WPROWADZENIE CZYTELNIKA..
Czy kiedykolwiek czułeś, że życie, które prowadzisz, to tylko cień tego, co mogłoby być? Że pod pozorem codziennych rozmów, wśród gładkich gestów i uprzejmych uśmiechów, kryje się coś głębszego — niewypowiedziane pytania, ciche krzyki, ukryte rany?
Ta książka nie opowiada o bohaterach w blasku reflektorów. Opowiada o tych, których mijamy na ulicy, nie podnosząc nawet wzroku.. O ludziach z twarzami, których nie pamiętamy, ale z duszami, które potrafią zatrząść naszym światem.
Adrian, młody człowiek z poukładanym życiem, spotyka Piotra — bezdomnego, którego twarz skrywa więcej światła niż niejeden kandelabr. Wkrótce w ich losy wplątuje się Anna — dziewczyna z pięknego domu, która niespodziewanie zaczyna wymykać się ze świata pozorów i blichtru.
Ich drogi splatają się, by odkryć nie tylko sekrety rodzinne i społeczne zakłamanie, ale coś jeszcze bardziej nieuchwytnego — prawdę o samych sobie.
To opowieść o podróży — nie tej przez miasta czy kontynenty, ale przez wnętrze człowieka. Przez jego zwątpienia, pragnienia, porażki i ciche nadzieje. To historia ludzi, którzy próbują zrozumieć, czym naprawdę jest „normalność”, kim są bez masek, i jak odnaleźć drogę, gdy mapa spłonęła.
Niech ta książka nie będzie dla Ciebie jedynie opowieścią. Niech będzie zwierciadłem.
Bo być może — choć jeszcze o tym nie wiesz — to właśnie Ty jesteś kolejnym bohaterem tej historii.
Rozdział 1
— To on — powiedziała z pogardą, wskazując palcem na mężczyznę, który wynurzał się z chaosu śmieci, jakby z innego wymiaru.
Zimno tego dnia było bezwzględne. Mróz przenikał nie tylko skórę, ale i myśli. Wiatr świszczał między budynkami, jakby pragnął wykrzyczeć prawdę, której nikt nie chciał słuchać.
Dwóch strażników miejskich narzekało pod nosem, że to właśnie dziś musieli pełnić służbę. Marzyli o ciepłym pubie, o dźwiękach pianina i dymie snującym się znad herbaty z rumem. A tu — wezwanie. Zgłoszenie o bezdomnym, który zakłócał spokój.
Ale ten człowiek nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby zakłócić cokolwiek. Jego ruchy były ciche, pełne rezygnacji. Wystający z kontenera, raz po raz pochylony nad puszkami, wyglądał raczej jak ktoś szukający resztek godności.
Strażnicy przyglądali się mu w milczeniu. Ich oczy mówiły więcej niż słowa. Widzieli takich wielu. Za wielu. Ale w nim było coś innego.
Mieli wezwanie i musieli interweniować, chociaż najchętniej wynieśliby się stąd jak najszybciej i jak najdalej…
— Czego szukasz, noclegu? Zamarzniesz tu na śmierć — powiedział jeden z nich, nie kryjąc niechęci.
— A może to byłoby dobre — pomyślał Zenon. — O jeden problem mniej, o jedną interwencję mniej.
Ale zaraz potem zawstydził się tej myśli. Nie był przecież handlarzem cieni, tylko strażnikiem porządku. Chociaż… co tak naprawdę to znaczyło?
— My cię nie znamy. Skąd jesteś? — spytał.
— Ja? Znikąd.. A teraz jestem stąd — odparł spokojnie mężczyzna, wskazując na kontener, jakby był jego domem, jego świątynią.
Ot, zwykły lump, jakich dziesiątki przelewa się przez tą mieścinę. Mieli już wiele do czynienia z tego typu sytuacjami, znali dobrze tych ludzi, z którymi spotykali się podczas patroli niemal codziennie. Jak na tak małą mieścinę było ich przerażająco dużo.
Strażnicy wcześniej kilkakrotnie próbowali zwrócić czyjąś uwagę na ten „problem”, ale wszelkie wysiłki spotykały się z lakonicznymi uśmiechami urzędników, którzy nie rozumieli w żaden sposób „problemu”. Zresztą i po co? Każdy przecież w magistracie otrzymywał pieniądze za to, żeby nie było żadnych problemów.. A problem zawsze był niepożądaną sytuacją, szczególnie ten nisko-budżetowy, tyczący się marginesu społecznego — jak to zwykli określać. Nasi funkcjonariusze czuli się, jak Don Kichot walczący z wiatrakami, więc odpuścili udowadnianie, że świat jest nieco inny w terenie niż z perspektywy urzędniczego biurka. Czemu oni mają być zbawcami tych ludzi? Przecież płacą im zupełnie za coś innego niż walczyć i zwracać uwagę urzędników na problem, którego nijak nie chcieli widzieć. Teraz stali się podobni do innych „apaczy”, według tego, co powiedział kiedyś jeden z pastorów, iż w jego kościele „większość ludzi należy do plemienia Apaczy — a ja sobie paczę…”. . Stali się obserwatorami. Świadomi znieczulicy, sami zaczynali podlegać znieczuleniu
Cisza między nimi była gęsta. Nieprzypadkowa. W niej kryło się więcej niż w raportach i formularzach.
— Od dawna bezdomny? — spytał drugi.
— Od zawsze — odpowiedział bez emocji. Jakby nie mówił o sobie, ale o stanie istnienia.
— Popatrz, Zenek, trafił nam się filozof — mruknął strażnik.
— Pomóżcie raczej sobie — dodał bezdomny cicho, niemal łagodnie.
—
Było w nim coś nieuchwytnego. Jakby nie był tylko człowiekiem w brudnym płaszczu, ale kimś więcej. Kimś, kto dawno już odrzucił świat, który go odrzucił.
Strażnicy spojrzeli po sobie z niepokojem. Nie znali go. A przecież znali niemal każdego z tego miasta. Ten był nowy.
Powoli, z godnością, wyłonił się z wnętrza kontenera. Był duży, ale jego postawa nie miała w sobie nic z agresji. Raczej pokorę, której nie sposób było nazwać słabością.
Coś niedaleko upadło na ziemię, jakby zazgrzytał metal o metal, nieprzyjemny dla ucha dźwięk.
— Co tak stoicie — usłyszeli za sobą skrzeczący głos kobiety. — Zróbcie w końcu z tym porządek, nie będziemy do cholery co dzień słuchać łomotów z tego śmietnika. Panowie, tu dzieją się cuda…
— Jeśli chodzi o cuda, my nie jesteśmy w tym specjalistami, może by wezwać kogo innego? — Próbował zażartować jeden z funkcjonariuszy. Ale za chwilę gorzko tego żałował.
— Do cholery o czym Pan gada? Zrób Pan z tym coś, albo ja z Panem zaraz coś zrobię. To jest wasza robota, za to wam płacimy.
To stwierdzenie zawsze przeważało na szali argumentów. Dwaj funkcjonariusze straży miejskiej wyprostowali się jak struny, zbliżyli się do „miejsca przestępstwa”.
— No dobra, dawaj tu do nas — próbowali negocjować z „przestępcą”. Często używali „ich” języka; to znacznie ułatwiało im pracę.
— Chodź z nami i bez żadnych numerów.
— Za chwilę. Muszę zabrać swoje rzeczy.
Wyjął zawiniątko. Włożył je pod pachę i ruszył za nimi. Nie zadawał pytań. Nie stawiał oporu.
Z tyłu rozległ się głos kobiety, z tej samej, która ich wzywała.
— Ty śmieciarzu! Wynocha! To porządna dzielnica!
Słowa te zawisły w powietrzu jak dym. I jak dym zniknęły. Ale zostawiły po sobie zapach, którego nie dało się łatwo pozbyć.
W tym człowieku było coś więcej niż brud i smród śmietnika. Była cisza, która mówi. I spojrzenie, które pyta.
* * *
Jeden z nich splunął z obrzydzeniem pod nogi. Smród, który unosił się za człowiekiem wychodzącym ze śmietnika, był niemal namacalny — gęsty, lepki, duszący. Nie był to tylko zapach brudu. Był to zapach przegranych dni, zdeptanych godności, smutek wyczuwalny w powietrzu niczym wilgoć przed burzą. Strażnik znał ten zapach aż za dobrze — i nigdy nie potrafił się do niego przyzwyczaić. Choć nie mówił tego głośno, był to zapach, który zostawał w nim długo po zakończeniu zmiany.
Wiedział, co należy teraz zrobić. Procedura była jasna. Zabrać delikwenta do schroniska. Zadbać o to, by „problem” został zarejestrowany. Wypełnić wywiad, sporządzić protokół, dodać kilka suchych faktów do statystyk. Ale sam siebie pytał po cichu: kto to właściwie czyta? Komu te wszystkie papiery są potrzebne?
Zdarzało się, że dla zabawy wpisywali w raporty niestworzone rzeczy. Głupoty, błędy ortograficzne, a raz nawet całe akapity niecenzuralnych wyrazów. Nikt nie reagował. Nikt nigdy nie sprawdzał. Raporty były jak mantry wypowiadane bez zrozumienia — rytuał bez duszy.
Wiedzieli, że tak trzeba. I właśnie to bolało najbardziej.
Nie chcieli go brać z przodu. Samochód śmierdziałby przez kilka dni. A z tyłu? Tam było zimno, nieogrzewane wnętrze, jak klatka, w której zamyka się dzikie zwierzę — tylko że ten człowiek nie był dziki. Był cichy, pokorny, jakby dawno pogodził się z tym, że ludzie patrzą na niego z odrazą.
Przecież on nic nie zrobił. Po prostu tu był.
Tę dzielnicę kiedyś zamieszkiwali ludzie z nazwiskami wypisanymi na marmurowych tabliczkach przy domofonach. Lekarze, urzędnicy, ludzie „z klasą”. Potem czasy się zmieniły. Władza przyszła nowa, ambicje wybuchły jak fajerwerki, ludzie zaczęli znikać — wyjeżdżali, robili kariery gdzie indziej. Na ich miejsce przychodzili nowi. I choć byli inni, nosili tę samą potrzebę: zachować pozory. Utrzymać mit „porządnego osiedla”, nawet jeśli rzeczywistość skrzeczała.
Strażnicy stali jeszcze chwilę w milczeniu. Niby wiedzieli, co dalej — ale ich ciała nie poruszały się. W duszy coś ich trzymało. Może zmęczenie. Może wyrzuty sumienia. A może tylko echo słów kobiety, która chwilę wcześniej wrzeszczała, by zrobili z nim porządek.
— Panowie, kurwa.. tu dzieją się jakieś cuda… — powiedziała z pogardliwym skrzekiem. A przecież cuda, nie przychodzą wtedy, gdy się je wzywa gniewem.
Gdyby nie ona, może by odpuścili. Może by udali, że nic nie widzą. Ale ona patrzyła. I oni musieli odegrać swoje role.
Bo ktoś patrzył. I ktoś płacił.
W kontenerze wyglądał jak cień potężnego człowieka — przygarbiony, przyczajony, dziki jak zranione zwierzę. Ale teraz, gdy stanął naprzeciw nich, wszystko to zniknęło. Okazał się człowiekiem o przeciętnym wzroście i zwyczajnej posturze. Właściwie był… niezauważalny. Jakby jego obecność nie chciała nikomu przeszkadzać.
Ale to nie wygląd decydował o tym, jak się go traktuje.
Kajdanki u pasa i broń przy biodrze dodawały strażnikom powagi. Nie fizycznej siły się bali — bali się własnej słabości wobec bezsilności. Wierzyli, że to, co ich chroni, to prawo. Że ich mundur ma za sobą całą machinę miasta. Że jeśli mężczyzna stanie się groźny — mają procedury. Mają uprawnienia.
Ale on nie był groźny. Był cichy. Uległy. I właśnie to sprawiało, że czuli się nieswojo.
Zrobili kilka kroków w milczeniu. Wiatr ucichł, jakby i on słuchał tej rozmowy.
— Gdzie śpisz? — spytał Zenon, tonem nieco bardziej ludzkim niż wcześniej.
— Gdziekolwiek… — padła odpowiedź.
— A to „gdziekolwiek” to gdzie? Jeśli nie zaczniesz normalnie gadać, to cię odtransportujemy na policję. Tam może staniesz się bardziej rozmowny.
— Gdybym miał stały adres, powiedziałbym ci: tu i tu. A skoro nie mam, to znaczy, że obecnie… powiedzmy: jestem bezdomny — odparł spokojnie, z czymś w głosie, co brzmiało bardziej jak ironia niż lament.
— Zenek, przestań z nim gadać — mruknął drugi funkcjonariusz zniecierpliwiony. — Coś w protokole nasmarujemy, oddajmy go na komisariat. Tam się zajmą filozofem.
— Człowieku… czym ty mnie straszysz? Co ja takiego zrobiłem i pod jaki paragraf podpadam, że chcesz mnie tam ciągnąć? Przecież wasze procedury chyba przewidują coś innego…
— Możemy cię wciągnąć za zakłócanie porządku. Paragraf się zawsze znajdzie, jak będzie trzeba. Jak ktoś kiedyś powiedział: „Dajcie mi człowieka, a paragraf na niego się znajdzie”…
— To żałosne… — odpowiedział krótko mężczyzna. — Jak w komunie. Czyżby czerwone czasy powróciły?
„Z filozofami zawsze były problemy…” — pomyślał Zenon, ale nie powiedział tego głośno.
— No dobra, przestań mędrkować, gadaj — zawyrokował w końcu z westchnieniem. — Musimy coś napisać w protokole, a potem odwieziemy cię do schroniska.
Nie wiedzieć skąd, Zenek poczuł w sobie cień współczucia. Może zmęczenie otworzyło w nim małą szczelinę. Może w tej szorstkiej codzienności, którą dzielili z bezimiennymi, czasem pojawiało się coś miękkiego. Ludzka myśl.
Ale nie był to czas na refleksje. Mieli procedurę. Mieli obowiązek.
A poza tym — zmarnowali już zbyt wiele minut na rozmowę, która do niczego nie prowadziła. Trzeba było to zakończyć. Szybko. Skutecznie. Zgodnie z planem.
Nie mogli go przecież tu zostawić. Gdyby wrócił — a wróciłby — historia by się powtórzyła. I znów musieliby przyjechać, znów wysłuchać krzyków z okien, znów być świadkami rzeczy, których nikt nie chciał widzieć.
Lepiej było zakończyć to teraz. Jak się kończy rozdział w książce, której nikt nie chce czytać.
Najlepszym rozwiązaniem wydawało się odprowadzenie człowieka do schroniska, gdzie otoczą go troską, a oni sami będą mieli wreszcie chwilę wytchnienia. „Niech się dzieje, co ma się dziać,” pomyśleli, czując ulgę. Potem, niech robią z nim, co zechcą.
Bez słowa załadowali go na pakę, niczym niewidzialną duszę tej nocy. Mężczyzna milczał — jego milczenie było jak ciężar, który usprawiedliwiał ich decyzję, by przewieźć go na nieogrzewanej pace. Zasłonili go kratami, jakby to miało zamknąć również coś w ich własnych sercach.
— No, ruszamy do schroniska — powiedział jeden z nich, z poczuciem ulgi. — Tam się nim zajmą.
— Zenek, czy to na pewno dobre rozwiązanie? — zapytał drugi, niepewnym głosem.
— A co innego może być lepsze? Masz jakiś pomysł? — odpowiedział Zenek, z nutą rezygnacji. — Jeśli nie, to nie ma co gdybać.
Drugi milczał przez chwilę, jakby w tej ciszy szukał odpowiedzi. W końcu mówi:
— Nie bardzo..
Zenek rozejrzał się po ciemnej drodze, na której wirująca mgła zdawała się spowiadać wszystko, co nie wypowiedziane.
— Widzisz, nie ma sensu się zastanawiać. Czas płynie, życie nie poczeka. Chciałbym dziś po prostu poczuć ciepło… w naszej pakamerze. Tam przynajmniej jest cisza, nie gździ jak tutaj… Gdziekolwiek to jest…
Ich słowa zagubiły się w przestrzeni, jak niepotrzebne pytania, które czasami stawia się w chwilach zmęczenia, szukając odpowiedzi, która tak naprawdę nigdy nie padnie.
Rozdział 2
Strażnicy miejscy, niczym bezosobowe postacie wykonujące tylko swój obowiązek, odstawili go do schroniska. W miejscu tym — bez względu na to, co się działo w świecie zewnętrznym — zawsze istniała zasada: „Muszą przyjąć każdego, kto przyjdzie”. Choć wiedzieli, że nie ma już miejsca, a czasami serca były równie puste jak te sale, ich to nie obchodziło. To nie ich problem.
Schronisko miało swój statut i swoje procedury, w które nie musieli się zagłębiać. Nawet w przypadku, gdy miejsce dla duszy samotnej było już tylko w powietrzu, czekały w zapasie materace, by położyć je na zimnym korytarzu. W końcu musieli być przygotowani na wszystko.
Zima tego roku przypomniała o sobie w sposób, którego nie dało się zignorować. Wiatr, jak tnący nóż, przeszywał wszystko, co napotkał na swojej drodze. Wiał bez litości, jakby chciał pozbyć się wszystkich, którzy nie potrafili znaleźć swojego miejsca. Był mroźny, nieubłagany. W porównaniu z minionymi latami, gdy zima stawała się coraz łagodniejsza, ta przypomniała o swoich dawnych siłach — śnieg spadał przez tygodnie, tworząc zaspy, które zdawały się chować całe miasta w białej ciszy. Służby miejskie nie miały na to wystarczających zasobów, bo ich budżet składał się jedynie z soli i piachu, które miały pomóc przez kilka tygodni zimy. Jednak to, co ludzkie, często zderza się z tym, co nieuchronne w naturze.
Schronisko miało miejsce dla dwudziestu pięciu osób, tak jakby w mieście liczącym trzydzieści tysięcy mieszkańców, nie było prawa być ich więcej. Kiedy liczba przekraczała tę magiczną granicę, władze wpadały w panikę. Mimo to, ich umysły starały się znaleźć usprawiedliwienie, pozwalając sobie na to, by tylko ci dwudziestu pięciu mieli „prawo” do bycia bezdomnymi.
Zimowa noc była brutalna, a ci, którzy stali w drzwiach schroniska, czuli, że ciepło, które było tam dostępne, to tylko złudzenie. Było ich coraz więcej, a każdy kolejny dzień przynosił nowych, gotowych stać się częścią tej nędzy. Czasami było ich siedemdziesięciu pięciu. I choć miejsce było ciasne, nikt nie mówił o tym głośno, bo to oznaczało, że władze nie spełniają swojej roli.
Grupka stałych bywalców schroniska, jakby otulona w puch beznadziei, siedziała wokół stołu, nie do końca żywa, nie do końca martwa.
— Przywieźli znów nowego — zaczął mężczyzna z czerwonym nosem, który od lat niósł ze sobą wspomnienie zamrożonych dni. Nosił ksywkę „Nochal” — nie tylko z powodu nosa, ale także dlatego, że od dawna nie chciał już dostrzegać tego, co było dla niego życiem.
— To nie jeden z nas — odpowiedział inny głos. — Odys odszedł wczoraj, znaleźli go na ławce pod dworcem. Schlał się i zamarzł. Chyba lepiej, że już ma to za sobą.
— A życie, cóż… Zdycha jak pies — rzucił ktoś z tyłu.
— Ale to nasz wybór, pamiętasz? — dodał Nochal, z odrobiną goryczy, której nie potrafił zignorować.
— Nie gadaj tyle, bo cię zjedzą motyle — odezwał się ktoś zniecierpliwiony, spoglądając na innych, by upewnić się, że nikt ich nie zobaczy. W tym miejscu, jak w wielu innych, picie było zakazane, ale nie codziennie można odnaleźć odrobinę zapomnienia.
W ciszy, która nastała, każdy z nich trwał w swoich myślach. W ciszy, która mówiła więcej niż słowa. Byli tu już tak długo, że czas stał się czymś nieważnym — niczym mgliste wspomnienie, które nie miało znaczenia w obliczu zimowego chłodu.
Zatem życie toczyło się w nieustannym oczekiwaniu. Czasami bywało, że przez chwilę pojawiała się nadzieja — ta iluzja, która na moment sprawiała, że wszystko wydawało się łatwiejsze. Jednak nadzieja była rzadkim gościem, jak niewielki promyk słońca, który przez chwilę przebijał się przez gęste chmury, by zniknąć zaraz po tym, jak zdążył rozgrzać serca. W tej zimnej rzeczywistości nikt nie pytał o marzenia, nikt nie zastanawiał się nad przyszłością. Każdy z nich żył tu i teraz, wśród brudu, zapachów, ciszy nocy i zgiełku dnia.
Wieczór zbliżał się nieubłaganie. Wschodzący księżyc nie przynosił ukojenia, tylko uwypuklał cienie, które rozciągały się na wilgotnych chodnikach. Gdyby spojrzeć z góry, można by było dostrzec, jak miasto, pełne tętniącego życia, oddziela się od tej enklawy, gdzie czas nie istnieje. Schronisko wznosiło się na przedmieściach niczym zapomniane sanktuarium. Z drzwiami, które otwierano o osiemnastej, jakby całe miasto czekało na ten sygnał, by zapomnieć o tym, co się za nimi kryło.
Wśród ludzi czekających przed wejściem na ten mały kawałek „ich ziemi”, panowała cisza. Każdy z nich starał się unikać wzroku innych, jakby wstydząc się tego, że jeszcze tu byli, że wciąż tkwią w tym piekle. Wzrok błądził po ziemi, ręce trzymały się kurczowo toreb, plecaków, nadziei na ciepły kąt i kawałek chleba. Żaden z nich nie mówił nic głośno, bo słowa w tym miejscu nie miały wartości. Tylko cichy szelest kroków, stłumione oddechy i nieśmiałe spojrzenia. I tak, jak codziennie, czekali.
Zimno wbijało się w kości, czuli to bardziej niż inne osoby. Czuło się to w zmęczonych twarzach, w chudych dłoniach, w wyrazach tych, którzy spędzili tu za dużo czasu. Czekali na moment, w którym drzwi w końcu się otworzą, ale wiedzieli, że nie wszyscy dostaną się do środka. Zawsze zostawał ktoś na zewnątrz. Nie była to jednak tragedia, bo tu na zewnątrz, pomiędzy tymi, którzy „zostali”, toczyły się niepisane zasady. Zawierali układy, czasem trzymali się razem, czasem każdy z nich zamieniał się w obcego. Zasady były twarde, jak te same, które trzymali w sercu — nieufność, ostrożność i zrozumienie, że jutro to już może być tylko daleka nadzieja, zbyt ulotna, by na nią czekać.
Dźwięk klucza przekręcanego w zamku rozbrzmiał w ciszy. Był to ten dźwięk, który po chwili otworzył drzwi na nową noc, pełną cienia, zapachów, nieznanych twarzy. „Nochal” wszedł jako pierwszy, wślizgując się pośród innych. Szum rozmów, szelest ubrań, dźwięk wyszukiwanego miejsca na podłodze — wszystko to napełniało przestrzeń beznadzieją. Każdy z nich czuł, jak cienka granica dzieli ich od tych, którzy zmagali się z jeszcze gorszymi demonami — tymi, którzy nie potrafili już oderwać się od swojego ciężaru.
„Nowy” był dziś zagadką. Miał na sobie kurtkę, która w tej okolicy wyglądała jak coś nieodpowiedniego. Jakby coś zbyt czystego, coś, co nie pasowało do reszty. Jego twarz była zaczerwieniona, ale nie tylko od wstydu. Był zmęczony, zrozpaczony. Każdy jego ruch świadczył o tym, że nie miał tu być. A mimo to wkrótce zostanie jednym z nich. Tak to działało. Z czasem każdy tu był, z wyjątkiem tych, którzy za daleko zaszli. Ale ci to nie wracali.
„Strucel” rzucił cichym tonem:
— Dobrze się wpasuje, albo nie…
Zgromadzeni nie zwracali już uwagi na to, co się działo dookoła. Dla nich wszystko stawało się w końcu jedno — niekończący się cykl tej samej walki, tej samej codzienności. Bo w tej rzeczywistości nie było zwycięzców. Byli tylko ci, którzy nie poddali się jeszcze całkowicie.
I znowu przyszła noc.
Rozdział 3
Nochal, jak zawsze niechętnie, zgodził się pójść na zwiad. Miał swoje wątpliwości, ale nikt inny nie chciał tego zrobić. Dwa razy na dobę, nie licząc niedziel, odbywały się takie „sprawdziany” — osoby wchodzące do przytułku musiały przejść przez swoiste sito, by dowiedzieć się, czy zasługują na miejsce. Ci nowi byli zawsze traktowani z rezerwą, jak intruzi, którzy mogą zabrać to, co w tej chwili i tak jest w obiegu, a to, czego nie przyjęto, zostaje w zawieszeniu.
Zima w tym roku była szczególnie okrutna. Po ulicach wciąż wiał przeraźliwy wiatr, a śnieg z dnia na dzień stawał się coraz bardziej zbity i nieprzyjazny. Dla takich jak oni, na skraju życia, nie było żadnej taryfy ulgowej. Każdy dzień był zmaganiem z nieprzewidywalną rzeczywistością. Nochal pokonał kilkadziesiąt metrów, aż dotarł w końcu do drzwi noclegowni. Znał je na wylot — były to metalowe drzwi, z zielonkawym połyskiem, które niczym nie pasowały do reszty starych budynków w okolicy.
W środku już czuć było smród i gęstą atmosferę, której nikt nie mógł znieść, ale też nikt nie miał na to wpływu. Nochal zaczekał chwilę, zbierając myśli, by wreszcie pchnąć drzwi. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem, a on wszedł w tłum. Wzrok jak zawsze szukał osoby, która może mu powiedzieć, co dalej.
— Ktoś nowy? — zapytała stara, poszarpana kobieta, siedząca przy oknie w kącie sali. Jej głos brzmiał jakby zgrzytał w powietrzu, tak pełen był rozczarowania.
— Tak, ale nie wiem, czy znajdą mu miejsce — odpowiedział Nochal, starając się rozluźnić atmosferę. — Siedemdziesiąt dwa miejsca, chyba po wszystkim..
Wokół zapanowała cisza, jakby wszyscy zaczęli liczyć, ilu jeszcze brakuje. Gdzieś w oddali, w kącie, mężczyzna o imieniu Zdzisław zaczął liczyć na palcach, wyraźnie martwiąc się o siebie.
To był typowy sposób rozrywki w takich miejscach — liczyć rzeczy, które i tak znikają, liczyć dni, które znikają. Nie rozmawiali ze sobą za dużo, ale w takich momentach cisza mówiła więcej niż słowa. A słowa nie były często dostrzegane, nawet te najprostsze.
Nochal postanowił pójść do kierownika. Zatrzymał się na chwilę przy stole, gdzie siedział Zdzisław, który teraz patrzył na niego z niepokojem.
— Mówiłem ci, nie przyjmują nowych, nie ma szans — rzekł Zdzisław, a jego głos brzmiał ponuro, jakby wypowiadał prawdę, której nie sposób zmienić.
Nochal podszedł do okna, obserwując, jak za nim wieczorny mrok się pogłębia. Był już zmęczony. Zbyt dużo spraw do ogarnięcia, za dużo niepewności. I znowu to samo. Na zewnątrz wciąż wiał ten przeklęty wiatr.
Odprowadzali go oczyma. Musiał przeciskać się przez szpaler poukładanych jeden przy drugim materaców, porozrzucanych na ziemi. Ledwo można było się przecisnąć. Rzeczywiście, nowego położono na klatce schodowej obok kaloryfera. Siennik już leżał na ziemi, a nowy jadł zachłannie zupę, drżącymi rękoma podnosząc do ust łyżkę. Część zupy wylewała mu się z powrotem do miski. Jadł tak, jakby nic nie istniało poza tym.
Nowy patrzył na Nochala z chłodnym, spokojnym wzrokiem, jakby nic, co się wydarzyło, nie miało dla niego większego znaczenia. Jego ręce, które jeszcze przed chwilą drżały z głodu, teraz trzymały się stabilnie, a zupa była tylko pretekstem, by przetrwać ten moment. Wydawał się być bardziej obecny niż ktokolwiek inny w tym zapomnianym miejscu. Nie było w nim ani cienia lęku ani wahania. Jakoś zaskakiwał swoją odpornością, swoją obojętnością na to, co działo się dookoła.
Nochal zaczął dochodzić do siebie. Powoli podnosił się z ziemi, wciąż czując, jak ścisk w gardle przypomina mu, że nie ma tu wielu, którzy mogliby mu dać radę. Choć może to właśnie o to chodziło — w tym miejscu nie było miejsca na sentymenty. Zaufanie było zaledwie słowem, które szybko wytracało sens. Tu liczyła się siła, tu liczyła się obecność. Tylko kto rządził w tej chwili?
— Widać nieźle zmarzłeś i wygłodniałeś. — Zaczepił go Nochal.
Ten jednak nie miał czasu na grzeczności. Siadł więc obok wygłodniałego mężczyzny na materacu. Nie zazdrościł tego miejsca, było to najgorsze z możliwych, gdyż było na wylocie i praktycznie każdy kto wchodził lub wychodził musiał przeciskać się koło niego. To nie było nic przyjemnego, gdyż ruch potrafił tu być podobny jak na dworcu kolejowym. Na szczęście koło północy wszystko się uspokajało i milkło.
— Nie będziesz miał tu dużo wygód. Widzę cię tu po raz pierwszy, skąd jesteś?
„Nowy” nie myślał o odpowiedzi.. Zignorował go, wracając do swojej zupy, jakby całe to zajście było tylko kolejnym nic nieznaczącym epizodem w dniu pełnym beznadziei. To było coś, co sprawiało, że Nochal poczuł się tak dziwnie — to milczenie, ta pełna obojętność. „Gawlik” miał coś podobnego. Może to był sposób na przetrwanie, sposób, by nie zostać roztrzaskanym przez otaczającą ciemność.
Nochal nie wytrzymał. Zamiast milczeć, zaczął mówić, jakby wciąż nie mogąc zrozumieć, co się dzieje.
— Widzę, że jesteś zbyt głodny, aby gadać, przyjdę później. Wprowadzę cię w kilka tematów.
Nowy spojrzał na niego jednym z tych wzroków, które mówiły więcej niż słowa. To było, jakby w tej jednej chwili rozumiał wszystko, ale nie miał ochoty na jakiekolwiek słowa. Nochal poczuł coś, czego nie rozumiał — strach, który nie miał źródła, nie miał kształtu. To, co miało być tylko rozmową, zaczęło przybierać postać czegoś nieuchwytnego, czegoś, co wcisnęło się głęboko w serce.
Nowy, wciąż jedząc w milczeniu, nie spuszczał wzroku z Nochala, który czuł się coraz bardziej zagubiony. Przez chwilę poczuł się jakby wkraczał w coś, czego nie rozumiał. Być może ten „Nowy” był tu nieprzypadkowo. A może był tylko kolejnym, który miał wnieść chaos do tej już i tak chaotycznej rzeczywistości.
— Nie ma sprawy — usłyszał w odpowiedzi.
— Myślałem już, że jesteś niemową podobnie jak „Gawlik”, on jest niemy i głuchy od urodzenia, ale to równy gość. Dawno jesteś bez lokum?
— Pół roku… — powiedział pomiędzy jednym a drugim kęsem chleba.
— To jakim cudem jeszcze cię nigdy nie widziałem. Znam tu wszystkich i wszystko o wszystkich wiem.
— To taka wolna Europa? — spojrzał na Nochala, który poczuł się trochę urażony.
— Musisz wiedzieć, kto tu rządzi… — spojrzał na niego nieco z góry. — Bo w przeciwnym razie będziesz miał problemy, duże problemy.
— A co ty mi możesz zrobić „czerwony nosie” — powiedział to tak spokojnie, że w Nochalu wszystko się dosłownie zagotowało.
No, „nowy” przegiął na całej linii. Zamiast być trochę grzeczniejszy zaczynał się stawiać. Zanim cokolwiek pomyślał, żeby zrobić usłyszał jeszcze.
— A z drugiej strony jesteś psychologiem czy psycholem? — odstawił miskę i wlepił w Nochala swoje oczy, a ten poczuł się jeszcze dziwniej.
— Dupą nie psychologiem… wszyscy znamy się tu jak w rodzinie, a ty jesteś nowy, nie wiadomo coś za jeden.
— Dlatego przyszedłeś mnie szpiclować?
Nochal poderwał się mocno wkurzony zamachnął się na nowego, ale zanim zdążył cokolwiek wykonać został powalony na ziemię. Nawet nie zdążył nic pomyśleć, bo wszystko stało się za szybko, zbyt szybko.
— Nie podskakuj stary… a od „nowego” trzymaj się w bezpiecznej odległości, to może nic ci się nie stanie.
Trzymał go za gardło. Nochal ochrypłym głosem tylko wybulgotał.
— Dobra, daj spokój, ja tylko żartowałem.
Poczuł luźniejszy uścisk, zdążył tylko poderwać się i odskoczył na bok. Na szczęście drzwi wejściowe do dalszych pomieszczeń były przymknięte i chyba nikt nawet nie zauważył co zaszło. Stanął kilka kroków od niego.
— Jeszcze zobaczymy nowy, będziesz żałował, że to zrobiłeś, nawet nie wiesz kim jestem.
Pogroził mu pięścią. Stał jednak w bezpiecznej odległości, że w każdej chwili mógł uciec do wewnątrz.
— Zjeżdżaj czerwony nosie i nie wkurzaj mnie.
Nochal przeklął coś pod nosem, odwracając się na pięcie umknął do środka.
Wcale nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, tym bardziej, że był w środowisku poważaną personą, ze względu na swoją gadkę, ale także i za siłę fizyczną, którą czasem się szczycił. Teraz czuł się zażenowany. Nowy mu dokopał i nic nie był w stanie na to zaradzić, pocieszał się myślą, że zbytnio nie było tam miejsca na to, by szamotać się. Jeszcze czuł uścisk przedramienia nowego na swojej krtani. Zupełnie brakło mu powietrza, gdyby trwało to jeszcze chwilę, nie wiadomo jak to by mogło się skończyć. Nawet nie mógł wezwać pomocy. Z drugiej strony jak by to wyglądało,
* * *
Noc w schronisku nadeszła powoli, a cisza znowu zapanowała. Tylko odgłos oddechów i szelest materacy rozbijał ten niemal nieruchomy świat. Wszyscy byli cicho, bo wiedzieli, że to jedyna pora na odpoczynek, zanim znowu nadejdzie kolejny dzień pełen walki, pełen trudnych wyborów. Nochal jak się pojawił, tak zniknął niepostrzeżenie.
Jednak tą ciszę zakłóciła jeszcze jedna osoba. Pojawił się młody mężczyzna. Miał szeroko otwarte oczy i zbyt czyste buty jak na to miejsce. Usiadł powoli, z delikatną niepewnością człowieka, który wie, że wchodzi na cudzy grunt, ale chce to zrobić z szacunkiem.
— Nazywam się Adrian Kozłowski. Jestem wolontariuszem. Mogę usiąść?
— Po co?
Głos bezdomnego był spokojny, niemal łagodny, ale niósł w sobie coś więcej — coś, co natychmiast przywracało rozmowie właściwe proporcje.
— Dobre pytanie — odpowiedział młody. — Po prostu chciałem pogadać.
— Chciał pan poczuć się lepiej? Czy może pocieszyć mnie?
— No raczej to drugie — odparł Adrian z lekkim uśmiechem.
— A ja myślę, że raczej to pierwsze.
— Dlaczego pan tak sądzi?
— Ludzie robią różne dziwne rzeczy z potrzeby usprawiedliwienia. Z potrzeby wyciszenia czegoś w sobie. Bo gdzieś głęboko czują winę.. — czasem wobec świata, czasem wobec innych, a najczęściej wobec samych siebie. Więc przychodzą do takich miejsc jak to, żeby poczuć się… potrzebnymi.
Kozłowski nie odpowiedział od razu. W jego wnętrzu coś się poruszyło. Jeszcze chwilę temu był przekonany, że jego działania są proste, czyste, niemal szlachetne. Ale teraz… nie był już tego taki pewien. Po raz pierwszy poczuł, że jego „misja” może być także próbą ucieczki. Ucieczki od własnych pytań.
— Niezła teoria — przyznał z ostrożnym uznaniem. Ale w jego głosie dało się wyczuć coś więcej: zaciekawienie. Ten człowiek nie mówił jak inni. Słowa, których używał, miały wagę.
— To nie teoria, panie Kozłowski. To życie. Większość ludzi nigdy się nie budzi. Rodzą się, żyją, umierają — nie zatrzymując się ani na chwilę. Nie pytają o sens, nie pytają o siebie. Zawierają małżeństwa, płodzą dzieci, podpisują kredyty.. Ale ich oczy są zamknięte. Śnią sen — i to wcale nie spokojny, lecz koszmarny. Bo w tym śnie nigdy nie poznają piękna. Nigdy nie czują cudu, jakim jest sama egzystencja.
Te słowa uderzyły w Adriana jak zimny prysznic. Nie był na nie gotowy. Nikt go nie przygotował na takie myślenie — ani szkoła, ani książki, ani wcześniejsze doświadczenia. To, co usłyszał, było jak otwarcie drzwi, których istnienia dotąd nie przeczuwał.
— Zaraz, chce pan mi powiedzieć, że bezdomność to jakieś oświecenie? Droga do zrozumienia?
— Nie. Pan mnie nie słucha. Ja nie mówiłem o bezdomności. Mówiłem o nieświadomości. O śnie. O tym, że większość ludzi nie wie, kim jest.
— Mówi pan jak kaznodzieja…
— Może nim byłem. W jakimś innym życiu.
Adrian zamilkł. Nigdy nie prowadził takiej rozmowy. Z nikim. Jego dotychczasowa działalność polegała na tym, by pocieszać. Doradzać. Podnosić na duchu. Ale zawsze to on był „tym świadomym”. Teraz role się odwróciły — i czuł się z tym dziwnie… prawdziwie.
— Nawet nie wiem, jak się pan nazywa.
— To nie ma znaczenia. Może być… Quidam.
— Quidam?
— Z łaciny: jakiś, pewien. Jeden z wielu. Nieważny, a jednak obecny.
— Nie uczyłem się łaciny — odparł Adrian, nieco zakłopotany.
Quidam tylko uśmiechnął się lekko, jakby znał to zdanie na pamięć. Jakby słyszał je już wiele razy. Jakby wiedział, że jeszcze usłyszy je nieraz
Ten człowiek, siedzący na sienniku, mówił rzeczy, które nie pasowały do tej przestrzeni, do tej roli. Ale właśnie dlatego trafiały w samo sedno. Kozłowski poczuł znajome mrowienie w potylicy — to samo, które czasem ogarniało go przed ważnymi życiowymi zwrotami. Znał je. I ufał mu.
— Mówi pan tak, jakby przebudzenie było celem samym w sobie — odezwał się w końcu. — Jakby było najważniejsze. A bezdomność… jego wyrazem. To brzmi… niemal jak religia.
— Przebudzenie to duchowość — odpowiedział mężczyzna spokojnie. — Ale duchowość to tylko drzwi. Nie cel. Nie jestem nauczycielem. I nie mam zamiaru nikogo uczyć. Pan zapytał. Więc odpowiedziałem. Tylko tyle.
Słowa te nie były ani kazaniem, ani wykładem. Były jak kamień wrzucony do jeziora. Proste. Ale wywoływały kręgi.
* * *
Kozłowski zastanowił się: czy gdyby usłyszał to samo w innych okolicznościach — w sali wykładowej, podczas rozmowy z mentorem — odebrałby to inaczej? Pewnie tak. Ale właśnie to było w tym najdziwniejsze: że prawda nie zawsze przychodzi w szatach godnych profesorskiej katedry. Czasem przychodzi ubrana w łachmany.
Spojrzał na człowieka przed sobą. I coś w nim drgnęło.
To przecież on był tym, który miał wszystko. Plan na życie ułożony jak mapa. Szkoły z wyróżnieniem, prestiżowy uniwersytet, zawód, który dawał poczucie sensu. Ojciec chciał, by został prawnikiem, ale on — jak mawiał z uśmiechem — „poszedł trochę na lewo”. Zainteresowała go psychologia, praca z ludźmi. A ostatecznie — socjologia.
Matka, kobieta wpływowa, prokurator, zapewniła mu sieć bezpieczeństwa. A jednak… odeszła, umarła. I coś w tej sieci się rozpadło.
Od jakiegoś czasu angażował się w wolontariat. Nie dlatego, że musiał. Raczej z potrzeby, której do końca nie potrafił nazwać. To nie była praktyka, nie był to element CV. To było coś innego. Głębszego.
I właśnie dlatego słowa tego człowieka go poruszyły. Było w nich coś… pierwotnego. Coś, czego nie da się podrobić ani udawać.
Człowiek na sienniku był zagadką. I wyzwaniem. Nie pozwalał przejść obojętnie. Miał w sobie coś, co zatrzymywało — nie tylko wzrok, ale i umysł.
A to, co mówił, miało sens.
Kozłowski wiedział to instynktownie. Czuł, że za tymi słowami stoi wewnętrzny porządek. Jakaś ukryta logika, której jeszcze nie rozumiał.
Ale bardzo chciał ją poznać.
W tym samym czasie, z drugiego końca noclegowni, wśród szelestu koców i posapywań zmęczonych ludzi, Nochal dotarł do swoich kompanów. Zanim jednak do nich podszedł, krzątał się jeszcze po korytarzach, odczekał swoje w kolejce do ubikacji i przez dłuższą chwilę przyglądał się własnemu odbiciu w zmatowiałym lustrze. Sprawdzał, czy na jego twarzy nie widać śladów niedawnego starcia z „nowym”. Nie chciał wyglądać jak ten, który „odstaje”. W tym miejscu wstyd miał swoją cenę. A ośmieszenie — potrafiło kosztować więcej niż zimno.
W końcu doszedł do reszty. Trzech mężczyzn siedziało w kącie sali, owinięci kocami, jakby to one miały dawać im tożsamość, nie tylko ciepło.
— I co? Gadałeś z nim? — zapytał jeden z nich, nie odrywając wzroku od podłogi.
— Jasne — rzucił Nochal, z pozornym luzem. — To jakiś świr. Powinni go zamknąć. Najlepiej trzymać się z daleka.
— Co ty, Nochal… pękasz? Boisz się nowego? Przestań pieprzyć…
Nochal spuścił wzrok na chwilę, jakby coś przeliczał w głowie.
— Serio. Gadał od rzeczy. Groził, że jak się nie odczepimy, to pozarzyna nas wszystkich. Pokazał kosę.
— Kosa? — ktoś się zaśmiał z niedowierzaniem.
— Kuźwa, mówię wam, to nie jest zwykły typ.
— To go załatwimy bez gadania — padło chłodno, mechanicznie, jakby nie chodziło o człowieka, tylko o naprawę jakiegoś zakłócenia w systemie.
Nochal zamilkł. Oczy miał nieobecne. Jakby gdzieś w środku pękła mu pewność, z której dotąd czerpał swój autorytet.
— Ja nie chcę w tym maczać palców — dodał cicho.
— Jasne… — ktoś mruknął. Ale to jedno słowo zawierało wszystko: zawód, lekceważenie i niepokój.
Tutaj, w tym małym społeczeństwie utkanym z odpadków i przetrwania, obowiązywały inne prawa. Starszyzna — choć nieformalna — była realną władzą. To oni decydowali, kto jest kim, kto może mówić, kto musi milczeć. Nikt dotąd im się nie sprzeciwił. A tym bardziej nikt nie rozbijał ich rytuałów.
A jednak… coś się zmieniło.
W oczach Nochala czaił się lęk. Nie histeryczny, ale głęboki — ten, który nie mówi głośno, ale wstrzymuje oddech. I właśnie dlatego postanowili na razie odpuścić. Patrzeć. Sprawdzić. Nie zbliżać się.
Tego wieczoru żaden z nich nie podszedł już do „nowego”. Nie było zaczepki. Nie było kpin.
Tylko jeden człowiek nadal siedział przy nim i rozmawiał — ten młody, zbyt czysty, zbyt spokojny jak na to miejsce. Wolontariusz.
— Proszę mi powiedzieć — zaczął Adrian, pochylając się lekko do przodu — mówi pan jak człowiek wykształcony. Nie jak większość z nich…
Wskazał głową w kierunku drzwi, za którymi rozciągał się szmer noclegowni — przestrzeni pełnej krzywych spojrzeń i przytłumionych oddechów. Ale rozmówca tylko pokręcił głową.
— To jest bez znaczenia — powiedział cicho, jakby od niechcenia. Ale był w tym cień stanowczości.
— Pan wybaczy. Nazywam się Adrian. Prowadzę badania socjologiczne. I… bardzo pan mnie zainteresował.
— Piotr — odparł krótko, jakby wypowiedzenie imienia było aktem większym, niż mogło się wydawać.
Uścisnęli sobie dłonie. Ten gest był prosty, ale miał w sobie coś rytualnego — jakby przez chwilę dwa światy zetknęły się ze sobą, próbując rozpoznać swoje granice.
Potem zapadło milczenie. Nie było niezręczne. Raczej głębokie. Jakby obaj czekali, aż myśli ułożą się w coś, co warto powiedzieć.
— Widziałem, jak „załatwiłeś” tego cwaniaczka, który próbował z tobą wcześniej rozmawiać — odezwał się w końcu Adrian.
Piotr uniósł lekko brew, jakby przypominał sobie tamtą scenę.
— Nie znoszę buraków, którzy chcą być ponad innymi — powiedział spokojnie. Bez gniewu, raczej z bólem kogoś, kto zbyt często widział pychę odzianą w buty pewności siebie.
— Wiesz, miałem przez chwilę wrażenie, że podobnie mnie potraktujesz — przyznał Adrian z lekkim uśmiechem. — Ale… zaciekawił mnie twój przypadek.
— O jakim przypadku mówisz?
— No… o tobie — odpowiedział wolontariusz, zawieszając wzrok na twarzy rozmówcy.
Piotr nie odpowiedział od razu. Przez chwilę wyglądało, jakby zamknął się znowu. Ale potem westchnął i odezwał się inaczej. Jakby uchylił drzwi do czegoś głębszego.
— Wiesz, przypomina mi się pewien rysunek, który znalazłem kiedyś na wysypisku — zaczął. — Przedstawiał biuro. Za biurkiem siedział urzędnik. Przed nim zapłakana kobieta, właśnie wychodziła. A w drzwiach, przez uchyloną szczelinę, zagląda głowa dyrektora. Rozmówca kobiety mówi: „Panie dyrektorze, nie możemy zatrudnić tej kobiety. Ona zna swoje, moje i pańskie kompetencje..”.
Spojrzał na Adriana uważnie.
— Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?
— Chyba tak — odparł powoli wolontariusz.
Piotr mówił więcej. Coś w nim się otworzyło. Może to było ciepło jedzenia, a może — i bardziej prawdopodobnie — obecność kogoś, kto słuchał nie po to, by odpowiedzieć, ale by zrozumieć.
Nie lubił ludzi, którzy wszystko wiedzą lepiej. Którzy chcą nad tobą dominować, a potem odwracają się z uczuciem dobrze spełnionej misji. Adrian był inny. Nie udawał. Przyszedł z pytaniami, a nie z receptą. To robiło różnicę.
— To historia mojego życia — odezwał się znów Piotr. — Ale opowiem ci jeszcze jedną. To przypowieść. Pewnego razu uczeń zapytał swojego mistrza: „Mistrzu, ty w ogóle nie przejmujesz się tym, co ludzie mówią. Jak to robisz?”. A mistrz odparł: „Do dwudziestego roku życia w ogóle mnie nie obchodziło, co ludzie o mnie mówią. Pomiędzy dwudziestym a pięćdziesiątym rokiem życia przejmowałem się tym bardzo. A po pięćdziesiątce… zrozumiałem, że ludzie w ogóle o mnie nie mówią”.
Adrian uśmiechnął się. Ale w tym uśmiechu było coś więcej niż tylko rozbawienie. Było tam ziarno prawdy, które właśnie spadło na glebę jego wnętrza. I wiedział już, że ta gleba nie pozostanie obojętna.
Dalej już tylko patrzył w sufit. Bez słowa. Zawieszony gdzieś między tym, co zostało powiedziane, a tym, co jeszcze może wybrzmieć. W korytarzu panowała półciemność, ktoś przemknął obok, jak cień — nie zwracając na nich uwagi. Czas zwolnił, jakby chciał zatrzymać w sobie znaczenie tej dziwnej wymiany słów.
Rozmowa była krótka. A jednak miała ciężar, którego Adrian nie potrafił zignorować. Czuł się, jakby przez chwilę ktoś wpuścił go do wnętrza tajemnicy, którą on sam od dawna przeczuwał, ale nie umiał nazwać.
— Mógłbym jeszcze kiedyś z tobą pogadać? — zapytał cicho. — Gdzie mogę cię spotkać?
Piotr nie odwrócił wzroku od sufitu.
— Jestem tu, tam, wszędzie… — powiedział z uśmiechem, którego nie było widać, ale który dało się poczuć. — Jeśli mamy się spotkać, to się spotkamy. A jeśli nie… to nie.
To było wszystko. I jednocześnie — więcej niż wszystko. Adrian wiedział, że nie usłyszy już nic więcej tej nocy.
Wyszedł ze schroniska powoli, jak człowiek, który nagle znalazł się w nowej rzeczywistości. Rozmowa wciąż pulsowała w jego myślach. Była jak obce słowo, które nagle staje się częścią języka, choć jeszcze nie wiadomo, co znaczy.
Do tej pory sądził, że zna definicję bezdomności. Pisał o tym. Cytował statystyki. Tworzył klasyfikacje. Mówił, że bezdomni to ludzie wykluczeni, samotni, zepchnięci na margines. A teraz… teraz coś się w nim przesunęło. Coś się rozwarstwiło.
Piotr był wyłomem tej definicji. Nie pasował. Nie prosił. Nie skarżył się. I nie wyglądał na zagubionego. Wręcz przeciwnie — jakby wiedział coś, czego nie wiedział nikt inny.
Adrian przypomniał sobie, że przecież coraz częściej wśród ludzi bez dachu nad głową znajdowano osoby z wyższym wykształceniem: inżynierów, prawników, psychologów. I nigdy nie potrafił tego zrozumieć. Dlaczego ktoś, kto „doszedł do czegoś”, porzuca wszystko i wybiera życie wśród cieni?
Może właśnie dlatego: żeby wreszcie zobaczyć świat takim, jaki jest. Bez filtrów. Bez ról. Bez masek. Tego wieczoru jego teoria się zachwiała. A z nią — cały porządek jego wewnętrznego świata.
Chciał jak najszybciej wrócić do domu, by zapisać to, co usłyszał. Te słowa miały w sobie coś, czego nie chciał stracić. A może: nie mógł.
Zadzwonił jego telefon. Drgał cicho w kieszeni, jakby nie chciał zakłócić tej delikatnej przestrzeni myśli.
— Adrian? — odezwał się głos po drugiej stronie. Kobiecy, uprzejmy, rzeczowy. — Dzień dobry. Chciałam tylko przypomnieć panu o naszym spotkaniu…
— Dobry wieczór — poprawił się mechanicznie. — Przepraszam, trochę się zasiedziałem. Będę u państwa za jakieś dwadzieścia minut. Czy to nie za późno?
— W tej sprawie nigdy nie jest za późno.
— Rozumiem. Już idę. Do zobaczenia.
Rozłączył się i przyspieszył kroku. Zdecydowanie za późno przypomniał sobie o spotkaniu. Nie wziął dziś samochodu, czego teraz żałował. Ale myśl o Piotrze wciąż nie dawała mu spokoju. Przemierzał kolejne ulice w pośpiechu, ale jego umysł był zupełnie gdzie indziej.
Była dwudziesta pierwsza. Miał jeszcze dziś spotkać się z rodzicami Ani. A przecież myślał tylko o jednym: o mężczyźnie, który zmieścił całą mądrość w kilku zdaniach i spojrzeniu wbitym w sufit.
To dziwne — pomyślał. — Z całą moją wiedzą nie potrafię nic powiedzieć o nim. On nie mieści się w żadnej definicji. Może… może dlatego, że zbyt łatwo wszystkich już posegregowałem. A on po prostu nie dał się zaszufladkować.
Rozdział 4
Stał przed dużą willą. Jej biała elewacja połyskiwała w świetle ulicznej latarni jak oddech na szkle — elegancka, sterylna, milcząca. Adrian właśnie miał nacisnąć dzwonek, gdy furtka otworzyła się sama. Przed nim stanął starszy mężczyzna, ubrany w płaszcz, z wyrazem niepokoju w oczach, który zdradzał, że czekał.
— Witaj, Adrian — odezwał się, zanim zdążył zapytać o cokolwiek. — Właśnie wychodzę z Sonią na spacer. Ale chciałem cię jeszcze zobaczyć. Chciałem, żebyśmy porozmawiali…
W jego głosie była tajemnica. Nie taka, która się kryje — ale taka, która szuka wyjścia.
— Dobry wieczór, panie Ariański. Przepraszam raz jeszcze, że dopiero teraz się zjawiam…
— Nie wiem już, co mam robić — wypalił gospodarz, nie słuchając odpowiedzi. — Oni jej coś podkładają. Narkotyki. Chcą ją zniszczyć. Zabić. Ale ja tak tego nie zostawię… Nie… nie tym razem…
Jego słowa były jak porozrywane kartki z dziennika. Bez ładu, bez ciągłości, ale nasycone lękiem.
— Jacy „oni”? — zapytał spokojnie Adrian.
— No ci… chodzili za nią od dawna. Chcieli ją wciągnąć. Żeby została taka jak oni. Narkomanka. Ale ich przegoniłem. Myślałem, że to wystarczy. Ale nie. Teraz jest gorzej…
— Wspominał pan kiedyś coś o sekcie…
— Tak, tak, na początku tak myślałem. Ale teraz wiem, że to narkotyki.
— Skąd takie przypuszczenia?
— Siedzi całymi godzinami w swoim pokoju. Jakby stężała. „Skupiona na sobie”, mówi coś pod nosem. Wzdryga się na dźwięki. Patrzy tymi przerażonymi oczami… A gdy próbuję odkryć z niej kołdrę, naciąga ją z powrotem na głowę, jakby to była ostatnia bezpieczna granica.
Adrian słuchał uważnie. W tym opisie było coś niepokojącego, ale jednocześnie… znajomego. Ludzka bezradność wobec cierpienia drugiego człowieka często przybierała formę narracji o zewnętrznych zagrożeniach.
— Spokojnie… A czy ona w ogóle gdzieś teraz wychodzi?
— Nie.
— Od kiedy to trwa? Sprawdzaliście państwo jej ręce, oczy? Robiliście jakieś badania?
— Nie… To trwa już kilka tygodni. Ale nie wiem… To nie jest zwykłe… — głos mężczyzny zadrżał.
— Szczerze mówiąc… to nie wygląda na działanie narkotyków — odparł Adrian z rozwagą. — Objawy byłyby inne. A poza tym… skąd miałaby je brać?
— Sądzisz, że to coś innego?
— Może. Próbowaliście konsultować się z lekarzem?
— Tak… Znajomy lekarz był. Ale Ania nie chciała się badać. Jeden z nich powiedział, żeby natychmiast zawieźć ją do psychiatryka… Ale ja nie mogę sobie na to pozwolić. Sam rozumiesz. Żadnych chorób psychicznych. Żadnych sensacji. To wszystko zostaje na zawsze…
— Nie do końca rozumiem, ale skoro już tu jestem — przerwał Adrian spokojnie — chciałbym porozmawiać z Anią.
Starszy mężczyzna skinął głową. Wskazał ruchem ręki drzwi wejściowe.
W środku powitało go ciepło. Przyjemne, domowe, jakby chciało udawać, że wszystko tu jest w porządku. Adrian zadrżał. Zimowy wiatr, który towarzyszył mu całą drogę, wreszcie przestał kąsać. Pokasływał lekko, zdejmując szalik.
Dom był bez zarzutu. Każdy detal dopracowany. Porządek, który mówił więcej niż słowa. Tu wszystko miało być „jak trzeba”. I może właśnie dlatego niepokój był tak wyraźny.
Przywitał się z panią Ariańską. Była uprzejma, ale jej uśmiech był spięty. Wziął od niej filiżankę herbaty z imbirem, choć całą swoją uwagę miał już gdzie indziej. Chciał jak najszybciej pójść do pokoju Anny.
Znał ją od dziecka. Była kilka lat młodsza, ale w dzieciństwie bawili się razem. Kiedyś była pełna życia. Pamiętał, jak się śmiała, jak potrafiła godzinami opowiadać o wymyślonych historiach. Rodzice czasem żartowali, że może kiedyś będą razem. Na szczęście zostało to tylko w sferze planów.
Od pięciu lat ich kontakt był już tylko wspomnieniem. A teraz… był tu. Był potrzebny. I sam nie wiedział, jak się z tym czuje.
* * *
Dwa tygodnie wcześniej, gdy po raz pierwszy usłyszał o dziwnym zachowaniu Anny, przestraszył się naprawdę. W głębi serca przeczuwał, że to coś więcej niż tylko chwilowy kryzys — ale nie chciał, by te lęki okazały się prawdą. Dziś miał się z nimi zmierzyć.
Wszedł na piętro. Cisza tam była inna niż na dole. Głębsza. Gęstsza. Jakby zawieszona między tym, co wypowiedziane, a tym, co niewyrażalne. Zapukał delikatnie, po czym uchylił drzwi.
Pokój Anny był przestronny, ale niemal pusty. Półmrok rozlewał się po ścianach ciepłym światłem nocnej lampki. Ania siedziała na łóżku, oparta o zagłówek, z przymkniętymi powiekami. Wydawała się być zawieszona gdzieś pomiędzy światami.
— Witaj, Aniu… — powiedział cicho. — Chciałem wcześniej wpaść, ale… wiecznie coś miałem na głowie.
Nie odpowiedziała. Nie drgnęła. Jakby jego obecność nie dotarła do niej.
— Mogę usiąść? Oczywiście… jeśli pozwolisz…
Otworzyła powoli oczy. Patrzyła na niego zdziwiona, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie jest sama. Jej spojrzenie było puste, a zarazem przenikliwe. Kręciła głową w milczeniu.
— Jeśli chcesz, to sobie zaraz pójdę. Chciałem tylko zapytać, jak się czujesz…
— Czemu wszyscy chcą wiedzieć, jak się czuję? Po co?
— Dobre pytanie — odpowiedział cicho. — Po prostu… chciałem pogadać.
— Chciałeś poczuć się lepiej? Czy może mnie pocieszyć?
Te słowa dosłownie wstrząsnęły nim. Słyszał je już dziś. Słowo po słowie. Piotr. W schronisku. Dokładnie te same słowa. Przypadek?
„To tylko zbieg okoliczności…” — pomyślał. Ale nie potrafił w to uwierzyć.
— Daj mi spokój. Wszyscy dajcie mi spokój. Wynoś się stąd.
To nie była ta sama dziewczyna, którą znał z dzieciństwa. A jednak… to była właśnie ona. Odsłonięta. Bez osłon. Po chwili dodała, z goryczą:
— Przyszedłeś, żeby mieć spokojne sumienie. Żeby poczuć się lepiej. Spełnić swój chrześcijański obowiązek. Wiedziałam, że przyjdziesz…
To nie mógł być przypadek. Te same zdania. Te same rany.
— To dziwne… dokładnie to samo powiedział mi dziś człowiek, którego spotkałem w schronisku.
Nie zareagowała. Dalej patrzyła w przestrzeń, jakby jej świadomość poruszała się w miejscach, do których on nie miał dostępu. Ale nie chciał się poddać. Czuł, że to moment, którego nie może zmarnować.
— Spotkałem dziś wyjątkowego człowieka. Nie był jak inni. Wręcz przeciwnie… — zaczął, siadając na dywanie, jakby chciał zniżyć się do poziomu duszy.
Mówił. Nie patrząc na nią. Po prostu mówił. A z każdym słowem coś w nim się łamało i rodziło na nowo.
— Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad swoją motywacją. Robiłem to, co wydawało mi się właściwe. Pomagałem ludziom… ale dziś wiem, że to było tylko odbicie moich oczekiwań. Tych samych, które tworzą mur między nami a światem. Mur, przez który nie słyszymy prawdziwego głosu drugiego człowieka.
Mówił dalej. Cicho, jakby wyznawał. Mówił o Piotrze. O przebudzeniu. O śnie, w którym funkcjonował — jak maszyna. O tym, że dopiero dziś po raz pierwszy poczuł… że widzi.
— Ty też to powiedziałaś. I teraz wiem, że miałaś rację. Byłem zamknięty. Tak naprawdę na wszystko. I to właśnie zrozumiałem… dzięki tobie. Dzięki niemu.
Spojrzał na nią. Jej twarz w półmroku była nieruchoma, ale jej oczy… jej oczy patrzyły inaczej. Widziały go.
— Jesteś jak motyl — powiedział, zaskoczony własnymi słowami. — Motyl, który budzi się do życia.
Nie wiedział, kiedy to się stało, ale z jego oka spłynęła łza. Ciepła. Cicha. Ania się poruszyła. Podeszła powoli i otarła mu policzek. Jej dotyk był lekki, jakby chciała jedynie zaznaczyć, że widzi. I że rozumie.
To była spowiedź bez konfesjonału. Nigdy wcześniej przed nikim nie płakał. A teraz… nie czuł się słaby. Czuł się człowiekiem.
— To prawda… — powiedziała cicho.
— Twoi rodzice bardzo się o ciebie martwią… — dodał, zbierając myśli. — Robią to na swój sposób. Może nie do końca rozumieją, ale próbują.
— Wiem. Najchętniej zamknęliby mnie do psychiatryka. Ale nie mogą. Ucierpiałaby ich reputacja.
— Pewnie tak… — odparł, smutno się uśmiechając.
Spojrzał na jej twarz. W tej chwili wydawała się jaśniejsza, jakby na krótką chwilę wyszła z cienia.
— Myślę, że zaczynam cię rozumieć… choć nie do końca pojmuję formę twojego buntu.
Nie odpowiedziała. Ale nie musiała.
— Ale przecież to nie jest problem. Prawda? Przynajmniej… nie teraz.
Cisza.
— Adrian… proszę… pomóż mi — wyszeptała.
Skinął głową. Bez słów. A potem objął ją delikatnie — nie jak zbawca, ale jak ktoś, kto właśnie się obudził.
Wyszedł z pokoju Anny, zamykając cicho drzwi. W domu panowała zupełna cisza, jakby wszystko, co mogło zostać wypowiedziane, już się wydarzyło.
Schodząc po schodach, spojrzał na zegarek. Była dokładnie dwudziesta trzecia dwadzieścia. Zdziwił się, jak szybko minął czas. Przemknął obok niego niezauważalnie, jak cień, jak oddech. W tej jednej rozmowie było więcej niż w wielu dniach jego pracy i wykładów.
Salon był pusty. Nie chciał nikogo budzić, więc przeszedł przez dom ostrożnie, stąpając po parkiecie z czułością, jakby dom miał własne sny.
Wyszedł na zewnątrz. Na ganku czekał ktoś, kogo się nie spodziewał.
— I co sądzisz o tym wszystkim? — zapytał mężczyzna, którego głos wyłonił się z mroku. Ojciec Anny. — Przepraszam, że cię ściągnęliśmy. Ale… jako rodzice jesteśmy bardzo zaniepokojeni.
Adrian zatrzymał się. Spojrzał na niego z powagą.
— Może pan być spokojny — odparł po chwili. — Ania potrzebuje… — zawahał się, szukając słowa, które nie zabrzmi jak diagnoza. — Spokoju. I dużo cierpliwości. Najważniejsze, że jest kontakt.
— Myślałem, że z nikim nie będzie chciała rozmawiać. A z tobą… widać chce. To dobrze. Bardzo dobrze.
Głos kobiety dołączył do rozmowy, cichszy, ale drżący z niepokoju.
— Proszę cię… pomóż nam. Nie wiemy już, jak jej pomóc.
— Zrobię wszystko, co mogę — powiedział łagodnie. — Dla niej. I dla was.
— Powiedz mi proszę… — ojciec wpatrywał się w niego z napięciem — czy to narkotyki? Kto za tym stoi?
Adrian spojrzał mu w oczy.
— Nie. To nie są narkotyki. To… ucieczka. Ucieczka przed czymś, co bardzo głęboko w niej siedzi.
Starszy mężczyzna wypuścił powietrze z ulgi, jakby przez chwilę przestał oddychać.
— Dzięki Bogu… Bo gdyby to były narkotyki… bylibyśmy skończeni.
Pożegnał się z nimi. Ich słowa zostały na ganku, jak cienie, które nie chciały zejść z człowieka, nawet kiedy wychodził na ulicę.
Szukał w sobie spokoju, ale zamiast tego czuł… niesmak. Nie wobec nich — ale wobec samego siebie. Czuł, że coś powinien im powiedzieć. Że powinien zasugerować wizytę u psychiatry. Że jako naukowiec, badacz, specjalista — to jego obowiązek.