Rozdział 1
Dziewczyna w mundurze
(Urszula)
Tego wrześniowego dnia słońce wschodziło powoli i leniwie na nieboskłon.
Kiedy tylko z niemałym trudem otworzyłam swoje zaspane jeszcze oczy, obróciłam się na drugi bok, aby dowiedzieć się, która jest godzina.
— O kurczę. Już szósta. No nic, trzeba wstawać.‒ powiedziałam sama do siebie, kiedy zobaczyłam, iż zegar faktycznie wybija szóstą.
Zwlekłam się więc powoli na bok łóżka, stawiając stopy na zimnej, twardej podłodze. Przeciągnęłam się jeszcze w pozycji półleżącej po czym wstałam. Rozejrzałam się po pokoju.
Było to pomieszczenie o wielkości niecałych trzynastu metrów kwadratowych. Ściany miały odcień delikatnego błękitu. Na lewo od drzwi znajdowało się duże łóżko z białą ramą i białą pościelą w róże. Kilkanaście kroków dalej znajdował się nie za duży regał na książki, również biały oraz dość duża szafa w tym samym kolorze.
Szafa znajdowała się też obok jedynego okna w pomieszczeniu. Na oknie wisiała biała firanka przyozdobiona na górze i na dole różowo-fioletową falbanką.
Na prawo od okna znajdowała się toaletka, która służyła mi również za biurko, oczywiście biała. Nad toaletką wisiało lustro z białą ramą, która miała wbudowane lampeczki. Obok toaletki stało krzesło, które miało jasne drewniane nogi i dość jasne, szare obicie.
Następnie dosłownie pół kroku dalej, tuż na wprost łóżka znajdował się wiszący telewizor a nad nim kilka wiszących półek. Na suficie zaś znajdowała się elegancka lampa z okrągłym, białym kloszem, z którego zwisały kryształki.
Był piątek, 23 września. Skoro była godzina szósta rano to oznaczało to ni mniej ni więcej niż tyle, że mam godzinę czterdzieści pięć minut na ubranie się, uczesanie, zjedzenie śniadania i dotarcie do szkoły.
Sama szkoła znajdowała się trzydzieści minut na piechotę od domu. Skoro więc na samo dojście miałam aż tyle czastu to na całą resztę zostawała mi godzina i piętnaście minut.
Czym prędzej zasiadłam więc do toaletki i zaczęłam rozczesywać włosy. Nie było to proste zadanie, bowiem moje włosy sięgały aż do połowy pleców. Szybko jednak zaczesałam swoje blond pasma w porządnego kucyka.
Nałożyłam na twarz delikatny krem nawilżający, przy okazji przypatrując się swojej bardzo jasnej, niektórzy nawet mówili, że chorobliwie bladej, cerze. Przez kolejne kilkanaście sekund wlepiałam swoje ciemnobrązowe oczy w taflę lustra. W końcu jednak wstałam od toaletki.
Następnie podeszłam do szafy. Musiałam z niej przecież wyjąć swoje ubranie na dzień dzisiejszy. Doskonale wiedziałam, co będzie tym ubraniem.
Byłam na początku czwartej klasy liceum. Było to o tyle ważne, iż było to liceum o profilu wojskowym. Dzień mundurowy mieliśmy w związku z tym dwa razy w tygodniu; w poniedziałki i piątki. A z racji, że dziś był właśnie piątek to moim ubiorem na dzisiejszy dzień w szkole był właśnie mundur.
Na ów mundur składały się Bluza, koszulka, Spodnie, buty, beret, polar na chłodniejsze dni i cała reszta tego typu rzeczy. Oczywiście musiały być również oznaki kadeta jak flaga kraju, godło, emblemat szkoły i inne tego typu.
No i oczywiście był też plecak. Wielki, wypchany po brzegi książkami.
Założyłam więc to wszystko na siebie w ekspresowym tempie po czym zjadłam szybkie śniadanie i wyszłam z domu. Wybijała właśnie godzina wpół do siódmej. Miałam więc jeszcze nieco ponad godzinę na dojście do szkoły. Nie spieszyłam się, a i tak wyszło na to, że doszłam tam przed czasem.
Jakaż więc byłam zdziwiona, kiedy okazało się, że...Nikogo nie zastałam na miejscu!
— Eh? Gdzie wszystkich wywiało? Nikt ostatnio nie mówił o tym, że dziś lekcji nie będzie… — powiedziałam te słowa sama do siebie, kiedy próbowałam otworzyć drzwi do sali. Oczywiście moje starania poszły na marne, bo drzwi były zamknięte na 4 spusty… Taki stan rzeczy był dla mnie wręcz niepokojący. Nie wiedziałam, gdzie teraz szukać swojej klasy. Ani nikogo innego tak na dobrą sprawę, bo gdy rozejrzałam się dokładniej to zauważyłam, że dziś tak jakby cała szkoła od rana świeciła pustkami…
Myślałam chwilę intensywnie. Po chwili byłam w stanie przypomnieć sobie.
— Ach, tak! Pan Józef ostatnio mówił, że jeśli coś tam dobrze pójdzie to dziś będziemy mieć jakichś wyjątkowych gości… Wtedy jednak nie zdradził, co to będą za goście. Ale może w takim razie moja klasa czeka na tych wyjątkowych gości na placu przed szkołą albo w okolicach internatu?
Pan Józef Lis był wychowawcą naszej klasy. Był to mężczyzna w średnim jeszcze wieku. Miał metr sześćdziesiąt osiem wzrostu. Jego włosy były proste, krótkie i czarne. Cerę miał jasną zaś oczy miały odcień ciemnobrązowy.
Zawsze był ubrany w elegancką marynarkę. Bardzo lubiłam naszego wychowawcę, był bardzo „spoko”.
Skoro więc już pomyślałam o tym, że moja klasa jest przed budynkiem to tam właśnie wyszłam. Włóczyłam się dłuższą chwilę po terenie szkoły, aż w końcu przy budynku internatu usłyszałam jakieś rozmowy. Skierowałam się więc tam i...Bingo! Znalazłam w końcu całą swoją klasę.
Stali tam w towarzystwie Pana Józefa...Ale byli tam obecni również Kapitan Maksymilian Krawiec, Pan Bogusław Bukowski, Pan Olaf Piątek i Pani Izabella Czajkowska.
Kapitan Krawiec był zawodowym wojskowym w stanie spoczynku, dodatkowo miał tytuł Magistra więc z racji, że trafiła się klasa wojskowa to uczył nas przedmiotu o nazwie „Edukacja Wojskowa”.
Był to jasnoskóry mężczyzna mierzący metr osiemdziesiąt trzy wzrostu. Miał bardzo krótko ostrzyżone, proste, czarne włosy oraz przenikliwe brązowe oczy.
Ubrany był oczywiście w stosowny mundur wojskowy. Nie był jednak jakiś strasznie zmanierowany ani nic z tych rzeczy. Jak na wojskowego miał dość luźne, ludzkie podejście do uczniów, za co bardzo go ceniłam.
Pan Bukowski był dyrektorem naszej szkoły.
Również mierzył sobie metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, miał jasną cerę, proste czarne włosy, oraz brązowe oczy, choć nieco jaśniejsze, jak Kapitan Krawiec.
On z kolei był ubrany w bardzo elegancką marynarkę. Był również bardzo „równym gościem”.
Pan Olaf Piątek był naszym nauczycielem francuskiego. Był to niewysoki mężczyzna, mierzył metr siedemdziesiąt. Również miał jasną cerę; tym, co go wyróżniało były włosy, proste i czarne, ale dość długie jak na mężczyznę. Miał też niebieskie oczy. On również ubrał się dziś w marynarkę. Lubiłam jego przedmiot więc siłą rzeczy jego też.
Pani Izabella miała metr sześćdziesiąt wzrostu, jasną karnację; sięgające do ramion lekko kręcone, jasnobrązowe włosy i ciemnobrązowe oczy.
Tego dnia miała na sobie stylowe, jasne, skromne i bardzo eleganckie ubrania.
Pełniła zaś w naszej szkole dwie role. Po pierwsze była wychowawcą świetlicy szkolnej, po drugie zaś koordynatorką ds. szkoleń wojskowych. Jeżeli moja klasa jechała na poligon to pod opieką Kapitana Krawca, jak i Pani Czajkowskiej. Ja często w świetlicy siedziałam i lubiłam z panią Izą pogadać.
Po dłuższej chwili zorientowałam się, że na terenie szkoły znajduje się dużo więcej osób. Pewnie były to osoby związane z władzami samorządowymi, choć pewności nie miałam.
Oznaczało to więc, że mieliśmy gościć dziś kogoś niezwykle ważnego…
Po chwili rzuciłam okiem na resztę mojej klasy. Było w niej o dziwo mniej więcej po równo dziewcząt, jak i chłopców, piętnastu na piętnastu. Wszyscy byli ubrani w mundury.
(Generał Joyce)
Jechaliśmy z Panią Ambasador i Szeregowym na spotkanie z dzieciakami ze szkoły średniej z klasy wojskowej. Miało to być pierwsze nasze spotkanie w ramach współpracy, którą żeśmy nawiązali. Mieliśmy urządzać dzieciakom szkolenia i poligony.
To znaczy ja miałem urządzać, bo podejrzewałem, że szeregowy nawet palcem nie kiwnie, żeby się zająć tym, co trzeba. Lata temu obiecałem sobie, że z pewnych prywatnych powodów już nigdy więcej nie wyjadę z kraju, jednak teraz nie dość, że miałem nosić zaszczytny dla mnie tytuł Attaché wojskowego to jeszcze prosiła mnie bezpośrednio sama pani Ambasador. Nie mogłem więc odmówić.
Żałowałem jedynie tego, że towarzyszyć mi będzie szeregowy i to jeszcze z sił rezerwowych, ponieważ moimi zastępcami powinni zostać oficerowie sił zbrojnych w stopniu o jeden szczebel niższym, ale żaden się nie zgłosił toteż Pani Ambasador osobiście poprosiła szeregowego z rezerwy, który w sumie nie musiał być proszony, bo od razu, kiedy gruchnęła wiadomość o naszym wyjeździe sam zgłosił się dobrowolnie…
Ja pamiętałem go jeszcze z czasów sprzed jego przejścia do rezerwy, miałem wątpliwe szczęście być jego przełożonym. Jego obecność podczas tej misji nie wróżyła nic dobrego…
Rozdział 2
Wyjątkowi goście
(Urszula)
Czekaliśmy więc wszyscy przed budynkiem Internatu na zapowiedzianych jakiś czas temu gości...Choć na dobrą sprawę żadne z nas nie wiedziało, kim mają być Ci goście.
W końcu jednak ta niepewność chyba zniecierpliwiła moich kolegów bo nagle z tłumu dało się usłyszeć pytanie
— Panie Józefie, a kiedy przyjadą ci wyjątkowi goście, których pan już jakiś czas temu zapowiadał? I kim oni właściwie są?
— Ach, tak, droga młodzieży. Rzeczywiście powinniście już wiedzieć, co to za goście. Z jednej strony powinniście byli się dowiedzieć już jakiś czas temu...Ale nie chcieliśmy robić aż takiego zamieszania związanego z ich obecnością tutaj, żeby was nie przestraszyć.
Po tych słowach Pana Lisa wszyscy zaczęli słuchać uważniej. Jednak po chwili Pan Lis oddał głos dyrektorowi naszej szkoły, który powiedział
— Nasza szkoła nawiązała współpracę z Ambasadą Kanady w Polsce, w związku z czym nawiązaliśmy też współpracę z grupą stacjonujących tu wojskowych. Toteż dlatego od dziś przez najbliższe kilka tygodni będziemy gościć w naszym mieście a co za tym idzie również w naszej szkole Panią Ambasador Kanady w Polsce jak i dwóch wojskowych, z czego jeden z nich będzie ze stacjonującej niedaleko jednostki. Będą to Attaché obrony; jest to doświadczony wojskowy w randze generała oraz jeden z szeregowych żołnierzy rezerwy, który nie stacjonuje tutaj, a do tej wizyty zgłosił się dobrowolnie.
Cóż… Ten opis brzmiał bardzo ciekawie. Spodziewałam się więc, że skoro mowa o jakichś żołnierzach to pewnie przejdziemy też pod ich okiem jakieś szkolenie czy kolejny poligon w ramach tej całej współpracy. To wyjaśniało też obecność Pana Krawca, też przecież zawodowego wojskowego oraz Pani Izabelli.
Zastanawiała mnie tylko obecność Pana Olafa. Po chwili jednak uświadomiłam sobie, że skoro nasi goście pochodzą z Kanady to posługują się językami Angielskim i Francuskim. Pan Olaf miał więc widocznie podczas tej wizyty pełnić rolę tłumacza.
Dalej jednak nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie nasi wielce szanowni goście mieli się u nas pojawić. Jednak już kilkadziesiąt minut później nasze wątpliwości zostały rozwiane, gdyż pod szkołę podjechało auto.
Kompletnie nie wiedziałam, co to była za marka, ani model… Widziałam tylko, że było to auto bardzo eleganckie, a na masce powiewała flaga Kanady, toteż zgadywałam, że właśnie tym autem przyjechała tu ambasadorka tego kraju i ci żołnierze.
Nagle drzwi auta otworzyły się i z pojazdu wysiadły trzy osoby. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn w średnim wieku.
W pierwszej kolejności zwróciłam uwagę na kobietę. Była to oczywiście Jej Ekscelencja, Pani Ambasador Patricia Townsend.
Była ona kobietą o przeciętnym wzroście metra siedemdziesiąt osiem. Miała jasną cerę, falujące jasnobrązowe, włosy do ramion, ciemnozielone oczy. Miała również bardzo naturalny makijaż. Ubrana zaś była zgodnie z zasadami protokołu dyplomatycznego, czyli bardzo elegancko.
Zaraz za nią szło dwóch mężczyzn, zapewne rzeczonych żołnierzy. Oczywiście nie znałam ich nazwisk.
Pierwszy z nich był to jasnoskóry mężczyzna o wzroście metra siedemdziesiąt osiem. Miał proste, bardzo krótko ostrzyżone, brązowe, choć już mocno podsiwiałe włosy oraz ciemnobrązowe oczy. Na moje oko był w okolicach siedemdziesiątki, choć mogłam się mylić
Był oczywiście ubrany w mundur wojskowy odpowiadający, o ile dobrze pamiętałam, stopniowi generała. To musiał być więc rzeczony attaché wojskowy.
Drugi z mężczyzn, chyba młodszy; dałabym mu najwyżej czterdzieści lub pięćdziesiąt lat, był również jasnoskóry, miał na oko metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, krótkie; proste, jasnobrązowe włosy. Miał również delikatny, prawie że niewidoczny gołym okiem, zarost. Jego oczy miały barwę intensywnie ciemnozieloną.
On również był ubrany w mundur wojskowy, jednak odpowiadający szeregowemu.
Liczyłam na to, że zaraz zostaną nam przedstawieni. Jednak wymienianie wszelkich ceremonialnych uprzejmości między Panią Ambasador, naszym samorządem i dyrekcją szkoły trochę trwało. My, uczniowie, zaś staliśmy cały ten czas z boku.
W końcu jednak, po minutach które w mojej percepcji ciągnęły się w nieskończoność, Kapitan Krawiec zawołał nas do siebie. Po chwili nastąpiło oficjalne przedstawienie sobie obu stron, które również ciągnęło się przez jakiś czas, gdyż było obwarowane całym długim protokołem. Najpierw kapitan Krawiec przedstawił się, jak sądziłam generałowi, potem kapitanowi Krawcowi z kolei przedstawił się szeregowy. Uznałam ten cały ceremoniał za bardzo długi, nudny i zawiły, jednak wiedziałam iż z dyplomatycznego punktu widzenia był on bardzo ważny, toteż robiłam dobrą minę do złej gry…
Potem wreszcie to myśmy jako klasa przedstawili się generałowi, potem szeregowemu, który to niemal równocześnie przedstawił się nam.
W efekcie tegoż przedstawienia nas sobie wzajemnie dowiedziałam się, iż wielce szanowny Pan Generał nazywa się Brandon Joyce, zaś ten tajemniczy szeregowy rezerwy, który nie stacjonuje w Polsce zaś do tej wizyty zgłosił się dobrowolnie, nazywał się Percival Sinclair.
Żadne z tych dwóch nazwisk nic mi nie mówiło. Miałam jednak nadzieję, że przez te kilka wspólnych tygodni poznam ich nieco lepiej. Okazało się bowiem, że o ile Pani Ambasador w celach dyplomatycznych będzie przez kilka najbliższych tygodni spędzać czas bardziej w placówkach związanych z naszym samorządem to panowie wojskowi będą spędzać czas z nami, uczniami.
Być może nawet udzielą nam kilku lekcji jednego ze swoich języków ojczystych… bądź obu z nich. My zaś w zamian mieliśmy ich poduczyć z języka Polskiego.
Zanim jednak co do czego to Pani Czajkowska przywołała mnie do siebie, podeszłam więc. Po chwili Pani Iza powiedziała do mnie
— Ula. Posłuchaj...Mam do Ciebie wielką, wielką prośbę, a w zasadzie to nawet misję i liczę na jej bezbłędne wykonanie.
— Tak jest, proszę Pani. O co dokładnie chodzi? — spojrzałam na kobietę zaciekawiona. Ona po chwili powiedziała
— Chciałabym Cię oddelegować do tego, abyś pokazała naszym gościom miasto i okolice. W końcu skoro mają się tu zatrzymać na kilka tygodni, a kto wie czy nie na dłużej to wypada, aby poznali to miejsce.
Przytaknęłam. Była to bardzo odpowiedzialna misja, więc miałam nadzieję, że wykonam ją naprawdę bezbłędnie. Był tylko jeden problem...Nie bardzo wiedziałam, jak się do owej „misji” zabrać. Za to Pani Iza, jak się po chwili okazało, wiedziała doskonale.
Kobieta po chwili podała mi karteczkę, na której było zapisanych co najmniej kilkanaście punktów na mapie miasta, które miałam odwiedzić razem z naszymi gośćmi. Tutaj jednak nastąpił pierwszy z, jak podejrzewałam, wielu problemów w naszych wspólnych relacjach. A mianowicie, szanowny Pan Generał nigdzie się nie wybierał… Za to drugi z nich, szeregowy wykazywał większą chęć na wycieczkę.
(Generał Joyce)
Patrzyłem na te dzieciaki, które mieliśmy uczyć, patrząc na ich twarze sam cofnąłem się do swoich młodych lat. Wychowywałem się na wsi. Moja rodzina nie była bardzo bogata, nasz dom był bardzo skromny.
Jako dziecko nie spędzałem czasu tak beztrosko jak moi rówieśnicy z większych miast. Mój ojciec prowadził malutki sklepik, matka zajmowała się naszym maleńkim, odziedziczonym po jej rodzicach gospodarstwem. Naszym dobytkiem była w sumie jedna krowa.
Moje młode lata można więc było określić jako trudne. W pewnym momencie nasza sytuacja materialna była tak zła, że zaciągnęliśmy ogromny kredyt na spłatę wszystkich długów. Jednak termin jego spłaty zaczął zbliżać się nieubłaganie, został zaledwie miesiąc a nam brakowało sporej sumy, aby spłacić całość kredytu.
Jako młody chłopiec podejmowałem się więc różnych prac na naszej wsi, aby tę sumę uzbierać. Kiedy podrosłem postanowiłem zgłosić się do armii, aby służyć swojemu krajowi. Kapitan, ani zresztą nikt inny, nie przyjął mnie tam zbyt przyjaźnie.
Ja jednak postanowiłem zacisnąć zęby i zdobyć najwyższy możliwy stopień wojskowy, aby pokazać im wszystkim, na co mnie stać.
(Urszula)
Oczywiście w niektóre z tych miejsc najprędzej dostalibyśmy się samochodem. Toteż Pani Iza zaproponowała nam podwózkę...Ale zabawianie naszego gościa rozmową było już moją rolą.
W pierwszej kolejności Pani Czajkowska zawiozła naszą dwójkę do miejscowości oddalonej o pół godziny drogi, w której znajdowała się baza lotnictwa transportowego.
Wysiedliśmy z auta i…w zasadzie w tej samej chwili zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Kręciliśmy się więc w okolicach owej bazy, na początku w milczeniu. W końcu to ja odważyłam się zagadnąć swojego towarzysza
— A Pan to w zasadzie od jak dawna jest żołnierzem rezerwy? Długo?
Zdziwiłam się bardzo, kiedy starszy mężczyzna odpowiedział mi… w moim języku, co prawda była to polszczyzna z lekka łamana obcym akcentem...Ale była.
— Od dosyć dawna, dokładniej od 1991 roku, jak się nie mylę… W mojej ojczyźnie nie ma czegoś takiego jak obowiązkowa służba wojskowa, do wojska zgłosiłem się sam, w wieku 18 lat...Rok tam wytrzymałem.
Zastanawiałam się, skąd wojskowy zna nasz język, jednak postanowiłam na razie nie pytać go o to, pozwoliłam jednak sobie skwitować jego długi staż jako żołnierz w rezerwie słowami
— Cóż...To i tak nieźle.
— A z twojej klasy kto po szkole planuje iść do wojska? — spytał zaciekawiony wojskowy. Ja odpowiedziałam nieco niepewnie
— Z tego, co wiem, to kilkanaście osób.
— A zawodowo, czy na ochotnika? — dopytywał mnie nowy znajomy.
— Część na pewno zawodowo a część na ochotnika, czyli pewnie trafią do odpowiednika dawnego NSR, które obecnie funkcjonuje jakoś tam inaczej, choć sama dokładnie nie wiem, jak… — odparłam.
— Przepraszam...Do czego? — spytał mocno skonfundowany mężczyzna.
— Ach, Narodowe Siły Rezerwowe...Chociaż w polskim żargonie wojskowym funkcjonują też inne nazwy, nieco mniej zgrabne że tak to ładnie nazwę. — odpowiedziałam rozbawiona.
— Jakie na przykład? — dopytał zaciekawiony znowu.
— Chociażby niektórzy rozwijają skrót NSR jako „Nędza, Stypa, Rozpacz”. — powiedziałam krótko.
—Ach...To raczej nie budzi bardzo pozytywnych skojarzeń… Przynajmniej u mnie. — szeregowy przewrócił oczami.
— No nie budzi. I w sumie...Nie zdziwię się, jeśli ci, którzy pójdą do wojska na ochotnika większość służby to w ancelu przesiedzą.
— Ehm..W czym?
— Och, przepraszam, w żargonie wojskowym w naszym kraju tak się mówi na areszt wojskowy… a Pan miał kiedyś styczność z taką karą?
— To trzeba było tak od razu. Co prawda do typowego zakładu karnego mnie nie zamykali...Ale w koszarach na całe dnie już tak.
— Często?
— Eh...No czasami.
Przysłuchiwałam się słowom swojego rozmówcy ze szczerym zaciekawieniem. Po chwili znowu odważyłam się zadać pytanie
— A… Tak zawodowo to czym się pan zajmuje? Tak na co dzień w sensie…
— Jak Ci powiem, to pewnie i tak nie uwierzysz… — stwierdził mój rozmówca, jakby nieco...rozbawiony?
— Jejku, proszę. Niech pan powie.‒ powiedziałam to z tak wielkim entuzjazmem w głosie, że mężczyzna ugiął się w końcu i powiedział
— Tak na co dzień to jestem leśniczym…
— Cóż...To jest chyba dość ciekawe połączenie, co?
Przytaknął. Ja nabrałam jakby nieco więcej pewności i znowu zapytałam
— A często Pan wyjeżdża w sprawach związanych z wojskiem jako żołnierz rezerwy?
— Nie. Rzadko raczej.
— A prywatnie? Często pan wyjeżdża na jakieś zagraniczne wojaże?
— Prywatnie trochę częściej.‒ odpowiedział mi znowu, wzruszając ramionami. Ja jednak nie ustawałam w pytaniach, dlatego też zapytałam
— A u nas w kraju jest pan pierwszy raz?
— Nie… Za młodu się tu trochę bywało. I później zresztą też. Lubię wracać do waszego kraju.
Cóż… W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że nasz gość jest wyjątkowo małomówny. Po chwili jednak to właśnie mężczyzna, z własnej woli, zadał mi pytanie
— A Panienka to dobrowolnie klasę wojskową wybrała?
— Tak, w sumie to tak. Janczarką, bo w polskim żargonie wojskowym uczniów liceów wojskowych określa się właśnie janczarami, zostałam dobrowolnie. A co? Takie to dziwne? — zagadnęłam znowu towarzysza rozmowy, zdziwiona pytaniem.
— Szczerze? Trochę.‒ mężczyzna wzruszył tylko ramionami z lekka beznamiętnie. Ja jednak po usłyszeniu tych słów zaciekawiłam się trochę i zaczęłam drążyć temat
— Dlaczego niby?
— Wiesz, co? Jakoś jak na ciebie patrzę to nie widzę w tobie za dużo cech typowo kojarzonych z wojskiem…
Zastanawiałam się, co mój rozmówca miał przez to na myśli. Nie miałam jednak dużo czasu na namysł, bowiem już po chwili on powiedział do mnie
— A macie wy tu może coś ciekawszego niż te obiekty wojskowe? Rozerwałbym się…
Te słowa wywołały we mnie jeszcze większe zdziwienie niż każde poprzednie… Po chwili zapytałam nieco niepewnie
— Co by Pan chciał zrobić? Rozerwać się?
— No, tak. Tak właśnie powiedziałem… Czy coś w tym dziwnego?
— Szczerze? Tak. Wojskowi, nawet nie to że zawodowi tylko wojskowi w ogóle….Raczej nie kojarzą mi się z osobami, dla których rozrywka to coś ważnego… Poza tym żadne miejsce, w którym można by się rozerwać nie znajduje się w moim planie zwiedzania…
Mężczyzna zaśmiał się tylko aby po chwili powiedzieć
— No fajnie...Ale ja nie biorę pod uwagę żadnych „planów”, oficjalności ani pompatyczności, bo ich nie lubię. Za to o wiele bardziej lubię spontaniczność.
Coś mi się zdawało, że mój obecny towarzysz podróży zdziwi mnie jeszcze nie raz i nie dwa… Wojskowy, który lubił spontaniczność...No kto to widział? Z jednej strony więc byłam dość mocno skonfundowana, z drugiej zaś może nawet trochę… zadowolona?
Po chwili namysłu nad tym, gdzie mogę zabrać szanownego gościa zaproponowałam więc
— No dobra...Jest w naszym mieście parę miejsc, gdzie mógłby się Pan rozerwać…
— Ale zgaduję, że widok faceta w mundurze wojskowym i to jeszcze „obcym” raczej nie będzie mile widziany, co?
— Cóż...nie tyle może „niemile widziany” co trochę pewnie szokujący…
— No to w takim razie najpierw musimy wrócić do waszej szkoły. Zostawiłem tam rzeczy a przecież muszę się w coś przebrać, nie?
Przytaknęłam tylko. Problem był jeden. Pani Izy nie mogłam przecież poinformować, że wracamy, a tym bardziej że idziemy się rozerwać, bo tego w jej planie nie było...Nie mieliśmy więc auta, zostawała nam więc tylko droga powrotna piechotką.
Problem był w tym, że z naszego aktualnego miejsca pobytu do mojej szkoły droga powrotna na piechotę będzie trwać nieco ponad pięć godzin. Oczywiście przedstawiłam wszystkie „za i przeciw” swojemu towarzyszowi podróży. On jednak skwitował to krótko
— No to na co jeszcze czekamy? Idziemy, bo jak się będziemy tak guzdrać to przed zmrokiem nie zdążymy!
Nie miałam więc wyjścia. Ruszyliśmy spod bazy lotnictwa z powrotem do naszego miasta, a konkretnie do naszej szkoły. Wybijała właśnie godzina dziesiąta.
Oznaczało to, że przede mną i przed moim nowym „znajomym” było nieco ponad pięć godzin marszu we dwójkę. Miałam nadzieję, że umilimy sobie ten czas chociaż jakąś krótką, niezobowiązującą pogawędką. No i na szczęście nie myliłam się, bo już po kilku krokach mój towarzysz z uprzejmym uśmiechem zagadał mnie
— Właściwie to my się znamy już kilka dobrych godzin, wy nasze imiona poznaliście, ale wy sami zostaliście nam przedstawieni jako klasa, że tak powiem ogół...Toteż dalej nie wiem, jak Panienka właściwie ma na imię…
— Jestem Urszula...Ale generalnie nie mam nic przeciwko mówieniu do mnie po prostu Ula.
— O...Czy więc ja również mogę się w taki sposób do ciebie zwracać? — zapytał mnie mężczyzna. Skinęłam przyjaźnie głową. Po chwili dżentelmen znów odezwał się do mnie mówiąc
— Wiesz, co? W zasadzie to ty też nie musisz się do mnie zwracać na „Pan”…Mów mi po prostu na „Ty”.
Po raz kolejny w tym dniu na mojej twarzy malowało się wielkie zdziwienie po usłyszeniu słów, które wypowiadał do mnie towarzyszący mi wojskowy. Z niedowierzaniem zapytałam więc
— Serio?
— Serio, czemu nie?
— No...Dobra. Zgoda.
Było to co najmniej bardzo dziwne zachowanie, jak na wojskowego, takie spoufalanie się z dziewczyną, którą znał zaledwie parę godzin...Ale z drugiej strony było to miłe.
Kto wie, może nawet przez te kilka wspólnych tygodni uda mi się zyskać nowego, dość niespodziewanego, przyjaciela?
Kontynuowaliśmy więc naszą drogę powrotną do szkoły, dalej gawędząc. Po chwili znowu mężczyzna zagadnął mnie
— Całkiem ładna dziś pogoda, co nie?
— Hm? A… Tak, owszem. Nie najgorsza.‒ odpowiedziałam zdawkowo, bo pogoda rzeczywiście była całkiem do rzeczy.
Było dosyć ciepło, pewnie coś około osiemnastu stopni Celsjusza acz ręki nie dałabym sobie za to uciąć; świeciło piękne słońce, na niebie nie było ani jednej chmurki. Trawa w niektórych miejscach i co niektóre liście na drzewach były jeszcze zielone, reszta zaś układała się z wolna w piękny, złoty dywanik okalający świat wokoło, wiał lekki, ciepły, przyjemny wiatr. Była to chyba najpiękniejsza odsłona tej pory roku u nas w kraju, po prostu złota, polska jesień.
Po chwili jednak zapytałam z nieco większym zaintrygowaniem
— A w Twojej ojczyźnie o tej porze roku to jaka jest pogoda?
— Podobnie, może nieznacznie cieplej ale to też zależy od części kraju, do której się wybierasz, na północy zawsze zimniej jest.
Przytaknęłam tylko żywo. Szliśmy dalej równym rytmem kilka kilometrów, nagle jednak mój towarzysz zatrzymał się, pochylił nad czymś i rzekł, jakby sam do siebie
— O, jakie mamy szczęście.
— My? Szczęście? Czemu niby?
— Znaleźliśmy Chabra bławatka. Te kwiaty kwitną tutaj z tego co wiem tylko od lipca do sierpnia...My mamy wrzesień. A chabry symbolizują podobno wierność i dobroć.
Zdziwiło mnie to, że mój nowy znajomy aż tyle wie o roślinach, znaczy nie tyle o roślinach w ogóle bo wiadomo, leśniczy...Ale że aż tyle o roślinach w obcym kraju…
Przez jeszcze jakiś kawałek drogi napotykaliśmy się na różne rośliny, o których ja nie wiedziałam nic, za to on co i raz zaskakiwał mnie wiedzą. Po chwili mój kompan zapytał mnie zaciekawiony
— A powiedz mi...Dobrze słyszałem, że tutaj niedaleko jakieś jezioro jest?
— A tak, jest, jest. Bardzo popularne zarówno wśród miejscowych jak i turystów.‒ odpowiedziałam, nie przerywając marszu, po chwili dodałam — Ale aktualnie nie ma warunków na kąpiel, raczej późną wiosną albo latem jak się cieplej zrobi…
— A byłabyś chętna?
Ja natychmiast po usłyszeniu tychże słów zaczęłam przecząco potrząsać głową i odrzekłam
— Nie, nie… Ja dziękuje. Takie rozrywki to nie dla mnie raczej…
Mężczyzna zdziwił się bardzo, widząc moją minę. Po chwili spytał
— Dlaczego? Skoro woda w jeziorze latem jest ciepła i nadaje się do pływania to czemu w nim nie pływasz?
Ja o dziwo nie wahałam się ani chwili, mimo tego iż rozmawiałam z mężczyzną, którego poznałam zaledwie kilka godzin wcześniej. Od razu powiedziałam do swojego rozmówcy
— Ja...Nie chcę w nim pływać, bo...Nie umiem. W sensie… umiem pływać na basenie, ale nie na takiej otwartej wodzie, to wzbudza we mnie lekki strach…
Mój nowy przyjaciel spojrzał na mnie z jakimś zaciekawieniem, ale jednocześnie… taką jakąś wyrozumiałością w oczach… Po chwili przyjaciel powiedział do mnie
— Eh, rozumiem, że się boisz. Ale wiesz, co? Myślę, że nie masz powodów, pływanie na otwartej wodzie nie jest takie trudne. Jeśli chcesz to Cię nauczę.
— Serio?
Przytaknął tylko. Zgodziłam się, choć ta cała nauka miała nastąpić nie od razu, lecz właśnie kiedy nadejdą cieplejsze dni. Szliśmy dalej, choć podróż trwała tak długo to nam się jakoś wcale nie dłużyła.
Udało nam się znaleźć wspólny język. W końcu udało nam się dojść pod budynek szkoły. Po chwili, cała jeszcze zdyszana z racji przebytego dystansu, zapytałam nowego znajomego
— No dobra… A myślisz, że uda nam się wejść tam niezauważenie?
Mój kompan przewrócił tylko niechętnie oczami i odparł
— A, nie ma szans. Znaczy twoi nauczyciele pewnie na nasz powrót nie zwrócą aż tak wielkiej uwagi, ale Generał Joyce pewnie zauważy… I pewnie nie omieszka mnie za to zrugać. I raczej tylko mnie, bo Ciebie to raczej nie skrzyczy...Jeszcze.
— Aż taka z niego brzytwa? — spytałam zaciekawiona, jednak mój nowy, niespodziewany przyjaciel spojrzał na mnie skonsternowanym wzrokiem toteż ponownie musiałam wytłumaczyć
— Brzytwa w polskim żargonie wojskowym to wymagający przełożony.
— Eh...Gdybyś nie mówiła szyframi to naprawdę było by prościej, ale w sumie masz rację, generał to naprawdę brzytwa…
— I w dodatku pewnie choinka, co? W sensie, że medalami obwieszony.
— Pffff...No a jak. Od stóp do głów. Ale lepiej przyspieszmy kroku, bo nas serio mocno skrzyczy. — stwierdził szeregowy. Po chwili ja wróciłam do poprzedniego wątku pojętego przez mężczyznę i spytałam
— A dlaczego uważasz, że mnie „Jeszcze” nie skrzyczy?
— Bo jeszcze cię dobrze nie zna...Mnie zna już aż zbyt dobrze…
— A...Czyli lepiej, żeby i mnie bliżej nie poznał?
— Pfff...Jeśli masz charakter podobny do mojego… A już widzę, że masz to wystrzegaj się tego, co by generał Joyce dowiedział się o tobie czegokolwiek więcej ponad to, co już wie...Bo jak dowie się więcej, to masz na mur beton, że będzie na ciebie krzyczał. Zresztą jak nawrzeszczy na mnie to sama się przekonasz.
No i tak też właśnie się stało. Szanowny Pan Generał zauważył to, żeśmy w końcu wrócili...Jednak nie wybuchła jakaś wielka kłótnia. Spojrzał tylko na drugiego mężczyznę, przewrócił oczami po czym wymamrotał tylko szeptem coś w stylu „co tak późno? Powinniście być tu wcześniej… Dla żołnierza punktualność to jedna z najważniejszych cech”.
Mój nowy znajomy jednak puścił te słowa mimo uszu, szczerze mówiąc nawet specjalnie się z tym nie krył. Panu Generałowi jakoś specjalnie się to nie spodobało...Coś wyczuwałam, że z racji na to iż były to dwa odmienne charaktery to mieliśmy w szkole niemalże tykającą bombę, która gotowa była w każdej chwili wybuchnąć. Jeszcze tego samego dnia zostaliśmy zaproszeni na luźną pogadankę z udziałem naszych gości...To znaczy to miała być nasza pierwsza lekcja z nimi, ale że już było po godzinach lekcyjnych to wyszło jak wyszło.
O dziwo jednak nie była to lekcja językowa a lekcja historii. Prowadzona...przez generała.
— Dobra, kadeci. Teraz porozmawiamy o D-Day, czyli o lądowaniu sił alianckich między innymi na plaży Omaha.
Ja i szeregowy przetarliśmy oczy i pokręciliśmy głowami ze znudzenia. Generał jednak mówił dalej
— To wyjątkowe wydarzenie w historii wojny.
W tym właśnie momencie na ekranie, który był za Generałem, pojawiło się zdjęcie plaży Normandzkiej z 1944 roku.
Generał powiedział
— Plaża Omaha była miejscem lądowania wojsk alianckich podczas D-Day.
Myśmy na te słowa tylko wywrócili oczami. Generał mówił dalej
— Siły alianckie składały się z żołnierzy z różnych armii. Po kolejnej naszej znudzonej reakcji generał zwrócił się do szeregowego
— Wiesz ty coś na ten temat, szeregowy?
— Pozwolę sobie odpowiedzieć na to pytanie, Panie Generale. Siły Alianckie składały się z żołnierzy z armii takich jak armia USA, armia Wielkiej Brytanii, armia Polski i innych.
— Takich bystrzaków, jak ty, szeregowy, możemy potrzebować na polu walki. Mam nadzieję, że w razie potrzeby będziesz też tak bystry na polu walki, w strzelaniu do nieprzyjaciela. — mówiąc te słowa generał uśmiechnął się w sposób bardzo ironiczny.
— Panie Generale, ja również sądzę, że jest pan naprawdę mądrym człowiekiem! — Szeregowy mówił to z ledwo wyczuwalną, ale jednak konkretną ironią, jakby to miał być przytyk do generała. Nieco zuchwale podniosłam rękę, kiedy oboje to zauważyli to powiedziałam
— Czy może powinniśmy wrócić do lekcji, Panie Generale? Czas przecież leci. — powiedziałam to z nieco zuchwałą ironią, to miał być przytyk do generała, który nie umie zbytnio docenić Umiejętności Szeregowego.
— Oczywiście, wracając do D-Day… Tak więc wracając do D-Day, to musielibyśmy powiedzieć, że było ono bardzo ważnym wydarzeniem. Dzięki niemu, aliantom udało się otworzyć drogę na kontynent europejski, co ostatecznie doprowadziło do wygrania II wojny światowej. Lądowanie na plaży Omaha było niewątpliwie kluczowym wydarzeniem w D-Day. Była to bardzo ważna operacja wojskowa, która nie tylko umożliwiła aliantom wejście na kontynent europejski, ale też umożliwiła im dalsze natarcie przez Francję, aż do berlińskich bram. Szeregowy znowu przewrócił oczami. Generał po chwili spytał, chyba już porządnie zdenerwowany
— Czy szanowny szeregowy ma coś do dodania?
— Nie… Absolutnie nic, Panie Generale… — stwierdził szeregowy, jednak z dość znaczącą miną. Generał kontynuował więc swoją pogadankę, która trwała jeszcze prawie dwie godziny. W trakcie tych dwóch godzin generał i szeregowy jeszcze wielokrotnie darli koty… I podejrzewałam, że teraz właśnie tak będzie wyglądać praktycznie każdy dzień w tej szkole. To nie była wybitnie pocieszająca wizja.
Rozdział 3
Dwa różne światy?
(Urszula)
W końcu po tym wątpliwie miłym przywitaniu i długim wykładzie historycznym Generała ja i mój nowy przyjaciel skierowaliśmy się do jednej z sal, gdzie wojskowi zostawili swoje rzeczy, oczywiście ku niezadowoleniu generała, który już chyba wiedział, co się święci. Kiedy mężczyzna dopadł się do swojego plecaka zaczął wyciągać z niego rzeczy, a dokładniej cywilne ubrania, na chybił trafił. Ja tylko przyglądałam się tej scenie z zaciekawieniem.
Kiedy już dzierżył w rękach jakieś ubrania to zniknął mi z oczu, mówiąc iż zaraz wróci po czym poszedł w bliżej nieokreślonym kierunku w celu przebrania się. Chwilę to trwało, nadchodziła godzina szesnasta. W końcu jednak mój nowy przyjaciel zjawił się, ubrany już po cywilnemu i to tak bardzo luźno powiedziałabym. Jakiś T-shirt, Jeansy i trampki… A jeszcze kilka chwil temu miałam przed sobą wojskowego w pełnym umundurowaniu. Byłam pod wrażeniem, bo stanął przede mną jakby nie patrzeć całkiem przystojny mężczyzna… Po chwili jednak otrzeźwiałam, usłyszałam bowiem kierowane do mnie pytanie
— a Ty? W mundurze idziesz, czy też skoczysz się przebrać w coś ludzkiego?
— A… Tak, tak. Ja też już przecież „po godzinach”, skończył się dzień mundurowy więc też musiałabym się przebrać. Skoczę do szafki, bo mam tam rzeczy.
Teraz więc to mężczyzna czekał aż to ja się przebiorę, co stało się dość szybko. kilkadziesiąt minut po godzinie szesnastej oboje byliśmy już gotowi. Wybyliśmy więc ze szkoły a on zapytał mnie
— No dobra. To gdzie teraz?
— Ja wiem? To zależy jak chcesz się rozerwać.
— A boisko jakieś macie? — zapytał mnie starszy przyjaciel. Przytaknęłam
— A żeby to jedno… A w co chcesz grać? W piłkę nożną? W kosza?
— A ty co wolisz? — zapytał mnie przyjaciel, ja spojrzałam na niego zaciekawiona tym, że interesuje go moje zdanie. Myślałam, że sam wybierze a mnie postawi przed faktem dokonanym. W końcu jednak udało mi się wydukać z siebie
— To może chodźmy na boisko do kosza, co? To tylko trzy minuty drogi stąd.
— Zgoda. W takim razie prowadź.
Zrobiłam to, o co zostałam poproszona. Ochoczo zaprowadziłam nowego przyjaciela na boisko.
— To co, krótka rozgryweczka? — zapytał znowu przyjaciel.
Ochoczo przytaknęłam i jako pierwsza zaczęłam celować piłką do kosza. Byłam w tym niezła, bo trochę ćwiczyłam od podstawówki. Miałam nawet swój pewien mały Trick, który jednak był całkiem spontaniczny.
Po prostu, gdy celowałam piłką do kosza stojąc do niego przodem a piłka jak na złość nie chciała wpadać, to odwracałam się tyłem do kosza; dokładnie tak jakbym miała zamiar od niego odejść… I gdy wtedy celowałam piłką do kosza nie patrząc na niego to piłka jakimś cudem zawsze prosto do kosza wpadła. Tak też zrobiłam i tym razem. Mój przyjaciel spojrzał na to robiąc wielkie oczy. Po chwili spytał mnie
— Hej! Jak to zrobiłaś?
— Szczerze? Uwierz mi. Nie mam pojęcia. W podstawówce raz tak zrobiłam na W-Fu i zadziałało. Od tamtej pory często tak robię i zawsze działa.
— Myślisz, że możesz mnie tego nauczyć? — spytał zainteresowany szeregowy. Ja jednak odpowiedziałam
— Skoro, jak już wspomniałam, sama nie wiem jak ja to robię to raczej marne szanse, że nauczę tego ciebie...Ale jeśli chcesz to możemy spróbować.
Po chwili piłką zaczął rzucać mój towarzysz. Mojego tricku się co prawda nie nauczył, zresztą tak jak myślałam… Co nie zmieniało faktu, że wychodziło mu to całkiem niezgorzej więc zapytałam
— Grałeś już kiedyś? Bo widzę, że całkiem spoko Ci idzie.
— Ano, grało się trochę za młodu, jeszcze za czasów jak należałem do skautów, odpowiednika waszego harcerstwa, no na pewno wiesz.
— Byłeś harcerzem, przepraszam, skautem? — zagadałam zaciekawiona. On odpowiedział dumnie
— Ano byłem. Nawet sprawności nie tak mało nałapałem. Jeśli chcesz to mogę Ci je pokazać, moja stara szarfa leży na dnie plecaka.
To powiedziawszy wziął plecak do ręki, zaczął grzebać gdzieś na samym dnie, aż w końcu wyjął z niego długi na około 160 cm, czarny, pierwotnie gładki pas materiału zapinany na rzepy. Na owym pasie, którym była oczywiście szarfa, było naszytych całe mnóstwo kółeczek i trójkątów oznaczających sprawności.
Poznawałam mniej więcej połowę z nich. Spojrzałam na nowego przyjaciela z niemałym podziwem w oczach. On znowu po chwili zagadał do mnie
— A ty? Też jesteś harcerką? Albo chciałabyś być? Bo o ile do wojska raczej się nie nadajesz to do harcerstwa myślę, że jak najbardziej!
Ja zaśmiałam się tylko wesoło, po czym przytaknęłam i odpowiedziałam nowemu przyjacielowi radośnie
— Tak, tak. Oczywiście. Też jestem harcerką; od nie tak dawna w sumie bo ledwo rok, więc w polskim slangu harcerskim pewnie nazwaliby mnie jeszcze biszkoptem, bo tak właśnie u nas w slangu mówi się na nowych harcerzy, jednak myślę iż to naprawdę zajęcie dla mnie… Tylko sprawności mam o wiele mniej niż ty.
— O. A masz swój mundur może? Bo oczywiście wiem, że wy akurat nie macie szarf, wy swoje sprawności naszywacie na prawy rękaw munduru.
Ja w odpowiedzi również pogrzebałam chwilę w plecaku, który wzięłam ze sobą gdy wychodziliśmy ze szkoły na boisko. Po chwili wyjęłam z niego swój mundur harcerski. Były to koszula, lub bluza mundurowa i spódnica w kolorze szarym, beret w kolorze czarnym z przypiętą szarą lilijką, Na ramionach bluzy znajdowały się naramienniki, na które nakłada się pagony w barwach drużyny.
Pod kołnierzem przełożona była chusta w kolorach wybranych dla każdej drużyny. Chusta naszej drużyny była akurat czarna z fioletowym obszyciem. Spięta pod szyją suwakiem lub pierścieniem.
Przez lewe ramię przełożony jest sznur funkcyjny. Jego kolor zależny jest od funkcji pełnionej w drużynie. Nad lewą kieszenią przypina się lilijkę srebrną, jeżeli harcerz nie złożył jeszcze przyrzeczenia, lub krzyż harcerski.
W dolnej części lewej kieszeni przyszywane są naszywki skautowe — koniczynka WAGGGS u harcerek i lilijka WOSM u harcerzy. Do spodni czy spódnicy nosi się pas harcerski. Dziewczyny noszą pasy czarne, a chłopcy zielone, choć można je zastąpić brązowym pasem skórzanym. Zuchy mają do wyboru pasy parciane zielone lub jasne, skórzane. Na nogach, poza butami, zazwyczaj turystycznymi lub pionierkami, noszone są getry, które również występują w wielu wersjach kolorystycznych i dobierane są przez każdą drużynę. Dodatkowo do getrów można założyć różnokolorowe wywijki.
Na prawym rękawie, od góry, poniżej tropów miałam za to przyszyte odznaki sprawności, o których toczyła się nasza rozmowa. Oczywiście odznaki były za najprzeróżniejsze rodzaje sprawności, z prawie wszystkich zdobyłam również wszystkie stopnie sprawności, które dzieliły się na jedno, dwu i trzygwiazdkowe. Miałam więc odznakę ze wszystkich poziomów za sprawności samarytańskie, przyrodnicze, za wyrobienie harcerskie, kucharskie, finansowo-ekonomiczne, kwatermistrzowskie, Terenoznawcze, krajoznawcze i turystyczne, Łącznościowe, językowe, naukowe, sportowe; poza sprawnością pływaczki doskonałej, artystyczne, społeczne i obywatelskie, komputerowe, Wspierające wychowanie duchowe i religijne oraz hobbystyczne.
— Ej, mówiłaś, że masz mniej odznak sprawności ode mnie a widzę, że wcale tak mało to ty ich nie masz. — powiedział do mnie nieco ironicznie towarzyszący mi wojskowy.
— No niby tak, ale nie mam odznaki sprawności pływaczki doskonałej, a dosyć mocno mi na niej zależy.
— Wiem, widzę. Obiecuję, że jak tylko zrobi się cieplej to osobiście nauczę Cię pływać na tyle dobrze, że zdobędziesz tę odznakę bez problemu. Słowo Honoru.
Cóż, ktoś kiedyś mówił iż honor jest dla żołnierza, i dla harcerza, wartością bezwzględnie najważniejszą toteż kiedy usłyszałam, że przyjaciel daje mi słowo honoru to bez wahania w nie uwierzyłam. Po chwili jednak rzuciłam z rozbawieniem
— Czyli mogę polegać na tobie jak na Zawiszy ma się rozumieć?
— Oczywiście! I to jest akurat jedna z niewielu rzeczy, które łączą mnie i generała. Na nas obu można bezwzględnie polegać.
— Jedna z niewielu, czyli jest tych rzeczy więcej? — spytałam zaciekawiona, bo jakoś trudno było mi w to uwierzyć. Na to mój nowy kumpel odparł
— No jest więcej ale to też nie wyobrażaj sobie za dużo. Nasze punkty wspólne mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki.
— Cóż...To i tak nie tak źle wydaję mi się. Zawsze coś.
— Niby tak...Ale w tym wypadku to raczej nie jest to powód do radości. Przynajmniej dla mnie.
Po tej interesującej rozmowie wróciliśmy do rozmowy o pływaniu… I nie tylko, bowiem pozwoliłam sobie zażartować ze swoich własnych umiejętności
— No w jeziorze może nie umiem pływać, ale przynajmniej umiem posługiwać się saperką.
— Saperka? Brzmi dość tajemniczo i mam już pewne skojarzenie, co to jest, ale pewnie mnie zaskoczysz…
— Tak harcerze mówią na taką małą, podręczną łopatę o wielu zastosowaniach.
— Ach, czyli jednak moje skojarzenie było błędne.
W końcu jednak trzeba było wracać na teren szkoły. Kiedy już tam byliśmy to przypomniało mi się o jednej ważnej kwestii. Zapytałam więc nowego przyjaciela
— Hej, koleżko… A tak właściwie to gdzie wy się zatrzymacie przez kilka najbliższych tygodni, które macie tutaj spędzić?
On spojrzał tylko na mnie po czym odrzekł najnaturalniejszym i najbardziej neutralnym tonem jaki tylko był w stanie z siebie wydać
— Szczerze? W zasadzie to do tej pory nie mam pojęcia.
Po chwili jednak sprawa wyjaśniła się. Okazało się, że szanowni panowie zostali na czas nieokreślony „zameldowani” w naszym szkolny internacie.
Pożegnałam się więc z nowym przyjacielem, oczywiście uprzednio ustalając iż jutro rano; pomimo tego iż będzie to sobota, spotkamy się w tym samym miejscu, po czym wróciłam do domu. Wymęczona zdarzeniami dnia poprzedniego padłam na łóżko, gdzie zasnęłam praktycznie od razu.
Ta noc minęła wyjątkowo spokojnie. Nazajutrz wstałam wypoczęta, wyjęłam z szafy ubrania; z racji iż dziś nie musiałam iść w mundurze a dzień zapowiadał się ładny i ciepły jak na tę porę roku to wybrałam delikatną, dziewczęcą sukienkę sweterkową w kolorze pudrowego różu, do tego białe rajstopy i czarne baleriny. W końcu po zjedzeniu szybkiego śniadania wyszłam z domu i skierowałam swe kroki przed szkolny internat.
Wybijała godzina dziesiąta czyli ta, na którą byłam umówiona z przyjacielem przed budynkiem, on jednak nie pojawiał się. Stwierdziłam jednak, że zaczekam bo pewnie coś bardzo pilnego go zatrzymało. W końcu, po ponad kwadransie przyjaciel pojawił się w zasięgu mojego wzroku. Kiedy był już odpowiednio blisko mnie to powiedział skruszonym tonem
— Jejku, słuchaj, przepraszam za spóźnienie, nie będę kłamał; zaspałem trochę...Mam nadzieję, że nie jesteś bardzo zła…
— Zła? Nie. Ale wiesz, do tej pory wojskowi kojarzyli mi się raczej z absolutną punktualnością zawsze i wszędzie… A ty jak widzę całkiem nieźle ten stereotyp przełamujesz…
— Cóż… Tak, o ile szanowny Pan Generał zawsze jest bardzo punktualny i zawsze tego samego wymaga od innych, o czym zresztą mogłaś sama się przekonać, to jeżeli chodzi o mnie to raczej na jakąś wielką punktualność nie licz…
Cóż, przyjęłam tę wiadomość z jakąś taką neutralnością. Wydawało mi się zresztą, że w przeciągu kilku lub nawet kilkunastu nadchodzących tygodni jeszcze nie raz i nie dwa będzie mi dane przekonać się o tym, że Pan Generał i mój nowy przyjaciel to są dwa zupełnie różne światy. Po chwili zapytałam przyjaciela zaciekawiona
— No dobra, to jaki mamy plan na dziś?
On zastanowił się przez chwilę, po czym zapytał mnie najnaturalniej na świecie
— A ty? Co byś chciała robić? Skoro ty o wiele lepiej znasz to miasto, a ja tu jestem tylko gościem to zdaję się w pełni na ciebie.
Cóż, nie powiem. Byłam zaskoczona. Bardzo mile zaskoczona! To było naprawdę bardzo miłe, że ktoś chciał posłuchać mojej opinii na jakiś temat, a zwłaszcza że był to przecież wojskowy, a oni raczej kojarzyli mi się z wydawaniem rozkazów i to dość bezwzględnych a nie z słuchaniem zdania innych i liczeniem się z owym zdaniem.
Po chwili namysłu zaproponowałam więc mojemu kompanowi radośnie ale i nieco zakłopotana
— Hej… A mogę mieć do Ciebie sprawę?
— Jasne, wal śmiało. — powiedział do mnie mężczyzna bardzo bezpośrednio. Powiedziałam więc
— Eh, bo generalnie przypomniało mi się, że obiecałam pomóc przy dożynkach w pobliskiej miejscowości, szesnaście minut drogi stąd gdybyśmy jechali autem… Pojechałbyś tam ze mną, tak dla towarzystwa?
— No jasne. Nie ma problemu.‒ odpowiedział mi przyjaciel, po chwili dodał‒ wasze Polskie dożynki to jak u nas w Kanadzie Święto Dziękczynienia, nie? Tylko, że my świętujemy zawsze w 2 poniedziałek października a wy zwykle w jedną z niedziel lub sobót sierpnia lub września po zakończeniu żniw z tego, co wiem…
— No… Tak.‒ powiedziałam zdziwiona poziomem wiedzy mojego nowego kumpla. On po chwili zapytał do mnie
— Dobra, to kiedy jedziemy?
— No wiesz, co? Fajnie by było jechać już teraz. Tylko poproszę Panią Czajkowską, żeby nas podwiozła.
Jak powiedziałam tak też zrobiłam, po chwili więc wsiedliśmy we trójkę do Auta Pani Izy. Jechaliśmy kilkanaście minut, aż w końcu zajechaliśmy do Nekli, w której to właśnie miały odbywać się owe dożynki.
Kiedy już tam byliśmy to przyjaciel zapytał mnie zaciekawiony
— Dobra, co teraz robimy?
— Szczerze? Jeszcze nie wiem, ale przy dożynkach zawsze jest do roboty tyle rzeczy, że pewnie zaraz znajdziemy sobie zajęcie.
No i tak właśnie się stało. Nie minęło parę minut a my już zostaliśmy poproszeni o pomoc przy pleceniu wieńca dożynkowego. Mój przyjaciel trochę ogłupiały zapytał mnie
— Dobra… W Kanadzie nie mamy takiej tradycji, więc wybacz, że zapytam ale...Co to jest ten cały wieniec dożynkowy? Po co się go robi? Do czego służy?
Ja zaśmiałam się radośnie po czym powiedziałam do mężczyzny
— Już Ci mój przyjacielu chętnie wszystko wyjaśniam. Otóż jedną z głównych tradycji związanych z dożynkami jest właśnie wicie wieńca, nazywanego również plonem. Tradycyjnie jest to symbol płodów ziemi. Składa się on ze zbóż, orzechów, owoców, kwiatów, jarzębiny i kolorowych wstążek. Wieniec układany jest najczęściej w kształt koła, warkocza lub korony. Czasem w środku wieńca umieszczano żywe lub wystrugane z drewna zwierzęta, co miało zapewnić zdrowy przychówek gospodarczy. Zboża, które znajdą się w wieńcu, nie są przypadkowe. Na polach dawniej zostawiano ostatni pas niezżętego zboża, nazywany też ostatnią kępą i w odpowiednim czasie ścinał go uroczyście najlepszy żniwiarz. Dawał owoc swojej pracy żniwiarkom, które plotły wieniec. Taki upleciony wieniec niosła najlepsza żniwiarka, a za nią szedł orszak. Cały korowód kierował się do gospodarza dożynek, który przyjmował wieniec, wnosił go do domu i musiał go przechować przez cały rok. Po odebraniu wieńca zaczynała się biesiada i zabawa. Obecnie podczas dożynek organizowane są konkursy na najładniejsze, największe, najciekawsze wieńce. Niektóre z nich są wręcz komentarzem do wydarzeń z ubiegłego roku.
— Aha. I co dalej? — dopytywał mężczyzna z zainteresowaniem patrząc na mnie oraz na to, co dzieje się wkoło nas. Ja więc kontynuowałam swą wypowiedź mówiąc
— Cóż… żeby wyjaśnić Ci wszystko, co będzie się tu działo; ponieważ wiem iż niektóre nasze tradycje mogą być dla ciebie niezrozumiałe, trzeba by się cofnąć do samego początku Dożynek jako takich.
On słuchał dalej, toteż ja mówiłam, starając się podawać mężczyźnie wartościowe informacje
— Dożynki, zwane inaczej świętem plonów lub wieńcami to ludowe święto połączone z obrzędami dziękczynnymi za ukończenie żniw i prac polowych. W czasach przedchrześcijańskich — etniczne święto słowiańskie, przypadające w okresie równonocy jesiennej czyli około 23 września. Współcześnie obchodzone zwykle w jedną z niedziel lub sobót sierpnia lub września po zakończeniu żniw.
— No cóż...Mamy sobotę, 24 września, żniwa skończyły się u was z tego, co wiem 15 sierpnia… Także moim zdaniem takie tam macie małe opóźnienie w tym świętowaniu…
— Oj, może i mamy, ale czy to ważne?
Przyjaciel tylko zaprzeczył ruchem głowy ze śmiechem i poprosił abym mówiła dalej, toteż mówiłam
— Obrzęd dożynek prawdopodobnie związany był pierwotnie z kultem roślin i drzew, potem z pierwotnym rolnictwem. Wraz z rozwojem gospodarki folwarczno-dworskiej w XVI wieku dożynki zagościły na dworach majątków ziemskich. Urządzano je dla żniwiarzy, służby folwarcznej i pracowników najemnych, w nagrodę za wykonaną pracę przy żniwach i zebrane plony.
— Miło...chyba.‒ mój przyjaciel powiedział to bardzo specyficznym tonem. Ja zgodziłam się niemo, po chwili jednak mówiłam dalej, chcąc jak najlepiej wytłumaczyć nowemu przyjacielowi nasze zwyczaje
— Obecnie dożynki są połączeniem dwóch staropolskich zwyczajów, okrężnego oraz dożynek, które w przeszłości były osobnymi, blisko sąsiadującymi świętami. Tradycyjnie dożynki obchodzone były w pierwszy dzień jesieni. Święto poświęcone było tegorocznym zbiorom zbóż w czasie którego dziękowano bogom za plony i proszono o jeszcze lepsze w przyszłym roku. Dożynkom towarzyszyły różne praktyki i do niedawna zachowane zwyczaje związane
— Na przykład co? — znowu zapytał mnie zaciekawiony mężczyzna, w tym momencie zobaczyłam w jego oczach radosne ogniki. Cieszył się jak mały chłopiec, który zdobywał właśnie nową wiedzę o życiu poza swoim krajem. Ciągnęłam więc temat
— Na przykład wspomniany już wieniec, ostatnia kępa. Oczywiście w czasie dożynek organizowano biesiady z poczęstunkiem i tańcami, dawniej poprzedzane rytualnymi obrzędami i modlitwami.
— A jak to wygląda teraz? — zapytał mnie mężczyzna. Ja zaśmiałam się znowu radośnie, poklepałam go przyjaźnie po ramieniu i powiedziałam
— Do tego jeszcze dojdziemy. Póki co mogę Ci powiedzieć, że u schyłku XIX wieku, wzorem dożynek dworskich, zaczęto urządzać dożynki chłopskie, gospodarskie. Bogaci gospodarze wyprawiali je dla swych domowników, rodziny, parobków i najemników. W okresie międzywojennym zaczęto organizować dożynki gminne, powiatowe i parafialne. Organizowały je lokalne samorządy i partie chłopskie, a przede wszystkim koła Stronnictwa Ludowego, Kółka Rolnicze, Kościół, często także i szkoła. Dożynki w tamtych czasach były manifestacją odrębności chłopskiej i dumy z przynależności do rolniczego stanu. Towarzyszyły im wystawy rolnicze, festyny i występy ludowych zespołów artystycznych.
— Czyli nawet w czasie tak okropnym jak okres międzywojenny, kiedy ludzie nie byli pewni co będzie jutro dożynki miały się dobrze?
— A miały się, jasne że miały się dobrze. Zresztą nie tylko w okresie międzywojnia. W późniejszym okresie to największe tradycyjne święto okresu letnio-jesiennych zbiorów, urządzane było zawsze w niedzielę, jakiś czas po ukończeniu żniw. Polskie dożynki i niemieckie Erntedankfest urządzane były w tym samym czasie. Stanowiły one relikt dawnych zwyczajów o charakterze magicznym, mających zapewnić urodzaj na przyszły rok. Zakończenie żniw miało też swą uroczystą oprawę w świątyni.
— Czyli aspekt religijny jest ważny zarówno dla nas jak i dla was…
— No… Dla niektórych na pewno… W każdym kościele parafialnym święcono obrzędowe pieczywo oraz wieńce dożynkowe wykonywane przez wytypowane wcześniej okoliczne wsie. Wieńce, jak już wiesz, miały dość różnorodne kształty, zazwyczaj były zakończone w formie krzyży, hostii, kielichów i koron. Wieńce, jak też już wiesz, uświetniają ceremoniał święta planów w wielu częściach Europy m.in. w Polsce i Niemczech, niesione zawsze symbolicznemu gospodarzowi.
— No tak… A jak miały się Dożynki w późniejszym okresie historii waszego kraju? — zapytał mnie znowu mężczyzna. Ja więc odpowiedziałam
— Po II wojnie światowej gospodarzami dożynek byli zwykle przedstawiciele władz administracyjnych i różnych szczebli, od gminnych do centralnych, i miały charakter polityczny wyrażały poparcie dla ówczesnej władzy i polityki rolnej. Zachowywano w nich jednak elementy tradycyjne: uroczyste pochody z wieńcami i pieśni; odbywały się na ogół w którąś z niedziel bliskich równonocy jesiennej. Towarzyszyły im także różne festyny ludowe. Gospodarzem dożynek centralnych, lub jak kto woli ogólnopolskich, zazwyczaj był I sekretarz partii komunistycznej, wraz z nim celebrował tę uroczystość przewodniczący Rady Państwa, do 1952 prezydent. Dożynki w czasach PRL, mam nadzieję że wiesz co to było, były ważnym przedsięwzięciem propagandowym, mającym na celu podkreślenie siły tak zwanego „sojuszu robotniczo-chłopskiego”, ważnego elementu władzy komunistycznej.
— Cóż… Tak. Słyszałem o PRL...Czasy słusznie minione, co? — zapytał mnie mężczyzna nie bez humoru, ja zaś odpowiedziałam
— Eh… Zależy, kogo spytasz. Część społeczeństwa by się z tobą zgodziła, a inna część; raczej ludzie starsi, stwierdzili by, iż za tamtych czasów było lepiej…
— No dobrze...Ale wracając do Dożynek… Długo były wykorzystywane do propagandy?
Przytaknęłam po czym kontynuowałam swoją wypowiedź
— Wykorzystywano je także do innych celów propagandowych: np. dożynki centralne obchodzone 11 września 1949 odbyły się na wrocławskim Psim Polu, przy nieistniejącej już ul. Dożynkowej, wzbogacone były inscenizacją historyczną nawiązującą do rzekomego wielkiego zwycięstwa średniowiecznego polskiego oręża nad Niemcami –bitwy na Psim Polu.
Mężczyzna znowu przytaknął tylko porozumiewawczo. Po chwili zapytał jednak z coraz to większym zaciekawieniem
— No dobra...Ale w końcu, po minięciu „czasów słusznie minionych” coś musiało się zacząć zmieniać, nie?
— Tak, tak! Oczywiście! Dożynki zmieniając swój charakter w latach 80. XX wieku, pozostały świętem rolników o charakterze dziękczynnym, religijnym i odbywają się na Jasnej Górze; ale nie tylko, ponieważ odbywają się także Dożynki prezydenckie w Spale. Obecnie uroczystości dożynkowe mają zarówno charakter religijny, świecki jak i ludowy, powiązany z zabawą z okazji zakończenia zbiorów. W przypadku dożynek o charakterze religijnym podziękowania za plony składane są zwykle chrześcijańskiemu Bogu i Matce Bożej.
— No dobra… a z tymi zabawami to jak jest?
— W dzisiejszych czasach ceremoniom dożynkowym przewodniczą Starosta i Starościna dożynkowi. Najpierw wnoszone są, wielokrotnie już przeze mnie wspominane, wieńce dożynkowe. Następnie Starosta i Starościna wręczają bochen chleba upieczonego z mąki pochodzącej z ostatnich zbiorów Gospodarzowi dożynek. Gospodarzem najczęściej jest kapłan, a w przypadku dożynek świeckich przedstawiciel lokalnej administracji państwowej bądź samorządowej. Następnie składane są symboliczne dary z najnowszych plonów, przetwory mięsne, owoce — często stanowią one wystawę osiągnięć lokalnych rolników. W przypadku kiedy uroczystość ma charakter religijny, odprawiany jest obrzęd liturgiczny. Dożynki kończy najczęściej festyn ludowy.
— No dobra...Czyli dożynki organizuje starosta waszego miasta i burmistrz miasta i gminy, co roku innego, tak?
— Ta. Mniej więcej tak to wygląda.
— Dobra… A tak poza tym wieńcem to jaki jest w ogóle plan tych dożynek?
— Technicznie właściwe dożynki zaczynają się dopiero o piętnastej, korowodem dożynkowym, który przejdzie przez ulice Poznańską, Rynek i Wrzesińską aby w końcu dotrzeć tutaj. Pół godziny później będzie msza święta polowa, czyli zwyczajnie na zewnątrz, będzie trwać godzinę. O wpół do piątej wieczór będą uroczystości dożynkowe, obrzęd w wykonaniu zapewne jakiegoś tutejszego zespołu folklorystycznego i wręczenie wyróżnień. Potem o osiemnastej będą jakieś jeszcze bliżej nieokreślone występy artystyczne. Godzinę później będzie losowanie nagród głównych w loterii dożynkowej, potem o godzinie dwudziestej będzie koncert jakiegoś zespołu, sama jeszcze nie mam pojęcia kogo w tym roku wzięli, a potem około dwudziestej drugiej będzie zabawa taneczna z udziałem jeszcze jakiegoś innego zespołu.
— Ty naprawdę znasz plan tych całych dożynek na pamięć co do godziny? — zapytał mnie zaintrygowany przyjaciel.
— Ta, to nie pierwszy raz, kiedy uczestniczę w czymś takim, toteż jestem obcykana, w sensie kumata, w tym temacie.
— No dobra… A kiedy się dowiemy, co to za zespoły wystąpią na tych waszych dożynkach? Ta informacja chyba powinna widnieć na ulotkach, nie?
— Pewnie tak, ale widać ktoś o tym zapomniał. Zdarza się…
Mój przyjaciel na te słowa tylko pokręcił głową, jakby ze zrezygnowania, a może niedowierzania w tę drobną ale ważną omyłkę. Po chwilo jednak roześmiał się serdecznie. Ja też się zaśmiałam. W końcu może i nazwa zespołu była ważna, ale chyba ważniejsze miało być to, jak grali…
Kiedy już skończyliśmy wyplatać wieniec dożynkowy to mężczyzna spojrzał na mnie zaciekawiony, po chwili więc oboje skierowaliśmy się na prowizoryczną scenę, ponieważ zostaliśmy poproszeni o sprawdzenie mikrofonów i takich tam. Zrobiliśmy to więc z największą przyjemnością.
Czas mijał bardzo szybko. Nawet się nie zorientowaliśmy, a już wybiła piętnasta. To znaczy, iż właśnie zaczynał się pochód dożynkowy. W końcu po dwóch kwadransach pochód doszedł na stadion. Zaczynała się msza. Zarówno ja jak i mój towarzysz wynudziliśmy się tam okropnie…
O godzinie wpół do piątej zaczynały się uroczystości dożynkowe. Najpierw wystąpił jakiś nieznany mi bliżej zespół folklorystyczny. W międzyczasie były rzeczywiście rozdawane jakieś wyróżnienia. Trwało to wszystko aż do godziny osiemnastej. O tejże godzinie zaczęły się rozmaite występy artystyczne, które były na pewno o wiele ciekawsze niż msza… Owe występy skończyły się jednak godzinę później. Chwilę po dziewiętnastej zaczęło się losowanie nagród głównych w loterii dożynkowej. Ja jednak nie zwracałam na to szczególnej uwagi.
W końcu i losowanie skończyło się kilka minut przed dwudziestą. Za milka minut więc miał zacząć się koncert zespołu, który miał być gwiazdą wieczoru… Koncert więc zaczął się, konferansjer w końcu przedstawił zespół składający się z wokalistki, akordeonisty, flecisty, gitarzysty basowego, perkusisty, faceta grającego na skrzypcach i instrumentach klawiszowych oraz gitarzysty grającego na gitarze klasycznej. Zespół zwał się Tuliphanki. Grali miłe dla ucha, folklorystyczne kawałki wpadające trochę to w pop a trochę w rocka.
Po chwili towarzyszący mi mężczyzna wstał z miejsca, które zajmował i podszedł pod maleńką, prowizoryczną scenę znajdującą się na samym środku stadionu. Zrobiłam więc to samo. Po chwili on zapytał mnie z nieco łobuzerskim uśmiechem
— Można prosić do tańca?
Zgodziłam się, więc mój przyjaciel chwycił energicznie moją rękę i porwał mnie do tańca przy jakimś energicznym, folkowym utworku. Przetańczyliśmy tak chyba z sześć piosenek. O godzinie dziesiątej wieczorem zaś zabawa, przejęta przez kolejny zespół; którego nazwy nie zapamiętałam, rozgorzała na dobre, ja i mój towarzysz również się bawiliśmy jak szaleni.
W końcu około godziny jedenastej w nocy Dożynki zakończyły się. Zadzwoniłam do Pani Izy, aby przyjechała po nas, co zresztą zrobiła niedługo później. Zanim wsiedliśmy do jej samochodu to mój towarzysz powiedział jej coś na ucho, ona przytaknęła; ja zaś nie wiedziałam, o czym rozmawiali. W końcu ruszyliśmy spod stadionu w Nekli z powrotem do naszej miejscowości. Zamiast jednak zawieźć nas do szkoły, aby mój nowy przyjaciel wrócił na noc do internatu, gdzie został zameldowany, stanęła autem na parkingu pod blokiem, w którym mieszkałam ja.
Ja spojrzałam na nich zaciekawiona, aż w końcu mężczyzna odezwał się najnaturalniejszym, najpoważniejszym tonem, na jaki było go stać...choć ja jednak usłyszałam w nim odrobinę rozbawienia
— Młoda damo, mamy godzinę jedenastą w nocy, a w zasadzie to kilkanaście minut po...Chyba nie myślałaś, że ty o tej porze będziesz sama do domu wracać? Pozwól mi proszę na to, abym Cię odprowadził…
— No… Zgoda, w końcu...Co mi szkodzi?
Jak zostało powiedziane tak też się stało. Pozwoliłam swojemu nowemu przyjacielowi odprowadzić się aż pod same drzwi mieszkania. Kiedy już tam byliśmy to ja zagadałam do mężczyzny
— To co, jutro o dziesiątej pod internatem?
— Jasne! — powiedział mężczyzna, przytulając mnie. Pożegnaliśmy się więc ciepło i serdecznie i każde z nas rozeszło się do siebie.
Tej nocy z nadmiaru wrażeń miałam lekki problem z tym, aby zasnąć. Udało mi się to jednak po dłuższej chwili, reszta nocy zaś minęła całkiem spokojnie.
W końcu nastał niedzielny poranek. Wyglądał on całkiem podobnie do tego poprzedniego. Znowu o punkt dziesiątej stałam przed internatem… zaś przyjaciel, z którym się umawiałam na tę godzinę, znowu się spóźniał...Na szczęście tylko jakieś dwadzieścia minut, toteż nie potrafiłam być na niego zła. Zapytałam tylko zaciekawiona
— Szanowny Pan Generał pewnie nie był zachwycony jakżeś wrócił do internatu po jedenastej w nocy, co?
Przyjaciel po chwili odpowiedział mi, przewracając oczami
— No zachwycony nie był… Zresztą… Jakby on kiedykolwiek z czegokolwiek był zachwycony to to by było święto lasu…
Ta wypowiedź wywołała mój śmiech. Jej autor zresztą też zaśmiał się gromko.
Faktycznie, Pan Generał chyba nie znał takiego słowa jak „zachwycony”, uśmiech raczej też był mu obcy. Zastanawiało mnie, co doprowadziło do takiego a nie innego stanu rzeczy. Postanowiłam więc, iż zapytam o to mojego przyjaciela
— Hej, słuchaj… A ty w zasadzie od dawna znasz Generała Joyce’a?
— Pffff… Można powiedzieć, że znamy się jak łyse konie. Jak wstąpiłem do wojska w dziewięćdziesiątym pierwszym to z miejsca właśnie on został moim przełożonym. A co?
— Czyli coś tam o nim wiesz? — dopytałam zaintrygowana. Mężczyzna tylko przewrócił oczami i odparł
— Cóż...To zależy od tego, co dokładnie Cię interesuje…
Ja zastanowiłam się chwilę, nie będąc pewną czy wypada mi zadać te pytania, które chciałam. W końcu przełamałam się jednak i zapytałam, starając się aby zabrzmiało to nawet trochę żartobliwie
— Od zawsze był z niego taki przyjemniaczek jak teraz?
Starszy mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy po czym westchnął ciężko i odpowiedział mi jakby...smutno?
— E, nie. Możesz mi wierzyć albo nie, to już zależy od ciebie, ale on nie zawsze taki był.
— Co dokładnie masz na myśli?
Wojskowy rozejrzał się tylko dookoła, jakby chcąc się upewnić, że nikt „niepożądany” nie usłyszy tego, co miał zamiar mi powiedzieć. W końcu, kiedy się o tym upewnił to rzekł
— Cóż...Sam już tego nie doświadczyłem, bo w czasie kiedy zacząłem przygodę z wojskiem, a także w momencie, kiedy ją kończyłem on już był taki jak jest teraz...Ale podobno Generał Joyce kiedyś rzeczywiście był bardzo sympatycznym facetem. Szło się z nim dogadać, poczucie humoru miał nawet nie najgorsze. Podobno jednak wszystko się zmieniło, jak był w okolicach trzydziestki…
— To znaczy? — dopytywałam, może nieco zbyt nachalnie. Przyjaciel jednak odpowiedział mi
— Cóż… Generał Joyce miał kiedyś żonę. Niezwykle podobno piękną Rosalind. Z tego, co wiem to kochał ją nad życie, zresztą ona jego też.
— No dobrze… Miło wiedzieć, ale co to ma do rzeczy?
— Ano to, że każda sielanka kiedyś się kończy… W tym przypadku też tak było. W osiemdziesiątym piątym u Rosalind podobno zdiagnozowali śmiertelną chorobę, jeśli się nie mylę to chyba jakąś białaczkę, choć dokładnie nie pamiętam… Walczyła niecałe trzy lata… Potem Joyce został sam.
To, co właśnie usłyszałam wbiło mnie w miejsce, w którym stałam. Czyli generał stał się takim szorstkim w obejściu odludkiem, bo stracił miłość życia...To wiele wyjaśniało. Choć nie wszystko, bowiem już po chwili zapytałam
— No dobra...Ale skoro sam tego nie doświadczyłeś, a stwierdziłeś iż z generałem znacie się jak łyse konie...to skąd masz te informacje? I skąd taka pewność, że to prawda?
— A, starsi koledzy z jednostki, ewentualnie inny przełożeni, co i raz mówili i wspominali.
No cóż, trzeba przyznać iż to wyjaśniło mi już trochę więcej o przeszłości generała, może nawet sprawiło iż zapałałam do niego nieco większą sympatią? W pewnym momencie stwierdziłam nawet, iż spróbuję przebić się przez mur; który to generał przez te wszystkie lata wokoło siebie utworzył.
Mój przyjaciel życzył mi oczywiście szczęścia, choć oboje wiedzieliśmy, iż to wcale nie będzie łatwe zadanie. Jednak wcale nie oznaczało to, iż będzie to zadanie niemożliwe do wykonania… A ja wyzwania lubiłam…
Tymczasem jednak, co dziwne, Generała na horyzoncie nie było. Usiadłam więc na bruku przed szkołą, wyjęłam z plecaka parę książek z zamiarem rozpoczęcia czytania. Tymczasem jednak mój przyjaciel zagadnął do mnie
— Co tam masz za książki? Można zobaczyć?
Przytaknęłam. Mój przyjaciel więc wziął w ręce wszystkie książki, które miałam zamiar przeczytać i sam zaczął je przeglądać