E-book
5.88
drukowana A5
38.63
Lutowe lody

Bezpłatny fragment - Lutowe lody


5
Objętość:
187 str.
ISBN:
978-83-8324-775-5
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 38.63

Rozdział 1

Z bykaś na dyńkę wypieprzył, beszta ojciec Mariusza Mariusza. Usta mężczyzny zaciskają się tak, że nawet bakteryjka nie wejdzie, tak szczelnie, tak niemiłosiernie zamyka się w sobie, ale uwaga, właśnie wjeżdżają bohaterowie drugodanienni: ziemniaki, mielony, buraczki. Chrzanu daj, mówi ojciec Mariusza, który na imię ma Ma. Pan Ma skrócił swoje imię, gdyż uważa, iż Mateusz brzmi biblijnie, a że uwielbia być kontrowersyjny, więc ten. Żona ze stukiem stawia słoiczek z chrzanem. Słoiczek z chrzanem stoi w centrum niedzielnego spożywania, tymczasem Mariusz wypuszcza z siebie myśl: nikt mnie nie rozumie. Bo to prawda jest. Druga myśl ma podziurawione dno: muzyka jazz to seks, czysta kopulacja i nie ważne czy jest trio czy kwartet, czy Thelonious Monk czy Evans, ważne, że mimo braku orientacji trwa przedziwna zgodność polegająca na wyeksponowaniu ułomności płci. Jedzenie ma to do siebie, iż dużo się wówczas myśli i mówi, i prawidłowo, bo gdyby tak wyciszyć głowę całkiem, to odgłosy spożywania wytrącą z równowagi nawet biegłego w medytacji fanatyka wschodnich sposobów docierania do homeostazy. Mlask, mlask, mlask. Mariusz ma do siebie żal, że powiedział ojcu o swych planach. Otóż minut temu parę Mariusz rzekł, że będzie naprawiaczem rodzin. Nie znalazł zrozumienia.

Mariusz błądził niczym dziecię w mleku mgły porzucone. Gdy uświadomił sobie, że ukończenie jakiegoś kierunku na studiach jest tym samym co przymuszenie drzewa do rozmawiania, postanowił działać, z tym że jego działalność nie wychodzić miała przez lat dziesięć poza ramy akcji pod tytułem: zarób żeby przeżyć. Dopiero kiedy ukończył trzydzieści pięć, rzekł sobie, iż praca, która nie przynosi satysfakcji, jest do luftu. Myślał więc, po nocach próbował dojść do ładu z samym sobą, rozpatrywał różne alternatywy, aż zalała go jasność.

Olśnienia polegają między innymi na właściwym nazywaniu rzeczy. Z łatwością nazwał więc to, czym parać się miał przez resztę życia. Naprawiacz rodzin. Coś w stylu Katarzyny Dowbor, z tym że w grę wchodzić miała materia nadmiernie ożywiona.

Umieścił w gazecie ogłoszenie. Krótkie i zwięzłe: jeśli tkwisz w kryzysie rodzinnym, zadzwoń do mediatora, któremu nie straszne wszelkie problemy.

Co tu dużo mówić, treść ogłoszenia była tak średnia i nijaka, jak Polska w okresie jesienno-jesiennym, dlatego Mariusz doznał szoku, kiedy dostał pierwszy telefon od zgorzkniałej kobiety pragnącej spotkania, jak to określiła, „na gwałt”. Mariusz zebrał dane kobiety, objaśnił w prostych słowach kwestię dotyczącą wynagrodzenia i czekał w niecierpliwości na dzień X, czyli dzień Wielkiej Próby.

W pokoju mężczyzny jest gęsto od nutek. Mężczyzna myśli: muzyka musi być, bez muzyki ten świat prędko zginie w odmętach smutku oraz rozpaczy. Ze styranego głośnika wypływa jazz w interpretacji Komedy. Jak to dobrze obcować czasem z formą tak bardzo pozbawioną kształtu, że aż przywodzi na myśl największą znaną liczbę pierwszą, przedstawioną jako jej odbicie w krzywym zwierciadle materii. Bo muzyka, myśli dalej ten mężczyzna, jest czasem jak linia samochodu typu sedan, czyli: mamy nijaką tam zwrotkę, potem entuzjazm wynoszący refren na poziom wyższy i znów obniżenie w zwrotkę, będącą kontynuatorką pierwszej. Na szczęście są odmiany muzyki, dzięki którym można wyminąć prosty schemat sedanowych melodii. Do mężczyzny przychodzi sen.

Tymczasem niedzielny obiad trwa. Mamy przed sobą czas teraźniejszy, wszystko dzieje się teraz, nawet odejście od stołu głównego bohatera. Na pytanie gdzie idziesz, Mariusz odpowiada że na spacer, przecież jest niedziela. Mariusz jeszcze dobrze nie zamknął drzwi a już połyka go Kraków. Idzie więc Alejami Trzech Wieszczy, jest deszczowo i ciemno, pomimo pory dziennej, ale ważne że w ogóle można wychodzić z domu, jeszcze parę miesięcy temu zaraza zmusiła władze do akcji: zostań w domu. Antymaseczkowcy manifestują niezal, mają w czterech nakazy, nawet nie wiedzą, że premier zluzował majty społeczeństwu, cóż, antymaseczkowcy nie oglądają telewizji, mają w czterech prorządowe programy, żywiołem tych ludzi jest internet, zresztą tych pro też, i ci i tamci spotykają się na forach i obrzucają się łajnem, to misja, myślą jedni i drudzy, i plują toksyczną śliną w stronę bliźnich. Ich mowa przypomina ostrze brzytwy, dopóki bliźni jest wirtualny.

Kordobański kupiec Ibrahim ibn Jakub wspominając o otoczonym lasami bogatym grodzie, musiał odczuć coś w rodzaju zauroczenia, skoro wciągnął wspomnienie o skrawku ziemskim do pamiętniczka. To kłamstwo, ale ważne że dobrze brzmi. To miasto ma bogatą przeszłość, myśli mężczyzna Mariusz, skręcając w ulicę Karmelicką. Idzie i ma w głowie bigos.

Planty: zwijanie bibułki (zielone ocb, najlepsze), tytoń jest potraktowany kawowym aromatem. Mariusz zapala i zasiada na ławeczce. Pozwala myślom płynąć: jako naprawiacz rodzin muszę być skuteczny, muszę dawać z siebie wszystko, pragnę aby ludzie mówili: ten facet rozumie nas jak nikt, jego rady są jak wskazówki prowadzące do wyjścia z labiryntu, trzeba polecić go innym. Ale jak w ogóle będzie to wyglądać? Wejdę do mieszkania jakiejś rodziny, siądę tam gdzie mi wskażą, wygłoszę coś w rodzaju prologu, by potem poprosić o przedstawienie problemu. Zwykle w sytuacjach kryzysowych (w kryzysy będę wchodził jak nóż w masło) ma miejsce chaos, ludzie mówią jednocześnie, krzyczą, płaczą, ciężko zrozumieć o co im chodzi. Jak sobie wtenczas poradzę? Czy będę odporny kiedy doświadczę rodzinnego dramatu, czy będę twardy, profesjonalny? Czy nie dam się sprowokować? Przecież czasem będę musiał opowiedzieć się po jakiejś stronie, co wtedy?

Mariusz kończy papierosa. Wstaje, podchodzi do kosza i wyrzuca niedopałka. Następna zapałka idzie w ruch (Mariusz skręcił parę fajek na zapas) i dym rozkosznie zawija swe cienkie nitki rachitycznego ciałka.

Postaw na spontan, słyszy mężczyzna, który doszedł aż pod sam Wawel. Bulwary, Jubilat, znowu Aleje i wspaniały świat mrocznej szarości, szarym chodnikiem idzie i mija grubego chama też szarego, i ramieniem dostał. Zamiast powiedzieć mu, że jest kim jest, zapada się, zmniejsza, w kundla się przeobraża.

Matka stawia na stole słoik z chrzanem. Mocno go stawia. W tym samym czasie ojciec, mąż, głowa rodziny, doświadcza głębokiego smutku. Płacze do środka, na zewnątrz pozostaje tym samym twardym facetem. Może to chrzan płacze? Bo przecież nie alkohol, którego w tym domu nie ma i nie będzie.

Skręca w Łobzowską, potem w Szlak. W słuchawkach brzmi Radiohead, zaczyna lać bardziej, jakiś pies przechodzi przez ulicę, jakaś kobieta krzyczy, jakiś samochód warczy niczym rozregulowany, chory demon. W sklepach i bankach zapalają światła, banery walą po oczach, żarówi się ten pierdolony skandal, którego jedyną treścią jest Dawaj. Tam gdzieś też dają, a oni biorą, im ich więcej, tym lepiej. Niebo zaczyna wkraczać w trzecią fazę, przed nocą zawsze wisi w przestrzeni nadziemnej coś ciężkiego, to nie to co w nocy, to coś zapalającego ciemne światło lęku, bo istnienie czarnej magii gwarantuje istnienie czarnej fizyki, czy tego chcesz, czy nie, głupi Mariuszu, chory Mariuszu, naiwny Mariuszu.

Ten chrzan został postawiony zbyt mocno, myśli ojciec, mąż, łeb. Patrzy, a raczej krzywo zerka w stronę żony. Ta udaje iż nie dostrzega krzywospojrzeń tego faceta, któremu w roku osiemdziesiątym pierwszym powiedziała sakramentalne: biorę sobie ciebie. Gdzie ja miałem oczy, myśli ojciec, mąż, czerep, a ona: miłość jest ślepa, lecz w tym cały jej urok. Ona nie należy do osób, co stawiają sprawy uwierające na krańcu ostrza. Nie, ona potrafi cierpieć, ona potrafi długo nosić w sobie ciernie, jej mąż stety niestety nie, ale w końcu co z przeciwieństwami co to niby się przyciągają, co z nimi będzie gdy znajdą się na zakręcie, powiedział kiedyś ich syn Mariusz. Cisza zapanowała wówczas totalna.

To brud z tych cholernych, zamiast złości, mężczyzna wpada całym sobą w głupawkę, doznaje duszności kiedy jego śmiech zostaje gaszony. Jak wapno. Dźwięk astmy, dźwięk dogorywania, a to tylko rechot zgniecionej żaby śmiechu. Gdzieś tam na jakiejś tam uliczce w pobliżu Galerii Krakowskiej dochodzi do wybuchu pijackiej burdy. Ciężko zorientować się w sytuacji, gdy słyszysz same bluzgi, myśli mężczyzna. Tulipan kontra kosz. Naprawiacz rodzin musi być samowystarczalny, musi być ostoją moralności, chociaż moralności nie ma, tak przynajmniej rzekł kiedyś pewien jutuber, można ją jednak wykopać z lamusa w dowolnym momencie. Przecież. Słońce słabuje, niby świeci, ale to na chwilkę, zaraz wejdzie pomiędzy szarość. Znikając na parę dób. Trzeba wracać, myśli Mariusz i wyrzuca brudną czapkę do kosza.

Mariusz myśli: jeśli namalujesz jeden brzydki obraz, zostaniesz skreślony, jeśli natomiast stworzysz sto brzydkich obrazów, dostaniesz coś w rodzaju milczącego uznania, widz bowiem uzna, iż świadome trwanie w błędzie ma związek z ukrytym przesłaniem, którego tymczasowo nie sposób wyłapać. Czy tak samo będzie z naprawianiem rodzin? Dlaczego w ogóle rodziny? Przecież uważałem zawsze, że rodziny to ważne ale dość toksyczne twory, z których najlepiej jest uciekać tam gdzie pieprz rośnie.

Ona chrzan na stół. Zdecydowanym gestem. Mąż chce zamanifestować złość, ale chwilowo go nie stać. W mężu dokonuje się. Jego oko ma jęczmień, jest dokuczliwy. Gronkowce wzięły i zaatakowały. Zakażenie gruczołów łojowych Zeissa, zakażenie gruczołów rzęskowych Molla. To nie jest płacz kobieto, myśli mąż, pragnie to wygłosić, ale coś blokuje. Na zewnątrz spada liść, za spożywającym mężem, ona to widzi i mknie w otchłań poet, ma wizje. On widzi tylko talerz z ciepłym kotletem. Ona ona ona.

Z rodzin zrobiona jest Polska, powiedział Mariusz. Do kogo to powiedział? Do Roberta. Robert chodzi po przystanku jak pijany żul. A wcale nim nie jest. To utalentowany informatyk. Kiwa głową na znak, że zrozumiał, ale ma to gdzieś. Polska… a chuj ją strzelił. Zaraz przyjedzie stopiątka i pojedziemy na Red Prądnik, mówi Rob. Mariusz oświadcza, iż wystarczy zamienić em na de i będzie Dariusz. Świetnie, odpala Rob. Wsiadają; wszędzie pustki, tylko na tyle siedzi jakiś typ z tych groźniejszych. Rob nawija makaron, parla że Ramzan Kadyrow powiedział, że czeczeńskie oddziały biorą udział w ruskiej inwazji. Pajace Kadyrowa powinni spłonąć żywcem, stwierdza Mariusz, wiesz co oni robią z cywilami? Wiesz? Jak nie wiesz to nie mów mi o nim, rzygać się chce na sam jego widok, brodate ścierwo, tfu. Jeśli czytasz te internetowe brednie, albo oglądasz pierdolone prorządowe pierdolamenty, to jesteś chory na chłam.

Ten chrzan został postawiony zbyt mocno, myśli znowu ojciec, powraca do tego, krąży tępo niczym sępo by coś dla siebie mieć, chce wykonać jakiś krzywdzący gest w stosunku do żony, która zachwycona upadłym liściem brodzi w wodzie poet jak nawiedzona królowa wiosna, utopiona mara, wara wam od mych wizji, to moje, tylko moje, te liście, te słońce, te bezsłońce, te trele i morele, myśli ona — żona.

Przez autobus przenika promień obudzonego słońca. Twarze chłopców/mężczyzn są teraz bardzo żółte. Prze autobus niczym rodząca. Warczy i dookoła świergolą niedokręcone elementy. Tak bardzo chcę wypłacić im chleby, że aż mi słabo, rozważa nierozważny typ. Śmiało, myśli Mariusz. Właśnie wyłapał spojrzenie tego łotra. Trwa wymiana głuchych treści, ale właśnie drzwi autobusowe otwierają się i trzeba wysiadać. Mężczyźni idą w kierunku Alti. Tam, między półkami ma miejsce szukanie energetyzera. Energetyka. Rob kupuje a Mariusz towarzysz towarzyszy dzielnie, połykając słowa, które, gdy wyplute, brzmiałyby: szybciej Robert, ruchy ruchy. Wychodzą i idą w stronę cmentarza, powoli. Ściągnąłem cię po to, abyś mi coś doradził, mówi Mario. A co ja mogę, no wiesz, pomysł jest, według mnie, bardzo nietaktowny.

Jaki?, dziwi się Mario. No taki dziwaczny. Co ci do głowy strzeliło, żeby być naprawiaczem rodzin? To jest moja misja — szept mariuszowy niczym intymność.

Kotlet to zimna podeszwa buta. Coś ty zrobiła, Małgośka. Mąż prowadzi wewnętrzną rozmowę. Kiedy w końcu zaczną rozmawiać? Ona musiała usłyszeć te jego wewnętrzne gadania, bo rzekła: wiesz co, my to się czasem zachowujemy gorzej niż nastolatkowie. Panu Ma zmiękła rura. Gada: Małgoś, moja Małgoś, czemu tak bezlitośnie postawiłaś ten chrzan? Że co? — ona w śmiech. Co ty pieprzysz, Ma. Ma się w monolog przyobleka: bo wiesz, ja ciebie czasem widzę jako tajemnicę która ma kolor, ma smak, ale to wszystko jest momentami tak bardzo mdłe, że mam ochotę cię pożegnać przy zachodzącym słońcu Bułgarii. Zrozum, że mężczyzna to koń z klapkami na oczach. Jeśli chcesz być widzialną, musisz wejść w pole widzenia konia. Koń zauważy, koń doceni. Zarży. Czasami jak umyjesz włosy i masz na głowie ten turban, to jesteś jak ten ręcznik pomarańczowy. Widzę wówczas tylko ręcznik. Czy to nie jest oznaka choroby małżeńskiej? Zanim odpowiesz, to wiedz, że musisz uważać na te piątki, w których odbijają się szklanki pełne piwa, na te soboty, w których majaczą nieznośne twarze poniedziałkowych krwiopiłców, musisz uważać na niedziele, które są tak strasznie beznadziejne, że aż trudno mi mówić, zobacz: ty masz ciało — podobno, możesz nim, tym ciałem, mimo swego wieku, upupić wielu i uzyskać dostęp do spokoju, a ja? Mężczyźni mają trochę inaczej, oni są brzydcy i brzydki jest ich/nasz świat. Zbudowany z przemocy, siły, władzy, cwaniactwa, krzyku. Wasz świat jest gładki jak wasze ciała, jest wydepilowany, możesz podówczas przejechać dłonią po nodze i nie uświadczysz włosiąt podle kłujących. Czy widzisz okno? Teraz zbyt szybko robi się ciemno. Czy wiesz, że z nadejściem mroku mój samczy charakter przypomina gęsty nektar, a przecież powinien być jak cykut, jak żmija, jak parszywy zryw nietoperzy. Ja wiem, już teraz to wiem, że jutro rano będę bardzo żałował, że pod wpływem szczerości stworzyłem esej o słabowaniu psychicznym mężczyzny, ale ja chcę poczuć ten nerw, chcę poczuć coś, co będzie inne od tego autystycznego milczenia, pod płaszczykiem którego rosną i chwieją się znaki zapytania, inaczej pytajniki. Czy wiesz, że one, te znaki, to takie krwiożercze rośliny, one wysysają ze mnie życie. Ile mam dni przed sobą, ile ty masz? Wiem, że za chwilę zaczniesz przykrywać moją narrację swoją, ale na litość boską, przecież jeśli dalej tak będzie, to wkroczymy w jakąś sferę bezlitośnie obcą i zimną, i nie będzie już powrotu. Masz wielką moc Małgorzato, ale wiem że zaraz usłyszę jak olbrzymia jest słabość twa. Mów. Mów dużo, bo wtedy są takie przebłyski, takie krótkie chwile, w których lśni dawna dziewczyna. Szkoda, że to są jednak przebłyski. Czy mogę mówić do ciebie, Rzato? Proszę, powiedz, że tak. Albo nic nie mów, muszę odpocząć, nasz syn chce naprawiać rodziny, słyszałaś? Śmiechu warte, co ten facet ma we łbie, myszy z dwubiegunówką, czy co? Zresztą co mnie to obchodzi. Ale powiedz, czemu położyłaś ten chrzan tak mocno, tak bezwzględnie, tak po chamsku?

Rozdział 2

Podwozi go Robert. To moja pierwsza interwencja, czy jestem wizualnie przyzwoity? Pytania się mnożą, włącz jakąś muzę żesz. Rob spełnia zachciankę kolegi. Nowa Huta o tej porze wrze jak sień zagruntowana czernią wielu bezdomnych czekających na Cud. Pada deszcz a niebo opętał wyjątkowo mroczny kolor, pomimo dnia.

Wchodzą po schodach kamienicy pamiętającej czasy peerelowskie lepiej niźli pan Ma. Schody są drewniane i skrzypią. Klatka obesrana ciemnym, obszerna, zresztą pokoje tego domiska są wysokie i przestronne, ma się wrażenie, że jest się w komnacie, tak wspominał to po czasie Mariusz. Robert nieśmiało człapie jako ostatni. W końcu są — oto na prawo mieszkanie państwa Rybackich. Drzwi o dziwo są naoliwione, za nimi długi korytarz zakończony drzwiami właśnie. Korytarz ma z prawej i z lewej strony rzędy drzwi. Ale potężne mieszkanie, myśli Mariusz przyzwyczajony do klitki swego bloku powstałego w erze gierkowskiej. Idą szybko, prowadząca ich pani Zofia jest kobietą niesamowicie energiczną. W końcu trafiają do pomieszczenia po prawej. Jest to wielki pokój z czterema byczymi prostokątami okien wychodzącymi na podwórze nowohuckiej dzielni. Na środku stół a przy nim w pozycji siedzącej osoby dramatu: Pan Stanisław — mąż pani Zofii, pani Bernadetka — siostra pani Zofii, Waldemar — syn Zofii i Stanisława, Franek — brat Waldemara, pani Maria — matka pana Stanisława (dziewięćdziesięcioletnia babcia), Lucyna — sąsiadka w wieku balzakowskim, oraz policjant w pełnym umundurowaniu (?), pan Michał. Mariusz siada w samym środku, natomiast Robert zajmuje miejsce gdzieś z boku na kanapie.

Porozmawiajmy o emocjach, mówi Mariusz głosem nawet pewnym.

Konflikt ma dwie strony medalu, mówi pani Zofia. Z jednej mamy mojego męża, jego matkę i syna Waldemara, z drugiej jest cała reszta. Rozłam w naszej rodzinie nastąpił cztery tygodnie po nastaniu zarazy. Mam tu na myśli covid oczywiście. Oczywiście, mówi Mariusz. Rysa owego konfliktu jest głęboka i straszna, zresztą przekona się pan o tym zaraz, ciągnie Zofia. Czy straszniejsza od dzisiejszej pogody?, pyta Mariusz. Nie, nie jest straszniejsza, uśmiecha się pani Zofia. Czy zaparzyć panu kawę, pyta. Mariusz patrzy porozumiewawczo w kierunku robertowym: właściwie to tak, dla mojego kolegi też bym poprosił, jeśli nie stanowi to problemu. Pani Zofia wstaje, i idzie do kuchni. Po pięciu minutach wkracza do pokoju z tacą. Na tacy są dwie filiżanki kawy, cukier, mleko w dzbaneczku i łyżeczki. Zastawa nie dość że pachnie wybornie, to jeszcze dźwięczy metalicznie i słodko.

Pan Stanisław rusza się nerwowo na krześle, chrząka i mówi: szanowny panie mediatorze. Otóż faktem jest, iż jestem przeciwnikiem szczepionek. Po pierwsze, nie ma dowodów na to, że szczepionki działają. Oczywiście wiem, że moja żona zaraz powie, że koszty leczenia choroby są większe niż koszty szczepień, nie wszystko jednak należy sprowadzać do pieniędzy, choć fakt, pieniądze są na świecie bardzo ważnym elementem. Drugi mój argument brzmi tak, iż nie wszystkie szczepienia działają. Wystarczy sięgnąć w przeszłość i wspomnieć o gruźlicy. Trzeci argument: moja kochana małżonka zaraz powie o lekarzach, o ich autorytecie, o wiedzy. Ale nawet dziecko wie, że oni wszyscy są kupieni. Przecież pieniądz ma olbrzymią moc, czyż nie panie Mariuszu? Czwarty argument: nas, czyli ludzi mówiących szczepieniom „nie” jest od groma, dlaczego nie bierze się naszego głosu pod uwagę, hę? Piąty argument jest taki, że w szczepionkach są fragmenty płodów. To jest chore proszę pana, dlatego między innymi stoję za tym, aby tym, za przeproszeniem — gównem, nie szczepić przede wszystkim dzieci. Argument szósty to już szczyt szczytów. Otóż szczepionki zawierają rtęć a rtęć jest bardzo niebezpieczna, może na przykład wywołać masę chorób takich jak autyzm. Czy to mało? Kiedy moja żona zrozumie, że nigdy się nie zaszczepię? Nikt mnie do tego nie zmusi! Awantury są u nas na porządku dziennym, proszę pana. Najgorsze jest to, że nas, czyli przeciwników szczepień jest w tym domu mniej, mamy nikłą siłę przebicia, bo jestem ja, moja mama i syn, Walduś. Sam pan widzisz…

Pani Zofia ze spokojem słucha wykładu rozgorączkowanego męża. Kiedy ten zamilkł, mówi: panie Mariuszu, czy wie pan kim z zawodu jest mój mąż? Hydraulikiem jest. To zadziwiające, jak zwykły hydraulik stał się nagle wyedukowany w sprawach dla niego bardzo odległych. Zamknij mordę suko, skrzeczy pani Maria. Cisza kwili niezręcznością. Pani Zofia ma w spojrzeniu: no widzi pan, panie Mariuszu, tu święty nie pomoże, pokładam jednak w panu wielką nadzieję… Mariusz wierci się nerwowo: może unikajmy takich grubych słów, dobrze? Proszę nie słuchać tej starej prukwy, parla Bernadetka. Pani Lucyna równocześnie nieśmiało wchodzi w rozmowę: a słyszał pan, że ci debile nie chcą się zaszczepić, bo boją się że wyrośnie im druga głowa, hahaha. Waldemar mówi: zamknie pani jadaczkę, droga sąsiadko, gdyby nie ja i mój ojciec, pani mąż by wąchał kwiatki od spodu. Większym skandalem jest to co wyprawia ten pijak, niż to że nie chcemy się z ojcem i babcią zaszczepić. Ja tam wierzę lekarzowi, lekarze to mądrzy ludzie są, gada policjant. Właściwie, to dlaczego pan jest w mundurze, czy pan jest teraz na służbie? — pyta Mariusz. Nie, mówi policjant, nie jestem na służbie, ale mam wielki szacunek do mundura. Co pan właściwie myśli o panu Stanisławie, o jego matce i synu? — pyta Mariusz policjanta. No cóż panie Mariuszu, to są dla mnie tępacy jakich mało, mówi policjant. Żeby mnie hydraulik gadał takie farmazony, to ja, proszę pana, bardziej lekarzowi uwierzę, niż temu Staśkowi. A jego syna to mnie szkoda, bo został zmanipulowany chłopak. O matce nie będę się wypowiadał, bo jak już tu padło, to stara jest osoba, może i prukwa, nie wiem, ale gada od rzeczy. Ty się od mojej matki odwal, ubeku cholerny, krzyczy Stanisław, a jego matka: won kanalio ubecka, won do Jaruzela bydlaku ty!! Jaruzelski nie żyje, mówi poruszony policjant. Do głosu dociera Franek: ojciec, brat i babcia to biedni ludzie. Fakt, że używają słów wulgarnych, świadczy o tym, że są na przegranej. Oni to czują, dlatego bluzgają, wrzeszczą i co tylko. Czy pan wie, że ojciec po osiemdziesiątym dziewiątym nosił opozycyjną brodę? Brakowało mu wroga, dlatego musiał go sobie stworzyć. W latach dziewięćdziesiątych wrogiem był Wałęsa, potem Kwaśniewski, potem Tusk, następnie Ruscy co zabili prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku, teraz szczepienia. On potrzebuje psychiatry, leków które go wyciszą, ale nie, ojciec nie pójdzie nigdy do żadnego lekarza, nie weźmie żadnych lekarstw! Teraz jego celem jest zniszczyć szczepionkowców. Czy to normalne, panie Mariuszu? Mariusz szuka wzroku robertowego. Robert skrywa śmiech, tłumi go w sobie. Ale beka, myśli, ale czad, szkoda że nie prowadzimy transmisji live na you tube. Mariusz wypuszcza z siebie drżące nieco pytanie: czy możliwe jest, byście podali sobie ręce na zgodę? Cisza przerywana tykaniem starego zegara. Do głosu dochodzi skrzeczenie pani Marii: nie jest tak, że wszelki opór względem czegoś jest pustym gestem zrodzonym z pychy bądź próżności. Czasami my, stare prukwy, mówimy rzeczy niewygodne, bo wiemy do czego zdolny jest człowiek. Kiedy jedni ludzie palili drugich w piecach, ja już byłam na świecie. Miałam wówczas dwanaście lat, więc dużo pamiętam z tamtego czasu. Dlaczego dziwicie się, że boję się, że w ludziach znowu obudzi się demon? Czy to jest takie niemożliwe? Czy program szczepień nie jest dobrym nośnikiem podstępu? Ludzie jadący do pieca myśleli, że jadą do pracy… Franek czerwienieje, kaszle, przemawia: owszem, program szczepień może być, jak to babcia powiedziała, nośnikiem podstępu, ale nie musi. Lecz właściwie dlaczego babcia nie myśli, że to właśnie covid jest tym podstępem, tą śmiercionośną bronią złych ludzi? Bo to by było zbyt proste, bracie — odpowiada Waldemar. Zofia tymczasem otrząsa się z czegoś co przypomina letarg i mówi: do diabła z teoriami spiskowymi, mam tego po dziurki w nosie. Świat nie jest taki zły jak myślicie. Mama wspomina obozy koncentracyjne, lecz co mnie, urodzonej dużo później, to obchodzi? Polityka mnie w ogóle nie interesuje, interesuje mnie natomiast zdrowy rozsądek i to, aby moje wnuki nie chorowały. Niczego więcej nie pragnę. Jeśli sam premier mówi: zaszczepcie się, to trzeba to zrobić, koniec gadania! Mężu, zrób chociaż raz w życiu coś dla mnie, i niech twój syn Waldemar pójdzie w twe ślady. Bo twoja matka już się nie zmieni… zresztą nie chciałam tego głośno mówić, ale ona zaraz umrze. Nie baw się w pana boga, Zofio, huczy Stanisław. Zaszczepcie się tępi kretyni, krzyczy Bernadetka, a policjant dołącza: tak, najlepiej zrobicie, jeśli się zaszczepicie, przecież to jest takie proste, pani pielęgniarka daje szprycę i po krzyku, no po co ten opór do cholery? Stanisław wbija wzrok w policjanta. Syczy niczym wąż: powiedz mi Michaś, ile ci zapłacono za zwerbowanie kolejnych frajerów, co? Ile jesteś wart, co? Dwa patole? Pięć, dziesięć? O czym ty mówisz, kwiczy buraczany policmajster. Lucyna podpala sytuację: a tobie ile żółtki zapłaciły? Ty chyba chcesz, żeby twoja rodzina zdechła na covid! Ty terrorysto jeden! Zamknij paszczę żono menela, odpowiada Stanisław.

Nagle ma miejsce wydarzenie na miarę komedii bądź dramatu. Otóż pani Zofia nie odchodząc od stołu, daje hasło, które brzmi: kawka wylatuje do ciepłych krajów! To tajemny znak do działania. Z szafy wybiega pielęgniarka w białym kitlu. Gdzie biegnie owa biała dama? Ano w kierunku Stanisława. W prawej dłoni ma olbrzymią strzykawkę. Stanisław w momencie daje nura pod stół. Co mam robić, pyta zdezorientowana pielęgniarka. Poczekajmy, on wiecznie pod stołem siedzieć nie będzie, mówi spokojnie Zofia. Lody jego nienawiści kiedyś pękną, parla Bernadetka, która brnie niestrudzenie w kącik poet. Tymczasem w Mariuszu twardnieje zdanie. Zdanie brzmi tak: Szanowne państwo, w czasie, gdy Europa zmaga się z tą koszmarną bądź co bądź zarazą, w Ameryce Północnej trwa opioidowy kryzys. Młodzi ludzie umierają zażywając benzo dope, rzecz silniejszą niźli sam fentanyl i gorszą niźli sam fentanyl, bowiem prócz wspomnianego fentanylu jest tam etizolam, więc antagonista nalokson nie pomoże człowiekowi, który przesadził, gdyż… o czym ten człowiek gada — krzyczy pani Maria, a jej wzrok jest srogi niczym Bolesław Śmiały. Otóż chciałem tylko rzec, że nie jest aż tak źle, jak to próbują wmówić nam mainstreamowe media, ciągnie niezmordowany Mariusz. Wyjdź Stasiu, ta pani nic złego ci nie zrobi, mówi łagodnym głosem pani Zofia. Niech idzie do diabła, woła Stanisław z okolic podstolinowych. Bezradna pielęgniarka stoi ze strzykawką a Waldemar odsuwa się od niej z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy. Zofia mówi: jeśli mąż dał dyla, niech pani zaszczepi chociaż mojego syna. Pielęgniarska bojówkarka leci w stronę biednego wydyganego Waldemara. Ten wzorem ojca wybiera podstołowość. Policjant zagląda w dół i woła: panowie, nie bądźcie dziećmi, wyjdźcie i nadstawcie się, szczepienie to nic strasznego! Odejdź diable niebieski, zostaw nas w spokoju i powiedz tej damie w bieli aby opuściła nasze mieszkanie, bo zaraz przyjedzie tu policja! Policja? To ja jestem policja, krzyczy pan Michał, policjant. Co mam robić, pani Zofiu, pyta zagubiona pielęgniarka. Pani Zofia podchodzi, przechwytuje od salowej strzykawkę i daje nura pod stół. Krzyk nieziemski wstrząsa posadami. Po chwili z podstołowych nizin wystrzela Waldemar trzymający się za zad. Wrzeszczy: to koniec, zostałem pokonany, babciu, to koniec, koniec! Tymczasem pod stołem ma miejsce druga potężna kotłowanina, ktoś komuś wyrządza krzywdę. Boooożeeeeee — okrzyk pełen rozpaczy wzbija się jak gołąb niepokoju. Wychodzi rozczochrana pani Zofia z uśmiechem triumfu. Myślę, iż pańska misja dobiegła końca, panie Mariuszu, oświadcza spokojnie kobieta. Dziękuję, że zechciał pan towarzyszyć nam w tej rodzinnej burzy. Dziękuję również pani, pani Beato, dobra robota. Pani salowa puszcza pąsa. Czy ktoś mi może powiedzieć, co się właśnie wydarzyło, pyta pani Maria. Otóż twój syn i wnuk zostali zaszczepieni, mówi pani Zofia. Że co? Toż to gwałt, panie milicjancie, czy pan tego nie widzi, czy pan oślepł? — wrzeszczy seniorka Maria. Ja nic nie widziałem, nic nie słyszałem, ja tylko sobie siedzę, tłumaczy się Michał policjant. Synku, synku, czy ty żyjesz, odezwij się, skrzeczy pani Maria, a łzy lśnią na policzkach. Żyję, lecz co to za życie, woła żałośnie pan Stanisław. Wyjdź, jęczy pani Maria. Nie wyjdę! Wyjdź, proszę! Nie wyjdę! Pani Zofia bierze telefon i wystukuje numer. Po chwili radośnie ćwierka: panie doktorze, melduję wykonanie zadania! Tak, tak, przelewem, tak jak żeśmy się umawiali.

Pierwsze koty za płoty, mówi Mariusz w robertowym aucie. Mężczyźni palą rozluźniającego blanciora. Deszcz bębni w szyby. Ale mroczne niebo, zauważa Robson. Która właściwie jest godzina, pyta Mariusz. Czternasta. Dziwne, pogoda jakby w maju, prawda bro? Prawda, prawda. A to luty chyba, nie? No tak, luty. Palą w samochodzie, bo to w modzie. Palić. Mosty, zielone, głupa. Lament antenatów przybiera kształt bezkształcia. Bo czymże deszcz? Zielone powietrze wnętrza trzeba będzie potem wywietrzyć. Trzeć trzeba te gluty, nienawidze tego rozpracowywania topów, myśli Rob, tymczasem Mariusz odpływa w sen. Wielce rozlazły jest ten incepcyjny świat, w którym walą się wszystkie struktury będące za plecami narratora. Wielki wizjoner, ten Nolan, prawda to, mówi we śnie Mariusz, ale sen to nie sen, a półsen. No i jest orędownikiem taśmy filmowej a nie cyfrowego świata w trzy dupy sztucznego. Brazylijska kawa po powrocie do domu, do domu w którym matka i ojciec, jak Wisła i Cracovia, jak Tom i Jerry, jak PiS i PO. Roberto, czy mogę u ciebie spędzić noc? — pyta Mariusz. Kto pyta nie błądzi odpowiada Robocop, jasne. Po chwili milczenia: ale tam się działo, niezły bigos, właściwie moja rola została ograniczona do: być i słuchać, ale jedno jest pewne, zarobiłem stówę, mówi Mariusz. Ciekawi mnie ile zarobiła pani Zofia, jak myślisz, Rob? A cholera wie, parę koła to na pewno. Myślisz?

Potężne krople bębnią, Robert odpala wóz i jadą na Wielopole do hacjendy. Jego mieszkanko mieści się w odrestaurowanej, dość niskiej kamienicy, na pierwszym piętrze. Wchodzą, Robert zapala światło w kuchni, wstawia wodę na cafe. Po chwili aromat unosi się w kuchennym powietrzu. Piją ciepłą mokkę w milczeniu, bo zielone siadło tak sobie; ogarnęła ich smutna faza, ta z rodzaju: rozkminy w ciszy. Po kwadransie Rob idzie do pokoju i pstryka pilotem w telewizor. Akurat leci Potop Hoffmana. Wołodyjowski bije Kmicica, siąpi deszcz. Przychodzi Mariusz, mówi: jak to dobrze, że jutro poniedziałek. Niedziele są do bani, są ponure i mroczne. Na to odzywa się Roberto: mogę się z tobą założyć, że jutro też będzie padał deszcz. I pojutrze też. Zobaczymy, wypuszcza z siebie Mariusz, który siada koło Roba. Oglądają. Przełącz żesz, prosi. Robert skacze z kanału na kanał. Chyba zrobię drugą kawę, chcesz? — pyta Mariusz. Kto pyta nie błądzi, a zrób, odpowiada Rob. Mariusz porusza się po kuchni z gracją gazeli, co dla mężczyzny jest nietypowe, bo nawet wspaniali kuchmistrze pasują do kuchennych wnętrz jak pięść do oka. Są zbyt brutalni, surowi, i gdy kroją ser na sałatkę, robią to w sposób gangsterski. Mariusz rży ze swoich myśli. A czytałeś Informację zwrotną? — pyta. Rob na to: a kogo to? Żulczyka, odpowiada Mariusz. To o tym uzależnionym od alkoholu gościu, co szuka swego syna? Tak to to. No, mówi Robert, książka dobra, mówi Robert, ciekawa, mówi Robert, coś w sobie ma, mówi Robert. Uważam zupełnie inaczej, mówi Mariusz. Otóż według mnie książka jest do dupy. To w takim razie po co żeś o niej wspominał? Chciałem poznać twoje zdanie, bro.

Rozdział 3

Pada deszcz, przedeszcz. Jest poniedziałek. Poniedziałek. Poniedziałek. Poniedziałek. Mariusz ma przedziałek. Ulica Długa, potem Rynek Główny. W Sukiennicach przeczekuje płacz nieba. Suki w okiennicach, glonojady, obserwatorki, aktorki drugiego planu. W tych murach jest tyle piękna, że zaczynam rozumieć Skrzyneckiego, który zaglądał do kielicha by utwierdzić się, że to rzeczywiście miłość — myśli Mariusz. Miłość do miasta jest lepka i śmierdząca, tak naprawdę to obrzydliwa rzecz, ta miłość, dlatego potrzebny alkohol.

Na Batorego spotyka Ankę, koleżankę z lat podstawówkowych. To poetka, dusza wolna, tak wolna, że ostatecznie wylądowała w redakcji czasopisma Mak. Makami macha, waha się, czy do odpowiedniego faceta. Oj, to ty Mariusz, pomyliłam cię z kimś innym, mówi Anka. Z kochankiem?, pyta Mariusz, nie, nie z kochankiem, odpowiada zmieszana dziewczyna. Ona potrafi kłamać, myśli mężczyzna. Może schowamy się do jakiejś knajpki, strasznie pada — mówi Anka. Rozbitkowie lądują w kawiarni Astrid. Mokka i espresso czekają na małej wysepce stoliczka. Oczy Anki są piwne, pewnie ma życie dziwne, myśli mężczyzna. Czym się zajmujesz, pyta dziewczyna. Jestem naprawiaczem rodzin. Anka prycha kawowym bryzgiem: że co? Tłumaczenie zajmuje pięć minut. Zaokienny mrok wzmaga przytulność kawiarni, jest tu miło, ciepło, klimatycznie. Słabe światło przesącza się przez sączki spojrzeń. Ten miesiąc jest zaczarowany, mówi Anka. W tym momencie huczy donośny grzmot. Burza w lutym? Mariusz patrzy w oczy typu pale ale, typu weissbier; aromat goździków, bananów i cytrusów unosi się właśnie w powietrzu. W toku wykonywania czynności ostatecznych, inżynier jej piękna włożył sporo wysiłku w dopieszczenie oczu, myśli on. Patrzą sobie, piją, jedzą sobie. Lody i ciasteczka owsiane. O czym napiszesz dzisiaj wiersz, pyta mężczyzna. O lutowych lodach, odpowiada Anka. Jaki mają smak lutowe lody, pyta mężczyzna. Czekoladowe gorzko, odpowiada Anka. Inka kokosowa przed snem, pół grama modlitwy, sen, myśli Anka. Zen, myśli Mariusz. Wiesz, przynosisz mi wielki spokój myślenia, mówi mężczyzna. I co najważniejsze: przy tobie czuję się mężczyzną na setkę. Wódki?, pyta Anka. Procent, mówi Mariusz. Mówią. Piją. Jedzą. Doznania są jak spadające nasiona na glebę języka. Język: czerwony ślimak, mak. Kto jest tym szczęśliwcem, pyta Mariusz Sto Procent. Te maki są dla mojego taty, który pewnie zachlał i nie przyjdzie. Jesteś córeczką tatusia? Tak. Trzy łzy wpadają do lodów. Nie płacz, mówi Mariusz. Dobrze, odpowiada Anka. Nie lubisz płaczu, czy nie wiesz jak się zachować przy płaczącej osobie? Opcja druga, mówi mężczyzna. Jest usztywniony kijem nietaktu. Nie tak mów, mówi Anka. Jej głos podszyty mlecznym jedwabiem. W Mariuszu dojrzewa omdlenie. Jestem bliski utraty kontroli, mówi. Dlaczego, dziwi się dziewczę. Dziewczę ma trzydzieści cztery, ale dziewczęcość jest w niej tak mocno zakorzeniona, że nieprędko przeobrazi się w wytrawność kobiecości. Bo barwa twego głosu jest wygładzona zbyt… Brawa za zdanie egzaminu ze znajomości łechcących zdań i dań głównych, pysznie mówisz Mario, mówi Anka. Mężczyzna czerwienieje. Z ukrytego głośnika wypływa Venice bitch, Lany del Rey. Ta muzyka jest idealna, jest niczym szal z materiału inkrustowanego perełkami lodu, myśli Anka, Mariusz natomiast oddechem demaskuje swoje podniety, bo są dwie: jedna dotyczy Anki, druga Lany, która śpiewem swym szeptanym, lub pełnym, łechce od niechcenia podniebienie ucha, brzucha, mucha śpiąca we wnętrzu ducha, mucha obudzona delikatnością włosu Lany. Mariusz zasłuchany.

Anki myśli wędrują wzdłuż piosenki Venice bitch. Lano, daj mi całusa, mówi rozanielony Mario, a Anka w śmiech. Lody topnieją, brudne brzegi filiżanek, miło spędzany czas, masz tu swoje danie główne: Anka w otoczeniu Lany del Rey. Piękny przedpołudniowy pejzaż. Włącz sobie, drogi czytelniku, piosenkę: Venice bitch. Posłuchaj jej, odpływając w piękne rejony wyobraźni. Kształtuj ją, w tym ponurym kraju to powinność każdego marzyciela.

Mariuszowe myśli wyprzedzają piosenkę. Jest teraz w sypialni Anki, w której raczej ciemno, ale przyjemnie, ciepło. Ciepło jej ciała. Ała — Anka załapała: ten facet marzy o rzeczy zbyt pikantnej. Jej usta w zasznurowaniu. Jej piersi toczą się jak rolling stones, tymczasem wąs Mariusza się porusza, może zatańczymy?, pyta Mario.

Tutaj?, pyta zdziwiona Anka. Tak, póki trwa płyta.

Ich ubrane ciała są zjednane objęciem, bujają się lekko. Miękko, myśli Mario, wstyd, myśli Anka. Za ladą pracownice kawiarni biją brawo. Po kilku minutach siadają na miejsca, może jeszcze po kawce? Anka odmawia. Różaniec słodkich półsłówek zawisł jej, niby korale. To poszło zbyt. Mariusz wyczytuje z jej twarzy wewnętrzny konflikt. To nie powinno tak być, żeby mężczyzna mógł wyczytywać coś z twarzy innych. Kobieta musi być tajemnicą. Blada twarz, masz, czytaj. Mariusz i Anka zabrnęli w rejon, gdzie walą się konstrukcje wzniesione szybko i byle jak. Ile, pyta kelnerki. Tyle i tyle. Ja zapłacę sama. Okej, płać damo. Zaokienny krajobraz nie ulega żadnej zmianie. Dalej leje i mrokiem niebo sra, ulice lśnią niczym majaki. To co teraz, może posiedzimy jeszcze? Anka wyraża zgodę poprzez wodę. Twoje maki więdną, niech pani kelnerka poleje. Nerka Mariusza ma scyzor, tabletki, bletki, zippo i gieta. Czy twój ojciec mieszka z tobą? Gdzie tam, on nigdzie nie mieszka. Dziś chciał się spotkać, ot tak. To nietypowe, żeby dziewczyna wręczała kwiaty chłopu, zauważa Mariusz. Bom nietypowa, mówi Anka. Rozpuszczony włos, głos drżący: on umiera, wódka zabija go każdego dnia.

Nasza relacja zakwitła dziś tak szybko, że doznałem szoku, powiedział po kilku chwilach. Mariusz. Dariusz — tak bym wolał mieć na imię. Nie lubisz swojego imienia? Nie.

Lenia mam. Winić należy pogodę — mówi Anka. Danka. Czy znasz Wiksę? Dankę Wiksę? Oczywiście. Szalona kobieta, cały czas jedzie na białym, faktycznie ja jej nienawidzę. Ojej, mówi Mario, dlaczego? Bo odbiła mi chłopca. Moment milczenia. Faktycznie, Danka Wiksa nie ma żadnych zasad, myśli Mariusz, a Anka wyjmuje smartfona. Czyżby esemes od jakiegoś facia, myśli Mario, lecz Anka przegląda wiadomości. Czy to może być manifestacja znudzenia, a jeśli tak, to czy powinienem teraz zacząć odciągać biedaczkę od nudy?, myśli Mariusz. Który też wyciąga smartfona, manifestując coś.

Kawiarenka będąca azylem cały czas podtrzymuje ciepło. Na zewnątrz pada. Wada Anki to między innymi zbyt szybkie zmiany nastroju. Mariusz odkłada telefon, wchodzi brutalnie między myśli dziewczyny: czy ty doświadczasz właśnie ogromnej nudy? — pyta. Nie, mówi ona, no co ty, po prostu coś mi się przypomniało i chcę to jakoś wyminąć. Rozumiem, że nie chcesz o tym mówić, mówi Mariusz. Dobrze rozumiesz. Usta, kiedy w ruchu, przypominają przecięte serduszko. Uszko z kolczykiem: łapacze snów dyndają, kiedy marzenia płoną błękitnymi ognikami; zmysłowość. Bezwład włosów-kłosów, pszenica psze pani, pachnie sianem. Czy musisz na mnie zerkać?, pyta Anka. Przepraszam, mówi on, wodospad poniedzielnych literek — szept myślowych maślanic. Oczy niewiasty stają się lepkie, błyszczą tłuste. Półmrok kawiarenki tak jakoś nie przeszkadza nikomu i niczemu. Czemu mam wrażenie, że mnie unikasz, wyrzuca wreszcie z siebie mężczyzna. Wyzna czy nie wyzna. Cisza rozciąga swe brzegi. A więc mylisz pojęcia, oświadcza Anka. Ulga, z serca spada tona. Anka ciągnie: Wiesz, czasem wciągają mnie sprawy tego świata, i jest mnie wakat. Jest cię wakat, powtarza Mariusz/Dariusz. Blink blink, znowu łapacze dają o sobie, błyszczą, świecą.

Tymczasem sernik ląduje miękko na stoliku co się magicznie nakrywa. Mężczyzna spożywa, ona ledwo żywa od natłoku słów-pierścionków, słabo jej. Słodycz spływa z góry, nad nimi wisi chmura z cukrowej waty. Lilaróż. Myślisz, że to grzech tkwić w błyskotkach — rozważa Mariusz. To chore, żeby karać siebie za życie. Ktoś nas stworzył, ktoś powiedział: żyj i pij ten nektar, to dar! Anka wierci się i kręci, w końcu podnosi szczupłą sylwetkę. Zmierza w stronę wucetu. Mariusz w tym czasie beszta się za błędy. Droga wąska, błotnista, zawsze syf ten sam, grunt mokry, podmokły, uwaga! Dziewczyny nie lubią natrętów, zboków, ortodoksyjnych samotników. Garść magicznych zdań wyrzuć prędko! Mariusz w samobiczowaniu drze te piękne tkaniny: batystowe firany, rany, ależ tego jest! Ale tu cudnie, mówi przybyła Anka. Twarz odmieniona, rumianek, rumieniec, jak urodzinowy tort. Mężczyzna głupieje gdy widzi niewiasty oblicze piąte. Tam wrota dziewiąte, Roman jest Polański, może pójdziemy razem do kina? Do kina? Anka poprawia włos: jej słowa to teraz nożyczki: mam na nogach żylaki, nie wiem czy pójdę, zresztą w kinie dostaję oczopląsu. Mariusz/Dariusz myśli: kobieca logika to esy-floresy, nauczyć się jej to szczyt marzeń każdego alpinisty. Wąs poruszany nerwowym tikiem. Mariusz ma od potu mokre pod pachami, Mariusz w stresie, ale…

Anka ma już przylepiony półuśmiech. Odpływ wzburzonego morza, zorza, boża knajpka. Pocztę teraz przegląda, jak gdyby nigdy nic. Moment grozy: dać jej numer czy nie dać? Rozkmiń to w spokoju, w chłodnej lodówce analiz. Mariusz bierze głęboki oddech i mówi: ja ci to muszę powiedzieć Anka, po prostu muszę bo inaczej się uduszę. Otóż czy poszłabyś ze mną na moją drugą interwencję? W środę mam na Kazimierzu spotkanie z takim małżeństwem. Nie wiem o co konkretnie chodzi, ale mają jakiś problem, to jest pewne. Anka coś intensywnie rozważa, w końcu przemawia: dobrze, w tej chwili mogę ci powiedzieć tak, chociaż możliwe, że mi coś wypadnie, czy to spotkanie w redakcji, czy wyjazd w plener, sam wiesz jak to u mnie w robocie jest. Ale jeśli nic mi nagle nie wyskoczy, to oczywiście. Mariusz czuje ulgę, widać to w twarzy, która łagodnieje. Jak to dobrze mieć bratnią duszę, myśli mężczyzna. Czego on ode mnie chce, myśli Anka. Proszę o następną kawę, prosi on. Kelnereczka podbiega podbiegiem jeszcze lżejszym. Zapach kawy to jedna z najpiękniejszych spraw na tym świecie bożym, mówi. A Anka: są jeszcze poranki na wsi, gdzie z okna chatki widać mglistą łąkę, są zachody słońca na Bałkanach, są zerwane sznury toksycznej relacji, są ulubione kawałki odtwarzane w intymnych chwilach samotności. Dużo jest tych fajnych „rzeczy”. Owszem, mówi Mariusz. Piękny jest na przykład ten nasz poranek spędzany w kawiarence na ulicy Batorego, gdzie za oknami szaleje lutowa burza. Owszem. Smak kawy powoduje nadkwasotę, dlatego Mariusz z chęcią sięga po butelkę mineralki. Anka smutnieje. To widać. Wyprzedzając wkurzające pytanie mężczyzny, mówi: smutno mi, gdy patrzę na te maki. Przypominają mi o ojcu. O ojcu, który gdzieś tam pewnie podąża chwiejnym krokiem w swoje strony. Wiesz co, mieć takiego ojca to przejebana sprawa. Od zawsze tylko lęk, niepewność, czekanie. Lecz gdyby nie on, pewnie bym nie pisała tych swoich głupich wierszy. Te wiersze są takim schronieniem. Mogę zamieszkać w wierszu, moge w nim spać. Wiesz jak wspaniale jest śnić w środku wiersza? Nie da się tego opisać, bo już sam wiersz to rzecz zbyt mglista i nieoczywista, nie da się mówić o tym tak, jak mówi się na przykład o pracy czy wakacjach. Wiem, że pewnie sobie myślisz: co ta baba pieprzy, ale ja mówię to co czuję, i to jest szczere. Czy znasz Werę? — zmienia temat mężczyzna. Zna, myśli, zanim usłyszy odpowiedź. Miedź, parla Anka, jakby chmurka z dzbanka. Że co? Weronika Miedź — tak, znam. To ona ma na nazwisko Miedź?, pyta Mario. Nie, to ksywka, odpowiada Anka. A więc, ciągnie temat Mariusz, Weronika podbiła w zeszłym tygodniu do Roberta, i rzekła: jesteś jak chiński znak równowagi. Powagi, mówię wtedy, z takim tekstem do chłopa? Anka w śmiech: no co ty? Podobno chciała dać mu sygnał, że ma go na oku. W sensie?, pyta Anka. No że chce go mieć, mówi Mario. Kobiece światy to inne światy, myśli sobie mężczyzna, który pije kawę łapczywiej. Dno, koniec płynu. Na zewnątrz jakby spokojniej, deszcz nie pada, mrok jednak cały czas trwa. No, chyba muszę już iść, myśli Anka. Trzeba ruszyć cztery litery zadu, myśli Mariusz, czy tam Dariusz. Było mi z tobą bardzo miło, Anka, mówi. Nie musisz tego mówić, to idzie wyczytać z twoich oczu, mówi Anka. Mario daje napiwek. Daj mi swój numer, mówi w końcu. Buta? Tak, buta. I telefonu, jeśli możesz. Mariusz zapisuje cyfry z uśmiechem zadowolonego chłoptasia.

Rozdział 4

Jadą w trójkę: Robert, Anka, Mariusz. Parkują na Berka Joselewicza, wysiadają i płyną uliczną rzeką do pewnej kamienicy, na rogu ulic.

Ktoś wciska guzik domofonu. Drzwi się otwierają — wchodzą. Klatka schodowa zawodowo klimatyczna: same schody nie są drewniane, to już coś. Piętro pierwsze, piętro drugie, piętro trzecie. Na czwartym jakby jakiś syf, graty poupychane w kąt. Geranie styrane zaniedbaniem, zakurzone, zapomniane. Na drzwiach nie ma ani numeru, ani nazwiska. Mariusz puka. Najpierw delikatnie, potem mocniej. Puka i puka. W tej zaciemnionej klatce schodowej nie widać twarzy. Gdy Mariusz sięga po telefon, drzwi się otwierają. W nich postać, chyba pani i gestem zaprasza do środka. Korytarz to ciemna nora prowadząca cholera wie gdzie. Idą zatem w nieznane, a zapach papierosów i czegoś bardzo starego zaciera przybyszom obraz standardów. Po pięciu krokach korytarz skręca w prawo i od razu wchodzą do jakiegoś pokoju. Mariusz myśli: to tutaj będzie miejsce akcji, lecz idą dalej. Za pokojem jest znowu korytarz a potem małe pomieszczenie, w zasadzie można by rzec, iż szafa. Pani przystawia do ściany drabinę i wchodzi po niej na górę, otwiera sufitowe wejście. Proszę za mną, mówi bezpłciowo. Mariusz, Anka i Robert wchodzą po drabinie na górę. Na górze jest obszerny salon zalany sztucznym, bladym, żarówkowym światłem. Jest kanapa, jest mały stolik; siadają.

Pani mówi: mam na imię Kinga, na nazwisko Piernacka. Za chwilę przyjdzie, albo nie przyjdzie mój mąż. Ma on na imię Bartek. Problem polega na tym, iż mam prawie pewność, że mnie zdradza. Cisza zalega na planie. Anka przełyka ślinę a Robert nieruchomieje. Po pięciu długich jak telenowela wenezuelska minutach przychodzi Bartek. Mrukliwym dzień dobry taranuje sobie niedbale drogę do niewinności i czystości. Mariusz mówi: porozmawiajmy o emocjach. Pan Bartek wyciąga z kiermany marlborasa i wsadza go sobie do ust. Zapala. Dym jest piękny w tym mglistym powietrzu pomieszczenia klimatycznego. Zaciąg, pociąg, Maciąg. A więc, mówi pan Bartek, zacznę od tego, iż zawsze podobały mi się kobiety. Rzecz normalna, pomyślisz pan. Owszem, tak w istocie jest. Byłem swego czasu zafiksowany na punkcie Agnieszki Maciąg. Wie pan, te nogi, te… a zresztą, pan facet, pan wie. Mariusz zerka w stronę Anki. Ta zdradza półuśmiech. W zdanie wchodzi pani Kinga: powiedz Bartek o twoich zdradach, zmierzaj do brzegu, do konkretu, wstępy są dobre w książkach, teraz masz się tu porządnie obnażyć. Metaforycznie rzecz jasna. Bartek przełyka ślinę dość głośno. Italia — rzecze. W dziewięćdziesiątym czwartym byliśmy we Włoszech, na wakacjach. Pojechaliśmy na dwa wozy, z przyjaciółmi mojej żony. Gdyśmy dotarli do Chioggi — mety naszej podróży, gdyśmy rozbili namioty na campingu, udaliśmy się do miasta, aby odbyć swoistą imprezkę. Pamiętam, towarzyszyło mi wówczas dziwne uczucie, że za morzem, tam w bałkańskim kotle bulgocze, wrze, sra… no ale takie były to czasy. Do rzeczy. Ta kobieta miała na imię Renata. Jej mąż to trochę pantofel, człowiek dobry, ale podle wykorzystywany. Miał zwyczaj topić smutki w butelce piwa, chociaż pijakiem nie był, nie. No więc, ten, nadszedł moment, wie pan, poimprezowego deptania zasad. Wyczuwałem, że Renata chce się ze mną przespać. Gdy towarzystwo grzecznie spało na campingu, poszliśmy cichaczem na plażę. No i wydarzyło się. To był pierwszy raz? — pyta Kinga. Tak, mówi Bartek. Znowu cisza. Mariusz mówi: czy jest taka możliwość, aby wasze małżeństwo przetrwało ten kryzys? Opowiedz o kolejnych zdradach, mówi beznamiętnie pani Kinga, puszczając mariuszowe pytanie bokiem. Pan Bartek gasi papierosa. Od razu wyciąga drugiego. Zapala. A więc tak, mówi. Kolejny raz miał miejsce w Polsce. I wcale nie z Renatą. Relacji z Renatą właściwie nie było, wszystko zaczęło się i skończyło tam, na plaży. Nie chcieliśmy tego kontynuować. Pracowałem wtedy jako listonosz. To ciężka, ale pełna okazji praca. Głupio byłoby nie skorzystać, no nie, panie Mariuszu? Tak w ogóle, to pan ma żonę? Nie, mówi speszony Mariusz. A kochankę?, pyta Bartek. Kochanki też nie mam, wypluwa z siebie Mario. Anki twarz kamiennieje. Roberto szelmowsko uśmiecha. Się.

Pukam do drzwi. Jest wtorek, maj, wiosna cudowna. Rok dziewiećdziesiąty szósty. Uważa pan? Dwa lata po tamtym. Ten facet jest z siebie dumny, czy ki czort?, myśli Mariusz. Drzwi się otwierają, wchodzę. Widzę kobietę zadbaną, w obcisłych dżinsach, w różowej koszulce odsłaniającej biały brzuch. Włosy koloru blond. Znałem ją, znałem wszystkich z okolicy, taki jest plus tej pracy. Ona mówi: napije się pan czegoś? Ja: herbaty czarnej. Robi. Idzie z tacą. Stawia na stole i siada na kanapie. Noga na nogę. Ja również siadam. Czekając aż wrzątek minie, pozwalam sobie na żarty, dość swobodne. Śmiejąc się, kobieta pokazuje wielkie, białe zęby. Nie była to jednak biel z tych sztucznych, nieskazitelnych. Była to biel naturalna. Naturalna jak cała ona. No i nagle siadam obok. Moja ręka styka się z jej ręką… stop, wykrzykuje pani Kinga. Daruj sobie szczegóły, erotomanie jeden. Cisza. Gaszenie papierosa. Palone wapno. To o pani, bo po pięćdziesiątce, więc…

Przepraszam, mówi Mariusz, ale czy jest sens, by pan Bartek wyliczał swe zdrady, jeśli sprawia to pani ból? To nie sprawia mi żadnego bólu, mówi zdenerwowana pani Kinga. Mów Bartek.

Trzecia zdrada miała miejsce w dwutysięcznym. Czy tak się mówi: w dwutysięcznym? Chyba tak, mówi Mariusz. W roku dwa tysiące, mówi Anka. Bartek zerka z ciekawością w stronę Anki. No to w roku dwa tysiące. Byłem wtedy fryzjerem. Mieszkaliśmy w Lublinie. Akurat zwolniło się mieszkanie, wie pan, rodzinne podziały i tak dalej. Postanowiliśmy więc zamieszkać w Lublinie, a mieszkanie krakowskie dać pod najem. Dużo mieliśmy wtedy pieniążków, dobrze nam się żyło, nie to co teraz, dziadowanie takie. Ale do rzeczy. Byłem sobie tym fryzjerem na ulicy Lubartowskiej, strzygłem ja najczęściej kobiety. Bo kobiety są piękne, panie Mariuszu, wie pan? Wiem, mówi nieśmiało Mariusz. No i przyszła któregoś dnia taka laska, mówię panu, młoda dziewuszka, ale noga taka, jak lubię: objętościowo spora, nie to co pokazują te biedne zaćpane chudziny na wybiegach w Mediolanie czy tam cholera wie gdzie. Nie chodzi mi o to, że gruba, nie, chodzi mi o to, że seksownie zgrabna, rączki cienkie, talia osy, piersi duże, o nogach mówiłem. Zrobiłem jej wtedy fryzurę na Kleopatrę. Powiedziałem, że jak chce się zabawić, to niech wpadnie dziś pod Bramę Krakowską o godzinie takiej a takiej. I wie pan co? Przyszła. Miniówa, obcas, szok. Porwałem ją do takiego klubu, nieopodal. Zajęliśmy stolik, zamówiliśmy coś alkoholowego do picia i słuchałem. Głos jej, proszę pana, to był dźwięk… nie mam na to słów. Ale powiem tylko, że wystarczyło żeby się odezwała, a mi… no stawał. Stawał całkowicie. Słuchałem jej głosu i tylko modliłem się, abym nie eksplodował, zresztą w końcu było mi wszystko jedno, taka bomba nakręca faceta w minutę… No i poszliśmy do niej. Jako studentka wynajmowała mieszkanie na Bernardyńskiej. Na szczęście jej koleżanek nie było. Wskoczyliśmy na łóżko i… stop — krzyknęła pani Kinga. Dalej Bartuś, mów dalej, szczegóły mnie nie obchodzą. Czyżby? — uśmiech pana Bartka niczym błoto. No więc ten… następna zdrada to był rok szósty. Dwa tysiące szósty. Siedziałem akurat w domu, bo przechodziłem grypę. Wie pan jak to jest: syropki, sropki, antybiotyk. Teraz mamy czas zarazy, wtedy było nie do pomyślenia, żeby… a zresztą nie ważne. No więc przyszła do mnie sąsiadka. Wiesz Kinga, ta z dołu. Julka Katz?, pyta podminowana do granic pani Kinga. Tak, ta z dołu, mówi pan Bartek. Żydówka, dodaje z szelmowskim szelmostwem. Pani Kinga wstaje, chwilowo nie wie co z sobą zrobić. Siada, nieruchomiejąc. Uprawialiśmy seks bez zabezpieczenia, mówi pan Bartek. Był to wyjątkowo krwisty stosunek. Twarz pani Kingi nic nie wyraża. Cisza kołysze uszy. Pan Bartek mówi: potem przyszedł rok dwa tysiące osiemnasty. Miałem pięćdziesiąt cztery lata. Pan pomyśli: stary pryk. Paaaaaanie. Byłem w szczytowej formie! A więc jest późna jesień, wracam sobie z teatru. Słowackiego. Godzina przed północą, a ja postanawiam przejść się Plantami. Idę, nie czując niebezpieczeństwa. Gdzieś tam w okolicach poczty siedzi na ławce kobieta. Rzucam spojrzenie, drapieżne dość. Ona w futrze, tak do mnie: a pan co? Ja do niej: a nic, podziwiam piękno krajobrazu nocnego. Ona: chce pan mnie zerżnąć? Ja zdębiałem. Tak — mówię. Idziemy szybkim krokiem, nic nie mówimy. W mroku, za ścianą czarnej zieleni, zapinałem ją łapczywie, aż straż miejska nas nakryła. Uciekliśmy. Nigdy więcej jej nie widziałem. Mariusz rozmazuje na czole kroplę potu. Pani Kinga wzrokiem zabija świat. Pan Bartek na gazie jedzie dalej: kolejna jazda była w dwudziestym pierwszym. Czyli niedawno. To były wakacje. Pojechałem na wieś, pod Kraków, do rodziny. Tam w sklepie sprzedawała taka ładna trzydziestka. Milfetka, tak zwana. Kupiłem jednego dnia piwko u niej i gadkę kręcę, że to, że tamto. Ruda sklepowa należała do tych łatwych. Zresztą, ja chyba nigdy nie trafiłem na trudną, hahaha. No więc ten… no więc zabrałem ją raz, jak miała wolne, nad jeziorko. Rano, ludzi zero, no to ja do dzieła. Panienka była głośna jak jasny gwint. Żeby tak się drzeć podczas seksu, to, proszę pana coś fascynującego i przerażającego zarazem. Anka mówi: fakt, iż opowiada pan przy swej małżonce tak swobodnie o cudownych przygodach erotycznych, świadczy tylko o panu. Myślałam, że nie będę oceniać, ale to, z jaką radością w oczach przechodzi pan z jednej historii do drugiej, budzi we mnie złe uczucia. To jakaś pana wspólniczka?, pyta Mariusza pan Bartek. Nieee, to tylko świadek rozmowy, mówi Mariusz. Pani Kinga, dotąd marmurowa, zaczyna tkać swój monolog: czy są jeszcze jakieś zdrady, którymi chciałbyś się pochwalić? Nie odpowiadaj, nie obchodzi mnie już twoja opowieść. Teraz posłuchasz sobie mojej. Otóż ślub wzięliśmy w osiemdziesiątym dziewiątym. To był fajny czas, panie Mariuszu, coś się kończyło, coś się zaczynało. I nie chodzi mi tylko o marzenia młodej żony, którą byłam. Towarzysząca mi wówczas nadzieja, która tyczyła się tych wszystkich procesów przechodzenia z rzeczywistości komunistycznej do tej niby demokratycznej, była wielka jak moja miłość do oto tego sukinsyna. Kochałam cię Bartek, wiesz? Dałam ci dwójkę dzieci, dziewczynkę i chłopczyka, czyli jak chciałeś. Mieliśmy pieniądz, byliśmy obrotni, co roku wakacje za granicą, samochody, duży dom. Już sobie wyobrażam co mówiłeś kochankom o mnie, że jestem taka nudna, nieciekawa, szara. Ale powiedz, czy kłamałeś, kiedy po odbytych stosunkach kwiczałeś jak wieprzak, mówiąc: jak cudnie, jak fantastycznie, jak super się ruchasz? Nie odpowiadaj, nie interesuje mnie twoja odpowiedź. Jesteś fałszywym draniem Bartuś, a stan w którym obecnie przebywasz, to stan liminalny. Liminalny? Mylisz pojęcia, kobieto, mówi pan Bartek, a pani Kinga: nie przerywaj mi, proszę. Otóż pana Mariusza zaprosiłam tylko z jednego powodu. Czy zauważyłeś, mój miły, że my od pięciu lat nie rozmawiamy ze sobą? Śmiem wątpić, zajęty bowiem byłeś uprawianiem miłości. Zaprosiłam pana Mariusza, właśnie po to, abyś siedział teraz grzecznie i wysłuchiwał mnie. Pamiętasz jak bywało? Gdy próbowałam kleić pierwsze zdania prowadzące do porozumienia, ty odwracałeś się na pięcie i znikałeś. Zdradzana żona to problem, a problemy należy zamieść pod dywan, no nie, Bartuś? Ale wiedz, słodki ty mój birbancie, że ta głupia gęś, ta brzydka i stara żona też ma swoje pragnienia, ba, też umie traktować mężczyzn jak rzeczy. Czy kojarzysz Marka Zawadę? Kojarzysz, przecież swego czasu razem pracowaliście, to przez niego padł twój interes życia. Wspólnik zrobił cię na szaro. Pamiętam jak płakałeś, jak nie mogłeś spać, miałeś nawet epizod depresyjny. Po co ci o tym mówię? Słuchaj: poszłam któregoś dnia do Marka, powiedzieć mu jaki z niego podły człowiek. Nie będę ukrywać faktu, iż Marek fizycznie bardzo mi się podobał. Pociągał mnie. Gdy przyszłam, moja stanowczość, oraz wściekłość znikły niczym mydlane bańki. Marek zapytał, czy napiję się z nim. Odparłam, że tak. Sporządzał przy mnie bardzo pysznego drinka, którego nazwa to, jeśli dobrze pamiętam, wódka sour. Do shakera wypełnionego lodem dodał pięćdziesiątkę danielsa, odrobinkę soku z cytryny, jeszcze mniej syropu cukrowego, białko jajka i kilka kropli angostury bitters. Wstrząsnął i wlał do niskich szklanek, też z lodem. Smak tego był cudowny. Potem, gdy ciepełko zalało moje serce, zapragnęłam poznać inny smak, nieco bardziej bezkompromisowy. Tym razem do zalodowanego shakera dodał pięćdziesiątkę danielsa, dwie łyżeczki miodu, trochę soku z antonówki i szczyptę cynamonu i chilli. Wstrząsnął, rozlał do kieliszków. Ten shot wydobył ze mnie mroczną naturę. Byłam wtedy ryczącą czterdziestką. Tańczyliśmy do piosenki Edyty Bartosiewicz, pocałowałam go, ostatecznie wylądowaliśmy w łóżku. Marek spełnił wszystkie oczekiwania. Raz był czuły, raz ostry, w ogóle bardzo męski. Pewnie się teraz zastanawiasz, Bartek, czy był lepszy. Wiem, iż to co powiem jest niskie, małe, podłe, prymitywne, ale zniżę się na chwilę do twego poziomu: otóż Marek ma większego. Pan Bartek wyciąga kolejnego papierosa. Robi wszystko co w jego mocy, by zachować spokój, ale dłoń w której trzyma zapalniczkę, drży. Uśmiech władczyni zakwita na twarzy pani Kingi. Mariusz ma coś do powiedzenia, ale pani Kinga ucisza go gestem. Pani Kinga robi miejsce na taktyczną ciszę. Napięte do granic dwie minuty. Wiesz jak to się nazywa?, mówi Bartek. Kurestwo. Ja wszystko potrafię zrozumieć, ale żeby pójść do łóżka z tym bydlakiem, to już gruba przesada. Pan Bartek szuka słów, słów strasznych, słów karcących, jest jednak zbyt zdenerwowany, widać to po sposobie palenia; wciąga papierosa niemal jednym haustem. Mariusz patrzy na Ankę. Dziewczyna trwa w zjednoczeniu z panią Kingą, jest w nią zapatrzona, wielbi kobietę swym dziewczęcym sercem, Robert natomiast walczy z sennością. Boli? Pani Kinga udaje osobę współczującą. Pan Bartek gasi peta, wstaje, odchodzi. Pani Kinga mówi: dużo mi pan pomógł, panie Mariuszu. Bo tak naprawdę chodziło mi o stworzenie okoliczności, tylko w takiej sytuacji mój mąż, chociaż zaraz będę mówić były, był gotów przynajmniej udawać, że słucha. Mogę za tę usługę dać panu pięćset złotych. Tak na przyszłość, radzę sporządzać umowy, będzie miał pan jasność co do finansowej strony tego przedsięwzięcia. A tak w ogóle jeśli mogę zapytać, dlaczego naprawiacz rodzin? Wie pani, ja sam tego nie wiem, po prostu: przyszedł pomysł i już. Mariusz wstydliwie spuszcza wzrok. Mówi: tylko ten naprawiacz to jednak zła nazwa. Jak się domyślam, pani mąż zostanie wykreślony z pani życia. Idealnym rozwiązaniem byłoby dojście do porozumienia. Pani Kinga wybucha śmiechem: idealista? Naprawdę? Spotkał mnie wielki zaszczyt! Proszę jednak już iść, mówi wręczając mężczyźnie banknoty. Puszczę info, że jest taki facet przy którym można oczyścić rodzinne brudy.

Oparci o samochód, palą. Anka wali: wiesz co Mariusz, z tą umową toś mnie rozbawił. Ty serio mówisz im, co łaska? Zresztą, wiesz, nie obraź się, ale bawi mnie to, w jaką rolę wchodzisz. Siedzisz, jak ksiądz w konfesjonale, wysłuchujesz tych smutnych, bądź tragicznych, bądź śmiesznych rzeczy i bierzesz za to kasę? Nie, to był ostatni raz, już mnie nie namówisz, to za dużo, nie uniosę tego, sorry… Robert na to: eee tam, dziś nie ważne jest kto co robi, lecz ile na tym wyciąga. Mariusz bada grunt, póki co to jest jego druga tak zwana interwencja. Tak czy siak dostrzegam progres. Za pierwszym razem dostał sto. Anka mówi: dla mnie to co robisz, Mariusz, jest za śliskie. Mariusz mówi: spoko Anka, przecież nie każę ci ze mną pracować, wyraziłaś swoje zdanie i dobrze. Głos mu nie drży.

Rozdział 5

Nowa Huta dymi rurami. Nowa Huta skrzeczy starością. Nowa Huta tonąca w kałużach. Chłód.

Nowa Huta grzmi pojazdami: czwartkowy poranek niczym micha brudnego mleka i czekokulek. Mario idzie do Danki Wiksy. Danka Wiksa mieszka na Osiedlu Krakowiaków. Czwarte piętro niskiego bloku. Syf, kiła i mogiła. Puk puk puk.

Drzwi otwiera bohaterka dnia. Na dzień dobry sprzedaje mężczyźnie całusa. Mariusz wchodzi do mieszkania. Mieszkanie Wiksy to kuchniopokój, sypialnia i łazienka. Siadaj, zaraz przyjdę. Wiksa zostawia Mariusza samego. Ten ogląda nieład. Brudne talerze, sztućce, tace. Na podłodze połamana płyta cd jakiegoś rapera. Na stoliku owoc, chyba pomelo, obok otwarta paczka papierosów, paczka z prezerwatywami. Mariusz szuka jakiejś książki. Na próżno. Regały są zawalone badziewiem w stylu: pamiątki z Maroka. Wszędzie jakieś magnesy, bransoletki, kolczyki, porcelanowe słonie, kotki, hebanowy budda, bumerang koloru kakao, tubka farby akrylowej: pruski błękit. Śmierdzi czymś. Skary? Nachy? Może to moje szkity, myśli Mariusz i wącha stopy. Fakt, Mariusza stopy walą, ale smród ma swe źródło gdzie indziej. Mariusz idzie do łazienki. W łazience chaos jeszcze większy. Masa kosmetyków, depilatory, spinki, gumki, klipsy, grzebienie, szampony, cała półka szamponów, szminki, akcesoria do manicure, podkłady kremowe, paleta cieni do powiek, na podłodze majtki. Mariusz podnosi jedne i przytyka do nosa. Odkłada. Przegląda się w lustrze. Widzi faceta z worami pod oczyma, zniszczoną cerę, suchą, włosy przetłuszczone, dawno powinienem był pójść do fryzjera. Idzie do kuchniosalonu i siada na kanapie. Na stoliku, pod szklanką z sokiem, jest gazeta. Mariusz bierze ją i otwiera na przypadkowej stronie. Czyta: … znana celebrytka, lat trzydzieści trzy, odwiedziła klub Czoko oko i zabawiła w nim pół godziny. Gdy wyszła, towarzyszył jej znany aktor, Grzegorz M. Po pięciu minutach rozmowy, celebrytka rozebrała się do naga i pędziła środkiem jezdni. W tym samym czasie aktor krzyczał na całe gardło, że jest dzieckiem szatana, i że nadchodzi czas zemsty. Całe zajście zostało sfilmowane przez cenionego jutubera, Juliana Rutkowskiego i opublikowane na jego kanale, co spowodowało, że potężny influencer dostał tygodniowego bana, natomiast celebrytka, Małgorzata G. i Grzegorz M. trafili na dołek. Mariusz odkłada gazetę. Zapala papierosa. Podchodzi do okna i patrzy na podwórko, na którym starsza kobieta trzepie dywan. Z lewej, za rzędem drzew idzie pan z pieskiem. Piesek to kundel, żółtawy taki. Dalej, przed fasadą następnego kloca mieszkalnego, siedzą na ławce młodzi. Coś palą. Nad nimi kolo krzyczący przez otwarte okno. Mariusz nie wie kto jest adresatem bluzgów. Zaczyna lecieć kaszka z nieba. Mariusz wraca na kanapę. Patrzy na telefon. Gdzie ta Wiksa, co ona znowu kombinuje? Dzwoni do Roberta. Trzy sygnały: halo, Roberto? No, ja jestem teraz u Wiksy. Jeśli się zgodzi, to dziś zostanę u niej. No wiem, ale pomyślałem, że nie będę ci się naprzykrzał, przecież dwie doby u ciebie kimałem. Spoko, wiem. No, do usłyszenia, hej. W tym momencie wpada niczym bomba zziajana Danka. Danka mówi: Mariusz, mam zagadkę. Co to znaczy: zziajany? Mariusz milczy zdziwiony. Danka wypala: taki, który się zziajał, hahaha!

Dziewczyna kreśli linie na blacie. Wciąga. Zapraszam do stołu, mówi z białkiem podnosowym. Co to?, pyta mężczyzna. No, białe, a coś ty myślał? Mariusz podchodzi niepewnie i wciąga kreskę. Bo mam sprawę, Danuś. Nawijaj mój chłopcze. No bo nie mam chwilowo gdzie się podziać. Już masz. Dzięki Danuś, cmok cmok. Ona zapala camela. A ten chuj Artur dalej mi kasę wisi, wiesz? Ja go niechybnie zapierdolę, Mariusz. Mów mi Dariusz. Że co? A nic takiego. Czemu u ciebie nie ma żadnej książki? Mariusz ma szkliste spojrzenie. Bo wypożyczam. Ja o książkach mogę porozmawiać, co ty myślisz, Mariusz, że masz do czynienia z tak denną dziunią, że jej jedyną obsesją są doklejane rzęsy i zrobione paznokcie? No sorry, nie rozśmieszaj mnie kolo, ja nie z tych. Ja, mówi Mariusz, nie chciałem cię urazić, jak cię nie było to zlustrowałem pokój i nic, zero knig, ale pomyślałem właśnie, że pewnie pożyczasz. Danka kreśli szyny. Wciąga z sykiem. Chono tu, mówi Dana do Mariusza/Dariusza. Mężczyzna wciąga. Siada i dalej swoje trzygroszowe zdania, swoje ą i ę, swoje zapotrzebowanie na kulturę i sztukę. Mówi: ja na ten przykład czytałem ostatnio Informację zwrotną Żulczyka. No i? — pyta dziewka. Książka ta nie przyniosła mi doznań, powiem nawet, że mnie zmęczyła. Dana wkręcona w temat, nawija makaron na mariuszowe uszęta: bo wiedz Mariodario, że tą powieść zakumają tylko ci wjebani, ci przekreśleni, ci zepsuci, słowem: uzależnieni. Fakt, mówi Mariusz, nie jestem osobą uzależnioną, no może tylko od szlugów, ale nie sądzę, aby sprawa uzależnienia, te całe mechanizmy, były dostępne tylko dla tych, jak powiedziałaś, wjebanych, że tylko tacy ludzie mogą zrozumieć treści dotykające zniewoleń.

Danka zdejmuje gumkę z włosów; jej ciemne, pozlepiane strąki przypominają dredy. Mówi: ja ci powiem, Mariusz, dlaczego znudziła cię ta książka. Bo narratorem jest seryjny kłamca, kłamie od początku do prawie końca, kłamie cały czas, bo tym jest nałóg — jebanym kłamstwem, dopiero pod koniec, ten tak zwany główny bohater, przyznaje się do tego jak było naprawdę. Zresztą autor, pan Żulczyk, też jest osobą uzależnioną, na końcu są podziękowania dla terapeutów, więc, można by rzec, że zna temat od bożej podszewki, więc, no, Mariusz, ja cię rozumiem, nikt nie lubi kłamców, a że narrator nim jest…

Mariusz mówi: a co powiesz o Szklanym kloszu? To Sylvii Plath? — pyta Danka. Tak, mówi Mariusz. Danka mówi: piękna proza stworzona przez piękną kobietę. Wiesz, zawsze uważałam, że kobiety są bardziej przenikliwe, my potrafimy się wgryźć w temat i wyssać z niego trafne wnioski, tymczasem mężczyźni — autorzy, są narcyzami, ich nie interesuje prawda, oni gonią za zdaniami, które prowadzą donikąd. Właśnie: zauważyłeś, że wielcy pisarze, tacy jak Cormac, ten od Krwawego południka, że oni zostawiają czytelnika w totalnej czarnej dupie, bez nadziei, bez słońca, bez uśmiechu? To podłość! Czyli, mówi Mariusz, mam rozumieć, iż według ciebie taki Szklany klosz jest książką o nadziei, o słoneczku, o radości? Nie, śmieje się Dana, nie nie. Ta książka jest depresyjna jak sama zainteresowana, miss Plath. Wiesz, tę książkę można traktować jako przestrogę, czego nie robić, aby nie skończyć jak główna bohaterka. Powiesz: ona nie miała wyboru, pędziła na spotkanie ze śmiercią, aż jej się obcasy połamały. Tak, to prawda. Ale narratorką jest ona, Sylvia Plath, ona opisuje swoje osamotnienie, i to sprawia, że pesymistyczny wydźwięk tej powieści jest w gruncie rzeczy wołaniem: otoczcie chorych kloszem ciepłych dłoni! Czy to nie jest chwalebne? Masz rację, mówi Mariusz, pełna zgoda. Danka wciąga autostradę, po czym robi miejsce Mariuszowi. Ten z bólem pochłania aleję pokoju. Siada i nawija jej: a czy to prawda, że odbiłaś Ance chłopca?

Dana robi porządek. Rzeczy wypadają jej z rąk, sprząta tak, jakby nigdy w życiu tego nie robiła. Kiła. Boże, ale u mnie syf, mówi ona. A co do Anki, to prawda. Zabrałam jej chłopca, ale z tym chłopcem już nie jestem. Pewnie chcesz mnie zapytać, dlaczego tak postąpiłam, dlaczego zabrałam jej gacha. Bo jestem podłą suką. Wiesz Mariusz, że podniecają mnie takie epitety? No powiedz tak do mnie, proszę! Podła suka, mówi cicho Mariusz. Hahahaha, sorry, ale w twoim wykonaniu to jakoś blado, nawet mi suty nie stanęły, sorry Mario. Mężczyzna czerwony pali buraka. Faka, mówi Dana, faka jej, suce, niech spada. Mówisz o Ance?, pyta on. Taaa, o tej szmacie. Wiesz co Mariusz, napiszę kiedyś książkę i będą w niej same imiona osób, których nienawidzę. Będzie to gruba książka, tak ze sześćset stron, lub więcej. Dlaczego? Masz tylu wrogów?, pyta Mariusz. Mam, bo mam w sobie gen przekupy, która każdemu da, by zgarnąć bonusowe punkty, jak na konsoli, życie to taka zbieranina punktów: im masz ich więcej, tym lepiej, co nie? A właściwie, to co ty teraz robisz, Mariuszku? Jestem naprawiaczem rodzin. Że, kurwa, co? Dałem takie ogłoszenie do gazety. Nie minęła doba, a miałem już jeden telefon. Do tej pory byłem na dwóch interwencjach. Interwencjach? — Dana w szoku. Mario mówi co i jak. To może być żyła złota, mówi Dana i biegnie do stołu kreślić swoje proste. Mariusz także przy stole, czeka aż tamta zapcha. Ja ostatnio dosyć mocno siedzę w dżezie, mówi mężczyzna. Dżez? Coś mi to mówi, czekaj, czy to czasem nie Majls Dejvs, pyta zaczarowana Dana. Tak, on ci, on. Kind of blue to ponoć jedna z czołowych płyt tego gatunku. Wiesz co, mówi ona, ja bardziej rap, Kendrick Lamar, Tyler the Creator, Denzel Curry. A z polskich? Lubię Guziora, po czym leci pofecić, a Mario idzie do łazienki. Mocny strumień moczu przecina marzenie o byciu szarmanckim. Jebana szarmanteria, myśli, szcza, wycinek grzeczności w postaci czystej, zadbanej dłoni. Wraca a ona Mona. Pozbawiona sensów, tkwi w pozie, naćpana panna Danka, lat trzydzieści pięć, zero dwa kreska zero trzy kreska dwadzieścia trzy. Tak, zapamiętaj datę, bo właśnie możesz zostać kolejnym zaliczonym, myśli on, myśli Mariusz. Przestań, mówi, jest ranek, przecież do seksu trzeba klimatu, najlepiej wieczorynkowego, wieczorowego, wiesz…

Plus Danki to bez wątpienia brak fochów. Nie przeszkadza jej samiec wykręcający się z psiej pozycji, nie teraz to później, mówi sobie w duchu. Ona, Danka Wiksa. Chcesz iksa?, pyta. Nie, dzię, mówi. Raz kozicy śmierć, jeśli dziś nie przyjadą psiarskie to będzie cud miód i huśtawka, parla ona, a on, że co, że przecież spokojnie, że po co aż tak się wygłupiać, a ona: Mariusz, coś ty taki spięty, razem wciągamy a ty wciąż przepasany czerwoną szarfą zasad, fuj, chuj z ciebie man! Mariusz wciąga towarowy. Kolejowa rzeczywistość Polski: po południu pójdą na dworzec i będą w oczekiwaniu na pana Maćka, który przyniesie jej, bo przecież nie jemu, i będzie jazda, podobnież. Ej, weź usiądź, prosi.

Powiedz mi, Mariusz, dlaczego angielski pies szczeka: wow wow, a polski: hau hau? Polski dog, mówi Mariusz, nic nie wie. Dlatego pyta: jak? Natomiast angielski podziwia świat. Jest oczarowany. Mówi: łaaaaał! To jest związane z deficytem słońca w tej części Europy. Dzięki Mario, mówi ona. Puszcza z laptopa jakąś głupią nutę. Tańczy. Ładnie tańczy. W ogóle Danka niczego sobie. Niby ćpa, ale zęby wszystkie, białe, noga jak trzeba, nie chuda, nie gruba — w sam raz. Taniec przenosi ją na jakąś Ibizę, lub co. Wygina ciało, śmiało, zatańcz, ale Mario to sztywny pal Azji, z tym że nie w znaczeniu lubieżnym. W końcu wskakuje na parkiet. Dana ma na twarzy szczery bananowy uśmiech. Baunsuj świnio, krzyczy wkręcający się w klimat, a świnia ma kształty, więc odkształca mężczyźnie ptaka w spoczynku. Zaraz pukanie do drzwi. Mocne, chamskie walenie. Wiksa nie ścisza muzy, podbiega i otwiera. W drzwiach sąsiadka: nie wie sąsiadka która godzina? Jest ósma rano, a tu bale jakieś, ja rozumiem że gość przyszedł, że ładny facet, ale na litość boską, kurwa mać! Powciąga pani, sąsiadko? — pyta Wiksa. A co tam masz? No białko, chodź, chodź, sąsiadko, przecież lubisz. Sąsiadka wchodzi, rzuca w stronę mariuszową spojrzenie nie tak znowu podłe, podchodzi do stołu. Dana robi krechę. Sąsiadka niby się waha, niby się nie waha, ale ostatecznie wciąga. Co to za waćpan, pyta sąsiadka, a Wiksa: to jest Mariusz, mój kumpel. Sąsiadka zaś to handlarka, obraca zielonym, emerytka, fest baba. Siadaj sąsiadko, mówi Wiksa. Co tam sąsiadko, mówi Wiksa. A nic, kurwa, nic Danuś, życie, jakoś to idzie do przodu. Mario ponownie odwiedza wucet. Nie przywykłem do wiksy od samego rana, muszę się trzymać, myśli. Spuszcza wodę w kiblu. Wraca. Zrób mi coś do picia, mówi. Po chwili Danka zalewa wrzątkiem herbaty. Herbaty są prawdziwe i są czarne. Masz cytrynę?, pyta Danki sąsiadka Danki, bo też się załapała na herbatkę, a Danka, że tak, że zaraz da. Piją a potem wciągają i mówią: a wiesz, Danuś, że mój nie wrócił na noc? Nie mów, znowu przepadł? Oj przepadł, a tyle mu mówiłam, nie wychodź Zdzisiu, przecież jesteś chory, a on swoje że blablabla, no to ja w końcu spuszczam zasłonę milczenia. No i efekt mam: mężuś przepadł. Wróci, mówi Wiksa, niech się sąsiadka nie martwi, ile to razy przepadał i zawsze go ktoś przywoził, a to smerf, a to inny mundurzasty element. Do góry głowa sąsiadko. Sąsiadka idzie do stołu i wciąga. No, zaraz muszę iść, w moim wieku nie można tego za dużo, bo potem kardio świruje, daj mi Danuś iksa. Masz — Dana wręcza starszej dwa xanaxy. Dzięki waćpanno, mówi emerytka. Sąsiadka do Mariusza puszcza oko, mówi: nie zaniedbuj pan tej pani, bo ci zzielenieje, hahahaha. Sąsiadka kłania się i wychodzi z mieszkania Wiksy.

Tymczasem wrona siada na parapecie i żre byle proch. Brocha powinna pozostać w ukryciu jak najdłużej, myśli Mariusz i patrząc na niegrzeczną Dankę uśmiecha się, lecz nic nie mówi. Mariusz nawet po używkach ma swoje zasady. Kwasy powstają wówczas, gdy mężczyzna zbyt szybko pragnie zobaczyć pieroga. O czym myślisz, pyta Mariusza Danka. O tym, że kwasy powstają wówczas, gdy mężczyzna zbyt szybko pragnie zobaczyć pieroga, mówi Mariusz. Danka w szczery, bananowo-śmietankowy śmiech czystych ząbków. Czy śmiech zapisujemy samym ha, czy ce ha, pyta ona, a on nie wie. Danka wytrzepuje z woreczka resztkę i robi kreseczkę. Mariusz już odmawia, ma dość, za bardzo go wystrzeliło, nie lubi tego stanu, ma żal do Danki za za mocną integrację, zresztą oni nie mają już osiemnastu lat, heloł! Zapałki się łamią, Mariusz przeklina, daj żesz zapalniczkę, ona podpala mu papierosa, on czyni zaciąg a potem wydmuch, zaciąg i wydmuch, oto ćwiczenia nałogowców, w mieszkaniu siwo, duszno, otwórz okno żesz. Danka ma na sobie czarne leginsy i szarą bluzę z kapturem, mogłaby mieć teraz jaką miniówę, czy co, marzy Mario. Dobra ta herbata, mówi on, co to za herbata? Lipton Mariuszku, mówi niczym rasowa żona ona. Powietrze robi im dobrze, czują na sobie gęś, gęś skubie im włoski, myli je z trawą, ta gęś. Dlatego mówią: gęsia skórka. Mariuszowi dzwoni telefon. Bierze, odbiera: halo? Tak? No tak. Oczywiście. Jasne. Jak najbardziej. Pasuje, pewnie. Dobrze, to jesteśmy umówieni. Dziękuję i pozdrawiam serdecznie. Do widzenia. Dziękuję. Kto to, pyta Danka namiętnie. Klient. Mam kolejną interwencję w najbliższy wtorek. Wiesz co, Danka? Otóż, jak mawia Ferdek, mam pomysła. Następną interwencję będę filmował. Będzie transmisja na yt, kumasz? Strima z interwencji będziemy robić, Roberto będzie filmował, haha, będzie gitarra! Danka nieśmiało: a czy mogę być z wami? Oczywiście, mówi Mariusz, musisz mi tylko obiecać, że się ogarniesz, bo nie możesz pojechać naćpana. Jeśli wszystko pójdzie oki, to ci nawet odpale sianka. Ostatnio była z nami Anka. Anka? — Danka wypluwa ciasteczko, po cholerę braliście tę szmatę, hę? Bo ją poprosiłem, ale to był zły pomysł, ona w ogóle uważa, iż to co robię to zło, i że w ogóle bla bla bla. Danka puszcza serię na temat Anki, że taka-owaka, że bluzg bluzg bluzg bluzg. Mariusz prycha: nie no, bez przesady Danuś, przecież ty też nie jesteś święta, w końcu odbiłaś jej chłopaka, więc wyluzuj. Po prostu nie przepadacie za sobą i już. Dana już nie słucha a gdzieś dzwoni; hej typie, no kiedy przyleziesz, ja nie mogę, gościa mam, ruchy, kurwa, zagęszczaj, narka. Co jest, pyta Mariusz, a ona, że nic, że takie tam. Mario w domysł, w punkt, jak się okaże. Potem. Danka oświadcza, że idzie na zakupy, że on niech robi co chce. Na to Mariusz: oki, to nie zamykaj mnie, bo ja pewnie zaraz również wybędę. To łap — rzuca mu pęk zapasowych. Tylko nie zgub, bo ci jaja utnę i rzucę psom! — wesołkuje Dana. Zakłada czarną, puchową, taką błyszczącą kurtkę, po czym wychodzi, rzucając słodkie pa. Mariusz dopija prawdziwą, liptoniastą i także opuszcza mieszkanie z nerwem człowieka zabieganego. Pędzi schodami, wybiega z bloku, musi bowiem kupić telefon z lepszą kamerką, może w komisie będzie jakiś hułałej, czy samsung szajsungiem zwany. Trzeba od Roberta pożyczyć ze trzy stówy, myśli.

Rozdział 6

Roberto, och Roberto, czy ogarniesz mi obeesa? Tylko tak wiesz, na szybko, bo dzisiaj robimy strima z interwencji, mówi Mariusz. Robert na to: spoko, znam się na tym, bom w końcu jutuber, tylko o małych zasięgach, nie ma problemu, zaraz wszystko ustawię. Donejty mają być? Tak, mówi Mariusz, z tym że to jego tak brzmi prawie jak nie. Czy to jest zgodne z prawem?, pyta Rob. Mariusz ma chwilę zastanowienia. Wiesz co, w końcu jesteśmy organizacją działającą w imię jedności i miłości, cóż mogą nam zarzucić? Rob mówi: a to że będziemy filmować tych ludzi? Przecież wszyscy twoi klienci będą oburzeni, że ktoś nagrywa ich intymne rozmowy i robi z tego lajwa. Mariusz mówi: myślisz? A ja mam wrażenie, że parcie na szkło naszych braci Polaków jest przeogromne. Dobra, zobaczymy jak będzie, jeśli pomysł nie wypali, wypieprzamy całe to strimowanie i będzie jak było. Roberto kiwa głową.

Wiata autobusowa nie chroni przed wiatrem. Mężczyźni czekają na autobus, palą, denerwują się. Muszą pędzić na Urzędniczą (nie mylić z Urzędniczą w Toruniu, dzieją się tam bowiem rzeczy, które należy zatopić w morzu łez śmiechu i zażenowania). Mariusz mówi: dobra, zrobimy tak: powiemy, że filmujemy, bo musimy udokumentować każdą konfrontację. Czy brzmi to profesjonalnie, Rob, pyta Mario. Tylko z donejtami trzeba coś zrobić, wyciszyć najlepiej, chociaż to zły ruch… A właściwie, mówi Mariusz, czemu nie jedziemy twoją bryką, Roberto? Bryka jest u mechanika, do zrobienia jest filtr powietrza i inne takie. Ja nie lubię babrać się w bebechach auta.

W stronę wiaty zmierza dziewczyna. Ona ma odsłonięte nogi — mówi Mario do Roba, ona ma krótką kiec, przecież jest luty, nie zimno jej? Na górze kusa kurtka, i, uwaga, obcas. Stuka, puka; idzie dama Dana Wiksa. Brawo, krzyczą mężczyźni, zapraszamy panią, proszę proszę! Ona w dumę obleczona, ma w ustach papierosa długiego i chudego, a podłużne kolczyki dyndają, są w ruchu permanentnym, są eleganckie niczym prezydent składający życzenia bożonarodzeniowe. Siema, mówi Danka głosem cudownym. Kiedy odjeżdża autobus? Ósma czterdzieści, odpowiada Robert, który lubi Wiksę. Mariusz też.

Autobus nadjeżdża, drzwi się otwierają, syczą: wchodzą i zajmują miejsca. Robert koło Danki a Mariusz naprzeciwko. Silnik warczy, to znak, iż przegubowy rusza. Za oknami ponury ranek, ludzie biegną lub jadą do swych prac. Przystanek Majora — mówi damski, beznamiętny głos z głośnika. Ludzie pakują się, zajmują miejsca, kasują bilety, inni idą na tyły. Zapachy są delikatne, to nie lato, w lutym wszystko jest takie przytłumione. Jazda autobusem ma w sobie coś z autyzmu. Niektórzy rozmawiają, lecz większość milczy. Ich cichość należy do zbiorowości. Autobusowe milczenie nie ma elementów indywidualizmu, jest patchworkową, mglistą zjawą, co wisi nad głowami niczym ponury żart. Mario odczuwa lęk. Związany jest on z tym całym strimem; ambiwalencja, ambicja, Walencja, boża krówka na kwadratowej płytce latencji. Jestem nosicielem schizofrenii, myśli, ale właśnie do autobusu wsiada gruby facet: nie pchaj się człowieku, ała, no bez jaj. Takie oto rzeczy.

Są już na Urzędniczej. Idą i się uśmiechają, bo Urzędnicza to fajna ulica. Wchodzą do budynku i schodami tup tup tup. Tupanie zwielokrotnione. Roberto odpala strima. Które to mieszkanie, pyta Wiksa, a Mariusz, że zapomniał. Szuka karteczki z numerem, ale karteczka gdzieś wsiąkła. Mariusz dzwoni: halo, dzień dobry, przepraszam, ale wyleciał mi z głowy numer mieszkania… aha, dziękuję bardzo, już wchodzimy. Numer dziewięć, mówi Mariusz, po czym odnajdują dziewiątkę i dzwonią dzwonkiem. Czekają. Mamy już widzów?, pyta podenerwowany Mariusz. Jeszcze nie, mówi Rob. Drzwi się otwierają. Mariusz w szoku: ma przed sobą ładną, młodą kobietę, lat może trzydzieści, włosy kasztanowe, nosek mały, lekko zadarty, spojrzenie przewiercające, oczy duże, niby radosne, skrywające coś niepokojąco intensywnego. Proszę, proszę, mówi ta kobieta, zapraszam do stołu. Prowadzi do salonu.

Mieszkanko nie jest duże, jest przytulne, czuć tu ognisko i zapach miłości, której wyrządzono krzywdę. A więc na imię mam Natalia, Natalia Krawiec, a to jest mój brat, Wiktor. Siedzący w cieniu filodendrona Wiktor, jest na pierwszy rzut oka niewidzialny. Dzień dobry, mówi, wstaje, podchodzi i podaje każdemu dłoń. To jest filmowane? — Natalia zauważa Roberta rejestrującego zdarzenie telefonem. Mario mówi: tak, to dla naszego i państwa bezpieczeństwa, rozumie pani. W tym samym momencie przychodzi donejt. Roberto w ostatniej chwili wycisza. Rozumiem, mówi Natalia, takie zabezpieczenie, wiem. Czy napiją się państwo czegoś? Ja czarnej kawy, mówi Danka, ja też, mówi Robert, Mariusz nic nie chce. Gdy szklanki, łyżeczki i cukier w porcelanowej cukiernicy stoją na stole, głos zabiera ona, Natalia: wie pan, kiedy zauważyłam pana ogłoszenie w gazecie, pomyślałam: to jakiś żart? Przecież kto na to pójdzie? Naprawiacz rodzin? Śmiechu warte. Ale po pewnym czasie pomyślałam, że to może mieć sens; pan jako katalizator i my, znaczy mój brat, który milczy. Robert „kameruje” twarz Wiktora. Twarz długą, szczupłą, zakończoną kozią bródką. Ten cały Wiktor siedzi i przypomina posąg. W czym tkwi problem, pyta bezpośrednia Wiksa. Mariusz posyła jej beszta w postaci wzrokowej. Już mówię, mówi lekko zaczerwieniona Natalia. Otóż… bardzo ciężko mi o tym mówić, bo to delikatna materia. Spróbuję… Wiktor to materialista. Ateusz z krwi i kości. Pomyślicie: co z tego. Wiktor w swoim chorym wojującym ateizmie często przekracza granice. Bardzo. Jest jak surowy ojciec, który szuka okazji, by karcić i głosić swoje bzdurne durnoty. Właśnie, ojciec. Nasz ojciec zmarł dwa lata temu, matka zaś rok temu. Wiktor to mój młodszy brat, brat, który tak bardzo nienawidzi kościoła katolickiego, że powiedział, iż jak pójdę na niedzielną mszę, to on spali nasze mieszkanie. Już nawet kiedyś próbował a to tylko jeden z wielu przykładów. Proszę państwa, co powinnam zrobić?

Mariusz pierwszy raz odczuwa żal. Do siebie, do Roberta, do Wiksy. Niech pan opowie mi o emocjach, mówi zwracając się do Wiktora. Mówi maskując żal, złość, bezradność. Wiktor oblepiony cieniem filodendrona, mówi: czy słyszał pan o rewolucji transhumanistycznej? O czwartej rewolucji przemysłowej? Czy czytał pan Yuvala Noaha Harariego? Cisza. Czy wie pan, mówi z kamiennym spokojem Wiktor, że Google wspiera ruch transhumanizmu? Otóż osiem lat temu przeprowadzono w Chinach doświadczenie na dwudziestu trzech ludzkich zarodkach, jednakże nie przeczyta pan o tym ani w Science, ani w Nature. To, że te prestiżowe czasopisma nie chciały na swych kartach artykułu opisującego wspomniany eksperyment, tylko umacnia moje przekonanie, że tamtejsi naukowcy wyprzedzili swoją epokę. Tam coś się wydarzyło, coś bardzo ważnego. Czy pan wie, że następny prezydent USA będzie prawdopodobnie reprezentantem transhumanizmu? Pan pewnie myśli, że szukam sensacji lub coś w tym stylu, ale czy przed jakąkolwiek rewolucją, antycypujący apologeci owych przemian nie brani byli przez ogół za nieszkodliwych wariatów? Niech pan odpowie. Albo nie, niech pan nic nie mówi. Ja panu powiem: konsumpcja kolaboratywna. Otóż społeczeństwo będzie coraz bardziej elastyczne, co ja mówię, społeczeństwo już jest elastyczne. Przecież nawet pan może być prosumentem. Przepraszam, czym? — Mariusz nienawidzi tego typa z całych sił. Prosument: producent i konsument w jednym. Przykładem może być taki uber. A teraz niech mi pan powie: co pan myśli o chorobach i o śmierci? Mariusz długo milczy. W końcu mówi: myślę, że świat byłby lepszy gdyby nie choroby, ale jeśli chodzi o starość, to ona po prostu jest, nie mam zdania. A ja, mówi Wiktor, uważam, że starość nie udała się waszemu Bogu. Naszemu? — Wiksa krzywi usta. Wiktor nawet nie patrzy na Dankę. Mówi: przed nami wiele wspaniałych odkryć. Czy wyobraża pan sobie świat, w którym trudno odróżnić człowieka od robotycznej inteligencji? Świat, w którym śmierć śmierci jest już czymś zupełnie normalnym, klonowanie ludzi to chleb powszedni a choroby są wspomnieniem z czasów mrocznych, bo tak o obecnych będą myśleć nasi przodkowie? Jaki jest cel tego wszystkiego, że sam sobie zadam takie pytanie. Cel jest jeden: kiedy rewolucja transhumanistyczna dopnie ostatni guziczek, człowiek będzie bogiem. Ilu będzie wówczas tych bogów, pyta Natalia beznamiętnie. Oczy ma przenikliwe. Wiktor uśmiecha się szkaradnie. Mówi: wiesz co, siostrzyczko? Zgodziłem się na tą całą szopkę tylko dla ciebie. Wiedziałem, że tego chcesz. Więc mów. Ja już powiedziałem co miałem. Teraz jest twój czas. Wiktor wychodzi z salonu. Czy on wróci?, pyta Mariusz. Chyba tak, odpowiada Natalia. Natalia wstaje, robi parę bezsensownych kroków po salonie, po czym siada. Czy państwo wierzą w Boga?, pyta. Mariusz kiwa głową. Ja nie wierzę, mówi Wiksa z typową dla niej zadziorą w głosie. Robert mruczy coś pod nosem. Powinna pani uwierzyć, mówi Natalia. Musi pani uwierzyć, mówi Natalia. Bo jeśli nie, czeka panią coś bardzo okropnego. Czy potrafi sobie wyobrazić pani wieczność? No właśnie. A wieczne męki? No właśnie. My, katolicy, mamy to szczęście, że mieszkamy w mieście, które jest centrum miłosierdzia bożego. Pani pewnie nawet nie wie o Łagiewnikach, o siostrze Faustynie? W jej Dzienniczkach znajdzie pani wiele budzących przerażenie opisów. Dzienniczek Faustyny powinien być lekturą obowiązkową w szkołach ponadpodstawowych. Dlaczego kładzie się nacisk na Ferdydurkę Gombrowicza, na tego zabłąkanego człowieka, który, tak jak mój brat, w śmiertelnym człowieku szukał boga? To jest chore. Powinno się czytać świętego Augustyna, jego Wyznania, świętą Teresę z Avila, świętego Jana od Krzyża, świętą Katarzynę ze Sieny, pisma Savonaroli, Tomasza z Akwinu, Arystotelesa. Dzisiejszy świat gnije, śmierdzi, spływa zepsuciem. Czy wy wiecie czym jest Bóg? Cisza. Wiecie? Cisza. Bóg to miłość, Bóg to światłość, Bóg to nieskazitelność. Kiedy człowiek stanie przed Bogiem, po swojej śmierci, kiedy stanie w tym olbrzymim bożym blasku, wyjdą wtedy na wierzch te ciemne plamy brudu, zacieki, skazy, wrzody grzechu. Człowiek sam wówczas wpadnie w przerażenie i zdecyduje się na odejście do strefy purgatorium. Tak. To święta Katarzyna z Genui napisała Traktat o czyśćcu. Według niej czyściec to ogień wewnętrzny, ogień oczyszczający. Maria Simma zaś miała zdolność widzenia dusz czyśćcowych. Przychodziły do niej prosząc o modlitwę, udręczone, zapłakane, uwiązane przeszłością. Bo, musicie wiedzieć, iż dusze cierpiące w czyśćcu nic dla siebie zrobić nie mogą. Są zdane na łaskę człowieka, to człowiek swymi modlitwami może skrócić ichniejsze męki i przybliżyć te dusze do nieba. Kochani, ten świat jest jednym wielkim syfem. Jesteśmy w świecie zanurzeni po uszy. A świat oddala nas od Boga. Bo, o Bogu się nie mówi. O Bogu się zapomina. Bardzo chciałam wstąpić swego czasu do zakonu, niestety, nie zostałam przyjęta. Dlatego postanowiłam zrobić sobie z naszego mieszkania klasztor. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nie ma tu krzyża, żadnego świętego obrazka z Madonną, z jakimś świętym. To efekt działalności mojego kochanego braciszka. Ja się jednak nie poddam. Poszczę w każdy piątek, co więcej, o godzinie piętnastej dokonuję samobiczowania. Natalia wstaje, zdejmuje obszerny golf, zdejmuje koszulkę, dżinsy i zostając w samych majtkach i staniku pokazuje zsiniałe pręgi, które na łydkach, udach, plecach, brzuchu i ramionach. Niektóre czerwone, świeże, inne starsze. Mariusz patrzy na Dankę, potem na Roberta. Proszę się ubrać, mówi Mariusz. Natalia mówi: nie. To są ślady miłości do mego Oblubieńca. Kocham go całą mocą. Ja się nawet mogę rozebrać… Mariusz mówi do Roberta: może wyłącz, lecz Rob filmuje dalej. Wiksa pokazuje na migi chorobę umysłową. Natalia dostrzega ten gest, mówi: pani uważa, że jestem chora, że postradałam zmysły. Powiem pani tak: miłość wychodząca poza znany wszystkim ludziom schemat, może budzić lęk, obawę, śmiech, lecz prawdziwa miłość wykracza daleko dalej poza te wasze poranne: kocham cię żabko. Prawdziwa miłość ma pręgi. Prawdziwa miłość krwawi. Prawdziwa miłość sprawia ból, ale też rozkosz nie do opisania. Proszę mnie uderzyć, panie Mariuszu. Mariusz wysyła delikatny uśmiech, mówi: nie zrobię tego, moja wrażliwość nie pozwoli mi na to. Natalia podchodzi do mężczyzny zdecydowanie, szybko. Mówi: uderz mnie sukinsynu. Oczy Mariusza są teraz orbitami planet. Wiksa w śmiech. W końcu Natalia sprzedaje mężczyźnie soczystego liścia. Ten odruchowo wstaje. No, uderz, syczy dziewczyna. Mariusz mówi: proszę usiąść, proszę się uspokoić, proszę usiąść. Natalia odchodzi i pada na fotel. Zaczyna płakać. Jej łzy lecą, muszą ważyć wiele, muszą być z ołowiu. Mówi poprzez wodę i śluz: ja dla Jezusa zrobię wszystko, rozumiesz, podły draniu, rozumiesz? Ja mogę, tak jak on, zawisnąć na krzyżu, ale jestem niegodna, brudna, zła, rozumiesz, rozumiesz, kurwa, rozumiesz? Mariusz daje znak głową, ale Roberto wciąż kręci. Ale beka, mówi Wiksa a Natalia zalewa się morzem łez. Jej twarz to śliskość, krzywizna ust, bezład włosów. Przestań kręcić, krzyczy Mario, Mario tracący kontrolę, a Rob jakby słuch stracił. Sorry, ja spierdalam, mówi Danka, po czym znika z planu.

Do salonu wchodzi Wiktor: i co, zorientowaliście się już w sytuacji kto tu wariatem a kto twardo stąpającym? Hę? Mariusz mówi: w czym tak naprawdę tkwi problem, panie Wiktorze? Wiktor zanosi się szczerym śmiechem. Problemem jest moja siostra, mówi, tak, to prawda, że zabraniam jej chodzić do kościoła, ale wie pan dlaczego? Podobno któregoś razu w niedzielę, gdy kościół pękał w szwach, przy podniesieniu rozebrała się do naga i dokonała aktu autoagresji. I to przy dzieciach, bo to była msza dla dzieci, o jedenastej bodajże. A z tym spaleniem mieszkania to też prawda, miałem dość, wie pan, mieszkać z taką osobą to sprawa ultra wyczerpująca. Tak, był taki epizod, że podpaliłem, ale zaraz pożar ugasiłem. Także tak… Natalia wyje niczym wilk do łysego. A z tą rewolucją transhumanistyczną, to pan tak na serio?, pyta Mariusz. Wiktor mierzy go okiem bacznie. Tak, mówi, to było bardzo na serio.

Idą Królewską i głośno rozprawiają. Dana jest wniebowzięta, to było zajebiste doświadczenie, Mariusz, mówi, co prawda na koniec wymiękłam, ale co to był za czad! A jak tam nasz strim, pyta Mariusz Roberta. W szczytowym momencie mieliśmy trzystu widzów, to nieźle jak na pierwszy raz. A i doszły dwa donejty. Jeden to dwa złote, a drugi, uwaga, dwieście. Na czacie to głównie obrażali panią Natalię, ale w sumie nie dziwię się… Mariusz popada w zadumę. Co jest, Mario, pyta Wiksa. Mam moralniaka, mówi Mariusz, nie potrzebnie to kręciliśmy. Gościu, mówi Rob, przecież z tego może być ładny pieniądz, ty nie bazuj na tym co dają ci twoi niby klienci, bo przecież gówno dają, teraz głównym źródłem zarobkowania będą twoi/nasi widzowie wpłacający kasę.

Skręcają w Stanisława Konarskiego, potem w Juliusza Lea. Park Krakowski wita ich nieczynną fontanną. Siadają na ławce i dumają. Czy to jest teraz nasza świątynia dumania?, pyta Danka. Żal mi tej Natalii, mówi Mario. Chora dziewczyna, moim zdaniem powinna być zamknięta w Kobierzynie, mówi Roberto. A ten cały Wiktor to też ładny odklejeniec, mówi Danka, jakiś rewolucjonista, zresztą nie powiem, gość zaciekawił mnie tym transhumanizmem. Mariusz zapala papierosa. Wiecie co, to jest właśnie jeden z tych momentów, w których mam ochotę powiedzieć, dość. Jesteś głupi Mariusz, ja bym na twoim miejscu kuł żelazo póki gorące, mówi Rob. Pierwszy strim i taka widownia? Doceń to Mariusz. Mariusz wypuszcza chmurę dymu. Wiksa mówi: a gdybyśmy tak stworzyli spółkę? My, nasza trójka? Co wy na to, panowie? Ja jestem za, mówi Roberto, ciekawi mnie, co powie Mario, mówi Roberto. Mariusz ma w ustach pojara, wyciąga, pstryka, wypluwa ślinę. Dobra, mówi, jeśli dochody będą spore, będziemy dzielić się hajsem po równo. Danka wypala: no to, kurwa, do roboty panowie, strimować trzeba, kogo masz tam w kalendarzu, Mario? Nikogo, mówi ten. Trzeba czekać na telefon. W tym samym momencie dzwoni melodyjka smartfona. Mariusz odbiera: halo? Tak, to ja. Tak. Dobrze. W porządku. A i jeszcze ważna informacja: interwencję będziemy rejestrować telefonem, tak dla naszego bezpieczeństwa, dobrze?

Rozdział 7

Po północy miasto cichnie. Na drzewach dyndają zerwane sznury a z nieba leci żałobne konfetti. Nocny pielgrzym wędruje po zakamarkach krajobrazu. Bulwary, jakże piękne o pierwszej, Planty, jakże tajemnicze o drugiej. Kaptur pielgrzyma jest głęboki; czy pokutą można nazwać wystawianie ciała na działanie mrozu? Markowie nocnych przygód lądujący w piwnicznych okolicznościach. Są bowiem piwniczki nowym artyzmem odmalowane; współtworzone przez ludzi kultury, przyciągają turystów, którzy w podziemiach miasta mogą posłuchać sobie utworu muzycznego o proweniencji czysto poetyckiej. Są również piwniczki zgoła gołe, o innych ofertach i klienteli. Mariuszowy pielgrzym bez kondoma, pokonuje kałuże lutowej, zdzirskiej, purpurowej krwi, mając przed sobą jeszcze wiele przecznic i uliczek o ostrych zakrętach. Ma w głowie obraz i podobieństwo innych takich nocy, deja vu, francuski język niczym kwiaty łąki na tle burej, jakże chujowej polszczyzny, zapala i pali na tle jakże mrocznych kamienic, które w nocy są jeszcze bardziej. Mija panie lekkich, dudnią bity ciężkich, czuje powiew trunków, kiedy młodzi turlają się w radosnym tańcu burzenia struktur. Objęcia par, czar miłości, pocałunki parzą, kiedy dłoń w czarnej, skórzanej rękawiczce trzyma zimny podbródek dziewczęcy. Tam za rogiem męska gra: jeden wypłaca, drugi żga, pielgrzym odwraca się na pięcie i nura w inną. Głupota to lekce sobie ważenie alternatyw. Grupki angielskich mężczyzn jak miny przeciwpiechotne: wdepniesz-wybuchniesz-przesadzisz-przeprosisz. Mariusz unika agresji, jest znawcą męskiej duszy, potrafi docenić samca bez alfy. Ile jeszcze kroków musi zrobić mężczyzna, by zdjąć kurtkę, czapkę, rękawiczki, by uciąć sobie z jedną. Nie mam prądu w telefonie, słyszy jakiś głos, który cichnie za plecami. Ja nie mam prądu w ciele, myśli Mario, i chwyta za telefon. Halo, Robert? Sorry, że o tej porze, ale nie wiesz, czy Wera ma dzisiaj dyżur? Ma? A to świetnie, akurat do niej idę. A nic, tak się bujam bez celu po mieście, powiem ci, że nie uśmiecha mi się spędzać kolejnej nocki u tej wariatki. No o Wiksie mówię. Chłopie, ona w ogóle nie śpi, ja nie wiem czy dobrze zrobiliśmy, żeśmy ją do spółki wciągnęli. No mówię ci, masakra z nią, non-stop białe białe białe, aż do znudzenia. Aż się dziwię, że ona żadnych schiz po tym, no normalnie żelazne zdrowie ma ta dziewucha, ale dobra, nie przeszkadzam, sorry, że cię obudziłem, no nara, cześć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 38.63