Pod patronatem światła
to co umiera pod patronatem światła
jest spełnieniem najskrytszej przyszłości
wszystko odkrywa w sobie
pewien cel ku któremu zmierza
odblask jutra
twoje ciało jak zwykle
przeciwne zbawieniu odgarnia łzy
z czoła
pielęgnuje w sobie nić
dla jakiej warto nadużyć krwi
pieszczota rani naskórek serca
niedopowiedziana tabliczka mnożenia
jest perspektywą dla zniszczonych
piedestał rozpada się
niby domek z kart
zaginął ostatni brakujący element
to tylko kilka wyszeptanych łez
kilka dusz zagubionych pośród wrzosowisk
gdzieś zaginieni
niby oddech na wietrze
kolidujemy ze ścianą
którą wzniósł wokół siebie Bóg
ten sam pocałunek trawi nostalgię
ten sam wstyd przykrywa drogi
Który ujarzmi łzę
nie zbliżaj się zbytnio do myśli
które ktoś w porę wykrzyczał
nie delektuj się mną niby snem
za którą wciąż tęsknisz
przegadany zmierzch
zmierzwiona sierść nocy
to wszystko jest barierą
dla jakiej sprzedam niewinność
i parę krzykliwych urojeń
zapadam się w tę filiżankę czarnej
jak noc kawy
przeglądam się w zwierciadle
najczystszej z gwiazd
zalęgła się we mnie pobliska rzeka
nuci żałobną melodię
którą przykrywam się niby zwiędłym
spojrzeniem niby dotykiem
który dawno wywietrzał
rozpiera cię strach przypięty
do twojego sumienia
nosisz go z dumą jakiej brakuje
zostań tu choć na parę poniedziałków
na rozkaz który ujarzmi łzę
Po pas w skorupkach
tkwiący po pas w skorupkach
pogrzebani za wcześnie by zdążyć umrzeć
jątrzymy staromodne rany
podglądamy przez szpary w myślach
poranki bez wstępu i zakończenia
jesteś tym bezpotomnym celem
w jego imię płonie ta łódź
kończy się apokalipsa
urodziłam się całkiem przypadkowo
sens istnienia nie dotyczył
mojego krzyku
przywykłam do złamanych w połowie pytań
oswoiłam piedestał
łasił się do nagich kostek
rozpostarta na widnokręgu
przybita do gwiazd lśnię niby
zbyt smutne życie wierutny poranek
za wcześnie na kłamstwo
za późno na zabawę w wojnę
jesteś tym samym wyrazem
tylko wypowiedzianym nie w porę
kołyszesz się na krawędzi raju
skrzydeł dodaje bliskość wspomnień
Kochać się w świetle
co z tego że mdleją nieba
skoro słońce mimowolnie brnie
pod prąd
nie ma znaczenia
czy niewinność jest przeklęta
od samego początku
nie liczy się czy przepełnia cię
srebrna krew księżyca
czy samotność szuka drogi
ewakuacyjnej
jesteś by podżegać nadzieję
do walki ze zbyt osobistym czasem
karmić z ręki wykwintne życzenia
kolejna gwiazda dopasowuje się
do almanachu urojeń
jeszcze jeden oddech włamuje
w połowie zdania
iluminacje przejęzyczenia wiara
w powrót wiosny
wszystko jest wytchnieniem
drażniącym dno płuc
pragnieniem by Bóg nas okłamał
przestań kochać się w świetle
dorównywać spadającym łzom
sprawdzać swoją obecność
Skazany na przyszłość
Bóg złożył na ramiona człowieka
niewybaczalny grzech
który dobrowolnie zwiemy
życiem
to piętno przyczepione do rzęsy
jest złudzeniem
jakiego nie można wykreślić
linijka za linijką
rozwija się wstęga myśli
wkrótce wydadzą na świat słowa
nie chciej lśnić po omacku
żeby wzburzona krew mieszała się
z tchnieniem kłamstwa
łza za łzą
ciała potulnie kłaniają się
lękom przed tym co przekrzyczane
a wciąż boleśnie samotne
nie mogę nazwać świata
nieprawdziwym imieniem
zadedykować Bogu najnowszej modlitwy
wciąż brakuje tych paru słów
by uwiecznić czas
wciąż jesteś boleśnie niemy
skazany na niezbitą przyszłość
Wspólne granice
mknęłam poprzez kościstą noc
światło nie chciało się rozstąpić
balansowałam na granicy
nadziei i cienia
choć serce nie chciało
rzucić precz marzeń
pocałować w sam środek ściany
nie chciałam ujrzeć okazjonalnie
twojej gwiazdy kąpiącej się w niebie
łzy strącał wiatr
powiew tak sędziwy
że rozumiałam cię bez wytchnienia
sny kłamały zawzięcie
ale przeszkodził im nawrót nadziei
najwyższy ze szczytów ofiarował
wstyd i pragnienie dnia
który przepełni się naszą obecnością
zjednoczonym poszumem serc
marzyliśmy o nieprzewidywalnym
wstępie ale wolność pozbawiła nas
ciężarnych łez
smutków wątpiących w przyszłość
niebezpiecznie wspólnych granic
Jak za czasów życia
to co zbyt uroczyste
kończy się
przed pierwszym słowem apokalipsy
co zbyt błahe jest snem
ale nieprzepłakanym
chwila trwająca w nieznane
jątrzy się niby stęchła rana
nie marzę o bliznach
które zastąpią mrok
pokonana przez nowomowę
zniszczona własnym językiem
kołyszę się
w gwieździstych objęciach raju
dbam o łzy które płyną wciąż
na zawołanie
przynosisz mi udomowioną ciszę
milczenie tak krągłe
że wypełnia sobą piedestał
twój smutek nigdy nie będzie
taki sam jak za czasów życia
ciało jest zbyt ulotne by dotrzymać
towarzystwa tęsknocie
to szczęście
twoja kłamliwa autobiografia
Ceglany mur
rozpostarta na ceglanym murze
chcę wywęszyć odłamek życia
przytwierdzona na stałe do krzyża
poszukuję litości
by wskrzesiła wieczność
nie jesteś tą samą podróbką
za którą toczy się życie
moja natchniona miłość to sen
z którego pragnę się ocucić
propaganda zdarzeń jest węzłem
nie przetnie obosieczny miecz języka
łza za łzą
wydłuża się kolejka do nieba
sekret za sekretem
kłamstwo jest dziś w modzie
przeinaczona do smutku
skazana na nadzieję jestem
tym samym ptakiem
co odleciał za daleko
nie karmię moich złudzeń
drzewo genealogiczne nie kłamie
zamykam drzwi do jutra
otwieram wczorajsze okno
to kilka natchnionych smutków
zręcznych paraboli
przedziałów wciąż niecnie pustych
Zachłysnąć się oddechem
nie umiem kochać tak żeby klękało
przede mną życie
nie potrafię szydzić z jutra
by cień poległ w drodze powrotnej
przynosisz nagim porankom
oddech z mgły
zsyłasz słońce by ogrzewało
sumienie od środka
brak porozumienia kończy się
ewenementem
za jakim każdy rozważny łka
rozpadam się na brakujące elementy
podziwiam w lustrze twoje odbicie
nie jesteś tym źródłem
pamięci co przeklina świat nie w porę
dziś garną się do mnie skrzydlate myśli
słowa przegrane na wstępie
jesteś tym samym wszechświatem
który pamiętam
nie rozkładaj ramion
nie szukaj ucieczki z cienia
pora ugodzić prosto w twarz
pora zachłysnąć się oddechem
Uwierz w deszcz
zanim pokornie zalśnisz
ujrzyj przed sobą drogę wiodącą
w przeszłość
poczuj te ślady
które pozostawiła ludzkość
nieoswojona z czasem odliczam
na palcach lata które pozostały
do rundy finałowej
wyglądam przez okno
widzę to samo co przez dziurkę
od klucza
przybywam z odsieczą wątpliwościom
nieznanym rejonom
nowoczesnego mitu
słońce od dawna nie świeci
w twarz moim marzeniom
poranek wciąż wątpi w anioły
bez skrzydeł
stanowisz tego samego człowieka
co powstał w minionej epoce
nie zbliżaj się do powietrza
nie usidlaj najwykwintniejszych myśli
warto od czasu do czasu poczuć
to milczenie tę łaskę
która promienieje zbyt jasno
nie kochaj na próbę
uwierz w deszcz co wciąż usłużnie łka
Ciało podatne na dotyk
dotkliwie przerośnięte myśli
nadmierne w swej prostocie słowa
znikome serce
nie chcę pokonywać złudzeń
płynących ze śniętymi rybami
pokojowo nastawiona noc
jest niezmącona
najmniejszą iluzją gwiazdy
przeglądasz się wciąż
w niewłaściwym lustrze
próbujesz dostrzec zmarszczkę
na nieskazitelnej tafli
to tylko marna wiara w to
co nadludzkie a nieśmiertelne
subtelne mrzonki dedykują mi
ufność wspomnieniom
oddanie życiorysom potwierdzonym
na piśmie
nie kochaj aby łzy dotrzymywały ci
towarzystwa
to kolejne wzruszenie do kolekcji
przekreślone pośpiesznie zdanie
ciało podatne na dotyk
tańczę póki nie gra muzyka
Prześwit w duszy
póki istnieje we mnie muzyka
jak z obrazka
sny pozostaną kruche i niedostateczne
lekkość przynosi ciału
przynętę na którą nie da się nabrać
sędziwy wierszokleta
zmysły różnią się od pragnień
drażniących skórę
pokonana przez przyszłość
zanurzam się po serce w spojrzeniu
aby zrozumieć jak trudno dostrzec
jasny skrawek raju
wyprzedza mnie wieczność
czas jest obietnicą ciekawszych dróg
krnąbrny prześwit w duszy
to zwiastun zmierzchu
co przegląda się w twoich oczach
rodzę się zbyt skwapliwie i zwyczajnie
aby obojętność przyniosła
skamieniałe życie
to tylko ochrona przed tym
co wskrzesiło się przypadkiem
to najwyżej wstęp do apokalipsy
Kochałeś zbyt chętnie
wzburzone fale
na granicy wolności i śmierci
kołyszą niewykształcone brzydkie serce
wiatr wiejący wciąż za darmo
niesie prześwit w lustrze
co zamiast czułostek obieca
wykradzioną bajkę
upewniam się czy ciału
nie brakuje paru elementów
czy zbuntowane jutro urodzi
kilka pocałunków prosto w czas
nie pokonasz kwiatów
co bezbłędnie kwitną w ogrodzie złudzeń
nie nasycisz krzykiem słów
przez które lęk szuka
luksusowych pocałunków
od wielu dekad usiłuję opisać
namiętność jakiej żar przegrywa
z lodowatym wstępem do nadziei
to nie ty kochałeś zbyt chętnie
nie ty wielbiłeś swoje sny
brakowało ci wiary w nieznane
w to co wciąż brodzi po pas w oddechu
Niebo przebite krzykiem
czy pobudka w połowie zdania
potrafi wnieść blask
w tutejszą bezsenność
czy wskrzeszenie natchnionych
poda atrament
żeby spisać grafomańską autobiografię
niezbyt chętnie poczęte skrupuły
ogrzewają dłonie
wciąż sprawdzam ile palców brakuje
poprawiam lewy kącik ust
aby kojarzył się z uśmiechem
barwy poranka pochodzą z mojej tęczy
ze snów których nie mogę przekląć
złóż serce do modlitwy
nadaj ustom najpiękniejsze słowa
spodziewałam się kolejnego
wschodu słońca lecz noc wyrzekła się
gwiazd porzuciła wszechświat
proszę namaluj mi swój własny kres
niebo przebite krzykiem
odnajdą mnie pragnienia
przed nimi zatrzasnęłam zmysły
Zakwitło nie w porę
nieustępliwe zakamarki serca
proszą o haust
pocałunku
lęk pokonany z przekonaniem
to kilka zatęchłych myśli
o których nikt nie ma pojęcia
nie ma ostatecznego wyjścia
z labiryntu zasianego
przez twoje przyznanie się do winy
brakuje tylko kilku kroków wstecz
aby pokonać mur
odgradzający cię od łez
od kłamstwa co znów zakwitło
nie w porę
oczyszczona
z wszelakich domieszek
prawda kołysze się u stropu
choć sumienie stale przecieka
rozgorzeje we mnie
nieskazitelny poranek
przebudzi się krzyk
dla jakiego wątpiłam w nieznane
wyrzekałam się własnej obecności
odpłyniemy
gdy zmyślone myśli
zatoną bez zakończenia
przyjdź zanim zgaśnie definitywnie
ostatnie spojrzenie
Drogi poczęte przypadkowo
zbyt ciasne spojrzenie
na niedokończony świat
miłość sprzedana bezdomnemu
po okazyjnej cenie
jesteś tym westchnieniem
za którym biegłam
przez pobocza
przez drogi poczęte
przypadkowo
nie chowałam się
pod grubą warstwą cienia
czekałam skwapliwie
aż świt zastąpi mi drogę
kolidując z innymi wszechświatami
błądziłam między strefą czasową
a pragnieniem
kąpałam się
w pocałunkach
czuwałam nad spokojnym snem nocy
pamiętam moment
kiedy ominęła cię przyszłość
kiedy świeżo zaostrzone gwiazdy
uwierały w przełyk
zbyt szerokie niebo
objawiło ci się
zanim uciekłeś rzeczywistości
twoje myśli zaplątały się w słowa
czas przeszedł
na drugą stronę ulicy
zrozumiałeś intencje strachu
pojąłeś w którym kierunku
pobiegł wiatr
Wydzierżawione ciało
przepełniona fałszywym powietrzem
szukam pośród zmysłów
tego elementu
sprzedana światu po zbyt niskiej cenie
kołaczę do drzwi
za którymi mieszka strach
ciało oddane do dzierżawy
jest zakompleksionym jutrem
przypomina grę przegraną na wstępie
twoje myśli wciąż mają smak wolności
przypomina grzech popełniony
z premedytacją
pozostawiłam za sobą ślady
trwalsze od marmuru
lecz owładnięte przez wiatr
czas co wciąż współczuje przyszłości
jest leniwym kresem poranka
porzuconym na poboczu pocałunkiem
nie umiem kochać tak
aby świat mi sprzyjał
nie chcę lśnić tak żeby samotność
stała się fundamentem dla serca
przekrzyczany los leciwa fatamorgana
to wszystko jest przynętą dla duszy
Uciekam w ciszę
głuchonieme motyle wypełniają