E-book
29.4
Majaki Zachodu. Sny klasy średniej.

Bezpłatny fragment - Majaki Zachodu. Sny klasy średniej.


Objętość:
334 str.
ISBN:
978-83-8324-417-4

Ślady po czekoladzie

Wiele lat nic nie wiedział, bo nigdy się nie uczył. Tam, gdzie się urodził, nie było żadnej szkoły. W Demokratycznej Republice Konga, w wiosce na skraju lasu równikowego, który kurczył się wprost proporcjonalnie do rozrostu eksportu drzewa do krajów rozwiniętych, przyczyniającego się do degradacji biosfery. To miejsce nie miało swojej geograficznej nazwy, bo było zbyt małe i zbyt nieważne, choć jeździły przy nim ogromne buldożery. Zresztą, nawet jeśli w jego wiosce z domkami polepionymi z wypalonej, burej cegły i bosymi dziećmi byłaby misyjna, raczej chrześcijańska placówka edukacyjna, i tak nie zdążyłby rozpocząć w niej nauki. Rodzice sprzedali go za trzysta dolarów handlarzom ludźmi, którzy zabrali go do Wybrzeża Kości Słoniowej do pracy przy zbiorach kakao przed ukończeniem szóstego roku życia. Wciąż pamięta ich imiona i twarze. I rodziców i tych handlarzy. Tych drugich wspominał później, jako kogoś, kto wykonuje swoją pracę. Nie byli okrutni. Tych pierwszych nie umiał wspominać.

Był upalny dzień, kiedy wsadzili go na przyczepkę zielonej, wojskowej wersji terenowej Toyoty Land Cruiser razem z kilkoma innymi chłopcami i zabrali z domu. Wrócił tam potem jeszcze tylko raz, ale nic nie znalazł. Ani rodziców, ani domu, ani nawet własnego echa. Właściwie nie wiedział, dlaczego tam wtedy wrócił. Podskórne przeczucie podpowiadało mu, że chce odnaleźć ojca i matkę, by powiedzieć im, jak bardzo ich nienawidzi za to, co mu zrobili. Ale wiedział już wtedy, że przestał ich nienawidzić dawno temu, kiedy zaczął wreszcie wiedzieć rzeczy — przez co jego nienawiść zmieniła się w litość. Nad ich ubóstwem i głupotą. Wiedział zresztą także, że nie zrozumieliby niczego, co próbowałby im wytłumaczyć, bo nie myśleli zachodnimi myślami, których on nauczył się w Europie i Ameryce, a może nawet w ogóle by go nie poznali. Mieli dziesięcioro dzieci. Pewnie większość z nich nie żyje.

Kiedy wiele lat po tym upalnym dniu, w którym powietrze rozrzedzało i rozmywało się przed oczami z gorąca, przedstawiciele ONZ pytali go, czy umiałby na swoim przykładzie powiedzieć, kiedy dziecko orientuje się, że jest niewolnikiem, powiedział im, że wiedział już w tej Toyocie, ale poczuł dopiero, kiedy nie pozwolili mu odejść od pracy, żeby się wysikać i zeszczał się w spodnie, za co go schłostali bambusowymi kijami. Dodał jednak, że najgorzej w życiu poczuł się w dniu swoich osiemnastych urodzin, kiedy według prawa przestał być dzieckiem, bo tego dnia organizacje pomocowe wykluczyły go z grona osób, którym należy pomóc w szczególności — nieletnim. Stracił więc swoją rangę najbardziej potrzebującego i swoją wiarę, że być może jest na przedzie kolejki po ratunek.

Siedział w tym pokoju jak na przesłuchaniu. Nie było tam żadnych mebli, tylko stolik i krzesła na środku. Wiatrak chodził pod sufitem. Białe ściany dzieliło w połowie poziome pasmo błękitu. Nie widział w tym jednak nic z przesłuchania, bo nie wiedział, jak wyglądają przesłuchania. Ludzie, którym odpowiadał na pytania byli dla niego zresztą bardzo mili, zapięci w swoje koszule i marynarki. Mężczyzna i kobieta. Po wielu latach, kiedy cała jego historia już dawno się zakończyła, miał wspominać przeżycia z tego pokoju jako najważniejszą chwilę swojego życia. Przepłynął przez Morze Śródziemne zamknięty w schowku na pościel pod koją, na której spał jego wybawiciel, żeby dostać się do tego pokoju w tymczasowym greckim oddziale ONZ i wkroczyć do nowego, zupełnie odmiennego świata, gdzie nazywano go osobą. Wspominał ten dzień z wielkim rozrzewnieniem. Z perspektywy trzeciej osoby. Patrząc na siebie zza weneckiego lustra, które tkwiło w jednej ze ścian klitki widział kogoś, kto staje się człowiekiem. Nie mógł uwierzyć, że wystarczyło do tego przepłynąć morze w niewygodnych warunkach.

Na plantacji uczył się o świecie od tamtejszych dorosłych, współwięźniów i strażników, ale nie umiał go sobie wyobrazić. Opowiadano mu o mistrzostwach w piłce nożnej, królowej Elżbiecie, kangurach, a nawet o Holokauście. Znał jednak tylko znój. Byli tam sami mężczyźni. Większość takich jak on, którzy dorośli już w obozie, ale także kilku z zewnątrz. Pamiętał, że gdy dorastał i zaczynała budzić się jego seksualność, nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, bo od ośmiu lat nie widział kobiety. Podpowiadała mu tu tylko odwieczna, pierwotna, biologiczna intuicja zwierzęcia. Współwięźniowie próbowali tłumaczyć mu życie seksualne w brutalnych żartach, ale nie wiedział, o co im chodzi. Pokazali mu wtedy, jak gwałcą słabszych więźniów, żeby się wyżyć i przeraził się tak bardzo, że zakazał sobie czuć żądzę, ale nigdy mu się to nie udało, bo to niemożliwe. Inni mu mówili, że pomiędzy mężczyznami też może być miłość. Prawdę o seksie poznał dopiero w wieku trzydziestu lat, w słynnych amsterdamskich burdelach, których otyłe pracownice znalazły dla niego więcej czułości niż cały kontynent afrykański. Chociaż on by tak nie powiedział. Twardo przekonywałby, że pomiędzy nim a paroma chłopcami na plantacji była więź braterstwa. I że czasem razem płakali. A czasem razem się dotykali.

Nie nazywano ich niewolnikami, bo zarabiali dolara dziennie. Połowa szła dla właściciela upraw. Teoretycznie mógł odejść z osiągnięciem pełnoletniości. Naprawdę tonął w długach wobec administracji plantacji. Codziennie wkładał swoje pięćdziesiąt centów w brudną rękę mężczyzny, który poganiał go w pracy, za to, że ten pilnował, żeby on nie uciekł. Innym nie miał co dawać, choć wszystko kosztowało. Im dłużej pracował, tym więcej był dłużny. Dwadzieścia dwa lata spędził, wymachując maczetą w sadach kakaowych, zbierając żółte owoce, z których nasion koncerny produkujące słodycze robiły czekoladę. Kiedy zjadł później taką czekoladę w Europie, w niczym nie przypominała prawdziwego kakao, co wprawiło go w osłupienie, bo zdał sobie sprawę, że przez całe życie nienawidził nie ten smak, który powinien. Najbardziej go jednak bolało, że ten batonik mu smakował.

On zbierał nasiona kakaowca dla największych graczy rynku słodyczy. Tak mu przynajmniej powiedzieli, ale nie ma i nie było na to żadnych dowodów. Możliwe nawet, że same te firmy o tym nie wiedziały, bo — jak poinformowano go w tamtej placówce ONZ, do której dotarł w dwa miesiące po ucieczce z plantacji — kontrolują one tylko około połowy źródeł, z których pozyskują kakao. Urzędnik powiedział mu także, że nie kontrolują ich prawdopodobnie po to, by unikać odpowiedzialności za pozyskiwanie tańszego kakao z plantacji wykorzystujących niewolniczą pracę ludzi — w tym dzieci takich jak on. Mimo że mówił mężczyzna, on patrzył na kobietę. Później miał się dowiedzieć, że pochodzi z Finlandii. Miała zimną twarz i białą cerę, na którą spadały jasne włosy. Nie czuła się w życiu nazbyt atrakcyjna i nie na tym jej zależało, ale w tamtej chwili, choć ona nie mogła o tym wiedzieć, on prawie tracił dla niej zmysły, bo była pierwszą kobietą, do której się zbliżył, odkąd tulił się jeszcze do matki i sióstr jako mały chłopiec. Potem miał mawiać sam do siebie, że to ona uczyniła go człowiekiem, ale to nie do końca prawda. Mówił to przez uniesienie, które pamiętał, że wtedy czuł, a które nigdy potem już go tak nie porwało. Zresztą komukolwiek powiedziałby o tym głośno, usłyszałby w odpowiedzi — przecież zawsze byłeś człowiekiem, tylko długo o tym nie wiedziałeś, bo nic nie wiedziałeś.

Z taką informacją poleciał do Stanów Zjednoczonych. ONZ kupiło mu bilet i wizę, bo poprosił, choć namawiano go, żeby został. Namawiał on. Może by został, gdyby namawiała ona. Tam wszedł do siedziby New York Timesa, bo to była największa gazeta, o jakiej kiedykolwiek słyszał, choć nie umiał czytać, i powiedział, że jest żywym dowodem na wykorzystywanie przez przemysł spożywczy słodyczy niewolniczej pracy dzieci. Aspirujący dziennikarze z open office’u bardzo długo przyglądali mu się szklanymi oczyma zapracowanych ludzi. Dzielił ich dym papierosowy. Nigdy nie wiedzieli żywego dowodu na nic, a teraz ten przyszedł sam im o sobie powiedzieć, choć nie wiedzieli, czy mu wierzyć. Potem przyprowadzono kierownika działu, który zabrał go do drugiego najważniejszego małego pokoju jego życia. Tam stał się informacją i w ten sposób jego człowieczeństwo przybrało ostateczny kształt zachodniego formatu. W jakimś wywiadzie miał później powiedzieć, że za bardzo mu się to kojarzy z byciem surowcem. Takim jak choćby kakao.

Zrobiono z tego wielki materiał. W specjalnym numerze dziennika opublikowano jego historię i nieformalny akt oskarżenia wobec korporacji czekoladowych, co przyniosło mu znaczną, choć chwilową sławę i spore pieniądze. Część z napływających spontanicznych datków charytatywnych, a część ze zgody na obrót wrażliwymi danymi osobistymi. Z tymi był pewien problem, ponieważ nie umiał napisać swojego nazwiska, które pamiętał z dzieciństwa. Dlatego wymyślono mu nowe, podobnie brzmiące po przeczytaniu z kartki, i w końcu świat obiegła informacja, że ludzie jedzą łakocie kosztem męczarni czarnych dzieci, głównie chłopców. Podniosło się moralne oburzenie zachodniej kultury. Media tygodniami rozpisywały się o sprawie, grzmiąc i trzęsąc się z przejęcia. Znaleziono nowych, domniemanych świadków ucisku produkcji kakaowej. Innych nieletnich, którzy mówili, że udało im się uciec. Osobistości świata okazały swoje zaniepokojenie i złożyły wyrazy współczucia temu biednemu, dorosłemu już chłopcu (i jemu podobnych), który cierpiał, by stać się ikoną protestu przeciwko niewolnictwu dzieci. W końcu rozpoczął się proces przeciwko spółkom z ograniczoną odpowiedzialnością. Żywi i dystyngowani adwokaci próbowali udowodnić przed sądem zbrodnie ciążące na konstrukcji prawnej umowy społecznej. Uderzenia sędziowskiego młotka odmierzały mijający czas..

I nic się nie stało. Proces umorzono ze względu na brak dowodów. Plantacja na Wybrzeżu Kości Słoniowej opustoszała. Media wreszcie ucichły. Minęło parę cichych miesięcy. Ludzie zapomnieli o sprawie. Batony nie podrożały. Zbyt produktów czekoladowych wyrównał się do poprzedniego stanu. Wszyscy zapomnieli o bohaterze słynnego artykułu, choć zostawili mu w kieszeni parę dolarów. I dziurę w sercu, choć ta wynikała tylko z jego naiwności. Powiedzieli mu wreszcie, że to koniec. Wyszedł z siedziby New York Timesa na 41. ulicę Nowego Yorku i nie miał dokąd pójść. Długo słuchał ryku samochodów. Palił papierosy. Takie same, jakie palił przemycone na plantację. Kupił w McDonaldzie dwie kanapki i kawy i przysiadł się do bezdomnego w kącie ulicy. Opowiedzieli sobie swoje historie. Bezdomny szukał swojego brata, z którym rozdzielono go w dzieciństwie. Powiedział mu, że skoro nie ma dokąd iść, to i on jest bezdomnym.

Wrócił do Konga, do domu, którego nie znalazł, a później do Europy, do Holandii, gdzie zamieszkał i poszedł do szkoły dla dorosłych analfabetów. Społeczność protestancka przyjęła go pod swoje skrzydła, kiedy uwierzył w Boga, choć miał renomę kogoś, kto rzadko cokolwiek mówi, nawet podczas modlitw. Nie miał przyjaciół. Założył organizację charytatywną mająca na celu ratowanie dzieci z niewolniczej pracy. Na motto obrał hasło: „Zdążmy, nim dorosną i zapomnimy”. Wiele lat później, już jako stary człowiek, ślepy na jedno oko przez bielmo, po tym, jak się dorobił, nielegalnie odprowadzając część pozyskanego przez organizację kapitału, kupił ziemię na obszarze Wybrzeża Kości Słoniowej. Prawie dwieście hektarów. Obejmowała ona niegdyś uprawy kakaowe. Opustoszałe, a potem na nowo zagospodarowane po wyciszeniu afery kakaowej New York Timesa. I spalił ją doszczętnie, do ostatniego źdźbła, do czarnych grud ziemi, a potem strzelił sobie w łeb z samopowtarzalnego Colta Commandera, który odkupił od dziecka na ulicach Jamusukra za wiele więcej, niż był wart. Swoją decyzję wyjaśnił w liście, który napisał do byłej pracownicy ONZ z Finlandii, której adres znalazł po wielu latach poszukiwań online. Ten jednak nigdy nie dotarł, bo w momencie jego wysłania adresatka już nie żyła. Poczta zwróciła list, ale i nadawca już nie żył.

Nic nie napisano na jego grobie, bo go nie miał, bo jego ciało spłonęło na tej ziemi, którą podpalił, choć umarł na niej już dużo wcześniej. Na stronie jego organizacji, nad którą pieczę przejęła jego młoda, holenderska asystentka z wizją możliwego dobrego świata, umieszczono jednak jego pamiątkową, wirtualną tablicę nagrobną. Napisano na niej: uratował od niewolniczej pracy ponad dwadzieścia tysięcy dzieci na wszystkich kontynentach, ale nie siebie. Niech spoczywa w pokoju. Zawsze mawiał, że ten pokój znalazł w pokoju tymczasowej greckiej placówki ONZ w Atenach.

Bogowie pełnych kieszeni

Jego nazwisko mówiło coś tylko ludziom z określonych branż, choć trzy czwarte społeczeństwa co roku odczytywała je na nowo z listy najbogatszych ludzi w kraju według Forbesa. Nigdy go nie pamiętali — tego nazwiska — bo nie mieli po co, dla nich, jak myślał, a starał się myśleć zgodnie z aktualnymi wynikami badań, które miał czas i palącą potrzebę śledzić, bogacz był figurą abstrakcyjną, prawie nigdy nikim konkretnym. Szarzy ludzie, jak o nich myślał, bo często sami tak siebie przedstawiali, nie mieli nawet jakiegoś specyficznego wyobrażenia takiej postaci. Nie musiała ona, według nich, posiadać żadnych konkretnych cech fizjologicznych ani charakteru. Była raczej jedynie jakąś zaciemnioną, niedostępną sylwetką naznaczoną piętnem nieskończonej fortuny. Choć większość, jak podejrzewał, mimo że nie miał jak tego udowodnić, skłaniałaby się do wyobrażenia starszego mężczyzny w garniturze, ze względu na pamięć po Gatesie i Rockefellerze. I w sumie, ku własnemu rozczarowaniu, stwierdzał, że prawie do takiego przedstawienia pasował, poza wiekiem, bo ten większość zaliczyłaby jednogłośnie do średniego, czy reprodukcyjnego. Jego bezwiedne dopasowanie do powszechnego wyobrażenia bogatego człowieka wynikało jednak ze specyfiki branży, której pozostawał bezapelacyjnym królem. Musiał nosić ten garnitur.

Oglądał wyścigi konne w telewizji, transmitowane bezpośrednio z torów w Ascot. To był pierwszy raz, kiedy nie mógł sobie pozwolić na stawienie się tam osobiście ze względu na obowiązki. Czytał gazetę i tylko co jakiś czas zerkał na ekran przepastnego, wykrzywionego monitora wychylającego się ku niemu ze ściany, bo jego koń miał wystartować dopiero w następnej gonitwie. Nie mógł się już jednak tego doczekać. Inni mieli swoje jachty albo tenisa — on miał wyścigi konne. Rano kupił w przydrożnym kiosku nowe wydanie The Economist. Bawiło go przytoczone w nim połączenie nienawiści mas do nieskonkretyzowanego przedstawienia ludzi fortuny, do których go zaliczano — mimo że każdy mógł sprawdzić, kim dokładnie jest i czym się zajmuje (przynajmniej oficjalnie), tylko nikt nie chciał, bo łatwiej było przedstawiać go sobie jako nieludzką figurę niż realnego człowieka, do którego można by wyciągnąć rękę i się uśmiechnąć — i jej totalnego niezrozumienia dla tego, co naprawdę kryje się za tym przedstawieniem. Skala różnicy między nim a przeciętnym przedstawicielem społeczeństwa była tak ogromna — wyczytał w gazecie — że ten drugi nawet się jej nie spodziewał.

Pielęgnował zresztą w sobie podobne wrażenie na podstawie konkretnych wyników badań uniwersytetów, które regularnie sprawdzał. To była jego fanaberia — myśleć tak, jak chce tego nauka. Jego konik — jak mawiał. I tak — pamiętał z jakiegoś artykułu — większość ludzi, których spotykał na ulicy (gdyż po tej mógł chodzić bezkarnie, nierozpoznany, bo nikt rozpoznawać go przecież nie chciał) zapytana o to ile byłby w stanie przeznaczyć na wykształcenie swoich dzieci, odpowiedziałoby, że kilka tysięcy dolarów miesięcznie, gdzie w rzeczywistości było to kilkanaście do kilkudziesięciu razy więcej. Po prostu, jak rozumował, dla ludzi żyjących na granicy utrzymania lub wiodących spokojne życie z niewielkimi oszczędnościami, osobą bogatą był każdy, kto mógł pozwolić sobie na jakąkolwiek ekstrawagancję w codzienności. Nie zdawali sobie oni jednak sprawy, że ta ekstrawagancja, którą on nazywał swoją normalnością, posunęła się już do granic, o które by jej nawet nie podejrzewano. Wyobraźnię tych ludzi ogranicza ich przychód — napisał kiedyś w dzienniku, rozmyślając na ten temat. Wykazują się oni także niezwykłą tendencją do utrzymywania przeświadczenia, że to, że moja norma jest dla nich ekstrawagancją, jest czymś złym. Wyobrażał sobie, choć nie miał dostępu do badania na podobny temat, więc nie mógł potwierdzić sobie toku własnego myślenia — co go drażniło — że student zapytany o to ilu sklepów może być właścicielem osoba naprawdę bogata, powiedziałby: kilkadziesiąt. On był właścicielem dziewięciu tysięcy czterystu trzech supermarketów na obszarze całego zurbanizowanego świata — głównie Stanów Zjednoczonych Ameryki. Gwarantowało to jego firmie przychody przekraczające sto dwadzieścia miliardów dolarów w skali roku z widokami na wzrost. Wzrost zależał od skuteczności napędzania konsumpcji społeczeństwa przez koncerny i państwa. Wzrost, inaczej rozwój, był tym, co pchało do przodu każde współczesne szeroko zakrojone działanie.

— Nową religią — wyszeptał pewnego razu do ucha przyjaciela, członka rady nadzorczej General Insurance, podczas partii golfa — jak marchewka na kiju; wszyscy lecą na ślepo, chciałbym zauważyć — za wszelką cenę.

I podejrzewając właśnie takie, nietrafione spojrzenie na jedynie wyobrażenie tego, jaki powinien być według społeczeństwa on sam, przypuszczał, że nawet jeśli poznałoby go ono osobiście i dogłębnie, i tak nie wiedziałoby, bądź nie chciałoby uwierzyć, kim jest naprawdę. A naprawdę interesowała go władza. Wywieranie wpływu przez zgromadzony kapitał. Nigdy nie przyznał się do tego żonie, ale zdarzało się, że bywał twardszy w kroku przy podejmowaniu decyzji o wspieraniu konkretnego ruchu politycznego niż przy niej, mimo całego jej piękna. Widział ją teraz w kuchni przez otwarte drzwi. Nalewała do wazonu wodę z kranu. Pachniały tulipany.

Z racji swojego statusu ekonomicznego, podczas realizacji zamiłowania do śledzenia wyników badań uniwersytetów z różnych dziedzin, które to badania hojnie zresztą finansował, miał niekiedy dziwaczną sposobność czytać wyniki eksperymentów i ich późniejsze dziennikarskie analizy i interpretacje na własny temat. Dowiadywał się, jakie cechy dzielą ze sobą przeważnie osoby uznawane za bogate, jakie mają nawyki, jak spędzają wolny czas, jaką przyjmują perspektywę patrzenia na rzeczywistość i inne podobne zestawienia mające wyróżnić cechy ludzi sukcesu. Większość tych badań i późniejszych artykułów na ich temat nie dziwiła go ani trochę, bo przecież znał ich treść z autopsji. Czuł się podczas ich czytania trochę, jakby czytał o własnym życiu, co łechtało jego ego, choć się tym nie zachłystywał. Treść niektórych badań wprawiała go jednak w zakłopotanie. Przeczytał na przykład, że poziom współczucia często zanika u człowieka prawie proporcjonalnie do wzrostu majątku i statusu społecznego. W takich przypadkach bronił sam siebie w myślach, przypominając sobie ile razy i jakie kwoty przeznaczył na działania charytatywne — lokalne i w rejonach Trzeciego Świata. Choć cały czas siedziało mu z tyłu głowy, że może faktycznie nie bardzo go obchodzi, że jakiś anonimowy dla niego człowiek cierpi gdzieś zaszyty w biednej chacie, bo nie umiał poradzić sobie w życiu tak jak on. Nie uratuje przecież każdego. Każdy odpowiada sam za siebie — szeptał pod nosem. Przed oczami miał obraz amerykańskiej prowincji i zrujnowanego, niskiego domu z werandą, na której ładna matka czesze włosy swojej małej córce o chorych zębach. On zbudował swoje imperium sam.

Jeden artykuł, na który natrafił w wolnym czasie w Internecie, surfując na tablecie HP, zaszokował go szczególnie. Nie dlatego, że zdziwiła go jego treść, tylko dlatego, że czytając go, poczuł się jak przestępca, a podobne uczucie było mu wcześniej całkowicie i bezwzględnie obce. Jako osoba prywatna nigdy przecież nie złamał żadnego prawa — robił to tylko jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, naginając zasady dotyczące składu produktów, selekcjonując jakość wyrobów spożywczych według sytuacji politycznej i ekonomicznej państw, maglując w podatkach czy dokonując innych, standardowych dla ogromnych firm odchyleń od normy.

— Jeśli jesteś za duży, jak moja firma — powiedział kiedyś w wywiadzie dla Wall Street Journal, czego potem żałował — twój własny ciężar zaczyna cię przechylać poza granicę powszechnie dozwolonego.

Ten artykuł dotyczył relacji amerykańskiego dziennikarza śledczego z prelekcji dla przedstawicieli wyżyn ekonomicznych USA i Japonii. Reporter dostał się na nie dzięki sfałszowanej tożsamości potentata paliwowego i swojej aparycji obywatela Arabii Saudyjskiej. Relacja dotyczyła tematu: jak sprawić by służba pozostała wierna, kiedy pieniądze przestaną mieć znaczenie. Podtytuł, który sformułowała gazeta, brzmiał: jak zachować władze w bunkrze.

Jego oczywiście nie było na tym źle osławionym spotkaniu, choć był na innym, dotyczącym tego samego zagadnienia, gdyż, zgodnie z tym, o czym zaświadczał artykuł: „obrzydliwie” — takiego użyto słowa — bogaci ludzie organizują dla siebie podobne szkolenia i prelekcje regularnie, przygotowując się na możliwą katastrofę gospodarczą i ekologiczną. I dla niego — który niezwykle ciekawił się doniesieniami z naukowego świata — i dla innych osób jego pokroju wpływów, kwestia zbliżającego się kryzysu nie pozostawała oczywiście żadnym złudzeniem. Globalne ocieplenie zostało powszechnie potwierdzone w laboratoriach całego świata. Jeżeli nawet człowiek powstrzyma zagładę klimatyczną, nie ucieknie już od konsekwencji tego, jak dotychczas wpłynął na środowisko naturalne. Temperatura podniesie się bardziej lub mniej. Zatoną lądy. Miliony, jeśli nie więcej, ludzi zaczną migrować w poszukiwaniu nowego miejsca do życia. Wymrze znaczna część roślin uprawnych i owadów, przez co rolnictwo zubożeje do stopnia globalnego zagrożenia głodowego. Upadną wielkie metropolie. A w związku z tym wszystkim, bez względu na to, czy ludzie ocaleją jako społeczeństwo, czy tylko jako zagrożony gatunek, zakończy się ostatecznie era konsumpcjonizmu. Zakończy się również era tego, co przyniosło wielkim bogaczom ich bogactwo.

Tak o tym wszystkim myślał, przyglądając się pobieżnie trzeciej gonitwie znad prasowej wyrywki. Zdając więc sobie sprawę z kondycji świata, organizowanie podobnych nauk o schronach i zarządzaniu bez zasobów wśród wpływowych ludzi wszystkich państw było dla niego oczywistością. Oczywistością było także oburzenie opinii publicznej w reakcji na podobne praktyki, bo dla niej miejsce w tych bunkrach nie było przewidziane. Nie obchodziło go jednak owo oburzenie i w związku z tym — pomyślał — może to badanie o empatii wśród zamożnych rzeczywiście mnie dotyczy. Nie wziął tego jednak za bardzo do siebie. Obchodziło go tylko to, co obchodziło większość ludzi wielkiego biznesu w podobnej sytuacji: wyciśnięcie ze świata ile się da, zanim runie — czyli paniczne wypełnienie podstawowej, pierwotnej ludzkiej pobudki o gromadzeniu dóbr poprzez zachłanność.

Bał się jednak. Opinie naukowców nie pozostawały złudzeń. Szanse ludzkości na uniknięcie kataklizmu, wojen klimatycznych i degradacji rozwoju pozostawały niskie. Do ich niskości osobiście i świadomie się przyczyniał, nie godząc się na poświęcenie całej pracy swojego życia i ogromnych zysków dla niepotwierdzonej, iluzorycznej szansy zmniejszenia nieuniknionych zniszczeń. Przyczyniał się także dlatego, co również wiedział, bo przyczyniali się inni. Nic nie da światu, wiedział o tym, jeśli tylko on zatrzyma swoją armię ciężarówek. Jeśli nie zatrzymają swoich elektrowni, kopalń i fabryk jego bogaci przyjaciele, nic się nie zmieni. A nikt nie chciał zatrzymać pierwszy. Nikt nie chciał stracić. Nikt więc nie zatrzymywał. Rozmawiali o tym, ale nie decydowali się. Starali się, tego nie mógłby sobie i im odmówić — z ręką na sercu — próbowali.

Sam wprowadzał restrykcje i ograniczenia. Powoli, ale konsekwentnie. Wiedział, że i inni wprowadzają. Nikt jednak nie rozumie, a szczególnie ci, którzy nazywają się szarymi, jak skomplikowane są do przeprowadzenia podobne operacje w siatce nieskończonych, wzajemnych wpływów i jak mało skuteczne. Możliwości manipulacji, bez ponoszenia gigantycznych strat, są niewielkie. Nie wszystkie obostrzenia efektywne. W takim wypadku pozostawało oczywiste — w razie czego, na wszelki wypadek, jeśli jednak nie uda się na czas ocalić teraźniejszości i pożerania nieprzerwanego pasma produkcji, warto zbudować schron i wiedzieć, jak władać ludźmi, gdy nie ma się nad nimi przewagi pieniądza, czyli tej jedynej rzeczy, którą miał, by nimi władać.

Tylko że jemu to nie wystarczało. Za bardzo się bał. Nikt by nie dostrzegł, jak drżały mu ręce, którymi ściskał kant gazety. Zbyt dobrze też rozumiał, że jeśli sprawdzi się najgorszy scenariusz klimatyczny, bunkier na nic się nie zda, bo może nigdy nie będzie można z niego wyjść. Nie będzie świata dla jego dzieci bawiących się w ogrodzie. Skaczących przez natrysk fontanny. Ukrywanie się w głębokich lasach i niedostępnych górskich tunelach nie zda się na nic cywilizacji jeśli upadnie cywilizacja. Rozbuchana przemoc, głód i brak środków do życia dosięgnie wszędzie i każdego, nieważne jak grube i złote będą strzec kogoś ściany. Dlatego szybko zrezygnował z opisywanych w artykule prelekcji i zdecydował się na dużo drastyczniejszy krok. Coś, co jednocześnie go przerażało i podniecało. Podjął decyzję o sfinansowaniu czegoś, na co musiał oszczędzać pierwszy raz w życiu, odkąd zdobył fortunę. Kazał zbudować dla siebie i rodziny prywatną, wyposażoną na lata stację kosmiczną, która w przyszłości będzie miała możliwość powrotu na ziemię.

— Zło nie dosięgnie mnie w kosmosie — szepnął do siebie znad prasy, wyobrażając sobie siebie stojącego przy bulaju gwiezdnej bazy i patrzącego przez przezroczysty plastik na niekończony, czarny bezkres wszechświata.

Gdy nie umiał powstrzymać się w rozbuchaniu swojego wyobrażenia, jak miał skłonność robić ze swoimi wyobrażeniami — o czym mówił niekiedy, że właśnie to przyniosło mu fortunę — widział przez ten bulaj w oddali także inne kosmiczne stacje-schrony, a w nich bezpieczne rodziny wielkich tego świata, takich jak on. Na wszystkich tych ogromnych, białych, podłużnych statkach z odstającymi w koło skrzydłami paneli słonecznych –niczym wielkich, nieludzkich aniołach — widniał szeroki, czarny, wykaligrafowany napis: SpaceShelter. Logo jego nowej firmy. „Przeczekamy wojnę i zło nad ziemią” — pomyślał i szybciej zakołatało mu serce. Zapędzał się już w swojej wizji. „Będziemy patrzeć z góry, co się dzieje. Ocenimy ryzyko i kiedy nadejdzie odpowiedni czas, wrócimy na swoje. Może nie ja, ale mój syn albo jego dzieci. Kiedy będzie już bezpiecznie, kiedy minie przemoc, przyjdziemy i rozłożymy nasze statki w kopuły ze sztuczną atmosferą, którą naukowcy opracują w czasie przestoju, orbitując z nami wokół globu. Przywieziemy nasiona, służbę, którą zgodzimy się ocalić w zamian za późniejszą pracę i zalążki wszystkiego, co pozwoli nam powoli odbudować Ziemię, jaką znamy”.

— Będziemy bogami — wydyszał w porywie. Czuł, że twardnieje w kroku. Szybko podniósł się z fotela. Jego piękna żona w półprzezroczystym szlafroku upuściła papierosa przejęta jego gwałtownością.

— Coś się stało? — zapytała, podnosząc niedopałek.

— Ubierz się — wypalił. –Każę nas zawieść do wojskowego hangaru w Connecticut, gdzie budują mój nowy projekt. Chcę ci coś pokazać. Co? Nowy świat. Erekcja mu pulsowała. Zapomniał o gonitwie swojego konia.

„A co, jeśli cywilizacja nie upadnie do tego stopnia, by potrzebować nowego boga, który przyszedłby do niego z kosmosu, z nieba?” — zawahał się nagle, już z płaszczem w ręku, zawisł w progu, choć jego żona wsiadała właśnie do podstawionego Bentleya — „co jeśli zbyt dobrze przetrzyma kryzys i z popiołów upadłej ery konwulsyjnej konsumpcji i echa własnego, zawieszonego w tle depresyjnego cierpienia wskrzesi zapomnianego ducha? Co wtedy?” — spytał się w myślach, wymieniając z kobietą swojego życia niepewne, choć pełne uczucia, odległe spojrzenia; prawie słysząc jak tyka ukryty w jego kamizelce okrągły zegarek.

— Wtedy wrócę i zwyczajnie dalej będę bogaty — wyszeptał, ruszając uspokojony, jakby nagle rozmrożony, już uśmiechnięty — nawet jeśli siłą wyszarpną mi większość majątku, bo zmieni się prawo i zbiorowa świadomość… wciąż będę miał więcej, niż potrzebuję, by być, jak oni to mówią… obrzydliwy.

Wystarczy, że będziesz się starał

Patrzył na dłoń swojego śpiącego ojca. Wystawała poza kraniec łóżka, bezwiednie zwieszona i rozwarta. Obdarta teraz ze swojej imponującej manualności. Nieco zgrubiała i pomarszczona od wszystkich sześćdziesięciu lat jego intensywnego życia. Bijąca jakimś nierozpoznawalnym ciężarem, jakim zawsze bije śpiące ciało. Przyszedł powiedzieć mu jakąś błahostkę, że skończyło się masło, czy coś podobnego, już nawet nie pamiętał, choć oczywiście zrezygnował, gdy spostrzegł się, że śpi. Nie wiedział właściwie, dlaczego do niego podszedł. Przecież ryzykował tym, że go obudzi — czego nie chciał — jak czasem budzą się ludzie, gdy ich organizm wyczuje czyjąś bliskość. Może chciał mu się lepiej przyjrzeć w tej bezbronnej jakby otwartej czy „nagiej” pozie. Wyłuskać coś więcej z jego cudownej, ojcowskiej postaci, gdy nie kryła jej maska świadomości. Stanął nad nim i spoglądał z góry. Jak gargulec ze słupa, z wyłupionymi oczami. Zakopany w koc, posiwiały mężczyzna leżał na kanapie z półotwartymi ustami, ale nie chrapał. Prawie wcale nie wydawał dźwięków. Jakby nagle umarł we śnie, choć on wiedział, że to nieprawda, bo go widział, a nie sposób pomylić żywego z umarłym — twarz nazbyt się różni, blaknie, napina się, stygnie — i dlatego, że klatka piersiowa unosiła mu się i opadała w rytmie spokojnych, cyklicznych oddechów regeneracyjnych. Ale i tak myślał o nim, że nie żyje.

Znów nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właściwie to robi — dlaczego takie myśli. Ta wizja przyszła do niego sama, jak jakieś ponure nawiedzenie. Czasem nachodziły go podobne, niespodziewane, złowrogie i czarne przewidzenia. Chyba każdego czasem walą w łeb. Zdało mu się przez chwilę, że jest przyszłość i że ta oklapła dłoń, na którą patrzy, zwisająca z łóżka, dłoń, która uczyła go życia, mierzwiła włosy i tyle razy trzymała jego własną, dziecięcą rękę w bezpiecznym uścisku, by potem ograniczać się głównie do formalnych powitań, kiedy już dorósł, jest dłonią martwego mężczyzny. I z powodu jakiegoś niewytłumaczalnego wypadku, sterczy z trumny wystawionej na podwyższeniu w gościnnym pokoju, by rodzina i przyjaciele mogli ostatni raz pożegnać się ze zmarłym. W tym jego dziwacznym wyobrażeniu czarne sylwetki ludzi bez twarzy krążyły wokół trumny — jak ptaszyska — i trzepotały swoimi cieniami. Podchodziły do ciała, dotykały tej wystawionej dłoni i roniły łzy. A roniły je jakby na zawołanie, nieodwołalnie, czcząc rękę, która szkicowała perły architektoniczne. Zebrał się na tym pogrzebie mały tłum. Znał wszystkich przybyłych, mimo ich braku tożsamości. Wiedział, że ta lub podobna chwila kiedyś nadejdzie, że jest nieunikniona, że może za dwadzieścia czy, daj Bóg, więcej lat, na prawdziwym pochówku ojca, złapie się na myśli, że już kiedyś myślał o tej chwili, choć nie wiedział, czemu przyspieszał ją wyobrażeniem. Nie było w tej wizji żadnej ukrytej intencji, tak mu się zdawało — była jakby pusta, nienacechowana, po prostu płynąca przed jego oczami — choć czuł, jakoś podskórnie zdawał sobie sprawę, że wtedy, tam, po latach, wciąż nie może wybaczyć ojcu tego, czego on przecież nawet nie zrobił. Był środek dnia, słońce wpadało przez okno i rysowało na dywanie cieniste odbicia firanek. Przyjechał na weekend odwiedzić rodziców. Matka wyszła. Ojciec spał. Drzemiący w nogach rodzica pies obudził się nagle. Przyglądał mu się uważnie, pustym, czujnym, zwierzęcym spojrzeniem. Widział, jak bardzo był zmęczony.

Zawsze chciał być jak on. Jak ten śpiący, podstarzały mężczyzna. Od małego wiedział, że chce być drugim nim i kontynuować wznoszenie w powietrze cudownych budynków manipulujących przestrzenią i życiem społecznym. Marzył, by przywrócić światu kurhany i miejskie przestrzenie sakralne. W tych swoich dziecięcych planach wielokrotnie widział siebie malutkiego pod skonstruowanymi jego myślą, ogromnymi wieżami oddychających biurowców-totemów nowej fali i siebie ściskającego w dłoni nagrodę Pritzkera, jak kiedyś ściskał ją w dłoni jego ojciec, jako pierwszy Polak w historii. Pamiętna chwila, brązowy medal na białej wstędze. I pamiętał słowa ojca, które go pchały do celu, jak ręce naciskające na plecy: „uda się, jeśli będziesz się wystarczająco starał”. Czy jakoś tak — za każdym razem ujmował to trochę inaczej. On czy matka. Nie mógł sobie za to nigdy przypomnieć, kiedy ojciec powiedział mu to po raz pierwszy. Tyle razy słyszał to zdanie z jego ust, i z jej, nawet w wydźwięku edukacji i kultury, jako motto, motywację i nadzieję, że zlewały mu się one w jeden, ciągnący się latami ściek możliwości. Zupełnie jakby ten pierwszy raz nie miał właściwie znaczenia. Jakby pierwsze przesłanie sygnałów elektrycznych po synapsach w odpowiedniej konfiguracji tworzącej w mózgu nową, niezwykłą, paraliżującą myśl, która miała zdeterminować znaczną część jego życia, nie było właściwie jakkolwiek istotne. Jak może cała ta myśl. I jak może wszystkie te słowa, których do dziś i –jak mu się zdawało– przez jego niespodziewane i niespokojne wizje, nawet w przyszłości nie będzie umiał mu wybaczyć. Choć ku własnemu, niesamowitemu zdenerwowaniu, nie wiedział dlaczego. Znał przecież banalną i oczywistą prawdę, że ojciec chciał przecież dla niego tylko jak najlepiej.

— Mam spuchnięte oczy, tato — westchnął cicho. — Same zamykają mi się z wyczerpania, tak bardzo się starałem, staram. Ale wciąż nie jestem nawet bliski twego cienia. „Teraz go nie rzucasz” — dodał już w myślach — „bo słońce nie sięga kanapy, ale gdyby ta twoja czarna plama rozlała się po dywanie, zaraz skuliłbym się i położył w niej na ziemi, żeby zamienić tę przenośnię w prawdę, i być chociaż tam, ukryty w twoim mroku. To byłoby żałosne, wiem — ale jak rozkoszne”.

Bo zawiódł się na nich. Na tych słowach. Nie umiał i tego wyłuskać z pamięci — kiedy uświadomił sobie, że to hasło, które wyrył w myśli jak piętno, które go wręcz paliło, tak w nie wierzył, zupełnie mu w niczym nie pomaga, a jedynie rani. Podejrzewał, że musiało to być już po studiach — architektura na Politechnice Warszawskiej — lata po tym, jak zaczął pracować w zawodzie i wszelkie jego wyobrażenia o tworzeniu niezwykłych miejsc, które wpływałyby na życia ludzi i ich duchowe życia, rozbijały się o kolejne banalne projekty nowych domów na obrzeżach dla bogatego mieszczaństwa. O kolejne odrzucone w konkursach szkice nowatorskich rozwiązań przestrzeni publicznej. Raz mu dali wyróżnienie za projekt szklanego domu letniskowego, który pozwalałby zwierzętom widzieć w oddali prześwitujący przezeń las, jakby iluzję braku zawłaszczenia i pogwałcenia przez człowieka ich dzikiego świata. Żadna rodzina czy nadleśnictwo nie chciało zbudować takiego budynku dla siebie. Tylko ładnie wyglądał w projekcie wirtualnym — to pamiętał. Pamiętał i swój ból, i wyczerpanie, gdy nie spał nocami, by szkicować nowe, niepowstałe nigdy budynki, całe miasta, którym nadawał nawet nazwy — Kolno, Nowołoszyce, inne — i te palącą, śmieszną wręcz ironię motywacji płynącej z reklam, które widział w wyciszonym telewizorze — dzięki ciężkiej pracy możesz wszystko. Miał też taki napis na zgrzewce napojów energetycznych, które pozwalały mu nie usnąć, gdy zamykały się powieki, by mógł dalej pracować. Pracował właściwie bezustannie, z przerwami na zapaści i epizody depresyjne. Ta nauka, że ciężka praca się opłaci, była przecież jak wyrok. Jeśli on starał się ze wszelkich sił, zarzynał się w staraniach, a nic nie wychodziło, mimo zapewnień każdego, że powinno, to przecież znaczyć mogło tylko — że to jego wina. Że jest zbyt słaby. Niewart. Wydawało mu się jednak, że może nawet to nie wystarczyło, by przejrzał na oczy. Że jego zapętlenie i zaplątanie w przeciętność nie miało jeszcze siły uświadomić mu, że nigdy się nie skończy. Nie chodziło o to, że nie rozumiał, że trzeba przejść przez swoje niziny, by wejść na górę — tę naukę znał aż za dobrze, szedł już tak długo, że stopy mu krwawiły — raczej o to, że szedł po polu. Że nie ma żadnych gór.

Możliwe, że moment przełamania przyszedł dopiero w tamtej strasznej chwili, gdy zburzyło się jego wyobrażenie o ojcu, jakie w sobie pielęgnował, odkąd tylko był wstanie decydować o własnych przekonaniach. Tę chwilę też pamiętał. Jak zrozumiał swój własny błąd, własne przeinaczenie, które teraz wydawało mu się wręcz śmieszne. Zawsze patrzył w ojca jak w obrazek. Legendarny architekt — to widział, choć to była nieprawda. Był uznany, to się zgadzało, ale całą resztę on sam dokleił do jego postaci — jego legendę, jego odwieczną artystyczną wielkość. Nikt mu nie kazał przecież tego robić. Nikt go też nie okłamywał, jaki jest jego ojciec naprawdę. Ale nikt też nie mógł rozwiać tego jego błędnego, dziecięcego przekonania, którym żył całą młodość, bo nikt go o nie nawet nie podejrzewał. Zwykła chłopięca naiwność. Nastoletnia rządzą wyróżnienia. Projekcja samego siebie narzucona na ojca, powstała w wyniku tego, jak mało go znał. Czyja to wina, że mało go znał? Jego czy jego ojca? O takich rzeczach przecież nie rozmawia się z dziećmi. O minionych nieszczęściach codzienności. Gdy dorastał, jego ojciec miał już nagrodę Pritzkera. Oglądał nagranie z ceremonii wręczenia: blask złotych świateł, huk oklasków. Wydawało mu się więc, że ojciec zawsze taki był — wspaniały, obserwowany — że nie było czasu, w którym dopiero się taki stawał, w którym wiódłby normalne życie. Mimo że potem, po tej nagrodzie, nigdy niczego już nie zaprojektował. Żadne dziecko nie podejrzewa przecież rodzica, że kiedyś nie był sobą.

Pamiętał dokładnie jak tamtego dnia, gdy studiował historię prac ojca, jego przeszłość i zwykłość, umarło w nim to dziecko, jakim był, pękła jego słodka naiwność. Być może pchnięty do tego rozgoryczeniem i frustracją z powodu niemocy nadania swojemu życiu większej wartości przez realizację własnego, odwiecznego planu naznaczania świata nawą kategorią budynków mieszkalnych i świętych parków, zechciał sprawdzić, jak wyglądały wszystkie, lub przynajmniej wszystkie do jakich był wstanie dotrzeć, historyczne projekty jego sławnego rodzica. Być może chciał się im przyjrzeć, by samemu się upodlić, dobić się i opluć, utwierdzając się tym samym w przekonaniu, jak bardzo jego praca odstaje od pracy utalentowanego architekta, jego ojca i twórcy. Jakby on sam miał być może pozostać najsłabszym jego dziełem, choć nie z jego winy. Ku własnemu przerażeniu i niedowierzaniu, nie znalazł jednak w granatowych papierach i zwałach szkiców tego, czego szukał, a coś zupełnie odmiennego, co go tylko przeraziło i zemdliło. Sprawdziwszy archiwa projektów ojca, przekonał się bowiem, że nie były one, jeden za drugim, jak podejrzewał, że będą, oglądając je szalonym wzrokiem, jakkolwiek niezwykłe. Wręcz przeciwnie — w większości okazały się jak najbardziej proste i pospolite, wykonane na zlecenie schematycznych, architektonicznych kolosów korporacyjnych, i jedynie trzy ostatnie, sporządzone po dwudziestu latach pracy: znaczące, utytułowane i szczególne. Zupełnie jakby po pewnym czasie po prostu uśmiechnęło się do niego szczęście. Wynikało zatem z tego, że był do ojca bardziej podobny, niż przypuszczał, ale nie dlatego, że jest tak dobrym artystą-architektem, ale dlatego, że przez większą część swego życia oboje byli tak samo przeciętni, z tą różnicą, że on jest nadal.

Pamiętał jeszcze, że kiedy dokonał tego druzgoczącego dla siebie odkrycia w bibliotece instytutu WAPW, wyszedł na spacer, by świeżym powietrzem spróbować ukoić własne rozszalałe wzburzenie. Zawędrował wtedy aż pod Muzeum Żydów Polskich, pod te rozwierające się warszawskie Morze Czerwone z żelbetonu i utwardzanego szkła. Usiadł na ławce, czując się mały wobec tego niezwykłego budynku, tak jak zawsze czuł się wobec olśnień architektonicznych, i płakał. Wokół biegały dzieci, a z okolicznych drzew docierał do jego uszu świergot rozbudzonych ptaków. Tonął w tej własnej małości, która w jego wyobrażeniu tak zasłużenie i przyjemnie go niszczyła — tak, jak zawsze rozpieszcza autodestrukcja. Konstrukcyjne morze uciekało przed nim, rozstępując się, a on rozpaczliwe gonił jego krańce, by się dławić wodą — własnymi słonymi łzami. I im mniejszy się stawał, a kolos rósł przed nim większy i szerszy, im mniej znaczył i mocniej szukał zatracenia i tym bardziej marzył, by zwaliły się w końcu na niego ściany tej podniesionej wody i zmiażdżyły go. W jakiś dziwaczny, niepojęty sposób, rozumiał bowiem, że to nie ojciec go okłamał, a przynajmniej nie on sam, tylko skrzywiona wizja nowego świata, jaką dzielił z prawie całym swoim pokoleniem. Generacją, która wyszła z jarzma — wnuki wojennych ocaleńców.

„Może cała zachodnia część globu tak się oszukała” — błądził we własnych przeświadczeniach.

Każdy młody człowiek urodzony po wielkiej wojnie i niewoli, dla którego ci, którzy przetrwali horror, chcieli przecież nowego, jak najpiękniejszego świata. Chcieli go tak bardzo, że nieświadomie zbudowali w swoich dzieciach i wnukach niebezpieczne przekonanie, że wszystko jest możliwe. Że tak naprawdę, kiedy minęło całe niewyobrażalne zło i zamknięto wreszcie piekło… wystarczy już tylko się starać. Wyciągnąć ręce po dobre życie. A może chcieli i samych siebie do tego przekonać. Że życie stoi jeszcze przed nimi otworem. Że jest czas. Jakby się sami na nowo narodzili w odmienionym czasie, po zbyt wielkiej traumie. Chore feniksy. Nie mieli może jednak na myśli tego, co zrozumieli ci, którzy ich słuchali. Wszystko może nie znaczyło dla nich wszystkiego, a tylko więcej. Starać się znaczyło ledwie — móc działać. Skoro wcześniej nie można było nic, nagle cokolwiek okazywało się wszystkim. Jakieś niezwykłe nieporozumienie przedstawień. Młodzi myśleli przecież, że skoro wmawiano im w domach i w szkole, że wystarczy się starać, by było dobrze, to będzie dobrze, jeśli włożą w to wysiłek. Co innego tylko znaczyło to „dobrze”. Uczyli się też oczywiście o piętnie ciężkiej pracy, że życie boli i wyniszcza — trzeba przede wszystkim przetrwać — nikt nie mówił jednak, że niekiedy, że często, wszystko co się robi, może iść do diabła. Że cały pot i krew daje czasem nic więcej niż pustkę i zgrzyt zębów. Że można nie mieć szczęścia. „Co mieli jednak powiedzieć?” — pomyślał zniechęcony — „Że nie mam po co się wysilać? Nic się jednak nie zmieniło. Zaślepiony Zachód ciągle karmi swoje dzieci tą nierealną wizją” — leciał już w przepaść swojej zapętlonej myśli.

Nie potrafi jej jakkolwiek skorygować. W żadnym razie nie umie powiedzieć: czcij zwykłe życie. Bo może zachłysnął się własnym, potragicznym szczęściem. Rzeką bez krwi. Słońcem wschodzącym w pokoju. Że przetrwał i może się rozwijać. Nieświadomy, że jego rozwój okazał się obżarstwem. Wszelkie możliwości — szansą zakupu. Prawie splunął na dywan. Teraz, gdy idzie przez miasto, z bilbordów krzyczą do niego wyretuszowani ludzie, że może wieść cudowne życie, być szczęśliwy, jeśli tylko zarezerwuje tę zagraniczną wycieczkę, kupi nowy telewizor. Może kupi. Smart TV. Pornografia w HD kusi jeszcze bardziej. Piękne kobiety nigdy wcześniej nie chciały rozbierać się na jego zawołanie. Kim jestem? — zawstydził się tym, że wróży własną tożsamość z dłoni ojca, wpatrzony w nią jak w relikwię, zawisłą nad jego życiem, choć, jak chciał wierzyć, nie do ciosu.

— Los takich jak ja miał być spektakularny: tak mówiła telewizja, radio, później sieć — szepnął drżącym głosem. Pamiętał to wyraźnie, jak siedział jako dziecko przed bajkami, w których działy się tylko niestworzone rzeczy: przygody, uśmiechy, zwycięstwa. Na jego twarzy zaś odbijała się niebieska poświata ekranu — migotała. I tych niestworzonych rzeczy pragnął. Tylko ich.

— Mieliśmy wysiłkiem dojść do niemożliwego — mówił do śpiącego ojca. — Nasze życia miały być kontrastem do nieżycia naszych dziadków. Nasze historie zaprzeczeniem koszmarów i nędzy rodziców. Znamy jednak tylko zawiść wobec tych, dla których sprawdziła się ta złożona wszystkim, kłamliwa obietnica. Znamy sromotę. Tego się spodziewałem, kiedy dorastałem — zadziwiającej, niemożliwej pewności wysiłków. Co mam? Wstyd. Czym więc jestem? Błaznem.

Nie był jednak wściekły na to, że wyszedł na głupca. Nie to doprowadzało go do białej pasji, która nie mogąc znaleźć ujścia ni winnego, zapadała się w nim jako smutek i zgorzknienie. Tylko to, że jego ojciec nie widział, że go z niego robi, zanim on mógł się sprzeciwić. Bo robił — nieświadomie, przekazując mu własne, śmieszne, niepotwierdzone przekonanie o pewnej szansie. Jakby zapomniał dwadzieścia lat własnego lęku i płaczu nad beznadzieją swoich starań, nim go dostrzeżono. Jakby nie wiedział, że nie udało się jego kolegom. I którego to przekonania nigdy nie sprostował — może z miłości prowadzącej do głupoty, może z przyzwyczajenia, nie chcąc mu tym, w jakiś niepojętym szaleństwie, odbierać nieprawdziwej pewności szczytu. Lśnił do niego z ekranu, pokazując się czasem w telewizji, jak jakaś –dla kilkuletniego wtedy chłopca — święta postać, i powtarzał to straszne kłamstwo, nie znając jego druzgoczącej mocy — wystarczy ciężka praca.

— Skrzywdziłeś mnie w najlepszej wierze, to cała tragedia — zaskomlał sam do siebie, choć myśląc o ojcu, zagubiony w bolesnych rozterkach.

Pojedyncze szczeknięcie wyrwało go z transu. Psa zaniepokoiła jego przedłużająca się, nieruchoma bliskość. Ojciec się nie zbudził. Spojrzał w pełne, ciemne oczy kundla. Ten uspokoił się i z powrotem złożył głowę na nogach swego pana. Patrzył na rodzica, choć już mu się nie wydawało, że nie żyje, że przyszedł go pożegnać na pogrzebie. Był on teraz dla niego żywszy niż może kiedykolwiek przedtem. Deszcz zerwał się za oknem. Uśmiechnął się słabo, rozrzewniony.

— Wybaczam ci tato — szepnął — choć wiem, że nie zrobiłeś nic z tego, o co cię oskarżam. Albo nie wiesz tego.

Spojrzał na swoje dłonie i wyszedł.

Facet, który zjada ogryzki

Bębnił konwulsyjnie palcami w stolik przy ławie oskarżonych. Nadany z urzędu adwokat uciszył go, kryjąc dłonią jego rękę. Na chwilę spotkali się zimnymi spojrzeniami. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Wsunął dłonie pod uda, by nie gestykulować. Oczy skakały mu niespokojnie z prokuratora na przesłuchiwaną kobietę. Starzejąca się pielęgniarka. To była jego sąsiadka drzwi w drzwi. Założyła żakiet na rozprawę. Rzadko można zobaczyć człowieka w podobnym do jego stanie. Jakby się gotował — ale raz złością, a raz bólem. Mimika i zmarszczki na twarzy przelewały mu się nieustannie w nowe, sprzeczne grymasy. Twarz drgała mu tymi mikro wstrząsami nerwów, których nie sposób dostrzec, choć wiadomo, że szaleją. Wyciągał szyję, jakby próbował wychylić się na krześle, by choćby twarzą zbliżyć się do tych ludzi, których rozrywał wzrokiem, mimo że wiedział, że nie wolno mu się podnieść bez zezwolenia. Że zdradzając gwałtowność, ryzykuje negatywne wrażenie ławy przysięgłych i możliwą grzywnę. Raz już zaklął w uniesieniu, gdy udzielono mu głosu i po upomnieniu przez sędziego obrońca powiedział mu, że jeśli to się powtórzy, to sam się pogrzebie. Tyle że w jego przypadku to oznaczało, że nie pogrzebie naprawdę siebie, tylko swego syna. Bo mu chcieli zabrać syna.

Czuł się jak szamoczący, rozwrzeszczany, rozszalały ptak, próbujący wznieść się w niebo, gdzie był zawsze, z nogą przykutą łańcuchem do drzewa. Rwał się jak poparzony, by bronić swoich praw do wychowania syna, był gotów używać zębów i paznokci, a mógł tylko czekać, usadzony, na osąd obcego, wyniesionego przez państwo człowieka o nieskończonej mocy. Nienawidził go — tego zaplecionego w insygnia władzy, złoty łańcuch z orłem, otyłego inkwizytora — nienawidził go do bólu i swędzącej skóry. Był przekonany, nieskończenie pewien w swoim palącym uniesieniu, że musi on być Żydem. Że specjalnie, dla kpiny i upodlenia, sądzi go przedstawiciel plugawego lobby, przeciwko któremu całe życie występował z drżącym sercem. Widział to w jego ogromnej postaci, w nabrzmiałych, opadających policzkach. W jego tubalnym głosie, w uniesionym młotku sędziowskim, w dzierżonej władzy i wywyższonej pozycji. Jego żydostwo. To ta nienawiść go tak rozpalała. Niesprawiedliwość w nim bulgotała. A potem przelewała się w strach, że mu zabiorą syna. Bo mu chcieli zabrać syna. I przelewała się w żal, czego się nie spodziewał, i przelewała się w uległość i skruchę, której nie chciał, ale wiedział, że jest mu potrzebna. Przelewała się także w coś na kształt bolesnej gotowości na upadlającą zmianę, bo już wszystko był gotów zrobić, może nawet odpuścić kipiąca w nim żółć i pielęgnowaną latami pogardę, żeby tylko nie stracić tego dziecka, bo tak bardzo je kochał.

W okolicy miał opinię faceta, który zjada ogryzki. Tak go nazywali ludzie, którzy często go widzieli, jak bawi się na placu zabaw z synem. Ganiał za nim od piaskownicy do huśtawek i w biegu zjadał jabłko razem z ogryzkiem, nawet się nie oglądając. Już po całej sprawie, niektórzy przesądni mówili, że może jakieś złe nasiona mu zostały w brzuchu i stąd wzięło się całe to jego skrzywienie. Stara Niecka z trzeciego piętra, co miała balkon wychodzący na plac zabaw i czekała na śmierć, taksując osiedle mętnym wzrokiem, powiedziała później do dzielnicowego, że tak pięknie się bawił z synkiem, że nigdy by w nim potwora nie poznała, a przecież wiedziała, jak wyglądają bestie, bo jej męża skatowali w więzieniu ubecy. Taka była druga opinia o nim, krążąca po osiedlu, która nawet już po zniknięciu jego i jego syna długo nie mogła złamać się pod naporem wszystkiego tego, co się wydarzyło: że jest niezwykle dobrym ojcem. Jak na dłoni ludzie widzieli, że kocha syna i dba o niego lepiej niż niejedni we dwoje, a on przecież był sam, bo matkę zabrał rozpędzony samochód na skrzyżowaniu przy kościele. Odepchnęło jej ciało na dwanaście metrów. Na chodnik upadła już martwa. On tego syna ubierał czysto i dbał, żeby uważał na lekcjach. Nie dlatego jednak ludzie myśleli o nim, że jest dobrym ojcem, ale dlatego, że słyszeli jego wyrozumiałe dla dziecka słowa i widzieli jego przepełnione troską gesty, kiedy pilnował go na placu zabaw. Kiedy chłopiec spuszczał przed nim głowę, bo coś nabroił, on klękał przy nim i szeptał: teraz się nauczyłeś tego, czego już nie będziesz robił, a to ci pozwoli być dobrym człowiekiem. Mierzwił mu włosy i dodawał: wina nie ma boleć, tylko budować; prostuj się i uśmiechnij. A kiedy mały biegł do niego czymś się pochwalić, on z uśmiechem rzucał: widziałem, ile włożyłeś w to pracy, w końcu musiało ci się udać; dobra robota. Szkoda, że kiedy schodzili z placu zabaw, on potem szedł do biurka przed swój komputer, żeby pisać w Internecie, że ścierwa żydowskie należą do ognia i trzeba go nimi karmić, by się nie rozbuchał. Albo, że pedałoseksualna choroba, która toczy jego ukochany kraj, musi się skończyć, inaczej nigdy nie przestanie śmierdzieć kałem. Miał na imię Darek, ale na osiedlu Kopernika to nie miało znaczenia, bo ludzie przykładali tam wagę tylko do tego, jak się na kogo woła, co wynikało z tego, jak kogo postrzegano — a na niego wołali: ten, co zjada ogryzki, ten, co był takim dobrym ojcem, ale nienawidził ludzi.

Jego sąsiadka odpowiadała na pytania o dzień jego aresztowania. Widziała, jak wyprowadzali go z mieszkania, pochylonego i skutego. Jak za nim wyszedł jego chłopiec i nie wiedział, co ma ze sobą robić, i policjanci też nie wiedzieli co z nim zrobić, bo przecież nie miał z kim zostać. Wiedziała, że zabrali go na posterunek, a potem przejęła go opieka społeczna, bo już wcześniej mówiono o tym na rozprawie. Nie mogła jednak wiedzieć, bo to nie było dla jej informacji, że opieka społeczna nie przekazała chłopaka na tymczasową opiekę do rodziny, bo jej nie miał, bo dziadków wytępiły choroby, a brata ojca nękał nałóg, tylko do sierocińca imienia Korczaka. Ona sama stała się świadkiem tego wydarzenia przypadkiem — wychodziła po zakupy, kiedy rozpoczęła się szamotanina i aresztowanie. Jej zeznania były jednak dla sądu istotne, bo chciano, by potwierdziła relacje policjantów interweniujących na temat gniewnego wybuchu syna pozwanego. A także dlatego, że znała rodzinę, chociażby z sąsiedztwa, więc mogła się o niej wypowiedzieć w szerszym spektrum. To szersze spektrum to był właśnie jej koszmar. Głos jej się łamał, gdy mówiła. Prawie się dławiła łzami. Słone krople spadały jej na żakiet, bo nie wiedziała w jakim tonie powinna się wypowiadać. To, czego się dowiedziała na rozprawie o swoim sąsiedzie, wydawało jej się nieskończenie obrzydliwe, wręcz ją mdliło, jednak cały czas, kiedy mieszkała obok niego, miała go za cudownego ojca i mogłaby długo na to przytaczać dowody. Sprawa była zresztą o to, czy mu zabiorą syna, powinna więc chyba wspomnieć o tym, jak dobrze się zajmował dzieckiem. Za resztę już go skazali. Prace społeczne i dwa lata zawiasów.

— Chłopiec już wrzeszczał, wypadając z mieszkania — zeznała. — Faktycznie szalał, krzyczał, że nie mogą zabrać jego ojca za to, że pisze prawdę w Internecie, że walczy ze spiskiem. Rzucił się z małymi pięściami na funkcjonariusza. Pochwycony, gryzł go w ramię. Piszczał. Darł się, że ojciec jest niewinny. Sam rodzic stał spokojny, blady, przerażony, może zawstydzony. Widziałam po nim wyraźnie, że próbował nie spotkać wzrokiem swego dziecka. I tylko raz ku niemu spojrzał, i też jakby ukradkiem, ale, mogę przysiąc, widziałam w tym spojrzeniu druzgoczący smutek. Było jak mówię, Wysoki Sądzie — załkała. — Choć nie mogę nie powiedzieć — zawahała się — bo się czuję, jakbym kłamała milcząc, bo to przecież sprawa o rodzicielstwo, że ja widziałam mnóstwo razy, jak ten człowiek — wskazała go palcem — cudownie zachowywał się przy dziecku. Że gdyby nie to wszystko, co tutaj o nim usłyszałam, podałabym go może i za wzór, bo widziałam jego dobroć i subtelną troskę o małego.

Prokurator zgłosił sprzeciw i za pozwoleniem sędziego przytoczył fragment rozmowy psycholog sądowej z chłopcem, podczas której powiedział on, że: „tata czasem opowiadał mu, że jedni ludzie są gorsi od drugich”.

— To chyba nie świadczy dobrze o rodzicu, prawda? — skwitował. –Poza tym plac zabaw to nie miejsce na ocenę jakości rodzicielstwa… — dodał, lecz sędzia zaraz przerwał mu dygresję, puszczając ze swych grubych ust komendę: „spokój”.

Zakola mu się powiększały, ale golił się regularnie. Nosił koszule w kraty, spod których wylewał się jego tatuaż umęczonego powstańca. Tinder pozwalał czasem porandkować, ale jak mówił: obcym ludziom po czterdziestce ciężko się dopasować z tym wszystkim, co już za sobą ciągną. Nie będzie nowej mamy dla syna. Czasem jakaś podpita kobieta w barze pozwalała zaprowadzić się do domu na intymność. „Szarpanina zrozpaczonych samotnością ludzi” — opisał jedną taką noc w swoim nieregularnie prowadzonym dzienniku. Dwa dni wcześniej napisał, że wiele ryzykował, rzucając kamieniami w nastolatki wracające z marszu równości, ale nie mógł się powstrzymać, by nie przepędzić zarazy. Nikt go nie zauważył. Poza tymi rzadkimi barowymi nocami, podczas których pozwalał sobie na oddech i odpoczynek od świadomości, stronił od używek. Praca z maszynami na konstrukcyjnej taśmie samochodowej wymagała ostrej myśli. Opieka i miłość do syna nieskończonej siły, której brakowało po robocie. Zawsze było jej za mało, by nadążyć za dzieciakiem, dlatego szybko nauczył się odmawiać kolegom wypadu na piwo. Nie rezygnował tylko przy okazji ważniejszych meczów reprezentacji i Ligi Mistrzów. Nie było polskiego klubu, któremu szczególnie by kibicował, czego się trochę wstydził, choć tłumaczył, że serce nie wyrwało się do żadnego. Działał w sieciach społecznościowych. Nie był głupi. Wiedział, że portale, jak Facebook, banują konta za hejt, więc wylewał swoją żółć online pod zmyślonymi nazwiskami. Właściwy profil pozostawiał prawie pusty, żeby sąsiedzi mogli o nim myśleć jak o cichym użytkowniku sieci. Życzenia na urodziny. Jakieś zdjęcie z wakacji z synem. Poprzednie posty z 2016 roku. Powiedziałby o sobie, że raczej się niczym nie wyróżnia, bo przecież swoją nienawiść miał za coś zupełnie codziennego. Podobał się sobie w swoim zawsze czystym, biało-granatowym uniformie pracowniczym. Miał go za swój mundur. Tak czysty, jak jego oświecony konspiracyjną prawdą duch.

Pewnie nigdy by nie wpadł, gdyby poprzestał tylko na mowie nienawiści, bo słowa za mało bolą, ale to mu przestało wystarczać. Chciał, by się działa sprawiedliwość, tak jak ją brutalnie pojmował. Żeby brudni ponosili karę za swoje plugastwo. Bezwiednie przyłączył się więc do nagonki na mieszkańca swojego miasteczka, którego widywano w koszulkach w cyniczny sposób podważających działalność Żołnierzy Wyklętych. Czy to w sklepie, czy na tym placu zabaw, z piersi bił mu czarny napis: Nad Wisłą Wyklęci, na Ukrainie UPA. On tego nie mógł znieść. Podobnie jak inni mu podobni, z którymi miał wirtualną komitywę. Gotowali się od tego. Wreszcie w komentarzach pod nielegalnie wrzuconym do sieci zdjęciem z wizerunkiem znienawidzonego wroga, ktoś wpisał wielkimi literami: TRZEBABY GO DORWAĆ I MU TĘ KOSZULKĘ WEPCHNĄĆ W MORDĘ, ŻEBY SIĘ NAUCZYŁ. To się spodobało innym. Pogratulowali pomysłu. Podchwycili. On podchwycił. I zaraz zaczęli nakręcać swoje zadośćuczynienie za pogardę z podkoszulka. Jedni zgłosili się do rękoczynów, inni do wywiadu. On się zgłosił do tych drugich. Niesiony bulgoczącą, rozgorączkowaną nienawiścią i chorym, bezsprzecznym poczuciem wyższości, ustalił nazwisko i adres mężczyzny. Z dumą przekazał go tym od przemocy. „Zadanie wykonane” — napisał dalej w komentarzu pod tym samym zdjęciem. — „Niech komunistyczna kurwa pozna sprawiedliwość. Za bohaterów!”

Aż cały drżał z przejęcia. Nie mógł zebrać trzeźwej myśli. Tamci szybko znaleźli mężczyznę i złamali mu szczękę, siłą wpychając zerwaną z barków koszulkę do ust. Naderwali mu też przy tym ucho. Wcześniej powalili go uderzeniem metalowej pałki i kopali leżącego aż się poszczał uryną i krwią. Mieli maski i orły na kurtkach. Zgodnie na niego splunęli i poszli. Trzy osoby świadkowały, ale nikt nie miał odwagi się ruszyć. Agresja ich zmroziła. 30 minut później ambulans zabrał ofiarę na SOR. Tam szycie i wiadomość o częściowej niepełnosprawności. Połamane kości. Wstrząs mózgu. Musiał sobie przyznać, że kiedy się o tym dowiedział, na chwilę zrobiło mu się niedobrze, ale później przez kilka dni był całkiem spokojny ­– zdawało mu się, że może jest jeszcze szansa na dobrą Polskę. Wypalił długo skrywane cygaro. A potem już po niego przyszły służby, bo łatwo było rozpracować jego wirtualną maskę.

Dziś, w dzień sądu, jego nienawiść już cichła. Wciąż miała siłę nim szarpać jak kukłą, odbierając rozum w zaślepiającym, krwawym szale, jakby widział tylko czerwień, ale już wiedział, że go gubi. Nie dlatego, że jej nie chciał, tylko dlatego, że mu odbierała syna. A jego kochał bardziej, niż tamtych nienawidził. To wiedział bezwzględnie. Czuł, jak mu ta wiedza siedzi kamieniem w wątrobie. Nie do poruszenia. Przygniatająca wszystko, co tam się jeszcze mieściło. A więc także to bezgraniczne rozgoryczenie, że go sądzą za sprawiedliwość i tę porywającą pogardę, która mu spalała płuca, bo nie mógł jej wypluć. Znów dudnił palcami po blacie stołu przy ławie oskarżonych, bo czekał na wyrok. Sąsiadka już zeszła z mównicy. Odbyła się przerwa, po której miała paść decyzja. Krążył wtedy w tę i z powrotem po korytarzu sądu rodzinnego pod czujnym okiem własnego obrońcy i nie mógł pozbyć się z myśli wspomnienia, jak rozmawiał z synem po pogrzebie matki. Sam ryczał wtedy jak dziecko, ale wiedział, że musi spróbować ukoić ból chłopca, który rozdzierał małego jak w torturze. Widać to było po nim, że się męczy, choć nie dało się odgadnąć, czy dlatego, że aż tak cierpi, czy dlatego, że nie rozumie, dlaczego musi tak cierpieć, bo przecież nie dorósł jeszcze, by całkiem pojąć śmierć. Mżawka męczyła. Wszystko pachniało wilgocią. Siedział z synem na ławce między grobami i mówił złamanym głosem: Matka tak cię kochała, że życie by za ciebie oddała. Oddała inaczej, więc teraz ja tę jej miłość biorę na siebie i mam dla ciebie dwie, i swoją i jej. I prędzej sam zginę, niż pozwolę, żeby coś ci się przydarzyło złego. Mamę będziemy pamiętać, a najlepiej uczcimy tę pamięć, jeśli się postaramy, żebyś dobrze żył. Więc ja ci obiecuję, że ci w tym pomogę, żebyś żył dobrze i mógł dobrze pamiętać jej miłość. Będziesz zawsze ze mną. Ja cię nie opuszczę. Nie musisz się bać. Nie zostaniesz sam. Pamiętał, ile soli miał we łzach. Pamiętał napuchłą, przerażoną, bladą twarz chłopca o ciemnych oczach. Gdy dudnił palcami po stole, czekając na wyrok, wciąż widział siebie na tym cmentarzu. Z napięcia już mu się mieszało w głowie. Czuł, jakby wpadał w obłęd. Chłostały go myśli, których nigdy nie znał. Zdało mu się, że raz nawet słyszał w głowie szept: dobry człowiek to inny niż ty. Jeżeli masz dać dziecku dobre życie, to inne niż twoje. Czyli jakie?

Wtedy usłyszał głos prawa: Zawieszenie władzy rodzicielskiej na czas do otrzymania pozytywnej opinii ośrodka resocjalizacji. Nieletni pozostanie w domu dziecka.

Upadek księżyca

Przepowiednia mówiła, że ujrzy upadek Księżyca, ale nikt nie umiał powiedzieć, co to miałoby znaczyć. Szamanka wróżyła przy porodzie z jego porzuconej na ziemi, odciętej pępowiny.

— Ułożyło się jak na koniec świata — szepnęła, ale sama w to nie uwierzyła i zaraz się poprawiła:

— Albo koniec nocy.

Półprzytomna z bólu i wyczerpania matka, zatopiona w szpitalny fotel położniczy, słuchała przyszłości swojego syna, jakby na nim wypalali piętno.

— Pierwszy raz coś takiego widzę — gadała stara wieszczka. — Nie wiem, czy to dobra, czy zła wróżba.

Lekarz przyjmujący poród, zniecierpliwiony niedorzecznością guseł, położył noworodka na rękach matki, a ta ucałowała go w oblepione resztkami mazi łożyskowych czoło i szepnęła do niego cichutko, słodziutko: nie wiem teraz, czy cię przyjąć jak radość moją, czy porzucić jak nieszczęście. Poród był nocą.

Wspinali się na wydmy obleczeni w luźne szaty i turbany broniące przed piaskiem i słońcem. Dniało jeszcze, a oni widzieli Księżyc przebijający się swoją dziurawą tarczą przez obłoki chmur. Pełny. W pełni. Inaczej jakoś wyglądał niż zazwyczaj, niż jak codziennie. Jakby drżał na niebie. Niecierpliwił się czy niepokoił, choć to przecież była tylko ogromna skała. Ludzie mówią: oko Księżyca — gdziekolwiek pójdziesz, znajdzie cię. I tego dnia również nieodmiennie patrzyło na nich. Przewiercało wzrokiem. Miliony razy większe niż sam człowiek, więc nic nie mogło uciec jego wszechogarniającemu spojrzeniu. Nie dawał im ani chwili prywatności, a im dalej i dłużej wędrowali i Słońce bardziej wykręcało się za horyzont, tym odważniej się do nich przybliżał, pęczniał, robił się wyraźniejszy, jakby leciał ku nim, by ich może i pod szatami mógł oglądać.

Szli przez pustynię do oazy. Niewtajemniczony powiedziałby, że błądzą, lecz oni tą nieistniejącą, wyrytą tylko w pamięci ścieżką pośrodku niczego, w tabunach piachu, szli już przecież nieskończoną ilość razy i wiedzieli dokładnie jak ustawiać kroki. Mimo że nie zdążyli się obrócić, a migrujący beż drobin już całkiem zasłonił ślady po ich stopach. Szli więc jakby i nie szli, walcząc nie tyle z naturą, co z własną psychiką, mamiącą ich, że nie zrobili jeszcze właściwie ni kroku w tej niezmieniającej się wcale, surowej scenerii. Choć i natura ich cięła. Wiatr potrafił porwać piach i uderzyć w twarz tak silnie, że ciął skórę. W dzień upał zwalał z nóg i topił człowieka, a nocą, jeśli nie zdążą dojść na czas, będą się trząść z zimna. Powinni zdążyć. Nie zapowiadało się na burzę.

Ale jakoś stopy im grzęzły, ociągali się. Może dlatego, że co dwa kroki nie mogli się powstrzymać, by nie spojrzeć na siebie, bo byli zakochani. Nowożeńcy. Choć się znali od dziecka. Wychowali się w tych rejonach. Arabskich potentatów naftowych stać było, by wybudować metropolię na ziemiach, gdzie nic nie miało prawa żyć i oni mieszkali w tym gigantycznym, rozświetlonym mieście, przecząc prawom natury. Mieszkali w nim, bo się w nim urodzili. Na skraju pustyni. Na pustyni. Młodzi byli, po oczach ich można było poznać, że nie ma w nich jeszcze tej zaszłej mgłą, przeszklonej głębi cierpienia, która z wiekiem wypełnia człowieka. Twarze ich nie napięły się i nie zjeżyły wobec bliźniego, bo ten ich jeszcze nie skrzywdził. Ale może już czekał. Z zębami wyszczerzonymi jak szakal, ze swoimi interesami i swoją obojętnością, by przed nimi obnażyć nieuniknioną część zwierzęcego losu — ból.

On był wydmowym surferem. Na tyle dobrym, że po dodaniu tej dyscypliny do sportów olimpijskich, zdołał znaleźć sponsora i sunął na desce po wydmach z wymalowanym na plecach, wielkim logiem rodzimych linii lotniczych. Ona szyła modne, sportowe i dizajnerskie hidżaby. Pobrali się parę dni wcześniej. On nie zdążył więc jeszcze nasycić się jej ciałem i idąc krok za nią, non stop zerkał ku niej z pożądaniem, rozbierając wzrokiem z falujących szat, podjudzony własnym, potwierdzonym prawdą poślubnej nocy wyobrażeniem jej smukłej nagości i trójkątnych piersi. Szukał spojrzeniem wymykających się spod jej chusty, czarnych jak smoła kosmyków włosów. A ona słała mu kuszące uśmiechy i niewinność swojej rozkochanej młodości, mimo że znała ciążącą na nim przepowiednie.

I pomyśleć, że za dzieciaka matka mu powtarzała — wszyscy mu powtarzali — że będzie samotny, bo nikogo nie zna prócz tej brudnej dziewczynki ze slumsów, która się za nim włóczy. „Samotnik. Dziwak” — słyszał. Teraz on włóczył się za nią. Prawie wyklęli ich przy ślubie. Ludzie nie mogli uwierzyć, że ona wyszła na swoje. Że on jej pomógł i ona ma teraz salon krawiecki. Mówili, że jest za biedna. Że sierota. Że on zgłupiał dla wyrzutka.

I tak goniła ich noc. Dopadła ich skokiem, gdy byli u podnóża najwyższej wydmy. Królowej wydm — choć te się zmieniały co chwila, bo przesypywały się jedna w drugą. Przestrzeń zalał mrok, jakby się przykleił do ziemi. Ale i tak wszystko było widać, bo blask gwiazd odbijał się od piachu i unosił bladą aurą nad glebą, jakby parowała światłem. Do tego Księżyc był ogromny. Nachylał się do nich całym cielskiem. Już prawie dotykał wydmy. A świecił odbita aurą słoneczną jakby swoją, tak dumnie i pysznie, choć nikt nie zaprzeczy — pięknie. W nocy nie ma Słońca, by ośmieszyć i spłaszczyć moc tego skradzionego świecenia. W nocy Księżyc bezkarnie, w pełni i bosko szerzy kłamstwo własnej mocy. Lustro potęgi. Naga skała. Aż ich raził swoją bujdą. Wyglądał na nich teraz, kolosalny, prawie zasłaniający horyzont, jakby chciał ich przed czymś przestrzec, może zrugać. Zatrzymali się przed nim, Panem Nocy — zlęknieni. Dalecy od domu, choć nie zagubieni. Jakby im stanął na drodze. Nie wiedzieli dlaczego.

— Ciebie wybrano, byś patrzył jak ginę — zagrzmiało nagle z brzucha niebieskiego ciała, na co zadrżeli natychmiast, wstrząśnięci niemożliwym. — A rzadko umierają ciała niebieskie, więc patrz.

Nie wiedzieli, czy naprawdę to posłyszeli, czy im się zdawało. Ale wtedy Księżyc dotknął Ziemi. Delikatnie, koniuszkiem. I ta zadrżała jakby od pieszczoty. Aż zatrzeszczały chropowato, trąc się o siebie, drobiny piachu. A Pan Nocy pękł od tego dotyku. Od tego muśnięcia Ziemi, o którym marzył, podglądając ją co noc od niepamiętnych czasów. Od zawsze. Kochanek złamany rozpaczą. Własna, nigdy niewyrażona czułość rozerwała go nagle — jak w wybuchu. Pękł jak tafla szkła. Od podstawy do szczytu. Na boki. Jakby po nim przeszła pajęczyna błyskawicy. Wieczny kochanek Ziemi, Słońce, który bez ustanku wybucha płomieniem pożądania i miłości, mógłby pozazdrościć mu tej chwili wulkanicznego spazmu. Gdyby mógł go widzieć. Lecz nie on widział — nie ten ognisty potwór — tylko ten śmiertelnik, potomek astronautów, któremu pisane było świadkować umęczonej śmierci nocy, by ktokolwiek mógł ją zapamiętać. By ktokolwiek powtórzył, co widział. A miał powtórzyć, że Król Nocy, Wielki Księżyc, ostatnim swym tchnieniem skradł Słońcu czystość jego kochanki — którą ten codziennie głaszcze swymi bezgranicznymi, świetlistymi promieniami, raz z jednej, raz z drugiej strony — ograbiając go tym samym z bezwzględnej i okrutnej wyłączności kontaktu. Wyłączności, którą kultywował i pielęgnował także przez niego, przez tego upadającego, umęczonego złoczyńcę, bo w swojej tęsknocie za ukochaną, za jej pełnią, lał na nią nocą swoje ciepło właśnie przez niego, włączając go nieubłaganie, mimo woli może, okrutnie, w ten chory, poniżający trójkąt miłosny. I tak, zgodnie z przepowiednią wypowiedzianą nocą — tak, by Słońce nie mogło posłyszeć jej treści i ustrzec się przed jej groźbą — składając się w ofierze, Księżyc pokalał niewinną Ziemię, i naznaczając ją piętnem poniżenia i przekazując znamię cierpienia, wyzionął ostatni oddech, powiew pustyni, swój znak godności, zdobyty kosztem obiektu własnego swego, niepowstrzymanego uczucia.

Zaczął osuwać się w piach, jakby wielka tafla pionowego szkła wsiąkała w jezioro. Lecz nie wbijał się weń, a kruszył o jego powierzchnię. Odłupane kruszyny spadały po wydmie jak pogniecione, martwe świetliki. Sunąc chwilę po piasku i zaraz w nim ginąc. Księżyc walił się jednak coraz szybciej, coraz więcej jego masywnego cielska odpadało od reszty i cała lawina błyszczących odbitym światłem drobin zalewała pustynię, jakby wylewał się na nią święcący wodospad. Potok dotarł do ich stóp i utopił je po kostki jak w płytkiej rzece. W końcu cały tak zniknął — Księżyc. Zsunął się w wydmę, rozlał po jej zboczach i wysechł. Zostały tylko jego szczątki, rozsypane jak pokruszone szkło, jak zbity wazon, powoli wsiąkające w piach, by na zawsze się zagrzebać i pochować pamięć i sztuczną potęgę Pana Nocy. Przez chwilę jednak, przez parę chwil, te rozsypane kawałki truchła księżycowego zdały im się idealnym odwzorowaniem nieba. Jakby umyślnie ułożyły się tak, by stać się na ten jeden straszny moment idealnym odbiciem każdej gwiazdy na niebie. Jakby były nagle dwa nieba albo dwie ziemie — już nie wiedzieli — z nimi pośrodku, zatopionymi w wywrócenie. I by zadrwić nie tylko z kochanka Ziemi, ale i ze wszystkich słońc, jego bliźniaczych braci, rozsianych po próżni. Zdawało im się, że aż słyszą pogłos rechotu, choć to był tylko szelest kosmicznego pyłu wnikającego w glebę. Zlewała się też ze sobą poświata gwiazd i poświata odbitych kryształków księżycowych, mimo że jedne były ogromne, a drugie malutkie. Lecz dla nich, dla świadków, i tym samym dla samej Ziemi, były w tej chwili jednakie i tak samo silne. Jakby nie różniła ich moc i nieprawda. I jednego tylko nie mógł przewidzieć miniony już Król Nocy w swoim teatrze zatracenia, zapadając się swym ciałem z Ziemię, w swą kochankę, jakby samemu grzebiąc się w niej, zwycięski, pyszny, w tych kilkunastu sekundach, choć już po śmierci, natchniony — że jej tym nie przekonał, Ziemi.

Błyszczące drobiny znikły w końcu w piachu i uciekli. A biegnąc, przerażeni, nie wiedzieli, co myśleć o tym, czemu świadkowali. Czy to było dobre, czy złe. Czy to była straszna zemsta, czy ryk rozpaczy straceńca. Czy to była krzywda, czy zryw o godność. Czy cokolwiek zrozumieli. Nie wiedzieli w końcu zupełnie, co miała znaczyć ta scena, która zakończyła noc. Zdyszani dopadli Dubaju i zwalili się przed nim na kolana. Spojrzeli po sobie, zziajani, złączeni w trwodze.

— Widziałem upadek Księżyca — wydyszał wreszcie.

— Ja też widziałam — odpowiedziała mu.

— Było tak pięknie, że chciałem tańczyć, ale strach pożarł mi tę wolę — zaskomlał.

— Wirowalibyśmy w najpiękniejszej chwili — rzuciła w odpowiedzi.

— Tak — dodał poruszony. — W najpiękniejszej. Ale w kłamstwie — syknęła nagle, a jego zmroziło. — Ja go rozgryzłam — dodała.

— Co masz na myśli? — oburzył się.

— Pana Nocy, przejrzałam jego plan — powiedziała. — On chciał, byś tylko ty widział jego koniec. Tylko ty miałeś przepowiednię. Uknuł to, żeby móc ci przekazać moc kłamstwa. Pieczę nad zaciemnieniem. Mógłbyś już do końca życia każdego omamić. Oszukać. Bo dzierżyłbyś jego kłamstwo kosmiczne. Fałsz o jego trumfie. Że upokorzył Słońce i zapłodnił Ziemię. Ale ja też widziałam. Nie spodziewał się, że jego następca może naprawdę znać miłość. Uczucie, którego on nie poznał nigdy. Wybrał w końcu dziwaka. Wiedział, że będziesz samotnikiem. Bo zawsze cię do tego przygotowywał, co nos śledząc cię wszędzie. Hipnotyzując swym okiem. Chciał, byś pozostał na boku. Jak on. Tylko mnie się nie mógł pozbyć. Prawdziwego wyrzutka, co łaził za tobą i cię rozkochał. Nie wierzył, że może być miłość dla kogoś, kogo uczynił podobnym do siebie — odludkiem, pustelnikiem. Że mogę być z tobą. Że cię obronię przed klątwą złudnej mocy. I nie dam ci nikomu powiedzieć o tym — że zrobił coś więcej niż przedstawienie. Bo powiedz szczerze — myślałeś, że się zdarzyło coś więcej. Musisz wiedzieć: mnie wróżyli w dzień, że przejrzę na nieswoje oczy.

Świat mija szybciej niż człowiek

Czasami myślał, że wolałby umrzeć podczas tamtej wojny, choć żona zabraniała mu tych myśli. Nie wiedział dlaczego, ale najczęściej nachodziły go w hipermarketach, gdy wybierając mrożonki w zimnych alejach z lodówkami, mimochodem przysłuchiwał się rozmowom młodych ludzi. Sklep był niski, w czarnym wystroju i wypełniało go białe światło jarzeniówek. Tam chodził najczęściej — do Carrefoura. Denerwował się, gdy młoda para kłóciła się przy nim, czy mogą jeść chleb z glutenem, jeśli ona ma niedoczynność tarczycy. Raz podsłuchał, jak dziewczyna mówiła do chłopaka, żeby wziął z działu chemicznego pierścień na penisa, bo z nim dłużej wytrzymuje. Spuścił wzrok i odjechał swoim wózkiem w kierunku słodyczy. Nie lubił tego sklepu, bo zawsze przeżywał w nim męczarnie zbyt wielkiej możliwości wyboru, która prowadziła do tego, że ostatecznie nigdy nie był zadowolony z zakupów, które zrobił, a pozostawał pełen żalu wobec produktów, których nie wybrał. Jednak nigdy nie chciał nawet spróbować przestać w nim kupować, bo hipnotyzował go jego modernistyczny, smukły i przeszklony wystrój oraz kosmiczna wszechdostępność dóbr.

Podczas gdy starość jego żony upływała na krzyżówkach i emocjonalnych książkach, jego upływała na spacerach, w czasie których kontemplował wrażenie, że powinien był dawno już przeminąć. Urodził się w Warszawie, w niej przeżył całe życie, jej kawałek wyrwał na chwilę z rąk okupantów w niewyobrażalnym horrorze powstania, który nigdy się nie kończył w jego poszarpanej pamięci i czerwonych snach, i w niej umrze — mimo że od dawna już jej nie poznawał. Wędrując przygarbiony, choć z uniesionym spojrzeniem, między budynkami z ciemnego, utwardzanego szkła i żelbetonu, zwieńczonymi logami marek — Mercedes, Allegro — nie mógł wyzbyć się wrażenia, że nie ma już tego świata, który on pamiętał jako swój. A w konsekwencji także i tego, za który walczył z zaciśniętymi zębami i za który miotał się po piekle z biało-czerwoną naszywką. Na ramieniu orzełek. Jest jakiś nowy. Zupełnie mu obcy i nieznany. Nie gorszy — tylko nie jego. Dziwny taki. Świat supermarketów ze znużonymi małżeństwami, które próbują zabić poczucie własnej bezcelowości wyszukanymi potrawami. Kanapki z krewetkami i mango. Wykręcił oczy, gdy usłyszał taką propozycję kulinarną w dziale z owocami, choć zmienił zdanie, gdy namówił żonę, żeby spróbowali.

„Może są mądrzejsi, ci dzisiejsi młodzi” — tak myślał, ale ich nie rozumiał.

— Zobacz — powtarzała jego żona, a ręce jej się trzęsły od choroby Parkinsona — ci ludzie są wolni, mogą cieszyć się swobodą, nawet jeśli ta oznacza jakieś częściowe ich zepsucie. Nie znają już zła. Te się zatrzymało na nas.

Miał dwadzieścia lat gdy wybuchła wojna. Poszedł do armii, a wtedy jego kulawy sąsiad, którego nie wzięli na front, bo ledwo chodził, przykuśtykał do jego domu i zgwałcił jego młodą żonę. To było zło. Dla niego największe, jakie mógł sobie wyobrazić, choć przecież widział wojnę i Żydów wywożonych ze Stawek do obozów. Potem w muzeum widział porzucone buty tych ludzi. Całe sterty. Pukle ich włosów. Przywykł do koszmarów z przegranego powstania, w których kulił się ze strachu pod gruzami, z połową twarzy zanurzoną w kałuży, bez naboi w karabinie, udając martwego obok mijających go Niemców. Ze snu często wyrywało go coś zupełnie innego. Straszliwe wspomnienie dnia, gdy po miesiącach rozłąki wreszcie znów ujrzał swoją miłość. Odnalazła go w więzieniu, skazanego na rozstrzał, zmieniony potem na zesłanie, z którego uciekł, tylko po to, by powiedzieć mu, co się stało tamtej nocy, gdy poszedł bronić kraju przed napaścią zaślepionych rasizmem ludzi znaczonych swastyką. Takie zło mogło wydarzyć się zawsze. Takie się na nich nie zatrzymało. Przed takim nikogo nigdy nie mógł uchronić ofiarą ze swojej młodości i rozszarpanej psychiki dziecka wojny. Zawsze chciał jej tak odpowiedzieć, w tych chwilach, kiedy broniła nowy świat przed jego surową oceną, ale nigdy tego nie zrobił, bo wiedział, jakby ją zabolało to ohydne wspomnienie, silniej żyjące przecież w niej niż w nim, co jeszcze bardziej go przerażało. Nie rozmawiali o tym od dwudziestu lat.

Mówił jej za to — siedzieli w parku i on czułym gestem chował jej dłonie w swoje, by ukryć ich niepohamowane drżenie:

— Nikt już nie wierzy w to, w co ja wierzyłem rwąc ciało bagnetem. Gdy pierwszy raz zabiłem, myślałem, że mnie Bóg przeklął i może przeklął naprawdę. Teraz boję się Go, bo nie wierzę w słuszną sprawę uśmiercania. Państwo, to dziwaczne słowo, znaczy co innego w moich ustach niż w ustach polityków, studentów ekonomii czy tych łysych idiotów. Honor — nie widziałem go od dawna. Duma. Cel. Znaczenie czynu. Nieoceniona wartość sprawy. Świętość symbolu i idei. Nie ma już nic z tego. Jest wieczny, przytłaczający i usypiający spokój.

Twarz mu chodziła, gdy to mówił.

— Ludzie tu chodzą po parku, sprzątając kupy swoich psów do ekologicznych worków. Ja spomiędzy tych drzew zbierałem rozerwane ciała moich martwych kolegów. Wściekam się, gdy mnie mija seksowna, wysportowana dziewczyna w skąpym stroju do joggingu. Napinają jej się uda i łydki — gdybym jeszcze umiał pożądać, pożądałbym jej nieskończenie — skacze jej warkocz jasnych włosów. Bo nie wiem, dokąd biegnie. Po co. Ona sama nie wie. Tak mi się wydaje. Kiedy byłem młody, nikt tak nie biegał. Chyba żeby zdążyć pod okop — ale wtedy na łeb na szyję, by wyprzedzić kulę. Nie umiem może po prostu tego pojąć. Kredyt na trzydzieści lat — ostatnio usłyszałem w sklepie, jak ktoś o tym mówił. Wzięli na mieszkanie, młoda para. Przez trzydzieści lat będą myśleć o tym samym. To dla nich wywalczyłem. Nie o to mi chodziło.

— A o co ci chodziło? — pyta go żona.

— O nic — dopowiada zaraz. — przecież dobrze wiem, nieraz to mówiłeś. O niczym nie myślałeś, gdy się biłeś, tylko żeby przeżyć. Wszystko sobie dorobiłeś potem. I przedtem. Była walka o wolność, ja ją zupełnie rozumiem, poświecenie dla kraju i narodu. Ale w tych chwilach, kiedy wbijałeś nóż pod pachę rannego Niemca, by go dobić, niczego nie chciałeś. Coś cię pochłaniało, tak mówiłeś, jakaś siła. Nie byłeś dowódcą, a zwykłym żołnierzem. Porywał cię ferwor bitwy jak nurt kłodę. Twoje słowa. Przestawałeś myśleć i całym sobą byłeś w centrum kataklizmu. Niebo wam się waliło na głowy, tak myśleliście, choć to były odłamki budynków. Chciałeś przeżyć. Z tobą chciałeś, by przeżyła Polska. Przeżyła. Przegrałeś wszystkie bitwy, a jednak ostatecznie wygrałeś. Co ci to dało? Czułem, że żyję — odparł krótko. Czym to okupiłeś? — zapytała jeszcze. — Niewyobrażalnym strachem i cierpieniem.

— Posłuchaj, kochanie — tak się do niej zwracał, patrząc w jej zapadniętą starczą twarz, jak we wspomnienie tego obrazu jej ślicznej twarzyczki, który kiedyś usztywniał całe jego ciało. — Jestem już bardzo stary. Co roku coś mnie dławi, gdy ludzie zatrzymują się w Godzinę „W”. Co roku jeżdżę na spotkania weteranów, celebrację naszego cierpienia. Medale już ciążą mi na piersi, uwierają. Nawet to mi już przeszkadza. Nienawidzę tych dni, bo co roku widzę, że coraz więcej z tych, którzy wtedy uniknęli diabła, już są u niego na podwórku. Wymieramy — i może już czas na nas, bo nasz świat umarł na długo przed nami. Ciężko tylko patrzeć na to. Wiem, że mój świat się skończył, bo zawsze nam to tam powtarzają. Mówią: dzięki wam mamy dziś lepszy świat, mamy wolną Polskę. Własnymi rękami podłożyliście najważniejszą cegłę pod jutro, które jest dziś. Nie czuję, się jakbym podłożył cegłę pod to, co tu widzę. Albo nie chcę czuć. Gdy jadę tramwajem, patrzę na młodego mężczyznę opartego o szybę, jego oczy są puste jak otchłań. Coś go gryzie w głowę. W oczach moich kolegów widziałem nieskończone przerażenie i ból, ale nigdy pustki. Chyba że już byli martwi. W takich chwilach czuję się odpowiedzialny. Jest mi wstyd, choć wiem, że przecież nie powinno. Mój wnuk mi mówi, że jak dorośnie, chce uprawiać wirtualne sporty. Nie wiem nawet, co to znaczy. Ja tego po prostu nie rozumiem. Chcę już umrzeć.

— Nie mów tak — słyszał w odpowiedzi.

— Mój świat, jak trudno to dziś powiedzieć, to był pręgierz — ciągnie twardo. — Czy do niego tęsknię?

— Nie, kochany — szeptała w odpowiedzi, uśmiechając się do niego pobłażliwie.

— Wszystko to jest pewnie lepsze, niż umiałem sobie wyobrazić. — Pamiętała, jak westchnął pewnego dnia, gdy z balkonu swojego mieszkania oglądali trzepoczącą na maszcie obok Arkadii polską flagę wieńczącą koniec Alei Jana Pawła

— Byłem przecież zupełnie niewykształcony, bo wojna mi nie pozwoliła skończyć szkoły, a po wszystkim już mi się nie chciało. Czasem się zastanawiam czy wszyscy starcy odnoszą podobne wrażenie, że ich świat umiera szybciej od nich — że ich dzieci są szczęśliwe, bo wyrosły na kogoś zupełnie innego niż oni oczekiwali — czy tylko ja tak myślę, bo walczyłem. Zdaje się, że nie, tylko jestem próżny, mimo wieku — mówił jakby w przestrzeń, a ona kolejny raz przekonała się w duchu, że przez głębokie bruzdy w jego twarzy, ciężko jej było już odgadnąć czy jest przejęty, czy smutny. Rozpoznawała to po tonie głosu. Zawsze mówił wolniej i poważniej, kiedy się rozrzewniał i pozwalał sobie na nostalgię.

— Fascynuje mnie ta inność, którą przyniósł koniec wojny i wolność, w porównaniu z tym, co myśleliśmy, że przyniesie — westchnął — i przeraża. Tyle lat zresztą minęło. Nie wiem, czy wybiegaliśmy myślą tak daleko. Chcieliśmy wyzwolenia, szkół, polskiej kultury dla dzieci. To wszystko mają. Nie bardzo nas zajmowało, co z tym zrobią. W głupiej swojej krótkowzroczności myśleliśmy, że może zrobią to, co i my byśmy zrobili. Dziś rozumiem tego śmieszność, ale nie umiem przecież porzucić tego, kim jestem i nie dziwić się, że już ludzi nie obchodzi to, co mnie zajmowało przecież tak doszczętnie. Po prostu im zazdroszczę — kończył. — Ostatecznie ludzie zawsze chcą młodości. Różni nas to, że ja musiałem zabijać ludzi, a oni chcą stworzyć nowych, sztucznych, mechanicznych, żeby móc z nimi rozmawiać w swojej smętnej samotności i depresji. Nigdy nie czułem się samotny i wypruty z chęci życia, choć to życie zwaliło na mnie wszystko, co najgorsze. I na ciebie. Co ty o tym myślisz, ukochana? Inaczej dziś patrzysz na Warszawę, jeszcze czulej niż zazwyczaj.

— Co mam myśleć? — odparła. — Pamiętam świat bez prądu, jak tuliliśmy się do worków z ziemniakami w ziemiance, by nie zamarznąć w nocy, bo dom rodzinny znalazł sobie już nowych, innojęzycznych mieszkańców. Tamta wioska nie była wtedy jeszcze częścią Warszawy, nie była nią przez jeszcze wiele lat. Nikt by nie uwierzył, jak wtedy wyglądał Ursus. Ganiałam krowy po polach, gdzie teraz jest galeria z twoimi ulubionymi hipermarketami. Z jednym. Na Powiślu od dawna świeciły już nocami lampy, a u nas, gdy zapadł zmrok, było tak ciemno i głucho, że można było wejść w stodołę, bo się jej nie zauważyło. Trzask gałęzi wybuchał w uszach. Świat szeleścił i świstał bez wytchnienia. Dziś nic nie słyszę poza rykiem samochodów, ale nie żałuję. Kiedy wojna się kończyła, wszystkie dzieci w mojej wioski poszły do szkoły boso, taka była bieda. Nie ma do czego wracać.

Zamilkła. On też już się nie odzywał. Opierali się o balustradę. Pociemniało przez ten czas. Rozbudzona, słaba mżawka zrosiła beton. Śledzili jeszcze chwilę wzrokiem smugi reflektorów przesuwających się po ulicy aut. Widzieli podświetlaną reklamę elektrycznej szczoteczki do zębów. Panasonic. Wystygła im herbata, którą zapomnieli wypić. Obydwojgu niewiele już brakowało, by żyć pełen wiek. Trzymali się niezwykle dobrze jak na swą dojrzałość. Tak mówili bliscy i lekarze, mimo tego, że ona jadła specjalnymi sztućcami, które nie trzęsły się, gdy trzęsły się jej dłonie — i mimo jego depresji. Oni mówili: żyjemy tam dzięki windzie. W swoim przekonaniu umierali. W innym świecie niż się urodzili, choć nazywali go tak samo. Jak być może robi każdy — przypominali sobie czasem, choć wiecznie się dziwili.

„Już czas” — szeptali do siebie w łóżku zamiast pieszczot, bo tych już zapomnieli. Już wystarczy. Żaden multikosmos ustawionych kategoriami produktów spożywczych i chemicznych marketu nie dopasuje ich starych myśli do nowego świata. Nie chcą tego.

— Lepiej już chodźmy stąd — rzuciła, odwracając się w stronę mieszkania; na chwilę oczy zalśniły jej miastem, nie pamiętał już nawet, że to możliwe — już dość.

Święta od tragedii

Ludzi bardzo denerwowało to, że wrzucała im karteczki do skrzynek na listy. Wyjmowali je lepkie, śmierdzące i brudne, popisane koślawymi literami, jakby dziecięcą ręką. Większość nigdy nie decydowała się ich odczytać, a ci, którzy to robili, wydawali się oburzeni, że ktoś taki próbuje ingerować w ich życie. Sąsiedzi słyszeli ze swoich podwórek jak właścicielka sieci salonów kosmetycznych, chodząca w skrojonych na miarę żeńskich garniturach, wydarła się pewnego dnia na męża, że ta bezdomna wiedźma raczyła napisać jej list, że ich córka zajdzie w ciążę. Nie zapamiętali tego jednak na tyle dobrze, żeby skojarzyć to z faktem, że dziewięć miesięcy później słyszeli już zza płotów kwilenie dziecka. Nikt by w ogóle nie zwracał uwagi na te pozostawiane przez nią świstki papieru, gdyby nie to, że nieludzko cuchnęły i lepiły im resztę korespondencji. Na radzie osiedla Sikorska spod trójki, która próbowała żyć z renty za brak nogi i nagabywania do pomocy własnych dzieci, krzyknęła ze swojego wózka inwalidzkiego, że może ktoś raczyłby w końcu zauważyć, że zalana wariatka zostawia ludziom w skrzynkach dziwaczne przepowiednie. Dopiero to magiczne słowo — przepowiednia — jakkolwiek zainteresowało resztę mieszkańców dzielnicy domków jednorodzinnych Kwiatowo, ale znowu nie na tyle, żeby ktokolwiek zdecydował się ustosunkować.

Czasem obserwowano ją z ganków, jak grzebie w śmiechach. Robiła to wolniej niż inni bezdomni, jakby z dziwnym jakimś namaszczeniem, choć ociężale. Dokładnie przyglądała się temu, co znalazła, a potem bazgrała w swoim lekarskim notesiku, jednym z tych, jakie musiała regularnie znajdować w śmieciach internisty spód dwunastki, i wrzucała karteczkę do skrzynki na listy ludziom, których odpady akurat przebierała. Raz, podczas kolejnej próby pogonienia jej przez dzielnicowego siłą, wrzasnęła, że robi to z wdzięczności. Zawsze wracała. Ludzie z osiedli na około mówili, że przychodzi i do nich. Niektórzy widzieli ją jak siedzi na wystającej, betonowej studzience kanalizacyjnej na polanie przy kościele i je te śmieci, co nazbierała. Rzygać się chce. Soki ze zmiękłych warzyw spływały jej na brodę i warstwy kołnierzy, ale nie widziała sensu ich wycierać. Toczyła się przez ulice jak beczka, kołysząc się na boki. Skołtunione i posklejane włosy układały jej się jak uschłe krzaki, a pomarszczona skóra sterczała na twarzy jak pogniecione prześcieradło naciągnięte na uszy. Nikt nie wiedział czy jest chuda, czy gruba, bo mimo że wyglądała jak kula, to nosiła na sobie kilkanaście warstw łachmanów i latem i zimą. Wyglądała w nich jak rozkładający się ludzik Michelina. Podejrzewano, że nigdy tych ubrań nie zdejmuje, tylko nakłada na siebie nowe, gdy jakieś zgarnie ze śmieci czy pojemników pomocowych i tak rośnie. Palce miała nabrzmiałe, ale to od alkoholu, i tylko malutkie, kryształowe, zielone oczka zdradzały, że może być drobna. Było coś majestatycznego w jej bezwiednym obrzydlistwie.

Raz zainteresowała doktora psychologii, który przyjechał na Wielkanoc do rodziny spod czwórki, bo jak powiedział: pierwszy raz widzę, żeby ktoś zbierał śmieci z czcią, jak jakaś zbrukana, choć ważna figura. Został na parę dni, wszyscy to pamiętali, i chodził po domach prosić o te karteczki, które ona zostawiła dla właścicieli czy najemców. Rzadko kto je miał, ale trochę zebrał i powiedział, że ona wróży ludziom ze śmieci. To nie ruszyło mieszkańców osiedla, choć przejęło ich, gdy dodał, że robi to na takiej samej zasadzie jak supermarkety obliczają algorytmami nawyki zakupowe klientów, by personalizować komunikację i zwiększać sprzedaż, tylko na mniejszą skalę. Analizuje odpadki, pudła, zużyte opakowania, resztki jedzenia i złom i wie, co się komu może przytrafić po jego konsumpcji i zużytych przedmiotach. Powiedziano mu, że ona to robi od lat, a on odparł, że w takim razie, może być bardzo skuteczna. Niektórzy potem z niecierpliwością czekali na te śmierdzące listy od bezdomnej baby.

Nikt z Kwiatowego nie wiedział, że ich odwiedza święta. Za to każdy bezdomny i menel w mieście wiedział, kim była. Paplano, że nigdy nic nie mówi, choć zapuszczeni starcy, którzy pamiętali początki jej upadku, twierdzili, że kiedyś była bezwstydna i wyszczekana. Klęła jak poparzona i za flaszkę brała penisa do ust. „Każda nowa warstwa ubrań ją zmieniała” — szeptali pijani, oparci o krawężniki — „aż stała się cudowna”. Z nikim się nie trzymała. Chodziła swoimi drogami, jak dziki kot i syczała na każdego, kto się zbliżył. Za nią latały stada gołębi, jakby ciągnięte jakąś nienazwaną siłą, choć nikt nigdy nie widział, by je karmiła. Dla marginesu społecznego była symbolem. Jak pomnik dawno zapomnianej jakiejś bogini pierwotnego ludu, o wielkim ciele i masywnych piersiach, odwracających uwagę od kamiennej twarzy, z której wyzierały surowe, małe oczy. Bogini, o której zaginęła pamięć i zostały tylko jej posążki i insygnia. Która już nie miała tożsamości, a tylko odbicie w kamieniu. Odrzucona przez historię, roztrzaskana przy upadku jej świata i zbrukana przez najeźdźców, którzy wyrżnęli jej lud, dla którego oznaczała miłość i płodność, potoczyła się jako brudna figura oblana nasieniem oprawców po schodach świątyni i wylądowała u stóp żebraków. Wyklęta dla wyklętych. Odtrącona dla odtrąconych. Wygnana trafiła dokładnie tam, gdzie jej potrzebowano. Pijacy i bezdomni bez wahania zaakceptowali świętość, którą inni wyrzucili na bruk. Od razu znaleźli w sobie dla niej brudną cześć.

Nikt nie umiał powiedzieć, kiedy właściwie stała się święta i jak. Czy natchnął ją duch bogini, czy od początku nią była. O takie rzeczy pytali tylko niedowiarkowie. Reszta łaziła za nią i podglądała, jak grzebie w śmieciach lub pijana samotnie tańczy w nocy przy rzece, wyjąc do odbijającego się w wodzie księżyca. Nigdy się nie zbliżali, bo wiedzieli, że nie wolno. Świat marginesu miał swojego króla, Menelaosa, którego tytuł często wędrował z jednej zalanej głowy na drugą, bo bezdomni władcy umierali z chorób lub zamarzali zimą, ale ona ­– święta, jak ją nazywali, bo nie potrzebowała imienia, które straciła w dawnej przeszłości, kiedy jeszcze nie należała do nich i którego oni nie chcieli by odzyskała, bo znaczyło by to, że ją utracili; woleli ją taką jaką, ją dostali: odrzuconą — była wieczna. Tak o niej mówiono, bo za taką ją chciano mieć, choć poznali ją ledwie piętnaście lat wcześniej. Niektórzy, ukryci w zaroślach, masturbowali się, patrząc z uwielbieniem z oddali na jej cudowną postać, bo oznaczała dla nich niezdobyte piękno, które ich zwierzęce popędy pragnęły pohańbić, choć myśl je czciła. Marzyli, by kiedyś założyła na siebie podrzucony jej sweter, w który oni wytarli swoją spermę, jakby ją tym naznaczyli i dotknęli w zakazany sposób. Bo człowiek zawsze marzy, by hańbić świętość i na chwilę stawać się większy niż najcenniejsze, choćby przemocą — a szczególnie ludzie upadli, tacy jak oni. Mówiono, że ona kiedyś była stewardessą — przed własnym upadkiem.

Przyzwyczaili się już, że jej przepowiednie są tylko odpłatą za dary. Że nigdy nie spojrzy w przyszłość, jeśli jej się wprzód nie złoży ofiary. Ofiarą dla niej były śmieci z domów w bogatych dzielnicach, z których wygrzebywała dla siebie pokarm i strzępki życia. Cokolwiek by jej więc nie dali, nie mogli przebić swym ubóstwem czegoś tak obfitego. Ślinili się więc tylko do tych kolorowych karteczek z lekarskiego notesiku, na których kreśliła przyszłość, marząc, by pewnego dnia i oni mogli dowiedzieć się, jak rozwinie się w czasie ich nieszczęście i ból. Czasem zdarzało się, że ktoś zawinął coś cennego i zaniósł jej pod stopy — naszyjnik ze sztucznych korali, nowe buty — a ona w zamian układała dla niego w słowach los na następne lata, by znał swoją przyszłość. Wyczytywała ją z ich zniszczonych twarzy i targanych przez nich gratów. Tacy żebracy, obdarowani wróżbą, często odchodzili jednak z marginesu jeszcze dalej w bok, robiąc z wiedzą to, co zawsze robili z nią tacy jak oni — odrzucali ją lub jej zaprzeczali, jeszcze głębiej nurzając się w własną tragedię. Jeden szczęśliwiec, biegnąc przez bulwar między turystami, trzymając w wysoko uniesionej ręce zapis swoich przyszłych zdarzeń, wrzeszczał, że wie kiedy umrze. W oczach miał łzy, ale nikt nie umiał poznać, czy to łzy radości, czy nieskończonego żalu. Świadkowie z podziemia, ukryci w cieniu zakamarka z wiśniowymi jabolami w ciemnych dłoniach, mówili potem, że służby zgarnęły go na wytrzeźwiałkę, a tę jego karteczkę wrzucili do śmieci. Może zapomniał, co przeczytał. Reszta snuła marzenia, co napisałaby dla nich bogini. Mylili jej prorocze słowa z osobistym objawieniem, jakby dotykiem anioła, prywatnym zwiastowaniem. Szczególnie po stracie głowy w alkoholowym cugu. W świecie marginesu krążyła legenda o dwóch chłopakach, którzy leżąc na trawie uwaleni w trupa na tyłach pustostanu po nigdy niedokończonym domu weselnym i marząc tak o zwiastowaniu bezimiennej świętej, wymyślili swoją drogę ucieczki z piekła ulicy. Ich imion też nikt nie umiał powtórzyć, ale paru upierało się, że z nimi wtedy piło.

Na osiedlu Kwiatowym mówiło się o cudzie po tym, jak rencistka spod trójki przyznała się, że na trzy miesiące przed wyleczeniem wątroby przeczytała w śmieciowej przepowiedni, że wyzdrowieje. Na dowód pokazała tę karteczkę sąsiadom, którzy przeczytali: przestałaś jeść złe tłuszcze, więc już nie będziesz potrzebować tych leków na wątrobę. Twój pies zdechnie, bo ci wyżera czekoladę. Psa udało się uratować, a niektórzy mieszkańcy osiedla uwierzyli w niezwykłą moc brudnej baby. Żebracy i pijacy widzieli tę przemianę w ich oczach, patrząc na nich przez szpary między sztachetami płotów, kiedy oni z ganków obserwowali grzebiącą w ich śmieciach alkoholiczkę, czekając tym razem z dziwnym jakimś przejęciem, którego nie umieli sobie wytłumaczyć, aż jej napuchłe paluchy wsuną do ich skrzynki pocztowej papierowy świstek z wróżbą. Ten widok rozpalił w ulicznikach nieskończoną zazdrość, bo byli niezwykle wrażliwi na punkcie resztek swojej własności, a taką była ich wiara w porzuconą i zapomnianą świętą. Byli też niezwykle porywczy, dlatego obrzucili płoty tych ludzi gównem i udając charakter pisma bogini, napisali dla nich fałszywe przepowiednie, że wszyscy zdechną, a potem wrzucili je do ich skrzynek. Nikt dziś w mieście nie umie powiedzieć, kto to zrobił, ale całe podziemie wiedziało, że przez to straciło swą boginię, bo ją po tym incydencie porwała policja i nigdy już jej nie widzieli. Zbyt wielki strach przed gniewem innych, podobnych sobie, niemających nic do stracenia ludzi kotłował się w brudnych głowach realnych sprawców, by którykolwiek coś szepnął. Niektórym i tak wyrwano za to w szarpaninach włosy z głów, sprawiedliwie czy nie, by uwolnić rozszalałe uniesienie i bezdenną gorycz po utracie świętej. Nieustannie ją wspominano i w tych wspomnieniach czczono, lecz już jej nie było między nędznikami. Ktoś na ścianie pustego kościoła wymalował sprejem jej koślawy kształt. Okrągłe ciało, wielkie piersi i malutkie kropki oczu. I tak faktycznie zamieniła się w kamień, kiedy nowi upadli, którzy stoczyli się już po jej odejściu, mogli ją poznać tylko w ten sposób. Menele nosili tam znicze i paciorki. Pod jej stopami wysychały wiązanki polnych kwiatów. Ale jej święty posąg nigdy już nie zdradził nikomu przyszłości opartej na przewidywanych skutkach używania konkretnych produktów konsumenckich i spożywczych. Choć biedacy mieli zwyczaj przyklejać do jej rysunku świstki papierów z własnymi, smutnymi marzeniami.

Podobne twarze, znajome gesty

Nie spodziewał się, że bycie królem nad królami, jakim go mianowano — choć tego nie potrzebował — oznaczać będzie dla niego, na stare dni, przede wszystkim wątpliwość. Wzrok mu słabł, nie dało się zaprzeczyć. Tracił ostrość spojrzenia już przy trzeciej parze kolumn od tronu, choć kiedyś potrafił wyraźnie dostrzec odrzwia sali i przekraczające je postaci za ostatnimi marmurowymi słupami. Medycy nic nie umieli na to poradzić poza nieustannym upuszczaniem mu krwi. W te ciężkie, wilgotne noce, cyrulicy oblepiali pijawkami jego starcze ciało, a on słabł. Tak go jednak niezwykle śmieszyło, że wyraźniej już wspominał niż widział, że czasem prychał rozbawiony własnym kalectwem, kryjąc usta dłonią ze wstydu, choć nikogo nie było wokoło. Chuchał wtedy na własną samotność, jakby na porcelanę, chcąc sprawdzić, czy jest prawdziwa i zawsze się rozczarowywał, mimo że wiedział, że gdyby okazała się kłamstwem i był w towarzystwie, popadłby w śmieszność. Nic zresztą nie miał do oglądania w tym ogromnym pomieszczeniu, na którego podłodze słońce malowało cieniami sceny z okiennych witraży, i które znał na pamięć, bo tyle lat już w nim przesiadywał, oglądając jego powolny rozkład i niewidzialne dla innych pękanie głębokich ścian, poza wizjami własnej, gwałtownej i strasznej przeszłości. Czasem widział ją tak wyraźnie i tak nieprzejednanie tęsknił do niej, do dni młodości, że zrywał się z tronu i wywrzaskiwał rozemocjonowane słowa w podłużną pustkę i wysoki, zdobiony freskiem nieba i Boga strop, tak jak wykrzykiwał je w tamtych burzliwych momentach. Wtedy z bocznego korytarza wpadał do sali sługa i ze ściętą z napięcia twarzą jęczał: Panie? A on, wytrącony z wizji własnym błazeństwem, odganiał go tylko machnięciem ręki, siadając z powrotem na tronie — zniechęcony, choć rozgorączkowany. Tron miał wysoki, wykuty w wielkim zlewie czystego, zastygłego złota. Słyszał z niego, jak fale morza rozbijają się o granit skały, na której sterczał zamek. Po podobnych, powtarzających się wybuchach, przy zwidach minionych chwil, opadał na swój tron i dyszał. Wiedział, że ten chłopak za drzwiami służebnej wnęki słyszy pewnie każde jego westchnięcie i niewyraźny szept, tak jest wyczulony w swej uniżoności i tak jest cicho przy tronie, lub po prostu tak bardzo się boi, ale nic go to nie obchodziło, bo potrafił, jak powinien król, bardzo skutecznie nie dbać o niektóre sprawy, z których zwalnia go jego potęga.

Dochodził sześćdziesiątki w swoim mocarstwie, gdzie średnia życia mężczyzn nieznacznie przekraczała czterdziestkę, bo zjadały ich choroby. Dwór bez oporów nazywałby go więc sędziwym, gdyby mu na to pozwolił, lecz nie pozwalał, bo wolał, by ludzie mówili jak dawniej — zdobywca. Miał więc, według swoich rachunków, wiele więcej do wspominania niż większość ludzi i często przywoływał przed oczy te widma przeszłości. W obronie przed sądem starości syczał jeszcze czasem: wciąż radzę miecz! Tak mawiało się w jego rodzinnych stronach, chcąc zaprzeczyć utracie sił, choć nigdy nie walczył mieczem, bo wolał włócznię — swój wierny, nigdy niewymieniony Jęzor, pusty w środku, stalowy oszczep, który tkwił zawsze pionowo po jego prawicy, osadzony na stelażu. Czasami głaskał jego zimną, niemożliwą do domycia, bladobrunatną od krwi, choć naprawdę srebrną powierzchnię opuszkami palców, przypominając sobie, z jaką furią potrafił niegdyś zatrzaskiwać wokół niej całe żylaste dłonie. Bawiła go jednak jego nienaturalna, sztucznie prosta poza i denerwowała deprecjacja jaką ta poza, według niego, oznaczała dla tej broni, która przebijała serca wojów i ich panów. Każdy, kto przeżył bitwę i oglądał pobojowisko, na zawsze zapamiętywał sterczące z ziemi czy z rozerwanych ciał powykrzywiane, nagie drzewce lub trzepoczące nieznośnie głośno chorągwie. Wały trupów uwalonych obok siebie niczym żyzna ziemia, z której wyrasta rzadki las połamanych pik. I taki właśnie przechylony Jęzor wyciągał zawsze z trucheł, którym lizał rany; nie rekwizyt — kpinę z jego siły. Osobiście zabił nim trzech króli wrogich ziem, którzy nie chcieli pokłonić się przed nim, gdy ze swą armią wędrował po świecie. Piaski dróg tarły wtedy o umęczone twarze wojska, gnane zachodnim wiatrem, a on trząsł się w swoim rydwanie, skaczącym drewnianymi kołami na kamieniach, patrząc jak u boków jego pojazdu dyndają, przyczepione na hakach, wysuszone głowy tych zamordowanych głupców, którzy śmiali sprzeciwiać się jego ostatecznej woli. Wyraźnie widział przed oczami siebie z tamtych dni, zakutanego w złoty pancerz, pod którym prawie gotował mu się jego własny pot. Nie wiedział już jednak, czy mu smakuje tamta pycha. Pamiętał swoją żelazną, niezachwianą wizję i nieskończoną przemoc, którymi formował przeszły, dziki świat, by wyglądał tak jak go może oglądać dziś do trzeciej kolumny od tronu. Pamiętał swoją pewność zapalonego młodzieńca. Wszyscy wiwatowali nad tą rzeką, do której spuścił krew z poderżniętych gardeł tysiąca rebeliantów chcących odzyskać swoje utracone na jego rzecz ziemie. Jak wszedł do niej i zanurzył się w cierpką, gęstą wodę, świętując zwycięstwo. Wyszedł nagi i czarny od tej złej cieczy. Noc była ciemna, oczy jego wojska świeciły do niego silniej niż gwiazdozbiór. On dziś, gdy to wspominał, przymykał powieki.

Pamiętał największą swoją chwilę, tę ze szczytu urwiska. W dole patrzył na niego z zadartymi brodami obcy naród. Całe tłumy ludzi upchanych ramię przy ramieniu, malutkich z jego perspektywy. Nad nimi stabilny, buczący pomruk, jak bzyczenie owadów. Nowi niewolnicy jego woli, których kraj właśnie podbił. Wspiął się na wystające głazy osuniętej ściany pałacu na wzniesieniu, który zburzyły jego katapulty i spoglądał na swoją nową własność, która mu jednak była całkowicie obca. Jeszcze brudny od znoju drogi i bitwy, w której porżnął mężów, ojców i synów tych ludzi w dole, upchanych pod skarpą jak w kurniku, wychylił się i rozkładając ramiona i napinając plecy, wrzasnął:

— Jesteście moi! I, dobra wasza, staniecie się jak ja. Dziś widzicie krew i śmierć, a razem z waszymi sercami dudni w was i strach, ale kiedyś wasi następcy podziękują moim za wasz ból, którym okupili to, że mogli stać się jak oni. — Ciarki mu szły po plecach, gdy słyszał własne, nieodwołalne słowa. — Widzę w waszych oczach przerażenie, trzęsiecie się jak płomyki świec, ale naprawdę powinniście być mi wdzięczni, gdyż przyszedłem dać wam lepsze życie! Kultura mojego kraju jest nieskończenie cenniejsza niż tego, wyświadczam więc wam przysługę, przynosząc ją tutaj. Mam też ze sobą rozwój, myśl techniczną i społeczną. Religię i wiarę. Podbiłem was, bo jestem wspanialszy i swą cudownością pragnę się podzielić. W swojej maluczkości i zacofaniu nie potraficie tego pojąć, ale to jest mój dar dla was, że wam zabiorę wasze ja i dam nasze, że zedrę z was łachmany i upchnę was w cywilizację. Będziecie pluć, kląć i skomleć, a ja będę was ciął i męczył, aż się złamiecie i przesiąknięcie w końcu tym dobrem, którym was zaleję. Spójrzcie tylko na siebie. — Widział, jak kręcą się głowy wzburzonego, ogromnego tłumu, podobnego z góry do roju robali.– Czy nie trudno utrzymać wzrok na tym plugastwie? Wyplenię wasze głupie myśli i dam wam nowe. Zabiorę wam nędzę i dam wam bogactwo. Napcham was wiedzą i moralnością, tak że sami siebie nie poznacie i będziecie szczęśliwi. Szedłem tu setki dni. — Ogromne czerwone słońce łamiące się o linię horyzontu przypalało mu skórę swą świetlistą aurą, zaschnięte błoto kruszyło mu się na brodzie. — Bo czułem obowiązek, by jako bardziej rozwinięty i natchniony, ubogacić wasze życia. Bóg kazał mi oszczędzić wam czasu i cierpienia, które by was czekało na drodze do stania się mi podobnymi. Jest moim naturalnym prawem wziąć was w niewolę jako potężniejszy. Zawłaszczając was, kontynuuję odwieczne ruchy sił świata. Radujcie się więc, bo dosięgła was łaska. Wasze kobiety staną się naszymi kochankami i żonami. Dzieci z tych związków, gdy natniecie im skórę, będą miały naszą krew. Słabi i głupi pójdą w jasyr. Będziecie patrzeć i naśladować, aż nauczycie się, jak żyć prawdziwie i pięknie. Echo waszych starców przeminie i gdy po latach przyjedzie tu mój syn, będzie miał wrażenie, że nigdy nie wyjechał z domu, choć jechał setki dni. Wtedy wypełni się moje zobowiązanie wobec świata, by go czynić lepszym. — Gwałtownie wyrwał pięść ku niebu i ryknął przeciągle: — Błogosławię was! — I zdało mu się, że lekki powiew wiatru poruszył piórami jego nierealnych skrzydeł.

Nigdy wcześniej i później nie czuł się tak wspaniale, jak w tamten upalny dzień na końcu świata, jaki znał. Prawie nie miał czym oddychać, a jednak pierś skakała mu rytmicznie, wręcz zachłannie. Czuł się przepełniony mocą, bezkarny, boski, pewny, to była jego chwila objawienia. Zstąpił dla tych ludzi jak anioł i przemówił. Wiedział o tym. Zdarzyło się już w jego zamku, że służebny chłopak znalazł go zatopionego i zaślepionego swoją wizją tamtego wybuchu własnej potęgi, stojącego na tronie z rozłożonymi rękami i nieobecnymi oczami. Widział go i słyszał, tego chłopaczka, jęczącego „Panie? Panie?”, ale nie chciał zejść ze wzniesienia. W wyobraźni dochodziło go jeszcze echo jego własnych, proroczych okrzyków. Wszystko co wywrzeszczał, spełniło się. Nie ma już dziś tamtego ludu. Utopił go w jego własnej krwi. Nie ma totemów, które mijał każdego dnia, kiedy zbliżał się do jego stolicy. Drewnianych słupów z wyrytymi w nich kolorowymi twarzami duchów. Nie ma już tamtejszych chłopców znaczonych nagrzanym prętem jak jego własność, a tylko echo ich wrzasku, które wzniecił i ich wnuki, które o nich zapomniały, czym może wyświadczyły im przysługę, bo gdyby pamiętały, może by gardziły, bo już myślały innymi myślami, które on dla nich ułożył. Na starość, gdy powracał do tamtych chwil, widział jakby więcej ich szczegółów, docierały do niego elementy minionego czasu, których zdawał się nie widzieć wtedy, lub na które specjalnie nie patrzył, prychając pod nosem. Jątrzył się do niego z wnętrza wspomnień pogłos tego nieznośnego ryku zarzynanych opornych, który wcześniej tłumił bezkresną swoją zawziętością. Jakby szło za nim stado bydła buczącego przeciągle we łzach strachu, świadomego swego nieubłaganego, żałosnego losu. Czy to możliwe, że to ich rozpacz i wstrząsające poruszenie było tym, jak mu się zaczęło zdawać po latach, gdy zniedołężniał już i zgłupiał,, co naprawdę pchało go do ruchu? Czy tylko znaczyło to jego plecy samotną, czerwoną, krwawą smugą jak piętnem dręczyciela? Nieskończenie drażnił go we wspomnieniu siebie na tamtej skarpie ten chory pomruk, który dochodził go zza pleców, choć docierający z przyszłości, bo mu przeszkadzał pławić się we własnej potędze i patrzeć na siebie jak na złotą jakąś statuę niby mitycznej istoty.

Potem, tak jak go zapamiętano, wyryto ten tekst jego przemowy w glinianej tablicy i tak wstawiono do jego głównego pałacu, by zachwycał. On sam często chodził go odczytać, zawieszonego pomiędzy artefaktami władzy jego poprzedników na tronie — ojca, dziadów i uzurpatorów. Pamiętał go dokładnie, tak jak został utrwalony, bo przez lata jego prawdziwe wspomnienie zatarło się i jego słowa zamieniły się w nim w cytat z glinianej tablicy, choć on nie zdawał sobie z tego sprawy. I z biegiem lat, gdy gromadził zmarszczki i tracił siły, zmieniał mu się kontekst tego ciągu zdań, który odczytywał z niezmiennym przejęciem. Jakby co innego zaczynało znaczyć to, co szeptał do siebie, czytając, lub jakby kto inny oceniał go mówiącego przed laty. Jakby to, że tak wiele razy powtarzał sobie te własne swoje słowa, kazało mu w końcu usłyszeć je inaczej. Na różne sposoby, piękne i wstrętne, aż w końcu coś, nie miał pojęcia co, bo nic podobnego nigdy wcześniej nie było mu znane, wyszeptało mu z tyłu głowy: jakim prawem? W jednej chwili rozbijało to jego próżność, jakby pękał dzban i obdzierało go z jego nieskończonej dumy, a on w burzliwym przerażeniu obracał się nagle, wstrząśnięty, jakby ktoś podszedł go za plecami. Ciężki zwał jego pięknej, purpurowej szaty omiatał wtedy płynnym ruchem kamienną posadzkę, a on, spiesząc się, miał nadzieję ujrzeć zjawę. Dostrzec w końcu tego ciemnego ducha, który, jak podejrzewał, zawsze chodził za nim, nie chcąc się pokazać — szepczącego jakby zlewem tchnienia z setek gardeł niezrozumiałe jęki cierpienia tamtych anonimowych ludzi, których skazał na kaźń i mękę, a których nawet nie pamiętał. Jakby chciał mu coś powiedzieć, choć on nie rozumiał co, bo wciąż był nazbyt pyszny. Wypatrywał wtedy w zakamarkach korytarza powiewu wiatru, który mógłby świadczyć, że tamtędy sunie widmo i czasami naprawdę chwytał je wzrokiem, gdy poruszyły się zasłony okna, ale nic temu nie towarzyszyło. Przeklinał wówczas sam siebie, że starość odbiera mu bezwzględność, a dwór plotkował, że traci zmysły. I nie umiał sobie przyznać, że z każdym rokiem coraz bardziej żyje pośród zwidów.

Czasami smutny, znudzony na tronie, zapuszczał się we własnych wspomnieniach o wiele za daleko. Szum pszenicy, który pamiętał z wędrówek, wracał go skojarzeniem aż do rodzinnego domu. Tam ojciec pokazywał mu mapy, które on potem rozerwał wojną. Matka śpiewała wciąż tę samą kołysankę. Lulaj, syneczku, śpij. Niewiele jednak potrafił ożywić z tego miejsca. Jakby wędrował po budynku, w którym brakowało komnat i schodów. Ludzie w nim nie mieli twarzy. Dywany nie miały kolorów. Owady nie bzyczały, lecąc. Złościły go te wyrwy w pamięci, plamy starości, którymi zachodził mu umysł, jak oczy zachodziły mu bielmem. Kroczył między tamtejszymi ścianami niezwykle przejęty, jakby szukając jakiejś tajemnicy. Pamiętał zapach mąki pośród służby z kuchni. Szorstki dotyk fartucha niańki. Trzymała go na rękach, gdy ojciec przyjmował swych przyjaciół. Przyjeżdżali do niego z ziem, które wtedy były obce, bo on był jeszcze zbyt mały, by zgarnąć je batem pod but. Choć mówili — już wtedy oczy mu płonęły. Nie wiedział, co mieli na myśli, zawsze lubił patrzeć na ojca śmiejącego się ze swymi gośćmi. Wymieniającego się z nimi podarkami. Dawali mu rzeczy, których nie umiał nazwać, a on tłumaczył potem: to dzieła ich kultury, tylko oni je pojmują, i choć dla wszystkich są piękne– dlatego mi je dali– tylko dla nich są święte. Ale właśnie dlatego je cenię. Siedzieli w pokojach na wielkich poduszkach i słudzy nosili im tace. Pamiętał, jak nagie piersi niewolnic wychylały się ku ziemi, gdy te pochylały się ku jego ojcu, by mu przekazać pełny dzban. Siedzieli wśród filarów, a on widział ich zza rozciągniętych pomiędzy nimi zwiewnych, białych zasłon. Nie rozumiał wtedy rozmów dorosłych, ale wiedział, że mówią o tym, jak żyją w jego kraju ludzie z obcych ziem. Pamiętał szczery śmiech ojca, rzędy jego drobnych zębów i jego rzadki gniew. W chwilach strasznej złości wypędzał przybyłych ze swojego domu, wrzeszcząc za nimi, by nigdy nie wracali. Szalał wtedy i pot kleił mu włosy. I pamiętał te momenty, kiedy w podobnych chwilach ojciec przechodził obok niego, wzburzony, wracając z ogrodu, gdzie chwilę wcześniej darł się jeszcze na intruzów, i rzucał do syna bezwiednie, zapominając może na chwilę, że jest tylko dzieckiem, te ciężkie, groźne słowa: czasem chciałbym odgrodzić ich murem.

Te wspomnienia rozmów ojca nakładały mu się na pamięć o późniejszych swoich kłótliwych naradach z doradcami tronu. Siedzieli na poduszkach w pozłacanej sali. Pomiędzy ludźmi, którzy wychylali do niego swoje nabrzmiałe, wzburzone i złe twarze, widział widma tamtych osób, przesiadujących niegdyś w jego domu. W oczach tych pierwszych dostrzegał nieprawdziwe odbicia drugich, wydłużone w zaokrągleniach gałki ocznej, niczym smugi na źrenicy. Pomiędzy filarami szukał opadających ku ziemi fałd lekkich, prawie przezroczystych materiałów, ale dostrzegał na ziemi jedynie ich cienie. Tylko jędrne piersi służek tak samo zamieniały się przy nim w odwrócone góry, jak przy jego ojcu, gdy podawały mu złote puchary. Mieszały mu się czasy we własnym przywidzeniu, bełtały kolory i gesty. Nawet w tym najcięższym swoim, nocnym wspomnieniu znajdował czasem zjawy, o których wiedział, że tam nie pasują — niczym goście, chociaż nieproszeni. Znalazł nawet swego ojca, patrzącego na niego przez szal wielkiej moskitiery. Wybałuszał na niego czarne oczy. Raz odnalazł twarz śledzącego go i dręczącego cienia. Zobaczył go tylko na chwilę, potem się wycofał. Z pustych nozdrzy czarnej, wyschłej czaszki wychodziły mu dżdżownice. Leżał na łóżku w gorączce, wokół jego łoża stali generałowie i mędrcy. Znad ich ramion biła słaba poświata świec, które służba unosiła, by zwiększyć widoczność. Wszyscy czekali na jego wyszeptane w malignie, ostateczne słowa. Wszyscy znali też ciężar własnych zdań, które wcześniej składali na jego małżowiny, ich wargi pęczniały od nich jeszcze.

— Nasz kraj jest zbyt piękny — mówili. — Kusi nazbyt wielu. Obcy nie chcą żyć jak my. Mniejszość musi pozostać mniejszością, inaczej rozerwie nas od środka. Jeśli nic nie uczynimy, stracimy dom, jakim go znamy. Mamy jedynie dwa wyjścia. Możemy się odciąć albo możemy po nich pójść — ich rozdygotane głosy krążyły po wieży. — Jedno i drugie jest niewybaczalne wobec nauk naszych ojców, ale, panie, wiemy już, oni się mylili. Nasze światy nigdy nie mogą się spotkać. Możemy się nawzajem gościć, ale musimy pamiętać, kto kogo odwiedza.

W tym wspomnieniu patrzył na nich wyłupionymi, zaczerwienionymi oczami i pamiętał, jak za małego jeździł z ojcem do domów tych ludzi, o których oni mu teraz mówili z pogardą i strachem, by poznać ich życie, a oni witali go uśmiechem i chlebem, mierzwili mu rękami włosy. I pamiętał, jak jeździł do nich później, gdy tych domów już było znacznie więcej i nikt nie umiał z nim mówić, bo nie znali jego języka, choć miał być ich królem. Tam pierwszy raz zobaczył totemy z wyrzeźbionymi, kolorowymi twarzami duchów. Mówili mu przez tłumacza, że nie ma, nawet w tym kraju, do którego zjechali, nic świętszego od nich, od tych wystruganych bali, choć on nie miał nawet pojęcia, czym są i nic go one nie obchodziły.

— Jeśli im się nie kłaniasz, jesteś zły — powiedzieli mu poważnie, a on zrozumiał, że nie żartują, mimo że wiedzieli, że on może kazać ich wychlastać jak wieprze — całą wioskę.

Zawieszona nad nim moskitiera jawiła mu się niczym całun. Zdawało mu się, że jego doradcy przyszli go pożegnać, że zaraz ma umierać. To może jego ostatnia decyzja. Wiedział, czego chcą od niego. I czuł, jak mu cierpnie język, gdy stara się zebrać ślinę, która by mu pozwoliła wyszeptać odpowiedź. Nie miał siły na zbyt wiele. Rozumiał, że oczekują od niego tylko jednego z dwóch słów. Mur lub wojna. Ale jemu twarz się zapadła, spiął się cały i resztą sił rzucił: kto chce żyć jak my, może zostać, reszta won. I tak miało pozostać. Wysłuchano go, bo nikt nie miał mocy się sprzeciwić. Nie było ani muru, ani wojny. I dopiero później, gdy pomylił się z aniołem zwiastującym rozwój, patrząc na plecy uciekających wygnańców, pomyślał, by na wszystkie ludy prószyć swoje brudne pierze. A w cieniu, który wtedy rzucił, siedząc na koniu na górce usłanej kwiatami, pierwszy raz uśmiechnęła się do niego ta ciemna zjawa, która miała go śledzić już zawsze, choć on nigdy nie pamiętał tego dnia.

Czytanie historii z perspektywy bestii

Matka, wspominając jego dzieciństwo, zawsze mówiła, że nie chciał się rozglądać zanim przeszedł przez ulicę. Znalezienie pracy, która naprawdę dawała mu satysfakcję i dotarcie do momentu, w którym mógł powiedzieć o sobie, że zaczął rzeczywiście żyć, kosztowało go trzy epizody depresyjne i serię podłużnych blizn wyrytych na lewej piersi brzytwą do golenia, wyszarpniętą z maszynki Philips. Prowadził kanał na YouTube i bloga, na których relacjonował własne doświadczenia z kultywowania swojej odwiecznej, choć budzącej wątpliwość pasji, jaką było wystawianie samego siebie na dziwaczne eksperymenty.

Świat nazywał go influencerem, bo zarabiał na reklamach, które w imię marek wpychał przed oczy swoim odbiorcom, ale sam siebie miał za współczesnego poszukiwacza przygód. Robił to po części dlatego, że szukał sposobu na zaspokojenie swojego nieposkromionego, głupiego wręcz głodu adrenaliny, ale głównie (choć nie chciał tego przyznać nawet sobie i pozostawało to dla niego do pewnego stopnia nieuświadomione) dlatego, że znacznie zwiększało to jego szanse na przygodny seks z kobietami poruszonymi jego ekstrawaganckim i bogatym życiem. Mimo że w rzeczywistości było to po prostu życie szaleńca. Ta łatwość w nawiązywaniu stosunków seksualnych pozwalała mu również na swobodniejszą realizację swojej fantazji, jaką był seks dwóch mężczyzn z jedną kobietą. W takich przypadkach zazwyczaj dzielił się tymi kobietami z facetem, który akurat pracował jako jego kamerzysta. Ta jego rozwiązłość seksualna, która szybko wyszła na jaw ze względu na jego niemałą popularność, przysparzała mu najwięcej krytyków, którzy łatwo przechodzili od argumentacji, że dopuszcza się i szuka niecodziennych aktów płciowych, do twierdzeń na temat tego, jakim złym jest człowiekiem. Pozostała krytyka dotyczyła głównie tego, że niebezpośrednio nakłania młodzież do niepotrzebnego narażania zdrowia i życia.

Podejmował się przedziwnych rzeczy, bo to, co go naprawdę interesowało w życiu, choć nie umiał tego do końca ubrać w słowa, to było przekraczanie granic. Jego najczęściej wyświetlanym filmem był materiał, w którym — przy współpracy z National Geographic –odwiedził pierwotne plemię amazońskie, by przystąpić do jednej z sesji przeobrażenia chłopca w mężczyznę. Podczas tego obrządku przez dziesięć minut wykonywał rytualny taniec w rękawicach pełnych mrówek, których siłę ukąszenia porównuje się z postrzeleniem z broni, i po których ukąszeniu ból nie przechodzi przez co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Dwunastoletni chłopcy z tego plemienia muszą powtarzać ten rytuał dwadzieścia razy, by stać się mężczyznami. On podczas swoich jedynych dziesięciu minut przechodził przez stany omdlenia do prawie całkowitego postradania zmysłów. Robił jednak na sobie masę przeróżnych innych eksperymentów, za które brał niemałe pieniądze, i które miał nadzieję, że w końcu go zabiją, bo chciał umrzeć, robiąc to, co kocha. Za głoszenie tego również niezwykle go krytykowano, jakoby nie cenił wartości życia i nie chciał starać się przeżyć jak najdłużej i chwalić podobnej postawy, jak powinien, według jego przeciwników, robić rozsądny człowiek. I tak na przykład przez trzy miesiące uczestniczył w programie przejmowania kontroli nad własnym systemem nerwowym Wima Hofa i medytował z nim i innymi praktykantami nago na tafli lodowca. Ten jego materiał został zablokowany przez YouTube, ponieważ nieskrępowanie obnażał w nim swojego penisa, mimo całkowitej aseksualności tego aktu i kilku milionów wyświetleń, które nabił film. Uczył się także medytować w Tybecie, by potem relacjonować na żywo, nieustannie przez tydzień, jak oddaje się transom w prawie całkowitej ciemności, praktycznie niczego nie jedząc i nie pijąc, wystawiając się jedynie na deprywację sensoryczną, halucynacje i odchodząc od zmysłów w, jak to określał w tytule streamu, poszukiwaniu Boga lub innego doświadczenia mistycznego. W sieci krążyło jego aroganckie stwierdzenie, że sporty ekstremalne znudziły mu się po trzystu skokach spadochronowych, które to stwierdzenie niektórzy komentowali jednak krytycznie, zresztą zgodnie z prawdą, utrzymując, że to nawet nie wystarczy, by móc uprawiać windsuitflying. W każdym razie Red Bull odrzucił jego prośbę o sponsoring, dlatego przestał wyskakiwać z samolotów.

„Nigdy nie sądziłem, że najbardziej przerażająca rzecz, jakiej się dopuszczę, będzie miała miejsce w bibliotece” — brzmiał tytuł ostatniego artykułu, który opublikował na swoim blogu, i po którym zamilkł na kilka miesięcy, co mu się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Od czasu tej publikacji fani nie mieli z nim żadnego kontaktu. Niektórzy pisali w komentarzach, że pewnie wreszcie uzyskał plusa na teście AIDS, a inni, że chyba wreszcie zmądrzał. Jego wpis dotyczył relacji wideo z debaty filozoficznej w Toronto na Toronto’s MindsStorm, podczas której jeden z profesorów zachęcał słuchaczy do czytania historii z perspektywy oprawcy, który to apel on postanowił wykorzystać jako inspirację do swojego kolejnego eksperymentu na sobie samym. Zakupił przez Sieć razem osiemdziesiąt książek historycznych dotyczących drugiej wojny światowej, beletrystykę napisaną z perspektywy nazistów i wspomnienia oraz dzienniki snów więźniów obozów koncentracyjnych, po czym ogłosił, że nowy eksperyment, którego się podejmie, i którego nie może się już doczekać, będzie polegał na półrocznym, prawie nieustannym czytaniu tych treści na głos z uwzględnieniem emitowania ambientowych fal mózgowych w celu stymulacji uwagi i użycia sensorycznych technik kontemplacyjnych dla, na ile to możliwe, pełnego wcielenia się w skórę katów przez niego samego i słuchaczy. Performance, relacjonowany na żywo na podobnej zasadzie jak jego poprzednie medytacje w ciemnościach, zyskał patronat i finansowanie Biblioteki Narodowej jako akcja promująca czytelnictwo zaangażowane, choć nikt nie chciał naprawdę uwierzyć, że ktoś będzie chciał oglądać jak ktoś inny godzinami czyta, nawet na głos, mimo znacznej popularności ekscentrycznej osoby, której dotyczył temat. W środowiskach mocno lewicujących dało się słyszeć głosy, że nowy pomysł znanego i chyba niedouczonego influencera zakrawa na popularyzację faszyzmu. Jego odpowiedź na podobne, niedorzeczne zarzuty, składała się z dwóch cytatów profesora ze wspomnianej debaty z Toronto: „Niemcy byli najlepiej wykształconym narodem przed wojną, a jednak to właśnie oni stali się mordercami, więc raczej nie chodzi tu o wykształcenie…” i „Człowiek powinien czytać historię z perspektywy oprawcy, by zdać sobie sprawę i przerazić się tym, że pod skórą i warstwą uspołecznienia zawsze jest potworem”. „Na tym przecież polegała lekcja wielkiej wojny i na tym ugruntowały się Prawa Człowieka” — dodał już od siebie w tym swoim ostatnim tekście — „że człowiek przestraszył się sam siebie, swojego okrucieństwa i bestialstwa, i stwierdził, że nigdy już nie może sobie ufać. Czas może to przypomnieć.”

Nikt nie mógł tego wiedzieć, bo nie miał bliskich — ostatnia partnerka zostawiła go jeszcze podczas jego drugiego epizodu depresyjnego, argumentując swoją dezercję brakiem zrozumienia dla jego fascynacji dzielenia się nią z innymi mężczyznami, a matka zmarła na torbiel mózgu. Ale również dlatego, że nie umiał należycie przekazywać swoich uczuć publicznie i na wizji, mimo że w materiałach, które publikował, widzowie dostrzegali jego niezwyczajne, niespokojne poruszenie, ale temat, którego się podjął, przejmował i pochłaniał go dogłębnie. Pierwszy raz bowiem miał wrażenie, że przeprowadza eksperyment nie tylko na sobie, ale i na całej swojej widowni, a do tego w dobrym, w jego wierze i odwrotnie do wiary krytyki, celu. Doszło do tego, że przygotowania do jego jedynego w swoim rodzaju, nudnego performance’u, zaczynały go dosłownie podniecać, choć nie w seksualnym sensie, mimo podobnego ucisku w podbrzuszu. Co uważniejsi followersi wypisywali w komentarzach pod filmami, że na materiałach wideo widzą w jego oczach jakąś niebezpieczną furię. Może to ta zachłanna pasja, która zaczęła go spalać, sprawiała, że nie widział szaleństwa w tym, czego się podejmuje, a mianowicie półrocznego, nieustannego czytania na głos dla ludzi przed odbiornikami wideo. W jego naiwnym wyobrażeniu miało to wyglądać w ten sposób, że będzie praktycznie nieustannie czytał, śledzony okiem kamery, z przerwami na sen i posiłki, a widzowie będą dołączać do niego, by słuchać lektury, kiedy będą mieli na to ochotę, na przykład po pracy czy w przerwach od zajęć. Może ostatnie trzeźwe myśli podpowiadały mu jeszcze, że to nie jest inicjatywa, która porwie tłumy i nikt nie będzie mu towarzyszył nieustannie w eksperymencie — bo temat nie jest w żaden sposób rozrywkowy, jak to bywało z niektórymi jego poprzednimi projektami, a ma na celu coś wręcz odwrotnego i trudnego: wywołanie w sobie metafizycznego niepokoju własną kondycją bestialskiego zwierzęcia — w każdym razie ich nie posłuchał.

Stały kadr streamu obejmował jego samego usadowionego na wygodnym fotelu z czerwonym obiciem, mały stolik i pustą, chropowatą, białą ścianę, tak aby inne elementy wyposażenia wnętrza nie rozpraszały niepotrzebnie słuchaczy, których celem powinno być jak najgłębsze wczucie się w postaci zbrodniarzy. Na stoliku stała emitująca ciepłe, pomarańczowe światło lampa, której siła intensyfikowała się i słabła w regularnych cyklach oddechów ludzkich, żeby podświadomie skłonić widzów do synchronizacji z wideo, choć przez długi czas jego intencje w tej kwestii były niejawne. Przekonywał też odbiorców, że gdy poczują się zmęczeni, mogą śmiało zamknąć oczy i starać się jedynie słuchać jego słów i emitowanych fal o częstotliwości śpiącego mózgu, puszczanych z głośnika zgodnie z pełnymi cyklami śnienia. Zanim zaczął czytać pierwszą książkę — Zwykli ludzie. 101. Policyjny Batalion Rezerwy — 1 stycznia, w dzień początku eksperymentu, ostrzegł jeszcze swoich widzów, że nie ponosi odpowiedzialności za skutki ich ewentualnej traumy i że teraz następuje czas, w którym mają przestać być sobą i wyobrazić sobie, że zamiast tego są normalnymi obywatelami Trzeciej Rzeszy pod początkowym i rosnącym wpływem polityki Adolfa Hitlera.

Przez dwa miesiące eksperyment cieszył się małą popularnością i w przeliczeniu na zyski z reklam i spieniężania wyświetleń zdecydowanie się nie opłacał. Na forach zagorzałych fanów buzowała jednak dyskusja, w której widzowie wymieniali się spostrzeżeniami, że dostrzegają wyraźne zmiany w postawie, twarzy i sposobie czytania autora performance’u. Pojawiały się także głosy, z których wynikało, że niektórzy odbiorcy, regularnie oglądający stream, doświadczają nieprzyjemnych myśli i lęków. Zaczynali oni bowiem, podczas długotrwałego wczucia w wysłuchiwaną lekturę, faktycznie zanurzać się w tożsamość morderców, przez co doświadczali, jak to sami określali, czegoś w rodzaju psychologicznego szoku, myląc fikcję z jawą i uświadamiając sobie, że gdzieś pod skórą naprawdę drzemie w nich możliwość, podobnego jak przedstawiane w odczytywanych w eksperymencie książkach, okrucieństwa. Ktoś pisał o powtarzających się snach, w których regularnie katuje zwierzęta. Parę wpisów dotyczyło spostrzeżenia słuchaczy, że mimo wcześniejszej całkowitej niezdolności do wyrządzania krzywdy i agresji, a możliwe, że nawet obrony przed nią, doświadczali drgawek uciechy pomieszanej z przerażeniem na skutek przyłapania się na własnych myślach dotyczących wściekłej nienawiści do współpracowników czy mijanych na chodniku przechodniów. Ich autorzy utrzymywali jednak prawie jednogłośnie, że to zachwianie przekonania o własnym dobru, jakie ich dotknęło, całą siłą wręcz rozpaczliwie pchało ich do wspierania humanitarnego współżycia społecznego, jakby w próbie obrony przed poznaną, własną zdolnością do okrutności. Użytkownik forum o pseudonimie Adwo napisał, że już zaczął regularnie wspierać schronisko dla bezdomnych zwierząt ze swojej dzielnicy. W tych relacjach zdecydowanie przeważali mężczyźni, gdyż, jak wynikało z wpisów kobiet, nie potrafiły one wczuć się w oprawcę podczas wysłuchiwania scen gwałtów, których często dopuszczali się bohaterowie przedstawianych lektur, przez co cały obraz swojej przybranej tożsamości ulegał u nich częściowemu rozbiciu. Jedna anonimowa fanka słuchowiska napisała jednak, że popłakała się, gdy po procesie sądowym zobrazowanymw jednej z książek, powieszono okrutną więźniarkę z Auschwitz, z którą utożsamiła się do tego stopnia, że znała jej codzienny rozkład zajęć z pilnowania ludzi w ich przedłużającym się cierpieniu. „Wiedziałam, że jestem zła, bardzo zła” — pisała jakby była tą osobą z przeszłości — „i niezwykle mnie to przerażało, ale przecież nie chciałam umierać, co po zastanowieniu przeraża mnie tylko jeszcze bardziej.”

Ten ostatni wpis na blogu, po którym publiczność straciła kontakt z autorem performance’u, ukazał się trzy miesiące od rozpoczęcia słuchowiska. Wpis miał rozpaczliwy ton, w którym twórca wyjaśniał chaotycznie, że nie mógł już dłużej czytać, bo drgał na samą myśl o treści, jaką w siebie wtłoczył, i że ostateczna decyzja o zawieszeniu projektu wcale nie przyszła do niego jeszcze po wizualizacji wcielenia się w policjanta, który wyprowadza w pole nagą, ciężarną kobietę i strzela jej w tył głowy, ani w łowcę dzieci wyrzucanych przez rodziców z malutkich okien pociągów zagłady w nadziei na ich przetrwanie, ale kiedy w trakcie czytania studenckiego podręcznika historii zrobiło mu się autentycznie smutno, że upadł Berlin.

„Nie wiem, kim jestem” — napisał, co inni ocenili jako tani chwyt marketingowy. Nikt nie umiał wytłumaczyć jednak, dlaczego po zniknięciu autor nie wyłączył streama, który przez kolejne trzy miesiące wciąż wyświetlał pusty fotel na tle białej ściany i pulsującą małą lampkę nocną. Świadkowie ucieczki narratora cyklu z przed kamery utrzymywali do tego, co zresztą można było potwierdzić w powtórce filmu, że gdy ten nagle poderwał się z fotela i zbiegł bez wyjaśnień, szybciej nawet niż zdążyły ucichnąć ostatnie wypowiedziane przez niego słowa — „genetyczna niewspółmierność” — widzieli w jego oczach łzy wściekłości.

Na koszt państwa

Wymyślił prawie całe swoje życie, będąc w ostatniej klasie szkoły podstawowej i spełniło się dokładnie wszystko, co wtedy ułożył sobie w głowie. Lubił myśleć o własnym losie jako kierowanym przez strategię jego młodzieńczej woli. Młodzieńczej wtedy — teraz już mocno dojrzałej. Stawiało go to przed nim samym w bardzo atrakcyjnym świetle osoby decyzyjnej, która dysponuje imponującymi umiejętnościami roztaczania kontroli.

— Wielu powiedziałoby, że takie cechy czynią mnie wzorowym samcem — szeptał niekiedy narcystycznie do lustra, poprawiając krawat; lubił je białe, kojarzące się z czystością. — Niestety, niewielu ma okazję poznać, jak wiele potrafię naprawdę.

Na tym bowiem polegała cała skuteczność jego siły — że ją ukrywał. A ukrywał nie tylko przed żoną i dziećmi, ale może nawet przed całym społeczeństwem, w szczególności własnymi wyborcami. Gdyby musiał opowiedzieć swoją historię, brzmiałaby ona na pewno porywająco, może wręcz niewiarygodnie, choć niektórzy zapewne zarzucaliby mu, że w pewnych aspektach: „nieczysto”. Z jego własnej perspektywy, a znał on przecież swoje życie najlepiej, byłby to jednak zarzut bezpodstawny, ponieważ dziecko z rodziny na granicy ubóstwa, z której pochodził, nie miało żadnej innej opcji na złamanie swojego przeznaczenia biedaka i cierpiętnika, osoby zdolnej jedynie zamienić się we własnych, przegranych, choć w jakiś niewypowiedziany, prosty sposób, szczęśliwych, rodziców, niż poprzez granie wbrew regułom. A przynajmniej nie mógł inaczej on, który ani nie garnął się do nauki, ani sobie za dobrze z nią nie radził. Radził sobie za to doskonale z tym, czego potrzebował dla własnego sukcesu, to jest: z pozyskiwaniem świadczeń majątkowych poprzez wykorzystywanie swojego wizerunku osoby przezroczystej.

W kręgach ludzi obeznanych z polityką uchodził za posła nijakiego — obecnego, choć niezaangażowanego. Nikt nie podejrzewał, że to postawa obrana strategicznie, pozwalająca budować własną opinię medialną człowieka godnego zaufania, bo niesplamionego jakąkolwiek kontrowersją. Taki zabieg zresztą możliwy był tylko w kraju, gdzie prawie każdy rządzący miał w swojej karierze jakiś dwuznaczny epizod, a wokół niego większość wisiała na „hakach”. Niemniej, jeśli przeprowadzony prawidłowo — niezmiernie skuteczny. Profil polityczny miał wyjątkowo prosty, mimo iż również obrany z rozmysłem: umiarkowanie konserwatywny, populista, katolik, mąż, ojciec, fan piłki nożnej. Jego renoma „czystego” pozwalała mu być niezwykle elastycznym. Przywódcy jego ugrupowania (aktualnego, bo te czasem zmieniał) mogli łatwo delegować go do różnych istotnych z ich punktu widzenia komisji, kongresów, grup decyzyjnych i ministerstw jako medialny gwarant przejrzystości i zaufania dla suwerena, czyli społeczeństwa. Do tego, bardzo sprytnie, postanowił nigdy nie ubiegać się o wpływy. Władza zupełnie go nie interesowała. Co także było kwestią kalkulacji. Lepiej skupić się na jednym celu i w całości czerpać z osiągniętych wyników, niż dzielić włos na czworo i mieć po troszku, czyli nic, z wielu. Dlatego nie tylko nie żądał dla siebie stanowisk, ale wręcz ich odmawiał. Takie zagranie czyniło go dla partii kimś jeszcze bardziej atrakcyjnym. Jej zarządcy mogli bowiem zagrywać medialnie zaufaniem, które wzbudzał, jednocześnie uwzględniając go w projektach politycznych dopiero jako drugiego bądź trzeciego polityka, który dodatkowo nic za to nie chciał — i to z własnej woli. Nie chciał oczywiście teoretycznie. Miał bowiem z tego aż nadto tej jednej rzeczy, której pragnął. Taka sytuacja miała dla niego zresztą jeszcze jedną bardzo ważną zaletę. Całkowicie zdejmowała z niego odpowiedzialność i ogromny nakład pracy. Jako polityk, którego zdanie liczyło się dopiero drugo lub trzeciorzędnie, nie męczono go przesadnie wywiadami, rzadko zapraszano do telewizji i, co najważniejsze, nie oczekiwano od niego tworzenia innowacyjnych rozwiązań. A jeżeli projekt się nie udał — wina spadała na jego pierwszoplanowego kolegę. On zapewniał jedynie, nieważne czy inicjatywa upadnie, zakończy się fiaskiem czy sukcesem, że zostanie przeprowadzona względnie „uczciwie”. To jego wycofanie, niezaangażowanie i stanie z boku niezwykle ułatwiało mu utrzymanie swojej opinii „czystego”. Jeśli nie musiał za dużo tłumaczyć przed kamerami ani pilnować wprowadzanych w życie zmian, nic nie groziło zachwianiem jego pięknego wizerunku uczciwego mężczyzny, który wyrósł z chłopca z biednej, wiejskiej rodziny. Mógł zatem śmiało uchodzić za kogoś kto nic nie robi, ale przez to nigdy się nie plami. Ludzie widzieli go w telewizyjnych relacjach, stojącego za innymi politykami, jego głowa wystawała gdzieś ponad ramieniem kogoś ważniejszego. Był, choć się nie wyróżniał. Miał zatem wystarczającą rozpoznawalność, by w połączeniu z własną, nienaganną renomą, mógł bez skrępowania realizować swój dziecięcy, choć bardzo konkretny plan.

Siedział na tarasie swojego letniskowego domu z bali, który postawił na działce niedaleko rodzinnej wsi i domu, w którym, patrząc w telewizor, wymyślił niegdyś swoją przyszłość. Koił go spokój jesiennej, wielobarwnej natury — rzędy drzew szykujące się, by zrzucać na zimę swoje liściaste sukienki. Za tymi drzewami okrąg jeziora. Prawie nieruchoma tafla zimnej wody. Na wystających kamieniach pochylone czaple. Przyjechał odpocząć. Nie miał za wiele czasu, tego samego dnia musiał wrócić jeszcze do Warszawy — pewnie nocą. Po wyjściu z zebrania w Ministerstwie Infrastruktury nie wrócił nawet do domu ani nie przebrał się z garnituru, tylko od razu ruszył S7 ze stolicy w kierunku Olsztyna i przy Olsztynku odbił w rodzinne strony. Mazury. Wysłał tylko żonie SMS z jakimś błahym wytłumaczeniem. „Przedłuży nam się dziś”. Chciał być sam. Siedział w szarym garniturze na drewnianym krześle z podbiciem, inhalując się czystym, prawie odurzającym powietrzem, na które nie stać było wielkie miasta z decyzji ich polityków zarządzających finansami, bo zawsze istniała według nich jakaś bardziej paląca potrzeba niż oddychanie. Mały brzuszek wypinał mu nieco marynarkę. Siwiał już. Niemożliwy do dogolenia szron zarostu pokrywał podłużne policzki. Uchodził za przystojnego. Nie nosił wąsów, by uwspółcześnić wizerunek.

Lubił wracać w to miejsce, bo przypominało mu ono i wyostrzało jego dziecięcą wizję życia, która pokierowała całym jego dalszym losem. Pamiętał dokładnie, gdy jako piętnastolatek stał samotnie w pokoju jego malutkiego, rodzinnego domku, spokojnie przyglądając się omawianej żywo w telewizji aferze politycznej. Chodziło o nieudokumentowanie wyprowadzone z budżetu pieniądze, które miały nielegalnie lub niemoralnie — już nie pamiętał — trafić na konta posłów ówcześnie rządzącej partii. Ta partia nie miała dla niego znaczenia. Rodzice byli w polu. Ciężkie PRL-owskie meble, stare kryształowe wazy i białe firaneczki z kwiecistym motywem nachylały się nad chłopcem wpatrzonym w odbiornik i świadkowały rodzącemu się w jego głowie, niecodziennemu planowi na życie. Kalkulował bardzo chłodno. Jeśli komuś udało się wyprowadzić pieniądze podatników bez większych konsekwencji, w przyszłości może udać się to ponownie. On musi tylko znaleźć się tam, gdzie będzie ku temu okazja i pomiędzy ludźmi, którzy mu to umożliwią. Może nawet nie raz. Tak da się nieźle żyć. Musi po prostu sprawić, by przyjęli go do siebie ci, którzy akurat są blisko pieniędzy. Stać się takim, jakim go będą chcieli — przynajmniej z wierzchu. A jeśli zmienią się okoliczności — zmieni się on. Wszystko wydaje się proste. Wystarczy się dopasować. Wystarczy robić, co powiedzą. Wystarczy stać z boku. Wystarczy być przezroczystym. I jakkolwiek naiwna nie byłaby ta wizja, spełniła się całkowicie. Niewiele ją później musiał poprawiać, by utrzymać aktualną.

Chodziło mu więc tylko i wyłącznie o pieniądze. I w ich pozyskiwaniu potrafił być diabelnie skuteczny. Choć jego skuteczność opierała się też na fakcie, że nie chciał za wiele. Chciał bardzo dużo, ale nie do przesady. W swoim położeniu musiał martwić się właściwie tylko o jedno: by nigdy nie przyłapano go na wyprowadzaniu środków z kasy państwa. To bowiem w oczywisty sposób zniszczyłoby społeczny obraz jego pięknej przezroczystości i niewinności, który tak skrupulatnie budował. Stał się więc mistrzem znajomości i realizacji technik wyłudzania i prania brudnych pieniędzy. Królem korupcji. Sposobów miał wiele. Na przykład zatrudnienie się w podmiocie finansowym bez rozliczania za sprawowanie jakichkolwiek obowiązków. A więc zawarcie umowy, która sprowadzała się dla niego do otrzymywania pensji bez podejmowania żadnych działań. Brzmi może nieprawdopodobnie, ale jest jak najbardziej do zrobienia. Często zresztą lepiej było dla całego takiego podmiotu, by jako osoba niekompetentna nie angażował się w zadania, niż żeby coś zepsuł i naraził projekt. On jedynie świadkował swoim wizerunkiem. Rzadko jednak używał tej metody, gdyż istniało — niewielkie, ale jednak — ryzyko wykrycia. Dużo bezpieczniejszą metodą było premiowanie. Nic więcej jak regularne, wysokie premie za wykonywanie swoich obowiązków w danej dziedzinie dokładnie tak, jak wykonywało się je zawsze, z dodatkowym medialnym komplementem podkreślającym uzasadnienie ich przyznania. Do jego ulubionych metod należało jednak zawyżanie faktur. Niezwykle prosta technika, którą on i jego wspólnicy mogli z łatwością stosować w Ministerstwie Infrastruktury — na przykład przy dokonywaniu płatności dla firm wykonujących zlecenie państwowe. Usługa kosztuje odpowiednią kwotę, płaci się za jej wykonanie więcej i dzieli nadwyżką. Prawie nie do przejrzenia. Czasami zdarzało mu się wystawiać faktury na usługi tylko pozorne, nigdy nie wykonywane, w celu czystego transferu środków. Istniała również możliwość odsprzedawania kontraktów pomniejszym, tańszym wykonawcom. Metoda pozwalała na właściwe nieograniczony ciąg przekazywania zobowiązań, uwzględniając uszczuplenie środków na ich wykonanie, aż do osiągnięcia absolutnie minimalnej kwoty koniecznej do zrealizowania przedsięwzięcia. Czasami też to, co zostało, nie starczało i trzeba było jechać po kosztach i jakości usługi, ale za to winę ponosiła już firma, na której zakończył się „przetarg”. Do tego miał zapewniony darmowy transport i podróże. Oraz pensję i dietę poselską. Dysponował więc całym arsenałem środków umożliwiających mu pozyskiwanie nielegalnych funduszy i używał ich z rozmysłem odpowiednio do zaistniałych okoliczności. Nie liczył, ile w sumie wyprowadził środków z kasy państwa, od dawna jednak ukrywał swoje rozliczenia majątkowe, by nie zdradzić się z milionowym majątkiem. Ukrywanie prawdy i manipulacje były jednak tym, na czym znał się najlepiej, więc niczym się nie przejmował. W końcu takiego siebie sobie wymyślił. Takim sobą chciał się stać jako dorastający chłopiec.

Nigdy nie przeszkadzała mu świadomość tego, że całe jego życie to kłamstwo. Co więcej, świadomie wybrał je jako swoją rzeczywistość i uważał, że dobrze na tym wychodzi. Moralność miał w dupie. Wyzbył się jej, kiedy rodzice nie mieli pieniędzy, by kupić mu nowe ubrania, żeby miał w czym iść do szkoły. Kiedy chodził głodny na stołówkę tylko po to, by patrzeć jak inni uczniowie jedzą swoje obiady i posilić się iluzją cudzego pochłaniania i konsumpcji, bo jego rodziny nie stać było na wykupienie dań dla syna, a pomoc społeczna nigdy nie dotarła do jego wsi. Kiedy wszyscy szli się bawić, a on gonił krowy do obory, żeby je wydoić i mieć co pić poza lodowatą wodą ze studni. Kiedy nie umiał skorzystać z prysznica w domu kolegi, bo nigdy wcześniej nie widział takiego urządzenia na oczy. Kiedy zdał sobie sprawę, że upokarza go w oczach społeczeństwa fakt, że chodzi srać do wychodka –że nigdy nie miał w domu ubikacji. Kiedy się z niego śmiali, że śmierdzi gnojem. Szanował fałsz swojego życia do tego stopnia, że się z nim utożsamiał. Wiedział, że jego czystość i dobroduszność to jawna nieprawda, ale ubierał się w nią jak w najpiękniejszy smoking, bo mu dawał godność i dobre życie. A kiedy ktoś znów próbował zadrwić z niego, śmiał się zapleciony w swoją bezgraniczną fatamorganę, bo wiedział, że może temu komuś odpowiedzieć, kiedy tylko zechce, choć tego nie robił, by się nie zdradzić i by być jeszcze bardziej cynicznym i bezwzględnym: a ja okradłem ciebie i całą twoją rodzinę i okradam regularnie i żyję za wasze jak pan i nic z tym nie możesz zrobić i nawet tego nie wiesz, bo jesteś tak mały. Bo ja jestem panem korupcji. Jestem hersztem bandytów.

Zamykał swoje kłamstwo wokół siebie tak szczelnie, że nie przebijała się przez nie nawet jego żona ani dzieci. Dalszej rodziny nie uznawał, chyba że ze strony żony. Nigdy im oczywiście nie zdradził, i nawet nie zamierzał, tego, co i jak naprawdę robi. Nie nawiedziła go nawet podobna myśl. Co więcej, ta kobieta i te maluchy kochały go nie za to, kim był, a za kogo go tylko uważały. Jemu to jednak zupełnie nie przeszkadzało, bo dzięki temu miał piękną żonę i wykształconych potomków o cudnej przyszłości.

— Ja korzystam teraz — mówił sobie, kiedy czasem nachodziło go pytanie, czy nie powinien iść do spowiedzi, bo był w końcu wierzący (jedyny spadek po rodzicach) — może zapłacę za to piekłem, ale warto. A może Bóg wybaczy. Przecież nieskończone Jego miłosierdzie. Przecież zrozumie dramat biednego chłopca. Zaufanie i rozmiłowanie we własnym fałszu pozwalały mu na wiele ustępstw wobec samego siebie. Mógł na przykład bez skrupułów zdradzać żonę z prostytutkami (choć nie robił tego często, bo wiele go kosztowało ich milczenie, a w swojej chciwości pozostawał skąpy), tłumacząc sobie, że ona przecież i tak nic o nim nie wie, a to tylko jedno kłamstwo więcej, tylko jeden grzech.

— Ona w ogóle nie wie, kim jestem — mówił do siebie. On sam już nie wiedział. Gubił się. Ale właśnie w tym zagubieniu widział dla siebie nadzieję — bo jeśli zapomni prawdy, to kłamstwo będzie jego nową prawdą. Dlatego wymazywał ze świata tę prawdę o sobie tak sprawnie, jak tylko potrafił, żeby w przyszłości nikt nie podejrzewał nawet, że w ogóle istniała. Tego pragnął. Jego dzieci, którym da bogate życie i komfort, jakiego sam nie znał, całkiem o nim zapomną, a zapamiętają jedynie iluzję swego ojca. Wspomną go jako czystego, niewinnego, nieskażonego, pracowitego, zasłużonego dla spraw państwa, dla ludzi. Stanie się w ich pamięci jeszcze lepszy niż planował. Lepszy niż wymyślił sobie tamtego popołudnia, gdy wymyślił całe swoje życie.

Gdy czasem popił i zacietrzewiał się we własnej próżności, wołał w pustym, wypełnionym rzeźbami, wielkim domu na Białołęce:

— To za moich chłopskich przodków! Zemsta! Za pańszczyznę, za niedolę, za znój! — myląc już może własne obrzydlistwo z bohaterstwem. W rzeczywistości jednak wcale tak nie myślał. Jego chłopskie pochodzenie w ogóle go nie obchodziło i wszystko robił wyłącznie ze względu na siebie. Nigdy nie zasmucił się faktem, że wybrał dla siebie rolę przezroczystego, nijakiego i niezaangażowanego, jak ducha, jak zjawy — wręcz przeciwnie — rechotał, że zrobił to tak dobrze. Że tak wspaniała jest płachta, którą zasłania swą prostotę. I że wszystko mu się udało, co uknuł w swojej chłopięcej głowie lata temu, w ruderze na wsi — że będzie kłamał i kradł. Gdy dziś patrzył w odbicie wyłączonego, plazmowego telewizora i przypominał sobie siebie sprzed dziesiątek lat, patrzącego w mały odbiornik na relację z afery politycznej, myślał bez skrępowania — udało się. Uciekłem.

Rewolucja antydemokratyczna

Sześćdziesiąt lat później. Wstał z kanapy i zaczął chodzić w tę i z powrotem pomiędzy siedzeniem a niziutkim szklanym stolikiem IKEA, na którym stały kubki z kawą, stary, czarny, półautomatyczny Colt Government 1911 kaliber.22, jakieś dokumenty i trójkątny odbiornik domowego asystenta SI Alexa. Wyglądał dziwacznie, chyba każdy by go tak określił, mając do wyboru tylko jedno słowo. Niepokojąco przystojny, dojrzały brunet o włosach czarnych jak smoła, jakby pochłaniających światło, w wielkim, przesadzonym, puchatym, jasnym futrze, w jakim widuje się tylko ekscentryków lub szukających sensacji celebrytów, i idealnie skrojonym na miarę granatowym garniturze pod spodem. Poruszał się całkiem swobodnie i lekko, wręcz radośnie, choć jakby ostentacyjnie, podkreślając swoją władzę. I dlatego te niepozorne ruchy tak przerażały usadzone w fotelach po drugiej stronie stołu, związane linami konopnymi małżeństwo. On był trzecim premierem V Rzeczypospolitej Polskiej wybranym z ramienia partii neosocjaldemokratycznej, pięćdziesięciotrzyletnim utytułowanym dyplomatą, a ona wysłużoną psychoterapeutką, która wycofała się z zawodu po otrzymaniu społecznej łatki żony głowy państwa i uniemożliwiający dalszą pracę rozgłos. Ta decyzja przyszła jej trudno, ale jak sama powiedziała: „I tak byłam już zmęczona”. Wypatrywali się w tego paradującego przed nimi, wystrojonego dziwaka, wiedząc, że za nimi stoją cicho jego zamaskowani ludzie z wymierzonymi w oparcia ich foteli karabinami maszynowymi. W głowach mieli obrazy prujących meble kul.

— Wasze SI poczęstowało mnie już kawą, więc możemy przejść do interesów — rzucił spokojnie brunet. Jeżeli lepiej się z tym poczujecie — kontynuował — to chciałem wam powiedzieć, że chłopaki wcale nie trzymają was na muszce, jeśli tak to sobie wyobrażaliście. Nie przyszliśmy tu po przemoc. Właściwie mamy jej już dość. Tak naprawdę nigdy jej nie chcieliśmy. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że szybko się dogadamy, szczególnie że wierzę, że poinformowano was, że udało mi się już przekonać prezydenta. Na wstępie chciałem tylko zaznaczyć, że zdziwiło mnie, jak łatwo unieszkodliwić ochronę najważniejszej osoby w państwie. Nawet tę zrobotyzowaną. Za przeszklonymi drzwiami werandy rozciągała się gęsta noc warszawskiego Mokotowa. Zbliżały się święta zwiastowane kolorowymi lampkami na domach.

Nigdy wcześniej go nie widzieli, choć doskonale znali jego postać, bo przez ostatnie miesiące społeczeństwo i media żyły poczynaniami jego podziemnego ruchu, który nazywano antydemokratycznym. Oni sami, to znaczy on i ci, którzy uwierzyli w jego wersję rzeczywistości, nazywali się po prostu techrewolucjonistami. Dziennikarze śledczy i służby prześwietlały go kilkakrotnie na wylot, próbując znaleźć w jego przeszłości i tożsamości podpowiedzi w kwestii tego, co skłoniło go do powołania do życia organizacji przestępczej z tak skrajną wizją i co z faktów o jego historii można by wykorzystać, by powstrzymać go lub ośmieszyć. Szperając w jego dokumentacji, agenci i redaktorzy nie mogli pozbyć się wrażenia, że wydają się w jakiś sposób podejrzane, choć nikt nie umiał powiedzieć dlaczego. Jakby coś im umykało. Urodzony w Poznaniu w roku 2078 z Izabeli i Jana Rozwadowskich, zmarłych w wypadku samochodowym i pochowanych na cmentarzu komunalnym nr 2 Janikowo w roku 2101. Od małego zafascynowany technologią komputerową, co potwierdzało ukierunkowanie nauczania i zdobyte certyfikaty. Poza tym samouk. Brak wyższego wykształcenia. Całe życie zawodowe zatrudniony jako koder oprogramowania. Zwycięzca konkursu na projekt rozszerzonej empatii robotów. Nigdy nie był żonaty. Widywany jako gość na opłacanych podwarszawskich orgiach. Kilkukrotnie nagrany w towarzystwie członków organizacji przestępczych. Raz notowany za posiadanie silnych narkotyków halucynogennych. Poza tym nic ciekawego. Wszystko na swoim miejscu: akt narodzin, brak aktu chrztu przewidywany dla rodziny ateistycznej, świadectwa szkolne, kopie wykupionych polis ubezpieczeniowych, biletów samolotowych i kolejowych, cyfrowe odbitki paragonów za zakupy większe niż 10 tysięcy netto gromadzone zgodnie z rozporządzeniem Sejmu z roku 2060, dokument zameldowania w Ząbkach na ulicy Rychlińskiego 2, dom obok szpitala psychiatrycznego, tańszy ze względu na lokalizację, świadectwo i pozwolenie na posiadanie dwunastu w pełni świadomych, zhumanizowanych robotów o dużej mocy obliczeniowej. Standardowy obywatel wyższej klasy średniej z kręgu IT. A jednak dziennikarze i policjanci lustrujący jego charakterystykę dzielili między sobą dziwne przekonanie, że czegoś w tym wszystkim brakuje. Jakby ktoś, choć wydawało się to niemożliwe, bo w dokumentacji niczego nie brakowało, sprytnie ukrył przed nimi jakiś istotny szczegół. Jak napisał Antonii Suchecki, słynny redaktor naczelny Głosu Teraźniejszości, w swojej rubryce czołowej: „Gdyby nie to, że boję się, że nagle wyrośnie mi za plecami, jak wyrastał już wielu, powiedziałbym, że sam mógłbym wymyślić takiego terrorystę”. Nic więcej nie znaleziono.

Powszechnie przyjęła się narracja, jakoby był kimś na miarę niezwykle skutecznego i charyzmatycznego przywódcy sekty, mimo że postulaty jego ruchu były nadzwyczaj rzeczowe i dalekie od jakiegokolwiek mistycyzmu. Jako organizacja działali nadzwyczaj sprawnie. Pojawiali się zawsze tam, gdzie najmniej się ich spodziewano, siejąc chaos i destabilizację, jednocześnie obierając sobie cele, których błahość nikt nie posądziłby o późniejsze konsekwencje, które wywoływały. Raz wywrócili cysternę z mlekiem na autostradzie A1, blokując ruch i tym samym transport na jednej z głównych arterii kraju na dwadzieścia cztery godziny, co przyczyniło się do ekonomicznego zachwiania małych firm po dwóch stronach Polski i dotkliwej niedostępności dóbr konsumenckich. Innym razem zhakowali lokalny system wyborczy, doprowadzając do sytuacji, w której zwyciężył kandydat, który nawet nie istniał, choć reprezentujący go aktor zjawił się w ratuszu miasta, żądając należnych mu z demokratycznej woli mieszkańców przywilejów. Aresztowano go dopiero po dwóch dniach, kiedy zdemaskowano fałszywość jego dokumentów tożsamości. Udało im się też nielegalnie ominąć system zabezpieczeń najpopularniejszego portalu newsowego i przez tydzień niepostrzeżenie nękać mieszkańców Krakowa fałszywą informacją reklamową o domniemanych — niezwykłych — zdrowotnych i społecznych następstwach aktualnie proponowanego (przez nich samych) miejskiego projektu obywatelskiego. Miał on polegać na wstawieniu do parków szalenie drogich, pięknych, złotych, głębokich ławek, który to projekt ostatecznie dzięki tej promocji przegłosowano, po czym okazał się całkowitym marnotrawstwem pieniędzy na niewygodne siedzenia, które burzyły estetykę natury i stanowiły doskonałe miejsce na nocleg dla bezdomnych. W końcu przyznali się także, że Władysław Zanioch, ultrapopulistyczny poseł niezrzeszony, który dostał się do Sejmu obiecując ludziom wszystko, co tylko chcieli usłyszeć i który stawał potem na głowie, by przepchnąć nieopłacalne ustawy, których realizację zagwarantował nieświadomym ich dalekosiężnych, katastrofalnych skutków wyborcom, to ich żartobliwy performance. Więc, chociaż przyczyniali się do zniszczeń i nie bali się używać przemocy, nigdy nie posuwali się do czegoś, co jednoznacznie określiłoby ich jako „zbrodniarzy”. Co więcej, im dłużej działali, tym bardziej zauważalne stawało się, że ich motywem przewodnim jest raczej próba ośmieszenia nieudolności państwa i napędzającego go systemu, niż bezpośrednia krzywda.

— Wiecie — kontynuował, wywracając oczami — chyba każdy czuje, że już czas na zmianę. Nawet pan, panie premierze, musi przyznać, że koniec końców nie jest pan w stanie ogarnąć, a tym samym kontrolować, całego nawału informacji i wydarzeń, które składają się na dzisiejszą rzeczywistość. Czyli, inaczej mówiąc, politycy tacy jak pan nie mają już racji bytu. Przestaliście się sprawdzać i być potrzebni. Po tym, jak rozwinięta technologia z promów kosmicznych uratowała ludzkość i planetę przed katastrofą klimatyczną wysysając nadwyżkę CO2 z atmosfery i składając ją w podziemnych magazynach, wszyscy już się poznali, że to nie dzięki politykom wciąż żyją. Co więcej, przez nich prawie wymarli. Stosujecie przestarzałe, druzgoczące rozwiązania. Jesteście dinozaurami w nie swojej epoce. Po prostu nie nadążacie za rozpędzonym światem. Ale ja nadążam. — Uśmiechnął się pięknymi, białymi zębami. — I oto jestem, by pomóc. Zgodzi się pan ze mną, panie premierze?

— N i e. — Usłyszał. krótkie, gardłowe wzburzenie.

— Oczywiście, może się pan denerwować — kontynuował, chodząc dalej w tę i z powrotem między kanapą i stolikiem — przecież nie rozmawiamy w komfortowej sytuacji, no i w końcu mamy tu taki mały, współczesny zamach stanu. Niech mi pan jednak powie, panie premierze — zatrzymał się i nachylił nad politykiem — pana dom, czy jest mądry? Dyplomatę zdziwiło to pytanie, nawet lekko zadrżał z powodu jego obraźliwej nieważności i niedopasowania do sytuacji, ale ze zmarszczonymi brwiami odparł szybko:

— Smart, tak, przecież widzisz.

— A widzi pan — ciągnął dalej niezrażony zamachowiec — a samochód?

— Automatyczny — odpowiedział mu syk zdenerwowania

— No tak. System grzewczy, lodówka, pralka, szczoteczka do zębów, kalendarz, mapa, nawigacja, zrobotyzowani pracownicy pańskiej firmy produkcyjnej? Nie musi pan odpowiadać. Widzi pan, panie premierze, to retoryczne pytanie, ponieważ wiem, że wszystko w pana życiu jest zautomatyzowane, dokładnie tak samo, jak i w życiu zdecydowanej większości obywateli. Co więcej, zapewne nie wyobraża pan już sobie życia bez tych wszystkich udogodnień. I bardzo dobrze. Po to są, by z nich korzystać. Nie po to budujemy przecież maszynę, która robi coś lepiej od nas samych, żeby potem się z tym własnoręcznie użerać. No więc, skoro już pan rozumie, o co chodzi, panie premierze, mogę powiedzieć, że przyszedłem tu, żeby poprosić pana o podpisanie dokumentu, w którym zrzeka się pan nadanej mu przez społeczeństwo władzy na rzecz technologii, która zrobi to za pana dużo lepiej, szybciej i skuteczniej. Tak, smart państwo.

Bury kot zamiauczał w głębi mieszkania, patrząc z regału z książkami na uzbrojonego bojówkarza. Wszyscy rozejrzeli się wytrąceni z rytmu napiętej sytuacji, a potem brunet w futrze zaśmiał się łagodnie. Podniósł ze stołu Colta Governmenta i naciskając jego czubkiem na papier na stole, przesunął dokument w stronę premiera Rzeczypospolitej.

— Chyba nie wierzysz, że tak po prostu uwierzę w te twoje brednie i to podpiszę? — polityk wydał się wręcz rozbawiony — Twój pistolet nie robi na mnie wrażenia, łachudro.

— Wydaje mi się, że robi jednak na pańskiej żonie, panie premierze — odciął się rewolucjonista, spoglądając na rozdygotaną kobietę — zaczęła się jakby trząść. Nie zapominajmy też, że na górze śpi pańska późno urodzona — może za późno, jak na pana wiek i standardy konserwatywnej narracji politycznej, które pan reprezentuje — nastoletnia córka. Nie ma potrzeby, by naznaczać ją piętnem traumy. Nie ma też potrzeby, by skazywać na cierpienie i rozpacz rodziny pańskich obezwładnionych ochroniarzy. Nie ma również dłużej potrzeby ciągnąc dalej tej komedii z wiarą w szczególną wartość człowieka i jego przywileju władzy. Nastawiana na dobro i zrównoważony rozwój kraju i narodu nieświadoma maszyna algorytmiczna nie tylko rozwiąże problem wszystkich urzędów, biurokracji, znienawidzonej polityki, korupcji, populizmu, kolesiostwa, kumoterstwa, ograbiania państwa, istnienia władzy dla przedłużania władzy i innych ohydztw, ale nie chcąc nic w zamian i prawie nigdy się nie myląc, będzie podpowiadać obywatelom rozwiązania dla spraw ekonomicznych i społecznych na podstawie analizy danych, których cała armia ludzi nie zdołałaby nigdy nawet ze sobą zestawić. Już czas pójść krok naprzód, panie premierze. I tak ma pan szczęście, że to pana historia zapamięta jako ostatniego premiera polskiego rządu, który słusznie przyznał wreszcie, że demokracja, jako narzędzie wybierania populistów i nadawania znaczenia głosom ludzi niemających pojęcia o rzeczach, o których mają decydować, jest już przeżytkiem i świat potrzebuje nowego rozwiązania. A rozwiązanie jest gotowe. Stworzyli je naukowcy i programiści. Wiem, że trudno jest zrzec się władzy i przywilejów. Że nie leży to w ludzkiej naturze. Wręcz przeciwnie. To dlatego niekiedy zmuszeni jesteśmy użyć przemocy, którą się tak brzydzimy. Staraliśmy się jednak przeprowadzić rewolucje najmniej krwawo, jak tylko było to możliwe. System obliczał i dyktował nam ruchy, które dla zwykłych ludzi były nie do przewidzenia i zawsze byliśmy krok do przodu. Komputer wyliczył, jak przeprowadzić zamach stanu na jak najmniejszą liczę ofiar. Nawet obliczył ich dokładną ilość. Sześć. Odkąd rozpoczęliśmy działania, w ich wyniku zginęło pięć osób, w tym kierowca tej już sławnej cysterny z mlekiem, który był naszym człowiekiem. Nieszczęśliwy wypadek. Naprawdę chciałbym, żeby system pierwszy raz się pomylił i nie było szóstej ofiary, więc proszę, panie premierze, niech pan wreszcie podpisze ten dokument.

Polityk obrócił się nagle. Tak mocno, jak tylko pozwalała mu na to krępująca go konopna lina i syknął do bojówkarzy, których dostrzegł kątem oka za swoim satynowym fotelem, opartych o karabiny samopowtarzalne Ar-15–Dlaczego go słuchacie!? Nie słyszycie, co chce zrobić? To szaleniec! Jestem głową tego kraju. Pomóżcie mi i ojczyźnie! Odpowiedział mu jednak tylko spokojny, niski głos mężczyzny stojącego poza polem jego widzenia– Nie słuchamy jego, tylko wyliczeń Matki Polki.

— Co takiego, czego? — wyjąkał widocznie zdziwiony dyplomata.

— Kwantowego systemu operacyjnego bezbłędnie przetwarzającego w sekundę więcej danych niż pan byłby w stanie przez miliony swoich żyć — z głębi pokoju dobiegła poważna odpowiedź.

Premier powoli odkręcił się z powrotem na swoje miejsce. Ubrany w futro uśmiechnięty mężczyzna czekał na niego cierpliwie.

— Więc jak? — zapytał rozbawiony.

— Nie! — polityk rzucił tylko jedno, stanowcze słowo.

— Może żona pana namówi, wygląda na przestraszoną, ale może chciałaby dodać coś od siebie? — terrorysta bardziej stwierdził, niż zapytał — Coś z kobiecej natury, na co my nie wpadliśmy.

Kobieta popatrzyła na niego przerażona. Widziała jak zalewa go żółte światło jej salonowych lamp i jak jego krzykliwa przystojność kontrastuje ze spokojem nocy za oknem i nieświadomością bogatych sąsiadów. Cała aż drżała, doszczętnie przejęta napiętą, burzliwą sytuacją, ale w końcu szepnęła, cichutko, jakby niepewnie

— Jak zdołał pan przekonać prezydenta?

— Oh, to bardzo proste — usłyszała natychmiastową odpowiedź w momencie, gdy spotkała się wzrokiem ze swoim zszokowanym mężem — Zgodził się ze mną. Zadziwiające, potrzebowałem zgody wojska, Sądu Najwyższego, służb specjalnych, jego i pana, panie premierze, i ze wszystkich tylko on jeden podpisał dokument zrzeknięcia się władzy bez przymusu.

— Dlaczego? — dotarł go jeszcze roztrzęsiony głos kobiety.

— Powiedziałem mu, że sztuczna inteligencja, która od teraz będzie nami rządzić, jest bezstronna — szybko wyjaśnił brunet — Nie obchodzi jej, kto ma jakie poglądy, ucina wszelkie spory polityczne, ekonomiczne i światopoglądowe, podejmując najkorzystniejszą, dalekowzroczną decyzję dla ogółu społeczeństwa tylko i wyłącznie na podstawie dostarczanych jej danych. A tych dostarczymy jej, ile tylko się da. Wszystkie, jakie będą możliwe. Medyczne, wojskowe, tajne, osobiste, prywatne i tak dalej. Wszystko połączone siecią informatyczną scentralizowaną w zdywersyfikowanym procesorze głównego komputera. Wszystko jako cena za bezpieczeństwo, równość i stały rozwój. Maszyny pracują lepiej od ludzi. Teraz będą też lepiej rządzić. A ludzkość będzie korzystać. Polska będzie. Polacy.

— To jakieś absolutne brednie! — premier zawył wściekle, szamocząc się w fotelu.

— Obudzi pan córkę — skarcił go rewolucjonista, wymachując bronią. — Na początku prezydent również wydał się nie do końca przekonany — kontynuował ciepło — ale wtedy zapytałem go o następujący przykład: wyobraźmy sobie — ciągnął uradowany, wracając do swojej przechadzki między kanapą i stolikiem — że jesteśmy politykami partii opozycyjnej w rządzie bez większości. W kraju jest głęboka zapaść systemu zdrowia i wszyscy domagają się natychmiastowej reakcji rządu w postaci jakiejś ustawy pomocniczej. Partia rządząca przygotowuje naprędce dokument zapewniający finansowanie z długu, ale, żeby go przegłosować, potrzebuje wsparcia opozycji. Nie jesteśmy głupi i wiemy, że sklecony na kolanie papier to w dalszej perspektywie finansowa katastrofa, która wspomoże docześnie upadające szpitale, ale później odbierze najuboższym i klasie średniej jej przyszłe, ciężko zarobione pieniądze i zdrowie, a placówki medyczne zostawi w jeszcze gorszym stanie ekonomicznym i zaopatrzeniowym niż dotychczas, do tego z kolosalnymi długami, bo ktoś przecież musi za to zapłacić. Specjaliści ostrzegają przed ryzykowną ustawą, ale naród domaga się działania, bo nie ma gdzie się leczyć. Jak głosujemy? Mamy dwa wyjścia. Jeden: nie dajemy ustawie przejść i wywołujemy ogólnospołeczną furię przeciwko politykom, zarówno rządzącym, jak i nam. Dwa: dajemy ustawie przejść, zatajając jej druzgoczące konsekwencje, by uniknąć zachwiania poparcia i zaufania dla politycznych reprezentantów. Oczywiście, jeśli rozumiemy politykę, a pan, panie premierze, myślę że rozumie ją jak nikt, mamy tak naprawdę jedynie jedno — to drugie — wyjście. Jeśli bowiem wybierzemy pierwsze rozwiązanie, demokratyczne społeczeństwo nigdy już na nas nie zagłosuje, pamiętając nas jako tych, którzy odmówili pomocy głównej partii, chcącej nieść pomoc ludziom w potrzebie, czyli jako tych, którzy odwrócili się od cierpiących obywateli. To polityczne samobójstwo. Zatem, jak partia rządząca, z oczywistych względów również chcielibyśmy przepchnięcia dokumentu. Wniosek z tego jest prosty: politycy nigdy nie rządzą dla państwa, tylko dla siebie. Głównym celem władzy jest podtrzymanie władzy za wszelką cenę. Demokracja jest więc jedynie festiwalem kłamstw i ukrywania nadużyć. Do tego takim, który służy tylko i wyłącznie utrzymaniu próżnego przeświadczenia maluczkich, że „ich głos ma znaczenie”. Już nigdy więcej tak nie będzie. Nie będzie żadnych partii, żadnych sporów ani mniejszego zła. Będzie tylko surowa, wykalkulowana na podstawie ton danych decyzja systemu, jakie jest najlepsze, długofalowe rozwiązanie konkretnego problemu. Gdyby system miał uczucia i świadomość, pewnie by się obraził na te słowa, ale skoro nie ma, powiem: można go porównać do kalkulatora — tylko na tyle skomplikowanego i potężnego, że nikt nie rozumie, jak działa. I zawsze ma rację. Ale, panie premierze, staram się być miły, lecz moja cierpliwość się kończy. Świat to państwo, chce się zmienić. Dzieli go od tego tylko pański podpis. Już za chwilę nikt nie będzie musiał się dłużej kłócić o politykę. Więc proszę… — znów podsunął krańcem pistoletu dokument bliżej polityka.

— Prezydenta naprawdę przekonała ta bajka? — spytał zniesmaczony dyplomata.

— Może też trochę karabin maszynowy — usłyszał w odpowiedzi.

— Jesteście zwykłą organizacją terrorystyczną — rzucił nagle premier, łypiąc na rewolucjonistę wściekłym wzrokiem.

— Jesteśmy przyszłością. Jesteśmy nową technoreligią — zaintonował przystojny brunet — Podpisuj, bo rozwalę twojej żonie łeb — syknął w końcu ostro, celując w byłą psychoterapeutkę czarnym Coltem Governmentem. Rozdygotany polityk zasyczał w odpowiedzi: przecież nie potrzebujesz żadnych papierów, by przejąć władzę siłą! Och — usłyszał wesołe westchnięcie rewolucjonisty, który rozłożył przy tym nonszalancko ramiona — Potrzebuję, by przejąć w miarę legalnie…

Dopiero wiele lat później, stosując zaawansowaną technikę deszyfracji, udało się rozwiązać zagadkę dziwacznej tożsamości Emisariusza, jak po transformacji nazwano charyzmatycznego przywódcę antydemokratycznej rewolucji, która z nadzieją złożyła władzę w „rękach” maszyn, czyniąc tym samym z Polski drugi w Europie kraj rządzony przez algorytm. Postać Jana Hektora Rozwadowskiego, jak naprawdę się nazywał, uznawana była w panującym systemie za ojca założyciela nowego porządku opartego na przetwarzaniu danych. Ekscentrycznego, szalonego wizjonera, który zamachem stanu przyniósł lepsze czasy. Coś jak niegdyś Piłsudski, choć po latach rewolucję antydemokratyczną oceniano dużo pozytywniej niż rządy marszałka. Głównie ze względu na wyraźnie odczuwalne efekty dobroczynnego wpływu na życie ogromnej i niezgłębionej inteligencji samouczących i aktualizujących się na bieżąco maszyn nastawionych na ludzkie szczęście i rozwój. W strefie politycznej, ekonomicznej, społecznej, emocjonalnej, cielesnej, mentalnej, fenomenalnej, duchowej i każdej — bo wszystko brały pod uwagę w swoich kwantowych wyliczeniach; całą sieć relacji oddziałujących na życie człowieka, znając go dużo lepiej niż on sam siebie. Rzadko kiedy słyszało się więc zwrócone przeciw Emisariuszowi racjonalne głosy krytyki.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.