Prolog. Początek
W złotym wieku Królestwa Jasnych Smoków świty rodziły się w blasku, jakby samo słońce kładło dłonie na tych ziemiach w geście błogosławieństwa. Noce zaś strzegły miękkiego srebra gwiazd, które odbijało się w kryształowych taflach jezior i w marmurowych kolumnach pałacu. W wysokich salach z białego kamienia, gdzie witraże opowiadały barwnym światłem dawne bitwy i legendy, mieszkała mała księżniczka Aureliana.
Jej oczy miały barwę porannego nieba — czyste, głębokie, z iskrą światła, która zdawała się żyć własnym życiem. Włosy połyskiwały niczym promienie słońca uwięzione w najcieńszych złotych niciach, a każdy ich ruch rozpraszał dzień nowym blaskiem. Była najmłodszą córką króla Altarisa i królowej Seryllii — władców, których magia światła była tak stara jak góry otaczające królestwo. Ich moc chroniła te ziemie przed wszelką ciemnością, a serca ludu wypełniały wiara i spokój.
Tamtego dnia Aureliana miała zaledwie cztery lata. Śmiała się, biegając po ogrodach skąpanych w słońcu, gdzie powietrze pachniało słodyczą lilii księżycowych, a w fontannach igrały promienie, rozbijając się na tysiące maleńkich tęcz. Obok niej kroczył jej starszy brat, siedmioletni książę Dariel — bohater, obrońca, pierwszy nauczyciel w zabawach, w których byli wielkimi smokami strzegącymi światła przed mrokiem.
Wszystko wydawało się wieczne… aż nadszedł wieczór. Słońce zatonęło w horyzoncie zbyt szybko, jakby ktoś pociągnął za niewidzialną nić, a cienie zgęstniały, cięższe niż zwykle. Lekki wietrzyk, który za dnia niósł woń kwiatów, teraz przynosił chłód i niepokój.
Gdy Dariel pochylił się nad stawem, by zerwać dla siostry rzadki kwiat, zza starych cyprysów, których korony szeptały z wiatrem, wysunęły się postacie w czarnych płaszczach. Twarze kryły gładkie, bezduszne maski, a w dłoniach trzymali łańcuchy utkane z mroku, w których migotały iskry obcej, lodowatej magii. Poruszali się bezszelestnie, jak drapieżniki. Nim książę zdążył się podnieść, jeden z nich pochwycił Aurelianę.
— Braciszku… — wyszeptała, a jej głos zadrżał jak płomień świecy na wietrze, gotowy zgasnąć.
Dariel rzucił się naprzód, lecz fala czarnej magii uderzyła w jego pierś jak lodowe ostrze, odrzucając go na kamienne płyty. Obraz przed oczami zamglił się. Ostatnim, co zobaczył, były sylwetki w płaszczach znikające w gęstniejącym mroku, niosące jego siostrę, a jej drobna dłoń wyciągała się ku niemu — coraz dalej i dalej.
W tej chwili w sercu chłopca coś pękło. Wiedział: to sprawka ludzi — tych, którzy zazdrościli światła i pragnęli mocy, jaką władał ich ród. Od tego dnia Dariel znienawidził ich całym sercem.
Gdy wieść o porwaniu rozniosła się po pałacu, król i królowa rozkazali wznieść magiczne mury, odcinając Królestwo Jasnych Smoków od świata ludzi. Lecz wraz z tym światło w ich ziemi zaczęło gasnąć. Ogrody utraciły dawny blask, kwiaty przestały otwierać płatki o świcie, gwiazdy nad pałacem przygasły, a w sercach ludu zagościł cień. Nawet powietrze, niegdyś pełne ciepła, stało się chłodne i ciężkie.
Od tamtego dnia w królestwie nie było już poranka, który wydawałby się naprawdę jasny.
Dziś może zmienić się wszystko
Szary poranek. Chłód przenika mnie do kości, nawet przez moją starą, wytartą kurtkę, którą noszę już trzeci rok. W sierocińcu zawsze unosi się zapach wilgoci, czerstwego chleba i czegoś jeszcze — mieszaniny zmęczenia, kurzu i cudzej obojętności. Okna są matowe, jakby ktoś celowo je zamazał, byśmy nie mogli zobaczyć, że tam, za murami, istnieje inny świat.
Przywykłam do tego — do zimnych ścian, obcych głosów, do świadomości, że nikt nie czeka na mnie za drzwiami. Tutaj zawsze byłam zbędna. Nie najsłabsza, nie najgłośniejsza, po prostu… niepotrzebna.
Moja dobroć uchodziła tu za słabość. Wystarczyło, że podzieliłam się kromką chleba z młodszymi — mówiono, że jestem „zbyt miękka”. Wystarczyło, że stanęłam w obronie kogoś — śmiali się, że „szukam kłopotów”. Nie potrafiłam odpowiadać złem na zło, i za to mnie pogardzano. Wychowawczyni lubiła powtarzać: „W tym świecie przetrwają tylko ci, którzy potrafią gryźć”. Ja nie gryzłam. I może właśnie dlatego mnie nie lubiano.
Stoję przy umywalce, patrzę na swoje odbicie w pękniętym lustrze. Eli Veyrin — to całe moje imię. Bez szlacheckich tytułów, bez rodowodu, bez rodziny. Sierota. Dziewczyna, która zawsze była obca.
Z lustra spoglądają na mnie oczy w kolorze porannego nieba — czyste, głębokie, z ledwie dostrzegalnymi złotymi iskrami, które zapalają się, gdy się złoszczę lub denerwuję. Włosy — długie, gęste, złote jak promienie słońca uwięzione w najcieńszych niciach. Nawet w mdłym świetle sierocińcowej lampy wyglądają, jakby świeciły od środka. Tutaj nie uważano tego za piękne — dla nich to była dziwność, powód do drwin.
Dziś idę do Akademii Magii.
Serce bije tak głośno, że boję się, iż wszyscy je słyszą. Zdaje się, że uderza w rytm moich kroków, dudniąc w skroniach. Idę ulicami miasta, które wciąż drzemią w porannych mgłach. Kamienne bruki błyszczą od rosy, a w powietrzu mieszają się zapachy świeżego chleba z piekarni, dymu z pierwszych ognisk i chłodnej wilgoci. Mijają mnie ludzie — ktoś spieszy na targ, ktoś prowadzi dziecko za rękę, ktoś niesie kosz owoców. Nikt z nich nie wie, że dla mnie ten dzień jest granicą między „przed” a „po”.
Im bliżej Akademii, tym mocniej ogarnia mnie dziwne uczucie — mieszanina zachwytu, lęku i oczekiwania. Słyszałam o niej tylko z opowieści: o wieżach sięgających chmur, o salach, w których powietrze przesycone jest magią, o bibliotece, gdzie księgi pamiętają czasy sprzed narodzin królestw.
I oto jest — przede mną.
Brama Akademii wznosi się niczym wrota do innego świata. Wysoka, kuta, zdobiona wzorami splatających się smoczych skrzydeł. Za nią — szeroka aleja prowadząca do głównego gmachu. Wieże z białego kamienia lśnią w porannym świetle, a na ich szczytach krążą magiczne sfery, migocząc wszystkimi barwami żywiołów.
Robię krok naprzód i serce zamiera. Wydaje się, że nawet powietrze jest tu inne — gęste, nasycone, jakby każda jego cząstka była wypełniona mocą.
W sierocińcu nikt nigdy nie mierzył naszego magicznego potencjału. Nie mieliśmy nauczycieli, nikt nie uczył nas zaklęć ani nawet podstaw magii. Rosliśmy jak chwasty za płotem — bez opieki, bez wiedzy, bez przyszłości.
Dla ludzi magia jest rzadkością. A dla sieroty takiej jak ja — niemal niemożliwością.
A jednak to zawsze było moim marzeniem. Uczyć się. Poznawać. Dotykać tego, co inni nazywają cudem. Marzyłam o tym, gdy szorowałam podłogi w sierocińcowej kuchni, gdy cerowałam cudze ubrania, gdy zasypiałam na twardej pryczy, słuchając, jak za oknem wyje wiatr.
Jeśli uda mi się dostać… jeśli przejdę próby… jeśli otrzymam stypendium — wszystko się zmieni.
Jestem Eli Veyrin. I dziś zaczyna się moja historia.
Próba marzeń
Szłam szeroką, kamienną aleją prowadzącą do bocznego skrzydła Akademii, gdzie ustawiono stoły rejestracyjne. Serce biło mi tak mocno, że słyszałam je w uszach. Wokół mnie — dziesiątki młodzieńców i dziewcząt, niemal wszyscy w drogich szatach haftowanych złotymi i srebrnymi nićmi, z herbami pradawnych rodów na piersiach. Ich włosy były starannie ułożone, twarze — spokojne i pewne siebie. Oni wiedzieli, co ich czeka.
Ja wyróżniałam się — i to wcale nie na korzyść. Prosta, szara sukienka, cerowana w kilku miejscach, stare buty, włosy splecione w zwyczajny warkocz. Czułam na sobie spojrzenia — nie tylko ciekawskie, lecz także pobłażliwe, niemal pogardliwe.
— Och, człowieczka — usłyszałam szept za plecami.
— Spójrz, jak jest ubrana.
— Pewnie z prostego ludu — odpowiedział inny głos.
— Ciekawe, po co tu przyszła?
Podniosłam wzrok i zobaczyłam ich — trzech młodzieńców w długich, ciemnych szatach z srebrnym haftem w kształcie splatających się smoczych skrzydeł. Ich oczy błyszczały, a w ruchach była drapieżna gracja. Zrozumiałam: to smoki. Czystokrwiści magowie żywiołów. Ich rodowody sięgały głębi wieków, a magia w ich żyłach była dziedzictwem przekazywanym z pokolenia na pokolenie.
Wśród ludzi dar magiczny zdarza się rzadko, a silny — niemal zawsze należy do arystokratów ze starych rodów. Prostaczkowie tacy jak ja trafiają tu wyjątkowo rzadko.
Podeszłam do stołu rejestracyjnego. Za nim siedział siwowłosy starzec o ostrym spojrzeniu. Podniósł wzrok, gdy wypowiedziałam swoje imię:
— Eli Veyrin.
Zmrużył lekko oczy, jakby próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał to nazwisko, po czym powoli pokręcił głową. W jego spojrzeniu nie było wrogości, lecz coś na kształt cichego żalu. Zapisał moje imię na liście i gestem wskazał drzwi do głównej sali.
— Następna — powiedział, już na mnie nie patrząc.
Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam naprzód.
***
Drzwi do sali rozwarły się szeroko, a ja weszłam do środka.
Cisza.
Ani jednego obcego dźwięku, tylko głuche echo moich kroków odbijające się od marmurowej posadzki. Nie było tu innych kandydatów — tylko ja i wykładowcy Akademii, rozsiedli za długim stołem niczym sędziowie na procesie.
Sala była wspaniała. Wysokie sklepienia ginęły gdzieś wysoko, w miękkiej poświacie witraży. Przez barwne szkło sączyło się światło — złote, lazurowe, szmaragdowe i rubinowe — malując na podłodze żywe wzory. Powietrze było gęste, przesycone magią, i zdawało się przygniatać ramiona, jakby sprawdzało, czy zdołam to wytrzymać.
Wzdłuż stołu siedzieli wykładowcy — każdy w todze swojego wydziału. Po lewej — katedra uzdrawiania. Jasnozielone szaty haftowane srebrnymi symbolami ziół i run leczniczych. Twarze łagodne, lecz w oczach — chłodna determinacja ludzi, którzy przywykli walczyć o życie do ostatniego tchu.
Dalej — katedra żywiołów. Głębokie, granatowe szaty, wyszywane srebrnymi wzorami splatającego się ognia, wody, ziemi i wiatru. Wśród nich mistrzowie poszczególnych żywiołów: szkarłat ognia, błękit wody, ciemna zieleń ziemi, srebrzysta biel wiatru. Ich spojrzenia były przenikliwe, badawcze — jak u myśliwych, którzy dostrzegli zdobycz.
Nieco dalej — katedra magii użytkowej w miękkich beżach i brązach, z twarzami dobrodusznymi, lecz oczami czujnymi. Katedra artefaktorii — w czarnych szatach ze złotymi przeszyciami, dłonie w rękawicach, a przed nimi na stole leżały drobne narzędzia i kryształy. Katedra zaklęć bojowych — w ciemnych, bordowych togach, z postawą wojowników i chłodnymi, oceniającymi spojrzeniami.
— Proszę podejść — odezwała się kobieta w zielonej todze uzdrowicieli. Jej głos był miękki, lecz pobrzmiewała w nim ciekawość, jakby spodziewała się zobaczyć coś niezwykłego.
Podeszłam na środek sali.
— Co potrafi Pani robić? — zapytał mężczyzna z katedry magii użytkowej, lekko przechylając głowę. W jego oczach błysnął uprzejmy, lecz oceniający błysk.
Zawahałam się, czując, jak wszystkie spojrzenia wbijają się we mnie jak ostre igły.
— Nic… — odpowiedziałam szczerze, a to słowo w ciszy zabrzmiało szczególnie głośno, jak uderzenie dzwonu.
W tej samej chwili rozległ się chłodny, mroczny głos, od którego po skórze przebiegł mi lodowaty dreszcz:
— Więc po co przyszła Pani do nas bez wiedzy? Na co Pani liczyła? — odezwał się mężczyzna z katedry żywiołów.
Podniosłam wzrok i spotkałam się z jego spojrzeniem. Był wysoki, o włosach czarnych jak skrzydło kruka, związanych w niski kuc. Stalowoszare oczy patrzyły na mnie tak, jakby widziały każdą moją myśl i ważyły ją na niewidzialnej wadze. Jego granatowa toga zdobiona była srebrnym symbolem splatających się smoczych skrzydeł, a w postawie czuło się władzę i przyzwyczajenie do rozkazywania.
— Magister Ravehart — zwrócił się do niego cicho ktoś z wykładowców, lecz on nie odwrócił ode mnie wzroku.
Znałam to imię. Nawet w sierocińcu, gdzie magia była odległą bajką, słyszałam o nim. Legenda. Smok. Brat króla Ciemnych Smoków. Wielki wojownik, którego imię znano na wszystkich kontynentach. Mówiono, że potrafił sam zatrzymać armię, że jego klinga śpiewała w bitwie, a wrogowie padali, nim zdążyli pojąć, co się stało. A teraz patrzył na mnie tak, jakby rozstrzygał, czy w ogóle warto, żebym żyła.
Policzki zapłonęły mi wstydem. Chciałam spuścić wzrok, skulić się, zniknąć — ale zmusiłam się, by wytrzymać jego spojrzenie.
— Chcę się uczyć — powiedziałam cicho, lecz stanowczo. — Jestem… gotowa pracować.
— Najpierw proszę się dostać — odparł chłodno, odchylając się w fotelu, jakby już wydał swój wyrok.
***
Rektor podniósł się z miejsca. Był to siwowłosy mężczyzna o dobrych, lecz czujnych oczach, w todze głębokiego purpury ze złotym haftem. Jego głos brzmiał spokojnie, ale niosła się w nim taka siła, że chciało się słuchać bez sprzeciwu.
— Proszę położyć ręce na kryształ. Sprawdzimy Pani potencjał.
Podeszłam do postumentu, na którym spoczywała przezroczysta kula, i położyłam na niej drżące dłonie. Palce miałam lodowate, a wnętrza dłoni wilgotne. Najpierw — nic. Pustka. Cisza. Serce ścisnęło się boleśnie, w gardle stanął twardy supeł. Chciało mi się płakać — moja największa nadzieja rozpadała się na moich oczach.
Proszę… cokolwiek… choćby kropla magii…
I nagle kula rozbłysła.
Najpierw miękkim, ciepłym, złotym światłem — jakby w moich dłoniach zapłonęło maleńkie słońce. Drgnęłam, lecz nie zdążyłam cofnąć rąk, bo blask zaczął się zmieniać. Wewnątrz kryształu zakręciły się barwy — szkarłat rozpalonego metalu, błękit oceanicznych głębin, zieleń wiosennego lasu i srebrzysta biel pierwszego śniegu w świetle księżyca.
Mrugnęłam, przekonana, że to tylko złudzenie, że tak bardzo pragnę zobaczyć choćby cień magii, iż mój umysł sam maluje obrazy. Ale nie — kolory stawały się coraz intensywniejsze, splatały się, wirowały w tańcu, aż nagle wszystko spowiło czyste, oślepiające, a jednak łagodne białe światło. Nie było ani zimne, ani palące — było… właściwe. Jakby ten blask od zawsze był we mnie, tylko czekał, aż go dostrzegę.
— To… niemożliwe… — wyszeptał ktoś z katedry artefaktorii, podnosząc się z miejsca.
— Cztery żywioły… i… co to w ogóle jest? — szepnęła uzdrowicielka, zasłaniając usta dłonią. — Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Słyszałam ich głosy, ale docierały do mnie jak przez warstwę wody. Cała moja uwaga była skupiona na kuli.
W sali panowała cisza tak gęsta, że usłyszałam, jak komuś przy stole pękło pióro w palcach. Kilku wykładowców wymieniło spojrzenia, ktoś wstał, ktoś inny znieruchomiał, jakby bał się spłoszyć to, co się działo.
Czułam na sobie ich spojrzenia — zdumione, oszołomione, pełne niedowierzania. A pośród nich — ciężki, lodowaty wzrok Kaeldara el Raveharta.
***
Powoli odsunęłam dłonie od kryształu, bojąc się, że blask zgaśnie w chwili, gdy przestanę go dotykać. Ale światło nie gasło — wciąż pulsowało wewnątrz kuli, jakby było żywe, rzucając na ściany sali migotliwe refleksy szkarłatu, błękitu, szmaragdu i srebra. Biała poświata, wieńcząca ten taniec żywiołów, była tak czysta, że zdawało się, iż przenika prosto do serca.
Stałam, nie mogąc oderwać wzroku. Palce wciąż drżały, a w piersi szalał huragan — zachwyt, strach, niedowierzanie.
— Lady Eli de Veyrin? — ostrożnie zapytał ktoś z katedry uzdrawiania, jakby upewniając się, czy dobrze usłyszał.
— Po prostu Eli Veyrin — poprawiłam, a w tej chwili w mojej piersi wezbrała dziwna, sprzeczna fala — duma, że nie chowam się za cudzym tytułem, i lęk, że to wyznanie uczyni mnie jeszcze bardziej obcą w ich oczach.
Kaeldar el Ravehart poderwał się gwałtownie. Jego ruch był ostry jak cięcie klingi.
— I jeszcze bez tytułu? Prostaczka? Z czterema żywiołami?! — w jego głosie brzmiało oburzenie, jakbym popełniła bluźnierstwo.
Rektor zmarszczył brwi, a jego ton stwardniał:
— Kim są Pani rodzice?
Kaeldar uniósł lekko brew, a w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu — zimnego, pozbawionego radości.
— Och, tym ciekawiej — przeciągnął z jadowitą uprzejmością. — A więc mamy tu nie tylko prostaczkę z czterema żywiołami, ale i bez rodu, bez nazwiska. Wspaniale. Co dalej? Może od razu zaczniemy przyjmować do Akademii ulicznych kuglarzy?
W sali ktoś cicho chrząknął, ktoś inny odwrócił wzrok, lecz nikt nie odważył się mu przerwać.
— Dość — powiedział stanowczo rektor, patrząc mu prosto w oczy. W jego głosie nie było ani cienia wahania. — W całej mojej praktyce tylko raz zdarzyło się, by człowiek miał taki potencjał.
Ravehart odchylił się w fotelu, ale w jego oczach wciąż tańczyły zimne iskry.
— O tak, wiem — odparł z tym samym sarkastycznym tonem. — I właśnie dlatego rozumiem, czym to może się skończyć.
Poczułam, jak palce mi kostnieją. Jego słowa były jak cienkie, ostre ostrza — wypowiedziane spokojnie, a jednak każde niosło wyzwanie. I to wyzwanie było rzucone mnie.
Rektor zwrócił się do dziekana żywiołów:
— Będziesz ją uczył. Gratuluję, masz nową adeptkę.
— Żartujesz? Na moim wydziale nigdy nie było ludzi! — wybuchł Ravehart, a w jego głosie było więcej irytacji niż podziwu. Poderwał się, a jego cień padł na mnie.
— Więc czas to zmienić — odparł spokojnie, lecz twardo rektor, nie odwracając spojrzenia.
— Oni ją rozszarpią! — głos Raveharta stał się ostrzejszy, a w nim pobrzmiewało nie współczucie, lecz oburzenie. — Kpisz sobie? Prostaczka, i to człowiek, wśród smoków i czystokrwistych magów żywiołów?
— Powiedziałem, co miałem do powiedzenia — rektor wypowiedział to cicho, ale w taki sposób, że dalsza dyskusja była bezcelowa.
Słowa Raveharta uderzyły we mnie jak lodowata woda. Rozszarpią… To słowo utkwiło w mojej głowie, odbijając się zimnym echem w piersi. Poczułam, jak wszystko we mnie się kurczy, jakby ściany sali zbliżyły się do siebie, a powietrze stało się cięższe.
Nie wiedziałam, co jest gorsze — jego pogarda czy to, że mógł mieć rację. Przed oczami mignęły obrazy: obce, szydercze spojrzenia, szepty za plecami, podstępne ciosy, próby, w których będę musiała przetrwać wśród tych, którzy uznają mnie za intruza.
Schwytałam jego spojrzenie — ciężkie, zimne jak kamień. Nie było w nim ani odrobiny współczucia. Tylko wyzwanie. I zrozumiałam: on nie zamierza ułatwiać mi drogi. Przeciwnie — będzie czekał, aż się potknę.
Ale gdzieś głęboko, pod warstwą strachu, zapłonęła maleńka iskra. Jeśli myślą, że się złamię… będę musiała udowodnić, że się mylą.
***
Rektor jeszcze przez kilka sekund milczał, jakby dawał wszystkim w sali czas, by w pełni pojęli to, co właśnie się wydarzyło. Jego spojrzenie było ciężkie, lecz nie wrogie — raczej próbował dostrzec we mnie coś, czego nie potrafił odczytać w blasku kryształu.
— Na dziś to wszystko — odezwał się w końcu, a jego głos przeciął ciszę jak ostry kling. — Eli Veyrin, może Pani iść.
Mrugnęłam, jakbym wynurzyła się z głębin, i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że przez cały ten czas wstrzymywałam oddech.
— Odprowadzą Panią do akademika — kontynuował rektor — i wydadzą wszystko, co potrzebne na początek nauki: strój, klucze, materiały. Zajęcia rozpoczną się jutro.
Z boku, niemal bezszelestnie, wstał młody mag w ciemnoszarej todze, pozbawionej znaków wydziału. Jego twarz była spokojna, lecz w oczach czaiła się wyćwiczona czujność. Skłonił się lekko, niemal ceremonialnie, i gestem zaprosił mnie, bym poszła za nim.
Spojrzałam na salę po raz ostatni. Wykładowcy rozmawiali już między sobą — jedni rzucali mi spojrzenia pełne ciekawości i podziwu, inni — ostrożne, wyważone. Kilka par oczu przesunęło się po mnie z chłodną oceną, jak po zadaniu, które dopiero trzeba rozwiązać.
Ale spojrzenie Kaeldara el Raveharta poczułam, nawet go nie szukając. Nie było w nim ani odrobiny zdziwienia, tylko ciche, niebezpieczne potwierdzenie faktu: teraz jestem jego odpowiedzialnością. A może i jego problemem.
Wyprostowałam się, starając się iść pewnym krokiem, choć wewnątrz wciąż szalał chaos. Serce waliło, myśli plątały się, a ja nie potrafiłam zdecydować, co jest silniejsze — euforia, że moje marzenie się spełniło, czy strach, że znalazłam się w centrum uwagi, której nigdy nie pragnęłam.
Każdy krok w stronę drzwi odbijał się w moich uszach głuchym echem. Czułam, jak za moimi plecami zostaje sala wypełniona szeptami, domysłami i cudzymi oczekiwaniami.
Pokój wśród obcych
Szliśmy długim korytarzem Akademii, a każdy mój krok odbijał się w uszach głuchym echem, jakby same ściany zapamiętywały ten dźwięk. Kamienne płyty posadzki były wypolerowane na połysk, a w ich gładkiej powierzchni odbijały się języki płomieni pochodni. Młody mag w ciemnoszarej todze szedł przede mną, nie oglądając się, ale czułam — wiedział, że idę za nim, i pilnował, bym nie została w tyle.
Za wysokimi oknami gęstniał już zmierzch. Niebo przybrało głęboki, granatowy odcień, a pierwsze gwiazdy nieśmiało migotały nad wieżami Akademii. Pochodnie na ścianach zapalały się same, jedna po drugiej, wypełniając korytarz miękkim, złotym światłem. Płomień palił się równo, bez drżenia, a od niego unosił się delikatny aromat suszonych ziół i czegoś korzennego, kojącego.
W końcu wyszliśmy na wewnętrzny dziedziniec. Powietrze było tu chłodniejsze, więc wciągnęłam je głęboko w płuca, czując zapach wilgotnego kamienia zmieszanego z wonią nocnych kwiatów. Przeszliśmy obok fontanny, w której cicho szemrała woda, i podeszliśmy do masywnego budynku z wysokim gankiem. Nad ciężkimi, dębowymi drzwiami wisiała tabliczka z wygrawerowanym słowem: „Akademik”.
W środku przywitał nas mężczyzna o krępej sylwetce, krótko ostrzyżonych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Twarz miał ogorzałą, o ostrych rysach, a na todze brakowało barw wydziału — jedyną ozdobą był wyszyty srebrem znak klucza na piersi. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, a kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu pozbawionym ciepła.
— Imię? — zapytał chrapliwym, lekko kpiącym tonem.
— Eli Veyrin — odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie, choć w środku wszystko ścisnęło się jak od lodowatego podmuchu.
— Oho, prostaczka — przeciągnął, a w jego głosie zabrzmiała otwarta drwina. — Czyli wydział magii użytkowej?
— Adeptka została przyjęta na wydział żywiołów — odparł równym, lecz stanowczym tonem mój przewodnik, nawet nie mrugając.
Zarządca mrugnął, jakby nie od razu zrozumiał, co usłyszał, po czym zmarszczył brwi.
— Chyba sobie żartujecie? — w jego głosie pobrzmiewało i zdumienie, i irytacja. — Odkąd tu pracuję, coś takiego się nie zdarzyło. Nie mam pokoi dla… takich jak ona w ich skrzydle.
— Ma takie same prawa jak wszyscy — przerwał mu chłodno mój towarzysz. — Rozkaz rektora.
Zarządca głośno wypuścił powietrze, ale nie podjął dalszej dyskusji.
— Dobrze… — mruknął, posyłając mi jeszcze jedno długie, oceniające spojrzenie, w którym wyraźnie czytałam: jesteś tu obca. — Proszę za mną.
Weszliśmy po szerokich schodach wyłożonych bordowym dywanem. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające majestatyczne smoki i magów w bojowych togach. Korytarz był długi, z wysokim sufitem i drzwiami po obu stronach, każda z mosiężną tabliczką i wygrawerowanym numerem.
Zarządca zatrzymał się przy jednych z drzwi, wyjął klucz z pęku i otworzył je.
— Tu mieszka się parami — powiedział, odsuwając się na bok. — Ma Pani własny pokój i wspólny salon z sąsiadką.
Weszłam i zamarłam.
Pokój przywitał mnie miękkim światłem i ciepłem, jakby chciał mnie oszukać, wmówić, że jestem tu u siebie. Przy oknie stało łóżko z rzeźbionym, drewnianym wezgłowiem, nakryte kocem w odcieniu głębokiego granatu, w którym można było utonąć wzrokiem. Na poduszkach leżała starannie złożona pościel i cienka narzuta z wyszytym herbem Akademii. Obok — biurko z ciemnego drewna, na którym czekał stos czystych zeszytów, pióro i kałamarz. Przy ścianie — wysoka szafa z lustrem, w rogu — niewielka komoda z mosiężnymi uchwytami, połyskującymi w blasku kominka.
Z boku prowadziły drzwi do wspólnego salonu. Zajrzałam tam: kanapa i dwa fotele obite miękką tkaniną, regał z książkami, kominek, w którym cicho trzaskał ogień, wypełniając pokój zapachem palonego drewna. Na niskim stoliku stał wazon z suszonymi kwiatami, a na parapecie — gliniany doniczkowy kwiat, którego płatki świeciły bladoniebieskim światłem, jakby zatrzymały w sobie cząstkę nocnego nieba.
— Proszę się rozgościć — powiedział zarządca, podając mi klucz. Jego palce były zimne, a spojrzenie wciąż oceniające, jakby już wiedział, że nie zostanę tu długo.
Przesunęłam dłonią po gładkiej powierzchni biurka, dotknęłam miękkiego koca… i nagle słowa same wyrwały się z ust:
— Nie będę w stanie za to zapłacić…
Mój głos zabrzmiał głucho, niemal obco. W tym przepychu było coś przytłaczającego — każdy przedmiot, każdy detal przypominał, że nie należę do tego świata. Że to nie jest moje. Że w każdej chwili ktoś może wejść i powiedzieć: pomyłka, to nie dla ciebie.
Zarządca parsknął, jakby czytał w moich myślach.
— Któż by wątpił — mruknął z uśmiechem pozbawionym cienia współczucia.
— Proszę się tym nie martwić — odezwał się stanowczo mój przewodnik, patrząc mi prosto w oczy. Jego głos był spokojny, ale brzmiała w nim pewność, która sprawiła, że zrobiło mi się odrobinę cieplej. — To sprawa Akademii. Rozkaz rektora.
Skinęłam głową, nie ufając sobie, by się odezwać — bałam się, że głos mi zadrży. Zacisnęłam palce na kluczu tak mocno, że wbił mi się w skórę.
Przewodnik zatrzymał się w progu, jeszcze raz omiótł pokój spojrzeniem, po czym spojrzał na mnie.
— Powodzenia — powiedział cicho, a w jego głosie nie było ani odrobiny ironii. — Będzie Pani go potrzebować.
Drzwi zamknęły się za nimi, a ja zostałam sama w ciszy swojego nowego pokoju.
***
Cisza była niemal namacalna — gęsta jak ciepły miód, a jednocześnie niepokojąca. Tylko ciche trzaskanie drewna w kominku i sporadyczny szelest wiatru za oknem przerywały jej ciągłość.
Powoli podeszłam do łóżka i usiadłam na jego brzegu. Materac miękko ugiął się pod moim ciężarem, a to uczucie było tak obce, że na moment zastygłam, bojąc się rozluźnić. W sierocińcu łóżka były twarde, z cienkimi kocami, które nie grzały w chłodne noce. Tutaj — ciepło, miękkość, przytulność… i wszystko to wydawało się cudze, jak suknia skrojona nie na twoją miarę.
Przesunęłam dłonią po kocu, czując pod palcami gładką tkaninę. Wzrok powędrował po pokoju: starannie ułożone zeszyty na biurku, połysk mosiężnych uchwytów komody, miękkie światło bijące od kwiatka na parapecie. Wszystko to było moje… a jednocześnie — nie moje.
Wciągnęłam głęboko powietrze, próbując zapamiętać zapachy: drzewny aromat kominka, delikatną nutę suszonych kwiatów, świeżość nocnego powietrza wpadającego przez uchylone okno.
Jestem w Akademii.
Myśl tak prosta… i tak niewiarygodna. Naprawdę tu jestem. Przeszłam przez bramę, zdałam próbę, a teraz mam pokój, klucz, mundur… szansę.
A jednak w piersi poruszył się chłód. Wydział Żywiołów. Smoki. Czystokrwiści magowie, którzy będą patrzeć na mnie tak, jak dziś patrzył Kaeldar el Ravehart — z chłodną oceną, z wątpliwością, z gotowością, by dostrzec mój błąd.
Przypomniałam sobie jego spojrzenie — ciężkie jak kamień i ostre jak klinga. Nie było w nim ani odrobiny wiary we mnie. I może właśnie to paliło najmocniej.
— Poradzę sobie — wyszeptałam w pustkę pokoju.
***
Pod wieczór, gdy za oknami gęstniał zmierzch, usłyszałam w korytarzu lekki, ale pewny stuk obcasów. Drzwi do wspólnego salonu otworzyły się szeroko i w progu stanęła dziewczyna.
Była wysoka, o prostej, niemal królewskiej postawie, w której czuło się wrodzoną władzę. Długie włosy w kolorze skrzydła kruka spływały ciężką falą na ramiona, w blasku kominka połyskując granatem i fioletem. Skóra — blada jak porcelana, a oczy — głębokiego bursztynu, w których migotały złote iskry, jak w spojrzeniu smoka o świcie. Miała na sobie ciemną togę z srebrnym haftem przedstawiającym splatające się skrzydła i pradawne runy, a na piersi — niewielki znak w kształcie czarnego smoczego pazura oprawionego w złoto.
Weszła do środka, zatrzymała się dwa kroki ode mnie i, nie odrywając spojrzenia, powiedziała równym, władczym tonem:
— Jestem Katarina el Ravehart, księżniczka Ciemnych Smoków.
Na moment straciłam rezon, serce zabiło mocniej. Współlokatorka. Księżniczka. Bratanica Kaeldara.
— Eli Veyrin — przedstawiłam się, starając się, by głos mi nie zadrżał.
Katarina lekko zmrużyła oczy, lustrując mnie wzrokiem, a w jej bursztynowych tęczówkach mignęło lekkie zdziwienie.
— Co ty tu robisz? To akademik dla smoków.
— Przyjęto mnie na Wydział Żywiołów — odpowiedziałam, czując, jak w środku wszystko się napina.
Mrugnęła, a na jej twarzy pojawiło się szczere zaskoczenie.
— Co? — w jej głosie zabrzmiała nuta niedowierzania. — Żartujesz? To niemożliwe… Ludzi tam nie przyjmują.
— A jednak… — wzruszyłam ramionami, starając się wyglądać spokojniej, niż się czułam. — Jestem tu.
W jej oczach błysnęło coś na kształt rozbawienia.
— No cóż… — przeciągnęła, krzyżując ręce na piersi. — Wygląda na to, że ten rok zapowiada się ciekawiej, niż sądziłam.
Podeszła bliżej, jej kroki były miękkie, ale w każdym czuło się pewność i siłę.
— Jak zareagował mój wuj? — zapytała, nie spuszczając ze mnie wzroku.
— Nie jest… zadowolony — przyznałam.
Katarina cicho westchnęła, a kąciki jej ust drgnęły w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.
— Och… ciężko ci będzie — powiedziała bez złośliwości, ale z taką pewnością, że zrozumiałam — to nie groźba, a stwierdzenie faktu.
Przechyliła lekko głowę, mrużąc oczy.
— Wiesz przecież — jej głos przycichł, ale nabrał ciężaru — takich jak ty u nas się nie lubi.
— Poradzę sobie — odpowiedziałam, choć sama nie byłam tego pewna.
Skinęła głową, a w tym geście było coś majestatycznego, jak w ukłonie monarchy, który właśnie podjął decyzję.
— Zobaczymy, Veyrin — powiedziała cicho. — Zobaczymy, jak poradzisz sobie na tym wydziale.
Katarina minęła mnie i weszła do swojego pokoju, zostawiając za sobą delikatny zapach nocnych kwiatów i poczucie, że właśnie wkroczyła w moje życie burza — piękna, groźna i nieprzewidywalna.
Pierwszy dzień
Poranek powitał mnie chłodem i lekką mgłą snującą się po wewnętrznym dziedzińcu Akademii, jakby sama ziemia wypuszczała z siebie senne obłoki. Kamienne płyty pod stopami były wilgotne, a wieże wydziałów ginęły w mlecznym oparze. Włożyłam świeży strój Wydziału Żywiołów — głęboki granat z srebrnym wykończeniem, symbol splatających się skrzydeł na piersi. Tkanina była gęsta, kosztowna, a ja czułam jej ciężar — nie tylko fizyczny, lecz i symboliczny, jakby wraz z nią na ramiona spadł niewidzialny ciężar oczekiwań i cudzych spojrzeń.
Jadalnia okazała się ogromną salą z wysokimi oknami, przez które poranne światło wpadało długimi smugami, oraz rzędami stołów ciągnących się w głąb niczym w nieskończoność. W powietrzu unosił się zapach świeżego chleba, pieczonego mięsa i aromatycznych ziół, mieszając się z wonią gorącej herbaty i słodkich wypieków. Lecz gdy tylko przekroczyłam próg, gwar głosów ucichł, jakby ktoś niewidzialny przesunął dłonią po strunach ciszy.
Dziesiątki spojrzeń zwróciły się ku mnie. Czułam ich ciężar na skórze — chłodne, oceniające, ciekawskie, zawistne. Jedni patrzyli z otwartą pogardą, inni z żywym zainteresowaniem, a w niektórych oczach dostrzegłam zazdrość ostrą jak brzytwa. Człowiek w stroju Wydziału Żywiołów — to już było wydarzenie.
Zauważyłam stół, przy którym siedzieli adepci Wydziału Magii Użytkowej. Ich szaty miały beżowe i brązowe odcienie, twarze były proste, pozbawione wyniosłości. Pomyślałam, że może z nimi będzie łatwiej. Zbliżyłam się, lecz gdy zrobiłam krok w stronę wolnego miejsca, jedna z dziewczyn, nie podnosząc głosu, ale tak, bym usłyszała, powiedziała z jadowitą łagodnością:
— Ciekawe, ile kosztowało to miejsce?
— Albo komu trzeba się podlizać, żeby trafić tam, gdzie zwykłych nie przyjmują? — dodał chłopak naprzeciwko, z krzywym uśmiechem, opierając się leniwie o oparcie ławy.
Słowa uderzyły jak policzek. Poczułam, jak policzki oblewa mi gorąco, ale nie pozwoliłam sobie na odpowiedź. Bez słowa odwróciłam się i podeszłam do odległego stołu, gdzie było pusto.
***
Śniadanie minęło w ciszy, lecz nie była to cisza kojąca. Była lepka, gęsta jak miód, przywierająca do skóry. Jadłam szybko, niemal mechanicznie, czując, że ktoś zerka ukradkiem, a ktoś inny nawet nie próbuje tego ukryć.
Starałam się nie podnosić wzroku, ale świadomość, że jestem obserwowana, nie opuszczała mnie. Spojrzenia były różne: zimne, kłujące jak lód; leniwie drwiące; i takie, które paliły zazdrością.
Kiedy wyszłam z jadalni, ulga trwała zaledwie kilka sekund.
W drzwiach zderzyłam się z dziewczyną. Jej postawa była nienaganna, jak u kogoś, kto od dziecka przywykł trzymać głowę wysoko. Szata — kosztowna, z misternym haftem, włosy upięte w skomplikowaną fryzurę ozdobioną drogocennymi spinkami. Pachniała drogimi perfumami z nutą jaśminu i gorzkiej pomarańczy. Jej spojrzenie przesunęło się po mnie z góry na dół z jawną pogardą, jak po brudnej plamie na idealnie czystej podłodze.
— Patrz, gdzie idziesz — powiedziała chłodno i, mijając mnie, niby przypadkiem uderzyła ramieniem. Uderzenie nie było mocne, ale wystarczyło, bym się zachwiała. Gorąca kropla kawy z jej filiżanki spadła na dół mojej szaty, zostawiając ciemną plamę, która natychmiast rozlała się po tkaninie.
Już otwierałam usta, by coś powiedzieć, gdy za moimi plecami rozległ się chłodny, władczy głos, w którym pobrzmiewała stal:
— Zostaw ją, Melisso.
Odwróciłam się. Katerina stała kilka kroków dalej, jej bursztynowe oczy błyszczały, a postawa była nienaganna jak u królowej gotowej bronić swoich włości.
— Ach, znowu ty? — Melissa skrzywiła usta, a w jej głosie zabrzmiała zirytowana kpina. — Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy.
— Może i jesteś dziewczyną mojego brata — Katerina zrobiła krok naprzód, a w jej głosie zadźwięczała stal — ale nie zapominaj się. Jestem księżniczką i stoję wyżej od ciebie. Okazuj szacunek.
Melissa pobladła, lecz nie odpowiedziała. Tylko gwałtownie odwróciła się i odeszła, zostawiając za sobą smugę drogich perfum i wrażenie lepkiej niechęci, jakby ktoś oblał mnie czymś gęstym.
Katerina podeszła do mnie, jej kroki były pewne i miarowe. Ujęła mnie za łokieć — palce miała ciepłe, ale chwyt stanowczy, jak u kogoś, kto przywykł prowadzić innych.
— Chodź — powiedziała tonem, który nie znosił sprzeciwu. — Jeśli pozwolisz, by tak cię traktowano, będą po tobie deptać. Musisz się bronić.
Przełknęłam ślinę.
— Dlaczego mi pomogłaś? — zapytałam, patrząc na nią.
Nieco zwolniła krok. W jej oczach mignęło coś dziwnego — nie kpina, nie litość, raczej ciche, niezrozumiałe zaciekawienie, jakby sama próbowała pojąć swój gest.
— Nie wiem — odparła cicho. — Jest w tobie coś…
W tej chwili po korytarzu rozległ się dźwięczny dzwon, od którego ściany jakby zadrżały, a powietrze wypełniło się lekką wibracją.
— Pospieszmy się — powiedziała Katerina, puszczając mój łokieć. Jej szata miękko sunęła po posadzce, gdy przyspieszyłyśmy kroku.
Szłam obok niej, czując, jak serce bije mi szybciej. Ten dzień dopiero się zaczął, a już pomieścił w sobie więcej, niż czasem dzieje się przez cały tydzień.
***
Korytarze Wydziału Żywiołów były inne niż wszystkie. Tutaj wszystko tchnęło potęgą i starożytną tradycją. Wysokie sklepienia, zdobione płaskorzeźbami smoków, wydawały się jeszcze wyższe niż w innych gmachach. Kamienne ściany inkrustowano cienkimi, srebrnymi liniami, układającymi się w magiczne wzory, które migotały ledwie dostrzegalnym blaskiem, jakby płynęła w nich żywa energia. Można było odnieść wrażenie, że same mury słyszą i zapamiętują każde wypowiedziane słowo.
Szłam obok Katariny, a każdy nasz krok odbijał się głuchym echem. Po drodze mijaliśmy studentów w granatowych togach — zatrzymywali się, by na nas spojrzeć. Na nią patrzyli z szacunkiem i powagą, czasem skłaniając lekko głowę. Na mnie — z niedowierzaniem, ciekawością, a czasem z jawną niechęcią.
Audytorium okazało się ogromną salą w formie amfiteatru. Rzędy siedzeń wznosiły się półkolem ku górze, a w centrum, na podwyższeniu, stała katedra z czarnego obsydianu, wypolerowanego na lustrzany połysk. Za nią czekał już wykładowca.
Był wysoki, o srebrzystych włosach związanych w niski kuc i oczach koloru lodu, w których nie było ani odrobiny ciepła. Jego granatowa toga zdobiona była srebrnym haftem, a na piersi widniał znak Wydziału Żywiołów, otoczony symbolami czterech elementów: ognia, wody, ziemi i wiatru.
— Profesor Liantar Severion — szepnęła Katarina, dostrzegając, że mimowolnie zatrzymałam na nim wzrok. — Jeden z najstarszych mistrzów naszego wydziału.
Rozmowy w sali ucichły, gdy weszłyśmy. Poczułam, jak dziesiątki spojrzeń wbijają się we mnie. Ktoś szepnął coś do sąsiada, a ja wyłapałam słowa „człowiek” i „niemożliwe”.
Katarina, nie zwracając uwagi na reakcje, przeszła do rzędu niemal na środku i usiadła. Poszłam za nią, czując, jak plecy płoną od obcych spojrzeń.
Po sali przeszedł pomruk. Ktoś cicho się roześmiał, ktoś inny prychnął.
— Człowiek — rzucił ktoś z tylnych rzędów z wyraźną pogardą.
Profesor uniósł rękę, a cisza wróciła natychmiast, jakby odciął niewidzialny strumień dźwięku.
— Tutaj będziecie oceniani nie według pochodzenia, lecz według siły — jego głos był głęboki, z metaliczną nutą, i zdawał się odbijać echem od kamiennych ścian. — Mam nadzieję, że to zapamiętacie.
Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie odrobinę dłużej niż na innych. W tych lodowatych oczach nie było ani wrogości, ani życzliwości — tylko chłodna ocena kogoś, kto przywykł ważyć wartość rzeczy.
— Dziś — kontynuował — zaczniemy od podstaw kontroli przepływów żywiołów. Dla jednych będzie to powtórka, dla innych — pierwszy krok.
***
Pierwsze zajęcia były dla mnie trudne. Temat był ciekawy, wręcz fascynujący — o przepływach żywiołów, o subtelnych ustawieniach pola magicznego, o współdziałaniu elementów — ale czułam się tak, jakbym trafiła w środek książki, pomijając pierwsze dziesięć rozdziałów. Pozostali bez trudu podłapywali terminy, które słyszałam po raz pierwszy, swobodnie wykonywali ćwiczenia, a ja… potykałam się na każdym kroku.
Kiedy wykładowca prosił o skierowanie strumienia energii do kryształu, mój ledwie żarzył się słabym światłem, podczas gdy u innych rozbłyskał jasno i równomiernie. Gdy trzeba było utrzymać formę zaklęcia, moja rozpadała się jak piasek przesypujący się przez palce. Czułam na sobie spojrzenia — jedne z kpiną, inne z litością, a jeszcze inne z wyraźnym zniecierpliwieniem, jakbym marnowała ich czas.
***
Ostatnie zajęcia dotyczyły historii smoków. Weszłyśmy do przestronnej sali, której ściany zdobiły gobeliny przedstawiające dawne bitwy i majestatyczne smoki w locie. Za katedrą stał profesor — wysoki, szczupły mężczyzna o długich, ciemnych włosach splecionych w warkocz, w todze w odcieniu głębokiego bordo. Jego oczy miały barwę płynnego złota, a głos — głęboki i otulający.
— Profesor Darion Velhart — szepnęła Katarina, siadając obok. — Jeden z najwybitniejszych historyków rodów smoczych.
Profesor rozpoczął wykład, a jego słowa płynęły jak rzeka:
— Wszystkie smoki, bez wyjątku, rodzą się z czterema żywiołami. To nasza natura, nasza siła i nasza duma. Ale… — zrobił pauzę, omiatając wzrokiem salę — zdarzają się rzadkie wyjątki.
Jego złote oczy zatrzymały się na mnie nieco dłużej niż na innych i przez moment miałam wrażenie, że widzi mnie na wskroś. W środku wszystko się ścisnęło, jakby ktoś ujął moje serce lodowatą dłonią.
— Pierwsze przyjęcie prawdziwej formy u smoków następuje w wieku dziewiętnastu lat — mówił dalej, a jego głos, głęboki i równy, niósł się po sali, odbijając od kamiennych ścian. — W tym samym momencie budzi się magia i nadchodzi pełnoletniość.
Zrobił krok naprzód, opierając dłonie o gładką powierzchnię katedry z czarnego kamienia. Światło z wysokich okien padało na jego twarz, podkreślając ostre kości policzkowe i chłodny blask w oczach.
— U ludzi jest inaczej — powiedział, a w jego tonie nie było ani potępienia, ani kpiny — tylko stwierdzenie faktu. — Magia, jeśli w ogóle się pojawia, budzi się nie wcześniej niż w wieku dwudziestu lat. Czasem później. Zazwyczaj jest jednak słaba i niestabilna.
Już miałam opuścić wzrok, skryć się za kartkami notatek, gdy profesor nagle odwrócił głowę i zapytał wprost:
— Moja droga, ile masz lat?
W sali momentalnie zapadła cisza. Nawet pióra przestały szeleścić po papierze. Poczułam, jak dziesiątki spojrzeń wbijają się we mnie — chłodne, ciekawskie, oceniające.
— Osiemnaście — odpowiedziałam, starając się, by głos mi nie zadrżał, choć w środku wszystko ścisnęło się w twardy węzeł.
Brwi profesora uniosły się powoli.
— To… niemożliwe — powiedział, a w jego głosie zabrzmiało nie zwątpienie, lecz szczere zdumienie, jakbym właśnie naruszyła jakiś pradawny, niepodważalny porządek.
Po sali przeszedł pomruk, podobny do szeptu wiatru w koronach drzew. Ktoś cicho zagwizdał, ktoś inny wymienił spojrzenie z sąsiadem, a w czyichś oczach mignął ostrożny, niepokojący rodzaj zainteresowania.
— Osiemnaście? — powtórzył ktoś z tyłu, a w jego tonie pobrzmiewało niedowierzanie.
— To wtedy…
— Więc jesteś jeszcze dzieckiem… — szepnęła Katarina, a w jej głosie po raz pierwszy pojawiła się nuta zaskoczenia.
Poczułam, jak policzki oblewa mi rumieniec, i zapragnęłam zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu.
Profesor Darion wciąż patrzył na mnie nie mrugając, jakby próbował rozwikłać skomplikowaną zagadkę. W jego spojrzeniu nie było wrogości, ale i ciepła też nie — tylko chłodna, przenikliwa uwaga badacza, który widzi przed sobą rzadki, niezrozumiały fenomen.
— Interesujące… — powiedział w końcu, a to słowo zabrzmiało tak, jakby już w myślach wpisał mnie na jakąś swoją osobistą listę. — Bardzo interesujące.
Opuściłam wzrok na swoje dłonie, zaciskając je tak mocno, że pobielały kostki. W środku mieszały się wstyd, strach i dziwne, nieproszone poczucie, że właśnie stałam się dla nich jeszcze większą zagadką, niż byłam tego ranka.
***
Dzwonek zabrzmiał jak głuchy uderzenie dzwonu w ciszy i audytorium ożyło. Drewniane ławy zaskrzypiały, studenci zaczęli rozmawiać półgłosem, zbierając księgi i zwoje; ktoś się śmiał, ktoś inny w pośpiechu dopisywał ostatnie linijki notatek. Wstałam razem z pozostałymi, starając się wtopić w tłum, lecz poczucie czyjegoś przenikliwego spojrzenia nie opuszczało mnie, jakby ktoś trzymał mnie na ostrzu uwagi.
— Veyrin, proszę zostać — głos profesora Dariona zabrzmiał cicho, ale z taką stanowczością, że zatrzymałam się natychmiast, jakby ktoś zawołał mnie po imieniu na pustyni.
Katarina, już kierująca się ku wyjściu, odwróciła się. Jej bursztynowe oczy zwęziły się, a w ich głębi mignęła iskra czujności.
— Poczekam przy drzwiach — powiedziała cicho, lecz w taki sposób, że zrozumiałam: zapamięta tę rozmowę.
Gdy ostatni student opuścił salę, zrobiło się przestronnie i cicho. Tylko słabe echo kroków odbijało się od kamiennych ścian. Profesor obszedł katedrę, poruszając się powoli, niemal drapieżnie, jak zwierzę zbliżające się do zdobyczy. Złote oczy badały mnie uważnie, bez pośpiechu, jakby oglądał rzadki artefakt, którego nie śmie dotknąć.
— Osiemnaście lat… — powiedział, jakby smakując te słowa. — Dla człowieka o takim potencjale to… niezwykłe.
Mocniej zacisnęłam palce na pasku torby, czując, jak bieleją mi knykcie.
— Powiedział Pan, że to niemożliwe.
— Tak — skinął głową, a w jego głosie zabrzmiała sucha pewność. — I nadal tak uważam.
Zrobił ledwie dostrzegalny krok w moją stronę.
— Proszę mi powiedzieć, co Pani wie o swoim pochodzeniu?
— Ja… jestem sierotą — odpowiedziałam, a to słowo zabrzmiało w ciszy wyjątkowo głucho.
— Ach, więc to tak… — w jego głosie nie było ani odrobiny litości czy zdziwienia, tylko ciche, zamyślone „no cóż…”. Odwrócił wzrok na moment, jakby coś w myślach kalkulował.
Potem znów spojrzał mi prosto w oczy:
— Proszę się obserwować, Veyrin. A jeśli poczuje Pani… coś niezwykłego, proszę przyjść do mnie. Nieważne, czy będzie to dzień, czy noc.
W jego tonie nie było prośby — tylko rozkaz ubrany w miękkie słowa. I właśnie dlatego brzmiał jeszcze poważniej.
***
Na korytarzu panowała cisza, gęsta i lepka jak poranna mgła. Gdzieś daleko, za zakrętem, dobiegały stłumione głosy i głuchy odgłos kroków, lecz tutaj, przy drzwiach audytorium, wszystko zdawało się zastygłe.
Katarina czekała, oparta ramieniem o kamienną ścianę. Ręce miała skrzyżowane na piersi, a bursztynowe oczy, w których odbijał się blask pochodni, nieprzerwanie śledziły drzwi, jakby strzegła wejścia do własnych włości.
— No? — zapytała, gdy tylko wyszłam. Jej głos był równy, ale pobrzmiewała w nim nuta wymagająca, od której mimowolnie prostowałam plecy. — O czym z tobą rozmawiał?
— O niczym szczególnym — odparłam, starając się, by zabrzmiało to lekko, niemal obojętnie.
Zmrużyła lekko oczy, a w jej spojrzeniu było coś drapieżnego, jak u smoka, który wyczuł kłamstwo.
— Nie potrafisz kłamać, Veyrin — powiedziała cicho, lecz z pewnością. — Ale dobrze… nie będę naciskać. Na razie.
Ruszyłyśmy korytarzem. Kamienne płyty pod stopami odbijały nasze kroki głuchym echem. Katarina szła nieco przede mną, jej krok był pewny, wyważony — jak u kogoś, kto od zawsze przywykł, że inni ustępują mu z drogi.
Przez chwilę milczałyśmy. Ciszę przerywał jedynie szelest materiału jej togi i odległy dźwięk dzwonu w innym skrzydle Akademii.
— Wiesz — odezwała się nagle, nie odwracając głowy — naprawdę różnisz się od innych ludzi, których spotkałam.
— To… komplement? — zapytałam ostrożnie, niepewna, czego się spodziewać.
Katarina uśmiechnęła się kącikiem ust, a w tym uśmiechu było coś jednocześnie kpiącego i aprobującego.
— Nie wiem. Może. — Rzuciła mi krótkie, oceniające spojrzenie. — Nadal jesteś człowiekiem, a to… komplikuje wiele spraw. Ale… — zwolniła krok — być może się zaprzyjaźnimy.
Uniosłam brwi ze zdziwienia, lecz ona już odwróciła wzrok, jakby powiedziała coś bez znaczenia.
— Nie łudź się — dodała z cieniem ironii w głosie. — Przyjaźń ze mną to nie spacer po ogrodzie.
— Nie liczyłam na łatwą drogę — odparłam, a tym razem jej uśmiech stał się nieco szerszy, cieplejszy, choć wciąż powściągliwy.
Wyszłyśmy na schody, a ja uświadomiłam sobie, że poczułam coś na kształt wsparcia. Choć w dziwnej, smoczej formie.
Niewidzialna nić
Dni w Akademii mijały w zawrotnym tempie.
Niemal nie zauważałam, jak zmieniają się tygodnie — wszystko wypełniały wykłady, zadania, treningi i niekończące się notatki. Nie miałam czasu ani na spacery, ani na próżne rozmowy. Nawet sen stał się luksusem, na który mogłam sobie pozwolić tylko urywkami.
Współgrupowicze wciąż patrzyli na mnie z góry. Czasem była to otwarta pogarda — krzywe spojrzenia, ciche drwiny, półgłosem rzucone słowa, które słyszałam, choć sądzili, że jestem zbyt daleko. Innym razem — chłodna obojętność, jakbym po prostu nie istniała. Wydawało się, że cała Akademia, od najmłodszych adeptów po najstarszych mistrzów, już wydała swój wyrok: obca.
Jedynym wyjątkiem pozostawała Katarina. Nie byłyśmy bliskimi przyjaciółkami — nasze światy zbyt się różniły — ale rozmawiałyśmy coraz częściej. Nigdy mnie nie pocieszała ani nie mówiła słodkich słówek, lecz czasem, mimochodem, potrafiła wyjaśnić trudny termin, pokazać, jak poprawnie spleść zaklęcie, albo ostrzec przed pułapkami na nadchodzących zajęciach. Robiła to tak, jakby rzucała od niechcenia uwagę, ale wiedziałam — to był jej sposób, by pomóc.
Uczyłam się jak opętana. Dniem i nocą, przy świetle magicznych lamp i w półmroku świec, wertowałam podręczniki, wkuwałam formuły, ćwiczyłam gesty i zaklęcia aż do bólu w palcach. Powoli zaczynało mi wychodzić. Zaklęcia, które wcześniej się rozpadały, teraz trzymały formę. Strumienie energii były odrobinę bardziej posłuszne. Potrafiłam już poczuć, jak magia płynie wewnątrz mnie, jak odpowiada na moją wolę.
Wszystko… poza jednym.
Praktyką magii żywiołów z naszym dziekanem.
Każde zajęcia z nim były próbą sił. Jego spojrzenie — zimne, przenikliwe, jakby widział wszystkie twoje słabości i czekał, aż się potkniesz. Wymagania — bezlitosne. Błędów nie wybaczał, a sukcesów nie chwalił. To właśnie na jego lekcjach czułam się najbardziej bezbronna, jakbym stała na krawędzi przepaści, mając pod stopami jedynie wąski skrawek skały.
Tak było i teraz, gdy szłam długim korytarzem Wydziału Żywiołów, kierując się do sali, w której odbywały się jego zajęcia. Kamienne ściany, zdobione rzeźbieniami przedstawiającymi splatające się smocze skrzydła, wydawały się wyższe niż zwykle. Pochodnie w kutych uchwytach rzucały na posadzkę drgające cienie, a każdy mój krok odbijał się głuchym echem.
Serce biło nieco szybciej niż zazwyczaj. Wiedziałam, że czeka mnie znów to spojrzenie, te pytania, które sprawdzają do granic, i zadanie, które może mnie przerosnąć. Ale czy mogłam pozwolić sobie na odwrót?
Zacisnęłam dłoń w pięść i przyspieszyłam kroku.
***
Wystarczyło przekroczyć próg sali treningowej, by zrozumieć, że coś jest nie tak.
Zazwyczaj zbierała się tu tylko nasza grupa, lecz dziś przestrzeń była wypełniona znacznie liczniej. Na podwyższonych trybunach wokół areny stali i siedzieli starsi roczniki w tych samych granatowych togach Wydziału Żywiołów. Ich spojrzenia były czujne, oceniające, a w powietrzu wisiało napięcie, jak przed burzą.
Zrobiłam kilka kroków naprzód i nagle poczułam na sobie szczególnie ciężki wzrok — zimny, przeszywający. Uniosłam oczy ku trybunom i zobaczyłam go.
Wysoki chłopak o jasnych, niemal srebrzystych włosach, które miękko opadały na ramiona, siedział lekko pochylony do przodu. Jego oczy — w odcieniu chłodnej stali — patrzyły na mnie z jawną nienawiścią. A jednak… w tej twarzy było coś znajomego, jakbyśmy spotkali się kiedyś, w innym miejscu, w innym życiu.
Nie zdążyłam odwrócić wzroku, gdy obok rozległ się cichy, lecz wyraźny głos Katariny:
— Nie patrz na niego w ten sposób. To Dariel el Sarveir. Książę. I nienawidzi ludzi. Lepiej, żebyście się nie spotykali…
Poczułam, jak w środku wszystko ściska się jeszcze mocniej. Ale oderwać spojrzenia już nie potrafiłam — patrzył na mnie tak, jakbyśmy byli wrogami na długo przed tym spotkaniem.
— Dziś — rozległ się w sali głęboki, władczy głos i odwróciłam się. Na arenie stał nasz dziekan. Jego sylwetka w granatowej todze z srebrnym haftem wydawała się jeszcze potężniejsza na tle kamiennych ścian. — Mamy sparing ze starszymi rocznikami. Dobierzcie się w pary.
W sali rozległ się szmer, studenci zaczęli rozglądać się za partnerami. I wtedy, ponad ten gwar, wyraźnie przebił się głos:
— Ja z nią.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że to powiedział Dariel. Schodził już z trybuny, idąc w moją stronę, nie spuszczając ze mnie wzroku. W jego oczach nie było ani cienia życzliwości — tylko lodowaty wyzwanie.
Katarina gwałtownie uniosła głowę, a jej bursztynowe oczy zabłysły.
— Wuju — zwróciła się do Kaeldara — to zły pomysł.
Dziekan przeniósł na nią spojrzenie, a w jego oczach mignęło coś niebezpiecznego.
— To nie ty o tym decydujesz, księżniczko — odparł chłodno, bez podnoszenia głosu. — Tutaj ja określam, co jest dobrym pomysłem, a co nie.
Katarina zacisnęła usta, ale milczała, posyłając mi jedynie szybkie spojrzenie, w którym wyczytałam: bądź ostrożna.
Magister Ravehart przeniósł wzrok z bratanicy na Dariela, a kąciki jego ust drgnęły w lekkim uśmiechu.
— Jak sobie życzysz, książę — powiedział, a w jego głosie pobrzmiewała ledwie uchwytna nuta ironii.
W środku wszystko mi się ścisnęło. Nie wiedziałam, co czeka mnie w tym pojedynku, ale byłam pewna jednego — łatwo nie będzie.
***
Arena Wydziału Żywiołów rozciągała się pod wysokim sklepieniem, przypominając kamienny koloseum. Gładka posadzka nosiła ślady dawnych pojedynków — ciemne przypalenia, pęknięcia po uderzeniach piorunów, wyrwy po kamiennych kolcach. Wzdłuż ścian wznosiły się trybuny, już wypełnione studentami. Gwar głosów stapiał się w niski, przytłaczający pomruk, podobny do odległego ryku morza przed burzą.
Naprzeciw mnie stał Dariel el Sarveir. Trzymał ręce splecione za plecami, jakby wcale nie zamierzał przygotowywać się do walki. Srebrzyste włosy połyskiwały w świetle unoszących się pod sklepieniem magicznych kul, a zimne, stalowe oczy nie odrywały się od moich. Nie było w nich ani cienia wahania — tylko pogarda i pewność zwycięstwa.
— Zaczynać — rzucił krótko Kaeldar el Ravehart. W jego głosie pobrzmiewała ledwie uchwytna nuta drwiny, jakby już wiedział, jak to się skończy.
Dariel ruszył pierwszy. Poruszał się szybko, niemal rozmazany, jak drapieżnik rzucający się na ofiarę. Wokół jego dłoni zapłonęły języki ognia, które cisnął we mnie. Zdołałam wznieść powietrzny tarcz, lecz uderzenie było tak silne, że odrzuciło mnie w tył, a obcasy ześlizgnęły się po kamieniu.
— Słabiutko — stwierdził, nawet nie kryjąc znudzenia.
Zacisnęłam zęby, podniosłam się i odpowiedziałam strumieniem wody, który wyrwał się z moich dłoni i uderzył w jego stronę. Z łatwością uskoczył, a w tej samej chwili ziemia pod moimi stopami zadrżała — z kamienia wystrzeliły ostre kolce. Ledwie zdążyłam się przetoczyć, czując, jak jeden z nich rozdziera materiał togi.
Na trybunach ktoś się roześmiał, ktoś inny krzyknął radę. Kątem ucha wychwyciłam ostry głos Katariny, lecz słowa utonęły w ogólnym gwarze.
Spróbowałam zebrać w sobie moc, by przywołać wir powietrza, ale Dariel był szybszy. Nagle znalazł się obok, chwycił mnie za ramię i wlał w dłoń strumień ognia. Cios trafił w bok — ból przeszył mnie, paląc aż do kości. Upadłam na kolano, czując, jak materiał togi zwęgla się, a skóra pod nim płonie.
Pochylił się bliżej, tak, by tylko ja mogła usłyszeć:
— Żałosna człowieczka — wyszeptał, a każde słowo cięło jak nóż. — Nie ma tu dla ciebie miejsca.
Podniosłam na niego wzrok, a w piersi zapłonęło coś ostrego — nie tylko ból, lecz i gniew.
— Zobaczymy — wydyszałam, z trudem podnosząc się na nogi.
Kaeldar obserwował nas z chłodnym zainteresowaniem, nie ingerując. W jego spojrzeniu było jasne przesłanie: albo wytrzymasz, albo złamiesz się tu i teraz.
Spróbowałam zrobić krok naprzód, lecz nogi ugięły się pode mną. Świat wokół zaczął się rozmywać, dźwięki stawały się przytłumione, jakby docierały przez warstwę wody.
Ciemność zamknęła się nade mną. Straciłam przytomność.
***
Świadomość wracała powoli, jakbym wynurzała się z dna lodowatego jeziora, przebijając się przez ciężką toń. Najpierw — głuche, niewyraźne dźwięki, jakby ktoś mówił bardzo daleko. Potem — miękkie, rozproszone światło, przesączające się przez zamknięte powieki. Poczułam pod sobą sprężyste, ciepłe posłanie i dopiero wtedy zrozumiałam, że leżę.
Powietrze przesycał zapach leczniczych ziół — cierpki, z gorzkawo-słodkimi nutami, i jeszcze coś ciepłego, kojącego, jak oddech kominka w zimową noc.
Powoli otworzyłam oczy. Nad sobą ujrzałam wysokie, kamienne sklepienie, a ściany obwieszone półkami zastawionymi fiolkami z barwnymi miksturami, starannie zwiniętymi zwojami i pękami suszonych roślin, zwisającymi niczym małe, zielone zasłony. Lazaret Akademii.
— Obudziła się Pani — rozległ się obok spokojny, równy kobiecy głos.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam kobietę w todze uzdrowicielki. Włosy miała upięte w surowy kok, a w dłoniach trzymała smukłą, srebrzystą różdżkę, od której wciąż biło resztkowe ciepło magii.
— Co… się stało? — mój głos był chrapliwy, obcy, ledwie go poznałam.
— Przyniesiono Panią z areny — odparła, sprawdzając puls na moim nadgarstku. Jej palce były chłodne, lecz pewne. — Poważne oparzenie, stłuczenie żeber, wyczerpanie rezerw magicznych. Ale została Pani wyleczona.
Spróbowałam się podnieść, lecz uzdrowicielka delikatnie, lecz stanowczo położyła mi dłoń na ramieniu, a lekka fala magii rozluźniła mięśnie.
— Proszę się nie spieszyć — powiedziała łagodniej. — Ciało jeszcze się nie zregenerowało. Potrzebuje czasu.
Zawahała się na moment, jakby rozważała, czy mówić dalej, a w jej spojrzeniu mignęła iskra ciekawości.
— Jeszcze pół godziny i może Pani iść — oznajmiła w końcu. — Proszę udać się do gabinetu rektora. Czeka na Panią.
Serce zabiło mi mocniej.
— Rektor? — powtórzyłam, lecz uzdrowicielka tylko skinęła głową, nie dodając ani słowa.
W środku wszystko się ścisnęło, jak przed skokiem w nieznane. Nie wiedziałam, czego chce ode mnie rektor, ale byłam pewna jednego — to nie będzie zwykła rozmowa. I miałam przeczucie, że po niej moje życie w Akademii już nigdy nie będzie takie samo.
***
Korytarz prowadzący do gabinetu rektora zdawał się nie mieć końca. Półmroczny, z wysokimi, wąskimi oknami, przez które wpadały wąskie smugi złocistego światła, wydawał się chłodny i obcy. Każdy mój krok odbijał się głuchym echem od kamiennych ścian, a to echo jakby popychało mnie naprzód — ku masywnym, dębowym drzwiom z rzeźbieniami przedstawiającymi splatające się smocze skrzydła.
Już wyciągnęłam rękę do kutej klamki, gdy zza drzwi dobiegł głośny, gniewny głos:
— Jak mogłeś, Kaeldar?! Sparować ich? Wcale ci jej nie żal?!
Zamarłam, serce boleśnie uderzyło o żebra. W piersi wezbrała fala niepokoju i przez chwilę miałam ochotę zawrócić. Ale nogi same poniosły mnie dalej. Zapukałam.
— Proszę wejść — głos, choć bardziej opanowany, wciąż miał w sobie chłodną stal.
Pchnęłam ciężkie skrzydło drzwi. Gabinet przywitał mnie miękkim światłem magicznych kul, zapachem starych ksiąg i politurowanego drewna. Wysokie sklepienie ginęło w półmroku, ściany zdobiły mapy i gobeliny. Za masywnym biurkiem stał magister Ravehart — wysoki, z posępną, skupioną twarzą, wargi zaciśnięte w cienką linię. Przy oknie, oparty dłońmi o parapet, stał rektor. Jego ramiona były napięte, a w oczach, mimo zmęczenia, wciąż tlił się gniew.
— Proszę, adeptko — powiedział, prostując się. — Jak się Pani czuje?
— Lepiej, panie rektorze — odparłam, starając się, by głos brzmiał spokojnie, choć w środku wciąż drżałam.
Za moimi plecami cicho skrzypnęły drzwi i do gabinetu wszedł profesor Velhart. Jego złote oczy przesunęły się po mnie, zatrzymując się na moment dłużej, niż wymagała tego uprzejmość.
— Słyszałem, co się stało — powiedział, podchodząc bliżej. — Jak się Pani czuje, Eli?
— W porządku — wydusiłam, choć wiedziałam, że to nieprawda.
Profesor spojrzał na magistra i rektora, a w jego głosie zabrzmiała stal:
— Oszaleliście? Ona jest jeszcze dzieckiem!
Magister Ravehart uśmiechnął się kącikiem ust, ale w jego oczach błysnął lodowaty blask.
— Dzieckiem? — powtórzył z kpiną.
— Nie ma nawet dziewiętnastu lat.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na mnie. Czułam w nich niedowierzanie, zdziwienie i coś jeszcze, co sprawiło, że poczułam się nieswojo.
— Jak to możliwe? — powiedział powoli magister Ravehart, nie odrywając ode mnie wzroku. — Adeptko, ile ma Pani lat?
— Osiemnaście — odpowiedziałam, czując, jak wysycha mi w gardle.
Cisza zgęstniała niemal namacalnie. Słyszałam tylko własne serce dudniące w skroniach.
— Adeptko… w jakim wieku po raz pierwszy poczuła pani magię? — jego głos był równy, ale pobrzmiewał w nim ukryty, czujny ton.
— W wieku szesnastu lat — wyszeptałam.
— Szesnaście? — w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiało szczere zdumienie. — To… niemożliwe.
— Jak do tego doszło? — zapytał profesor Velhart, a jego spojrzenie stało się przenikliwe, jakby próbował wydobyć ze mnie wspomnienie siłą.
Opuściłam wzrok. Zacisnęłam dłonie w pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w skórę. Wspomnienie było ostre jak odłamek szkła.
— Zostałam napadnięta — zaczęłam powoli, czując, jak w piersi narasta ciężka fala. — To było późnym wieczorem, wracałam z pracy.
Zawahałam się, czując, jak w gardle rośnie twardy supeł.
— Zrozumiałam, że nie zdołam uciec. Oni…
Oddech stał się rwany.
— Bałam się tak, jak nigdy wcześniej. Ten strach… paraliżował, a jednocześnie coś we mnie pękło, jak napięta struna. I wtedy… stało się to samo.
Podniosłam wzrok, ale patrzyłam nie na nich, a gdzieś daleko, widząc tamtą noc.
— We mnie zapłonęło coś jasnego, gorącego jak ogień, i wyrwało się na zewnątrz. Nie wiedziałam, co robię — chciałam tylko, żeby zniknęli. Błysk światła, krzyk… zapach spalenizny… i upadli.
Wypuściłam powietrze, jakbym znów przeżyła tamten moment. W środku zrobiło się pusto i ciężko zarazem. Magister Ravehart uniósł lekko brwi, a w jego chłodnym spojrzeniu pojawiło się coś nowego — nie tylko zainteresowanie, ale i cień współczucia.
— Cóż… — powiedział powoli. — Nie przestaje mnie Pani zaskakiwać, adeptko. I… przykro mi, że musiała pani przez to przejść.
Rektor, dotąd milczący, wyprostował się. Jego spojrzenie złagodniało, choć wciąż kryło cień gniewu.
— Proszę iść, adeptko — powiedział cicho, lecz stanowczo. — Musi Pani odpocząć.
W jego głosie nie było rozkazu, ale i tak nie sposób było się sprzeciwić. To była troska w formie polecenia. Skinęłam głową, czując, jak napięcie, które trzymało mnie cały czas, zaczyna ustępować.
***
Gdy wróciłam do naszego pokoju, w salonie panowała cisza, gęsta i otulająca jak miękki koc. Tylko ciche trzaskanie drewna w kominku ją przerywało, a złocisty blask płomieni rozlewał się po podłodze, sunął po ścianach, ożywiając je drgającymi cieniami. Zapach suszonych ziół, zwisających z sufitu, mieszał się z delikatną wonią gorącej herbaty stojącej na niskim stoliku — zapachem domowego ciepła, w które chciało się zanurzyć po wszystkim, co się wydarzyło.
Katarina siedziała w fotelu przy oknie, jej sylwetkę obrysowywało miękkie światło kominka. Podniosła głowę, gdy usłyszała moje kroki. Jej bursztynowe oczy zatrzymały się na mnie dłużej niż zwykle, a w ich głębi mignęło coś, czego dotąd w nich nie widziałam — prawdziwy, żywy niepokój, bez maski chłodnej wyższości.
— Byłam w lazarecie — powiedziała, wstając i podchodząc bliżej. Jej głos był spokojny, ale pobrzmiewało w nim napięcie. — Ale ciebie tam nie było.
— Byłam u rektora — odparłam, starając się, by brzmiało to zwyczajnie, choć wewnątrz wciąż dźwięczało we mnie echo tej rozmowy, jak po uderzeniu dzwonu.
Nie zadała żadnych zbędnych pytań. Zamiast tego podeszła bliżej i, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, objęła mnie. Nie szybko, nie przelotnie, lecz mocno, naprawdę — tak, że poczułam ciepło jej ramion, miękkie, a zarazem pewne, oraz delikatny zapach jej perfum — świeży, z nutą nocnego ogrodu, wilgotnej trawy i czegoś korzennego, niemal nieuchwytnego.
— Bałam się — powiedziała cicho, a w jej głosie nie było ani śladu kpiny, tylko szczerość, od której coś we mnie drgnęło. — Kiedy zabrali cię z areny… pomyślałam, że…
Nie dokończyła, ale nie musiała. I tak zrozumiałam.
Stałam, czując, jak napięcie, które trzymało mnie przez cały dzień, powoli rozpuszcza się w tym niespodziewanym geście. Jakby ktoś ostrożnie zdjął z moich barków niewidzialny ciężar. I nagle, pośród tej ciszy, ciepła kominka i jej mocnych objęć, uświadomiłam sobie: być może naprawdę zyskałam przyjaciółkę. Dziwną, dumną, o ostrym języku i kąśliwych słowach, ale jednak — przyjaciółkę.
A od tej myśli w piersi zrobiło się odrobinę cieplej.
Cienka granica
Od tamtego dnia coś jakby się zmieniło.
Magister Ravehart, który wcześniej zdawał się czerpać szczególną satysfakcję z wytykania mi każdej pomyłki, nagle stał się… bardziej powściągliwy. Jego chłodne, przenikliwe spojrzenie wciąż potrafiło przeszyć na wskroś, ale zniknęła z niego ta złośliwa iskra, która wcześniej towarzyszyła każdemu komentarzowi. Nie przerywał mi już w pół zdania, nie kazał powtarzać tego samego zaklęcia dziesięć razy z rzędu, aż dłonie drżały mi z wysiłku. I, co najbardziej zaskakujące, jego zajęcia zaczęły mi się podobać.
Wolny czas, jeśli w ogóle się zdarzał, spędzałam z Katariną. Czasem po prostu siedziałyśmy przy kominku w salonie, a płomienie, odbijając się w jej bursztynowych oczach, czyniły je podobnymi do roztopionego złota. Rozmawiałyśmy o minionym dniu, o wykładowcach, o dziwnych plotkach krążących po Akademii. Niekiedy dzieliła się ze mną urywkami wspomnień z dzieciństwa — krótkimi, ale zawsze przesyconymi dumą i siłą.
Innym razem spacerowałyśmy po wewnętrznych dziedzińcach Akademii. Pachniało tam nagrzanym słońcem kamieniem, świeżym deszczem i czymś korzennym, co dolatywało z alchemicznych pracowni. Wiatr poruszał chorągwie z herbami wydziałów, a w oddali słychać było szczęk ćwiczebnych kling lub głuche uderzenia magicznych treningów.
Katarina wciąż pozostawała zagadką. Dumna, ostra w słowach, potrafiła jednym zdaniem uciszyć każdego, kto próbował ją lub mnie obrazić. Ale w rzadkich chwilach, gdy zostawałyśmy same, pojawiała się w niej zaskakująca łagodność — w tonie głosu, w ledwie dostrzegalnym uśmiechu, w tym, jak bez słowa podsuwała mi kubek gorącej herbaty, gdy widziała, że jestem zmęczona.
Czasem łapałam się na tym, że przy niej czuję się… bezpiecznie. A to było dziwne, bo Katarina sama przypominała burzę — silną, nieprzewidywalną, ale taką, w której można znaleźć schronienie.
***
Ale było jedno „ale”.
Książę Dariel el Sarveir.
Od tamtego sparingu najwyraźniej wpisał mnie na listę osobistych wrogów. I nie potrafiłam zrozumieć — dlaczego. Niemal się nie spotykaliśmy, ale gdy już do tego dochodziło, zawsze znajdował sposób, by mnie ukłuć. Nie głośno, nie tak, by wszyscy słyszeli — lecz cicho, mimochodem, w taki sposób, że jego słowa zostawiały po sobie nieprzyjemny osad, jak gorycz na języku.
— Ostrożniej, człowieczko — potrafił rzucić, mijając mnie bez zwalniania kroku. — Bo znowu zemdlejesz i trzeba będzie wzywać uzdrowicieli.
Albo, widząc mnie w bibliotece nad otwartym foliałem:
— O, czytasz? — w jego głosie brzmiała leniwa drwina. — Mam nadzieję, że są tam obrazki, bo inaczej zmęczysz się literami.
Czasem po prostu zatrzymywał się na moment, by posłać mi spojrzenie — długie, zimne jak zimowy wiatr i równie odpychające. W tych oczach nie było ani odrobiny ciekawości, tylko pogarda, jakbym była przypadkową intruzką w jego świecie, tolerowaną jedynie przez obowiązujące zasady.
Jego uśmiech — lekki, niemal niedostrzegalny — sprawiał, że wszystko we mnie się kurczyło. Nie był radosny ani przyjazny, to był ten rodzaj uśmiechu, który pojawia się tuż przed ciosem, gdy ktoś wie, że trafi w cel.
Próbowałam zrozumieć, czym mogłam mu zawinić. Przeglądałam w pamięci każde nasze spotkanie, każde słowo, każdy gest. Bez skutku. A to było najgorsze — bo nienawiść, której powodu się nie zna, potrafi przerazić najbardziej.
Czasem miałam wrażenie, że tylko czeka na okazję, by znów ośmieszyć mnie przy innych. I łapałam się na tym, że widząc go w korytarzu, prostuję plecy, zaciskam usta i przygotowuję się na kolejną złośliwość.
***
Siedziałyśmy z Katariną w salonie. Za oknami gęstniał zmierzch, a miękkie światło kominka zalewało pokój złotawymi refleksami. Płomień leniwie lizał polana, trzaskając, a cienie na ścianach wydłużały się i kurczyły, jakby oddychały razem z nami. Katarina siedziała w fotelu przy oknie, kartkując jakąś książkę, a ja, siedząc naprzeciw, wciąż nie mogłam wyrzucić z głowy dzisiejszej uwagi Dariela, rzuconej w korytarzu.
— Katarina… — zaczęłam, a ona uniosła na mnie wzrok, lekko mrużąc oczy, jakby przygotowywała się na coś dziwnego. — Dlaczego on tak się do mnie odnosi? Książę. Dariel. Co mu zrobiłam?
Powoli zamknęła książkę, odłożyła ją na podłokietnik i, przechylając głowę, spojrzała na mnie tak, jakby nie wierzyła, że naprawdę pytam.
— Nie wiesz? — w jej głosie zabrzmiało szczere zdziwienie z nutą lekkiej ironii. — Ludzie zabili jego siostrę. Księżniczkę Aurelianę. Od tamtej pory nienawidzi ich wszystkich.
Zamarłam. Wypowiedziane przez nią imię uderzyło mnie w pierś. Aureliana. Zabrzmiało w mojej głowie jak odległy dzwon — czysto, donośnie, ale z dziwnym, niemal fizycznym bólem.
Katarina pochyliła się lekko, jej głos przycichł, nabierając powagi:
— Bardzo ją kochał. Nie tylko jak brat — była dla niego wszystkim. Światłem, rodziną, oparciem. Byli nierozłączni. A kiedy jej zabrakło… — urwała na moment, jakby szukała słów — zmienił się. Złamał.
Milczałam, czując, jak w piersi narasta ciężar.
— I jeszcze jedno — dodała. — Jest przyjacielem mojego brata. Uczyli się razem, trenowali, wiele przeszli. Mój brat zresztą wkrótce wróci do Akademii… i od niego wiem, że Dariel wciąż nie potrafi pogodzić się z jej stratą.
Odwróciłam wzrok ku tańczącym płomieniom.
— Coś o tym słyszałam — powiedziałam powoli. — Ale… nie znałam szczegółów.
Katarina patrzyła na mnie uważnie, jakby chciała odczytać, co czuję. Ale sama nie potrafiłam tego nazwać. Wiedziałam tylko, że imię martwej księżniczki odbija się we mnie dziwnym, bolesnym echem — i to przerażało mnie bardziej niż nienawiść Dariela.
***
Następnego dnia wszystko toczyło się jak zwykle. Poranne zajęcia, zapach kredy i starych ksiąg, monotonne głosy wykładowców, ćwiczenia z magii, po których palce lekko pobolewały. I oczywiście — niezmienne docinki księcia Dariela, rzucane mimochodem: krótkie, kąśliwe, jakby nie mógł przejść obok, nie zostawiając za sobą jadowitego śladu.
Pod wieczór marzyłam już tylko o ciszy.
W salonie panowało ciepło i przytulność: w kominku trzaskał ogień, miękkie światło magicznych kul zalewało pokój złocistą poświatą, a w powietrzu unosił się zapach suszonych ziół i starego drewna. Już miałam usiąść w fotelu z książką, gdy go zauważyłam.
Przy oknie, tyłem do ognia, stał ktoś, kogo wcześniej tu nie widziałam. Wysoki, barczysty, w ciemnej todze starszego rocznika. Blask kominka ślizgał się po jego profilu, wydobywając wyraźne linie kości policzkowych, prosty nos i lekki łuk ust, jakby pogrążony był we własnych myślach. Włosy — nieco ciemniejsze niż u Katariny — w połysku i w kształcie oczu miały jednak coś… znajomego, niemal pokrewnego.
Odwrócił się, dostrzegając mnie, a w jego spojrzeniu mignęło lekkie, lecz uważne zainteresowanie.
— Mieszkasz tu? — zapytał. Głos miał głęboki, spokojny, z miękką, niemal kojącą nutą, od której wewnątrz zrobiło się cieplej, jak od promienia słońca w chłodny dzień.
— Tak — skinęłam głową, prostując się odruchowo, jak przed kimś, kogo nie wolno zawieść. — A ty…?
Zrobił kilka kroków w moją stronę i wtedy podobieństwo do Katariny stało się oczywiste — ta sama dumna postawa, ten sam lekko zmrużony wzrok, jakby zawsze oceniał rozmówcę, lecz bez cienia wrogości.
— Liam el Ravehart — przedstawił się, lekko pochylając głowę. — Starszy brat Katariny.
Coś we mnie drgnęło. Był… niezwykły. Nie tylko z powodu wyglądu — emanował cichą siłą, która przyciągała i sprawiała, że chciało się patrzeć dłużej, niż wypadało.
Oczy — głębokie, w kolorze ciemnego bursztynu, z ledwie dostrzegalnymi złotymi iskrami, które rozbłyskiwały, gdy patrzył prosto na ciebie. Było w nich coś osobliwego: spokojna pewność, siła, ale i ciepło, którego nie spodziewałabym się po kimś o tak powściągliwej postawie. Wydawało się, że tym spojrzeniem potrafi zajrzeć aż do samej istoty człowieka, a mimo to nie oceniał — po prostu… przyjmował.
Złapałam się na tym, że nie tylko na niego patrzę — ja go studiuję, jakbym chciała zapamiętać każdy szczegół. I wtedy coś wewnątrz cicho kliknęło, jak zamek, który od dawna był zamknięty.
— Co? — zapytał z lekkim uśmiechem, a ja uświadomiłam sobie, że wpatruję się w niego zbyt intensywnie. Policzki zapłonęły, a ja szybko odwróciłam wzrok.
— N-nic — wymamrotałam, czując, że serce bije odrobinę szybciej niż zwykle.
Uśmiechnął się lekko, bez drwiny, raczej z ciepłem.
— Siostra wspominała mi o tobie — powiedział. — Cieszę się, że ma przyjaciółkę.
W piersi rozlało się ciepło, jak od miękkiego koca w chłodny wieczór. A wraz z nim przyszło dziwne uczucie — spokój, zaufanie.
Co za bzdura… — zganiłam się w myślach. Przecież wcale go nie znam. A jednak miałam wrażenie, że przy nim można po prostu być sobą, bez słów i masek.
***
Drzwi do salonu cicho skrzypnęły i weszła Katarina. Zatrzymała się w progu, widząc nas, a jej brwi uniosły się lekko — w tym geście mieszało się zaskoczenie i radość, jak u kogoś, kto nie spodziewał się zobaczyć bliskiej osoby, ale cieszy się na ten widok.
— Liam? — jej głos zabrzmiał łagodniej niż zwykle, z nutą ciepła, które rzadko dopuszczała do głosu.
— Siostrzyczko — uśmiechnął się Liam, a ten uśmiech był cieplejszy niż ten, którym obdarzył mnie chwilę wcześniej. Podszedł do niej i objęli się — krótko, lecz mocno, jak ludzie, którzy dawno się nie widzieli, ale nie są przyzwyczajeni do przesadnej czułości. W tym uścisku było coś cichego, swojskiego, co bez słów mówiło o silnej, niewidzialnej więzi.
— Mogłeś uprzedzić, że wrócisz dziś — powiedziała Katarina, odchylając się, choć w jej oczach wciąż tliła się iskra radości.
— Chciałem zrobić niespodziankę — odparł, a w jego głosie było coś miękkiego, niemal domowego, jakby wrócił nie tylko do Akademii, ale i tam, gdzie naprawdę na niego czekano.
Katarina spojrzała na mnie, a kąciki jej ust drgnęły w lekkim, prawie niewidocznym uśmiechu.
— Widzę, że już się poznaliście.
— Tak — skinął głową Liam, a w jego głosie brzmiała ta sama spokojna pewność, co na początku naszej rozmowy. — Właśnie mówiłem, że cieszę się, iż masz przyjaciółkę.
Od tych słów w gardle zrobiło się ciasno, a w piersi jeszcze cieplej. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko się uśmiechnęłam, czując, jak to ciepło rozlewa się po całym ciele. Liam uśmiechnął się pod nosem, przenosząc wzrok z mnie na siostrę, a w tym uśmiechu nie było ani krzty kpiny — tylko ciche uznanie.
Poczułam, że policzki znów się rumienią. To było dziwne — znałam go zaledwie kilka minut, a jednak jego obecność sprawiała, że serce biło szybciej, a myśli plątały się.
Katarina, dostrzegając moje zakłopotanie, lekko, niemal niezauważalnie zmieniła temat:
— Chodź, pokażę ci, co się zmieniło w Akademii, odkąd cię nie było — powiedziała do brata.
— A ty, Eli… — Liam zatrzymał na mnie spojrzenie odrobinę dłużej, niż to konieczne, i przez moment miałam wrażenie, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował. — Jeszcze porozmawiamy.
Wyszli, zostawiając mnie samą w salonie. Ogień w kominku trzaskał cicho, rzucając na ściany złote cienie. W powietrzu wciąż unosiło się ciepło, ale teraz mieszało się z czymś nowym — lekkim, ledwie uchwytnym przeczuciem, że właśnie zaczęło się w moim życiu coś ważnego, choć jeszcze nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi.
Szron i iskry
W jadalni Akademii o poranku zawsze panował gwar: brzęk łyżek o porcelanę, szmer rozmów, zapach świeżego chleba, ciepłego mleka i słodkawy aromat herbaty owocowej. Powietrze było gęste od porannego pośpiechu, lecz przy naszym stoliku panowała znajoma cisza — ja i Katarina, każda pogrążona we własnych myślach. Powoli mieszałam owsiankę, obserwując, jak kawałek masła leniwie rozpuszcza się na jej powierzchni, gdy poczułam, że ktoś podszedł od tyłu.
— Dzień dobry — głęboki, spokojny głos zabrzmiał tuż nad moim ramieniem, a od jego tembru po skórze przebiegł ledwie wyczuwalny dreszcz.
Podniosłam wzrok — i spotkałam bursztynowe spojrzenie Liama. Trzymał tacę ze śniadaniem i, nie czekając na zaproszenie, usiadł obok mnie. Zrobił to tak naturalnie, jakby zawsze tu siadał. Był na tyle blisko, że poczułam bijące od jego ramienia ciepło i delikatny zapach — mieszankę świeżej skóry, nut drzewnych i czegoś ledwie uchwytnego, a jednak przyciągającego.
Wokół momentalnie ucichło. Kilku studentów z sąsiednich stołów odwróciło się, ktoś szepnął coś do towarzysza. Wychwyciłam parę zdziwionych spojrzeń — w końcu starsi roczniki rzadko siadali przy stołach młodszych.
Katarina tylko parsknęła, ale w jej oczach mignął cień zadowolenia.
— Postanowiłeś przypomnieć sobie, jak jedzą zwykli śmiertelnicy? — rzuciła do brata, unosząc lekko brew.
— Po prostu chciałem zjeść w dobrym towarzystwie — odparł spokojnie, a jego spojrzenie na moment zatrzymało się na mnie.
Poczułam, jak policzki zaczynają mi się zdradziecko rozgrzewać. Wokół ktoś szeptał, ale starałam się to ignorować, skupiając się na jedzeniu, choć jego smak nagle zupełnie zniknął.
Nagle pochylił się lekko w moją stronę, tak, że jego ramię musnęło moje, i cicho, niemal szeptem, powiedział:
— Tak ładnie pachniesz…
Słowa zabrzmiały zwyczajnie, jak proste stwierdzenie, ale było w nich coś, od czego serce na moment się zatrzymało. Zamarłam, nie wiedząc, jak zareagować, czując, jak gorąco wzbiera mi w uszach. Spuściłam wzrok na talerz, próbując ukryć zakłopotanie, ale wewnątrz wciąż dźwięczało od jego bliskości i cichego, niemal intymnego tonu.
***
Zima rozgościła się już na dobre. Powietrze było przejrzyste i ostre jak cienkie szkło, a każdy oddech palił płuca chłodem. Kamienne ścieżki pokrywał cienki szron, który chrzęścił pod stopami, a w cieniu drzew leżały drobne wysepki śniegu, które nie zdążyły stopnieć w ciągu dnia. Wiatr, niosący zapach mrozu i dymu z kominków, wciskał się pod kołnierz, zmuszając do zgarbienia ramion.
Szłam powoli, wpatrując się w złocisto-różowe niebo, nad którym gęstniał już wczesny zmierzch, i myślałam o jutrzejszych zajęciach… choć w rzeczywistości myśli wciąż wracały do poranka.
Do tego, jak Liam niespodziewanie usiadł obok mnie przy śniadaniu. Do tego, jak jego ramię było tak blisko, że czułam bijące od niego ciepło, i jak cicho, niemal szeptem, wypowiedział słowa przeznaczone tylko dla mnie. Na to wspomnienie znów zrobiło mi się dziwnie ciepło, a serce wykonało dodatkowe uderzenie. Próbowałam przekonać samą siebie, że to drobiazg, że był po prostu uprzejmy, ale… dlaczego więc wciąż odtwarzałam tę chwilę w myślach?
Byłam tak pogrążona w rozmyślaniach, że nie od razu usłyszałam kroki za sobą. Dopiero gdy rozległ się znajomy, przeciągły głos z nutą kpiny, drgnęłam:
— Patrz pod nogi, człowieczko.
Odwróciłam się. Melissa. Jej usta wygięte były w chłodnym, niemal leniwym uśmiechu, a w oczach tańczyły iskry drwiny. Poruszała się powoli, ale w każdym kroku czuło się pewność drapieżnika, który już wybrał ofiarę i tylko się nią bawi.
— Czego chcesz? — zapytałam, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie, choć w środku narastało złe przeczucie.
— Och, nic szczególnego — odparła niedbale, przesuwając palcem po paznokciu, jakby sprawdzała jego gładkość.
Słowa padły cicho, ale tętniły jadem. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, do czego zmierza, gdy nagle zrobiła krok bliżej. Jej cień zasłonił mnie, a ja odruchowo cofnęłam się. Obcas zahaczył o krawędź uniesionej płyty chodnika.
Świat zawirował. Powietrze uciekło z płuc, gdy upadłam, uderzając o zimny kamień. Głuchy odgłos rozszedł się echem w uszach.
Ostry, przeszywający ból przeciął kostkę. Spróbowałam wstać, ale staw odpowiedział palącym, pulsującym bólem — skręcenie. Każdy ruch rozlewał się po ciele falą gorąca i lodu jednocześnie.
Melissa pochyliła się, a jej cień odciął resztki światła.
— Widzisz, jak łatwo się potknąć? — wyszeptała, a w jej głosie brzmiała słodka, trująca satysfakcja.
Zatrzymała się na moment, a jej usta wygięły się w jeszcze bardziej drapieżny uśmiech.
— I zapamiętaj, człowieczko… Liam jest mój.
Te słowa uderzyły mocniej niż sam upadek. Zabrzmiały tak, jakby właśnie wyrwała mi coś ważnego, choć sama jeszcze nie wiedziałam, co to było. Jej oddech musnął moją skórę, a od tego zrobiło się jeszcze zimniej. Wyprostowała się, odwróciła i odeszła, nie oglądając się, a jej kroki dudniły po kamiennej ścieżce.
Zostałam na zimnym kamieniu, czując, jak pulsujący ból w kostce miesza się z goryczą w piersi. Oczy zaszły łzami, ale uparcie mrugałam, nie pozwalając im spłynąć. Nikt nie podszedł.
***
Zacisnąwszy zęby, podniosłam się, opierając na jednej nodze. Kostka płonęła bólem, jakby wbito w nią rozżarzony nóż, ale uparcie stawiałam kilka chwiejnych kroków po kamiennej alejce. Pod obcasem chrzęściła cienka warstwa szronu, zostawiając rozmazane ślady, które natychmiast zaczynał zacierać mroźny wiatr.
Chłód szczypał w policzki, oddech zamieniał się w białe obłoczki, a serce biło tak głośno, że prawie nie usłyszałam kroków dobiegających zza zakrętu.
I nagle zobaczyłam ich — Liama i Dariela.
Liam dostrzegł mnie pierwszy. Jego spojrzenie w jednej chwili stało się ostre jak klinga, a w oczach mignął cień niepokoju, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałam. Prawie biegiem znalazł się przy mnie, a wtedy cały świat wokół jakby przestał istnieć.
— Co się stało? — jego głos był niski, ale drżała w nim tłumiona panika. — Boli cię?
— Kostka… — wydyszałam, czując, jak w gardle rośnie twardy supeł, a oczy zdradziecko wilgotnieją.
Nie wdając się w dyskusje, po prostu uniósł mnie w ramionach — tak lekko, jakbym nic nie ważyła. Jego pierś była ciepła, a zapach — mieszanka świeżego powietrza, skóry i czegoś ledwie uchwytnego, a jednak znajomego — na moment kazał zapomnieć o bólu.
— Zaniosę cię do lazaretu — powiedział stanowczo, tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu.
— Nie… — pokręciłam głową, wczepiając się w jego ramię, czując pod palcami gęstą tkaninę i siłę mięśni. — Lepiej do pokoju.
Zawahał się, a w bursztynowych oczach pojawiło się coś na kształt wątpliwości, po czym skinął głową.
— Dobrze. Sprowadzę tam uzdrowiciela.
— Zostaw ją — rozległ się ostry, niemal tnący słuch głos Dariela. Stał nieco z boku, a w jego oczach płonął lodowaty, pogardliwy ogień. — Najpierw twoja siostrzyczka zadaje się z człowieczką, teraz ty. Wiesz przecież, Liam…
— Dość — przerwał mu Liam, nawet się nie odwracając. Jego głos stwardniał, pozbawiony choćby cienia łagodności. — Nie zostawię jej. Jest przyjaciółką mojej siostry.
Dariel tylko z rozczarowaniem parsknął, potrząsnął głową i, nie dodając ani słowa, odszedł. Jego kroki dudniły po kamieniu, aż zniknął za zakrętem, zostawiając po sobie wrażenie lodowatego przeciągu.
Liam znów spojrzał na mnie. W jego oczach złagodniał wyraz, choć wciąż tliła się ta sama determinacja. Przytrzymał mnie mocniej, a ja poczułam, jak moje palce same zaciskają się na jego ramieniu. Jego dłonie były pewne, ciepłe, i przez moment ból w kostce ustąpił miejsca dziwnemu, niemal onieśmielającemu poczuciu bezpieczeństwa.
I wtedy — lekkie, ale wyraźne mrowienie na ramieniu. Jakby pod skórą przebiegła maleńka iskra, zostawiając po sobie cienki ślad ciepła.
Unosząc wzrok, zobaczyłam, że Liam patrzy na mnie… inaczej. W jego spojrzeniu było zdumienie zmieszane z czymś, czego nie potrafiłam od razu nazwać — jakby dostrzegł we mnie coś, czego sama o sobie nie wiedziałam.
— Co… co się stało? — zapytałam cicho, niemal szeptem, bojąc się przerwać ten dziwny moment.
Mrugnął, jakby strząsał z siebie zbędne myśli, i lekko pokręcił głową.
— Wszystko w porządku — odparł, a w jego głosie znów zabrzmiała znajoma łagodność, lecz teraz miała w sobie coś jeszcze — ciepło, które otulało. — Chodźmy.
Niósł mnie dalej. Słyszałam tylko jego miarowy oddech i własne serce, a to dziwne mrowienie na ramieniu wciąż nie znikało, jakby przypominając, że właśnie wydarzyło się coś istotnego… choć jeszcze nie rozumiałam, co.
***
Liam posadził mnie w fotelu przy kominku w salonie i wyszedł. Ogień trzaskał cicho, rzucając na ściany drgające cienie, a ja, opierając dłonie o podłokietniki, starałam się nie myśleć o bólu w nodze. Po kilku minutach wrócił — nie sam.
Towarzyszył mu uzdrowiciel — szczupły mężczyzna w długim, popielatym płaszczu, od którego bił cierpki zapach suszonych ziół, igliwia i czegoś korzennego, jak zimowy napar rozgrzewający w mroźny dzień. Jego kroki były lekkie, ale pewne, a spojrzenie — przenikliwe, badające.
— Pokaż — rzucił krótko, a ja, zaciskając zęby, wyciągnęłam nogę.
Jego palce były chłodne, lecz pewne, jak u kogoś, kto przywykł obchodzić się z cudzym bólem. Ostrożnie obmacał kostkę, a ja ledwie powstrzymałam jęk, gdy nacisnął w bolesnym miejscu. Mruknął coś pod nosem, sięgnął do torby po niewielką fiolkę z gęstym, zielonym płynem i słoiczek maści o zapachu mięty, piołunu i odrobiny kamfory.
Chłód maści najpierw zapiekł skórę, lecz po chwili pieczenie ustąpiło miejsca miękkiemu, rozlewającemu się ciepłu, a ból zaczął odpływać, jakby rozpuszczał się w tym cieple.
— Wszystko w porządku — oznajmił, prostując się. — Kilka godzin odpoczynku i będziesz mogła chodzić. Ale nie obciążaj nogi.
Skinął głową Liamowi i wyszedł, zostawiając nas samych.
Liam stał oparty o oparcie sąsiedniego fotela i przez chwilę milczał. Ogień odbijał się w jego oczach, nadając bursztynowi źrenic złocisty blask. Patrzył na mnie uważnie, nie z grzeczności czy ciekawości — w tym spojrzeniu było coś głębszego.
— Kim ty właściwie jesteś, Eli? — zapytał cicho, ale poważnie.
Mrugnęłam, zaskoczona pytaniem.
— Szczerze? — uśmiechnęłam się krzywo, w głosie pobrzmiewało zmęczenie. — Sama chciałabym to wiedzieć.
Nie odrywał ode mnie wzroku, a w ciszy słychać było tylko trzaskanie polan w kominku.
— Ile masz lat?
— Osiemnaście — odpowiedziałam i, sama nie wiedząc czemu, dodałam: — Wiosną mam urodziny.
Słowa zawisły w powietrzu, a ja od razu pomyślałam, że to zabrzmiało głupio i nie na miejscu. Ale on się nie uśmiechnął, nie zbył mnie. Patrzył dalej, jakby próbował dostrzec coś niewidzialnego, coś, czego sama w sobie nie rozumiałam.
W jego spojrzeniu kryło się osobliwe połączenie łagodności i czujności, ciepła i jakiegoś cichego, powściągliwego niepokoju. To właśnie ono wywołało we mnie dziwne poruszenie — nie ze strachu, lecz z poczucia, że dostrzega we mnie więcej, niż jestem gotowa ujawnić.
***
W tej chwili drzwi cicho zaskrzypiały i do pokoju weszła Katarina. Zatrzymała się w progu, jakby niewidzialna granica oddzielająca ciepło kominka od chłodu korytarza powstrzymała ją na moment. Jej spojrzenie przesunęło się od mnie, siedzącej w fotelu, ku bratu stojącemu obok. W bursztynowych oczach mignęło coś ostrego — mieszanka ciekawości, czujności i lekkiego cienia irytacji, jakby już domyślała się, o czym rozmawialiśmy przed jej wejściem.
— Co się stało? — zapytała, a w jej głosie zabrzmiała równa, lecz wyczuwalnie napięta nuta. — Widziałam, jak uzdrowiciel wychodził z naszego pokoju.
Wyprostowałam się, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie, i odparłam:
— Nic poważnego.
Katarina zmrużyła oczy, a jej usta musnął ledwie dostrzegalny, nieufny uśmiech, w którym pobrzmiewała kpina, pozbawiona jednak wesołości.
— Znowu Melissa?
Odwróciłam wzrok, nie chcąc potwierdzać, ale też niezdolna skłamać. Liam, dotąd milczący, zmarszczył brwi. Jego twarz stężała, a spojrzenie stało się zimne jak stal, w jednej chwili tracąc swój łagodny blask.
— Musisz odpocząć, Eli — powiedział stanowczo, tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. Potem przeniósł wzrok na siostrę, a w jego bursztynowych oczach pojawiła się niebezpieczna, powściągliwa determinacja. — A z tobą, siostrzyczko, chętnie zamienię kilka słów… właśnie teraz.
Na ustach Katariny pojawił się lekki, niemal niewidoczny uśmiech — nie kpiący, lecz raczej wyzywający, jak u kogoś, kto przyjmuje rzucone wyzwanie. Lekko przechyliła głowę, jakby oceniała brata, a w jej postawie pojawiło się coś drapieżnego, gotowego do słownej potyczki.
— Dobrze, przejdźmy się — odparła spokojnie, choć w jej głosie pobrzmiewała ukryta gotowość do rozmowy, która raczej nie będzie łatwa.
Odsunęła się, przepuszczając Liama, i zanim wyszła, posłała mi krótkie spojrzenie — szybkie, lecz pełne niemego ostrzeżenia. Liam zatrzymał się na moment, spojrzał na mnie ponownie, a w jego oczach mignęło coś łagodnego, niemal uspokajającego.
— Odpocznij, Eli — powtórzył, po czym ruszył do drzwi, doganiając siostrę.
***
Gdy drzwi za Liamem i Katariną się zamknęły, w pokoju zapanowała cisza, przerywana jedynie cichym trzaskaniem polan w kominku. Oparłam się o oparcie fotela, próbując się rozluźnić, lecz myśli wciąż wracały do tego dziwnego mrowienia, które poczułam, gdy niósł mnie w ramionach.
Było tak wyraźne, że teraz, w samotności, zdawało mi się, iż znów je czuję — lekkie, ciepłe, jakby pod skórą przebiegła iskra.
Zmarszczyłam brwi, odruchowo sięgnęłam do ramienia i, zawahawszy się, zsunęłam z niego materiał koszuli. Zamarłam.
Na skórze, tuż nad obojczykiem, rysował się blady, niemal srebrzysty wzór. Był cienki jak linie malowane pędzlem i układał się w misterny ornament — splot łagodnych łuków i ostrych, niemal klinowatych kresek. Sprawiał wrażenie żywego: w blasku kominka linie lekko migotały, jakby odbijały płomień.
Przesunęłam po nich palcami — skóra była gładka, bez blizn czy nierówności, lecz od dotyku po ciele przebiegł dreszcz.
Nie miałam pojęcia, czym to jest. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. To nie był tatuaż ani znamię… coś innego. Zbyt doskonałe, zbyt piękne, by mogło być przypadkiem.
W piersi narodziło się dziwne uczucie — mieszanka niepokoju i zachwytu. Jakby ten wzór był częścią czegoś większego, o czym jeszcze nie wiedziałam. Naciągnęłam materiał z powrotem, ale świadomość, że na moim ramieniu kryje się tajemnica, od której może zależeć bardzo wiele, nie opuszczała mnie.
***
Z perspektywy Liama el Raveharta
Wyszliśmy na korytarz, a drzwi za naszymi plecami domknęły się miękko, odcinając nas od ciepła kominka i cichego trzasku polan. Chłód korytarza przywitał nas niczym strażnik u wrót: ostry, przesycony kamienną wilgocią, zimowym powietrzem sączącym się przez szczeliny starych okien i lekką wonią wosku od pochodni. Ich płomienie drżały, rzucając na ściany długie, kołyszące się cienie.
Katarina szła obok, lecz już po kilku krokach nagle się zatrzymała. Jej płaszcz lekko uniósł się w powietrzu, gdy odwróciła się do mnie. Bursztynowe oczy zapłonęły, a spojrzenie stało się ostre jak klinga gotowa do cięcia.
— Twoja Melissa za dużo sobie pozwala! — niemal wykrzyknęła, a jej głos głośno odbił się od kamiennych ścian. — Znosiłam ją, Liam. Długo. Ale dziś…
Uniósłem rękę, uciszając jej potok słów.
— Zerwę z nią.
Mrugnęła, jakby nie od razu uwierzyła w to, co usłyszała.
— Co?
— Dobrze słyszałaś — odparłem spokojnie, choć wewnątrz wszystko kipiało jak woda w kotle gotowa przejść w parę. — To koniec.
Katarina zmarszczyła brwi, a w jej spojrzeniu mignęła ulga, szybko jednak ustępując miejsca ostrożności. Już otwierała usta, by coś powiedzieć, lecz uprzedziłem ją:
— Eli… ona jest moją parą.
Siostra znieruchomiała. Na jej twarzy odmalowało się zdumienie pomieszane z konsternacją, a nawet oddech stał się cichszy.
— Liam… ona jest człowiekiem.
— Tak — skinąłem głową, czując, jak w piersi ściska się coś ciężkiego i ważnego.
— To znaczy… — Katarina wypuściła powietrze, a w jej głosie pojawiła się miękkość, której dawno u niej nie słyszałem. — Nie zrozum mnie źle, cieszę się. To rzadkość… tylko… tak się nie zdarza.
— Wiem — przeczesałem dłonią włosy, próbując opanować narastające napięcie. — Jej aura… jest człowiekiem, ale…
Podwinąłem rękaw i odsłoniłem znak na ramieniu — cienki, blady wzór, jakby wyrysowany srebrem pod skórą. Linie splatały się w misterny ornament, a w świetle pochodni zdawały się oddychać, migocząc żywym blaskiem.
— Pojawił się, gdy jej dotknąłem.
Zamilkłem, a w pamięci rozbłysła tamta chwila: jej lekkie, niemal bezwładne ciało w moich ramionach, oddech urywany z bólu i nagły żar przeszywający ramię.
— I jej oczy… na bogów… — zacisnąłem pięść, czując, jak w piersi znów wzbiera to samo uczucie. — Kiedy dziś zobaczyłem, jak cierpi… to było jak cios. Nie zwykłe współczucie czy litość. To… jakby ten ból przeszedł przeze mnie, wypalając mnie od środka.
Katarina patrzyła na mnie długo, w milczeniu. Widziałem, jak w jej spojrzeniu ścierają się wątpliwość, ostrożność i zrozumienie. W końcu kąciki jej ust drgnęły.
— Więc wszystko tak, jak nam opowiadano? — w jej głosie zabrzmiała ironia, lecz bez złośliwości. — Jeden wzrok? Jeden dotyk? I już… koniec.
Uśmiechnąłem się krótko, po czym pokręciłem głową.
— Nie koniec, Katarino. To dopiero początek.
Uniosła lekko brew, a w jej oczach mignęło coś ciepłego, niemal aprobata.
— W takim razie, bracie, musisz być gotów. Bo takie historie nigdy nie są proste.
Odwróciłem wzrok ku oknom, za którymi wirował pierwszy śnieg. Białe płatki opadały powoli, osiadając na parapetach i kamiennych gzymsach, a w ich pozornej łagodności kryło się coś zwodniczego.
— Wiem — powiedziałem cicho, lecz stanowczo. — Ale nie potrafiłbym jej zostawić.
Kiedy śnieg stał się świadkiem
Siedziałam w fotelu przy kominku, otulona miękkim, lekko wytartym pledem, i słuchałam, jak za oknem wiatr goni po dziedzińcu rzadkie płatki śniegu. Wirując w świetle latarni, wyglądały jak maleńkie odłamki lodu, by po chwili zniknąć w ciemności. Płomień w kominku raz wybuchał jasnym blaskiem, raz przygasał, rzucając na ściany długie, kołyszące się cienie, przypominające sylwetki prowadzące swój cichy, pradawny taniec.
W pokoju panowała cisza, ale była to cisza napięta, jak cienko naciągnięta struna. Za drzwiami, w korytarzu, wciąż słyszałam odległe kroki i stłumione głosy, które to się zbliżały, to znów cichły. Wydawało się, że cały zamek oddycha powoli i głęboko, szykując się do nocy.
Drzwi cicho zaskrzypiały i do pokoju weszła Katarina. Zamknęła je za sobą, lecz nie podeszła od razu. Przez kilka sekund po prostu stała, patrząc na mnie. W jej spojrzeniu było coś dziwnego — ani chłód, ani irytacja, ale też nie ta zwyczajowa, lekka kpina. Raczej… badanie. Jakby próbowała dostrzec we mnie coś, co umykało nawet mnie samej.
— Jak noga? — zapytała w końcu, a jej głos był łagodniejszy niż zwykle, pozbawiony typowej uszczypliwości.
— Już lepiej — odparłam, poprawiając pled i czując, jak ciepło od kominka powoli wnika w zdrętwiałe palce.
Skinęła głową, lecz nie odwróciła wzroku. W jej oczach mignął cień jakiejś myśli i, jakby podjęła decyzję, podeszła bliżej.
— W porządku… — kąciki jej ust drgnęły, ale w tym uśmiechu było więcej zadumy niż rozbawienia. — Dobranoc, Eli.
Już miałam odpowiedzieć, gdy zatrzymała się przy drzwiach. Jej palce lekko dotknęły klamki, a odwracając się, powiedziała:
— Jutro sobota. I… mój brat… — zrobiła krótką pauzę, jakby dobierała słowa — chciałby się z tobą przejść.
Mrugnęłam, nie od razu pojmując sens tych słów.
— Przejść się? — powtórzyłam, czując, jak serce bije o jeden raz za szybko.
— Tak — Katarina lekko zmrużyła oczy, a w jej spojrzeniu mignęła ledwie dostrzegalna iskra, w której mieszały się ciekawość i coś jeszcze, czego nie potrafiłam odczytać. — Będzie czekał na ciebie jutro przy centralnej fontannie w mieście.
Skinęłam głową, starając się zachować spokój, choć wewnątrz wszystko wypełniło się dziwnym, ciepłym poruszeniem, które rozlewało się po piersi jak cichy ogień.
— Dobranoc — powtórzyła, a tym razem jej głos był niemal czuły, jakby między nami przemknęło niewidzialne porozumienie.
Gdy drzwi się zamknęły, zostałam w półmroku, słuchając, jak za oknem wiatr przybiera na sile, zawodząc w kamiennych łukach. Płomień w kominku trzaskał miękko, a w mojej piersi powoli rozkwitało uczucie… oczekiwania. Było tak wyraziste, że niemal słyszałam je jak cichy, radosny dźwięk gdzieś głęboko w środku.
***
Poranek soboty powitał mnie cichym, chrzęszczącym pod oknami śniegiem i miękkim, srebrzystym światłem, które zalewało wszystko wokół, zamieniając miasto w ilustrację ze starej księgi. Długo stałam przed lustrem, przeglądając nieliczne rzeczy w szafie. Chciałam wyglądać… nie zbyt odświętnie, ale i nie tak, jakbym wyszła tylko po chleb.
Wybór był jednak skromny. Za stypendium, które otrzymywałam, niewiele można było kupić, a oszczędności z sierocińca dawno poszły na najpotrzebniejsze rzeczy. W końcu wyjęłam swoją jedyną zimową kurtkę — granatową, już lekko wytartą na mankietach. Nie była szczególnie ciepła i w mroźne dni dawała się we znaki, ale cóż było robić. Na ramiona zarzuciłam pasujący szal i wciągnęłam wełniane rękawiczki, które Katarina kiedyś nazwała „zbyt uroczymi jak na tę ponurą Akademię”.
Pamiętam, jak pewnego razu zauważyła, że kurtka jest za cienka, i zaproponowała, że pomoże mi kupić coś lepszego. Wtedy jednak obróciłam to w żart. Przyjmowanie pomocy… było krępujące. Zbyt osobiste, zbyt… odsłaniające.
***
Droga do miasta była cicha. Śnieg chrzęścił pod stopami, powietrze było świeże i lekko ostre, a w oddali dało się już słyszeć gwar centralnego placu. Szłam, otulona szczelniej szalikiem, czując, jak chłód wdziera się pod materiał kurtki. Mróz lekko szczypał w policzki, ale nie przyspieszałam kroku — w tym poranku było coś wyjątkowego i chciałam go przeciągnąć, jak ulubioną melodię.
Kiedy wyszłam na plac z fontanną, serce zabiło mi szybciej.
On już czekał. Liam stał, opierając dłonie o kamienny brzeg, a śnieg powoli osiadał na jego ramionach i włosach, topniejąc na ciepłej skórze. Podniósł głowę, a w jego spojrzeniu mignęło coś ciepłego, od czego mroźne powietrze nagle wydało się łagodniejsze. Złapałam się na tym, że się uśmiecham.
— Przyszłaś — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała ulga, jakby naprawdę nie był pewien, czy się zgodzę.
***
Szliśmy wąskimi uliczkami, gdzie stare kamienne domy stały tak blisko siebie, że wydawało się, iż szepczą o czymś ponad naszymi głowami. Z uchylonych drzwi sklepików płynął gęsty aromat cynamonu, świeżego pieczywa i gorącej czekolady. Wystawy zdobiły gałązki świerku, przewiązane cienkimi wstążkami, i małe latarenki, w których drżał złocisty płomień świec. Pod stopami miękko skrzypiał świeży śnieg, a gdzieś w oddali dźwięczały dzwoneczki — może od drzwi kawiarni, a może od ulicznego grajka.
Na początku rozmawialiśmy o drobiazgach. Śmiałam się, gdy opowiadał zabawne historie ze swojej młodości, i czułam, jak napięcie między nami powoli się rozprasza. Potem jednak zwolnił krok, a w jego twarzy pojawiło się skupienie.
— Tak naprawdę… — zaczął cicho — chciałem z tobą porozmawiać. Ale najpierw… słyszałaś o prawdziwych parach?
Pokręciłam głową.
— To… rzadkie więzi — mówił powoli, dobierając słowa, a w jego głosie brzmiało niemal nabożeństwo. — Zdarzają się tylko u smoków. Kiedy dwoje istot się spotyka i rodzi się między nimi coś, czego nie da się zerwać. To nie jest zwykłe przywiązanie ani zakochanie. To… jakby twoja dusza rozpoznała swoją drugą połowę.
Słuchałam, a w piersi robiło się jednocześnie cieplej i niespokojniej.
— Mówią — ciągnął — że prawdziwe pary czują się na odległość. Że ból jednego odbija się w drugim. Że dotyk… zostawia ślad.