E-book
29.4
drukowana A5
46.89
Mad

Bezpłatny fragment - Mad


Objętość:
86 str.
ISBN:
978-83-8126-208-8
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 46.89

Zuzce, bez której nie byłoby Mad

Agnieszce, bez której nie byłoby tej książki

Magdzie, dla której ona jest

Wystrzeliła dwa razy. Drugi raz właściwie niepotrzebnie. Pierwsza kula uderzyła stwora tuż powyżej prawego oka, druga niewiele wyżej. Dwumetrowe monstrum zrobiło jeszcze kilka kroków, zatoczyło się w baletowym piruecie i wyciągając łapy przed siebie upadło trzy metry od swego zabójcy. Dziewczyna opuściła broń. Schowała ciężki pistolet do kabury na biodrze, podeszła do ofiary. Wiatr na dachu trzydziesto piętrowego wieżowca w centrum Warszawy nie ułatwiał poruszania się. Pochyliła głowę, i sięgając po nóż kucnęła koło ścierwa. Kudłate stworzenie, nie żyło. Tył jego głowy przypominał rozbity arbuz. Leżał na brzuchu, i z niemałym trudem udało się jej przetoczyć go na wznak. Podważyła ostrzem niedźwiedzio — wilczą paszczę, i sprawnym ruchem usunęła język. Dowód wykonanej pracy. Dwie eleganckie dziurki po kulach ziały czernią jak niedomknięte oczy.

Kiedy weszła do gabinetu Prezesa Konsorcjum przebiwszy się wcześniej przez redutę sekretariatu, musiała sprawiać wrażenie postaci z horroru. Pojedynek na dachu był jedynie sceną finałową dłuższej batalii stoczonej na całym ostatnim piętrze. Nawet nie chciała myśleć jak firma pokryje straty materialne wywołane jej działaniami na tej kondygnacji. Zresztą nic jej to nie obchodziło. W rozoranej pazurami kurtce, krwawą szramą na nodze, potarganymi blond włosami i (przede wszystkim) rozmytym makijażem, sprawiała wrażenie aktorki filmów klasy C z lat czterdziestych. Rzuciła przerażonemu człowiekowi krwawy ochłap na lśniące biurko.

— Mój czek…

Drżącymi rękami sięgnął do szuflady, wyjął książeczkę. Zanim wypisał wszystkie dane, zdążyła uspokoić oddech i nieznacznym ruchem poprawić włosy. Podał jej wypełnioną kartkę. Biorąc ją w dwa palce, by nie zabrudzić krwią, obdarzyła Prezesa jednym ze swoich wieloznacznych uśmiechów.

— Ma pan moją wizytówkę?

Przytaknął skwapliwie pokazując jakby w obronie, kartonik z dwiema jedynie linijkami tekstu. Na samym środku, większą czcionką napisano MAD, pod spodem, mniejszą, widniał numer peigera. Skinęła głową i opuściła gabinet obrzucając ostatnim spojrzeniem wzburzoną obrończynie sekretariatu.


Kiedy opuszczała miasto było grubo po dziesiątej wieczór. Zrealizowała czek, doprowadziła się do porządku w hotelowym pokoju i przespała parę godzin. Gdy wstała około siódmej, na monitorze peigera znalazła numer telefonu. Kierunkowy wskazywał Lublin. Zgodnie z przyjętą zasadą to ona oddzwaniała do potencjalnych klientów. Wyciągnęła się na łóżku, sięgnęła po telefon. Połączenie uzyskała po dwóch sygnałach.

— Mad — powiedziała po prostu.

— Mam dla pani zadanie — odezwał się męski głos z drugiej strony. — Pilne.

— Lublin?

— Też, ale pewnie i okolice.

— Adres?

— Proszę czekać w Parku Saskim. Znajdę panią

Połączenie przerwano. Mad wzruszyła ramionami. Nie była w Lublinie od dwóch lat. Miała tam znajomych. Właściwie znajomą. Jedną.

Jechała pustą o tej porze drogą. Ciężki Fat Boy dostojnie pożerał kolejne kilometry. Granice miasta przekroczyła koło północy. Przetoczyła się z hukiem przez Sławinek, minęła gmach KUL — u. Skręciła w Lipową i robiąc pętlę zatrzymała się na Krakowskim. Na poddaszu paliło się światło. Nie zawiadamiała, że przyjeżdża. Miała po prostu nadzieję, że jej jedyna przyjaciółka będzie w domu. Wprowadziła motocykl na podwórze i z sakwami na ramieniu wspięła się po schodach.

— Matylda?

Ruth otworzyła szerzej drzwi.

— Nie dałaś znać, że wpadniesz…

— Cześć Ruth — Mad spokojnie weszła do środka — Byłam w pobliżu…

Ruth uśmiechnęła się znacząco. Doskonale wiedziała, że Matylda nie należy do osób, które wpadają tak, bez powodu. Nawet do najlepszej, i o ile się nie myliła, do jedynej przyjaciółki.

— Fajnie że jesteś — powiedziała — Tyle, że wiesz… Ja zaraz wychodzę… Rozumiesz?

— Nie ma o czym mówić — Mad położyła sakwy koło kanapy. — pozwól mi się tylko odświeżyć Pogadamy nad ranem, jak wrócisz.

Ruth kiwnęła gęstą grzywą krótkich czarnych włosów, uśmiechnęła się. Były zupełnie inne, choć widać było pewne podobieństwo. Wątła, na pozór bardzo delikatna czarnowłosa Ruth, i tryskająca energią Matylda o blond czuprynie i nienagannym mimo podróży makijażu. A jednak były do siebie podobne. Jak siostry. Różnica leżała jednak gdzie indziej. Wcale nie w wyglądzie czy charakterze. Różnica była zdecydowana. Ruth w dzień spała, w nocy zaś tkała gobeliny i wychodziła jeść, polować. Matylda nie miała nic przeciwko gobelinom, ale na tych, którzy nocą wychodzili polować, polowała ona. Zresztą, nie tylko na tych. Różnica była zasadnicza. Ruth była Wampirzycą, Mad — Łowcą…


Ruth delikatnie potrząsnęła ramieniem Matyldy. Było jeszcze ciemno gdy wróciła Za dwie godziny wstawało słońce. Nie miała wiele czasu żeby pogadać z przyjaciółką. Dziwna to zresztą była przyjaźń i Ruth wiele razy zastanawiała się, dlaczego w ogóle jeszcze trwa. Dlaczego Mad, najlepiej opłacana Łowczyni w tym kraju, nie urżnie jej kiedyś głowy tylko dlatego że ktoś jej za to zapłacił? Nie była tego warta? To nie to. Ale teraz Matylda przyjechała do Lublina. Znała ją od bardzo dawna, i doskonale wiedziała, że na sto procent sprowadziło ją do tego miasta jakieś zadanie. Matylda nie jeździła darmo. Wolała całymi dniami siedzieć w hotelowej saunie i popijać drinki, niż po próżnicy tłuc się od miasta do miasta. Teraz mogła sobie na to pozwolić. Teraz tak. Ciężki Harley którego zresztą kupiła, od Ruth nie musiał już pokonywać tysięcy kilometrów w poszukiwaniu pracy dla swej pani. Teraz Mad była firmą. Znaną i cenioną firmą szczególnie po okresie tak zwanego Przebudzenia, kiedy wszelkie potworności przestały się trzymać Strefy Cienia i wylazły na świat. A teraz Matylda była w Lublinie…

— Matylda — Ruth jeszcze raz potrząsnęła śpiącą — już jestem, chcesz kawy?

Łowczyni westchnęła przytakująco i przeciągnęła się. Usiadła na kanapie, na której spała i spojrzała niezbyt przytomnie na dziewczynę w szarym swetrze krzątającą się przy kuchni.

— Która godzina?

— Po trzeciej. Mam jeszcze jakieś dwie, może trzy godziny. Przepraszam, że nie dałam ci pospać, ale znając cię to zaraz znikniesz…

— Jeszcze nie. Muszę się spotkać z klientem

— Coś ważnego — w głosie Ruth słychać było wyraźne napięcie. Mad jednak tego nie dostrzegła. Albo udawała…

— Pojęcia nie mam. Spotkam się, będę wiedzieć…

Wampirzyca skinęła głową. Wierzyła Matyldzie. Tak jej się przynajmniej wydawało. Zresztą gdyby rzeczywiście przyjechałaby tu po nią czy powiedziałaby jej? Tak. Ruth była pewna że tak. Znałaby prawdę, bo Mad nie kłamała nigdy, nawet w takiej sytuacji…


***


Park jeszcze był zielony. Pierwsze objawy jesieni dopiero lizały delikatnie liście. Matylda siedziała na ławce. W dżinsach i sportowej bluzie, z książką Prousta w ręku, nie wyróżniała się zbytnio w wielobarwnej grupie studentów okupującej ogród. Co jakiś czas zmieniała miejsce, lecz jak dotąd nikt do niej nie podszedł. Postanowiła być cierpliwa. Zresztą i tak nie miała nic konkretnego do roboty. Włóczyła się po parku przez kilka godzin coraz częściej myśląc, że została zrobiona w konia. Już miała wyjść, kiedy pojawił się „jej” człowiek. Wysoki facet w długim płaszczu, jak gdyby nigdy nic podszedł do zajmowanej przez nią ławki. Kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Wyciągnął z kieszeni kopertę, podał.

— Jutro o dwunastej w Lubartowie przy dworcu. — odwrócił się, ruszył.

Matylda popatrzyła na jego plecy, na kopertę.

— Hej! — zatrzymał się, nie spojrzał.

— Jutro… — poszedł.

Zaklęła głucho, wsadziła kopertę w kieszeń. Opuszczając park dostrzegła sylwetkę swojego rozmówcy. Znikał w podcieniach KUL-u. Zaklęła jeszcze raz. Sięgnęła do kieszeni dopiero na Starówce, przy piwie. Zawartość przesyłki nie była pokaźna. Jedna kartka, jedna dyskietka. Tylko kilka słów. „Nic nie jest takie, na jakie wygląda” — jakby sama o tym nie wiedziała — „Zło objawia się tam, gdzie się go najmniej spodziewamy” — poeta, szlag by trafił! I jeszcze „Nawet pod purpurą kryje się głęboki mrok”. To było wszystko. Na kartce. Przeczytała jeszcze raz, i jeszcze. Zrobiło się jej gorąco. Pod purpurą… Facet zniknął w budynku KUL-u… Jeśli to ksiądz, to purpura… Niemożliwe. Szybko dopiła piwo, ruszyła w kierunku domu Ruth. W motocyklowej sakwie miała laptopa. Nic nadzwyczajnego, ale czasem się przydawał. Na przykład teraz. Zamknęła drzwi na klucz, zajrzała do ciemnego pokoju gdzie spała jej gospodyni. Wszystko w porządku. Najciszej jak mogła zrobiła sobie miejsce na zawalonym biurku, uruchomiła komputer. Zanim jednak zaczęła, wzięła głęboki oddech. Dyskietka zniknęła w stacji. Kliknęła na ikonkę. Na ekranie pojawiło się zdjęcie. Starszy gość, na oko po sześćdziesiątce, siedzący na ratanowym fotelu. Miły starszy pan. Żadnego nazwiska, imienia. Tylko jedno słowo. Cel…


***


Do Lubartowa dotarła wcześniej. Miała około godziny. Postanowiła rozejrzeć się, wybrać miejsce. Możliwości wiele nie było, lecz Mad wybrała, jak się jej wydawało, najlepszy punkt. Widziała z niego najbliższe ulice, plac. Miała blisko do motocykla, w przypadku ewentualnego odwrotu. Czekała. Tuż przed dwunastą, na plac podjechał prywatny żółty autobus. Wśród pasażerów dostrzegła swojego wczorajszego rozmówcę. Był wyraźnie bardziej rozluźniony, spokojniejszy. Nawet się uśmiechnął na jej widok. Starała się chyba odwzajemnić, lecz wyszedł jej tylko żałosny grymas.

— Cieszę się, że Panią widzę — nieznajomy zbliżył się. Był wyższy od Łowczyni.

— Nie jestem pewna czy podzielam Pańskie uczucia. Nikt Panu nie powiedział, że nie poluję na ludzi?

— Oczywiście — nie przestawał się uśmiechać — doskonale o tym wiem.

— Więc co ma znaczyć ta dyskietka?

— Proponuję żebyśmy gdzieś usiedli — rozejrzał się — O, na przykład tam — wskazał ogródek przed jakimś barem — Ja zapraszam.

— Nie przyjmuję zaproszeń od nieznajomych. To także powinien Pan wiedzieć.

— Proszę wybaczyć. Moja wina — walnął się w pierś — Jestem Marek. To tymczasem musi wystarczyć.

Skinęła głową. Tymczasem. Może być. Ruszyła w kierunku stolików. Przewidziała taki obrót spraw, i była nawet zadowolona, że nie stoją na widoku. Zamówiła mineralną, on sok.

— Kim jest ten człowiek? Ze zdjęcia…

— To trochę skomplikowane… To, prawdopodobnie nie jest człowiek… Jeśli wiesz, co mam na myśli…

— Sprecyzuj.

— Ten człowiek, to znaczy… nieważne. To jest duchowny, Prałat. Bardzo ważna figura, chociaż niewielu wie o jego istnieniu. Jest już na emeryturze, ale to wcale nie oznacza, że stracił wpływy. Wręcz przeciwnie… — zawahał się — teraz jest chyba jeszcze potężniejszy…

— No dobra, ale co z nim nie tak?

— To tylko podejrzenia, takie prywatne śledztwo…

— Jaja sobie robisz?! Ściągnąłeś mnie do Lublina z powodu nieuzasadnionych podejrzeń?! Mój czas kosztuje, mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę!

— Tak oczywiście — skwapliwie skinął głową, ręce mu się trzęsły, gdy podnosił do ust szklankę — Źle się wyraziłem.

— Mam nadzieję…

— Dobra. To jest tak. Jestem przedstawicielem pewnej grupy. Nie mogę powiedzieć wiele więcej, bo nasze istnienie jest nie do końca legalne. Wystarczy, że będziesz wiedzieć, że działamy w imieniu kościoła…

— Ksiądz… — to był stwierdzenie.

— No… tak. I tak wiedziałem, że się domyślisz. Jestem księdzem. Nasza grupa prowadziła śledztwo w sprawie zniknięcia kilku osób. Zniknęli tak świeccy jak i duchowni. Nie tacy zwykli duchowni…

— Co na to policja?

— Jak zwykle. Nic nie znaleźli. My poszliśmy dalej, i wszystkie nitki doprowadziły nas do tego człowieka. Tego z fotografii. I wtedy…

— Co wtedy — Matylda nie wytrzymała przedłużającej się pauzy — no?

— Wtedy znaleźliśmy to — wyciągnął z kieszeni płaszcza kolejną kopertę, Mad otworzyła ją cały czas obserwując rozmówcę. Był cholernie zdenerwowany.

W kopercie było zdjęcie. Duży pokój, urządzony na wzór najlepszych wiktoriańskich bibliotek. Ciemne meble pięknie kontrastowały z bielą kaflowej podłogi. Mniej więcej w połowie ujęcia, stał człowiek w szacie jak z najgorszego horroru klasy C z zakrwawionym nożem w jednym ręku, i krwawym ochłapem w drugim. Człowiek stał w narysowanym pentagramie, a przed nim klęczał zupełnie nagi chłopak z czerwoną dziurą w piersi. Spojrzała na Marka. Był blady jak ściana.

— On żyje. Ten klęczący — wyszeptał.

— To znaczy co. Ten wasz prałat jest satanistą? A może nekromantą? I dlatego mam go zabić? Pieprzenie! Do wariatkowa z nim! Macie tu całkiem niezłe!

— Spójrz na następne — powiedział cicho sięgając do kieszeni.

Mad obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, sięgnęła po kilka kolejnych fotek. To samo miejsce, czas prawdopodobnie też. Coś się jednak zmieniło. Na pierwszym zdjęciu nad klęczącym stało kilka osób. Na kolejnym, wpijali się w niego wyraźnie sprawiając mu ból. Jedli. Ostatnie zdjęcie przedstawiało kapłana odwróconego prawie do fotografującego. Jego twarzy nie można było nazwać ludzką, nawet z dużą dawką tolerancji. Była tak powykrzywiana, tak demoniczna a zarazem natchniona, że Mad przeszył dreszcz.

— To na pewno nie fotomontaż?

Pokręcił głową. Zresztą wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że mówi prawdę. Zaschło jej w gardle. Odłożyła zdjęcia. Dopiła mineralną,.

— I co?

— Jeszcze nie wiem. Muszę mieć czas, rozejrzeć się. Widziałam na zdjęciach Wampiry, to trochę zmienia sytuację. Ale czym on jest, jeszcze nie wiem. Dowiem się, i jeśli uznam że warto, że trzeba, dam znać. Daj mi na siebie jakiś namiar.

Napisał na serwetce, podał. Nie wyglądał na odprężonego, ale najgorsze tym czasem miał za sobą i bladość z twarzy powoli znikała.

— Dziękuję — powiedział to takim głosem jakby wyznawał grzechy. Uśmiechnął się blado i ruszył w kierunku przystanku. Matylda odprowadziła go wzrokiem, zamówiła jeszcze jedną mineralną. Do Lublina wróciła późnym wieczorem.


***


Ruth nie było. Matylda wstawiła wodę i ciężko usiadła w fotelu. Gwizdek czajnika dotarł do niej dopiero wtedy, gdy połowa wody wyparowała. Zalała kawę, i wyciągnęła stary zeszyt. Miała tam wszystko. Wiersze, rysunki, notatki. Pojedyncze myśli z każdej prowadzonej sprawy. Ogryzionym ołówkiem wodziła po kartce kreśląc nieregularne elipsy. Potem wpisała trzy słowa. Klucze, według których postanowiła działać. Prałat, Marek, wampiry. Spojrzała na swoje dzieło, i po chwili zastanowienia strzałkami zmieniła kolejność. Prałat wylądował na końcu, jego miejsce zajął Marek. Wampiry znalazły się na pozycji drugiej. Tak było lepiej. Taka będzie kolejność. Ten ksiądz, Marek, był dla niej największą zagadką. O ile w ogóle był duchownym. Co do tego pewności nie miała. Na ile mogła ufać w to, co jej powiedział? Jeśli nawet była to prawda, to czy cała? Ktoś starał się rozegrać jej rękami swoją grę, a tego nie lubiła. Taka więc będzie kolejność, na razie, zanim nie wymyśli nic lepszego.


***


Drzwi uchyliły się cicho. Były naoliwione, lecz i tak wydały denerwujący zgrzyt. Ruth wślizgnęła się do mieszkania, powiesiła kurtkę na wieszaku. Nie zapalając światła, skierowała się do łazienki. Ciemny kształt na fotelu nie poruszył się, jedynie czerwony ognik papierosa pozwolił wychwycić go z mroku.

— Nie zapalaj światła — Matylda miała zachrypnięty głos — jeśli możesz chodź tu. Musimy pogadać

Ruth znieruchomiała. Dopiero teraz dostrzegła Mad. Stała przez chwilę z dłonią na włączniku światła. Westchnęła, opuściła rękę.

— Coś się stało?

— Mam nadzieję, że ty mi powiesz… — Matylda zgasiła papierosa, sięgnęła po szklankę z piwem stojącą na podłodze — mam nadzieję…

— Daj mi umyć ręce — Łowczyni skinęła głową. Po chwili Ruth przysunęła sobie drugi fotel.

— Znasz tego faceta? — Mad podała jej fotografie. Nie musiała martwić się o brak światła Ruth widziała w ciemności.

— Nie. Pierwszy raz…

— Oni znali — Matylda podała następne zdjęcie. — wygląda na to, że dobrze…

Wampirzyca patrzyła długo. Dłonie zaczęły jej drżeć. Oddała.

— Ich znam — głos jej się łamał — są z otoczenia Księżnej.

— Wysoko… — Mad zawiesiła zdanie. Ciszę przeciął ryk policyjnej syreny za oknem. Zamilkł gdzieś w okolicy Placu Litewskiego. — Myślisz, że Księżna wie?

— O czym?

— No jak o czym! O tym!

— Nie wiem. Zresztą, co to właściwie jest i skąd masz takie… rzeczy?

— Te… rzeczy, mam od zleceniodawcy. Ale nie chodzi o was. Nie masz się co bać, zresztą sama wiesz, że bym ci powiedziała. Chodzi o niego — Matylda stuknęła w fotografie prałata — tyle, że jeszcze nie wiem komu chodzi i dlaczego.

— To dla ciebie takie ważne? To dlaczego? — nie chciała tego powiedzieć. Jakoś tak samo…

Mad patrzyła na nią długo. Bardzo długo i jakoś tak nieprzyjemnie.

— Więc tak mnie oceniasz — jej głos był głuchy. — Nie spodziewałam się. A może spodziewałam…

Wstała, podeszła do okna. Zagapiła się na wyludnione Krakowskie Przedmieście.

— Przepraszam Mad, ja nie chciałam…

— O.k. Nic nie mów. Chcę cię tylko prosić, żebyś zorganizowała mi audiencję.

— To niemożliwe!

— Czemu? Bo jestem krwiożerczym potworem żądnym pieniędzy?

— Przestań, przecież przeprosiłam…

— Jesteś moją jedyną przyjaciółką Ruth. Jedyną, jaką mam — Matylda odwróciła się, patrzyła jednak gdzieś ponad siedzącą. — To, co powiedziałaś, boli. Mam nadzieję, że to wiesz. Robię to, co robię, bo jestem w tym dobra. To też wiesz. I proszę, nie zarzucaj mi braku moralności czy nieetycznego zachowania, bo sama mogę powiedzieć coś, czego będę żałować!

— Mad — Ruth powoli wstała — ja spróbuję, ale wiesz… jesteś znana… to nie musi być łatwe…

— Spróbuj Ruth. To bardzo ważne. Właśnie ze względów etycznych. Nie chciałabym zabić niewłaściwego potwora. Kładźmy się już. Niedługo będzie świtać.

Wampirzyca skinęła głową

— Ty się przynajmniej wyśpisz, cholera! — Mad wyciągnęła z paczki ostatniego papierosa.


***


Włóczyła się korytarzami KUL-u mijając grupki studentów i trzymające się zawsze razem ławice księży. Chłonęła klimat uczelni. Musiała zrozumieć motywy Marka i jego kompanów. Gdzieś tu był. Nie szukała go jednak. Wiedziała, że i tak tutaj nie będzie z nią rozmawiał. Wyszła na dziedziniec, zatrzymała się przez chwilę pod pomnikiem zwanym popularnie „Zapaśnikami”. Mimo tematyki, historycznego spotkania Wyszyńskiego z Papieżem, było w nim coś mrocznego. Może kolor kamienia? Nie umiała tego określić… W podcieniach wydziału Filozofii stała wielobarwna gromada. Ich nagły śmiech, pewnie z jakiegoś dowcipu, wyrwał ją z zamyślenia. Szybkim krokiem wróciła do głównego budynku, kierując się do wyjścia. Kątem oka dostrzegła na blacie portierni kartkę z dużym czerwonym napisem MAD. Porwała ją w przelocie, opuściła uniwersytet. Przeskoczyła przez Racławickie, weszła do parku. Dopiero tam przeczytała. „Nie przychodź na uczelnię. Widziałem cię, zadzwoń” i numer komórki. Bez podpisu. Na rogu Lipowej, pod Burger Kingiem były automaty. Wybrała numer. Marek odebrał natychmiast.

— Nie wolno ci tego robić! Ktoś może cię rozpoznać! Gadać…!

— Zwariowałeś? Niby kto? Nie było mnie na okładce Przeglądu Teologicznego ani tym bardziej Faktu.

— To niebezpieczne! Spotkamy się o osiemnastej. W Duchu.

Odłożyła słuchawkę. Bał się. Wyraźnie się bał. Musiała wiedzieć czego zanim się spotkają. To mogła być ta podstawa, na której się oprze. Najbardziej jednak liczyła na Księżną. To nie była zwykła wampirzyca. Tej kobiety bali się nawet Książęta Warszawy czy Poznania. Cholernie inteligentna, przebiegła i podobno okrutna. Nie znały się osobiście. Znały się jednak dobrze. Ze słyszenia. Kastia, bo tak miała na imię, miała w Lublinie tylko kilkunastu poddanych. Jej rzeczywista władza sięgała jednak znacznie dalej. Liczyli się z nią. Ona wiedziała więcej o wszystkich, nie tylko o wampirach, niż policja czy inne służby. Ona mogła pomóc. Mogła, jeśli będzie chciała. Ale czy w ogóle do niej dotrze? Tymczasem musiała radzić sobie sama, a brakowało jej najmniejszego pomysłu. Zrobiła jeszcze jedną rundkę wokół uczelni, i poszła po motocykl.


Adres prałata znalazła w książce telefonicznej. Dom stał na Sławinku, na uboczu. Dwupiętrowa budowla, nie rzucająca się w oczy, odgrodzona wysokim żywopłotem. Stanęła przecznicę dalej i podeszła. Nie miała zamiaru wchodzić. Chciała tylko popatrzeć. Pośród rabatek stał tyłem starszy człowiek. Podlewał kwiaty. Mad cofnęła się by zostać niezauważona. Prałat odstawił konewkę, przeciągnął się. Powoli skierował się do domu. Kiedy przechodził przez ścieżkę, z trudem wyobraziła go sobie w rytualnej szacie z zakrwawionym żelastwem w ręku. To był ten sam miły starszy pan, jakiego widziała na pierwszej fotografii. Wróciła do maszyny, zapaliła papierosa. Coś w tym wszystkim było nie tak. Problem w tym, że nie miała jeszcze pojęcia co…


Duch to była pizzeria na starówce. Znała ją. Mroczny, stylizowany na gotyk styl wnętrza zawsze jej odpowiadał. Zamówiła piwo i czekała. Marek spóźniał się. Gdy wreszcie dotarł dwadzieścia po, był zdenerwowany. Rozejrzał się i usiadł.

— Nikt cię nie śledził? — rozejrzał się ponownie.

Wzruszyła ramionami.

— Nie, a ciebie?

— Chyba tak. Widziałem dwie osoby. Szły za mną od uczelni. Zgubiłem je dopiero tutaj.

— Kto cię mógł śledzić? O tej porze przecież nie wampiry…

— Może ghule, nie wiem…

— Oj wydaje mi się, że coś przewrażliwiony jesteś. Myślałam że kapłani nie mają stresującej pracy…

— Bardzo zabawne — pokręcił z dezaprobatą głową — Czego szukałaś na KUL-u?

— Niczego. Byłam na wycieczce krajoznawczej. Może się zapiszę?

— Bądź poważna. Serio pytam…

— A ja serio odpowiadam. Byłam pozwiedzać. Jeżeli rzeczywiście zło kryje się jak to ująłeś, pod sutanną, to chciałam poczuć aurę miejsca, coś jak zapach, rozumiesz?

Skinął głową, wątpiła czy rozumiał, lecz nie była w stanie lepiej tego wytłumaczyć.

— Opowiedz mi więcej o tej waszej tajnej organizacji. To coś jak inkwizycja?

— Bez przesady. Po prostu staramy się zgłębić naturę zła, i wyplenić je wszystkimi możliwymi metodami.

— Bardzo ambitne zadanie. Dużo wam płacą?

— No coś ty… Robimy to sami… no wiesz… charytatywnie, że tak powiem…

— To lipa. Nie opłaca się. Coś o tym wiem. Zła i tak nie zniszczycie, a i zarobić nie idzie… lipa i już.

— Przestań sobie kpić. Są chyba ważniejsze sprawy…

— Od kasy? W dzisiejszych czasach? Śmiem wątpić…

— Dla jednych tak dla innych nie…

— Jak sobie chcesz Don Kichocie. Ja przynajmniej wiem, za co nadstawiam głowę.

Był wyraźnie speszony obrotem rozmowy. Kręcił się na krześle. Nawet nie ruszył kufla postawionego przed nim przez kelnerkę.

— Byłaś u Prałata…

— Eee! Ty masz lepszy wywiad niż sądziłam! Zgadza się byłam. Miły starszy pan podlewający grządki. W żadnym razie nie wygląda na podłego maga z zakrwawionym kordelasem.

— Pozory mylą. Widziałaś zdjęcia…

Skinęła.

— Widziałam. Ale jeszcze nie mam do końca wyrobionej opinii. Muszę mieć więcej informacji.

— Postaram ci się ich dostarczyć…

— Mam nadzieję, bo jak na razie nie jestem pewna, kogo w tym mieście należy sklasyfikować jako potwora do eliminacji.

— Nie rozumiem…

— Rozumiesz świetnie — podniosła się z krzesła — I mam nadzieję, że przedstawisz mi takie dowody, które moje wątpliwości rozwieją.

Marek chciał się podnieść, usadziła go gestem.

— Sama wyjdę, na wypadek gdyby ci dwaj, co cię śledzili stali pod knajpą. Mój numer masz. Czekam. A do cierpliwych nie należę.


Zmierzchało już, gdy wróciła. Ruth robiła sobie kawę. Ręce jej drżały.

— Cześć — Matylda przysiadła na blacie w kuchni — wyspana?

Ruth uśmiechnęła się blado.

— Chyba tak… Chcesz kawy?

— Chętnie. I co? Idziesz dziś do Księżnej?

Wampirzyca skinęła głową

— Zobaczę co da się zrobić… ale wiesz… nie obiecuję…

— Wiem Ruth, wiem — Mad pokiwała głową. Była całkowicie poważna — Zrobisz, co możesz. Nie mogę prosić Cię o więcej…

Przytuliła przyjaciółkę, poklepała po plecach.

— Co z tą kawą?

Ruth wytarła oczy, nalała kawy do filiżanek

— Będę pod telefonem. Jak by co, to dzwoń. Przyjadę…

— Zadzwonię… tak czy inaczej zadzwonię…

Napiły się w milczeniu kawy. Ruth poszła do łazienki, Mad zapaliła papierosa. Pół godziny później, za Ruth zamknęły się drzwi. Matyldzie pozostało tylko czekać…


***


Musiała zasnąć, bo dzwonek telefonu dotarł do niej dopiero po trzecim sygnale. Zatoczyła się lekko podchodząc do aparatu.

— Przyjeżdżaj — usłyszała głos Ruth — Księżna chce Cię widzieć…

Po piętnastu minutach była na miejscu. Zielona kamienica na Rynku Starego Miasta była rzęsiście oświetlona. Mimo pozasłanianych okien, widziała cienie przemieszczające się wewnątrz. Drzwi otworzył jej wysoki osobnik w garniturze. Bez słowa zaprosił do środka, poprowadził wąskim przejściem do saloniku po prawej. Pokazał żeby poczekała. Usiadła na klasycystycznej kanapie. Pokój urządzony był skromnie, ale z klasą. Antyczne meble, ciemna biblioteka, szylkretowy stolik.

— Mad — usłyszała głęboki alt.

W drzwiach stała Kastia. Wysoka, około trzydziestu paru lat, w zielonej długiej sukni pod kolor oczu. Długie ciemne włosy upięte w kok, pełne usta. Ładna, choć nie piękna.

— Kastia? Wreszcie się spotykamy…

— Nalegałaś Łowczyni.

— Nie przyszłam Cię zabić…

Perlisty śmiech odbił się echem w kryształowym żyrandolu.

— Jakże się cieszę, naprawdę. Już się obawiałam, że ktoś zapłacił za moją głowę…

Matylda starała się ukryć rumieniec gniewu.

— Nie o to chodzi… — powiedziała przez zęby.

Księżna spoważniała.

— Wiem Mad. Ruth mi powiedziała. Faktycznie powinnyśmy porozmawiać. Dlatego zgodziłam się Cię przyjąć.

Matylda nabrała głęboko powietrza.

— Wiesz coś, co może pomóc?

— Ja dużo wiem Mad czasem sądzę, że zdecydowanie za dużo…

— Kastia, ten prałat…

Księżna przerwała jej gniewnym machnięciem reki.

— Ten staruch niewiele mnie obchodzi. Dla mnie, mógłby zostać żywcem obdarty ze skóry i zjedzony. To by było nawet ciekawe, nie sądzisz?

Matylda milczała. Podjęła grę, nie mogła tego teraz spieprzyć. Księżna była znana z sadystycznych upodobań.

— Wiem, wiem — Kastia spoważniała — tobie chodzi o niego, mnie natomiast o resztę…

— O wampiry? Te, które tam…

— Właśnie. O nie. Masz te zdjęcia?

Mad sięgnęła do kieszeni. Nie była przekonana, co do słuszności decyzji, ale musiała zaryzykować. Księżna przejrzała fotografie. Jej twarz pociemniała.

— No tak — powiedziała nie patrząc na Łowczynię — powinnam się była domyślić…

— Znasz ich?

— Czy znam? Z jednym z nich dziś spałam! O z tym! Skurwysyny!

— Nie wierzę, że nie wiedziałaś…

— Niestety, musiałam być ślepa. Znam ich od dawna, od zbyt dawna…

— Co zamie…

— Czekaj! — przerwała jej — Tego nie znam! Ten nie jest mój!

Matylda rzuciła okiem na zdjęcie. Kastia wskazywała wysokiego osobnika w eleganckiej białej koszuli. Stał bardziej z boku, nie rzucał się w oczy.

— Kim on może być?

— Nie wiem — Księżna nadal wpatrywała się w zdjęcie — Pierwszy raz go widzę.

— Ale stąd nie jest?

— Znaczy z Lublina? Z pewnością nie. Pozostali tak, nie on…

— Gdzie są teraz pozostali?

Kastia wzruszyła ramionami.

— Nie jestem ich stróżem, tylko Księżną. Mogę ich tu wezwać, ale co robią teraz, nie wiem.

— Myślę, że powinnaś ich o to zapytać — Mad wskazała fotografie.

Kastia skinęła głową

— Zrobię to. Możesz być pewna. Tymczasem pytaj. Po to przyszłaś…

Matylda usiadła.

— Mówiłaś, że dużo wiesz. O tym nie wiedziałaś…

— Drażnisz się ze mną Łowczyni?

— Powiedz co wiesz o prałacie.

Kastia westchnęła, ciężko opadła na fotel.

— Ten magik… prałat… coś tam poczytał, przerzucił trochę starych ksiąg. Wydaje mu się, że jest potężnym czarownikiem. Gówno prawda. Taki z niego czarownik jak ze mnie Królowa Egiptu. Chociaż mnie do niej bliżej niż jemu do Maga. Odkąd przeszedł na emeryturę, para się tymi swoimi sztuczkami w sekrecie przed całym światem. I słusznie. Swoi by go wyklęli, a Magowie zabili. Nawet by się nie obronił. Za cienki jest…

— A co z tym? — Mad spojrzała na leżące na stoliku zdjęcia.

— Jeszcze nie wiem, ale możesz mieć pewność, że się dowiem…

— Dasz znać?

— Czekaj na telefon Łowczyni. Życie tego starego nic mnie nie obchodzi, ale miło będzie zobaczyć, jak tym razem zabijasz kogoś innego niż my…


Mad musiała się napić. Nie chciała przyznać się nawet przed samą sobą, ale cholernie bała się wizyty u Księżnej. Podświadomie. Kiedy wyszła z kamienicy, poszła prosto do knajpy. „Prosta”, była co prawda najbardziej snobistycznym pubem w mieście, ale przynajmniej spokojnym. Zamówiła gin z tonikiem, ukryła twarz w dłoniach i wolno wypuściła powietrze. Upiła łyk i rozejrzała się po sali. Nikt jej chyba nie obserwował, ale pewności nie miała. Nie ufała Kastii. Księżna mogła kogoś posłać, tak na wszelki wypadek. Tak samo Marek. Z dwojga złego wolałaby już wampiry. Uciekać przed księżmi to jakoś tak głupawo… Dopiła drinka, wyszła. Nie zdążyła jeszcze dotrzeć do połowy Krakowskiego, kiedy odezwał się dzwonek.

— Nie wiem Matyldo, jakie masz plany na najbliższy czas — głos Kastii brzmiał wyjątkowo słodko — ale chyba miałabym dla ciebie zadanie. Dobrze płacę…

— Co, podwładni ci zginęli? To wy już takich spraw sami między sobą nie załatwiacie? Łowca wam potrzebny?

— Nie bądź taka dowcipna! — głos Księżnej wyraźnie się oziębił — Sprawy się skomplikowały. Zapewniam cię, że jesteś ostatnią osobą, do której bym zadzwoniła w kłopocie. Ale dzwonię, więc przyjdź tu!

— Nie rozkazuj mi Kastia! Nie jestem…

— To prośba Mad. Naprawdę…

Matylda zawróciła.


***


Księżna nie odwróciła się od okna przy którym stała. Dłonie zaciskały się na krawędzi parapetu. Mad usiadła w fotelu. Czekała.

— Jesteś dobra, prawda? — Kastia cedziła słowa.

— Tak mówią…

— I dyskretna?

— Z tym bywa różnie — Łowczyni uśmiechnęła się — Staram się…

Kastia wykonała półobrót, spojrzała dziewczynie prosto w oczy.

— Ten obcy, wiesz… ten ze zdjęcia…

Mad skinęła głową.

— Znajdź go — Księżna powiedziała to prawie szeptem, ale tak, że Matylda aż podskoczyła.

— Znajdź go i zabij… — powtórzyła.

Matylda nie odpowiedziała. Patrzyła na wampirzycę uważnie. Czekała na ciąg dalszy. Nie doczekała się…

— Co ci zrobił? — zapytała.

Księżna usiadła naprzeciwko. Przeciągnęła się aż zatrzeszczało. Wolno przesunęła wzrokiem po pokoju, jakby szukając czegoś, sprawdzając…

— Zabił dwóch moich. Zamordował…

— Tych ze zdjęć?

— Tak…

— Nie wiesz gdzie jest?

Kastia pokręciła głową. Mad westchnęła.

— Skąd pewność, że to on? Może w mieście jest jakiś inny łowca?

— Wykluczone. Wiedziałabym o tym. Zresztą jeśli łowca, to nie w ten sposób…

— W jaki?

— Rozciągnął ich wnętrzności po całym pokoju. Jednego i drugiego. Obu…

— Tylko jego podejrzewasz? Bo obcy? A może to jednak ktoś inny? Prałat?

— Coś ty się tak uczepiłaś tego starca!? On by nie miał siły! Zlecam ci konkretną robotę, konkretne zadanie a ty co?! Może się boisz?

— Śmierdzi mi to Kastia. Po prostu. Nic o nim nie wiesz. Nie wiesz nawet jak ma na imię, z jakiego klanu jest, i co, zaraz morderca? A może on sam też nie żyje, tylko go jeszcze nie znaleźliście? Pomyślałaś o tym?

— Dobra — Księżna machnęła ręką — powiem ci wszystko co wiem…

— Wreszcie…

— Raz go spotkałam. Przyszedł się zameldować, znasz nasze zwyczaje…

Matylda przytaknęła.

— Mówił po francusku — ciągnęła Kastia — był z Tuluzy, tak mówił, Torreador…

Ten sam klan co Ruth, przeleciało Łowczyni przez głowę…

— Powiedział, po co przyjechał? — zapytała.

— Nie jasno. Wspomniał coś o badaniach, genealogii, ale nic konkretnego…

— I…?

— I zniknął. Więcej go nie widziałam. Moi wywiadowcy twierdzili najpierw, że wyjechał, potem ktoś go widział na jednym z osiedli, a potem te zdjęcia…

— Twoi podwładni z niczym się nie sypnęli? Znaczy ci nieżyjący?

— Z niczym. Cholera nic nie podejrzewałam!

— Mam go znaleźć?

— Tak, ale…

— Co, ale?

— Jest jeszcze coś…

— Czekam…

— Zanim cię poprosiłam o przyjście. Ktoś go widział… z Ruth…

Matylda poczuła jak robi jej się zimno.

— Jesteś pewna…?

Księżna przytaknęła.

— Siedzieli w pubie. „Kojot”. Znasz?

— Pewnie. To wasza knajpa. Wszyscy tam przychodzicie…

— Właśnie. Tam siedzieli…

— Czy Ruth… Czy ona… mu pomaga?

— Nie wiem, może nieświadomie. Jest z jej klanu. Może to przypadek…

— Oby Kastia. Pokazywałam jej przecież zdjęcia. Poznałabym gdyby go znała… chyba…

— Nie wiem Mad. Lubię Ruth, nie chciałabym jej stracić, ale jeśli mu pomaga…

— Wiem. Prawo. Ale wiesz, że nie mogę przyjąć zlecenia na Ruth. Po prostu nie mogę…

— Rozumiem cię Mad. Proszę cię tylko o niego. Jeśli Ruth jest z nim, zajmiemy się nią sami.

Matylda skurczyła się w fotelu. Dostała nagle dreszczy.

— Jeśli cię to jakoś pocieszy, to wydaje mi się, ale tylko wydaje, że ten staruch, ten prałat, może mieć coś z tym wspólnego — po chwili ciszy dodała Kastia. — Ale to tylko podejrzenie…

Łowczyni skinęła głową. Wyprostowała się.

— Też tak myślę Kastia. Też tak myślę…


Komórka Ruth nie odpowiadała. Matylda zaklęła, schowała aparat do kiszeni. W mieszkaniu przyjaciółki nic się nie zmieniło od jej ostatnie bytności. Właściwie to nie wiedziała czego się spodziewała. Pośpiesznie opróżnionej szafy? Sterty ciuchów na łóżku? Trupa wampirzycy?

Sprawdziła amunicję w rewolwerze, dopięła do pasa nóż. Zarzuciła na ramiona skórzany płaszcz. Robiło się chłodno…


— Szukam Ruth — barman nie przerwał wycierania szklanek.

— Czy ja wyglądam na informację? — nie patrzył w jej stronę.

Mad rozejrzała się po sali. W knajpie robionej na gotycko motocyklową nie było wielu klientów. Może z dziesięciu. Wzięła piwo i usiadła. Troje Brujah w czarnych naćwiekowanych kurtkach wymieniło znaczące spojrzenia. Dziewczyna wstała, podeszła do Matyldy. Stanęła tuż przy niej, jej zielone oczy przysłonięte częściowo grzywą czarnych włosów wpiły się w siedzącą.

— Co tu robisz Łowczyni? — spytała zaczepnie.

Mad podniosła wzrok znad szklanki. Widziała ją już kiedyś, w tym samym miejscu, wiele lat temu…

— Witaj Kriss — starała się uśmiechnąć. Wampirzyca rozejrzała się niepewnie.

— Księżna wie, że tu jesteś?

— Mam jej błogosławieństwo…

Kriss parsknęła krótkim śmiechem. Jej wyraz twarzy nie zmienił się.

— Jeśli szukasz Ruth, to jej tu nie ma…

— Widzę. Nie wiesz przypadkiem gdzie jest?

Do stolika podszedł jeden z towarzyszy Kriss. Nie pamiętała jego imienia.

— Wyjdź stąd dziewczyno… — patrzył w przestrzeń przed sobą. To nie jest miejsce dla ciebie.

Przyjrzała mu się. Na oko dwadzieścia pięć lat, wysoki, chudy z lekko kręconymi włosami opadającymi spod chusty na ramiona. Łańcuch z kłódką na szyi, jakaś „metalowa” koszulka.

— Nie przyszłam tu polować. Szukam przyjaciółki…

— Ruth wyszła. Kwadrans temu.

— Sama?

— Nie twój interes!

— To się okażę. Wiecie już?

— Niby o czym? — Kriss przywołała wzrokiem trzeciego Brujah, niskiego brodacza w opiętej skórze.

— O francuzie… — zagrała va banque.

Wyraźnie ich to ruszyło. Spojrzeli na siebie czujnie.

— Co z nim? — brodacz był także posiadaczem tubalnego głosu.

— Jego też szukam…

— Masz zlecenie? Z Francji?

— Nie. Stąd. Zabił kogoś.

— I co z tego — Kriss wzruszyła ramionami. — Zdarza się…

Brujah byli klanem brutalnym. Niesubordynowani, nie przejmowali się przemocą. Żyli nią.

— Zabił swojego… — Mad spojrzała ukradkiem na chudzielca obok. To on wydał jej się szefem tej trójki. Nie pomyliła się.

— Zabił wampira? — wycedził — stąd?

— Nawet dwóch…

— Kurwa mać! — brodacz wstał — A myśmy mu piwo postawili! To skurwiel!

— Kogo? — Kriss drżały usta.

— Nie znam imion. Wiem tylko że…

— Skąd wiesz? — przerwał jej Chudy.

— Od zleceniodawcy.

— Gówno prawda! — Chudy walnął dłonią w stół — Żaden człowiek nie wynająłby cię do zabicia wampira zabijającego wampiry! Ściemniasz!

— Czy ja mówiłam coś o człowieku? Powiedziałam „zleceniodawca”…

Spojrzeli na siebie. Zatkało ich. Chudy wstał, reszta ruszyła za nim do innego stolika. Matylda dopiła piwo, chciała wyjść.

— Łowczyni! — spojrzała na Kriss — Jeżeli to prawda, to czemu my nic nie wiemy? To nasza sprawa…

— Dowiecie się. Jak wreszcie wyjdziecie z tej nory…

— No no! Oburzył się barman. Uważaj na słowa!

Rzuciła mu krótki uśmiech, wyszła.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 46.89