Nie widzicie go? Właśnie o to mu chodzi. Nikt go nie widzi, poza dziećmi, które zwyczajnie wiedzą, że on tam jest. Ma zamyśloną minę na skrzywionej twarzy, podpartej nieudolnie przykurczoną dłonią. Przymyka oczy, jakby chciał przenieść się w jakąś inną rzeczywistość. Gdy któryś gołąb znienacka zagrucha mu nad głową, zrywa się gwałtownie, choć doskonale zna owe ptasie zwyczaje. Zawsze tak się zrywa wyrwany z zadumy. Po chwili znów opiera twarz na przykurczonej dłoni, drugą podkładając pod nogę. Siedzi? Tak. Na czym? Macie w oazie też fotel? Nie. To prywatny fotel Marcela. Na kółkach.
Kim jest Marcel? To mój brat. Zawsze tak duma, gdy zdarzy mu się jakaś przykrość. Wiem, co gnębi go teraz, ale nie chcę zaburzać chronologii. Zresztą ja zawsze wiem, co go gnębi. Jeśli chcecie, mogę opowiedzieć, ale muszę zacząć u źródeł, inaczej nikt niczego nie zrozumie.
Gotowi? Posłuchajcie.
Opowieść pierwsza. Środowisko Marcela. Historycznie
Gubliczowie z córką zajmowali duże, parterowe mieszkanie w kamienicy Szulców. Mieli gosposię na stałe, kobiecinę przywiezioną onegdaj ze wsi, w której jeszcze dziadek Gublicza wybudował letnią daczę, aby upały spędzać poza miejską dżunglą, w ciszy i zapachu natury. Mieszkała w służbówce przy kuchni i zajmowała się dbaniem o żołądki państwa. A gotowała wyśmienicie. Mieli też pokojówkę, młodą panienkę ze zubożałej rodziny, która — oprócz usługiwania na pokojach — uczyła małą Gertrudę, Trudkę — tak na nią wołali, gry na pianinie. Herbert Gublicz był wysokim urzędnikiem magistratu, jego żona, Gizela, oddawała się całą sobą funkcji pani domu.
Wybuch wojny niewiele zmienił w ich trybie życia. Miasto było niemieckie, choć ludność podzielona. Wielu Ślązaków uciekało na stronę polską, aby nie trafić do niemieckiej armii. Gubliczowie zostali, bo Herbert miał zasługi magistrackie i sztywną nogę po postrzale na polowaniu, więc się do wojska nie nadawał. Unikali hajlowania, jak mogli, ale wówczas pisali swoje nazwisko Gublitch. Podobnie jak Szulcowie — Schultz. Nikt nie wymagał od nich podpisywania folkslisty, bo jako wieloletni mieszkańcy miasta traktowani byli przez Niemców jak swoi. Musieli tylko zmienić służbę, bo kucharka wróciła do siebie na wieś, a panienka pokojowa zaciągnęła się do polskiego wojska w charakterze sanitariuszki, ginąc na polu bitwy w pierwszym dniu aktywnej służby. Trudno o większego pecha. Kuchnią zajęła się siostra żony właściciela magla, a na pokoje przyjęli mrukliwą starą pannę, daleką krewniaczkę Gizeli, która jednak szczerze pokochała małą Trudkę i też potrafiła wiele ją nauczyć.
Walki wyzwoleńcze pozostawiły miasto zniszczone; poszczególni obywatele tracili szyby, zegarki, cnotę czy nawet cały majątek. Wiele niemieckich rodzin uciekło, zanim dotarli bracia radzieccy. Kolejne wyjeżdżały, gdy stało się faktem, iż miasto do Niemiec nie wróci. Zabierając bowiem Polsce wschodnie ziemie, radzieccy wujaszkowie wspaniałomyślnie darowali jej nie swoje okręgi. Puste poniemieckie mieszkania, często w pełni umeblowane, jeśli szabrownicy do nich nie dotarli, zajmowali repatrianci ze wschodu. Tak bowiem, jak Niemcy nie wykazywali chęci mieszkania w Polsce, tak Polacy ze wschodu, choć z bólem wielkim w sercu, zostawiali swoje rodzinne strony, aby ich dzieci nie musiały modlić się po rosyjsku.
Początki były koszmarne, zwłaszcza dla takich, jak Gubliczowie czy Szulcowie. Nie chcieli wyjeżdżać, bo choć świetnie mówili po niemiecku, czuli się Ślązakami. I tego języka, wspólnie z polskim, chcieli używać. Ci jednak, którzy właśnie zajmowali miasto, mieli o nich swoje zdanie. Konwencje zabraniały usuwania ich siłą, więc tak umilali im żywot, że wielu wyjechało jeszcze nawet kilka lat po wojnie.
Herbert stracił pracę w magistracie i trudno było mu znaleźć nową. Musieli zacząć obywać się bez kucharki; krewna nie miała dokąd pójść, więc została i pomagała, jak mogła. Któregoś jednak dnia wpadła pod rozpędzony samochód i zginęła na miejscu. Zostali we trójkę. Żeby jednak nie było im smutno, władze uznały, iż metraż mają stanowczo za duży, więc zakwaterowali w czterech pokojach dwanaście obcych osób, zostawiając im tylko jeden. Wielkie to było dla nich poniżenie. Niekończące się kolejki przed łazienką i kuchnią zmusiły Herberta do sprzedaży części biżuterii i zamontowania drugiej, mniejszej łazienki w pokoju, który im pozostał. Działanie owiane było jednak wielką tajemnicą, aby nikt się nie doczepił jego tak zwanej legalności. Powiększyli także jedno z okien, robiąc z niego oszklone drzwi, z których zaczęli korzystać, aby nie obijać się o tłumy obcych w korytarzu. Mieszkanie miało wprawdzie dwa wejścia już wcześniej, jedno centralne i drugie przez kuchnię, ale oba były używane przez dodatkowych lokatorów.
Smutnieli i marnieli z dnia na dzień. U Szulców było to samo. Może i gorzej, bo zostali tylko we dwójkę, on i niedorosła jeszcze córka, Hildzia, z którą Trudka, choć nieco starsza, chodziła do szkoły i przyjaźniła się od dziecka, więc z przydziału dostał im się mniejszy pokój, bez szans na jakąkolwiek dobudówkę.
Szulc się wykaraskał. Psychicznie też. Gubliczowie wciąż chylili plecy, choć ani głodu, ani chłodu nie czuli. Degradacja mocno ich przytłaczała. Nadszedł jednak wreszcie czas, gdy ich przymusowi lokatorzy dostawali własne mieszkania i wyprowadzali się, jeden po drugim. Dorosła już wówczas Trudka poszła do Urzędu Miasta, aby dowiedzieć się, co dalej. Czy mogą już odzyskać resztę swojego lokum? Urzędnik, który ją obsługiwał, był młody, mówił ze śląskim akcentem i widniało coś w jego uśmiechu, co uginało Trudce nogi. Patrzył na nią bardzo intensywnie, a po wysłuchaniu jej problemów, obiecał, że się wszystkim zajmie.
Obietnicy dotrzymał. Przyszedł sam, aby nowinę obwieścić. Przy okazji zaprosił Trudkę na kawę i ciastka, z czego ta skorzystała ochotnie, bo wciąż nogi jej odmawiały posłuszeństwa na jego widok, a poza tym nie wypadało odmawiać komuś, kto sprawił, że całe mieszkanie wróciło do Gubliczów. Zdemolowane, rozkradzione, cuchnące, ale wróciło. Nie pytali nawet, jak tego dokonał, bo i po co. Czasy były takie, że lepiej wiedzieć jak najmniej i siedzieć cicho.
Rok później Trudka już nie nazywała się Gublicz, tylko Szmit, a wniebowzięty urzędnik imieniem Witold, wprowadził się ochoczo i remont mieszkania ruszył z kopyta. Znajomości wówczas były podstawą przetrwania. Gubliczowie trochę odetchnęli, ale już się nie podnieśli. Rozległy zawał zabrał Herberta w rok po ślubie córki, a trzy miesiące po nim odeszła Gizela. Cichutko, we śnie. Nikt nie wiedział, dlaczego. Trudka mówiła, że pękło jej serce. Każdy wierzył. Podobne przejścia mogły taki objaw spowodować.
Szmitowie zostali sami na pięciu ogromnych pokojach, dwóch łazienkach, kuchni i dodatkowym pomieszczeniu, zwanym kiedyś służbówką. Do mieszkania mieli teraz trzy wejścia. Kuchenne zamurowali, bo pijaczki z niedalekiej knajpy, otwartej kilka lat po wojnie, i tam zostawiali swe cuchnące wydzieliny. Okratowali wszystkie okna i szklane drzwi, aby chronić szyby przed agresją pijanej hołoty od strony ulicy, a kopaną piłką od strony podwórka. Zamontowali też w przedpokoju drugie, wewnętrzne drzwi wejściowe, tworząc małą przestrzeń między nimi, aby odgrodzić się od głosów z bramy i wścibstwa różnorakiej społeczności kamienicznej.
Ktoś mógłby pomyśleć, że barykadują się przed całym złem owego świata i ludźmi z kamienicy. Ale to nie tak. Wychodzili wszak chętnie do ludzi. Społeczność kamieniczną po większej części stanowili dobrzy, uczciwi ludzie, choć mieszanka wieku, wykształcenia i podejścia do rzeczywistości mogła wskazywać na bombę z opóźnionym zapłonem. Nic z tych rzeczy. Znali się wszyscy, spotykali na podwórku, aby wypić halbkę, czy półliterkę, w zależności od miejsca pochodzenia; zagrać w karty, przy czym Ślązacy uczyli lwowiaków zasad skata, bo ci dotąd nawet kart podobnych nie widzieli; zaśpiewać, a to “Karolinkę”, a to “Tylko we Lwowie”; powspominać stare czasy, kiedy to przyjezdni poznawali historię i obyczaje swojej nowej małej ojczyzny, a miejscowi nadziwić się nie mogli opowieściom jak z tysiąca i jednej nocy o tym, jaki to Lwów był piękny, wspaniały, niezapomniany, zroszonym obficie łzami tęsknoty, podsycanej uporczywą zmorą braku nadziei na powrót czy chociaż wizytę na starych, ukochanych śmieciach. Trochę czasu zabrało, zanim społeczności z dwóch różnych światów zaczęły żyć ze sobą, zamiast obok siebie. Pierwsi otwarli się przybysze. Lwów był miejscem kosmopolitycznym, więc wielość nacji, obyczajów, języków i zachowań weszła im w krew, nie wzbudzając żadnych negatywnych odczuć. Ślązakom było trudniej. Nawykli do pewnych schematów, kochali je i trzymali się ich kurczowo, jakby rządził nimi strach przed utratą bezcennego skarbu. Jednak szczery, otwarty i przyjacielski sposób bycia nowych Ślązaków, zwanych skrycie przez tych starych “łapańcami”, skruszył wreszcie wszelkie zapory i społeczność połączyła się w stawianiu czoła trudnej codzienności.
Trudka wciąż przyjaźniła się z Hildzią, choć tylko jedna z nich zdążyła wyjść za mąż. Hildzi bardzo podobał się Tońko, kuzyn Bolcia Zająca, który z liczną rodziną zajmował mieszkanie na ostatnim piętrze lewej strony frontalnej. Tońko często go odwiedzał, bo mieli wspólną babcię, która już od jakiegoś czasu nie wychodziła z domu. Bariera schodów, niekończących się w ogromnej kamienicy, była dla niej zbyt wielka. Siadywała za to na balkonie, obserwując ludzi w pobliskim parku szpitalnym, albo w oknie swojej sypialni, gdy na podwórku odbywano sobotnie biesiady. Uczestniczyła w nich z góry, racząc się kieliszeczkiem czystej z pieprzem. Albo i dwoma.
Hildzia też wpadła Tońkowi w oko. Był jednak strasznie nieśmiały, a Hildzi przez myśl nawet nie przeszło, że to ona mogłaby zrobić pierwszy krok. Ojciec by ją chyba zabił. Patrzeli więc tylko na siebie przeciągle, czerwieniąc się i gotując wewnętrznie, aż wreszcie sam Szulc nie wytrzymał.
Którejś soboty, gdy już odczuł ciepło alkoholu w żyłach, przysiadł się do niego.
— Gryfny z ciebie karlus. Chciołech dla Hildzi jakiegoś Alojza abo Honzika, ale ta moja roztomiła dziouszka ci przaje jak gupio. Ni byda jeij lagą gonił, chce wschodnigo, niech mo. Ino musisz jej pedzieć, że chcesz se ją wziyńć, nim sie dzioucha pensyi doczka.
Tońko wyglądał przez chwilę jak gęś z kluską w gardle. Nie zrozumiał ani jednego słowa, ale z intonacji głosu wywnioskował, że ojciec Hildzi jest mu przychylny. Spojrzał na niego trochę nieprzytomnie, potem na Hildzię, która znów się spłoniła i spuściła oczy, uśmiechając się cudnie pod zbyt krótkim noskiem. Tak, chyba jest przychylny. A może tylko się nabija? Tońko nagle uznał, że musi się upewnić.
— Panie Szulc — prawie zaśpiewał swym lwowskim akcentem — czy mógłby mnie pan to wszystko jeszczy raz powiedzić, ali po polsku?
Towarzystwo zaśmiało się gromko. Wciąż bawiły ich słowne nieporozumienia między sąsiadami. Szulc też przez chwilę rechotał, ale spoważniał szybko.
— Mówiłem, żebyś się oświadczył, nim Hildzia emerytury doczeka.
— Skąd pan wie… — znów się zaczerwienił — że…
— Chopie, mosz to na pysku wyryte! — Stary Alojz Rebran, z pierwszego piętra lewej oficyny, klepnął Tońka w plecy tak mocno, że ten aż się zgiął. — Żyń sie, bydzie z was gryfno para. — Alojz zauważył, że Tońko znów nic nie kuma. — Mówię, że chętnie wszyscy popijemy na waszym weselu.
— Hildziu, czy to prawda?
— Prowda, Tońku.
— Idźcie se tam pod bez, ino bez takich! — Szulc popchnął lekko potencjalnego zięcia, który wstał, cały w pąsach, wziął za rękę równie rumianą Hildzię i poprowadził w kąt podwórka.
— Naprawdę mnie kochasz?
— Ja. Znaczy tak.
— I wyjdziesz za mnie?
Hildzia spojrzała lekko niepewnie.
— Kaj mom wyjść? Znaczy gdzie?
— Za mnie. To znaczy zostać moją żoną. Chcesz tego?
Pokiwała głową, spuszczając oczęta.
— A ty?
— Tak, bardzo chcę. Ale nie wierzyłem, że ci ojciec pozwoli wyjść za łapańca.
Nagle złapał ją obiema dłońmi za twarz i przylgnął ustami do jej ust. Nie broniła się wcale. Pierwszy promyk szczęścia właśnie się zapalił, choć historia trwała jeszcze kilka lat. Tońko musiał wypełnić wojskowe zobowiązania, zanim wreszcie mógł zacząć żyć swoim życiem. Pobrali się dopiero, gdy na świecie był już Marcel. Czekała cierpliwie, a chwile, gdy przyjeżdżał do Bolcia, aby babci rączki ucałować i Hildzi usteczka, osładzały jej całą późniejszą tęsknotę.
Trudka i Hildzia przyjaźniły się też ze Stazyjką Rebran, wnuczką Alojza i Dziunią Napierowicz, która z rodzicami, czwórką braci i starą ciotką zajęła po przyjeździe mieszkanie nad Gubliczami. Najstarszy brat wciąż męczył się gdzieś na dalekiej Syberii. Ruscy wywieźli go w czterdziestym piątym, za walkę w oddziałach AK. Kiedy umarł Stalin i nastała tak zwana odwilż, choć nagle ich województwo zmieniło nazwę z katowickiego na stalinogrodzkie, odzyskali nadzieję, że Julian wróci, nawet jeśli w listach opisywał swoje szczęście z miejscową kobietą i wcale nie wykazywał wielkiej chęci pozostawienia tam swojego syna, którego mu urodziła. Przecież nie mógł zapomnieć, że jest praktycznie w niewoli. A z tej trzeba wszelką mocą się wyrwać.
Tak, śmierć Stalina będą w kamienicy pamiętać. Na chwilę społeczność się podzieliła. Byli bowiem tacy, którzy opłakiwali go rzewnymi łzami i przez nich ponad dwa miesiące reszta nie mogła balować na podwórku. Spotykali się więc w mieszkaniach, za każdym razem w innym, aby sobotni rytuał mógł być podtrzymany. No i mieli co świętować. Ostatni raz podobną radość odczuwali, gdy nastał koniec wojny. Przez krótki czas prawie sięgali ręką wolności, bo skoro tyran już w piekle się smaży, nikt rozsądny wszak nie będzie się upierał, że Polska, choć nieoficjalnie, musi wciąż być radziecką republiką. Starzy lwowiacy marzyli o powrocie w rodzinne strony, Ślązakom marzyła się niepodległość i kraj śląski, ich własny, bez niemieckich i polskich łap, wciąż trzymanych na ich węglu i przemyśle.
Czas upływał. I choć jakoś lżej się oddychało, żadne zmiany nie następowały. Wrócili więc do swoich kieratów, jakby pogodzeni z losem, znów razem, choć przecież każdy z osobna.
I wtedy podwórko wielkiej kamienicy zawrzało. Nad ranem, głośno płacząc, Stazyjka wpadła przez bramę, biegnąc w kierunku wejścia do oficyny. W oknach ukazało się kilka twarzy, zdziwionych i wielce zaniepokojonych. Stazyjka pół roku wcześniej wyszła za mąż i wyprowadziła się kilka ulic dalej, moszcząc sobie gniazdko w mieszkaniu teściów, którzy — po długim namyśle — wyjechali jednak do Niemiec.
Nikt już nie mógł zasnąć. Ten i ów wyszedł na podwórze, jakby w nadziei, że ktoś od Rebranów się pokaże i wytłumaczy. Jakoż po chwili wyszedł Jorguś, brat Stazyjki i wszystko im opowiedział. Otóż do mieszkania młodych wtargnęła ubecja, wyciągnęli Alberta z łóżka i zabrali go w piżamie, wrzeszcząc, że akowskie świnie wszystkie zostaną wyłapane, skoro sami nie mieli zamiaru się ujawnić, gdy był na to czas. Bercik zdążył tylko powiedzieć Stazyjce, żeby poszła na czas jego nieobecności do wuja Stacha i znikł, zanim ta zdążyła wykrztusić z siebie chociaż słówko. Sęk w tym, że ani ona, ani on nie mieli wujka o tym imieniu.
— Trzeba przeszukać dokładnie rzeczy Bercika. Dziw, że ubecja tego nie zrobiła. — Trudka spojrzała na męża, jakby szukając potwierdzenia, ale ten milczał i dziwnie patrzył przed siebie.
— Widać ktoś na niego doniósł. Czy Stazyjka wiedziała, że Bercik walczył w AK? — Szulc ściszył głos przy ostatnich słowach, niebezpiecznie było ich używać.
— Tak, wszyscy wiedzieliśmy. Ale nie chciał się ujawniać. Nikomu nie powiedział, gdzie był jego oddział, a w oddziale nikt nie zdradzał swoich danych. Bercik myślał, że w domu będzie bezpieczny.
— Co za szuja, tyle lat po wojnie, wciąż donosi na bohaterów? — Dodał Daszkiewicz, który szedł do swoich gołębi, ale zatrzymał się wobec owych strasznych wieści. — Idźcie jak najszybciej do ich mieszkania, zanim ubecja je przetrzepie.
Jorguś kiwnął głową. Znikł w drzwiach oficyny, aby po kilku chwilach ukazać się w nich ponownie, tym razem z ojcem i Stazyjką, która tak zapuchła z płaczu, że trudno było ją poznać. Trudka, Hildzia i Dziuńka uściskały nieszczęśliwą przyjaciółkę serdecznie, nic nie mówiąc, bo słów na podobną okazję znaleźć było trudno.
W mieszkaniu niczego nie znaleźli. Widać ubecja wcześniej miała już podobne doświadczenia, skoro zabrali Alberta bez przekopania każdej dziury. Jedna tylko rzecz zastanowiła Jorga. Zdjęcie szwagra z jakimś gościem, podpisane z tyłu: “Ja i Stach Paszko, Stroszek”.
— Stazyjka, znasz tego Stacha?
— Nie, w życiu go nie widziałam.
— A z opowieści?
— Nic Bercik o nim nie mówił. W ogóle o kumplach. Jakby się bał, że jedno nieostrożne słowo może komuś zrobić krzywdę. A ja nie pytałam. Po co. Było nam dobrze, więc… Teraz żałuję, może powinnam była.
— Dobrze zrobiłaś. O przeszłość wojenną nie wolno nikogo pytać, zwłaszcza w takich czasach, jak dzisiejsze. Dam to zdjęcie Szmitowi, on jest szychą w magistracie, może czegoś się dowie.
Stazyjka kiwnęła głową twierdząco. Rzuciła przelotne spojrzenie na zdjęcie i widok uśmiechniętego męża znów wywołał cały potok łez.
— Nie becz już, trzeba pomyśleć, co dalej.
— Ale ja jestem w ciąży. A on nawet o tym jeszcze nie wie. Dziś miałam mu powiedzieć, na kolacji.
Rebran i Jorg objęli ją z dwóch stron. Niby nowina radosna, ale jak tu się cieszyć?
— Już dobrze. — Jorg pierwszy się otrząsnął. — Chodź do nas, sama tu zwariujesz.
Szmit wziął zdjęcie od Jorga bez mrugnięcia okiem.
— Znajdę go, ale nie oficjalnymi kanałami. Rozumiesz?
— Tak. Pewnie. Jeszcze mu zaszkodzimy. O czym ja właściwie myślałem? Masz rację. Może sam go poszukam?
— Nie, ja to zrobię. Nikomu nie mówcie ani o tym zdjęciu, ani o poszukiwaniach. To bardzo ważne.
— Dobrze, zaraz im powiem. Witek…
— No?
— Czy Bercik jeszcze wróci?
— Nie wiem.
— Witek…
— Serio, nie wiem. To zależy od tego, co na na niego mają, kto go wsypał i ile z niego wyduszą.
— Jezu…
— Idź do domu, zanim rozniesie się nowina o zdjęciu. Dam znać, gdy czegoś się dowiem. Nie mów Stazyjce, że Bercik jest tak straszliwie narażony na ból i nawet śmierć.
— W życiu. Ona jest w ciąży, jeszcze poroni i dodatkowe nieszczęście gotowe.
Szmit pokiwał głową.
— Pilnujcie jej i nie róbcie głupstw. Przyjdę, kiedy czegoś się dowiem.
— A co z Trudką? Bo na pewno będzie pocieszać Stazyjkę, razem z tymi dwoma innymi psiapsiółkami.
— Jej też nic nie mówcie.
Uścisnęli sobie dłonie i Szmit znikł za drzwiami swojego mieszkania, a Jorg, postawszy jeszcze chwilę, jakby przetrawiając decyzję o zawierzeniu urzędnikowi z magistratu, wrócił do siebie. Nie ma co myśleć zbyt wiele. I tak już za późno, Witold nie zapomni, nawet gdyby Jorg się wycofał. Niech ma zatem szansę pokazać, ile tak naprawdę jest wart.
Po dwóch dniach Szmit wywołał Jorga na podwórko. Gnany niepewnością młody Rebran wypadł jak z procy, ale ukochany mąż Trudki powstrzymał go ruchem ręki i cichym głosem.
— Nie wariuj, zaraz cała kamienica się zleci. Bądź dziś o ósmej w knajpie u Szmula, wiesz, gdzie to jest?
— Tak, na rogu Wolności i Drzymały. Ale czemu u Żyda?
— Wszystkiego się dowiesz. Wracaj do domu.
Szmit uśmiechnął się neutralnie i wrócił do domu, zostawiając Jorga z drżeniem łydek i galopadą serca. Iść? Nie iść? W jaką stronę zadziałał ten dziwny sąsiad, który chodził do kościoła, ale potrafił załatwiać rzeczy i sprawy zupełnie dla innych niedostępne? Nawet poradzić się nie ma komu, skoro tamten wymaga dyskrecji. Myśli paliły, jak ogień, ale Jorg, mimo obaw i niepewności, postanowił iść do żydowskiej knajpy, choć pojęcia nie miał, po co.
Szynk u Szmula tylko z nazwy był knajpą żydowską. Obecny właściciel, wnuk rzeczonego Szmula, nazywał się Marian Przybylski i był katolikiem. Różnie mówiono na jego temat, ale pośród opowieści najczęściej przebijała się ta, w której nastoletni Mosze, wywieziony przez rodzinę Przybylskich do Stanów Zjednoczonych tuż przed rozpoczęciem wojny i tam przez nich adoptowany, wrócił odmieniony w czterdziestym siódmym i odkupił po cichu lokal od obecnych najemców, którzy chcieli go przerobić na bar mleczny. Marian jednak nie zamierzał na to pozwolić. Cała jego rodzina, dziadkowie i babcie, rodzice, pięcioro rodzeństwa, ciotki i wujkowie z rodzinami, wszyscy zginęli w komorach gazowych. Tylko on, którego matka, okropnie płacząc, pozwoliła jednak wywieźć z kraju, przeżył. Nie miał innej możliwości, aby ich upamiętnić, jak tylko otworzyć knajpę znów pod żydowskim szyldem, choć jej wyszynk nie był koszerny. Tak połączył pamięć o obu swoich rodzinach.
W strasznym tłoku, dymie i smrodzie, Jorg usiadł pod ścianą z kuflem piwa i czekał, choć nie wiedział, na co. Po dłuższej chwili dosiadł się facet, też z kuflem w ręce.
— Siedź i reaguj jak na starego kumpla.
Pokiwał głową ze zrozumieniem i uśmiechnął się szeroko, wyciągając dłoń, którą przybysz uścisnął.
— Jestem Stach Paszko.
Teraz dopiero Jorg dostrzegł podobieństwo do gościa ze zdjęcia.
— Czy Wit…
— Ciii — przerwał mu, łapiąc go za rękę. — Żadnych imion czy nazwisk. — Zdążył w ostatniej chwili.
— Co to znaczy? — Jorg nie mógł ukryć zdziwienia w rozszerzających się oczach.
— Byłem dowódcą twojego szwagra. Wycisnęli to z niego, ale zdążyłem, odpowiednio wcześnie uprzedzony, zwiać. Cóż to był za wspaniały chłopak… — Stach rozmarzył się najwyraźniej. — To mówisz, że się ożenił? — Nikły półuśmiech zabłąkał się na chwilę pod wydatnym nosem.
— Tak, z moją siostrą. Jezu…
— Żadnych imion. — Znów mu przerwał. — Tego też. Czy mógłbym ją zobaczyć?
— Oszalałeś? Jak mam to zorganizować? Nie wiem, czy mnie obserwują, ale ją na pewno.
— Ciebie nie. Jeszcze. Ale teraz, kiedy już o mnie wiedzą, na pewno zaczną… Masz rację, musimy to przeczekać. Jak właściwie do mnie trafiliście?
— Bercik kazał jej iść do wuja Stacha, kiedy go wywlekali w piżamie. Nikt z nas nie miał pojęcia, co to znaczy, ale znaleźliśmy zdjęcie z podpisem. Wygląda na to, że wiedział, co go czeka…
— Z pewnością. Kochany Bert… Już drugi raz uratował mi życie. Raz podczas wojny, na akcji. I teraz…
— A reszta oddziału?
— Rozsypali się po świecie. Nie wiemy, gdzie są, więc nic im nie grozi.
— A wy? Po co zamieszkaliście tak blisko siebie? Wiedząc w dodatku wzajemnie o sobie niemal wszystko?
Paszko uśmiechnął się znów przelotnie i zapalił papierosa.
— Nie mogliśmy sobie tego odmówić. Wiesz, jak to jest. Czasem robi się idiotyzmy, aby tylko do tęsknoty za przyjacielem nie dopuścić. Kto by zresztą przypuszczał, że tyle lat po wojnie jeszcze swołocz zdradziecka będzie donosić?
Zamyślił się na chwilę i zgasił papierosa.
— Znajdę tego chuja. I nosem mu gówno wycisnę. Jeśli coś się stanie z Bertem, to samo zrobię najpierw jego rodzinie, żeby sobie popatrzył, co czeka zdrajców.
Jorg spojrzał z lekkim zdziwieniem na gładko ogoloną twarz byłego dowódcy szwagra.
— Jak chcesz go znaleźć? Masz podejrzenia? Konkretne?
— Wiem, gdzie cię szukać. Niech żona Berta nie wraca do domu, pod żadnym pozorem. I nigdzie nie chodzi sama. Najlepiej wcale niech nie wychodzi. Pilnujcie jej i siebie nawzajem, bo pomysłowość ubecji nie zna granic.
Pocałował palec i przytknął go delikatnie do ust Jorga, który żachnął się i chciał walnąć go w rękę.
— Spokojnie. To dla żony mojego najlepszego przyjaciela, nie dla ciebie. Przekaż jej. Bert by się ucieszył.
Stach Paszko znikł, jakby rozpłynął się w tłumie, a Jorg, choć gnało go do domu, zamówił jeszcze jeden kufel piwa i zatonął w myślach. Nie wszystko zrozumiał z właśnie zakończonej sceny. Ale jak dzwon kołatały mu w głowie, sercu i nawet brzuchu słowa Stacha: “Znajdę tego chuja. I nosem mu gówno wycisnę.” I jeszcze raz. I znów. Rozterka cięła go jak batem. Tak nie wolno! — Krzyczał w nim chrześcijanin. Pomogę ci. — Dopowiadał brat biednej Stazyjki i szwagier jeszcze biedniejszego w tej chwili Alberta. Czy to się nigdy nie skończy? Dopił piwo duszkiem i prawie biegł, wydostawszy się wcześniej z zatłoczonej knajpy. Ostatecznie odnalezienie szpicla graniczy z cudem, nawet podziemie aż tak wysoko odnóżami nie sięga.
Dwa tygodnie później Stazyjka dostała list z ubecji, w którym poinformowano ją, że Albert zmarł w areszcie na zawał serca, oczekując na rozprawę sądową. Jako zdrajcy ojczyzny nie przysługują mu prawa obywatelskie, więc zwłoki nie zostaną wydane rodzinie. Biedna kobieta zemdlała z rozpaczy i — oczywiście — natychmiast poroniła. Szok był zbyt silny. Lekarz w szpitalu opanował krwawienie i stwierdził, że żadna patologia nie wystąpiła, więc będzie mogła normalnie mieć dzieci. Była to może jakaś pociecha, ale dla nich nic się w tym momencie nie liczyło, poza okropną wiadomością z ubecji. Stazyjka przepłakała kilka dni, wyła po nocach, aż wreszcie zapadła w stan odrętwienia. Nie chciała z nikim rozmawiać, nikogo widzieć. Rozumieli to wszyscy. Świat jej się zawalił, musi pozbierać gruz, oczyścić pole i dopiero wówczas zacząć stawiać nowy gmach życia.
Kilka tygodni później gruchnęła wieść, że pod miastem, w willi zajmowanej przez esbeckiego wycierucha, dobrze znanego wszystkim wokół, znaleziono zwłoki całej jego rodziny: żony, brata, trójki dzieci i nawet psa. On sam, ukrzyżowany na drzwiach garażu, miał rozcięty brzuch i jelito przeciągnięte przez gardło, usta i nos. Żył ponoć, gdy sprawca rozcinał go i karmił własnym gównem.
Jorg doznał ataku paniki. Cóż z tego, że drania, a nawet jego bliskich, nikt nie żałował. Ponoć i jego potomstwo zapisało się do esbecji, więc czort z nimi. Ale sama myśl, że pił piwo z osobnikiem, który to mógł zrobić, przyprawiała go o mdłości. Z drugiej strony czuł ulgę, że Bercik został pomszczony. Ech, gdybyż tak mógł komuś o tym powiedzieć… Wszystkie zwłoki były zbezczeszczone grubym kijem, miały połamane kości, wybite zęby i zerwane paznokcie, co, jak się później okazało, miało miejsce jeszcze za ich życia. Jakby zabójca chciał, aby szpicel zobaczył, co ubecja robi z więźniami, kiedy chce wydusić z nich informacje. I napawał się jego wyciem podczas trwania tych okrutnych tortur. Tylko pies zginął od strzału w głowę, więc się nie męczył. Przez kilka dni o niczym innym ludzie nie byli w stanie rozmawiać, a w maglu aż huczało od babskich przypuszczeń i opowieści. Milicja stawała na głowie, aby zdjęcia nie wyciekły, ale i tak jakiś wścibski reporter zdołał coś do swej gazety wrzucić. Okropność. Nakład szybko wycofano, jednak wiele egzemplarzy zdołano powielić i przekazywano je sobie teraz z rąk do rąk. Jedno pytanie, wciąż pozostające bez odpowiedzi, nurtowało społeczność: za co taka krwawa i okrutna zemsta? Wiadomo, że kapusiom nikt dobrze nie życzył, ale żeby aż tak? I całą rodzinę, nawet psa?
Sprawcy nigdy nie odnaleziono, choć prokurator poruszał niebo i ziemię, aby tego dokonać. Wiedział, że jeśli sprawa pozostanie bez procesu i kary, znacznie skurczy się grono obecnych informatorów i współpracowników, przynajmniej tych jawnych. Strach jest silniejszym motywem, niż pieniądze, nawet największe.
Stach zjawił się po roku. U Stazyjki, która wróciła do małżeńskiego mieszkania kilka miesięcy wcześniej i próbowała żyć w miarę normalnie. Pracowała jako szwaczka, szyjąc paniusiom ciuchy z zagranicznych katalogów, więc zarabiała krocie. Nikt inny w okolicy tego nie potrafił, mogła dyktować własne ceny. Żony ubeckie obdzierała wręcz ze skóry. Z początku miała opory i nie chciała z nimi mieć nic wspólnego, ale Dziuńka wypaliła kiedyś, że gdyby była na Stazyjki miejscu, wydusiłaby z dziwek każdy grosz. Po namyśle poszła za jej radą. A gdy teściowie, z którymi wciąż utrzymywała kontakt, zaczęli jej wysyłać z NRF i nowe katalogi, i materiały na ubrania, pod jej drzwiami prawie ustawiła się kolejka.
Przyszedł wieczorem, gdy już miała się kłaść do snu. Poznała go natychmiast, choć widziała wcześniej tylko na zdjęciu. Dziwiąc się samej sobie, wpuściła go do mieszkania. Obiegł wzrokiem ściany i zatrzymał się przy dużym portrecie Alberta, który wisiał na ścianie sypialni.
— Przepraszam, musiałem przyjść, zanim zniknę na zawsze. Chcę cię o coś prosić, to dla mnie bardzo ważne, ale nie będę cię zmuszał.
Zanim zdołała się żachnąć na jego bezpretensjonalne zwracanie się do niej jak do starej znajomej, usłyszała własny głos.
— Chcesz seksu pod jego portretem?
Trudno było orzec, kto uległ większemu zdziwieniu na te słowa. Ani ona, ani on się ich nie spodziewali.
— Skąd wiesz? Czy Bert mówił ci o mnie?
— Mówił mi o seksie w oddziale, gdy całymi tygodniami, nawet miesiącami, nie widzieliście kobiet.
— Tylko tyle? — Aż zamachał rękoma. — Uczucia w lesie zostawił?
— Tak mi powiedział. Tam były, ale musiał się z nimi rozstać.
Na twarzy Stacha przelotnie objawił się wyraz wielkiej ulgi.
— Musiał? Nie — chciał?
— Pewnie i trochę chciał. Choć niezupełnie, skoro ratował cię do samej śmierci. Tylko wielka miłość jest do tego zdolna. Ale on i mnie kochał, może nawet bardziej. Na pewno inaczej.
— Kiedy to wszystko zrozumiałaś?
— Gdy całe miasto gorączkowało się szpiclem nakarmionym własnymi bebechami. Wtedy zrozumiałam. Trochę było mi żal, że zrobiłeś to sam, beze mnie, ale potem uznałam, że mogłabym ci tylko przeszkadzać, więc żal minął.
— Zawsze byłaś taka zimna? Nie wierzę, aby Bert zakochał się w kimś takim.
— Byłam ciepła, dobrze wychowana, miła, kochająca go od stóp do głów. A tamten szpicel mi go zabrał. Nawet jego dziecka nie byłam w stanie utrzymać. — Głos jej się załamał, ale szybko wróciła do normy. — To on mnie schłodził. Może kiedyś znów będę sobą… Dziś jednak nie sądzę, aby tak się stało.
Usiadła na łóżku.
— Dam ci ten seks, w takiej postaci, jakiej zechcesz. Niech to będzie moja forma podziękowania za pomszczenie śmierci Bercika.
— Rozmawiałaś z kimś o tym?
— Z kim? Jest na całym świecie jeszcze ktoś, kto mógłby to zrozumieć?
— Nie wiem, może z księdzem?
— Przestałam chodzić do kościoła. Jeśli naprawdę jest jakiś bóg i dopuszcza do takich sytuacji, nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
— Co na to twoja rodzina?
— Ciężko im. Ale przywykną. Będą musieli. Jak chcesz…
— Przestań już mówić o tym seksie. Zamknij oczy i pozwól się pocałować, myśląc, że to Bert.
Westchnęła głęboko, ale zrobiła, o co prosił. Dotknął najpierw jej twarzy, jakby szukał po omacku, a później ją pocałował. Identycznie, jak Bercik. Łzy puściły się jej z oczu nieprzerwaną linią.
— Tak… — wykrztusiła, gdy wreszcie przestała beczeć. — Kochał nas oboje, skoro całował jednakowo. Możesz to zrobić jeszcze raz?
— Tylko już nie płacz.
Znów poczuła Bercika, choć Stach miał inny kształt ust i całkiem inaczej pachniał. Całował jednak identycznie.
— Możesz obnażyć tyłeczek? — Szepnął cicho. — Nie otwieraj oczu i nic nie rób, tylko przechyl się do przodu.
Nie miała zamiaru ich otwierać, bo wzrok natychmiast padłby na Bercika i pod jego wpływem gotowa się rozmyślić. Nie utrudniała Stachowi niczego, choć sama wolałaby, żeby trafił w inną dziurę, jeśli już musiał to zrobić. Gdy wreszcie krzyknął w spazmach i ją uwolnił, szybko się ubrała, siadając z powrotem na łóżku, jakby nic nie zaszło. Otworzyła oczy. Stach też już był ubrany. Stał przed nią i patrzył załzawionymi oczyma na portret ich wspólnego ukochanego.
— Jak myślisz, uwolnimy się kiedyś od niego? — Zachrypiał przez łzy.
— Nie. Odszedł zbyt brutalnie, aby o wszystkim zapomnieć. Jeśli nawet, w co wątpię, kiedyś jeszcze ustanowimy z kimś parę, on zawsze będzie w środku.
— Wiesz… Może to i dobrze, że poroniłaś. Wiem, wiem — szybko dodał, widząc jej gniewny wzrok — brzmię jak szaleniec, ale pomyśl: co powiedziałabyś dziecku, gdyby pytało o ojca? A zrobiłoby to na pewno.
— Prawdę.
— Czyżby? Umiałabyś tak bez żenady wszystko o Bercie opowiedzieć?
— Wszystko. Oczywiście dopiero wówczas, gdy już byłoby w stanie zrozumieć. On nie wiedział…
— O ciąży?
— Tak. Chciałam mu powiedzieć tamtego dnia, przy kolacji. Czasem żałuję, że czekałam zbyt długo, bardzo by się ucieszył. Kiedy indziej znów jestem temu rada, bo jeszcze trudniej byłoby mu w mękach umierać, gdyby wiedział, że zostawia mnie samą z dzieckiem…
— Pójdę już. Dziękuję.
— Dokąd odchodzisz? Zobaczymy się jeszcze?
— Wyjeżdżam za granicę. Tu jest zbyt gorąco. Nie wiem, czy się zobaczymy, to mało prawdopodobne. Ale będę cię pamiętał. Prawie tak, jak Berta. Bywaj zdrowa i trzymaj się ciepło.
Zaśmiała się lekko.
— Bercik też tak zawsze mówił. I ty na siebie uważaj.
Tak, ten rok zapamiętali na zawsze.
Stazyjka już nie była częścią kamienicy, ale wciąż spotykała się tam ze swoimi przyjaciółkami. Hołubiła ich dzieci, szyła im ciuchy, śpiewała na sobotnich podwórkowych nasiadówkach, nie żałując sobie alkoholu. I tylko oczy miała zawsze strasznie smutne. Puste. Nieobecne. Bez barwy i wyrazu. Jakby odeszła razem ze swoim ukochanym Bercikiem i jego nienarodzonym dziecięciem.
Odeszły też wreszcie echa tamtych wydarzeń, choć ostry cierń w kilku sercach wciąż tkwił boleśnie. Inni powoli zapominali, wracając do swojej codzienności. Jednak zbyt długa cisza w maglu mogłaby zwiastować koniec świata, więc baby szybko znalazły nowy temat do dyskusji.
— Nie wiecie, co się dzieje z Daszkiewiczową? Dawno jej nie widziałam.
— Prawda. Wczoraj do swojego mówiłam, że powoli zapominam, jak ona wygląda.
— Może jest chora?
— Eee, coś by Daszkiewicz powiedział.
— Pewnie pojechała na wczasy.
— Sama?
— No a jak. On i tak gołębi przecież zostawić nie może.
— A w zeszłym roku zostawił. Szulcowi. Gołębi szlag nie trafił, a i Szulc był wniebowzięty.
— To może do sanatorium?
— Pochwaliłaby się, nie?
— Ona nigdy zbyt dużo nie mówi.
— Ale taki wyjazd? Poprosiłaby kogoś, żeby na jej męża miał baczenie.
— A ja wam mówię, że facet dość miał takiego milczka w domu i dosypał jej strychniny do bigosu.
— Oni nie jedzą bigosu. Gardła zbyt jaśniepańskie.
— Ojej, to do jakiejś ichniej potrawy, bo ja tam wiem, co sobie na talerze kładą.
— I co, pozbył się milczka, żeby teraz mieć już zupełną ciszę w domu?
— Przynajmniej nikt spod byka nie patrzy.
— Wszystko jest możliwe.
— Dajcie spokój, Daszkiewicz to chodząca dobroć i uprzejmość, muchy by nie skrzywdził.
— A co my tam wiemy? Czy oni coś o sobie w ogóle opowiadają? Nawet w soboty on rzadko wychodzi na podwórko. Ona nigdy.
— Jak ktoś jest skryty, to nie znaczy, że zły. Może mają jakieś bolączki, o których nie chcą opowiadać. Każdy coś chowa tylko dla siebie.
— Coś — tak, ale oni niczego o sobie nie mówią.
— Mnie to nie przeszkadza. Daszkiewicz zawsze chętnie pomaga każdemu i nikomu nie wadzi w żaden sposób. Po co go tak obgadywać?
— Dobra. No, ale co z nią?
Dobrych kilka dni baby o niczym innym gadać nie umiały. Aż temat dotarł do rodzinnych stołów i chłopy zaczęli z lekka pukać palcem w głowę. Dyskusje przeniosły się pod gołębnik.
— Ogłupiały nam żoneczki.
— I córki.
— Nawet mamy i synowe.
— Ale swoją drogą, ona naprawdę już od miesiąca się nie pokazuje. Daszkiewicz robi zakupy, wiesza pranie na strychu, sprząta i sam chodzi na spacer. Widział to świat, żeby chłop się całym domem zajmował, chodząc w dodatku do pracy?
— Eee, co to za praca, osiem godzin w biurze. Przepychanie się między tłumem bab na targu to dobra gimnastyka po takim zgnuśnieniu.
— Tylko patrzeć, jak okna zacznie myć.
— Nie, do tego mają babę wynajętą.
— Trza go na skata wywołać i wypytać.
— Ale on nie gra w skata.
— Właśnie. Gdyby grał, nie moglibyśmy z nim pogadać, więc to dobry pretekst. Próbował kiedyś, pamiętacie?
— No. Stwierdził, że to trochę do brydża podobne, ale musiałby mieć czas, żeby się do kart przyzwyczaić.
— A może lepiej nie w sobotę? Baby tam będą, chłop może nie chcieć przy nich mówić.
— Właśnie. Lepiej złapmy go tu, przy gołębniku, kiedy już magiel zamkną.
I jeszcze przez kilka dni opowieści narastały. Stanęło na tym, że Daszkiewicz to dobrze zakamuflowany, seryjny morderca. Wywiózł żonę do lasu, tam zabił i zakopał. Doszło do tego, że zaczęli mu się podejrzliwie przyglądać, aż sam w końcu to zauważył. Następnego dnia, wczesnym rankiem, złapał Szulca przy gołębniku.
— Panie Szulc, co się ludziom stało? Dziwnie na mnie patrzą.
Szulc popadł w lekki popłoch, wszak planowali dorwać Daszkiewicza większą grupą, w pojedynkę jakoś dziwnie. A jeśli on faktycznie… E, tam. Babskie fanaberie.
— To przez pana żonę, panie Daszkiewicz. Dawno jej nikt nie widział i zaczęły krążyć dziwne opowieści. Wie pan, takie z magla. — Mrugnął porozumiewawczo i zaśmiał się lekko.
— A czemu mnie nikt nie spytał?
— Mało państwo byli dotąd rozmowni, a że nikt inny z takiej wysokiej klasy się nie wywodzi, śmiałości nie mieli.
— Teraz już nie ma żadnych klas, panie Szulc. Robotnicy rządzą. Na wszystkich szczeblach.
— Co nie znaczy, że każdy się z jakiejś klasy nie wywodzi. Niech im pan powie, co z żoną, bo gotowe obławę na pana zrobić, jak na wampira.
— Dobrze. Proszę powiedzieć wszystkim zainteresowanym, że przyjdę w sobotę z półliterkiem i chętnie ich wtajemniczę.
Chyba po raz pierwszy w sobotę na podwórko wylegli wszyscy dorośli. Nawet babcia kazała Bolusiowi znieść się na dół, żeby ani słowa nie uronić. Daszkiewicz objął wzrokiem siedzące na przyniesionych z domu stołkach audytorium i uśmiechnął się szeroko. Jakże tajemnica potrafi ludzi zjednoczyć… Puścili w obieg kieliszki i butelki, szybko, po jednym dla kurażu i zastygli w bezruchu, zamieniając się w słuch.
— Nigdy o tym nie mówiliśmy, ale podczas wojny przyszło nam pochować dwoje naszych dzieci. Syn poszedł do partyzantki, choć młody był jeszcze i zginął podczas jakiejś akcji. Córkę zastrzelił Ukrainiec, bo nie chciała dać się zgwałcić. Nauczyłem ją, jak się bronić jednym porządnym kopnięciem w konkretne miejsce. Ileż razy potem tego żałowałem… Żyłaby, gdyby mu pozwoliła. Ale ona miała dopiero czternaście lat. Wychowywana była do wyższych celów, a nie do zabaw z chamskimi żołdakami.
Daszkiewicz przerwał na chwilę, bo głos mu się załamał. Wokół panowała cisza, jak makiem zasiał. Ktoś jednak szybko podsunął mu pełny kieliszek, z którego to zaproszenia chętnie skorzystał.
— Niedawno była rocznica. Żona nigdy nie wróciła do własnej skóry, rozpacz z odrętwieniem wciąż toczą w niej bój i trudno znaleźć coś, co przywołałoby choćby uśmiech na jej twarz. A teraz… Cóż, nie my pierwsi, nie ostatni. Będziemy mieli dziecko.
Zrobił się lekki szumek, z którego Daszkiewicz wyłapywał niektóre słowa i zdania.
— Tak, to prawda, dziadkować nam prędzej, niż własne chować, ale już się nie odstanie. Żona myślała, że przechodzi klimakterium. Aż pewnego dnia poczuła ruchy… Lekarz powiedział, że jeśli chce donosić ciążę, musi leżeć i zachowywać spokój. Cóż, z tym pierwszym problemów nie ma, tym bardziej, że ona strasznie się wstydzi. Ale spokój? Zbyt bolesne było dla niej posiadanie dzieci, aby decydować się na następne. I wciąż płacze, że matki w tym wieku przeważnie rodzą dzieci z zespołem Downa. A jeśli nawet nie, to czy zdąży je wychować? Czy nie będzie w jakiś inny sposób uszkodzone? Usuwać nie chce, zresztą i tak już na to za późno. Uznała, że Bóg sobie z nas uczynił klub diabolicznej rozrywki i raz chce umrzeć, innym obiecuje przewrotnemu jej zdaniem bogu, że jeśli dziecko będzie zdrowe, zacznie znów chodzić do kościoła.
— Nie wiem, czy bóg się wtrąca w nasze życie. — Odezwał się Maniek Karwot, z mieszkania na pierwszym piętrze od frontu, z lewej strony.
— Odezwał się znawca. — Odparował Alojz Rebran. — Zamiast do kościoła, chodzi na zebrania partyjne, a głos zabiera. Pewnie, że się wtrąca. Wszystko idzie jego głową i według jego planu.
— To po co nam dawał rozum i wolną wolę?
— Żebyśmy mądrze wykorzystywali jego plany.
— Do tego rozum nie jest potrzebny. Ale do robienia własnych planów — i owszem.
— Skończcie z tym, bo to nie miejsce i czas na przerzucanki ideologiczne. — Witek Szmit urwał i zwrócił się do Daszkiewicza. — Czy możemy jakoś pomóc? Każdy zauważył, że sam pan się wszystkim zajmuje, a nas tu tyle jest, że bez żadnej ujmy we własnych obowiązkach, możemy ulżyć panu w pańskich.
— Tak, jasne. — Kilkanaście głosów żwawo poparło pomysł Szmita. — Zrobimy plan dyżurów. Dopóki żona będzie musiała zostać w łóżku, każdego dnia inna rodzina zrobi panu zakupy i ugotuje obiad.
— Świetny pomysł! — Helenka Zającowa aż klasnęła w ręce. — Zgłaszam się jako pierwsza. Na jutro.
— A ja druga.
— I ja.
— Ja następna.
Głosy się posypały, więc żeby sytuację uporządkować, Witek wyniósł z domu arkusz szarego papieru, ołówek i linijkę, a Bauman stolik. Sprawną ręką Szmit zrobił grafik na najbliższy miesiąc i po kolei wpisywał zgłaszające się rodziny. Nikt nie robił uników, nawet Mirka z wolnej komuny u Andrzeja Zagrodzkiego, posiadającego mieszkanie na trzecim piętrze prawej strony frontowej kamienicy i starsza pani Krasińska, która niedawno owdowiała, z parteru prawej strony oficyny. Jakby nowe życie w nią wstąpiło na myśl, że znów będzie miała jakiś obowiązek. Przychodziły do niej wprawdzie wnuki, czasem zostawały na kilka dni czy nawet tygodni w lecie, ale taka odmiana zdawała jej się być jakimś darem od losu.
— Na kiedy żona ma termin?
— Za trzy miesiące. Ale…
— Świetnie. Zaraz przyniosę kolejne arkusze i od razu zrobimy grafik do końca, każdy sobie będzie mógł odpisać swoje terminy.
— Panie Daszkiewicz, a nie będzie wam przeszkadzać wodzionka i karminadle? Macie inną kuchnię…
— Panie Karwot, chętnie poznamy waszą, jeśli już państwo tacy łaskawi. Jedzenie to jedzenie. Kto głodował, nigdy więcej nie będzie wybrzydzał. Większość z nas zna to uczucie po latach wojny… — Mnóstwo głów zachwiało się w geście przytwierdzającym. — Ale czy naprawdę możemy się tak narzucać? Nikomu nie jest lekko. Chciałbym się jakoś odwdzięczyć.
— No, jeszcze tego brakowało, żebyśmy szukali wdzięczności za miskę strawy. Pan nigdy nikomu pomocy nie odmówił, panie Daszkiewicz. Wszyscy o tym wiedzą.
— Gotowe. — Szmit podniósł w triumfalnym geście trzy arkusze papieru, zapełnione grafikami sąsiedzkiej pomocy. — Wywiesimy to zaraz w korytarzu przy skrzynkach pocztowych z lewej strony. Panie Wacku — zwrócił się do Napierowicza — chodź pan, pomożesz mi to zrobić.
Długo jeszcze w noc, już bez obecności Daszkiewicza, który wrócił do żony, trącali się kieliszkami i cieszyli życiem. Nic tak nie jednoczy ludzi, jak wspólnie przedsięwzięty dobry uczynek. Po cichu jednak nie mogli uwierzyć, że córkę Daszkiewiczów zabił Ukrainiec, choć lwowiacy mogliby więcej podobnych historii opowiedzieć. Ale czy aby na pewno nie Niemiec? Przecież to niemożliwe, żeby ktoś ze wschodu, sąsiad prawie… Rozglądali się trwożnie, nikt jednak Daszkiewicza nie posądzał o kłamstwo czy przeoczenie. Mieli zatem o czym myśleć w najbliższym czasie.
Daszkiewiczowa urodziła syna. Bez żadnych komplikacji. Dali mu na imię Cezary i matka chłopca nareszcie zaczęła się uśmiechać. Dumnie paradowała z wózkiem, przede wszystkim na podwórku, gdzie zaczynała rozmawiać z sąsiadkami. Ostrożnie i powoli, ale to już był postęp. Chodziła też do parku, ale od czasu, gdy jakaś inna mama, znacznie młodsza, zaczęła się zachwycać urodą, jak to określiła, Daszkiewiczowej wnuczka, wolała przebywać tam, gdzie ludzie wiedzieli i nie szczędzili życzliwości.
Opowieść druga. Marcel się zjawia
Wczesnym rankiem, tuż po wyjściu do pracy wszystkich wypełniających owo zadanie, kobiety, których zajęciem było dbanie o dom, męża i dzieci, wychodziły na pobliski targ, aby uzupełnić zapasy w spiżarniach. Wracały obwieszone siatkami plecionymi z plastiku lub koszykami wiklinowymi, w zależności od upodobań. Niedługą chwilę później zaczynało pachnieć potencjalnym obiadem. Prawie każdego dnia czuć było kapustę, dla niektórych zapach, dla innych odór; jedli ją wszyscy, i ci ze wschodu, i miejscowi. Pod różnymi postaciami. Biała, modra (lub czerwona, jak zwał, tak zwał), kiszona, młoda, włoska, przetwarzana na mnóstwo sposobów. I to był jedyny zapach, który zabijał na jakiś czas odór moczu w bramie wjazdowej i klatkach schodowych. W niedzielę dodatkowo pachniało mięso, bo wszyscy gotowali rosół. Następnego dnia lwowianki robiły z niego pierogi, Ślązacy ajntopf, czyli jednodaniową mieszaninę wszystkiego, co mogło razem znaleźć się w garnku. W piątek królował ostry aromat czosnku z wodzionki, który tak zagłuszał inne zapachy (choć odór moczu przez niego się przebijał), że trudno sobie po latach przypomnieć, co wtedy jedli lwowiacy. Pewnie były to placki, ziemniaczane lub racuchy, albo ziemniaki z jajkiem sadzonym, względnie z jajkiem na twardo w sosie koperkowym, czego za nic Ślązacy nie mogli zrozumieć. Jajko z ziemniakami? Uchowaj Boże! Nie wolno.
Zanim obiad ugotował się do końca, tu i ówdzie migały szmaty, miotły, dywany, zwinięte, przewieszone przez ramię, niesione do trzepaka, aby usunąć z nich kurz. Starsze pokolenie czyściło w ten sposób dywany nawet wówczas, gdy wszyscy już mieli w domach odkurzacze. No i zapach mydlin, też codzienny, bo — choć na strychach było mnóstwo miejsca i sznurów — trudno byłoby dwudziestu lokatorkom suszyć tam pranie w jeden dzień. Odgłos szorowanej na tarach bielizny i bulgot mydlin, w których gotowało się głównie pościel, był nieodłącznym towarzyszem każdego (oprócz niedzieli) dnia tygodnia w naszej kamienicy. I, na całe szczęście, do magla było blisko.
Któregoś dnia Trudka, pożegnawszy całusem Witka, wyłamała się z codzienności. Zamiast na targ, pobiegła do przychodni lekarskiej, bo spóźniał jej się okres. Już o dwa miesiące. Nie posiadała się ze szczęścia, tym bardziej, że i mdłości ją męczyły, i piersi bolały, i jakieś dziwne nastroje czy zachcianki czepiały się jej, jak rzepy. Tyle lat po ślubie! Już przestali wierzyć, że mogą mieć dzieci. Trudka chciała nawet, aby poszli się przebadać, ale Witek był przeciwny. Nie chciał wiedzieć, kto z nich jest bezpłodny, aby z tego powodu kiedyś jakieś kwasy między nimi nie powstały. Położył to na karb przeżyć wojennych i trudnych lat zaraz po niej, różnie organizmy ludzkie reagowały na taką ilość przeciwności losu.
Witek zauważył w niej zmiany, przede wszystkim ciągły dostęp miłosny, bez comiesięcznych krwawień. I te huśtawki nastrojów… To on kazał jej iść do lekarza, aby mieć pewność. Strasznie się wtedy zaczęła wypłakiwać.
— Tak, do lekarza, dobrze ci mówić. Chcesz, abym się rozkraczyła na specjalnym fotelu i pokazała obcemu facetowi to, co należy tylko do ciebie?
— To idź do lekarki.
— Jasne, lekarki. Tylko gdzie taką znaleźć. A jak będzie lesbijką?
— Trudka, przestań szukać dziury w całym. Rodzić też chcesz po ciemku? Musisz iść do lekarza i to kilka razy, jeśli się okaże, że naprawdę jesteś w ciąży.
— Wcale nie muszę. Kiedyś ciężarne kobiety na oczy lekarza nie widziały.
— I połowa z nich umierała przy porodzie. Na to w życiu nie pozwolę. Mam cię zaprowadzić za rączkę?
— Pewnie, jeszcze mi wstyd będziesz robił przy ludziach. Wiciu… Zlituj się nade mną. — Łasiła się jak kotka, całując go w szyję.
— To na nic. — Wcale się nie odsuwał, objął ją nawet, bo kiedy całowała go w szyję, zawsze od razu nabierał ochoty. — Chodź.
— Figa z makiem. — Odskoczyła nagle.
— Trudka! — Nie lubił, gdy podniecała go, a potem nagle zostawiała samemu sobie.
— Pójdę, jeśli powiesz, że nie muszę iść do lekarza.
— To wredne metody.
— Zwykle działają…
— Zwykle tak. Ale nie tym razem. Jutro masz iść do lekarza, albo będziemy się gniewać. Jeśli jesteś w ciąży, skrywasz w sobie też moje dziecko i muszę o was dbać. Koniec. Kropka.
Trudka westchnęła głęboko.
— Jesteś tyranem.
— Jeszcze mi podziękujesz.
— Skąd będziesz wiedział, czy naprawdę byłam? Przecież mogę cię ocyganić.
— Przyniesiesz książeczkę ciążową. Założą ci ją od razu.
— Skąd ty wiesz o takich rzeczach? Podsłuchujesz baby w maglu?
— Wiesz, że jestem ciekaw świata. I muszę być z nim obeznany, jeśli chcę pracować dalej tam, gdzie pracuję.
Trudka nagle zbladła i szybko wybiegła z pokoju. Po chwili doszły jego uszu odgłosy wymiotów i uśmiechnął się szeroko. Natychmiast zabił ten uśmiech, wszak to podłe, cieszyć się ze złego samopoczucia najdroższej osoby, ale nie mógł się opanować. Radość przemogła. Trudno. Taki już babski los. Jakoś to wytrzyma, jest silna, zdrowa, wspaniała. A on we wszystkim będzie ją wspierał. Nareszcie. Będą mieli dziecko! Wcześniej wydawało mu się, że uznał los za fakt dokonany i nie oczekiwał już dłużej cudownych nowin. Teraz jednak radość chciała rozerwać mu piersi, choć jeszcze nic nie jest potwierdzone.
— Wiesz, że lekarz może ci coś zapisać na te wymioty? — Spojrzał z ukosa, uśmiechając się lekko pod nosem, gdy znów weszła do pokoju.
— Pewnie. — Opadła na fotel i piła duszkiem herbatę, stojącą obok od samego rana. — Tylko po co? Po trzech miesiącach samo przejdzie. Podobno.
Dyskutowali jeszcze jakąś godzinę i poszli spać bez konsensusu. Witek z przekonaniem, że ciąża odebrała jego żonie zdolność myślenia, a Trudka z przekorą powtarzająca w duchu, że nigdzie nie pójdzie, ale już z zupełnie innym postanowieniem.
Lekarz potwierdził diagnozę. Czerwona ze wstydu, ale przeogromnie szczęśliwa, odebrała książeczkę ciążową, zalecenia, skierowanie na badanie krwi i do szkoły rodzenia. Na tę ostatnią lekko się zaśmiała.
— Kogo trzeba uczyć, jak urodzić dziecko? Przecież ono i tak wyjdzie. Moja mama umarłaby ze śmiechu.
— Nie zawsze samo wychodzi. I o tym właśnie tam dowie się pani w szczegółach. A także o pielęgnacji noworodka i wielu innych sprawach, związanych z ciążą, porodem, połogiem i macierzyństwem.
Wgapiała się w niego jak sroka w gnat.
— Rety. Przecież to każda kobieta wie, od matki i z natury. Bóg w nas to zaszczepił, abyśmy dobrze spełniały swoją rolę.
— To przestarzały sposób myślenia. Nauka bardzo się rozwija, na wiele sposobów możemy pomóc, ulżyć, ratować to, co kiedyś było wyrokiem.
Wzruszyła ramionami.
— A mnie po co to wiedzieć? Od tego są lekarze. — Westchnęła. — Ale niech się pan nie martwi, mój mąż jest też taki nowoczesny, więc na pewno zmusi mnie do tej szkoły.
— Może chodzić z panią.
— O, jeszcze czego. Żeby mi wstydu narobił?
— Dlaczego? Dużo kobiet przyprowadza swoich mężów. Nigdy tego nie żałują. Mężczyzna, który wie dokładnie, co się dzieje z kobietą i dzieckiem podczas ciąży i porodu, a także nauczy się na przykład przewijać dziecko, jest dużo bardziej pomocny, niż kompletny w tej dziedzinie dyletant.
— Pan wie swoje, a ja swoje. I tak w sumie to on o tym zdecyduje… Czy na pewno wszystko jest w porządku? Tak długo czekaliśmy na tę ciążę…
— W jak najlepszym.
— Do kiedy mogę… No, wie pan… Z mężem?
— Na razie do następnego badania. A jeśli cały czas wszystko będzie w porządku, to nawet do samego porodu. — Lekarz uśmiechnął się szeroko.
— Naprawdę? Słyszałam, że trzeba przestać sześć tygodni przed terminem.
— Nie trzeba.
Wracała do domu jak na skrzydłach, podśpiewując pod nosem i kochając cały świat. W bramie wpadła na Dziuńkę, która wybierała się do miasta na jakieś spotkanie w sprawie nowej pracy. Znudziło jej się wstawanie o piątej, aby na siódmą dojechać do huty, chciała sobie znaleźć jakieś biuro bliżej domu.
— Wygrałaś w Karolinkę? Co się tak wyszczerzasz?
— Nie. Ale nagroda jest dużo cenniejsza. — Uśmiechnęła się tajemniczo, dotykając brzucha, a potem złapała Dziuńkę za ręce i okręciła się z nią ze trzy razy.
— Naprawdę? Trudka, gratuluję! A myślałaś, że jesteś bezpłodna. Cudownie! Wstąpię po drodze do Stazyjki i jej powiem, a ty zaraz goń do Hildzi. Jest w maglu.
— Wolałabym najpierw mężowi powiedzieć, a potem w maglu, skąd po godzinie wieść rozejdzie się na całe miasto.
Zaśmiały się głośno.
— Masz rację. Ale Stazyjce mogę powiedzieć?
— A nie będzie jej przykro?
Spoważniały na chwilę.
— Racja. — Dziuńka masowała palcem nos. Zawsze tak robiła, gdy pojawiał się dylemat. — No, ale ona przecież i tak się w końcu dowie, prawda? Choćbyś nie wiem, jak chciała, ciąży nie ukryjesz.
Pokiwały głowami.
— Dobrze, to jej powiedz.
— Na kiedy masz termin?
— Na kwiecień.
— To już ci się prawie trzeci miesiąc kończy? I nikt dotąd nic nie wie? Trudka! Jak to zrobiłaś?
— Nie chciałam zapeszać. Ale lekarz powiedział, że jest wszystko w porządku, więc już mogę się cieszyć.
— Cudnie. To lecę.
— Ucałuj Stazyjkę.
Witek chciał zachować dostojną powagę, ale jego postanowienia wzięły w łeb. Tak bardzo się cieszył! Aż łezkę puścił ze wzruszenia. Tulił Trudkę i skakał na przemian, słów nie mógł znaleźć.
— Musimy wybrać imiona.
— Nie. Najpierw chcę je zobaczyć. Będzie dużo czasu, zanim pójdziesz je zameldować.
— Tak, całe trzy dni. Dwa, jeśli mam zdążyć.
— To nic, i tak chcę poczekać.
— Jak myślisz, to chłopiec czy dziewczynka? Podobno matki to jakoś czują.
— Uhm… Zawsze tak mówią po porodzie, gdy już znają płeć swego dziecka. Ja nic w tej sprawie nie czuję. I jest mi wszystko jedno, byle było zdrowe.
Mijały dni i tygodnie. Szmitowie kompletowali wyprawkę dla dziecka, którą później Trudka prała, prasowała i układała w szafie. Pokój koło sypialni opróżnili z wszelkich sprzętów, wymalowali i wyposażyli w meble potrzebne dziecku od urodzenia do jakiegoś piątego roku życia. No, może siódmego, nim pójdzie do szkoły. Przez znajomego dyplomatę, choć po cichu, Szmit ściągnął z Anglii wózek, który w niczym nie przypominał niskich, na małych kółkach, drewnianych lub tekturowych, prawie pozbawionych resorów, ówczesnych wózków w Polsce. Ten, który przywiózł do domu, omal Trudki nie przyprawił o palpitacje serca z radości. Był wysoki, miał ogromne kółka (przednie nieco mniejsze od tylnych), głęboki i pojemny, a resory tak bajeczne, że lekkie tylko dotknięcie od razu kołysało dziecko do snu. Był jasnogranatowy, nowiutki, wyposażony w mięciutki materacyk i pokrycie przeciwdeszczowe z szybką przy budzie. Nikt w całym mieście nie mógł swojego dziecięcia w takim luksusie obwozić na spacerach. Trudka kilkanaście razy na dzień wyciągała go ze schowka (dawniejszej służbówki) i paradowała z nim po domu, aż któregoś dnia przyuważyła ją Luśka Stankiewicz, z drugiego piętra prawej oficyny.
— Nie kołysz pustego wózka — zajrzała przez otwarte okno.
— Czemu? Nie mogę się nim nacieszyć.
— Bo ci później diabeł będzie dziecko kołysał.
Trudkę przeleciał zimny dreszcz.
— Co ty tam wiesz! — Broniła się, głównie przed tym nieprzyjemnym uczuciem. — Dzieci nie masz i z zazdrości pleciesz byle co.
— Nie mam. — Luśka zapatrzyła się w pustkę. — Ale miałam, przed wojną. Dwoje. Zmarły w niemowlęctwie, nikt nie wie, dlaczego. A babcia mi mówiła, żebym przed porodem wózka nie kupowała i nie huśtała nim bez dziecka. Też nie chciałam wierzyć.
Trudka już całkiem straciła rezon.
— Nie wierzę w takie bajdy.
— Wierzysz, wierzysz, Wszyscy wierzą. One nie biorą się znikąd. Coś musi być na rzeczy, skoro są aktualne tyle wieków. Mówię ci, schowaj to cacko i nie wyciągaj, póki dziecka nie masz w domu. O ile już nie jest za późno.
Machnęła ręką, zgasiła butem niedopałek papierosa, którego właśnie skończyła i powlokła się do swojej oficyny. Trudka tymczasem szybko schowała wózek do służbówki, ale długo nie mogła się otrząsnąć z tych złowróżbnych słów. Dopiero Witek ją uspokoił, po powrocie do domu.
— Jak będziesz słuchać bajań każdego babsztyla, osiwiejesz, zanim urodzisz. Klechdy klechdami, ale teraz mamy nowoczesny kraj i takie życie, bajki możemy dzieciom na dobranoc opowiadać, ale nie jedna dorosła kobieta — drugiej. Połóż się, muszę pogadać ze swoim potomkiem.
Przyłożył ręce do wydatnego już brzucha Trudki, który ruszał się raz po raz i zaczął opowiadać, co będą razem robić, gdy podrośnie. Zwracał się do brzucha jak do syna, a potem przykładał do niego ucho i odpowiadał na wyimaginowane słowa dziecka, bezpiecznie, póki co, schowanego przed światem.
— Nie chcesz łowić ryb? Że co — zbyt nudne? A co chciałbyś robić? Piłkę kopać? Nie lepiej porzucać do kosza? Nie? No, dobrze, to będziemy kopać. Podwórko jest duże, zaszalejemy.
Trudka nigdy mu nie przeszkadzała w owych konwersacjach, choć śmiała się w duchu, że wyskoczy z niej dziewczynka i od razu powie: stary, ja chcę do szkoły baletowej, ale ty nigdy mnie tak naprawdę nie słuchałeś! Bardzo ją śmieszyły owe wizje. Uwielbiała jednak te momenty, lecz nadziwić się im nie mogła. Żaden znany jej potencjalny tatuś, choć dumny z zaistniałej sytuacji, nie bawił się brzuchem ciężarnej żony w podobny sposób. Po co. Od tego jest baba, żeby dziecko przechować dziewięć miesięcy, a oni się o nie zatroszczą później, gdy zobaczą już konkretny obraz swojego potomka.
Trudka chciała rodzić w domu. Witek nawet o tym nie chciał słyszeć. Miesiąc mu zajęło wytłumaczenie jej, że porody w domu to anachronizm, który bardzo często prowadził do śmierci dziecka, matki albo i obojga. Wciąż przywoływał aktualną nowoczesność, wspaniałe wyposażenie ciągle zwiększającej się liczby szpitali i wykazywał troskę o bezpieczeństwo dwóch najbliższych (i jedynych) mu osób. Dość już krewnych stracił na wojnie. Teraz nie wolno bezmyślnie się narażać, kiedy stwarzane są świetne warunki opieki nad rodzącymi.
W przerwach między jedną kłótnią o miejsce porodu, a drugą, Szmitowie siedzieli przytuleni, patrząc na ośnieżone okna oficyny albo drzewa z drugiej strony domu i marzyli, kim będzie ich dziecko, jak dorośnie. Planowali wszystko, od koloru kaftaników niemowlęcych i śpioszków, poprzez szkołę, którą mu wybiorą (może do muzycznej? Pianino w domu jest, mógłby uczyć się grać. A jeżeli nie będzie miała słuchu? Ja też się uczyłam, ale nic zagrać porządnie nie potrafię), aż do kierunku studiów, jeśli się okaże, że faktycznie do muzyki mu daleko. Zaplanowali nawet współmałżonka i liczbę dzieci, które będzie mieć. Czasem takie plany były przyczyną ich śmiechu, ale przeważnie podchodzili do nich poważnie. Dlaczego nie? Wszak w kraju wszystko szło w dobrym kierunku. Coraz więcej było kolorowych czasopism. Powstawały świetne filmy, na przykład ten, który obejrzeli razem w kinie Człowiek na torze, czy później drugi, przejmujący Kanał o powstaniu warszawskim; zaczęto produkcję prawdziwie polskiego samochodu Syrena; do kraju, dzięki porozumieniu obustronnemu, wracają wysiedleni przed laty Polacy (kto wie, może i Julian Napierowicz wróci?); odzyskaliśmy ołtarz mariacki Wita Stwosza (po tylu latach od zakończenia wojny! A jednak się udało!). Wszędzie wszystko rosło i rozwijało się jak na drożdżach, przyszłość, przynajmniej w ich wyobrażeniu, miała wiele pięknych kolorów. Ich dziecko już wojny nie zazna i powinno umieć wykorzystać szansę na dobre życie w rozwijającym się kraju.
— A może byśmy kupili telewizor? — Wypalił nagle Witek, tuż po otwarciu oczu w ciemny, styczniowy poranek.
W kamienicy jeden telewizor już był, oczywiście u Karwotów, którzy z racji pozycji partyjnej Mariana mieli też telefon i samochód, landarowatą Warszawę na radzieckiej licencji, którą parkowali przed kamienicą, żeby wszyscy widzieli. I całe szczęście. Nikt nie chciał, aby podwórko było okupowane przez rozsiewający wokół odór benzyny wielki samochód, który i dzieciakom uniemożliwiłby zabawę, i reszcie lokatorów sobotnie nasiadówki. Ale każdy chętnie szedł pooglądać nadawany program, jeśli tylko Karwotowie mieli dobry dzień i zapraszali gości na seans.
— Lepiej zrób centralne. Palenie w sześciu piecach plus pod bakiem w łazience jest naprawdę męczące. — Trudka okrywała się pierzyną, aby jeszcze choć na chwilę zatrzymać resztki ciepła w wyziębionym przez noc pokoju.
— Zrobię. Latem, teraz nie ma sensu rozwalać mieszkania. I w ogóle chcę zainstalować urządzenie grzewcze, wiesz, taki kocioł, na gaz. Wtedy i woda będzie ciepła. Także w kuchni.
— Skąd weźmiesz taki kocioł?
— Jeszcze nie wiem, bo dopiero teraz owa myśl wpadła mi do głowy. Dowiem się jak najszybciej, żeby być gotowym na lato.
— Gdzie chcesz go postawić?
— Najlepiej w służbówce. I tak tam mieliśmy zainstalować piec do centralnego. Pomyśl tylko: wstajesz rano, włączasz gaz pod kotłem i za kilkanaście minut, bez roboty, masz ciepło w całym mieszkaniu. I wodę do kąpieli.
— Nigdy się rano nie kąpiemy.
— A ja zrobiłbym to chętnie przed pracą. No i dla dziecka jednakowa temperatura w całym mieszkaniu też będzie lepsza od tych ciągłych skoków.
— W nocy się i tak wyziębi.
— To będziemy zostawiać mniejszy płomień, aby choć kaloryfery były letnie.
— Opłaty za gaz nas zrujnują.
— O to się nie martw. Gaz jest tani, a ja dobrze zarabiam. I będę jeszcze lepiej. Kupno węgla nam odpadnie. Wstajemy?
— Za chwilkę. Jest niedziela, niech się chociaż dzień zrobi. Chodź pod moją pierzynę.
Ochoczo przesunął się do łóżka obok, znikając pod pierzyną i jeszcze bardziej ochoczo zabierając się do igraszek.
— A co z tym telewizorem? — Mruczała Trudka, jakby z innego świata.
— Później… Później, Trudka…
Kupili telewizor w marcu. Nazywał się Belweder i w całości był polski. Miał, w przeciwieństwie do Wisły Karwotów, większy ekran, pokrętła z przodu i przyciski do zmiany kanałów, choć akurat w tym czasie jeszcze nie były potrzebne. Przez tydzień salon gościł coraz to innych sąsiadów, którzy dostali teraz możliwość wyboru, bo ani Karwotowie, ani Szulcowie, nie mieli zamiaru nikomu bronić wstępu na seanse telewizyjne. Trudka wręcz odczuwała niesamowitą uciechę, brylując ze swym wielkim już brzuchem między sąsiadami i częstując ich, czym się dało, choć oni zwykle też ze sobą przynosili napitki i zagrychę. Dla nikogo nie było ważne, że czarno-biały obraz rozmazywał się często, krzywił i rwał; że manewrowanie anteną wcale nie ułatwiało osobie wykonującej tę czynność oglądania, czy też że nikt z początku raczej nie wiedział, co ogląda, bo ważniejsza była sama fascynacja posiadaniem radia z obrazem i spotkanie towarzyskie z tej okazji, niż rzeczywisty program nadawany tylko przez chwilę każdego dnia po południu. Prawdziwą wartość przekazu telewizyjnego zaczęli doceniać nieco później, wraz z pojawianiem się filmów, teatru telewizji bądź cykliczności takich programów, jak Kabaret Starszych Panów czy Eureka. Wtedy już jednak prawie w każdym mieszkaniu stał na honorowym miejscu ten dziwny sprzęt. Początkowo nie przeszkadzał w towarzyskich spotkaniach. Z czasem jednak… Ale to dopiero za kilka lat. Może nawet kilkanaście.
Poród się przedłużał. Mimo całkowitego rozwarcia i regularnych skurczów partych, główka maleństwa bardzo wolno przesuwała się w kanale rodnym. Wymęczona kilkunastogodzinną akcją porodową Trudka nie miała siły przeć, więc położne krzyczały na nią i uciskały brzuch od góry, jakby chciały wypchnąć maleństwo same. Witek deptał pod szpitalem w tę i z powrotem, dzwoniąc co piętnaście minut z portierni na oddział porodowy.
— Dlaczego to tak długo trwa? — Trudka przez łzy wyjęczała, opadając na łóżko po kolejnej próbie urodzenia przy — jak zapewniała położna — może już ostatnim skurczu. Trudka dawno straciła rachubę, ile miała tych “ostatnich” skurczów partych. — Zróbcie coś, błagam, bo mi się dziecko zmarnuje.
— Dziecku nic nie jest. Musisz mocniej przeć, bo inaczej do rana nie urodzisz.
Wystraszona Trudka parła więc z całych sił, których już i tak niewiele jej pozostało, a główka wciąż tkwiła w kanale rodnym.
— Pomóżcie mi… — Ledwie słyszalnie błagała.
Aż nadszedł moment, gdy na porodówce rozpoczęła się gonitwa, jak w ulu. Trzy położne, dwóch lekarzy, stolik z jakimś sprzętem, mnóstwo niezrozumiałych dla Trudki słów, wśród których przewijał się zwrot kłujący jak rozpalone żelazo: tętno zwalnia, tętno zwalnia, tętno zwalnia… Trudka już nie rozróżniała własnych odczuć. Ból skurczów, nacinanego krocza, metalu wkładanego głęboko w krocze zlewał się w jedną udrękę, przyćmiewaną jakkolwiek przez ból największy: tętno zwalnia, tętno zwalnia, tętno zwalnia…
— Ratujcie mi dziecko… — Zdołała jeszcze usłyszeć swój schrypnięty głos, gdy wreszcie maleństwo wyśliznęło się z niej i wszelki ból odszedł, jakby nigdy nie istniał. Odetchnęła głęboko, ale coś postawiło na baczność wszystkie jej zmysły, z ogromnym strachem na czele… Co?
Tym czymś była cisza. Najgorsza cisza, jaka może się człowiekowi przydarzyć, czyli cisza na porodówce po urodzeniu dziecka. Na całym świecie, w każdej nacji i kulturze, nie ma pod słońcem czy księżycem gorszej ciszy. Trudce ze strachu odjęło mowę. Czuła tylko palące łzy, przez które, jak za mgłą, widziała grupkę białych fartuchów, zwartą przy bocznym stoliku, wykonującą żarliwie jakieś nieznane jej czynności.
I wreszcie, słabiutko, ale dość czysto, rozległ się płaczliwy głos noworodka.
— Noooo, dzięki bogu! — Zawołała któraś z położnych. — Ma pani syna.
— Syna? — W Trudce teraz wszystko drżało, jak przy jakimś nieokreślonym ataku spastycznym. Ogromna ulga, wymieszana z hormonami, wyprawiającymi w jej ciele poporodowe harce, wprawiała ją w ten idiotyczny stan trzęsiączki. — Pokażcie…
Podsunęli jej pod nos zawiniątko, z którego wychylała się czarna główka, mocno owłosiona i fioletowo-sina twarzyczka, która wydała się Trudce czymś tak nieziemsko pięknym, że łzy same znów puściły jej się z oczu.
— Chcę zobaczyć, czy to naprawdę chłopak… — Prosiła cicho, nie odrywając oczu od maleństwa.
— Proszę. — Położna odchyliła pieluchę i oczom mamy ukazały się atrybuty jej synka.
— Mogę go wziąć na ręce?
— Nie teraz. Musimy go zabrać, zmierzyć, zbadać, a pani jeszcze nie skończyła rodzić.
Zabrała dziecko, kazawszy przedtem Trudce przeczytać na głos litery z tasiemek na rączkach maleństwa i wyszła z porodówki. Wymęczona Trudka usłyszała jeszcze, jak ktoś przez telefon informuje rozmówcę, pewnie Witka, że ma syna i zapadła w jakiś dziwny trans, z którego pamiętała jedynie, że coś jeszcze się z niej wyśliznęło, a potem głowę lekarza między swoimi nogami, który majstrował przy jej kroczu za pomocą zakrzywionej igły i nici.
Gdy wreszcie wylądowała w łóżku, wtuliła się w poduszkę z zamiarem odespania mordęgi, która stała się jej udziałem podczas ostatniej doby. Postanowiła sobie spać do samego południa, kiedy to przyniosą jej synka pierwszy raz do karmienia. Ale przewrotna natura dalej dawała jej wycisk. Sen nie przychodził, choć stosowała wszystkie znane techniki walki z bezsennością. Czuła, jak powoli ustępuje, mrowiąc i chłodząc, znieczulenie z krocza. Chwilę później zaczął wypełzać z krainy zła kąsający i palący ból tej okolicy, do czego dołączył uciskowy ból pleców. Chciała odwrócić się na bok, ale szybko zrezygnowała. Idiotyczne uczucie przelewania się wnętrzności było nawet bardziej dokuczliwe, niż sam ból i niewygoda.
Mimo nocnej pory, co chwilę zaglądała położna. Widząc szeroko otwarte oczy Trudki podeszła za którymś razem.
— Wszystko w porządku? — Nie pytając o zgodę, odsunęła koc w szpitalnej poszwie i warstwę ligniny, tkwiącą między nogami Trudki. — Krwawienie w normie. — Nacisnęła jej brzuch, co trudno było zaliczyć do doświadczeń pozytywnych. — Macica się obkurcza. Nie może pani spać?
— Pali mnie krocze, bolą plecy i wszystko w brzuchu przelewa. Jest na to jakiś sposób?
— Podmyję panią, to przyniesie ulgę. Zaraz wrócę.
— A mogę dostać coś przeciwbólowego? Chciałabym się przespać choć chwilkę.
— Dobrze, coś przyniosę.
Położna użyła rozkosznie letniej wody z jakimś różowym płynem do zmycia krocza Trudki, zmieniła podkład i dała czystą ligninę. Podała jej tabletkę i wodę do popicia, a później wyszła, gasząc światło. Pozostałe kobiety na sali ani drgnęły podczas owych działań, ale też wszystkie rodziły dużo wcześniej, niż Trudka, więc “atrakcje” tuż po porodzie miały już za sobą.
Nad ranem Trudka zasnęła. Obudził ją łoskot wózków, na których pielęgniarki z oddziału noworodków transportowały szpitalnym korytarzem wrzeszczące zawiniątka, aby radośnie oczekujące młode mamy mogły im własną piersią zamknąć rozkrzyczane buzie. Trudka, patrząc z uśmiechem na szczęśliwe twarze innych mam, postanowiła wstać i pójść do łazienki (podczas karmienia będzie tam pusto), ale ze zdziwieniem skonstatowała, że i w jej stronę zmierza biały fartuch z zawiniątkiem na rękach.
— Proszę, mama. — Pielęgniarka uśmiechnęła się do Trudki, kładąc tobołek tuż obok niej.
Odeszła, zanim Trudka zdążyła otworzyć usta, aby głośno się zdziwić, że to już, skoro mówili, iż przyniosą go dopiero w południe. Nie oponowała jednak. Odwróciła się na bok, zapominając o przelewających się wnętrznościach, bólach krzyża i krocza, zapominając o całym świecie, bo oto tuż obok niej leżało najpiękniejsze zjawisko świata, dzieciątko, na które tyle czasu czekali. Prawie się popłakała ze szczęścia.
— Cześć, malutki. — Pogłaskała gąszcz czarnych włosków i buźkę, już w normalnym kolorze, choć upstrzoną obficie, zwłaszcza na nosku, podskórnymi wybroczynami. Fiolet pozostał tylko nad uszkami, widziała owe siniaki, choć włoski dość szczelnie je zakrywały. — Poznajesz mnie? To ja, twoja mama. — Pocałowała go w policzek, jakby chciała obudzić. W pewnym sensie tak było, jeszcze nie widziała jego oczek. — Jesteś głodny?
Wydobyła pierś spod koszuli i wytarła ją ręcznikiem, zamoczonym w wodzie z kubka stojącego na stoliku. Obróciła maleństwo lekko na bok i próbowała wsunąć mu w usteczka brodawkę, ale bezskutecznie. Ani drgnął. Skrzywił się tylko lekko i spał dalej w najlepsze. Pielęgniarki chodziły między łóżkami, pomagając tym mamom, które sobie nie radziły z karmieniem. Trudka przywołała jedną z nich.
— Nie mogę go obudzić. Chyba nie jest głodny, bo na nic nie reaguje.
— To nic. — Pielęgniarka połaskotała nosek maleństwa i dwoma palcami lekko ucisnęła mu policzki. Znów się skrzywił, ale buźki nie otworzył. — Proszę dać mu czas, może podczas następnego karmienia będzie bardziej chętny.
Uspokojona Trudka schowała pierś i zajęła się wyłącznie zachwytem nad synkiem i tuleniem go do serca. Tym czynnościom poddawał się z identyczną biernością, jak próbom nakarmienia go, ale nie przeszkadzało jej to wcale. Inne śpiące noworodki też nie reagowały na matczyne czułości, więc radowała się w duszy niezmiernie.
Przed południem przyszedł Witek. Kwietniowe słońce przygrzewało i było ciepło, więc Trudka dowlokła się do okna na szpitalnym korytarzu, którego zwykle używali młodzi rodzice, aby pogadać o swoim szczęściu. Nie mogli się dotknąć, bo — choć to parter — okno było zbyt wysoko, ale i tak byli wielce uradowani.
— Jest taki śliczny! — Trudka nie musiała męża przekonywać, wiedział doskonale, że ich dziecko będzie dla nich najpiękniejsze w świecie.
— Wymyśliłaś już imię? Tylko nie nazywaj go po mnie, chcę, aby był oryginalny. Może Jakub?
— Nie… Wiesz, kiedy go tylko zobaczyłam, od razu miałam skojarzenie. Jest bardzo kudłaty, wiesz? — Witek zaśmiał się lekko. — A jego włoski układają się w fale, takie regularne, jakby wyszedł od fryzjera. Był kiedyś przed wojną, w latach dwudziestych, francuski fryzjer, który właśnie takie fale wymyślił, obok trwałej ondulacji. Mówiło się wtedy, że są to prasowane włosy. Opowiadała mi cioteczka, wiesz, ta, co wpadła pod samochód tuż po wojnie.
— No i?
— Ten fryzjer nazywał się Marcel jakoś tam, chyba na “G”, Gratu czy coś. I bardzo mi do naszego synka to imię pasuje. Marcel. Czyż nie jest urocze?
— Dziwaczne. To już prędzej Marceli, brzmi bardziej po polsku.
— Nie, właśnie Marcel. Zgódź się, proszę. Tak mi się już maleństwo zrosło z tym imieniem, że nie byłabym w stanie inaczej go nazywać.
— To chyba nie mam wyjścia. — Widać było, że nie jest specjalnie zachwycony, ale po chwili się uśmiechnął. — Dobrze. Namęczyłaś się solidnie, niech ci będzie. Ale na drugie damy mu Jakub, dobrze?
— Dobrze.
Trudka nie mogła ustać zbyt długo, nawet oparta o parapet okna, więc kazał jej wracać do łóżka, słusznie zauważając, że za dwa dni wróci do domu i będą mieli cały czas świata, aby się nagadać i pozachwycać swoim maleństwem.
Podczas południowego karmienia powtórzyła się sytuacja z dwóch poprzednich, czyli maleńki Marcel krzywił się tylko sporadycznie, zaciskając usteczka, ale ani jeść nie chciał, ani się nawet nie obudził. Trudkę zaczynało to już trochę niepokoić. Piersi jej nabrzmiały, no i przecież dzieciątko musi jeść, bo zbyt dużo na wadze straci.
Jakąś godzinę po karmieniu zawołali ją na oddział noworodkowy, gdzie lekarz powiedział, że Marcel nie ma jeszcze wykształconego odruchu ssania i połykania, więc muszą go karmić przez zgłębnik. Zbladła okrutnie, ale uspokajał ją z uśmiechem, że to sytuacja tymczasowa. Poprosił, aby odciągała pokarm, regularnie, co trzy godziny i przynosiła go na oddział noworodkowy, gdzie nim maleństwo przez zgłębnik nakarmią. Dodał jednocześnie, że będą jej dziecko dalej przynosić w porze ogólnego karmienia, choć już tylko w celach obopólnego kontaktu.
— Mogę być przy nim, gdy będziecie go karmić? Jak wygląda ta sonda? Którędy ją wprowadzicie?
— Nawet pani powinna. Nie wiadomo, kiedy u dziecka odruchy się wykształcą, może to być jutro, może za miesiąc, a może za rok. To się zdarza. Nie będziemy go tutaj tak długo trzymać, powinna się pani nauczyć, jak samej robić to w domu.
Wróciła do swojego łóżka zaopatrzona w pojemniczek na mleko i z duszą na ramieniu. W stanie totalnej drżączki. Nagle cała radość gdzieś uciekła, ustępując miejsca trosce, niepokojom, trwodze wręcz. Wszystko jej poczerniało, mimo wysiłków lekarza, aby ją uspokoić. Co to w ogóle znaczy, że nie ma odruchu ssania i połykania? Nigdy o czymś takim nie słyszała. Dlaczego ich nie ma? A jeśli ich nie odzyska i całe życie będzie musiał pchać sobie jedzenie do żołądka przez rurkę? Jak w ogóle można funkcjonować nie jedząc normalnie? Czy to przez jej wiek? A może jakaś kara boska? Ale za co? I to przecież on byłby najbardziej ukarany, choć nie zdążył jeszcze nawet w żaden sposób zgrzeszyć…
Zajęła się odciąganiem mleka, aby rozproszyć czarne myśli, ale one zbyt daleko nie uciekły. Mleko tryskało do szklanego zbiorniczka pod pompką, nazbierało się już go trochę. Marcelku najukochańszy, proszę cię, zacznij ssać… I połykać… Marcelku ukochany… Otarła łzy, wzięła pojemniczek z mlekiem i poszła na oddział noworodkowy. Wpuścili ją bez problemu, tylko kazali jej założyć czysty fartuch i maseczkę. Pielęgniarka przyniosła Marcela do gabinetu. Miał już przez nosek wprowadzoną rurkę, dość cienką, ale i tak Trudka robiła cuda, aby na ten widok nie wybuchnąć płaczem.
— Proszę się nie martwić. — Pielęgniarka zauważyła jej walkę z samą sobą. — Jego to nie boli. Tylko chwila wprowadzania zgłębnika może być niekomfortowa, ale nawet wtedy nie płakał.
Mleko było jeszcze letnie, ale i tak zostało lekko podgrzane, zanim nabrano je do strzykawki. Pielęgniarka ruch po ruchu pokazywała i tłumaczyła Trudce, jak nakarmić maleństwo. Słuchała uważnie i przyglądała się szeroko rozwartymi oczyma, aby wszystko dobrze zapamiętać. Gdy już cała zawartość strzykawki znikła w ciałku maleństwa, pielęgniarka zaopatrzyła końcówkę zgłębnika i uniosła Marcela, podkładając mu pieluchę pod buźkę i opierając o swoje ramię. Stała tak przez chwilę, uśmiechając się do zafrasowanej matki, aż dziecku się odbiło i ulała pewna część mleka. Pielęgniarka wytarła mu buźkę, położyła go na boczku i podłożyła mu czystą pieluchę.
— Teraz trzeba go przez kilka minut obserwować, bo jeszcze może mu się ulać. Przy karmieniu zgłębnikiem to się często zdarza. Dlatego najlepiej, aby leżał w tym czasie na boczku, to zapobiega zakrztuszeniu się pokarmem.
Marcelowi ulało się jeszcze raz, ale tylko troszeczkę, więc pielęgniarka stwierdziła, że wszystko jest w porządku, żołądeczek pokarm przyjął.
— Może pani wracać na salę. Przyniesiemy go w porze karmienia, później znów odciągnie pani pokarm i nakarmimy go razem.
Wyszła posłusznie i tuż za drzwiami poczuła, jak łzy potokiem leją się z jej oczu, a straszny jakiś ucisk pod sercem hamuje oddech. Biedne maleństwo. Jaki ten świat niegościnny! Zamiast z otwartymi ramionami witać każdą istotę, rzuca niektórym kłody tuż pod nowo narodzone nóżki!
Zabrała przybory toaletowe i poszła pod prysznic, bo wrażenia dnia raz po raz oblewały ją potem i czuła się parszywie poklejona. No i to nieszczęsne, poszyte krocze… Woda była najlepszym sposobem na ciągłe uczucie palenia w tym miejscu.
Odświeżona, poszła do dyżurki i spytała, czy może zadzwonić. Pozwolono jej bez problemów. W ogóle wszyscy jakoś grzecznie ją traktowali. A może jej się tylko tak wydawało? Zadzwoniła do Karwotów. Wysłuchała gratulacji żony Mariana, podziękowała i przeszła do konkretów. Wciąż miała problem z dłuższym staniem.
— Belciu, mam prośbę. Możesz zajść do Witka i przekazać mu, żeby dziś jeszcze do mnie przyszedł? To bardzo ważne.
— Dobrze. Jasne, zaraz pójdę.
— Dziękuję. Wybacz, ale muszę się położyć.
— Jasne, wracaj, kładź się, wypoczywaj. Pędzę do Witka.
Witek zjawił się piętnaście minut później.
— Czy coś się stało?
— Nie wiem. Mówią, że nic, ale jednak… — Znów łzy zakręciły się w jej oczach.
— Trudka, na miłość boską!
— Marcel nie ma wykształconego odruchu ssania i połykania, cokolwiek to znaczy. Odciągam pokarm i podają mu go przez rurkę w nosku. — Łkała już głośno. — Uczą mnie, jak to robić w domu, bo nie mają pojęcia, jak długo to potrwa. Ja nic nie rozumiem. Dlaczego nie ssie i nie połyka? Musisz jutro koniecznie iść i konkretnie z lekarzem porozmawiać, bo mnie chyba próbują oszczędzać. Tacy się nagle wszyscy mili zrobili. Co, jeśli on nigdy nie będzie mógł normalnie jeść?
Witek lekko zbladł, ale zachował zimną krew.
— Dobrze, kochanie. Pójdę jutro porozmawiać z lekarzem. A teraz spróbuj się uspokoić. Nie martw się na zapas.
— Tak, jasne, nie martw się. Tylko jak tego dokonać?
— Musisz zebrać wszystkie siły, dla dobra Marcela. I własnego. Chciałbym ci jakoś pomóc, ale nawet przytulić cię nie mogę. Jutro rano przyjdę, najwcześniej, jak się da. I wszystko ci opowiem, dobrze? Wracaj do łóżka, bo jeszcze się zaziębisz i odsuną cię od dziecka.
Zrobiła, co kazał, bo miał rację. Odseparowanie jej od Marcela było ostatnią rzeczą, na którą mogłaby się teraz zgodzić.
Następnego ranka, pod okiem pielęgniarki, sama nakarmiła synka i potrzymała do odbicia. Ulało mu się porządnie, aż zapłakał przez chwilkę, krzywiąc się niemiłosiernie. Szybko jednak znów zasnął, więc poszła do łóżka, oczekując sprawozdania męża z odbytej rozmowy.
Nie było konieczne. Ordynator noworodków na widok Witka od razu kazał przyprowadzić Trudkę, bo stwierdził, że musi rozmawiać z obojgiem rodziców. Polecił pielęgniarce wprowadzić ich na zabiegówkę i przynieść dziecko. Stali tam i patrzyli na rozebrane do naga maleństwo z rurką w nosku, które obudziło się właśnie i zaczęło ruszać. Ale jakoś dziwnie. Jakby coś go ograniczało i kierowało nim wbrew jego woli. Rączki drżały mu co chwilę, nóżki rzadziej, ale też. Poza tym był idealny, piękny, wspaniały. Witek poczuł najpierw dumę (do licha, Trudka miała rację, jest naprawdę piękny), potem niepokój, wreszcie jakiś żal, że to, co za chwilę usłyszy, może ich szczęście pokryć szarym, niezmywalnym pyłem goryczy czy nawet rozpaczy.
Lekarz powoli tłumaczył, dlaczego Marcel tak dziwnie się rusza i nie może jeść jak normalny noworodek. Użył trzech słów, które rozdarły im serca, przeszyły mózg i ogromnym bólem rozlały się w całym jestestwie. Dziecięce porażenie mózgowe. Tłumaczył, jak będzie odtąd wyglądało ich życie. Choć dodawał, że to się zdarza, nie wierzyli w zrządzenie losu.
— To przez zbyt długo trwające skurcze parte. — Wycedziła przez zęby, blada jak płótno, zesztywniała i zimna Trudka. — Prosiłam tyle razy, żeby coś zrobili, przyspieszyli to, wykonali cięcie cesarskie. Nikt mnie nie słuchał. To wasza wina, zmarnowaliście mi dziecko. Masz swój postęp! — Ostatnie słowa wykrzyczała prosto w twarz męża i nie zwracając uwagi na zdębiałego lekarza, wybiegła stamtąd prosto do łazienki, aby w samotności wyć jak zraniona wilczyca, wić się w bólach, pomstować na męża, lekarzy, położne i samego Boga, który nic nie zrobił, aby zapobiec takiemu nieszczęściu. Długo nie mogła się uspokoić, jednak świadomość, że za chwilę przyniosą dzieci, a później znów będzie musiała odciągać pokarm i karmić swoje biedne maleństwo, przeważyła. Targana wciąż rozpaczą wewnętrzną, ukazała spokój zewnętrzny, aby i tak doświadczony przez los Marcel nie widział jej zestresowanej, złej, zrozpaczonej. No bo niby w jaki sposób mogło mu to pomóc? Będzie potrzebował jej zdrowej, radosnej, kochającej. Na długie lata swojego życia. Aż do samej śmierci, jego lub jej. Cóż bowiem z tego, że on nigdy na pianinie nie zagra. Piłki nie kopnie. Nawet do szkoły nie pójdzie, już nie wspominając o jakiejkolwiek samodzielności. To wciąż jest jej syn, cudowny, śliczny Marcel i teraz tylko on się liczy. Nic więcej. Odda mu całą siebie, wewnątrz i zewnątrz. A z tymi konowałami jeszcze się policzy. Puści ich z torbami. I takimi przekleństwami obdarzy, że nigdy już spokoju nie zaznają.
Podczas wypisu ze szpitala zażyczyła sobie kopię całej dokumentacji. Wobec zaistniałej sytuacji nie mogli jej odmówić, choć zwykle udostępniali ją bezpośrednio późniejszym lekarzom dziecka, na ich wyraźne życzenie. Trudka była stanowcza. Do tego stopnia, że nikt nawet słowem się w tej kwestii nie odezwał. I choć nigdy później nie zrealizowała swoich gróźb, w tym momencie była przekonana, że całą porodówkę przeczołga po sądach. Patrząc na jej wyniosłą, zimną postać, Witek nie mógł rozpoznać swojej żony, kochanej, ciepłej, radosnej Trudki. Tylko biorąc Marcela na ręce, miękła jak wosk, uśmiechała się radośnie do niego i przemawiała z niezwykłą czułością. Na Witka nawet nie spojrzała. Ciężko było mu się z tym pogodzić. Czuł, że obwinia go za krzywdę dziecka, jednak nie bardzo wiedział, dlaczego. Owszem, rzuciła mu w twarz oskarżenie, ale przecież gdyby nie medycyna, gdyby nie postęp i interwencja lekarza, Marcel umarłby podczas porodu. A może jej o to chodziło? Może wolałaby, aby zmarł, zamiast męczyć siebie i ich przez całe życie? W duchu bił się po pysku za podobne przypuszczenia, ale i tak, gdzieś tam głęboko, podświadomie, wciąż do nich wracał.
Mimo szczerych chęci, w ciągu najbliższych tygodni nie udało mu się porozmawiać z żoną. Żyła jak w transie, cała oddana dziecku, nie opuszczając go nawet na sekundę. W pokoju przygotowanym dla Marcela postawiła tapczan i spędzała tam najwięcej czasu. Co tydzień układała niezborne maleństwo w najpiękniejszym wózku w mieście i szła z nim do przychodni na zmianę zgłębnika. Każdego dnia przychodziła fizjoterapeutka, aby rozciągać sztywne mięśnie maleństwa, pokazując matce, jak ma z nim ćwiczyć podczas każdego przewijania i kąpieli. Zakupy musiał robić sam. Powiedziała mu, że będzie gotować, bo sama też musi się dobrze odżywiać, dla maleństwa, ale nie będzie Marcelka ciągać po targach i sklepach, więc jego rolą stanie się dbałość o zaopatrzenie. W ogóle odzywała się tylko służbowo, jeśli czegoś potrzebowała albo musiała go o czymś poinformować. Z nikim nie chciała się spotykać. W kamienicy już wszyscy wiedzieli, co się stało i szczerze współczuli Szmitom. Każdy chciał jakoś pomóc, za co Witek był bardzo wdzięczny, ale zamknięta w sobie i domu Trudka strzegła boleśnie swojego maleństwa, do tego stopnia, że nikt go jeszcze nie widział. Nawet mężowi nie pozwalała go dotknąć. Kiedyś jej to wykrzyczał prosto w twarz.
— A pomyślałaś w tej swojej zatwardziałości, durna bździągwo, co będzie, jeśli zachorujesz albo coś ci się stanie, a ja nie będę miał pojęcia, co z nim zrobić? Przecież to także mój syn i chcę się nim opiekować w równym stopniu, co ty! Jeśli nie dbasz o mnie, pomyśl, jak się będziesz czuła gdzieś w szpitalu z myślą, że Marcela musiałem oddać do jakiegoś zakładu, bo nie raczyłaś mnie nauczyć, jak go pielęgnować?
Zbladła straszliwie na te słowa, jakby faktycznie nagle ktoś jej uzmysłowił straszną prawdę. Bo ostatecznie miał trochę racji. Bez względu na to, jak bardzo jest zaangażowana w miłość do swego synka, sama przecież też jest zbudowana z kruchego materiału i może jej się coś stać. Ale akurat w tym momencie słowa Witka wywarły wręcz przeciwny efekt. Jeszcze bardziej zamknęła się w sobie, nie uraczywszy go nawet słowem. Mógł tylko przez uchylone drzwi (jeśli zapomniała je zamknąć) patrzeć, jak go przewija, karmi, tuli, gimnastykuje do utraty tchu, aż Marcel zaczynał wrzeszczeć z bólu. Wtedy szybko go ubierała, tuliła i przepraszała, że sprawia mu ból. Uczył się na odległość. Ale tęsknił do synka. Chciał też brać go na ręce, tulić, całować, pozwalać mu czuć się bezpiecznie z obojgiem rodziców w domu. Nic do niej nie docierało. Z duszą na ramieniu i wielkimi wyrzutami sumienia pewnego dnia, gdy Marcel spał po kąpieli i Trudka znikła w łazience, aby siebie też do porządku doprowadzić, po cichu wszedł do jego pokoju, wyjął go z łóżeczka, poszedł do sypialni i zamknął się na klucz. Nie chciał go budzić i tego nie zrobił, ale trzymając maleństwo w objęciach po raz pierwszy, choć miało już ponad trzy tygodnie, poczuł zalewającą go falę czułości, tkliwości i jakiegoś nieznanego dotąd uczucia, które okazało się być najprzyjemniejszym doznaniem życia. Usiadł z nim jak najdalej od drzwi, żeby się nie wystraszył, gdy Trudka zacznie w nie walić, co za niedługą chwilę naprawdę zaczęło się dziać. Wyzywała go od najgorszych, pojęcia dotąd nie miał, że jego żona posiada aż tak bogaty repertuar wyzwisk. Trwało to jakieś dziesięć minut. Marcel w tym czasie pokręcił się trochę, ale wciąż spał, więc eksperyment mu nie zaszkodził. Gdy skończyła, położył go na łóżku i podszedł do drzwi, żeby nie mówić zbyt głośno.
— Już? Skończyłaś? To teraz ja coś powiem. Nie chcesz ze mną być? Nawet rozmawiać? W porządku, jakoś to przeżyję, nie jesteś jedyna na świecie. Ale zapomnij, że odseparujesz mnie od własnego syna. Jeśli wciąż będziesz go sobą okrywać jak kokosz pisklęta, każdą chwilę wykorzystam, aby zamknąć się przed tobą i samemu nim zająć. Wybierz więc sobie. Albo robimy to razem, rozsądnie, albo będzie wojna. I od razu zaznaczę: możesz się chyba domyślić, co dla niego lepsze.
— Takiś troskliwy? To po co go wydzierasz z moich objęć, skoro to dla niego niedobre?
— Nie wydzieram go z twoich, tylko biorę w swoje. Potrzebuje ich tak samo.
— Natychmiast go oddaj! — Darła się pod drzwiami.
— Nie wrzeszcz, obudzisz go. Tak smacznie śpi.
— Oddaj go, słyszysz?
— Nie. Wyjdę, gdy będzie tego wymagać jego potrzeba. Mam jeszcze pewnie jakieś trzy godziny.
— Ty draniu! Oddaj mi dziecko!
— Nie wrzeszcz, mówię, bo mnie zdenerwujesz.
— Zaraz zadzwonię na milicję!
— Zadzwoń. Idź do Karwotów, całej kamienicy pokaż, jaka krzywda ci się dzieje.
Przez chwilę było cicho i Witek pomyślał, że chyba naprawdę poszła dzwonić. Musiałaby jednak być zupełnie pozbawiona zdrowego rozsądku…
— Wyłaź, bydlaku. — Waliła pięściami w drzwi, ale na tyle lekko, że nie robiły hałasu.
— Idź się uspokój. W jakikolwiek sposób.
— Zobaczysz, wyprowadzę się i już go w ogóle nie zobaczysz.
— Dobrze, wyprowadź się, spróbuj żyć bez żadnej pomocy tylko za alimenty. Zostaw mnie, całe nasze życie, wszystkie piękne wspomnienia i wpędź syna w kompleksy, że swym przyjściem na świat rozwalił rodzicom małżeństwo. Idź na sam koniec świata, jeśli musisz, do samej jasnej cholery, albo wreszcie zejdź na ziemię i pozwól sobie pomóc. Pozwól mi kochać własne dziecko i o nie dbać. Pozwól mi płakać razem z tobą, gdy nie dajesz rady Marcela uspokoić, bo ból kurczonych mięśni jest zbyt duży. Pozwól mi cieszyć się, gdy pokarm zostaje w jego żołądeczku, bo to może oznaczać, że kiedyś da radę coś pogryźć i przełknąć.
Słyszał, jak Trudka osuwa się na podłogę i zaczynać łkać, coraz głośniej i rzewliwiej.
— Pozwól mi tulić cię, gdy zaczyna ci brakować sił i optymizmu. Tak jak teraz. Jeśli sądzisz, że mój ból jest gorszy od twojego, to jesteś w ogromnym błędzie. Ale musimy żyć. Przede wszystkim dla niego, jednak dla nas samych też. Nie wyrabiać w nim poczucia winy, bo już i tak jest mocno poszkodowany przez los. Tu wszyscy wokół martwią się, chcą pomóc, wiesz, ilu dobrych ludzi mamy za sąsiadów. W czterech ścianach pokoju ani ty, ani on życia spędzić nie możecie.
Pomyślał przez chwilę, że owszem, bardzo chciał wreszcie przytulić synka, ale też i zmusić żonę wreszcie do wysłuchania tego, co miał jej do powiedzenia. Wystarczy jednak. Wziął maleństwo na ręce, ucałował je i utulił, a potem otworzył drzwi, pod którymi Trudka wciąż łkała, siedząc na podłodze i zaniósł synka do łóżeczka, układając go wygodnie. Patrzył chwilkę, jak nawet przez sen drżą mu rączki, a potem podszedł do żony, podniósł ją z ziemi i zaniósł do pokoju synka. Ją także położył na rozścielonym tapczanie, pocałował i zgasił światło, wychodząc.
Opowieść trzecia. Majcek i Małołka
Marcel właśnie skończył rok. Nie chodził, nie stał, nie siedział, nawet sam nie przewracał się z boku na bok. Gdy było mu niewygodnie, wyginał plecki, “stając na główce”, jak to określała Trudka i na ten sygnał trzeba było go odwrócić, żeby się nie rozryczał, bo taki seans często kończył się kaszlem i krztuszeniem. Były właściwie tylko dwie zmiany. Pierwsza, która nastąpiła jakieś pół roku wcześniej, oznaczała koniec z karmieniem przez rurkę. Marcel zaczął łykać. Wciąż się ślinił, ale w znacznie mniejszym stopniu, no i można było zacząć go normalnie karmić. Nie potrafił ssać i gryźć, więc używali łyżeczki i wszystkie potrawy rozcierali na miazgę, aby się nie udławił. Owe niebezpieczne sytuacje miały i tak miejsce dość często. Wystarczyło, że kąt oparcia dziecka był odrobinę za duży lub za mały bądź moment dekoncentracji, powodujący nabranie na łyżeczkę zbyt dużej dozy pożywienia i Marcel krztusił się, aż Trudce ze strachu łydki drżały i włosy stawały na głowie. Na szczęście jednak mały zawsze w końcu dochodził do siebie i od razu patrzył na miseczkę z jedzeniem, otwierając buzię.
Drugą zmianą były reakcje dziecka. Długo zdawał się być zupełnie obojętny na swoje otoczenie. Nawet gdy przestawał płakać po znalezieniu się w objęciach któregoś rodzica, nie wiedzieli, czy to reakcja na bliskość, czy też zbieżność okoliczności, bo wciąż prężył się, wykonywał nieskoordynowane ruchy i buźkę wykrzywiał, jakby znów miał zacząć płakać. Nadszedł jednak wreszcie dzień, gdy Marcel przestał płakać, nim Trudka wzięła go na ręce. W dodatku patrząc na nią skrzywił się, ale inaczej, niż dotąd, jakby świadomie, a temu gestowi towarzyszył jakiś błysk w oczkach. Nie chcieli robić wiosny zaraz po pierwszej jaskółce, ale popłakali się ze szczęścia. Od tamtej pory Marcel uśmiechał się coraz częściej i bardziej wyraziście, nawet znajomi to widzieli. A pierwszy jego śmiech usłyszeli jakieś dwa tygodnie później. Witek robił mu “samolot”, trzymając troskliwie i “latając” z nim po całym mieszkaniu. Z początku miał trochę niewyraźną minę i wzmożone napięcie mięśniowe, ale po krótkiej chwili przestał się ruszać i zaczął tak głośno śmiać, że Trudka goła wybiegła z łazienki, własnym uszom nie wierząc. Tym razem nie płakali. Śmiali się z nim, głośno, wariacko i biegali po mieszkaniu, jakby już nic bardziej szczęśliwego nie mogło im się w życiu przydarzyć. Wiedzieli, że podobna reakcja nie jest jeszcze dowodem na to, że intelektu mu nie sparaliżowało wraz z całym ciałkiem, ale mogła być solidnym przesłaniem, że ich synek będzie myślał, uczył się i zdobywał wszelką wiedzę, jakiej tylko zapragnie.
A później, gdy Marcel już spał, siedzieli w kuchni przy kolacji i Trudka nagle wybuchła wielkim płaczem.
— Na miłość boską, kobieto, co tym razem? — Witek nie rozumiał, dlaczego przestała się cieszyć postępami synka.
— Och… My się tak cieszymy, że on będzie myślał. A może dla niego byłoby lepiej, gdyby był matołem i nie wiedział, co się wokół niego dzieje? Przecież on zawsze będzie skazany na innych. My go kochamy i z radością pomożemy mu w każdej sytuacji, ale nie jesteśmy wieczni. Obcy ludzie dadzą mu tylko minimum, poniżą go w dodatku, wyśmieją… Wiesz, jacy są. Będzie strasznie cierpiał. A gdyby nie miał świadomości, byłoby mu wszystko jedno.
— Jak ty zawsze musisz martwić się na zapas!
— Ale zawsze mam podstawy…
— Owszem, często jednak tylko pozorne. Marcel wciąż jest niemowlakiem, a ty już się martwisz, co będzie za pół wieku. Dajże spokój, Trudka, choć raz ciesz się bez łapania po drodze drutów kolczastych.
Marcelowi zmieniały się rysy i coraz bardziej uwidaczniały się przykurcze mięśni twarzy, ale wciąż był bardzo ładny. Z burzą ciemnych włosów, brązowymi oczkami i drobnymi usteczkami przyciągał uwagę wszystkich. Wziął coś z genów każdego rodzica, więc nie potrafili ustalić, do kogo z nich jest podobny. Raz, gdy wpatrywał się w jeden punkt na suficie, przypominał Trudkę; innym razem znów, patrząc z ukosa i uśmiechając się pod noskiem, wyglądał zupełnie jak Witek. Już nie próbowali wciskać mu w rączkę grzechotek czy innych zabawek, przykurcze były zbyt silne, aby cokolwiek mógł utrzymać w swych maleńkich dłoniach. Nie sadzali na siłę, nie próbowali stawiać. Nóżki w ciągłym ugięciu zwiastowały ponurą przyszłość, bo trudno będzie Marcelowi nawet na wózku inwalidzkim usiedzieć, kiedy już dorośnie do odpowiednich dla owego sprzętu rozmiarów. Lekarze mówią, że można go zoperować, aby poluzować napięte mięśnie i ścięgna w nóżkach, ale wciąż się nad tym zastanawiali. Nie było żadnej gwarancji, że to podziała, po co więc dziecko męczyć dodatkowo? Witek czasem oscylował wokół pozytywnej decyzji, ale Trudkę niełatwo przekonać, kiedy się uprze.
W okolicach roczku Marcela kamienica była świadkiem dwóch wydarzeń: najpierw, po długim oczekiwaniu, Hildzia i Tońko wreszcie powiedzieli sobie “tak” przed ołtarzem. Wesele Szulc wyprawił huczne, cała kamienica przez dwa dni jadła, piła, tańczyła, śpiewała i życzyła młodym wszelkiego szczęścia, nawet babcia Tońka i Bolcia.
Dwa tygodnie później, gdy już nawet echa wesela w maglu ucichły, wrócił Julian Napierowicz. Nie zapowiadał wcześniej swego powrotu, więc i niespodzianka, i radość jego rodziny były ogromne. Dziwne jednak przywitanie nastąpiło. Najpierw Julian długo stał na podwórku, rozglądając się pilnie, jakby wypatrując kogoś w oknach. Na głowie i twarzy miał odrosty wygolonej wcześniej do czyta skóry, ubranie połatane, ubogie i stare, żadnego bagażu, nawet podręcznego tobołka. Zauważył go kilkunastoletni Stefan, syn wdowca Teodora Penkały z czwartego piętra prawej oficyny, który zabawiał się straszeniem dwóch pań Siemiradzkich, mieszkających piętro niżej, stukając im w okno przymocowanym do sznurka, fajansowym duszkiem. Nie był w posiadaniu trupiej główki, jak studenci, straszący baronową Krzeszowską w przeczytanej co dopiero Lalce, ale w świetle księżyca duszek wyglądał naprawdę upiornie, więc Stefan liczył na efekt. Zanim jednak się go doczekał, skupił uwagę na obracającym się wolnym ruchem obdartusie, tkwiącym już dłuższą chwilę na środku podwórka. W końcu zawołał ojca.
— Tato, patrz, znasz tego śmieciarza?
— Nie mów tak. — Pacnął syna lekko w głowę. — Nie przystoi.
— Dobra. Znasz go?
Teodor przyglądał mu się dłuższą chwilę. Nikt, poza Napierowiczami, nie wiedział, jak wygląda Julian, choć wszyscy oglądali zdjęcia i przeżywali długie oczekiwanie na jego powrót. Nędza obcego wzbudziła jednak litość w sercu wdowca.
— Hej, proszę pana, możemy coś dla pana zrobić?
Głowa nieznajomego wolno zwróciła się w stronę Penkały. Przysłonił dłonią oczy, jakby blask księżyca utrudniał mu widzenie.
— Napierowicze zna? — Śpiewnie zapytał obcy.
— Tak. Mieszkają na pierwszym piętrze frontu, od tej strony lewe wejście w bramie.
— Może zajść tam i prosić kogo tu, na dół?
— Czy to może pan Julian?
— Da, Julian. Wie o Julian?
— Pewnie, wszyscy wiedzą. Niech pan wejdzie, oszaleją ze szczęścia. Tyle się naczekali.
— Nie wejdzie teraz. Zajdzie i prosi, tak?
— Dobrze, jeśli to takie ważne.
Teodor znikł w głębi pokoju i kilka minut później zjawił się na dole. Wyciągnął rękę do Juliana w geście powitalnym, ale ten się cofnął.
— Chciałem tylko pana przywitać.
— Nie może teraz, zawtra przywita, haraszo?
Teodor nie znał rosyjskiego, więc spojrzał do góry, gdzie w oknie wciąż widać było Stefanka.
— Co on powiedział?
— Będzie się witał jutro. I chce potwierdzenia.
— Gospodin nie gniewa się, zawtra. Jutro przywita.
— Dobrze, pędzę do Napierowiczów.
Po chwili rozległa się wrzawa wielu głosów i na podwórku zaroiło się od licznej rodziny przybysza. Mama płakała w głos, wszyscy chcieli go ściskać, wołali coś jeden przez drugiego, ale Julian znów się cofnął i powstrzymał ich ruchem ręki.
— Mamoczka, stoj, mileńka moja. Wsie stoj. Był już czyszczony, zabrali każde ubranie, golili, ale koża swędzi. Mnie nada kąpać się w piwnicy, golić snowa, wziąć czyste ubranie i wtedy witać. Zrobią dla mienia?
Napierowiczowa teraz dopiero zaczęła zawodzić, aż Dziunia objęła ją i poprowadziła w stronę domu.
— Chodź, poszukamy mu jakichś ubrań. Te ze Zbyszka będą pasować.
— Nie mamy wanny w piwnicy, synku najmilszy. — Napierowicz też miał szkliste oczy. — Zniesiemy ci balię, gorącą wodę i wszystko, co potrzebne, abyś się pozbył niechcianych lokatorów. Michał, biegaj po balię i wodę. Dużo wody. Maks, nie wytrzeszczaj się tak. — Piętnastoletni Maksymilian nie znał brata, więc gapił się w niego, jak sroka w kość. — Leć po mydło, ręczniki i przybory do golenia.
— Miesiąc jechali z bydłem. Na granicy zatrzymali do mycia i golenia, wszy, mendy i kłopy żarli nas do krwi. Jeszcze mogli jakieś zostać.
— Maks, przynieś też szczotkę do szorowania pleców, maść na owrzodzenia i nożyczki! — Krzyknął za znikającym w bramie najmłodszym synem.
— Papoczka wie, że to wyrzucić nada wsio, co użyję.
— Synku, to nieważne! Wróciłeś! Tylko to się liczy!
Julian spędził w piwnicy jakąś godzinę. Ogolił raz jeszcze całe ciało, nawet brwi i rzęs nie oszczędził, wykąpał się, namydlając i zmieniając wodę trzy razy, spakował cały użyty majdan w dwa włożone w siebie worki, które Maks wyrzucił od razu do kubła i dopiero wtedy wszedł do mieszkania, wpadając w objęcia zapłakanej matki. Stół był już zastawiony do uczty, ale Julian złapał wpierw butelkę czystej, przytknął ją do ust i opróżnił do połowy.
— Nu, tiepier może żyć. Wybaczą, musiał. Już trasienie brało.
Ojciec rozlał do kieliszków pozostałą ilość wódki i wszyscy wznieśli je go góry.
— Za twój powrót.
— Zdrowie Juliana.
— Wasze!
Wypili i usiedli, aby przekąsić.
— Jedz, synku, mizerny strasznie jesteś, ale już ja cię odkarmię. Jedz, wypij, ile chcesz, łóżko masz naszykowane w służbówce, ale jak chcesz, jutro przeniesiemy cię do któregoś z chłopaków.
— Służbówka dobra. Mama nie troska się. I na połu spać mogu.
— Gdzież tam, na podłodze! Łóżko czeka na ciebie od samego przyjazdu tutaj.
Ojciec wyjął z kredensu jeszcze dwie butelki i postawił na stole. Julian tymczasem zjadł trochę i ochoczo znów przechylił kieliszek.
— Służbówka gdzie?
— Chodź, pokażę ci wszystko. O, tu mieszka ciocia z Dziuńką. Tu nasza sypialnia, tu Szczepcio i Michał, tam Zbyszek i Maks.
— Maks duży już.
— No, rośnie, jak na drożdżach. On jeden wojny nie pamięta.
— Malcziki nie żenią się? Czas by…
— Żenią. Szczepcio za miesiąc, Zbyszek za pół roku. Michał nie do dziewczyn, a Dziunia ma uraz. Ale może ją puści…
— Uraz?
— Opowiem ci kiedy indziej. Teraz musisz się wyspać. O, tu jest łazienka. Tam kuchnia, a za nią służbówka.
— Haraszo. Butiłku wezmu.
Wrócił do stołowego, wziął pełną butelkę ze stołu i znikł w pomieszczeniu za kuchnią. Nie wychodził do następnego południa. I nikt z nich nawet nie przypuszczał, że wielka radość wielką radością, ale życie Napierowiczów zmieni się diametralnie od tej pory.
Szmitowie zdecydowali poddać synka operacji, gdy skończył dwa lata. Nie mieli wyjścia, jeśli chcieli, by usiadł kiedyś na czymkolwiek, choćby z oparciem, bo bez niego raczej nie da rady. Chłopczyk nie mówił, ale bardzo dużo rozumiał. Nawet już pieluch nie używali, bo Trudka tak często trzymała go nad sedesem, aż nauczyła, do czego ten służy. Wydawał głośne dźwięki w stylu “yyyy, yyyy”, gdy odczuwał potrzebę. Trudka i z siebie, i z synka była niezmiernie dumna. Rzuciła tym w twarz lekarzowi, który twierdził, że będzie trzeba jeszcze ze trzy lata, aby go tego nauczyć. A Marcel już rozpoznawał przedmioty. Trzymając go na rękach Trudka wołała: lampa, lampa, a Marcel cały się w jej stronę obracał i wyciągał zgiętą lekko w łokciu rączkę, pokazując żyrandol. Rozróżniał mamę, tatę, Dziuńkę, która często spędzała z nim czas i przedmioty domowego użytku. Po cichu podejrzewali, że Marcel wie znacznie więcej, niż im się zdaje, ale nie bardzo umieli to sprawdzić. Utwierdzał ich w tym mniemaniu na przykład pokaz złości i nasilenia nieskoordynowanych ruchów, gdy Trudka próbowała mu ubrać coś, czego nie chciał mieć na sobie. Głównie dotyczyło to czapek wszelkiego autoramentu. I bucików. Marcel krzyczał i szarpał się ostro, co powodowało silniejsze skurcze i drgawki. Zwykle dopinał swego, bo on nigdy nie ustąpił, a Trudka w pewnym momencie zaczynała się obawiać nasilenia drgawek i nie mogła znieść tego krzyku, więc to ona schodziła pokonana z placu bitwy. Kiedyś postawiła na swoim, zakładając mu czapkę i kładąc do wózka, który wciąż jeszcze spełniał swoją rolę, ale na ulicy zrobiła tylko kilkanaście kroków, bo kołysanie Marcela nie uspokajało, a wrzask zwracał zbyt dużą uwagę przechodniów, więc szybko czapeczkę zdjęła i Marcel natychmiast się uspokoił, obdarzając ją nawet swoim rozbrajającym uśmiechem.
— Oj, Marcelku, Marcelku. Nie możesz tak ze mną walczyć. Wiesz przecież, że chcę dla ciebie jak najlepiej. W zimie bez czapki odpadną ci uszy i co wtedy?
Oddając Marcela do szpitala, Trudka pozbyła się także części siebie. Ogromnej. Nie pozwolili jej z nim zostać, więc zanim Witek użył swoich znajomości, minęły dwa dni i Marcel był już po operacji. Spał. Prawie cały czas, bo wciąż mu podawali jakiś środek, żeby nie cierpiał. Trudka lała łzy krokodyle, gdy pielęgniarki zmieniały opatrunki na jego pociętych nóżkach i nie odstępowała go prawie na krok. Gdy zabierała go do domu po dziesięciu dniach, przebolała całe cierpienie i wybaczyła sobie podjętą decyzję o poddaniu maleństwa takim mękom, bo widać było różnicę. Gimnastyka dopełniła swego i Marcel mógł wreszcie zacząć siadać. To oznaczało kupno innego wózka, który Marcela bardzo ucieszył, bo siedząc w odkrytej spacerówce widział świat dokoła, co było zupełnie niemożliwe w wielkim, najpiękniejszym wózku miasta. Musieli mu sprawić specjalną uprząż, aby nie wyleciał i przypinać nóżki do podkładek, co oznaczało między innymi konieczność ubierania butów. Marcel długo walczył, ale w końcu mu wytłumaczyła, że bez butów pojedzie w starym wózku i nie ma w tej materii żadnej dyskusji. Zamówili mu u niedaleko mieszkającego szewca specjalne buciki z miękkiej skórki, okrywające i podtrzymujące kostki, wyprofilowane idealnie na jego skrzywione stópki i od tego czasu wojny o buty się skończyły. Problem powrócił kilkanaście lat później, gdy szewc umarł, a żaden inny nie potrafił tak dobrze Marcelowi obuwia dopasować. Znaleźli jednego dopiero po dwóch latach, w sąsiednim mieście, na tyle młodego, że z optymizmem patrzyli na kwestię butów przez następnych kilkadziesiąt lat. No, choćby ze dwadzieścia, to i tak duża ulga.
Marcel rósł, choć mniejszy był od rówieśników i bardzo drobny. Apetyt mu dopisywał, ale nie mógł zbyt dużo zjeść naraz. I — jak to lekarz określił — był drobnej kości, po Witku, więc ani jeden, ani drugi nie powinni nigdy mieć nadwagi.
Tymczasem w kamienicy przybywało mieszkańców. Hildzia urodziła bliźnięta, Kornela i Kornelię, a stary Szulc puszył się, jak paw. Bardziej nawet, niż Tońko, choć i ten nie posiadał się z dumy. U Bolcia Zająca też jeszcze doczekali się małego Maniusia, choć Helenka już słyszeć nie chciała o piątym dziecku. Jak to jednak zwykle bywa, Maniuś stał się dla całej rodziny pępkiem świata. Szczęście to jednak przez jakiś czas przyćmione było łzami, gdy umarła babcia. Na swoim balkonie, podczas obserwacji pacjentów w przyszpitalnym parku, zasnęła spokojnie i już jej nie obudzili. Pierwszy pogrzeb w kamienicy od czasów Gizeli Gublicz.
Szczepcio Napierowicz, choć już nie mieszkał z rodzicami, rok po roku doczekał się parki, Marka i Grażynki, które to dzieciaki często później spędzały czas na podwórku babcinej kamienicy. U Koczarów, na parterze lewego frontu, dwie panny, Mania i Zuzia, doczekały się maleńkiej siostry, Dosi. U Michałowiczów, na trzecim piętrze frontowej części z lewej strony też po latach doczekali się drugiego dziecka, Dzidka, a Janasom z drugiego piętra prawego frontu, do wszystkich ciotek, wujków i syna Piotra, doszła jeszcze córeczka Gosia. Już nie mówiąc o Hupkach z czwartego piętra prawego frontu, którym w ciągu czterech lat przybyło siódme, ósme i dziewiąte dziecko, Heniuś, Rysiek i Ania. W maglu przebąkiwali, że Anię urodziła najstarsza Hupkówna, siedemnastoletnia Gizela, ale nikt z rodziny nigdy tego nie potwierdził, nawet po wielu latach. No i były jeszcze wnuki pani Krasińskiej, też często przychodzące do niej w odwiedziny i bawiące się na podwórku, czyli Joasia, Bożenka, Lidzia, Boguś i Mariusz. Każde z innego dziecka pani Krasińskiej.
Piszę o tych dzieciakach, bo wśród nich Marcel będzie dorastał i nieraz jeszcze o nich usłyszycie.
Tymczasem jednak pokolenie Marcela siedziało u matek pod spódnicami, podwórko okupowało ich starsze rodzeństwo, których zabawy, zwyczaje i dorastanie niewiele się różniło od młodości ich rodziców. Kraj zajęty głównie odgruzowywaniem, odbudowywaniem domów czy przemysłu i przywracaniem ludziom normalnych warunków życia, bardzo wolno rozwijał się w innych dziedzinach. Były nowe filmy, wciąż jednak większość stanowiły te przedwojenne; powstawały nowe piosenki, ale wykonywali je przedwojenni artyści. W teatrach pojawiali się nowi, utalentowani aktorzy, ale prym wiodła przedwojenna maniera wschodniego “ł” i takiż aktorski patos, który kiedyś z pokojówek wyciskał hektolitry łez. Siłą rzeczy i zabawy na podwórku były podobne. Dopiero wyż demograficzny lat pięćdziesiątych jako pokolenie wniósł ogromne zmiany w kulturę i obyczajowość młodych.
Marcel pozbawiony był możliwości używania zabawek, więc bardzo szybko przestały go interesować. Trudno się dziwić. Obserwacja rodziców, którzy w groteskowy sposób, siedząc na podłodze, jeździli autkami czy pokazywali mu, do czego mogą służyć inne zabawki na dłuższą metę mogła go tylko denerwować. Pogrążał się głównie we własnym świecie. Często też siedział przy oszklonych drzwiach pokoju z łazienką i obserwował życie podwórkowe. Trudka wiedziała, że kiedy go tam zostawi, przez kilka godzin nie będzie zwracał na siebie uwagi. Jeśli nie miała nic do roboty, siedziała w tym samym pokoju, obserwując reakcje synka. Wtedy jednak najczęściej prała i sprzątała ze świadomością, że nie będzie odciągana od roboty co chwilę, jak to zwykle bywało, gdy Marcel nie miał czego obserwować, a zostawiała go samemu sobie. Nie lubił tego.
Aż wreszcie stanęła przed nim istota, którą wcześniej być może i słyszał, i widział, ale nie miał z nią żadnego kontaktu. Była młodsza, mniejsza, innej płci. Miała na imię Mariolka. To ja. I od tego momentu Marcel już prawie nigdy nie był sam. W dzień bawiliśmy się razem. W nocy wymykałam się ze swojego pokoju, aby wskoczyć pod kołdrę Marcela, wtulić się w niego i spać tam do rana. Uwielbiał to. Prawie się nie ruszał, żeby nie zaburzać mi snu i niezdarnie tulił policzek do moich włosów.
Najlepsza zabawa była jednak przy kąpieli, kiedy rodzice oboje poświęcali na to czas. Wtedy w wannie było dużo wody, bo tata mógł trzymać Marcela, żeby się nie utopił, a mama go myła. Zakradałam się do łazienki, rozbierałam cichutko i nagle wskakiwałam do wanny, chlapiąc wszystkich i śmiejąc się w głos. Marcel aż się zanosił z uciechy. Uwielbiał wodę, chlapanie, wspólne, rodzinne, łazienkowe zabawy. I choć nikt sucho z tego nie wyszedł, najtrudniejszym momentem i tak zawsze było wyciąganie Marcela z wody. Zapierał się, jak mógł, a ja, trzymając go w pasie, też nie ułatwiałam zadania. Rodzice jeszcze chwilę się przekomarzali, ale zmagania zawsze i tak oni wygrywali. Zły Marcel rozchmurzał się dopiero przy kolacji, kiedy waliłam go całą siłą swojej drobnej piąstki po plecach, gdy krztusił się i dławił. Nie pamiętam posiłku, który Marcel zjadłby bez tych niedogodności.
Mama zawsze na niego mówiła “Marcelek”, choć się zżymał na taki dziecinny skrót. Nawet tych sprzeciwów nie zauważała. Ale ja długo miałam problem, aby wymówić owo zdrobnienie. Brzmiało w moich ustach jak “Majcek” i to Marcelowi bardzo się podobało. Sam tak zaczął o sobie mówić, choć rodzice pojęcia o tym nie mieli.
Nadszedł taki moment, chyba jedyny w całym Marcela dzieciństwie, że tato nie mógł się zwolnić z pracy, a mama musiała iść na jakiś zabieg i nie mogła nas ze sobą zabrać. Jak na złość, żadna z mamy przyjaciółek nie miała w tym dniu czasu, więc trzeba było poprosić inną sąsiadkę, aby z nami została. Dostępna była jedynie Luśka Stankiewicz, do której Trudka czuła uraz po tej rozmowie przy pustym wózku i niechętnie ją o to prosiła. Nie miała jednak wyjścia. Chodziło dosłownie o dwie godziny, nim Witek wróci z pracy. Luśka nas nie bardzo lubiła. Z wzajemnością. Zgodziła się jednak posiedzieć dwie godziny, jeśli nic nie będzie musiała przy nas robić. Trudka zapewniła ją, że zaopatrzy nas wystarczająco.
Luśka siedziała na fotelu, piła kawę, paliła papierosy, przeglądała magazyny i zupełnie na nas nie zwracała uwagi. Znów z wzajemnością. Bawiliśmy się w Juliana Napierowicza, czyli zostawiony przez mamę sok piliśmy raz za razem, wznosząc toasty za wszystkie możliwości świata. Uwielbialiśmy udawać pijanych, zwłaszcza Marcel, który przy swoich nieudolnych próbach spadania z wózka (zawsze był przypięty) zaśmiewał się w głos. Traf chciał, że z tym sokiem Marcel przesadził. Miał już wtedy sześć lat i świetnie sobie radził z pęcherzem, ale tym razem widać było wyraźnie, że nie wytrzyma do powrotu Witka, choć zostało jeszcze jakieś piętnaście minut.
— Marcel chce siku. — Stanęłam przed Luśką.
— To niech sika. — Nawet na mnie nie spojrzała.
— Sam nie umie. Trzeba go wysadzić. Albo podstawić nocnik.
— Zaraz przyjdzie ojciec, ja go nie dotknę.
— Ale on musi już.
Wróciła do swej gazety, nie obdarzywszy mnie nawet zerknięciem. A Marcel już prawie płakał.
— Trudno, sikaj w majtki. Tata cię przebierze, jak przyjdzie.
Takie słowa jednak nie do Marcela. Dostawał białej gorączki, gdy ze względu na brak pomocy musiał dopuścić do podobnej katastrofy. Poszłam więc po nocnik, zsunęłam mu spodnie i podłożyłam pod siusiaka. Ależ ulga zawitała na jego twarz! Patrzył na mnie z uśmiechem i kiwał głową, dziękując. Wzięłam nocnik i znów stanęłam przed Luśką.
— Marcel się wysikał. Dałam mu nocnik.
— No widzisz, umiesz. To teraz wylej.
I wylałam. Całą zawartość na nią. Marcel aż się zanosił ze śmiechu, a Luśka zesztywniała, nim zaczęła na mnie wrzeszczeć i próbowała złapać, żeby mi przylać. Jednak śmierdzący moczem, mokry dorosły osobnik nie ma szans złapać czterolatki w jej własnym środowisku. Luśka nigdy więcej do nas nie przyszła.
Mniej więcej w tym samym czasie kamienicą znów wstrząsnęło wydarzenie, o którym jej mieszkańcy będą długo pamiętać. Późnym wieczorem Julian Napierowicz wracał z knajpy i zobaczył w bramie coś, co niemal natychmiast go otrzeźwiło. Dziewiętnastoletni Achim Karwot właśnie kończył gwałcić pobitą i niemal omdlałą Ewkę od Lazarów z drugiego piętra oficyny lewej strony. Zobaczywszy Juliana szybko zapiął spodnie i zaczął uciekać w stronę podwórka, słusznie mniemając, że ten puści się za nim.
— Swołocz jobana! Padażdi, pojmu ja cię, chuju smerdityj!
Achim uciekł na ulicę. Młodszy, trzeźwy, sprytniejszy, nie pozwolił się złapać. Julian dał za wygraną, widząc, że Ewka leży na ziemi bez oznak życia. Podszedł do niej. Oddychała, ale z bezwładności poznał, że straciła przytomność. Okrył ją spódniczką i zaczął walić w najbliższe okno.
— Pogotowie wołaj! Bystro! Diewoczka w bramie leży!
Został przy niej aż do przyjazdu karetki. W międzyczasie zbiegowisko się zrobiło, bo każdy hałas nocą był niezmiernie podejrzany. Ulka Lazarowa płakała i załamywała ręce nad córką, Adam, brat bliźniak Ewki koniecznie chciał wiedzieć, kto jej to zrobił, druga para bliźniąt Lazarów, Julka i Romek, wybiegła w poszukiwaniu sprawcy, gdy już Julian zdał wszystkim relację z tego, co zaszło, a Beniek Lazar trzymał Karwota ramieniem pod gardło przy murze i wrzeszczał mu prosto w twarz.
— Tak żeś gnojka wychował?! Takiego skurwysyna w chałupie trzymasz?! Poczekaj, niech ja go dorwę. Chuja mu urwę, w gardło wcisnę!
Zyta Karwot uciekła do domu, palący wstyd za brata nie pozwolił nikomu w oczy spojrzeć. Belcia ryczała wniebogłosy, że to nie może być prawda, że Julian pijak oczy ma zamglone i gówno widzi, że to na pewno nie Achim, jej synuś jest dobry, a może to Julian zrobił, a teraz na Achima zwala… Nikt jej nie słuchał. Juliana przez ostatnich kilka lat zdążyli poznać wszyscy. Owszem, pił na zabój, ale muchy by nie skrzywdził. Karwot już siniał i rzęził w ucisku Beńka, więc Julian podszedł i ściągnął jego rękę z gardła Mariana.
— Puskaj, brateńku. Nie nada. Sądy są, Ewka powie, ja zaświadczę.
W międzyczasie pogotowie zabrało ciągle omdlałą Ewkę. Ulka pojechała z nią. Marian odzyskiwał oddech.
— Niech się to gówno, które z siebie wydaliłeś, w kamienicy nie pokazuje. Tu porządni ludzie żyją, nie trzeba nam cuchnących ścieków.
Nikt straży nie trzymał, ale Karwot chyba naprawdę zaczął się o syna obawiać, bo gdzieś go ukrył. Ewka powiedziała, kto jej to zrobił i więcej nie odezwała się słowem. Do nikogo.
Rozprawa odbyła się kilka tygodni później. Achim siedział w sądzie z głupkowatym uśmiechem, bez cienia skruchy, jakby wiedząc, co dalej go czeka. Sędzia uznał jego winę. Jednak, choć Achim był pełnoletni, jako karę wyznaczył trzysta godzin prac społecznych i zakończył posiedzenie. Wychodząc, Achim zaśmiał się pogardliwie w twarz Beńka Lazara, ale ten utrzymał nerwy na wodzy. Już wcześniej Witek zdążył go do takiego obrotu sprawy przygotować.
— Beniu, Karwot to partyjna szycha. Za wysoka na moje chody. Może tak się stać, że gnojka nie skarzą, a przynajmniej nie na więzienie. Jeśli chcesz sprawiedliwości, musisz znaleźć inny sposób.