E-book
4.73
drukowana A5
28.71
Łza zamknięta w sercu

Bezpłatny fragment - Łza zamknięta w sercu

Poezja współczesna

Objętość:
138 str.
ISBN:
978-83-8369-788-8
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 28.71

Pod patronatem światła

to co umiera pod patronatem światła

jest spełnieniem najskrytszej przyszłości

wszystko odkrywa w sobie

pewien cel ku któremu zmierza

odblask jutra


twoje ciało jak zwykle

przeciwne zbawieniu odgarnia łzy

z czoła

pielęgnuje w sobie nić

dla jakiej warto nadużyć krwi


pieszczota rani naskórek serca

niedopowiedziana tabliczka mnożenia

jest perspektywą dla zniszczonych

piedestał rozpada się

niby domek z kart

zaginął ostatni brakujący element


to tylko kilka wyszeptanych łez

kilka dusz zagubionych pośród wrzosowisk

gdzieś zaginieni

niby oddech na wietrze

kolidujemy ze ścianą

którą wzniósł wokół siebie Bóg


ten sam pocałunek trawi nostalgię

ten sam wstyd przykrywa drogi

Który ujarzmi łzę

nie zbliżaj się zbytnio do myśli

które ktoś w porę wykrzyczał

nie delektuj się mną niby snem

za którą wciąż tęsknisz


przegadany zmierzch

zmierzwiona sierść nocy

to wszystko jest barierą

dla jakiej sprzedam niewinność

i parę krzykliwych urojeń


zapadam się w tę filiżankę czarnej

jak noc kawy

przeglądam się w zwierciadle

najczystszej z gwiazd


zalęgła się we mnie pobliska rzeka

nuci żałobną melodię

którą przykrywam się niby zwiędłym

spojrzeniem niby dotykiem

który dawno wywietrzał


rozpiera cię strach przypięty

do twojego sumienia

nosisz go z dumą jakiej brakuje


zostań tu choć na parę poniedziałków

na rozkaz który ujarzmi łzę

Po pas w skorupkach

tkwiący po pas w skorupkach

pogrzebani za wcześnie by zdążyć umrzeć

jątrzymy staromodne rany

podglądamy przez szpary w myślach

poranki bez wstępu i zakończenia


jesteś tym bezpotomnym celem

w jego imię płonie ta łódź

kończy się apokalipsa


urodziłam się całkiem przypadkowo

sens istnienia nie dotyczył

mojego krzyku

przywykłam do złamanych w połowie pytań

oswoiłam piedestał

łasił się do nagich kostek


rozpostarta na widnokręgu

przybita do gwiazd lśnię niby

zbyt smutne życie wierutny poranek

za wcześnie na kłamstwo

za późno na zabawę w wojnę


jesteś tym samym wyrazem

tylko wypowiedzianym nie w porę

kołyszesz się na krawędzi raju

skrzydeł dodaje bliskość wspomnień

Kochać się w świetle

co z tego że mdleją nieba

skoro słońce mimowolnie brnie

pod prąd

nie ma znaczenia

czy niewinność jest przeklęta

od samego początku


nie liczy się czy przepełnia cię

srebrna krew księżyca

czy samotność szuka drogi

ewakuacyjnej

jesteś by podżegać nadzieję

do walki ze zbyt osobistym czasem

karmić z ręki wykwintne życzenia


kolejna gwiazda dopasowuje się

do almanachu urojeń

jeszcze jeden oddech włamuje

w połowie zdania


iluminacje przejęzyczenia wiara

w powrót wiosny

wszystko jest wytchnieniem

drażniącym dno płuc

pragnieniem by Bóg nas okłamał


przestań kochać się w świetle

dorównywać spadającym łzom

sprawdzać swoją obecność

Skazany na przyszłość

Bóg złożył na ramiona człowieka

niewybaczalny grzech

który dobrowolnie zwiemy

życiem

to piętno przyczepione do rzęsy

jest złudzeniem

jakiego nie można wykreślić


linijka za linijką

rozwija się wstęga myśli

wkrótce wydadzą na świat słowa


nie chciej lśnić po omacku

żeby wzburzona krew mieszała się

z tchnieniem kłamstwa

łza za łzą

ciała potulnie kłaniają się

lękom przed tym co przekrzyczane

a wciąż boleśnie samotne


nie mogę nazwać świata

nieprawdziwym imieniem

zadedykować Bogu najnowszej modlitwy


wciąż brakuje tych paru słów

by uwiecznić czas

wciąż jesteś boleśnie niemy

skazany na niezbitą przyszłość

Wspólne granice

mknęłam poprzez kościstą noc

światło nie chciało się rozstąpić

balansowałam na granicy

nadziei i cienia

choć serce nie chciało

rzucić precz marzeń

pocałować w sam środek ściany


nie chciałam ujrzeć okazjonalnie

twojej gwiazdy kąpiącej się w niebie

łzy strącał wiatr

powiew tak sędziwy

że rozumiałam cię bez wytchnienia


sny kłamały zawzięcie

ale przeszkodził im nawrót nadziei

najwyższy ze szczytów ofiarował

wstyd i pragnienie dnia

który przepełni się naszą obecnością

zjednoczonym poszumem serc


marzyliśmy o nieprzewidywalnym

wstępie ale wolność pozbawiła nas

ciężarnych łez

smutków wątpiących w przyszłość

niebezpiecznie wspólnych granic

Jak za czasów życia

to co zbyt uroczyste

kończy się

przed pierwszym słowem apokalipsy

co zbyt błahe jest snem

ale nieprzepłakanym


chwila trwająca w nieznane

jątrzy się niby stęchła rana

nie marzę o bliznach

które zastąpią mrok


pokonana przez nowomowę

zniszczona własnym językiem

kołyszę się

w gwieździstych objęciach raju

dbam o łzy które płyną wciąż

na zawołanie


przynosisz mi udomowioną ciszę

milczenie tak krągłe

że wypełnia sobą piedestał

twój smutek nigdy nie będzie

taki sam jak za czasów życia


ciało jest zbyt ulotne by dotrzymać

towarzystwa tęsknocie

to szczęście

twoja kłamliwa autobiografia

Ceglany mur

rozpostarta na ceglanym murze

chcę wywęszyć odłamek życia

przytwierdzona na stałe do krzyża

poszukuję litości

by wskrzesiła wieczność


nie jesteś tą samą podróbką

za którą toczy się życie

moja natchniona miłość to sen

z którego pragnę się ocucić


propaganda zdarzeń jest węzłem

nie przetnie obosieczny miecz języka

łza za łzą

wydłuża się kolejka do nieba

sekret za sekretem

kłamstwo jest dziś w modzie


przeinaczona do smutku

skazana na nadzieję jestem

tym samym ptakiem

co odleciał za daleko


nie karmię moich złudzeń

drzewo genealogiczne nie kłamie

zamykam drzwi do jutra

otwieram wczorajsze okno


to kilka natchnionych smutków

zręcznych paraboli

przedziałów wciąż niecnie pustych

Zachłysnąć się oddechem

nie umiem kochać tak żeby klękało

przede mną życie

nie potrafię szydzić z jutra

by cień poległ w drodze powrotnej


przynosisz nagim porankom

oddech z mgły

zsyłasz słońce by ogrzewało

sumienie od środka


brak porozumienia kończy się

ewenementem

za jakim każdy rozważny łka

rozpadam się na brakujące elementy

podziwiam w lustrze twoje odbicie


nie jesteś tym źródłem

pamięci co przeklina świat nie w porę

dziś garną się do mnie skrzydlate myśli

słowa przegrane na wstępie


jesteś tym samym wszechświatem

który pamiętam

nie rozkładaj ramion

nie szukaj ucieczki z cienia


pora ugodzić prosto w twarz

pora zachłysnąć się oddechem

Uwierz w deszcz

zanim pokornie zalśnisz

ujrzyj przed sobą drogę wiodącą

w przeszłość

poczuj te ślady

które pozostawiła ludzkość


nieoswojona z czasem odliczam

na palcach lata które pozostały

do rundy finałowej

wyglądam przez okno

widzę to samo co przez dziurkę

od klucza


przybywam z odsieczą wątpliwościom

nieznanym rejonom

nowoczesnego mitu

słońce od dawna nie świeci

w twarz moim marzeniom

poranek wciąż wątpi w anioły

bez skrzydeł


stanowisz tego samego człowieka

co powstał w minionej epoce

nie zbliżaj się do powietrza

nie usidlaj najwykwintniejszych myśli


warto od czasu do czasu poczuć

to milczenie tę łaskę

która promienieje zbyt jasno


nie kochaj na próbę

uwierz w deszcz co wciąż usłużnie łka

Ciało podatne na dotyk

dotkliwie przerośnięte myśli

nadmierne w swej prostocie słowa

znikome serce


nie chcę pokonywać złudzeń

płynących ze śniętymi rybami

pokojowo nastawiona noc

jest niezmącona

najmniejszą iluzją gwiazdy


przeglądasz się wciąż

w niewłaściwym lustrze

próbujesz dostrzec zmarszczkę

na nieskazitelnej tafli


to tylko marna wiara w to

co nadludzkie a nieśmiertelne

subtelne mrzonki dedykują mi

ufność wspomnieniom

oddanie życiorysom potwierdzonym

na piśmie


nie kochaj aby łzy dotrzymywały ci

towarzystwa

to kolejne wzruszenie do kolekcji

przekreślone pośpiesznie zdanie

ciało podatne na dotyk


tańczę póki nie gra muzyka

Prześwit w duszy

póki istnieje we mnie muzyka

jak z obrazka

sny pozostaną kruche i niedostateczne

lekkość przynosi ciału

przynętę na którą nie da się nabrać

sędziwy wierszokleta


zmysły różnią się od pragnień

drażniących skórę

pokonana przez przyszłość

zanurzam się po serce w spojrzeniu

aby zrozumieć jak trudno dostrzec

jasny skrawek raju


wyprzedza mnie wieczność

czas jest obietnicą ciekawszych dróg

krnąbrny prześwit w duszy

to zwiastun zmierzchu

co przegląda się w twoich oczach


rodzę się zbyt skwapliwie i zwyczajnie

aby obojętność przyniosła

skamieniałe życie


to tylko ochrona przed tym

co wskrzesiło się przypadkiem

to najwyżej wstęp do apokalipsy

Kochałeś zbyt chętnie

wzburzone fale

na granicy wolności i śmierci

kołyszą niewykształcone brzydkie serce

wiatr wiejący wciąż za darmo

niesie prześwit w lustrze

co zamiast czułostek obieca

wykradzioną bajkę


upewniam się czy ciału

nie brakuje paru elementów

czy zbuntowane jutro urodzi

kilka pocałunków prosto w czas


nie pokonasz kwiatów

co bezbłędnie kwitną w ogrodzie złudzeń

nie nasycisz krzykiem słów

przez które lęk szuka

luksusowych pocałunków


od wielu dekad usiłuję opisać

namiętność jakiej żar przegrywa

z lodowatym wstępem do nadziei


to nie ty kochałeś zbyt chętnie

nie ty wielbiłeś swoje sny

brakowało ci wiary w nieznane

w to co wciąż brodzi po pas w oddechu

Niebo przebite krzykiem

czy pobudka w połowie zdania

potrafi wnieść blask

w tutejszą bezsenność

czy wskrzeszenie natchnionych

poda atrament

żeby spisać grafomańską autobiografię


niezbyt chętnie poczęte skrupuły

ogrzewają dłonie

wciąż sprawdzam ile palców brakuje

poprawiam lewy kącik ust

aby kojarzył się z uśmiechem


barwy poranka pochodzą z mojej tęczy

ze snów których nie mogę przekląć

złóż serce do modlitwy

nadaj ustom najpiękniejsze słowa


spodziewałam się kolejnego

wschodu słońca lecz noc wyrzekła się

gwiazd porzuciła wszechświat

proszę namaluj mi swój własny kres

niebo przebite krzykiem


odnajdą mnie pragnienia

przed nimi zatrzasnęłam zmysły

Zakwitło nie w porę

nieustępliwe zakamarki serca

proszą o haust

pocałunku

lęk pokonany z przekonaniem

to kilka zatęchłych myśli

o których nikt nie ma pojęcia


nie ma ostatecznego wyjścia

z labiryntu zasianego

przez twoje przyznanie się do winy

brakuje tylko kilku kroków wstecz

aby pokonać mur

odgradzający cię od łez

od kłamstwa co znów zakwitło

nie w porę


oczyszczona

z wszelakich domieszek

prawda kołysze się u stropu

choć sumienie stale przecieka

rozgorzeje we mnie

nieskazitelny poranek

przebudzi się krzyk

dla jakiego wątpiłam w nieznane

wyrzekałam się własnej obecności


odpłyniemy

gdy zmyślone myśli

zatoną bez zakończenia

przyjdź zanim zgaśnie definitywnie

ostatnie spojrzenie

Drogi poczęte przypadkowo

zbyt ciasne spojrzenie

na niedokończony świat

miłość sprzedana bezdomnemu

po okazyjnej cenie


jesteś tym westchnieniem

za którym biegłam

przez pobocza

przez drogi poczęte

przypadkowo


nie chowałam się

pod grubą warstwą cienia

czekałam skwapliwie

aż świt zastąpi mi drogę

kolidując z innymi wszechświatami

błądziłam między strefą czasową

a pragnieniem


kąpałam się

w pocałunkach

czuwałam nad spokojnym snem nocy

pamiętam moment

kiedy ominęła cię przyszłość

kiedy świeżo zaostrzone gwiazdy

uwierały w przełyk


zbyt szerokie niebo

objawiło ci się

zanim uciekłeś rzeczywistości

twoje myśli zaplątały się w słowa

czas przeszedł

na drugą stronę ulicy


zrozumiałeś intencje strachu

pojąłeś w którym kierunku

pobiegł wiatr

Wydzierżawione ciało

przepełniona fałszywym powietrzem

szukam pośród zmysłów

tego elementu

sprzedana światu po zbyt niskiej cenie

kołaczę do drzwi

za którymi mieszka strach


ciało oddane do dzierżawy

jest zakompleksionym jutrem

przypomina grę przegraną na wstępie

twoje myśli wciąż mają smak wolności

przypomina grzech popełniony

z premedytacją


pozostawiłam za sobą ślady

trwalsze od marmuru

lecz owładnięte przez wiatr

czas co wciąż współczuje przyszłości

jest leniwym kresem poranka

porzuconym na poboczu pocałunkiem


nie umiem kochać tak

aby świat mi sprzyjał

nie chcę lśnić tak żeby samotność

stała się fundamentem dla serca


przekrzyczany los leciwa fatamorgana

to wszystko jest przynętą dla duszy

Uciekam w ciszę

głuchonieme motyle wypełniają

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 28.71