„Odrzućcie przeto wszystko, co nieczyste, oraz cały bezmiar zła, a przyjmijcie w duchu łagodności zaszczepione w was słowo, które ma moc zbawić dusze wasze. Wprowadzajcie zaś słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie. Jeżeli bowiem ktoś przysłuchuje się tylko słowu, a nie wypełnia go, podobny jest do człowieka oglądającego w lustrze swe naturalne odbicie. Bo przyjrzał się sobie, odszedł i zaraz zapomniał, jakim był.”
Nowy Testament, List św. Jakuba, Roz. 1
Prolog
Tego dnia śmierć zajrzała mu w oczy, nieśpiesznie, lecz pewnie, jakby znała już drogę. Był przekonany, że to koniec, że jego kres, właśnie nadszedł. Tak niespodziewane to było, a jednak, jakby zapisane gdzieś w cieniu przeznaczenia. Życie, niczym rzeka niespokojna, zmieniało swój nurt z godziny na godzinę, z tchnienia na tchnienie. Ów kres wydawał się niemalże zbawienny, zważywszy na to, w co obrócił się ich dom… a nade wszystko jego żona.
W przeciągu zaledwie dni kilku przemieniła się z matki ciepłej i troskliwej w cień dawnej siebie. Chłodną, obojętną, jakby dusza uleciała z niej gdzieś w mrok. Koszmar spleciony z dni codziennych stawał się nie do zniesienia. A jednak śmierć przyszła zbyt prędko. Bo jakże tak odejść, skoro dopiero co więź z córką zaczęła na nowo kiełkować?
W starych księgach kupieckich jego nazwisko pojawiało się od pokoleń. Wypisane ręką starców, noszone przez ojców, dziedziczone przez synów. Ich domem były towary, ich językiem złoto, miara i handel ogólnie pojęty. Firma przechodziła z rąk do rąk, ale z każdą generacją nową, traciła na sile swojej. Ojciec jego niefrasobliwy z lekka lubił życie zbytkowe. Nosił w sobie jakąś cichą tęsknotę, może za czymś, czego nigdy nie miał, a może za tym, co stracił jeszcze jako dziecko. Nocami siadał przy kominku i patrzył w ogień, jakby widział tam coś, co nie dawało mu spokoju. Potem szedł do tawerny. Mimo wad niewielu, żywicielem rodziny był dobrym i zadbać o nią umiał. Życiem znużony jednak, w pijaństwo popadł i los swój zatracił. Nocy tej pamiętnej, w jednej z pobliskich tawern, awanturę ktoś wszczął i pieniędzy od niego zachciał. Trunek w nim płynący odwagi mu dodał i stawiać się począł. Nikt nie wiem jaka prawda to była, ale do domu już nie wrócił. Znaleźli go ludzie dzień drogi od miasta, we krwi swojej leżącego. Czas, gdy był u steru, ludzie wspominali jako bezruch, firmę ciągnęła siła rozpędu, lecz z boku wyrastały inne, śmielsze, głodne sukcesu. Plotka po mieście dawniej krążyła, że może konkurencja go zabiła jakaś albo zwykła zazdrość ludzka.
Syn zaś dar do interesów odziedziczył po dziadzie. Zmysł do zarządzania, pasję do pracy. Firma znów rozbłysła, a na jego barki spadła lawina obowiązków, w które się zatracił. Matka jego, w mężu nieboszczyku zakochana bez pamięci była. Strata największa, rozum jej odebrała i żyła w swoim dawnym cieniu, błąkając się w domostwie niczym zjawa nocna. W zimowe wieczory wychodziła na ganek, jakby wciąż czekała, że gdzieś za drzewami wyłoni się jego sylwetka.
— Znowu się spóźnia — powtarzała, zaparzając herbatę dla nieobecnego.
Zanim poznał Monikę, jego świat był prosty i uporządkowany, praca, rachunki, nadzór nad ludźmi. A potem, przyszła ona. Poznali się na bankiecie. Stała przy stoliku z farbami, otoczona dziećmi, które malowały własne marzenia. Miała w sobie coś magnetycznego, jakby cały świat zgiełku nie miał do niej dostępu. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Karol poczuł, że chce stanąć po tej stronie rzeczywistości. Ona, pełna światła, nauczała dzieci malować, tworzyła obrazy, które z czasem wypełniły ściany ich domostwa. Jej oczy, zielone, jak mech w porannej rosie, nie pozwoliły mu przejść obojętnie.
Dla niej opuścił miasto. Jego, przywiązanego do zgiełku i rytmu dnia, decyzja ta kosztowała wiele, lecz gdy oznajmiła mu, że nosi w sobie nowe życie, nie sprzeciwiał się. Dom, który wybrali, potrzebował troski i napraw, lecz miał coś, czego nie miało miasto, ciszę i oddech przestrzeni. Do miasta nie było daleko, zaledwie kilka dłuższych minut jazdy. Matka jego niechętnie opuszczała miejsce, które przypominało jej o mężu, jednak spokój i wytchnienie, jakie dało jej miejsce z inna nowe, były zbawienne dla niej. Poczęła do życia wracać i na nowo, oczami żywymi, na świat spoglądać.
Gdy pojawiła się Zosia, ich wyczekiwane dziecko, myślał, że oto wszystko się wypełni. Że ich dom zakwitnie, jak zakwitał niegdyś dom jego ojca. W głębi serca zazdrościł mu tej atmosfery rodzinnej, którą umiał zbudować, mimo że tak wcześnie odszedł i pozostawił syna w dorosłym świecie obowiązków.
On sam pracował coraz więcej. Handel kwitł, a miasto chłonęło nowości wszystkie, w które udawało mu się zaopatrywać. Były tkaniny, pachnidła, a nawet trunki, które miastowi ukochali sobie najbardziej. Monika zaś poodkładała na bok pęd do malowania i oddała opiece nad córką. W obowiązkach świekra jej dopomagała, co na jej polepszenie losu, wnuczka zbawienny wpływ miała. Los jednak, jak to los, przewrotny jest i nie pyta, kiedy nadejść ma czas, by wszystko roztrzaskać.
Z pracy w szkole zrezygnowała bez słowa sprzeciwu, lecz serce milczeć nie potrafiło. Choć z twarzy jej smutek nie bił, oczy zdradzały za czymś tęsknotę. Brakowało jej dzieci, ich śmiechu, drobnych kłótni i zaciekawionych spojrzeń. Brakowało farb, pędzli i płócien, które w jej dłoniach stawały się mostem między światami. Serce matki nie wybiera jednak. Wie co czynić i którą drogą podążać, czekając na dni leprze, rodzinnym spoiwem złączone. To forma wiary, że coś się zmieni, że ktoś powróci, że nie jesteśmy sami, że nie jesteśmy niewidzialni…
I nagle nadszedł czas, gdy trzeba było przewartościować to, co zdawało się niezmienne. Decyzja o przeistoczeniu życia do łatwych nie należała, lecz Karol wiedział, że chce czegoś więcej, że to jego czas. Chciał być ojcem nie tylko z imienia i obowiązków, które na swoich plecach nosił. Zosia dorastała, była już świadoma na tyle, by poczuć i zrozumieć, kim dla niej był. I że był obecny.
W domu urządził sobie gabinet, miejsce, w którym biznes spotykał się z domowym spokojem. Rzadko przyjmował tu gości, wszakże biuro w mieście zachował, a podtrzymanie znajomości wymagało i tam stawiennictwa. Monice stworzył przestrzeń, którą od dawna sobie wyobrażała, pracownię pełną światła, barw i ciszy. Tam mogła być sobą, choć przez chwilę, dzieląc obowiązki pomiędzy rodziców obojga. Firma radziła sobie dobrze, przynosiła owoce, które można było zbierać nie kosztem duszy. Większość popołudni w domu więc spędzał.
Zosia uwielbiała towarzystwo jego, z dystansem, lecz z ciekawością.
— Tato, ty też czasem śnisz o kimś, kogo nigdy nie poznałeś? — zapytała pewnego dnia Zosia, patrząc w okno z dziecięcą powagą. Wtedy Karol nie odpowiedział. Nie potrafił, a może nie chciał. Jego sny, choć rzadko o tym mówił, również bywały pełne sprzeczności. Jednak to z Moniką łączyła ją więź głęboka, utkana z codziennych rytuałów bliskości. Przez długi czas Karol czuł się bardziej stróżem niźli ojcem, kimś, kto pilnuje, chroni, dba, lecz stoi z boku, w cieniu. Gdy Moniki nie było, Zosia trzymała się go blisko, spoglądając ukradkiem na lico babki, która czuwała nad jej bezpieczeństwem równie wytrwale, ale w każdym innym momencie, to matka była jej schronieniem.
Przy niej chciała jeść, kąpać się, ubierać, tulić. Do niej biegła z każdym płaczem, z każdą radością. Karolowi zostawały gesty drobne, przelotny buziak, nieśmiały uścisk, czasem spojrzenie pełne dziecięcej wdzięczności. Rzadkie chwile, ale jakże cenne.
Życie zdawało się wreszcie płynąć łagodnym nurtem, wszystko układało się w obraz niemal sielski. A gdy tylko człowiek zaczyna wierzyć, że nic już się nie odmieni, właśnie wtedy świat lubi drgnąć. I to, co proste, zaczyna się łamać, dzień po dniu, godzina po godzinie.
Jeszcze nie wiedział, że to, co naprawdę przyniesie ich rodzinie rozdarcie, czaiło się nie w przyszłości, lecz w przeszłości, o której nikt już nie mówił.
Nazywał się Karol Speglar. I to była jego opowieść.
Rozdział I: Karol
„Szczęście nie jest tym co przychodzi gotowe.”
Dalai Lama
Ich dni mijały… nie można było ich nazwać monotonią, lecz z pewnością każdy z nich przebiegał w niemal identyczny sposób. Po wczesnym śniadaniu, które Monika przygotowywała dla Zosi, ojciec odwoził córkę do szkoły.
— Jesteś już dużą dziewczynką, Zosiu — powiedział z uśmiechem, zakładając jej tornister. — Może następnym razem to ty zrobisz śniadanie dla mnie i mamy?
— Mama nie pozwala mi dotykać noża — odbiła szybko, marszcząc brwi, jakby broniła ostatniego bastionu dzieciństwa.
— Hm… może chociaż pokroisz banana plastikowym nożem? Albo zaparzysz herbatę? To chyba potrafisz?
— No może — odparła z powagą, jakby zawierali umowę na przyszłość, po czym wskakiwała na tylne siedzenie auta.
— Mama na pewno by się ucieszyła, że ma taką samodzielną córkę — dodawał, lecz dziewczynka jedynie wpatrywała się w szybę, uśmiechając się pod nosem, jakby znała jakąś tajemnicę, której nikt inny nie znał.
Do miasta mieli kilka kilometrów, dystans do pokonania w znośnym czasie. Po drodze do biura zostawiał córkę w szkole, do której z wielką radością chodziła.
— Do widzenia kochanie! Niedługo się widzimy. Bądź grzeczna — wołał ze szkolnego podjazdu. W odpowiedzi Zosia machała tylko krótko ręką, nie odwracając się w pełni, a on, patrząc na jej tornister znikający w tłumie dzieci zachodził w głowę, kiedy to tak szybko urosła.
Karol w pracy oddawał się obowiązkom z zaangażowaniem i spokojem. Handel luksusowymi towarami był wymagający, drobiazgowy i czasochłonny, potęgował uczucie powtarzalności. Kontakty pozostawione po ojcu nieboszczyku wymagały odświeżenia, podejścia nowego, a on miał do tego smykałkę. Wymagało to poświęcenia czasu i nierzadko pieniądza, ale tego drugiego nigdy nie żałował. Wiedział, że inwestycja taka szybko rezultat przynosi. Dawkować czasu jednak nie umiał. Praca, w której upatrywał spokoju dla siebie i rodziny, odbierała mu to co najcenniejsze i czego cofnąć już nie zdoła nikt.
W tym samym momencie Monika, zamknięta na strychu, zdawała się tracić poczucie czasu. Jej ręce poruszały się automatycznie. Pociągnięcie pędzla, zamoczenie końcówki, zmiana barwy. Czasem przystawała, jakby próbując uchwycić coś ukrytego tuż pod powierzchnią płótna.
Czasem obraz przychodził sam. Czasem musiała sięgać głębiej. A czasem… obrazy pojawiały się w snach i nie chciały zniknąć.
Pracownia została urządzona w stylu surowym, z zachowaniem wielu starych elementów pozostawionych przez poprzednich właścicieli. Figurki, osobliwe lampy, stare krzesła, wszystko, co nie pasowało, przykrywała prześcieradłami. Nie chciała się ich pozbywać. Dostrzegała w nich coś więcej niż tylko stare przedmioty. Dla niej miały własną duszę.
W tajemnicy przed nią Karolowi udało się przemycić kilka przedmiotów z jej domu rodzinnego. O miejscu tym Monika mówiła niechętnie. Miała opory nawet, by odwiedzać tamte okolice, nie mówiąc już o wejściu do środka. Wiązała się z nim jakaś pogmatwana historia z dzieciństwa, której szczegółów nie znał. Ona sama również zdawała się ich unikać. Jedna z niewielu tajemnic, które mieli przed sobą.
Dom znajdował się za miastem, w jednej z zapomnianych dzielnic. Wszystko w nim było zakurzone, choć meble zabezpieczono prześcieradłami. Kuchnia była w rozsypce. Kiedy odwiedzał jej rodzinny dom, zsunął jedną z zasłon w salonie, a do pomieszczenia wpadło światło, nadając mu odrobinę życia, które zdawało się ulecieć z niego już dawno. Stanął przed schodami na strych. Włos na ręku mu się zjeżył, z przyczyn mu niewiadomych, bo przecież do strachliwych wielce nie należał. Odwagi jednak po chwili nabrał, rozglądając się niepewnie za siebie, wszedł na górę.
Pusto, brudno, gdzieniegdzie stare rekwizyty, które zabrał i lustro. Duże, ozdobne, pasujące do wystroju nowej pracowni jego żony. Znalazł tam również otwartą skrzynię, a w niej kilka starych fotografii. Na tle pożółkłego tła dostrzegł mężczyznę postawnego w asyście eleganckiej kobiety a przed nimi małą dziewczynkę. Wyglądali na szczęśliwych. Mógł się tylko domyślać, kim byli. Monika najpewniej by go zabiła, gdyby dowiedziała się, że grzebał w jej przeszłości.
Na szczęście prezenty przypadły jej do gustu. Wśród starych przedmiotów nowością były tylko płótna, pędzle i cała masa akcesoriów, których nazwy brzmiały dla niego jak z innego świata.
Biuro, w którym pracował, mieściło się na najwyższym piętrze kamienicy z zapierającym dech widokiem na centrum miasta. Zachody słońca, których nie widział od dawna, rozlewały się po niebie jak płynne złoto. Marzyły mu się jeszcze chwile, kiedy mógłby je podziwiać ponownie. Niestety opuszczał pracę wczesnym popołudniem, kiedy kończyły się zajęcia Zosi. Jej uśmiech wynagradzał wszystkie trudy dnia, nawet jeśli nie był tak szeroki, jak przy spotkaniu z matką.
Zosia była rozmowna, gadatliwa wręcz. Codziennie opowiadała o szkole z taką werwą, że można by jej słuchać godzinami. Nie jeden rodzic zazdrościłby takiego dziecka. Zamiast lakonicznego „dobrze”, potrafiła rozwinąć całe epopeje. Czasem nawet nie zdążyła skończyć opowieści, zanim docierali do domu.
— Biegnij, przywitaj się z mamą — mówił, gdy widzieli Monikę machającą z okna pracowni. Zazwyczaj już czekała na progu, by uściskać córkę.
W swojej przestrzeni wyglądała zjawiskowo. Miała długie, kręcone blond włosy, które podczas pracy spinała w kok, przebity czystym pędzlem. Twarz rzadko zdobił makijaż. Jedynie farby, które przypadkowo lądowały na policzkach, czole, brodzie, zgodnie z barwami tworzonych kompozycji. Kiedy rozpuszczała włosy, przypominała anioła. On sam nie mógł uwierzyć, że los dał mu szansę być u boku takiej kobiety. Z wiekiem u Karola pojawiło się sporo siwych włosów, ale twarz nadal nie zdradzała przesadnie wieku. Na tle kolegów wiekiem jemu podobnym, nie wypadał źle. Brzuch nie wystawał, a kondycja dopisywała.
Pięć lat różnicy między nimi, czasem wydawało się przepaścią, szczególnie przy jego trybie życia, mimo to tworzyli zgraną rodzinę.
Wspólne obiady stały się nową tradycją. Kiedyś wracał do domu późno, często nie mając siły nawet na kolację. Dziś cenił te chwile. Po jedzeniu zwykle bawili się z Zosią w ogrodzie.
Razu pewnego, kiedy czas mijał im beztrosko, dziwny szum z pobliskich zarośli przerwał im zabawę. Zosia czym prędzej schowała się za plecy ojca.
— Stój! — wykrzyczał w kierunku źródła hałasu — To prywatny teren. Nie wolno tu wchodzić.
Szmer ucichł na chwilę, a Karol zbliżył się do zarośli. Przyglądał się im dokładnie. Szukał intruza wprawnym okiem, ale gęstwina była zbyt szczelna.
— Piesek! — wrzasnęła po chwili Zosia, a intruz rzucił się na Karola, liżąc go po twarzy. Tak Sonia, mieszaniec labradora, został nowym członkiem rodziny. Miała zostać na chwilę, jednak nikt jej nie szukał, nie zgłaszał zaginięcia. Została a biegi, śmiechy i zabawy nabrały nowego rozpędu.
Monika czuła się bezpieczniej, kiedy zostawała sama, a pies stał się częścią ich życia.
Zosia była kopią matki, te same włosy, te same oczy, nawet piegi. Dzieliły też pasję — sztukę. I choć ojciec po cichu liczył, że zainteresuje się firmą, wiedział, że będzie musiała sama odnaleźć swoją drogę.
— Co słychać w wielkim świecie malarstwa? -próbował czasem zagaić przy wspólnym posiłku, ale Monika tylko uśmiechała się tajemniczo. — Powstały jakieś nowe arcydzieła? — pytał dalej.
— Wszystko w swoim czasie — odpowiadała, opierając brodę na dłoni. W takich momentach nawet Sonia wydawała się bardziej rozmowna.
— Przecież te, jak wy to nazywacie, szkice można dokończyć później. Prawda, Zosiu?
— Tato, to nie szkice, tylko rysunki. Nie znasz się na tym — oburzała się, jakby właśnie znieważył całą dziedzinę sztuki.
— Dobrze, nieważne. Możesz dokończyć po kolacji?
— Przecież po kolacji biorę kąpiel — ripostowała, skutecznie kończąc dyskusję.
Wieczorne dialogi z czasem stawały się tak przewidywalne, że czasem dawał nawet za wygraną już przed posiłkiem. Po kolacji udawał się do swojego gabinetu, przestrzeni, którą urządził z dbałością o każdy detal. Miał tam wszystko, czego potrzebował. Dębowe biurko, półki pełne książek, sofę, a nawet sekretne miejsce na cygara, jego małą słabość, której Monika nie pochwalała.
Pracował długo, aż do niezmiennego momentu każdego wieczoru, gdy z łazienki, owego domowego sanktuarium piany i dziecięcego śmiechu, dobiegały rozradowane okrzyki. Jak co dnia, ten gwar oznaczał koniec obowiązków i początek domowego rytuału, jakim była kąpieli Zosi, której towarzyszyła Monika, zwykle równie rozbrykana.
Niejednokrotnie zaglądał do nich, by zerknąć, jak idą przygotowania do snu, ale często kończyło się to całkowitym oblaniem owo pianą. Gdy spływała po jego twarzy, kryjąc pierwsze oznaki udawanego niezadowolenia, wstępował w rolę mściciela. Rozpoczynała się bitwa, nie na miecze, lecz na pianowe kule i wszystko inne co pod ręką było. Śmiali się wtedy wszyscy, jakby czas przestał istnieć. A gdy ich spojrzenia, jego i Moniki, spotykały się wśród tej dziecięcej burzy, milcząco prosili, by ta chwila trwała wiecznie. W spojrzeniach ich kryła się tęsknota nieznana za czymś, co oboje dawno utracili. Duma zaś lub nieznana siła, trzymająca w ryzach dawne uczucia, skrzętnie odbierała im nadzieję na poprawę tego niechcianego, a jednak akceptowanego losu. I jak to bywa z rzeczami najpiękniejszymi, przychodzi rutyna i gasi ten ogień ledwo płonący.
Słabo już pamiętał jeden z ostatnich takich spokojnych wieczorów. Było to dawno… Zosia zasypiała wtulona w matkę, a Monika często zostawała przy niej, aż do późna. Tamtej nocy jednak opuściła pokój córki wcześniej. Zastała go, jak siedział w łóżku z książką.
— Nie śpisz? — zapytała cicho, stojąc w drzwiach w satynowym szlafroku, który delikatnie opływał jej sylwetkę, ukazując bose stopy i zarys bioder krągłych. Po chwili materiał zsunął się z ramion, ukazując ciało tak znajome, a zarazem wciąż umiejące go zachwycić. Na szyi błyszczał złoty wisiorek, jedyna rzecz, której nigdy nie zdejmowała.
— Masz zamiar w nim spać? — rzucił półgłosem z wyczuwalną nutą oczekiwania.
— Kto powiedział, że będziemy spać — odpowiedziała, zbliżając się do niego z tym swoim powolnym, niemal tanecznym krokiem. Loki opadały na jej piersi, a on patrzył, jakby widział ją po raz pierwszy.
— To jedyny prezent, który naprawdę ci się udał — dodała, siadając okrakiem na jego udach. — No może oprócz Zosi…
— Czy ona już śpi?… — dopytywał.
— Ciii… — przerywała, kładąc na ustach palec. — Nie zdejmuję go nawet do kąpieli… mógłbyś kiedyś przyjść i sam się przekonać, ale na razie musi ci wystarczyć moje słowo…
Nie potrzeba było więcej. Znali swoje ciała i znali siebie nawzajem. Zatracali się w sobie bezpamiętnie. Namiętność tamtej nocy była jak wspomnienie dawnego życia, miękkiego, ciepłego, zmysłowego. On tonął w niej, szukając bliskości, której coraz częściej im brakowało.
Niestety, w ostatnim czasie uczucie między nimi przygasło. Obowiązki, firma, troska o rodzinę, wszystko to nadawało sens jego dniom, ale jednocześnie oddalało go od nich. Od niej.
Nie pamiętał już, kiedy byli tak blisko, jak tamtej nocy. Za to ostatnie wieczory nabrały chłodnego rytmu. Monika coraz częściej znikała w pracowni, tłumacząc się obrazem, nad którym pracowała, choć on czuł, że za tym kryje się coś więcej.
— Nie kładziesz się? — zapytał któregoś wieczoru, widząc, jak wraca z pokoju Zosi.
— Idę jeszcze popracować nad obrazem -odpowiedziała z lekkim zawahaniem.
Już wtedy podejrzewał, że nie była do końca szczera. Nie przeszkadzało mu, że szukała inspiracji nowych. Przeciwnie, wspierał ją, ale pragnął, by czasem pomyślała też o nim. O ich potrzebach.
— Nad obrazem… czy to coś wyjątkowego? -dopytał, z pozorną obojętnością.
— A co ty nagle taki dociekliwy jesteś? — rzuciła z udawaną urazą, ale ukryć coś próbowała.
— Po prostu jestem ciekaw… — kłopotał się.
— Nie czekaj na mnie — rzucała przez ramię, zamykając drzwi sypialni. Z włosami wijącymi się za nią, znikała, zostawiając w jego głowie echo tamtych nocy, których dawno już nie było.
Uśmiechał się pod nosem, próbując nie czuć żalu. Dawał jej przestrzeń, dawał jej wolność, ale czasem, po cichu, tęsknił za tym, czego już nie było. Za dawnym życiem, którego nie potrafił już wskrzesić. A może po prostu zbyt długo patrzył na wszystko z boku. Za mało próbował…
Coraz częściej spędzała wieczory zamknięta w pracowni, a on pozostawał sam.
Zaczęło się od snu. Pewnej nocy obudziła się z krzykiem. Spocona, roztrzęsiona, z rozszerzonymi źrenicami, których on nie mógł zapomnieć. Milczała przez dłuższą chwilę, a potem wyszeptała tylko:
— To miejsce nie istnieje, a jednak je widziałam.
Od tamtej pory malowała. Obsesyjnie. Wieczorami znikała za drzwiami pracowni i nie wracała aż do późnej nocy. Mówiła, że musi przelać ten sen na płótno, zanim obraz uleci. Twierdziła, że gdy przestaje malować, motyw wraca, mocniejszy, bardziej natarczywy. Że na nią patrzy. Że to, co było snem, zaczęło żyć poza nim.
Pomiędzy obrazami pełnymi słońca, dziecięcych zabaw i sielskich łąk, pewnego dnia powstał ten jeden niepasujący. Ręka drżała, ale malowała bez zastanowienia. Płótno zapełniła mgła ciężka, lepka, oplatająca nagą postać dziecka stojącego na granicy lasu. W tle widać było postać z dłońmi splecionymi nad głową, jakby odprawiała jakiś stary rytuał, o którym nikt nie mówi od pokoleń.
Kiedy już powstał, nie chciała o nim mówić, ale nie potrafiła też go zniszczyć. Obraz trafił na strych odwrócony tyłem, przykryty płótnem. Mimo to czasem Karol miał wrażenie, że go czuje. Jakby coś przez to płótno patrzyło. Jakby historia, którą miał dopiero przeżyć, już została opowiedziana…
Rozdział II: Niepewność
„Kto bowiem poddaje się zwątpieniu, podobny jest do morskiej fali, miotanej wiatrem i przerzucanej z miejsca na miejsce”
Nowy Testament, List św. Jakuba, Roz. Pierwszy
Pewnej nocy Zosia spała niespokojnie. Przez drzwi jej pokoju dobiegało ciche mamrotanie, niby szept modlitwy może rozmowa z kimś niewidzialnym. Wołała Monikę, lecz Karol, przekonany, że jak zwykle śpią razem, pozostał w łóżku niewzruszony. Spojrzał na zegarek. Było już po pierwszej, a miejsce obok niego wciąż pozostawało puste, chłodne, niedotknięte snem.
Gdy nawoływania dziewczynki nie ustawały, podniósł się z łóżka i ruszył w głąb ciemności domu. W drzwiach sypialni córki zamarł na moment. Zosia leżała zapłakana w pościeli, a Moniki nie było przy niej. Jego próby ukojenia przyniosły niewielki skutek. Zły sen odcisnął zbyt mocne piętno, a potrzeba obecności matki, stała się dla niej nie do przezwyciężenia.
Z mroku korytarza wyłaniała się smuga światła, wąska, nieustępliwa, wypływająca spod drzwi pracowni. Oświetlała stare schody prowadzące ku górze, niczym znak, ślad, którym należało podążyć. Z wnętrza dobiegały stłumione szepty, jakby ktoś mówił sam do siebie lub powtarzał cudze słowa. Zrozumiał wtedy, że Monika znów zatraciła się w pracy albo… albo coś ją tam zatrzymało, coś silniejszego niż obowiązek.
Zaczął wspinać się po schodach bezszelestnie, niczym złodziejaszek, lecz stare drewno zdradzało jego obecność, a krok każdy jęczał pod jego ciężarem. Gdy uchylał drzwi, dostrzegł Monikę. Siedziała pochylona nad obrazem, oświetlona jedynie światłem naftowej lampy. Drgnęła wyraźnie zaskoczona.
— Kochanie, co ty tu robisz o tej godzinie? — zapytał. Głos miał spięty, choć starał się go zmiękczyć. — Zosia płacze. Woła cię.
Monika zareagowała natychmiast, nakrywając obraz z pośpiechem, niemal wstydliwie.
— Przepraszam, już idę — szepnęła, mijając go w pośpiechu. Trochę lekceważąc.
Zszedł na bok, pozwalając jej przejść, lecz w jego umyśle nie cichło zdumienie. Nigdy nie kontrolował Moniki. Ich relacja opierała się na zaufaniu, tym czystym, niepodważalnym, ale tej nocy coś się zmieniło.
Został sam w jej pracowni, pełnej farb, szkiców i cieni. Na stole leżała stara otwarta księga, jakby zapomniała ją odłożyć lub ukryć skrzętnie. Była gruba, oprawiona w zmatowiałą skórę, pokrytą znakami, które przypominały coś między alfabetem a ornamentem. Pachniała kurzem, wilgocią i… lawendą. Choć tej nie było nigdzie w pobliżu. Zawahał się, lecz w końcu ją ujął. Czuł się jak zdrajca. Jak intruz w świecie, który powinien należeć tylko do niej.
,, Pamiętaj, że druga strona nie zawsze jest tą, którą chcielibyśmy widzieć. A stamtąd nie będzie już odwrotu” — malował się na niej wyraźnie zaznaczony fragment.
Nie zrozumiał, czego właśnie doświadczył. Nie było tam nic, co mogłoby wyjawić romans, zdradę, kłamstwo. A jednak czuł, że właśnie odkrył coś ważnego. Coś, czego nie był jeszcze gotów pojąć.
Rano, przy śniadaniu, unikali wzroku wzajemnie. Ich spojrzenia tylko przelotnie się stykały, niczym nieznajomi, którzy znają się z dawnego życia, ale żadne z nich śmiałości nie ma. W zwyczajnym poranku codzienności pojawiła się nowa nuta. Napięcie, które ścisza rozmowy i skłania do szybszego picia kawy, czasem nawet w samotności.
Monika zbierała się do tej rozmowy. Po jej nerwowych ruchach widać było, że od kilku dobrych minut. W końcu odezwała się, układając dłonie na blacie.
— Chciałabym wyjść dziś do miasta. Mógłbyś zająć się Zosią po szkole?
— Dobrze. To coś nowego, ale myślę, że jakoś sobie poradzimy — odparł szybko, może zbyt szybko. -Wychodzisz sama?
— Mam spotkanie… — mruknęła niepewnie.
— Spotkanie?
— Z Sylwią. Zamówię taksówkę… nie musisz się fatygować… — ucięła, wychodząc z kuchni, zanim zdążył zadać kolejne pytanie.
Spojrzał na Zosię. Uśmiechała się, zadowolona z perspektywy wspólnego popołudnia. Była coraz bardziej samodzielna, a jednak, jak wtedy w nocy, zbyt mała, by śnić tak głęboko i płakać z powodu snów, których nie rozumiała.
— Czy u was wszystko w porządku? — nadmieniła matka jego, która od pewnego czasu rzadko słowo jakieś wypowiedziała.
— Tak matko. Nie kłopocz się teraz o nas. Musisz dbać o swoje zdrowie. — nadmienił w jej kierunku z całą swoją czułością.
— Jak twój ojciec wróci, to z nim o tym porozmawiam — chwyciła go czule za dłoń — Może on porozmawia z Moniką? Zawsze umiał łagodzić konflikty.
— Mamo…
— Ale gdzie on jest? Znowu się spóźnia — przerywała mu, spoglądając w dal przez okno, bezwiednie przesuwając palcem po stole, jakby coś rysowała, znak, którego nikt nie znał. On tylko uścisk odwzajemnił i zrozumienie w sercu utrzymał.
— Zosieńko, koń już. Czas na nas — rzekł, zwracając się do córki, zbierając zastawę, lecz nim uczynił krok następny, poczuł dotyk drobnej dłoni na swojej.
— Ja to zrobię — odezwała się dziewczynka, cicho, ale stanowczo, i pozbierała ze stołu nie tylko swoje naczynia, ale i wszystkie pozostałe.
Pochylił się, by pocałować ją w głowę. Nic więcej mówić nie musiał. W sercu czuł dumę, jakiej nie znał dotąd, bo jeszcze niedawno to on sam, albo Monika, wyręczali Zosię we wszystkim. A Monika czyniła to z taką czułością i przesadą, że aż duszno się robiło.
Pamiętał pewien poranek, dzień zwyczajny, a jednak znaczący, kiedy to pokłócili się o drobnostkę. Zosia, choć lato było i buty tylko wsuwane, nie mogła nawet ich sama założyć.
— To jeszcze małe dziecko — rzuciła mu wtedy Monika. — Nie musi dorastać tak szybko, jak jej ojciec.
Cóż było rzec… może i wszystkie matki są do siebie podobne.
Tego dnia nie było pośpiechu. Dzień handlowy w miasteczku dopiero się rozpoczynał, a powietrze, chłodne i pachnące świeżym chlebem z piekarni przy rynku, miało w sobie coś rześkiego. Karol, w długim płaszczu i rękawiczkach z cienkiej skóry, prowadził Zosię brukowaną ulicą, mijając kramy z piernikami, ręcznie toczone zabawki i kolorowe wstążki, których od świtu pilnowały znudzone przekupki.
Zosia, w sukience w kratę i z wełnianym płaszczykiem podpiętym broszką babki, trzymała ojca za rękę. Szeroko otwartymi oczami chłonęła każdy szczegół.
Przystanęli przy małym sklepie z łakociami. Cukierki, nugat, a przede wszystkim kruche andruty z anyżem, które dziewczynka uwielbiała. Karol pozwolił jej wybrać dwa.
— Chcesz, czy nie chcesz? — zapytał ją, zerkając znacząco.
— Chcę… ale ty kup… — odpowiedziała, spuszczając wzrok.
— Przecież się umówiliśmy — rzekł z uśmiechem. — Ja daję pieniądze, ty kupujesz.
Stała tam jakby przed wielką komisją jakąś. Nerwy ściskały ją za gardło, ale on kiwał jej zachęcająco głową.
— Dasz radę — powiedział z przekonaniem.
I rzeczywiście. Choć ręce jej jeszcze drżały, gdy wracali, w oczach miała błysk tak żywy, a radość, która malowała się na jej twarzy, była szczera i pełna, większa nawet niż słodycze, które trzymała w rękach.
Dla niego zaś był to moment osobliwy. Bo mieli coś wspólnego. Coś, co należało tylko do nich. Swoją małą tajemnicę.
Bał się tylko, że Zosia nie utrzyma języka za zębami i wszystko wyśpiewa matce. Trudno, w tej chwili czuł się prawdziwym ojcem. Nie tym, który tylko wymaga, lecz tym, który daje ciepło, wolność… i czasem słodycz.
Po raz pierwszy poczuł to naprawdę. Było to uczucie ciche, lecz silne. Wzruszające. Zosia wyglądała na szczęśliwą. I może dorosła już do myśli, że z ojcem też może być miło i fajnie. Wspólnej pasji jeszcze nie mieli… ale łakocie, ot, dobry początek.
Potem poszli nad staw, gdzie kaczki, niczym karuzela, kręciły się wkoło, zerkając z wyższością na wszystko, co nie było chlebem. Zosia sypała okruchy z papierowej torebki, śmiejąc się cicho, jakby w obawie, że ptaki poczują się urażone.
Wieczorem, gdy zmierzch otulił miasteczko miękkim półmrokiem, a latarnie rzucały długie cienie na kamienice, wrócili do domu. Monika czekała już z herbatą, a w rogu kuchni siedziała babka ze wzrokiem jakby nieobecnym. Ostatnio coraz częściej zdarzało się, że nie poznawała ludzi, zapominała imion. Lekarz powiedział, że wiek robi swoje, a starość nie lubi porządku w głowie.
Karol z szacunkiem przywitał się z nią, po czym usiedli razem do kolacji. Zosia opowiadała o kaczkach, Monika mieszała herbatę w filiżance, a babka wodziła wzrokiem gdzieś w ciemność okiennic, jakby wypatrywała czegoś, co nie miało już prawa wrócić.
— On ją woła, ale jeszcze nie wie, że ogień przyjdzie od środka — powiedziała nagle, bardzo cicho.
Wszyscy zamilkli. Monika uniosła wzrok, Karol odłożył widelec.
— Mamo? — zapytała ostrożnie.
Staruszka uśmiechnęła się łagodnie, jakby nie zauważyła, że coś powiedziała.
— Tak ładnie dziś śpiewały ptaki — dodała, kiwając głową. — Zawsze śpiewają, gdy coś się zbliża…
Karol spojrzał na Monikę. Ta tylko westchnęła, wzięła babkę za rękę i poklepała ją po dłoni.
— Ogień? Jaki ogień, mamo? — zapytał półgłosem.
Staruszka już nie odpowiadała. Uśmiechała się tylko pod nosem, a palce jej drżały, jakby znów czegoś szukała w pamięci, co nie chciało się odnaleźć.
Karol milczał. Odruchowo spojrzał w stronę kominka, gdzie ogień tańczył wesoło, zupełnie nieświadom, że z jego ciepła można uczynić także zgliszcza.
Wieczerza przebiegała w pozornej beztrosce. Świece, które Monika upodobała sobie bardziej niż lampy, rzucały ciepły blask na obrus i talerze. Monika zerkała na Karola spod rzęs, z uśmiechem nie tyle łagodnym, ile niosącym obietnicę. Usta uniosły się lekko, a spojrzenie krótkie i znaczące podpowiadało, że deser, który dopiero co zjedli, nie był jedyną słodyczą przewidzianą na ten wieczór. Coś znaczącego wisiało w powietrzu.
— Byliśmy w parku, i tam… tam widziałam wiewiórkę! — zakomunikowała nagle Zosia, niemal podskakując z ekscytacji. — Miała długi ogon i była cała pomarańczowa!
— Ruda — poprawił Karol półgłosem, ale spojrzenie Moniki było szybsze niż jego słowo, krótkie, ostrzegawcze, dające mu znać, by nie przerywał.
— Tak, ruda! — podchwyciła dziewczynka. — I były łabędzie, takie duże, białe, a tata kupił dla nich jedzenie, i ja rzucałam, i one jadły… — Słowa wypadały z niej jak kule armatnie, jedno po drugim, bez oddechu.
— Zosieńko, ale powoli — przerwała łagodnie Monika, przeczesując palcami jej włosy. — A co jedliście na obiad? Bo… rozumiem, że obiad był? — Jej wzrok przeniósł się na Karola pytający, lekko napominający.
Serce Karola zadrgało. Wiedział, że Monika znała go zbyt dobrze, by dać się łatwo zbyć.
— Jedliśmy… — zaczął, ale Zosia znów przejęła pałeczkę.
— Mamo, posłuchaj! I tam były jeszcze kaczki! I biły się o jedzenie, a inne jak zobaczyły, że coś się dzieje, to nagle, tak jak samoloty, tak… na wodzie, wiesz? Takie… szuuu! — wymachiwała rękami, naśladując skrzydła.
Słowotok dziecka, choć niezborny, działał niczym zasłona dymna. Karol odetchnął z ulgą. Ich wspólna tajemnica pozostała bezpieczna. A może i więcej niż tylko bezpieczna? Może dodała im czegoś, czego dotąd nie mieli — wspólnego świata.
Zakończyli posiłek wśród westchnień, śmiechów i szurania krzeseł. Karol schronił się potem w swoim gabinecie, by uporządkować myśli. Wieczór znów pachniał spokojem, a jednocześnie nosił w sobie coś dziwnego, jakby czas nie płynął całkiem zwyczajnie, jakby ściany domu słuchały bardziej, niż dotychczas.
Kiedy znalazł się w sypialni, sięgnął po książkę, odruchowo, jak dawniej. Czekał na Monikę, choć nie wiedział, czy przyjdzie. Księżyc wpełzał przez szczelinę w oknie, a cisza zapadała nad domem jak biała kołdra.
Sen jednak, niczym złodziej, przyszedł szybciej niż zwykle. Zmęczenie dnia, spaceru i nadmiar cukru zrobiły swoje. Nie zauważył, kiedy zamknął oczy. Książka zsunęła się z dłoni, a lampa stłumiona, zostawiła pokój w półmroku, który nie był już tak przyjazny, jak wcześniej.
To była noc, którą zapamiętał nie tylko przez zmęczenie i roztrwonioną słodycz dnia. Tej nocy bowiem po raz pierwszy nawiedził go sen… osobliwy, ciężki jak ołów i lepki jak żywica. Sen, który powrócił jeszcze wielokrotnie, za każdym razem niosąc ze sobą to samo uczucie duszności, jakby coś spoza świata próbowało wedrzeć się w przestrzeń między jednym oddechem a drugim.
Stał na schodach prowadzących do pracowni Moniki. Spod drzwi sączyło się światło matowe, blade, niemiarowe, jakby płomień świecy topniał w lustrze. Stopnie pod jego stopami nie skrzypiały jak zwykle. Milczały zupełnie, jakby świat oddychał ciszej tylko po to, by nie zakłócić tego, co czekało za drzwiami. Wyciągnął rękę, by uchwycić klamkę, lecz wtedy ogarnęło go uczucie oporu. N
Niewidzialna siła trzymała jego ramię w miejscu, ciągnęła w przeciwną stronę, nie pozwalała mu iść dalej. Ręka stała się ciężka, jakby nie była już jego. Mimo to przekroczył próg.
We wnętrzu nie było światła, jakiego oczekiwał, lecz mgła mleczna, gęsta, snująca się przy podłodze. Pomieszczenie wyglądało znajomo, lecz zarazem było obce. Zamiast obrazów, które zwykle wypełniały ściany, znajdowały się tam lustra. Wysokie, stare, z ramami pokrytymi patyną, a każde z nich zdawało się odbijać coś innego. W jednym z luster, zamiast jego odbicia, pojawiła się Zosia. Odwrócona plecami. Milcząca. Trzymała coś w dłoniach.
W głębi sylwetka.
Siedziała na krześle, plecami zwrócona w jego stronę. Blada postać, przygarbiona, o włosach pozbawionych blasku. Miała na sobie długi biały szlafrok, który unosił się lekko, jakby niewidzialny wiatr poruszał tkaniną mimo braku powietrza. Prowadziła do niej ścieżką przez lustra wyznaczona. Jedyne światło pochodziło od księżyca zimne, lodowe, nieme, które rozświetlało ją i tylko ją. Wszystko inne tonęło w mroku.
— Monika… — wymówił jej imię.
Nie zareagowała.
Podszedł bliżej. Wiatr ucichł. Zbliżył rękę i dotknął jej ramienia.
Wtedy się odwróciła.
— Znajdź je! — krzyknęła głosem tak przenikliwym, że aż zadrżały szyby snu.
Z jej twarzy nie zostało nic znajomego. Wychudła, policzki zapadnięte, skóra prawie przezroczysta, pod oczami cienie głębokie. Jej spojrzenie pełne lęku utkwiło w nim i przeniknęło do kości.
I właśnie w tym momencie obudził się z drgnięciem serca, z twarzą mokrą od potu. Sen zapadł mu głęboko w pamięć. Wiedział, że to była Monika, ale nie taka, jaką znał.
Rozejrzał się po łóżku. Był sam. Nie było jej u jego boku.
Zaniepokojony, podniósł się i ruszył korytarzem. Zajrzał do pokoju córki. Leżała, z lekko rozchyloną buzią, spokojna, jeszcze pogrążona w śnie. Nikogo poza nią nie było.
— Kochanie, już czas wstać — szepnął, kucając przy niej. Zawsze to Monika budziła córkę. Zawsze była o krok przed nim.
Wychodząc z pokoju, coś usłyszał, jakiś szmer, może stuk. Dobiegał z sypialni, którą przed chwilą opuścił.
— Zjedz śniadanie, skarbie. Zaraz musimy wychodzić. Poradzisz sobie? — zapytał.
Zosia kiwnęła głową i potarła oczy, pogrążona jeszcze w półśnie.
W sypialni panowała cisza, ale światło w toalecie było zapalone.
— Monika? Jesteś tu? — zawołał łagodnie, lecz z niepokojem w głosie. — Stało się coś?
Zbliżył się do drzwi łazienki.
Chciał zapukać, lecz wtedy woda zaczęła szumieć w kranie. Przez szkło dostrzegł jej sylwetkę, stojącą bez ruchu przy umywalce.
— Wiem, że możesz być zła za wczoraj… — wymamrotał. — Nie wiem, nawet kiedy zasnąłem… Wynagrodzę ci to.
Czekał. Cisza była odpowiedzią.
— Tatusiu, spóźnimy się! — dobiegł głos Zosi z korytarza.
— Już idę! — zawołał. — Zadzwonię z biura — dodał jeszcze w kierunku drzwi łazienki, ale Monika milczała.
Kiedy wyszli z domu, Zosia z zamyśleniem zauważyła:
— Mama nie zjadła z nami śniadania…
Karol skinął głową.
— Chyba się na mnie trochę gniewa… ale nie martw się, przejdzie jej.
Dziewczynka uśmiechnęła się niepewnie, bo dla niej to też było nowe.
W drodze do auta Karol szukał w sobie odpowiedzi, których nie umiał nazwać. Czy właśnie tego pragnął? Zmiany? Oderwania od codziennego trybu, który już zbyt długo trwał? Który znał, aż za dobrze? A może to, co widział we śnie, nie było jedynie projekcją niepokoju… tylko ostrzeżeniem?
— Świetnie sobie dziś poradziłaś — powiedział cicho do córki. — Taka jesteś już duża…
Zosia wsiadała dumna, z podniesioną głową. Nie wiedziała jeszcze, że coś się właśnie skończyło, a coś innego, coś, co patrzyło już z głębi szkła, właśnie budziło się do życia.
Rozdział III: Tajemnica
„Trzy rzeczy nie mogą być długo ukrywane: słońce, księżyc i prawda”
Budda
W biurze Karol był dziwnie nieobecny, jakby jego umysł pozostał za drzwiami, w tamtym domu, gdzie cisza poranka nie brzmiała już tak samo, jak kiedyś. Zazwyczaj potrafił oddzielić życie zawodowe od spraw prywatnych niczym ostrzem brzytwy, precyzyjnie, bez zbędnych emocji. Biuro było jego bastionem, światem chłodnych decyzji i przejrzystych planów… ale nie dziś.
Myśli uparcie krążyły wokół porannego chłodu, niewysłowionego, niemierzalnego, a jednak ciężkiego. Niby nic, brak pożegnania, brak ciepłego dotyku, jednego pocałunku w skroń, a jednak jego dusza nie chciała przejść nad tym do porządku dziennego. Coś drgało pod powierzchnią jak skrzydło ćmy uwięzione w szklanym kielichu.
Martwił się o Zosię. Bał się, że ta drobna, ale nieoczekiwana zmiana naruszy coś kruchego w ich relacji. Miłość między ojcem a córką bywała cicha, ale nie mniej głęboka niż inne. Miał nadzieję, że i ona czuła to samo.
Ojciec jego zwykł mawiać: „W każdej złej rzeczy można znaleźć coś dobrego, jeśli tylko szuka się wystarczająco głęboko”, ale czy czasem głębia nie bywała zbyt niebezpieczna?
— Telefon do pana — odezwała się nagle sekretarka, uchylając drzwi jego gabinetu.
— Tak, dziękuję — odpowiedział i sięgnął po słuchawkę. — Tak, słucham?
Milczenie.
— Halo? — powtórzył, lecz odpowiedzią był tylko szmer dziwny, jak szept wiatru przez szczeliny starych okien, jak oddech kogoś, kto stoi zbyt blisko, lecz nie odzywa się ani słowem.
Po chwili połączenie zostało przerwane.
— Dziwne… — mruknął pod nosem, odkładając słuchawkę i podchodząc do okna.
Zazwyczaj widok z wysokości przynosił mu ulgę. Miasto żywe, ruchliwe, pozornie bezpieczne. Auta przesuwały się leniwie, przechodnie przeciskali się między straganami, a dachy kamienic lśniły w porannym słońcu.
Nie dziś… dziś coś było nie tak.
Wśród tego zgiełku coś zatrzymało jego wzrok. Nieco niżej, na chodniku przed wejściem do budynku, stała kobieta. W bezruchu, w samym środku ludzkiego nurtu, który ją omijał niczym głaz w strumieniu.
Nie ruszała się. Nie rozglądała. Po prostu patrzyła. Wprost w górę. Wprost na niego.
Karol zamarł. Serce zabiło mocniej, a oddech na chwilę zawisł w piersi. Coś w tej postaci, w jej sylwetce, w cieniu, który rzucała na bruk, wydawało się znajome. Zbyt znajome.
Przysiągłby, że to była Monika.
Wpatrywał się przez szybę jak zahipnotyzowany. Kobieta ani nie poruszyła się, ani nie odwróciła wzroku. Jej twarz skrywał cień ronda kapelusza, lecz sylwetka, sposób, w jaki stała, to lekkie przechylenie głowy… wszystko w nim krzyczało, że to ona.