I
Przed atakiem Szwedów na Polskę w 1655 roku, armia króla Szwecji, zbierała swe kompanie konne, pułki piechoty i inne, liczne oddziały, w okolicy Verdun, Hamburga i Lubeki. Razem z pułkami zebranymi w Wolgast, zgodnie z rozporządzeniem króla Szwecji, armia ta, miała liczyć ponad 40 tysięcy żołnierzy.
W dniu 16 czerwca 1655 roku, feldmarszałek — Arvid Wittenberg, pomaszerował z olbrzymią armią do Uchtenhagen i Zuderskiego Młyna. Tam, feldmarszałek Arvid, zarządził:
— Wyprawić trębacza do armii polskiej, która znajduje się w pobliżu Ujścia i Schneidemuhl, nad rzeką Noteć, z listem, w którym, wzywam Polaków do oddania się pod opiekę króla szwedzkiego! Wykonać!
Wobec tychże słów feldmarszałka Szwedów, natychmiast wyprawiono trębacza. Potem, armia ruszyła dalej i przeszła przez Freienwalde i Russischemuhl. Następnie, feldmarszałek zarządził odpoczynek i rzekł do swoich strażników:
— Zawezwać do mnie wyższych oficerów!
— Dobrze panie!
Przeto, wnet się rozeszli do kwater pozostałych dowódców w armii feldmarszałka.
Gdy wszyscy już stanęli przed obliczem Wittenberga, ten, trzymając kielich wina w swej ręce, rzekł:
— Nasz pochód na Polskę przebiega snadnie i prędko, przeto trzeba wydać wytyczne naszym żołnierzom, boć wielu z nich nie odznacza się dyscypliną! Przeto, muszą wiedzieć, jak postępować w każdej sytuacji czy to w nawiązywaniu boju, czy to w starciu z Polakami. Niechaj wasi podwładni żołnierze wiedzą, że mają nie zwracać uwagi na okrzyki i wrzaski Polaków! I zawżdy mają trzymać szyk! Wiedzcie jedno, że Polacy to wyborni jeźdźcy, są sprytni we wszelkiej sprawie, jednakże my, aby sprostać, musimy być dobrze zorganizowanymi oddziałami, boć tylko wtedy oni będą się nas obawiać i popełniać błędy.
Wobec tych słów, odezwał się jeden z oficerów:
— Panie czyż wątpisz w umiejętności swoich dowódców?
— W najmniejszym stopniu, nie wątpię! Jednakże, muszę pouczyć was, a wy — waszych żołnierzy. Wiedzcie, że Polacy są niepodobni do Niemców, toć to inny przeciwnik. I rzecz jedna z ważniejszych, wasi żołnierze mają się delikatnie obchodzić z mieszkańcami, bo ci, którzy się nam poddadzą, mają być w pewnym stopniu zadowoleni, że obóz nasz, ma wszystko, co niezbędne, a ci, co będą się upierać, mają zostać skłonieni do posłuszeństwa. A ci, którzy dalej będą czynić przeciw nam, narażą się tedy na karę śmierci!
Na tę mowę Arvida, dowódcy w jego armii, zobowiązali się wypełnić te zalecenia i mieli postępować we wszystkim z jak największą ostrożnością. Rzekli jednogłośnie:
— Panie! Coś rozkazał, tego będziem przestrzegać.
I zaraz potem, dowódca każdego oddziału, poszedł pouczać swoich żołnierzy, zgodnie ze słowami feldmarszałka.
Po dłuższym postoju armii Szwedów, nastał dzień 19 lipca 1655 roku, wówczas to, wczesnym rankiem przeszli przez Wangeryn i stanęli potem pod Bernsdorfem. Po jednodniowym odpoczynku, dnia następnego, przeprawili się przez Drawę, w okolicach Dramburga — ćwierć mili powyżej tej miejscowości. Następnie rozbili obóz pod Falkenburgiem. Podczas wieczornej uczty, feldmarszałek rozmawiał ze swoimi kompanami — dowódcami:
— Jutro, przed nami, do zdobycia słynny zamek Templariuszy — Drahim! Idzie nam snadnie, tak, jak żeśmy to sobie zaplanowali! Toast mości panowie! Polska będzie nasza!
— Toast panie!
— Z tego co widać panie, ci Polacy słabo bronią swej ojczyzny!
Feldmarszałek się zaśmiał i odpowiedział:
— Boć nie wiedzą komu teraz mają służyć!
Reszta dowódców wobec tego stwierdzenia, poczęła się śmiać. Wszystko to widział i opisywał, ochotnik w armii Szwedów, Szkot — Patrick Gordon.
Dnia 21 lipca, zwinęli swój obóz i weszli do Falkenburga i Henchrichsdorfu, potem milę dalej, przeszli przez lasek, który był pograniczem. Feldmarszałek rozkazał:
— Zatrzymać się pod Tempelburgiem!
Gdy to uczyniono, do obozu Szwedów powrócił z rozpoznania żołnierz, i rzekł:
— Mości feldmarszałku! Polacy porzucili Drahim!
— Zacna to wiadomość, przeto, niechaj major Sachsen weźmie z 50 żołnierzy, zaopatrzenie i niechaj trzyma ten krąg w Drahimiu pod naszą kontrolą. Wykonać!
Następnie, Wittenberg udał się na spoczynek. Niebawem powrócił trębacz z Polski, z dwoma pismami, które dostarczył niezwłocznie Arvidowi. Feldmarszałek natychmiast zerwał pieczęcie i wyczytał, że od króla Polski i Rzeczpospolitej, zostało wyprawione nadzwyczajne poselstwo do Szwecji. Że zostali oni zaopatrzeni w pełnomocnictwa od króla, by wyjaśnić wszelkie rozbieżności. A poselstwo to, ma wkrótce zagwarantować, szybkie zawarcie wiecznego pokoju.
W pierwszej chwili, feldmarszałek nie chciał dać wiary tym wszystkim zapiskom, albowiem, uważał on, że Polacy w tym czasie mogą przygotowywać przeciw Szwedom wrogie działania. Ku zdziwieniu, pismo do feldmarszałka, zakończyło się pozdrowieniem od szlachty polskiej dla Arvida. Nadto, Wittenberg, zapytał się posła — trębacza:
— Jakże cię tam potraktowano?
— Dobrze panie, w darze otrzymałem także 10 dukatów.
Pozostali zwiadowcy donieśli również feldmarszałkowi, że most w Neuwedelu nie jest jeszcze gotów, toteż nie mogą iść na Polskę najbliższą drogą. Dowódca armii Szwedów nie chciał siedzieć dłużej na tej ziemi, by nie drażnić kurfirsta brandenburskiego. Szwedzi mieli jedynie zaopatrzenia na 6 dni, między innymi: chleb, piwo i sól. Gdy tylko opuścili Pomorze i Nową Marchię, to dostali od księcia „bezpłatnie” 50 000 funtów chleba i 100 beczek piwa.
W kolejnym dniu, wymaszerowali z Drahimia w kierunku Krone, tamże zauważono obszerne pole i w okolicach Hofstadtu stanęli z obozem. Feldmarszałek zanim ruszył dalej, chciał zabezpieczyć żywność i zapasy dla armii, przeto wysłał oddział, by uprzedzili miejscowych, aby oni pozostali w swych domach.
Potem Szwedzi wkroczyli do Weyershofu, który leżał na półwyspie i należał do Ludwika Wejhera — wojewody pomorskiego. Miejscowość była opuszczona, toteż rozstawiono tam garnizon szwedzki. A kolejnej nocy, oddział Polaków złożony z 500 żołnierzy, zaskoczył Szwedów.
Większość Szwedów została pojmana, nieliczni uciekli do zamku. Jednakże, pomimo tego, ich armia zbliżała się powoli do Ujścia, do miejsca, gdzie zgromadziły się siły polskie. Przeto dnia 24 lipca dotarli do Wezy, a tam feldmarszałek nakazał utworzyć szyk bojowy, każdy pluton kawalerii wyborowej miał przydzielonych 50 piechurów. Gdy ich obóz był z tyłu, przypominało to piękne widowisko.
W tym samym momencie, na wieść o przybyciu wojsk szwedzkich w pobliże Ujścia, ruszyła się szlachta województwa poznańskiego, kaliskiego, inowrocławskiego i brzesko — kujawskiego. Polska miała dobrze uzbrojonych żołnierzy w liczbie kilkunastu tysięcy, zaś armia szwedzka była dla Polaków nędzna i obdarta, złożona z wielu ochotników — biedaków, którzy zbiegli ze swych krajów, by szukać lepszego życia, wielu z nich liczyło na szczęście. I zdało się, że było ono blisko nich.
W porządku zarządzonym przez Wittenberga, ich armia ruszyła do natarcia i przy grobli w Ujściu, starła się z Polakami, niektórzy z nich zostali zagarnięci lub zabici. Szwedzi zdobyli dwa sztandary — jeden czerwony, a drugi biały. Za groblą, na drugim brzegu rzeki, znajdował się już obóz polski. Feldmarszałek wnet zarządził:
— Zająć jak najbardziej dogodne miejsca i jak najbliżej pozycji polskich ustawić dwie nasze armaty! I nie ustawać z ostrzałem pozycji Polaków!
I stało się, jak rzekł Arvid, w wyniku ostrzału Szwedów armatami, kilka chorągwi piechoty polskiej, zostało zmuszonych do opuszczenia swoich pozycji.
Teraz dały znać o sobie lekkomyślność i niewytrwałość Polaków, boć zamiast ruszyć na Szwedów i zniszczyć ich armię, województwa wielkopolskie, ni stąd, ni zowąd, przeszły do Szwedów. Była to hańba oraz zdrada ojczyzny i króla Polski.
Dnia 25 lipca, był jeszcze wczesny ranek, wtedy, wojewodowie polscy, postanowili, że wyślą do feldmarszałka Szwedów — swego trębacza, z prośbą o rozejm. Przeto stało się tak, że każda strona wystawiła po 10 ludzi do rozmów między obozami. Pomimo obrad, do południa, nie mogli się dogadać. Postanowiono, że sam podkanclerz Hieronim Radziejowski i 9 dodatkowych ludzi przybędzie im na pomoc w negocjacjach. I stało się, że przyjęli oni zaproponowane warunki, które miały być również ratyfikowane przez jego wysokość — króla Szwedów — Karola X Gustawa.
Przy Szwedach, już wtedy, było wielu zdrajców, którzy przybyli z Polski, by im służyć i zdradzać polskie zamiary, jak i plany większych zamków i twierdz obronnych Rzeczpospolitej.
Świadkowie bitwy pod Ujściem przekazali pozostałej szlachcie, że: „Stał na dole pan wojewoda kaliski, a pan wojewoda poznański na górze. Szwedzi natarli na wojewodę kaliskiego i kiedy jego żołnierze nie mogli dać rady Szwedom, to wojewoda poznański, nie dał mu żadnego wsparcia i posiłku. Nadto, wojewoda ten, udał się zrazu do kwatery, a potem poddał się Szwedom”.
Gdy część żołnierzy wojewody poznańskiego zbiegła z pola walki, to niektórzy ze szlachty polskiej, próbowali ich powstrzymać, krzycząc do nich:
— Gdzież wy odchodzicie! Polak nie może być pokonany, a Polska nie może być w ruinie! Niebawem będą posiłki kwarciane z innych województw!
Jednakże nikt już nie słuchał tych słów, a wobec tej sytuacji, Polskę czekało wdzieranie się w jej głąb, wojsk szwedzkich.
Po drugiej stronie rzeki, całą sytuację widzieli Szwedzi, aż ich feldmarszałek zapytał się jednego zdrajcy, który już im służył, szlachcica — Bronikowskiego:
— Któż to, poważył się, i próbuje zawrócić oddziały polskie?
— Panie, to Łukomscy z rodu Szeligów, jak się nie mylę, Jerzy Szeliga z Łukomia. Ród jego w przeszłości koronował na królów Polski: Jadwigę Andegaweńską i Władysława Jagiełłę, udzielając im także ślubu. Powiadają panie, że wielka w nich odwaga i szlachetność, że idą od starodawnego rodu Procarzy, co był od zawsze przy królach i książętach słowiańskich, że i mogą być spokrewnieni z książętami z Rusi.
— Wielce to zadziwiające, że reszta ucieka z boju, a oni chcą iść do przodu, cóż, sami nic nie uczynią. Jednakże dobrze jest pamiętać, boć nie wiadomo, czy nie spotkamy ich jeszcze w naszym pochodzie na Polskę.
— Panie, mówią o nich, że łba od miecza nie odstawią, a ręki od ostrza, by tylko za honor i ojczyznę walczyć.
— Czas pokaże mości Bronikowski, tymczasem, z tego co widzę, jadą już do mnie przedstawiciele wojewodów wielkopolskich, by rozejm z nami uzgodnić. Dziwi mnie, że z tak wspaniałą armią, tak szybko się poddali, bez woli dłuższej walki, przeto i ojczyznę swoją oddają nam, bo teraz, naszego marszu na ich miasta i grody — już nie zatrzymamy! A teraz posłuchajmy, cóż powie mości pan Radziejowski.
I stało się, że wojewoda poznański oddał ziemie Wielkopolski pod władzę króla Szwedów, na takich samych warunkach, jak rządził nią król Polski, przeto, zapisano w warunkach owego pokoju, że:
— „Okręgi Poznański i Kaliski od teraz i na przyszłość będą znajdowały się pod władzą króla szwedzkiego i zaprzysięgną mu wierność i poddaństwo, jak wcześniej królowi polskiemu.
— Król szwedzki otrzyma wszystkie suwerenne prawa, tj. swobodę rozporządzania wszystkimi ziemiami królewskimi i kościelnymi w całym kraju, włącznie z podatkami i czynszami, jak to było przy królu polskim.
— Miasta: Poznań, Kalisz, Międzyrzecz, Kościan i wszystkie zamki w ziemiach królewskich i gdziekolwiek, gdzie zechce jego wysokość, powinny być poddane i oddane pod władzę jego wysokości.
— Strony zgadzają się na to, że jego wysokość będzie swobodnie rozporządzał piechotą, która stacjonuje w obu okręgach.
W imieniu jego wysokości obiecano, co następuje:
— Wszystkim i każdemu, niezależnie od urzędu i kondycji, będzie wolno wyznawać swoją religię i bez przeszkody modlić się w swoich kościołach.
— Każdy człowiek będzie dysponował przywilejami, wolnościami i własnością ziemską, które zostały mu darowane przez poprzednich królów.
— Wojsko nie będzie wybierać kwater na zimę z uszczerbkiem mieszkańców, a tym bardziej nie będzie czynić żadnego gwałtu, szkody, grabieży albo zaboru zboża, a jeśli takowe wydarzy się z powodu zuchwałości żołnierzy, oni będą surowo karani.
— W końcu, izby sądowe i wszystkie wcześniejsze sprawy prawne i ustawodawcze będą odbywać się w imieniu króla szwedzkiego. Funkcje i stanowiska, które wcześniej były darowane przez króla polskiego, będą w miarę ich zwalniania się, rozdzielane przez króla szwedzkiego, tylko wśród rodowitych Polaków. A ci, pochodzący z tych okręgów, którzy nie przyjmą tej umowy i porozumienia, i przejdą na stronę albo przyłączą się do króla polskiego, to dziedziczne ziemie takowych przejdą pod władzę króla szwedzkiego.
Dan w Ujściu 25 lipca 1655 r.
Podpisano:
— Christophor Brun Opaliński, wojewoda poznański, za siebie i wszystkich mieszkańców tego okręgu.
— Paweł Gembiecki, Gembicki, kasztelan międzyrzecki.
— Andrzej Karol Grudziński, wojewoda kaliski, w imieniu swoim i tego okręgu.
— Maksymilian Miaskowski, kasztelan Karoliena Krzewiński.
— Wojciech Praszkowski, kasztelan Samptry Szamotuł.
Ze strony szwedzkiej główny podpis złożył feldmarszałek i inni”.
Wielu mawiało, że była to osobista zemsta Radziejowskiego na królu Polski, albowiem miał on żonę, której nie cierpiał, a król Polski wmieszał się w jego małżeństwo — niepotrzebnie, i namówił Radziejowską, aby z mężem się rozwiodła. Ona, mając przy sobie otuchę i wsparcie króla, pozwoliła sobie na jeszcze więcej, bo zebrała ludzi i najechała na pałac męża Radziejowskiego w Warszawie, następnie, wypędziła go stamtąd.
On, w odwecie, zebrał swoich ludzi i wyrzucił żonę, a przy tej napaści przelano wiele krwi i dopuszczono się wielu gwałtów. Wówczas zamku bronił brat jego żony Edyty, Bogusław. Zaś w pobliskim zamku przebywał król Polski z ciężarną królową — Ludwiką Marią Gonzaga.
Wobec tego, po obrazie majestatu, król Polski, rozsądził, że trzeba osądzić Radziejowskiego, a on, w następstwie tego, zbiegł z Polski, tułał się po wielu dworach i pałacach, a jego majątek skonfiskowano, został banitą. Uważając, że to wielka niesprawiedliwość, w końcu uciekł do Szwecji, do panującego młodego króla Karola X Gustawa.
Chęć zemsty w sercu Radziejowskiego sprawiła, że zapomniał on o biednej ojczyźnie — Polsce, którą uciskali Moskale i Kozacy, wobec tego, wpadł na pomysł i przekonał Karola Gustawa, aby on, najechał Polskę, i zrzucił z tronu Polski — króla Jana Kazimierza. Czyn ten — zdradziecki, sprawił, że na wielu ludzi spadło nieszczęście. I długo nie trzeba było czekać, bo sam Karol Gustaw posłał swych 17 tysięcy żołnierzy, by wkroczyli oni przez Pomorze do Wielkopolski, a prowadził ich sam Radziejowski, boć chodziło mu tylko o zemstę. I to właśnie za jego namową, szlachta poznańska i kaliska, przeszła na stronę króla Szwecji, choć walcząc, mogłaby wybawić swój kraj — od nędzy i wielu nieszczęść.
Nadto, w tym samym czasie do Litwy wkroczyli Moskale, a Kozacy podeszli aż pod Lwów. Król Polski, widząc to, uciekł przez Kraków do Opola na Śląsku, a wydarzenia te były następstwem tego, że żona Radziejowskiego miała romans z królem Polski.
Jan Kazimierz uległ urodzie Elżbiety ze Słuszków, wdowie po Adamie Kazanowskim, teraz żonie Hieronima Radziejowskiego. Była ona piękna i bogata, lecz jej mąż był brutalnym człowiekiem i wszystkie żony uczył posłuszeństwa biciem. Gdy zdrada Elżbiety z królem Polski wyszła na jaw, Hieronim wpadł w szał i w gniew, a ona uciekła do klasztoru.
Po tych wydarzeniach, za swym ojcem Radziejowskim, próbowali się wstawiać jego synowie: Stanisław i Michał Stefan, jednakże, nic to nie dało, król nie był w żaden sposób łaskawy dla niego.
Tak, jak w wielu historiach tego świata, do klęski i nędzy wielu narodów, przyczyniły się romanse rzeczonych kochanków, tak i teraz Polska w wyniku zdrady małżeńskiej, została skazana na to samo, albowiem Szwedzi tylko w pozorze mieli być łaskawi dla poddanych króla Polski.
Po bitwie pod Ujściem, feldmarszałek Szwedów, przemówił do Hieronima Radziejowskiego:
— Czyż teraz nie jesteś szczęśliwy? Poprowadziłeś nas do zwycięstwa.
— Wiedz panie, że będę dopiero szczęśliwy, gdy król Szwecji zrzuci z tronu króla Polski, a jego władza zostanie odarta, a on sam zostanie upokorzony.
— W takim razie, jutro, razem z pułkownikiem Mardefeldtem i jego konnicą, w liczbie 2 tysięcy, ruszycie na stolicę Wielkopolski — Poznań, a ja, z pozostałym wojskiem, przeprawię się przez Noteć, udając się także do Poznania, tamże się ponownie spotkamy.
— Wierzę panie, że razem, zrzucimy z tronu Jana Kazimierza, zatem do zobaczenia w Poznaniu — wypowiadając to, Hieronim Radziejowski pokłonił się Wittenbergowi i odszedł.
Spod Ujścia i tamtejszej klęski, powrócił do Skalmierzyc Jerzy Łukomski. Był wielce rozgoryczony postawą szlachty kaliskiej i pozostałej — wielkopolskiej, która uległa namowom Radziejowskiego, by oddać się w ręce króla Szwedów.
Wpuszczenie tak potężnego wroga w ziemie Rzeczpospolitej, skończy się tragedią dla ich ukochanej ojczyzny. Synowie Jerzego, w swej powrotnej drodze, odstąpili od swego ojca i udali się do karczmy w Zagórowie, niedaleko ich ojczystych dóbr w Łukomiu. Gdy dotarli na miejsce, to wygodnie usiedli w ławach u gospodarza i poprosili o kufel dobrego piwa i kromkę chleba. Byli jeszcze w odzieniu, jak do bitwy, boć wracali spod Ujścia, gdzie zmierzyć się mieli ze Szwedami, a nie było im dane — przez zdradę Radziejowskiego.
Wnet, siedzący w karczmie, którzy nie byli pod Ujściem, chcieli ich rozpytać o tamtejsze wydarzenia. Przeto, jeden ze szlachty dosiadł się do nich, i zaczął mówić:
— Widzę mości panowie, żeście w ubiorze wojennym, lecz odzienie wasze ni zniszczone, przeto, czyż nie walczyliście, a z boku się przyglądaliście?
Słysząc te słowa, młody Wojciech Łukomski Szeliga, wielce się zdenerwował, że już prawie chwycił się rękojeści swej szabli, lecz brat jego — Krzysztof, powstrzymał go w ostatniej chwili, odpowiadając w spokoju:
— Milcz waść, bo obrażasz honor szlachcica, nie byłeś tam, przeto zamilcz, boć prawda może cię wielce zadziwić.
— Wybaczcie szlachetnie urodzeni, jeno tylko pytam, boć wszyscy jesteśmy ciekawi, cóż się tam wydarzyło.
— Jeśli szukacie prawdy, toć wiedzcie, że Rzeczpospolita ostała zdradzona przez wojewodów: poznańskiego i kaliskiego, za namową — oczywiście — zdrajcy Radziejowskiego. Jeno my byliśmy wśród tych nielicznych, co walczyć ze Szwedami chcieli, acz nie było nam to dane, bo wszystkie oddziały po pierwszych ostrzałach Szwedów, zawróciły lub uciekły, licząc na łaskę króla Szwedów.
Lecz wiedzcie mości panowie i szlachetnie urodzeni, że teraz, Rzeczpospolitą, czekać będzie klęska i upokorzenie, nędza i bieda, gdyż oni okradną nas ze wszystkiego, nie będą szczędzić ludzi, ni miast, zamków i grodów. Wyprują wszystko, a potem i nas samych, boć oddano ziemie poznańskie i kaliskie we władanie Szwedów.
Teraz, wśród zgromadzonych w karczmie, zapanowała cisza i konsternacja, wszyscy byli wielce zdziwieni, że tak dobrze wyposażona i ułożona armia szlachty polskiej, poddała się pod Ujściem, bez większej walki. Niektórzy zaskoczeni tą postawą dowódców, nie wytrzymali i powstali ze swoich siedzisk, krzycząc:
— Toć zdrada i hańba!
— Macie rację szlachetni panowie, lecz powiadam wam: jest już za późno, teraz Szwedzi pod dowództwem Wittenberga maszerują na Poznań, a od północy z kolejnymi kilkunastoma tysiącami żołnierzy idzie sam król Szwedów — Karol Gustaw. Poznań prędko padnie, a nasz król zbiegł na Śląsk, by się ratować — rzekł Wojciech Łukomski.
— Są już trzy mile od Poznania, a noc mają spędzić w Murowanej Goślinie, przed wkroczeniem do stolicy Wielkopolski — dodał Krzysztof.
Na te słowa, część okolicznej szlachty, wybiegła z karczmy, by powiadomić pozostałych ze swoich rodów, by wnet zdążyć ewakuować swoich ludzi i najważniejsze dobra z drogi przemarszu armii Szwedów, albowiem, rabowali oni po drodze wszelkie zapasy żywności, jak i cenne rzeczy, pozostawiając ubogi lud — bez jedzenia i zwierząt gospodarskich. Wszystko było grabione na potrzeby armii wroga.
W karczmie, siedziało również wielu zdrajców, co już do wroga poszli i z wielką uwagą przysłuchiwali się mowie Łukomskich, nic nie odpowiadając, wśród nich byli przedstawiciele rodu Bronikowskich, którzy teraz, za swych panów, Szwedów już mieli, licząc na tytuły i ziemie — po obaleniu króla Polski.
Zauważyli to Łukomscy, że pewni szlachcice nic nie mówią, jeno siedzą spokojnie przy stole i popijają piwo, jakby nie przejmowali się w ogóle losami ich ukochanej ojczyzny.
Przeto, Wojciech Łukomski powstał od swego stołu i podszedł do ich siedziska, przemawiając:
— Mości panowie, czyż was ni obchodzą losy Rzeczpospolitej, albowiem w spokoju siedzicie, nie czyniąc sobie żadnej powagi z nadchodzącego zagrożenia?
— Toć, że w spokoju siedzimy, nie znaczy, że szukamy jakiej potyczki, czy osądu, co do losu Rzeczpospolitej — odpowiedział młody Bronikowski.
Zaraz po jego odpowiedzi, wstali pozostali od stołu, chwytając w dłonie rękojeści swoich szabli. Bronikowski widząc to, i chcąc uniknąć potyczki z Łukomskimi, odpowiedział:
— Zło czynisz mości panie, pijesz tutaj piwo — w domu gospodarza, a teraz chciałbyś go narazić na zniszczenie tejże oberży? Przeto uznaj karczmę za neutralne miejsce, a czas pokaże, czy jeszcze w boju skrzyżujemy swoje szable.
Rozdrażniony Wojciech odpowiedział:
— Wyglądacie mi na zdrajców, co do Szwedów poszli, pozostawiając Rzeczpospolitą — w tejże trudnej chwili.
— Ty panie prawisz nam teraz, cóżeśmy rzekomo uczynili, lecz słowa twe są bez dowodów, toteż ściągnij swoją szablę, boć tedy karczmę uchronisz przed łomotem.
Teraz, Krzysztof przemówił do swego brata:
— Bracie, miejmy siłę i zdrowie na czas przyszły, na obronę naszych domów, ludzi i ziemi, przeto ostawmy ich, a czas pokaże, któż z nich był zdrajcą.
Wobec słów brata, Wojciech nieco się uspokoił, zapłacili za jadło i picie w gospodzie, i opuścili izbę gospodarza, udając się do Skalmierzyc, by dołączyć do ojca w obliczu nadchodzącego zagrożenia ze strony Szwedów.
Ich ojciec — Jerzy — był dzierżawcą parafii w Skalmierzycach, po sprzedaży ojczystych działów w Łukomiu.
Gdy zajechał w progi parafii, jego służba wnet przy nim stanęła i przemówiła:
— Witaj nasz panie, martwiliśmy się wielce o waszą mość, boć wszędzie plotki w koło, że Szwedzi idą na Wielkopolskę, że Ujście klęską Polski się zakończyło.
— Rad jestem, żeście mnie tak przyjęli, jeno konie podprowadźcie na wypas, zaś moi synowie, później do mnie dojadą. Na wartę postawić po dwóch ludzi, zmieniać się co zmęczenie, a gdyby Szwedów było widać na horyzoncie, to wnet do mnie te wieści przynieść, albowiem chronić przeto was muszę.
— Dziękujemy ci panie.
— Po Ujściu mię już nic nie zadziwi, boć jak można było zdradzić tak ojczyznę! Niechaj wszyscy mają się na baczności, bo Szwedzi pierwej idą na Poznań, a potem, któż wie, kto ich powstrzyma.
Jerzy Łukomski Szeliga wkrótce udał się na spoczynek do swej izby. Tymczasem, Radziejowski, wraz z pułkownikiem szwedzkim, zatrzymał się na nocleg w Murowanej Goślinie, ze trzy mile od Poznania. Już wtedy doszło do pohańbienia honoru ziemi wielkopolskiej, boć przybyli zaraz do nich przedstawiciele poznańscy, by wyrazić swą pokorę i potępić przemoc.
Nadto, po wydarzeniach spod Ujścia, mieszkańcy Poznania, nie wiedzieli, co począć w obliczu, nadchodzącego zagrożenia. Uprzednio wyjechał z tego miasta wojewoda inowrocławski, który podobnie, jak Jerzy Łukomski, był przeciwny poddaniu się szlachty nad Notecią i w Schneidemühle, a teraz, mógłby się obawiać, zemsty Radziejowskiego i jego kompanów.
Miasto bez obrony, ufało teraz, że Szwedzi będą przestrzegać zapisów rozejmu spod Ujścia i nie będą krzywdzić ludzi, jak i rabować ich dóbr. Toteż przebiegły Radziejowski, by ukazać swą zemstę wobec króla Polski, a wyprzedzić w zdobyciu Poznania samego feldmarszałka Szwedów, przekazał przedstawicielom Poznania:
— Szlachetni panowie! Przekażcie swoim panom w Poznaniu, jak i pozostałej szlachcie, i mieszczanom, że krzywda wam się żadna nie stanie, gdy poddacie miasto Szwedom bez walki, a bramy grodu ostaną dla nas otwarte. Uczyńcie to za śladem szlachty województw Wielkopolski.
Wnet zdumieli się przedstawiciele poznańscy, a jeden z nich odrzekł:
— Panie, wiedz, że Poznań raczej walki nie podejmie, bo gdyśmy z miasta wyjeżdżali, toć wojewoda inowrocławski wraz ze swymi żołnierzami opuścił już miasto. Przeto gród poddany wam będzie.
— W takim razie, za trzy dni, dnia 29 lipca, wejdę z pułkownikiem do miasta — odpowiedział Radziejowski.
Pułkownik Szwedów, który był obecny przy rozmowach, nie krył swego zdumienia i zadowolenia z takiego obrotu spraw, albowiem, zdobycie stolicy Wielkopolski, zagwarantuje Szwedom zapasy żywności, broni, jak i zachowanie wielu swoich żołnierzy przy życiu.
II
Przed zajęciem Poznania, przybyli do tego miasta: wojewoda poznański — Krzysztof Opaliński, z wojewodą kaliskim — Andrzejem Grudzińskim. U ich boku był również trębacz szwedzki, który dał sygnał, a wojewodowie przemówili do mieszczan:
— Poddajcie się królowi Szwedów, a spotka was łaska i pokój!
Po tych słowach, obywatele Poznania, krótko wpatrywali się w głowy wojewodów, nie kryjąc zdumienia, z tak zuchwałej zdrady Polski. Po chwili odpowiedzieli:
— Nigdy! To zdrada! Mamy siły na obronę i broń! Toteż będziem bronić miasta!
Wobec tych słów, wojewodowie ponownie przemówili:
— Jeśli wy się bronić będziecie, to my będziemy przeciwko wam! A będzie wam gorzej. Bośmy się już wszyscy królowi szwedzkiemu poddali!
Rada mieszczan słysząc te słowa, nie wiedziała, co teraz czynić. Po naradzie, odpowiedziała wojewodom:
— W takim razie, nie będziem się sprzeciwiać!
Po otrzymaniu zgody do poddania miasta bez walki, trębacz dał sygnał Szwedom, że mają wolny przystęp do grodu. Dnia następnego, zaraz przybyli do miasta Szwedzi: komendant, komisarz i inni starsi, a wspomniani wojewodowie odjechali wtedy jak najprędzej, zostawiając miasto bezbronne. Po ich odjeździe, komendant Szwedów zaraz ogłosił mieszczanom Poznania, że:
— W imię króla Szwecji, ogłaszam, cóż następuje:
Dla armii szwedzkiej jego królewskiej mości, obywatele miasta Poznań, dostarczyć muszą na każdy dzień: piętnaście wołów, sto owiec, trzy tysiące bochenków chleba, nadto sto trzydzieści beczek piwa.
I stało się, że Radziejowski wraz z pułkownikiem szwedzkim, zorganizowali wspaniały pochód, który wkroczył do Poznania. Wraz z nim wkroczyli domownicy i ponad 100 doborowych rajtarów. Potem rzekł do nich:
— Bierzcie kwatery w mieście, Poznań jest już nasz.
Wnet rozeszli się po ulicach, biorąc sobie wybrane kwatery, a w międzyczasie słychać było szeptanie mieszczan i duchowieństwa, że zdrajca Radziejowski, dopełnia zemsty na królu Polski, za uwiedzenie jego żony. Mówiono:
— Patrzajcie! Wjeżdża jak król, choć nim nie jest.
— A i ubrał się, jakby na bankiet jaki się wybierał.
— Zachowanie jednej kobiety sprawiło, że ziemia polska krwią i nędzą przelana będzie.
Rozmowom obywateli Poznania nie było końca. Cały orszak Radziejowskiego stanął niecałą milę od katedry poznańskiej. A po łatwym zajęciu stolicy Wielkopolski, nastąpił moment rozprężenia armii, zabawy i picie. Poznaniacy przyglądali się tym zabawom wroga, lecz im w sercu nie było za wesoło. Za trzy dni, pod Poznaniem, miał pojawić się ze swoimi oddziałami — feldmarszałek Arvid.
Pozorny układ podpisany pod Ujściem, sprawił, że zaraz po wejściu do Poznania, Szwedzi dopuścili się niesłychanych zdzierstw, bezprawia i gwałtów. Nie ochraniano nikogo, a szczególnie w ich podłościach upodobali sobie duchowieństwo świeckie i zakonne.
Pobiegli do Jezuitów i Bernardynów — zabili na pokaz jednego z nich, a resztę wygnali z miasta. W mieście był sufragan poznański — Braniecki, który stanął w przedsionku kościoła katedralnego, i przemówił do naporu Szwedów:
— W imię Boga, czyż nie wstyd wam? To dom Boży! Odejdźcie w pokoju — mówiąc to nie chciał przepuścić Szwedów dalej, broniąc wejścia do świątyni.
Wówczas, usłyszano wybuch śmiechu po stronie nacierających Szwedów, którzy z zabawą rzekli:
— Patrzcie! Ten głupiec sam chce bronić katedry! Rozstrzelać go!
I wnet, w kierunku Branieckiego, oddano trzy strzały, tak że legł w przedsionku katedry, a Szwedzi, wchodząc do świątyni — zdeptali go. Następnie „Szwedzi wszystkich księży ze św. Maryi Magdaleny, jako i od św. Marcina na zamek powsadzali, przez komendanta szwedzkiego, któremu na imię było Dudesztal. Co tam w tem więzieniu ucierpieli, Pan Bóg lepiej wie, i ci co tam byli.”.
Zaś w dzień św. Anny, dnia 26. lipca, Szwedzi, zaraz po obiedzie w Poznaniu, rozboje po drogach czynili.
Wielu z nich w tej armii, przypominało nędzny lud i mocno zmorzony. Śmieli się w twarz Poznaniakom, mówiąc doń:
— By was było wyszło ze trzystu zbrojnych i do bitwy gotowych, w niwecz byście nas obrócili — choć nas siedem tysięcy było.
Kończąc te słowa, ponownie się śmieli z obywateli miasta. I plan Szwedów wyglądał tak, że pierwszego dnia w Poznaniu, mówiono, że pokój, że to nasi panowie, drugiej nocy poczęli już łupić sklepy Żydom i mieszczanom. Doszło do tego, że Szwedzi wino fasami brali ze sklepów i na rynek wystawiali, potem pili i zachowywali się jak bestie.
W międzyczasie, Radziejowski, wraz ze szwagrem królewskim, odebrali miastu armaty. Rozpytywali się także mieszczan:
— Mówcie prędko, gdzież pochowaliście prawa i konstytucje miejskie!
A oni — na to odpowiedzieli:
— Bez króla naszego nie ośmielim się, by to uczynić!
Przeto Radziejowski zarządził:
— Pojmać starszych i wrzucić do więzienia, burmistrza zaś, oddać pod straż rajtarom, a gdyby się choć trochę ruszył, to straż ma być tedy od razu przy nim!
Wobec tego uczynku i zastraszenia pozostałych z rady mieszczan, zmusił każdego z osobna, by przysięgali — że nie wiedzieli, gdzie te prawa w tym czasie się znajdowały. Po przysiędze, wypuszczono radę i pozostawiono pod opieką straży szwedzkiej.
Następnie, Szwedzi przejęli pełnię władzy w Poznaniu. Wszystkie urzędy sprawowali po swojemu. Dalej łupili kościoły, księży bili, despektowali.
W nocy, księży świeckich i Jezuitów na zamek brano, potem bito ich kijami, bo chcieli jeszcze więcej zawłaszczyć skarbów kościelnych, choć już wcześniej wiele zrabowali.
Klucze duchownym odebrano od wszystkich kościołów i świątyń, jedynie pozostawiono samą farę do nabożeństw katolickich. Gdy już wszystkie budynki kościelne obrabowano, wtedy zwołano wszystkich księży i zakonników, a potem wygnano ich wszystkich z miasta.
Podczas pobytu Szwedów w Poznaniu, doszło do spalenia przedmieść, które także rozbierano na szańce. Dopuszczano się wielu okropności, grabieży, mordów, pobić i gwałtów. Złamano wszelkie warunki pokoju spod Ujścia. Teraz, po ziemi polskiej, wieści się rozeszły, że Szwedzi żadnych warunków nie przestrzegają, jeno plądrują i mordują.
Synowie Jerzego — Szeligi Łukomskiego, przyjechali do ojca, do Skalmierzyc, zaraz ojcu wieści chcieli przekazać:
— Ojcze, Poznań zajęty! Przedmieścia w płomieniach i rozebrane. Kościoły ograbione, jak i tamtejsze pałace i urzędy — rzekł Wojciech.
— Wiedz także, że pójdą na południe i na Warszawę, a po sobie ostawiają nędzę i pusty inwentarz. Biorą ze sobą, co mogą, by tylko łupy mieć przy sobie.
— Biada nam, moi szlachetni synowie. Acz armia to nędzna była, lecz Polska ostała im oddana — przez naszą armię, lepszą i bogatszą, boć Radziejowski zemsty na naszym królu szuka.
— Ojcze! Wiedz, że gdy i tu Szwedzi zajdą, sami się nie obronim! Ich pododdziały są regularnie posyłane po żywność i inne łupy, a kto po dobroci ich nie odda, tego śmierć czeka, alibo w szczęściu — tylko ciężkie pobicie.
— Ojczyzny mej — nie opuszczę — nigdy! Od zawżdy, jak i nasze pradziady, walczyłem o wolność tej ziemi, przeto, do końca być tutaj muszę!
— Zdrajców u nas w ziemi niemało, gdyśmy z Krzysztofem w Zagórowie, w gospodzie siedzieli, toć i tam już było wielu z nich, co liczyć będą na urzędy i skarby od Szwedów, byle z ziemi i inwentarzy wygonić — dopowiedział Wojciech.
— I na zdrajców, wobec naszej ojczyzny, przyjdzie czas. Za wszystko oni rozliczeni będą. Sam zaś zaostrzony pal dla nich przyszykuję.
— Ojcze, nikt nam nie pomoże, wojewodowie: Opaliński i Grudziński, stoją za zdrajcą Radziejowskim, boć Poznań, do poddania się przekonali, jeno mógłby być z nami tylko wojewoda inowrocławski, co pod Ujściem był im przeciw, lecz w obliczu samotnej obrony Poznania, odjechał na południe. Sami mieszczanie bronić się nie potrafią.
Gdy Poznań był już zajęty, dnia 2. sierpnia zbliżał się feldmarszałek Wittenberg, i tego dnia stanął wraz ze swoją armią obozem pod Poznaniem. Zaraz trębacze szwedzcy donieśli o tym dowódcom swych wojsk w Poznaniu.
Potem Arvid zarządził:
— Niechaj setka naszych doborowych rajtarów pod komendą pułkownika Betkera pomaszeruje ze cztery mile do miasta Środy, i tamże, zgodnie z naszym regulaminem, robić mają obóz w polu, przy niewielkim strumieniu, bodaj ćwierć mili od miasta.
Toteż, następnego ranka, nastąpił wymarsz oddziału z Poznania, jednakże stało się, że rotmistrzowie: Garden i Duncan, podporucznik — Cygan i dwóch Niemców — kwatermistrz i kapral, odłączyli się od oddziału bez pozwolenia. Pomyśleli oni, że jak wrócą następnego ranka do swego oddziału, to tego, żaden z ich dowódców nie zauważy.
Wnet rozpoznano ich nieobecność, i po powrocie dwóch rotmistrzów wysłano do aresztu. W tej sprawie, dzięki natarczywym prośbom do feldmarszałka, ze strony pułkownika Hessena i pozostałych ich przyjaciół, uniknęli sądu.
Wobec pozostałej trójki zarządzono nadzór straży i zorganizowano spotkanie rady wojennej, gdzie wydano wyrok przez przewodniczącego tej rady:
— W imieniu króla Szwecji — Karola Gustawa, zostajecie skazani na śmierć!
Wobec tego wyroku, wśród oddziału, zapanował strach i spadło morale, błaganiom o ich ocalenie nie było końca, toteż w końcowym rezultacie pozwolono im rzucić kośćmi. Zatem tak uczyniono, cała trójka w obecności innych żołnierzy Szwedów, przyglądała się tej rozgrywce, na kogo padnie śmierć. Kości zostały rzucone, podszedł przewodniczący rady wojennej i odczytał przegranego:
— Podporuczniku! Zostajesz skazany na śmierć przez powieszenie — na tym pobliskim dębie. Straż! Wykonać rozkaz!
Wnet przyboczne straże pułkownika, podniosły za ramiona owego podporucznika, a inni w tym czasie przerzucili przez grubą gałąź sznur. Następnie posadzono go na koniu pod ową gałęzią i założono pętlę na jego szyję.
Jego dwaj pozostali kompani, którym udało się ograć los śmierci w kościach, widząc go, rzekli do niego:
— Żegnaj przyjacielu, jeno do zobaczenia w lepszym świecie!
Zaraz po tych słowach, przewodniczący rady wojennej, dał rozkaz:
— Pognać konia!
I wnet na te słowa, jeden ze strażników strzelił batem w zad konia, który zaraz spłoszył się, zostawiając na szubienicy nieszczęsnego podporucznika. Reszta Szwedów spoglądała na jego nędzny los — aż skonał. Miało to być ostrzeżenie dla innych, by przestrzegali dyscypliny wojskowej i wykonywali wszelkie rozkazy, nie licząc przy tym na litość.
Gdy został już odcięty od liny — bez życia, jego kompani wykopali głęboki dół i pochowali go przy tym dębie, strzelając ze swych muszkietów w górę.
To był znak, że wszelkie odstąpienie od dyscypliny wojskowej będzie surowo karane.
W tych pierwszych dniach pobytu w Poznaniu i w jego okolicy, działo się wiele dziwnych sytuacji. Jednemu z Polaków odebrano konie i były teraz gdzieś w pułkach szwedzkich. Przeto, zgodnie z podpisanym rozejmem pod Ujściem, Polak przybył w asyście, by odnaleźć swe zagrabione konie. Gdy rozglądał się po pułkach, wówczas kamieniami obrzucał go młody chłopak, miał on może z jakieś czternaście albo piętnaście lat.
Dowódca szwedzki widząc to, krzyknął do straży:
— Pojmać tego chłopca i powiesić na tym samym dębie, gdzie zawisł nasz podporucznik!
Zatem wnet pojmano młodziana, który krzyczał i błagał:
— Panie! Litości! Litości…
Jednakże, słowa te, nic nie obchodziły dowódcę Szwedów, albowiem odpowiedział:
— Żadnej litości! Na sznur z nim!
I wielu Szwedów zdziwiło się na ten wyrok, lecz nie mogli zaprotestować. Podobnie jak podporucznika, posadzono tego chłopaka na koniu i przełożono mu pętlę przez jego szyję. Chłopak płakał i błagał o litość, lecz pchnięto konia, na którym siedział młodzieniec, tak że sznur złamał mu prędko kark, bez zbędnych męczarni.
Na ten widok, Polak, który został obrzucany przez niego kamieniami, przeżegnał się i pomodlił się za jego duszę. Łzy miał w oczach.
Następnie, rotmistrz przywołał do siebie Szkota — Patricka Gordona, i rzekł doń:
— Udaj się do Poznania i przywieź dla mnie niezbędne rzeczy. Do dyspozycji masz czterech moich rajtarów.
Przeto Szkot zaraz dosiadł konia i pognał w obstawie do tego miasta. Gdy tam, udało mu się zdobyć niezbędne rzeczy, rajtarzy namówili go, by w drodze powrotnej zboczyć z drogi, by zdobyć coś do jedzenia. Szkot długo się nie zastanawiał, bo działy żywności w armii były mizerne i każdy musiał zadbać o swój los, by przeżyć i mieć siły na dalszy marsz.
Toteż, odeszli od drogi powrotnej i zaraz natrafili na jakiś dwór szlachecki. Ku ich zdziwieniu, dwór był pusty, a w pobliskich zaroślach znaleźli sześć dobrych koników, widząc to, Gordon rzekł:
— Bierzmy je do rotmistrza.
W dworze znaleźli jeszcze trochę dobytku. Szkot stwierdził, że przed nadejściem Szwedów, szlachcic musiał zabrać cenniejsze rzeczy i majątek, i wywieźć to wszystko o wiele dalej.
Rotmistrz na widok tych koni był wielce zadowolony, że zaraz rzekł do Gordona:
— Dobrze się spisałeś Szkocie, przeto jeden koń jest twój! Poznaj dobrotliwość Szwedów.
— Dziękuję panie — odezwał się Patrick.
Arvid Wittenberg — feldmarszałek, wraz ze swoją armią spędzić miał w Poznaniu ze cztery dni, w tym czasie, wzmacniał swoje wojsko miejskimi zapasami. Jednocześnie, Szwedzi, którzy byli przed nim w Poznaniu, zebrali dla niego niemałą sumę pieniędzy, zmuszając duchownych i mieszczan do składania okupu. Następnie, zawezwał do siebie pułkownika Duderstatta i rzekł do niego:
— Ostaniesz w Poznaniu komendantem, oddaję pod twoje dowództwo tysiąc dwieście piechoty i trzysta konnicy. A ja wraz z resztą przesunę się z obozem w stronę Środy. Przeto masz utrzymać w naszych rękach Poznań.
— Dobrze panie!
Teraz, gdy za namową Radziejowskiego, poddały się województwa: poznańskie i kaliskie, począł się wypełniać plan Szwedów, albowiem Wittenberg miał utorować drogę królowi Szwedów — Karolowi Gustawowi, który w tym czasie przekroczył już granicę Polski, a miał ze sobą siedemnaście tysięcy wojska, sześćdziesiąt dział ciężkich i sto osiemnaście polowych. I miał iść ku Warszawie przez Gniezno, Mielżyn, Słupcę i Konin.
I nie minęło kilka dni od wyjścia z Poznania, gdy Wittenberg, prócz wyżej wspomnianych miast, zajął jeszcze: Kościan, Wschowę, Międzyrzecz, Leszno i Kalisz.
Dnia 7 sierpnia, gdy przybył do Środy, rozkazał otoczyć się wałem i stanąć tamże z obozem. Wówczas poczęli zjeżdżać do niego szlachcice polscy, ze skargami na rabunki i rozboje Szwedów.
Siedział wtedy Wittenberg w obozie i przyjął jednego z pokrzywdzonych szlachciców, który rzekł do feldmarszałka:
— Panie! Pod Ujściem powiedziano nam, że gdy pokój z wami podpiszemy, i oddamy się pod rządy jaśnie panującego króla Szwedów, toć tedy będziem mieli takie same prawa, jakie uprzednio mielim, z zachowaniem naszego dobytku. Tymczasem, na wielu dobrach naszych szlachetnych panów, żołnierze szwedzcy dopuścili się wielu gwałtów i grabieży.
— Szlachetny panie, pokoju spod Ujścia przestrzegał ja będę, jak i moja armia. Wiedz, że winowajców wnet ustalimy i schwytamy, a każdy gwałt na szlachcicu polskim będzie niezwykle surowo karany — nawet za najmniejsze wykroczenia, zadość uczynię hańbiącą śmiercią. Wasza wierność królowi Szwecji, do tego nas zobowiązuje. Przeto mów, jaka krzywda cię spotkała?
— Dziękuję panie, gdy wojska wasze w mniejszym oddziale wychodziły z Poznania, to zostały mi skradzione konie.
— Dobrze, zatem, szlachetny panie, dostaniesz ode mnie żołnierzy do pomocy w celu odnalezienia waszych koni i złodziei w naszych oddziałach. Ma straż przyboczna sprawi, że każdy oddział będzie dla ciebie otwarty do przeszukania. Wiedz, że to łaska króla Szwecji.
— Chwała królowi Szwecji — odpowiedział i pokłonił się szlachcic.
Następnie, w obstawie żołnierzy feldmarszałka, przystąpił do poszukiwań swoich koni w oddziałach Szwedów.
Szkot, który dostał w prezencie od swego dowódcy jednego ze skradzionych koni, żył teraz w wielkiej obawie, że może go spotkać nieszczęście. I było tak, że gdy Patrick Gordon wraz ze swymi kamratami z pułku, wyjeżdżał z obozu po furaż, to w tym czasie szlachcic polski zatrzymał jednego z ich rajtarów, z zabranym mu koniem.
Przeto straż feldmarszałka przy szlachcicu z Polski, rzekła:
— Zabrać tego rajtara i zakuć w kajdany!
Widząc to, Szkot i jego kompani, chcieli pośpieszyć na pomoc swemu towarzyszowi — rajtarowi. Byli przekonani, że zabierają go wbrew jego woli i bez powodu. Wnet Szkot chciał go oswobodzić i pośpieszył ku niemu.
Gdy zauważyli to pozostali żołnierze z oddziału Gordona, to rzucili się za nim i z trudem go powstrzymali, mówiąc do niego:
— Panie! Nie podążaj za nim, boć mu nie pomożesz. To straż feldmarszałka i ludzie szlachcica polskiego. Może tobie grozić wielkie niebezpieczeństwo, jeno zostaw go, inaczej umrzesz.
Szkot początkowo nie podejrzewał żadnego niebezpieczeństwa i ciężko mu było z uwagi na ich język, ich zrozumieć. Jednakże w końcu pomiarkował i odpowiedział:
— Podług waszej woli, odpuszczę uwolnienia naszego kompana!
A tamci skinęli głową. I stało się także, że jeszcze tego samego dnia, ten rajtar, który miał jednego z koni onego szlachcica, został powieszony.
Gdy Patrick Gordon i jego kompani posłyszeli o tym, zapanował wśród nich niezwykły strach i obawa o utratę życia. Przeto, przez najbliższe dni ukrywali się przed poszukiwaniami szlachcica polskiego.
Wielu Szwedom, nie tylko żołnierzom w ich armii, wydawało się, że w pewnym sprawach są bezkarni, że mogą kraść, dopuszczać się gwałtów i morderstw, a wszystko to, zostanie im później zapomniane i wybaczone.
I stało się, że od dnia powieszenia rajtara, feldmarszałek Wittenberg rozkazał swojej straży:
— Przyprowadzić przed radę wojenną mego chirurga!
Gdy ten młody człowiek stawił się w obecności straży, Wittenberg ponownie przemówił w obecności członków owej rady:
— Czyż przyznajesz się do zamordowania ponad sześćdziesięcioletniego wikariusza biskupa gnieźnieńskiego, jako i do tego, że z ponad dwudziestoma towarzyszami zagarnąłeś później pieniądze i bogaty łup?
— Panie litości! Mniej na uwadze moje lekarskie zasługi, dla ciebie i twych żołnierzy!
— Ni mam litości. Powiesić go!
I wnet zbudowano nową szubienicę na wzgórzu, naprzeciw kwatery feldmarszałka i tam powieszono chirurga, i kilku schwytanych jego kompanów. Pozostali w większej liczbie uciekli.
Część Szwedów poczęła się zastanawiać, dlaczego feldmarszałek stał się tyranem, i skąd u niego taka surowość, bo nawet za najmniejsze przewinienie karano śmiercią, gdy tylko przyłapano kogoś na gorącym uczynku. I wielu takim sprawom nie było końca.
Gdy jeden z piechurów był głodny, to wszedł do biednej chałupy i wyniósł dzban mleka. W tym czasie, przejeżdżał w karecie feldmarszałek, i młody piechur na widok Wittenberga upuścił ze strachu ten dzban. Na jego nieszczęście, gospodyni, której skradziono to mleko, podążała za młodzianem, głośno lamentując z przerażania, bardziej niż z doznanej straty. Również ona zobaczyła feldmarszałka, toteż upadła przed nim na kolana i błagała:
— Panie, oddajcie mi mój dzban mleka! Boć z głodu pomrzemy!
Feldmarszałek słysząc to, zatrzymał się i rzekł:
— Pojmać tego młodego piechura i powiesić go na wrotach jej gospodarstwa!
Wnet wykonano ten wyrok, a sama gospodyni wielce się zadziwiła na taki obrót sprawy, do tego stopnia, że żal jej było tego młodziana i żałowała jego życia.
Wielu Szwedów było przerażonych i wielce zdumionych, albowiem karano z wielką surowością za najmniejsze przewinienia, podczas gdy nie wypłacano żołnierzom żołdu, a większe rabunki na rzecz samego feldmarszałka, nie były karane i dozwolone. A na samej drodze przemarszu armii Szwedów ze Szczecina do Konina, gdzie przybył król Karol Gustaw, stracono ponad 470 ludzi — jedynie za drobne występki.
Gdy o tym wszystkim posłyszał sam król Szwedów, to i on wielce się zadziwił, że było to niepotrzebne okrucieństwo, a wielu żołnierzy w jego armii słyszało potem, jak obwiniał osobiście Wittenberga za jego skrajną surowość.
I wielu Polaków czy ubogich, czy szlachciców, uwierzyło w pozorną sprawiedliwość rządów króla Szwecji i jego feldmarszałka Wittenberga, albowiem, na pokaz, karano zwykłych żołnierzy przy Polakach, za drobne przewinienia, podczas gdy zawłaszczano ogromne sumy pieniędzy dla króla i feldmarszałka, budząc przy tym postrach wśród żołnierzy z północy.
III
Szkot — wraz ze swoimi kompanami dalej się ukrywał, w obawie przed śmiercią z powodu przywłaszczenia jednego z koni, który był własnością polskiego szlachcica. Wtedy, gdy tak siedzieli w leśnej gęstwinie, jeden ze Szwedów, zadał mu pytanie:
— Szkocie, jakżeż trafiłeś tutaj z nami, do tej Polski?
— Toż długa historia, pochodzę ze Szkocji, z średniozamożnej rodziny szlacheckiej, jednakże, jako katolik nie mogłem wstąpić na uniwersytet, toteż postanowiłem kontynuować mą naukę w Rzeczpospolitej. Zatem przez trzy lata uczęszczałem do Kolegium Jezuickiego w Braniewie. Jednakże potem poczułem, że chcę zostać żołnierzem.
Jeszcze nimże tu z wami przybyłem, to w 1653 roku, w Kulmie, spędziłem kilka chłodów, a potem poznałem niejakiego Johna Dicka. Wówczas bawił się on na nauce u kupca — Roberta Slicha.
I jego wola przekonała mnie, bym z nim udał się do Polski, wiedział on, że bardzo chciałem zostać żołnierzem, toteż rzekł do mnie:
— W Polsce, u księcia Jana Radziwiłła, jest kompania straży, wszyscy oni w tym oddziale to Szkoci, przeto tam moglibyśmy się urządzić.
Zatem długo się nie zastanawiałem, pożegnawszy się z przyjaciółmi, ruszyłem w drogę piechotą, a towarzyszył mi tenże John Dick. On także zostawił swoją służbę.
Mój majątek był taki, jak i po opuszczeniu Braunsbergu, a w drodze wyprosiłem od znajomego cztery talary. Gdy zima nadchodziła, to i swój strój zmieniłem, tak że swój płaszcz przerobiłem na kaftan polski, i by było mi cieplej, to obszyłem go baranią skórą.
— A jakże to było w Polsce, gdy tamże przybyłeś? — zapytał ponownie Szwed.
— Pierwszej nocy przyszliśmy do wsi polskiej i rozlokowaliśmy się u mieszkającego tam Szkota. Następnego dnia przeszliśmy przez majętność, należącą do szlachcica. Bodaj nazywała się ona „Gzin”, a stamtąd ruszyliśmy prosto do Torunia. Gdy byliśmy milę od tego miasta, wyprzedziło nas dwóch woźniców z drewnem, wtedy z mym towarzyszem rzekłem:
— Stójcie! Mamy dla was po dwa pensy! Zawieźcie nas do tego miasta!
Jeden woźnica spojrzał na drugiego i odpowiedzieli:
— Dobrze mości panowie! Wsiadać!
Przeto wjechaliśmy z nimi do miasta z wieczora, a na nocleg poszliśmy do dużego domu po zachodniej stronie rynku, na starym mieście.
W Toruniu spędziliśmy ze cztery dni. Tamże poznaliśmy dwóch Niemców i wraz z nimi wynajęliśmy furmankę do Warszawy. Każdy z nas musiał zapłacić po osiem florenów, zaś w sobotę wczesnym rankiem, wyjechaliśmy z miasta. Po drodze minęliśmy Brześć Kujawski, powiadali, że tak nazwali to miasto, by odróżnić go od drugiego Brześcia na Litwie.
Potem przejechaliśmy przez Kowal i Gąbin — dwie niewielkie osady w drodze do Warszawy, oddalonej od Torunia ze trzydzieści mil.
Z kwaterą trafiliśmy na Przedmieście Leszczyńskie, nazwane tak od pobliskiego pałacu, zbudowanego przez znany ród Leszczyńskich. W samej Warszawie o tej porze, odbywał się sejm, u nas zwany parlamentem. Mieliśmy nadzieję, że tam spotkamy księcia Radziwiłła. Osiem dni oczekiwaliśmy jego przyjazdu, jednakże, potem, zrozumieliśmy, że jego w ogóle tam nie będzie.
Nie poddaliśmy się, boć mój towarzysz mieszkał już w Polsce ze trzy lata i poznał język polski i niemiecki, potrafił handlować, i umiał lepiej zarabiać na życie — niż ja.
— I co było dalej, ostałeś tym żołnierzem? — dodał kolejny Szwed.
Niestety! Nie osiągnąłem tego celu, przeto zadecydowałem, by trzymać się planu powrotu do mych rodziców. Z nami było tam wielu kupców — naszych rodaków, nie miałem odwagi i honoru, by nawiązywać z nimi znajomości. Gdy poznali, że ja chcę ostać żołnierzem, to tedy mówili:
— Jeno tylko przysporzysz nam kłopotów i niezręczności — mówiąc to, ukazywali mi niewiele uwagi.
W onej chwili miałem przy sobie tylko osiem lub dziewięć florenów, za to nie utrzymałbym się tam dłużej, jak i nie mógłbym podróżować. Zatem w obliczu mojej nędzy i niespełnienia możności ostania żołnierzem, począłem szukać najkrótszej drogi do Szkocji i uzyskałem informacje, że Poznań — stolica „Wielkiej Polski”, jest najlepszym miejscem, dokąd pierwej mógłbym pojechać.
I trafiła się mi okazja, boć szlachcic, który był wtedy na sejmie w Warszawie, kupił kilka koni, a po rekomendacji przyjaciela, obiecał zabrać mnie ze sobą i utrzymywać bezpłatnie. Na tę wieść — wobec mojej sytuacji, stwierdziłem, że to było zrządzenie losu.
Potem nastał wtorek, był wczesny świt i o poranku wyjechaliśmy konno. Razem było nas sześciu i mieliśmy osiem koni. Pomagałem temu szlachcicowi i jego słudze pędzić wolne konie. Przy wjeździe do miasta, szlachcic pozwolił mi prowadzić jednego konia, a swemu słudze dwa.
Pierwszego dnia zrobiliśmy jakieś pięć mil, potem rozstawiliśmy się z noclegiem we wsi. Następnego dnia, o poranku, przejechaliśmy przez miasteczko i zjedliśmy obiad w Łowiczu. Już wtedy, wydawało mi się, że jest to źle umocnione miasto. Co wam mogę powiedzieć teraz, to to, że w owym mieście znajduje się dom arcybiskupa, otoczony murem i fosą, a podobny do jakiego to zamku.
— Toć być może jest to cenny łup — odpowiedział jeden ze Szwedów, a Szkot kontynuował:
— I tej nocy zatrzymaliśmy się w kolejnej wsi, zaś potem już w miasteczku „Piontek”. Dwakroć przejeżdżaliśmy przez Wartę. Na drugiej przeprawie minęliśmy przepiękny dwór szlachecki z rozległymi parkami i ogrodami.
— Same przyszłe łupy Szkocie! — dopowiedział kolejny Szwed.
— A potem, ze cztery mile od Poznania, przejechaliśmy przez miasteczko Środę, tam zbierają się sejmiki czy komitety okręgowe, na których wybiera się pełnomocników.
I gdy tak podróżowaliśmy, to nastała Niedziela Palmowa, obchodzona w Polsce, wedle nowego kalendarza, tedy całe przedpołudnie jechaliśmy przez przepiękny las świerkowy, tam, droga miała z pół mili szerokości, prosta, lekko wznosząca się, ze trzydzieści albo czterdzieści sążni szerokości. Radowało to oczy nasze. Gdyśmy wyjechali z lasu, zauważyliśmy ową stolicę „Wielkiej Polski” — Poznań, zaś w środku miasta byliśmy około godziny pierwszej po południu.
To miasto, zwane także jako Posen, to najprzyjemniejsze ze wszystkich miast Polski — ma doskonałe położenie, zdrowe powietrze i bardzo urodzajne okolice. Budynki, jak sami zauważyliście, są z cegły, o starodawnej zabudowie. Te, które zostały wzniesione niedawno — są bardzo wygodne.
Przeto moja opowieść o Poznaniu jest taka, tak jak sami widzieliście w tym mieście — rynek główny przestronny, z pięknymi fontannami w rogach, z ciągami sklepów, oddzielnymi dla każdego rzemiosła, i ze wspaniałym ratuszem.
I jak na te czasy, miasto to, ma szerokie ulice, utrzymywane w wielkiej czystości, bardziej niż gdziekolwiek w Polsce. Zaś w zachodniej części miasta stoi zamek, z lekka trochę zniszczały, ale zbudowany zgodnie ze starymi manierami. Rzeka Warta opływa go od wschodu i tworzy wyspę, a tamże zamieszkują Niemcy — garbarze, dlatego ta część tegoż miasta nazywa się „Garbarskim Przedmieściem”.
Jedna z lepszych ulic, długości pół mili, prowadzi na wschód, do katedry — toć chyba największa budowla Poznania. Liczne klasztory, różnych zakonów obojga płci, i do tego ogromny kościół katedralny, sprawia, że to wygląda nadto wspaniale i czyni wielkie wrażenie. Przeto i przedmieścia są rozległe i szerokie, podobnie ozdobione kościołami i klasztorami. Mur ceglany otacza miasto, jednakże z powodu jego długości — nie można w nim pokładać całkowicie nadziei.
Nadzwyczajna jest tam uprzejmość i gościnność mieszkańców, a mniemam powodem tego jest bliskość do Niemiec i często w tym mieście przebywają cudzoziemcy. Przybywają oni na dwa coroczne jarmarki, prócz tego, są tamże każdego dnia.
I dziwne zjawisko było tedy w tym Poznaniu, boć Polacy tamże mieszkający, rywalizują z, mieszkającymi wśród nich obcokrajowcami — wszyscy oni starają się wzajemnie prześcigać w swej uprzejmości.
Teraz jeden ze Szwedów, który wysłuchiwał tej opowieści Szkota, przemówił:
— Cóż Szkocie z tego, skoro w tej całej uprzejmości poddali się nam, bez walki jakiej, płacąc przy tym feldmarszałkowi wielkie pieniądze!
Na te słowa pozostali ich kompani poczęli się śmiać i żartować między sobą:
— Proszę mości Szwedzie, oto pieniądze dla was!
Po chwili, gdy Szkot chciał toczyć dalej swoją opowieść, inny Szwed wjechał w ich kryjówkę i przekazał że:
— Szlachcic, co szukał koni ze strażą feldmarszałka, odjechał, drogę i powrót macie już wolną. Ruszajcie, nimże dowódca spostrzeże się, że nie ma was długo w obozie. Inaczej, powieszą was!
— Dziękujemy przyjacielu za te wieści!
Wnet Szkot i jego kompani podnieśli się z drewnianych kołków, na których siedzieli, wskoczyli na swe konie i pognali do swego obozu, by przybyć na miejsce przed nocą.
Obozowali jeszcze parę dni, póki nie doszła do nich wiadomość, że ma przybyć do Poznania ich król. Szkot również obiecał, że dokończy swoją opowieść przy kuflu piwa, w ich obozie.
Przeto nastał wieczór, a jego towarzysze ponownie pojawili się przy nim, czując, że są już bezpieczni, że nie ma już szukającego ich — polskiego szlachcica, zasiedli przy ogniu i kuflu ciepłego piwa, wtedy jeden ze Szwedów przemówił:
— I cóż Szkocie było dalej?
— Myślałem, że znudziły już was moje opowieści?
— Skądże, opowiadaj dalej.
— Dobrze, zatem szlachcic, który zabrał mnie był ze sobą, zatrzymał się w domu przy ulicy Żydowskiej, gdzie zjadłem z nim obiad. Potem zabrał mnie do innego Szkota, który zwał się James Lindsay, do którego miałem także pismo polecające.
Gdy już przyszedłem do niego, ten rzekł wyniośle:
— Jak się zowią twoi rodzice, jakie masz wykształcenie, wędrówki i zamierzenia?
Postanowiłem, że będę odpowiadał szczerze i otwarcie, toteż rzekłem nazwiska moich rodziców:
— „Gordon i Ogilvy”.
Zaraz, gdy ten Szkot usłyszał moje nazwiska, pogardliwie je powtórzył, a potem znowu zuchwale dodał:
— Przecie to dwa wielkie klany! Wobec tego powinniście być gentelmanem!
Po jego słowach zdałem sobie sprawę, że to drwina z mojego pochodzenia i nie tylko, lecz zależało mi na spełnieniu bycia żołnierzem, więc tylko odpowiedziałem:
— „Mam nadzieję, że z tego powodu nie jestem gorszy”.
I być może, dzięki tym słowom, nie traktował mnie potem z brakiem szacunku.
Po jakimś czasie przyszli do mnie inni rodacy i namówili, abym zatrzymał się na dłużej i oczekiwał jakiejś sprzyjającej okazji do dalszej drogi. Podczas pobytu w Poznaniu, nie doznałem jakieś krzywdy, wręcz dobrze ugościli mnie moi ziomkowie i rodacy, pamiętam ich dobrze: Robert Farquhar, James Fergusson, James Lindsay, James White, James Watson i inni.
W nich widziałem swoją przyszłość, to znaczy, że niebawem pomogą mi zostać żołnierzem, przeto ciągle się ich trzymałem i to z ich rekomendacji zostałem wciągnięty do służby dla młodego wielmoży o nazwisku Opaliński. Polubił Szkotów, bo wedle obyczajów arystokracji polskiej, miał zamiar zwiedzić obce kraje, toteż lubił słuchać opowieści o dalekiej mu Szkocji.
Przyszedł dzień wyjazdu, a moi ziomkowie ponownie mi pomogli, bo bardzo szczodrze zaopatrzyli mnie w pieniądze i w resztę niezbędnych dla mnie rzeczy. Dzięki nim miałem lepszą sytuację, niż wtedy, gdy opuszczałem swoich rodziców.
Nastał rok pański — 1655, i stałem się towarzyszem tego polskiego wielmoży w podróży do Hamburga. Przez całą drogę byłem traktowany wielce uczciwie. Na miejsce przybyliśmy bodaj w połowie lutego, osiem dni stacjonowaliśmy, a potem ten wielmoża udał się do Antwerpii. Przeto tedy się z nim pożegnałem.
I właśnie w tym czasie, stacjonowali tam także oficerowie szwedzcy, którzy prowadzili nabór i werbunek żołnierzy. W każdej tawernie nie brakowało wielu młodych i kawalerów, panowały tamże hulanki i bijatyki. Miałem i wtedy wielkie szczęście, bo nauczyciel polskiego wielmoży, pan Wilczyński, mówił bardzo dobrze po francusku, niemiecku i łacinie. Więc uzgodnił z gospodarzem hotelu, w którym bawiliśmy, zapłatę za moje wyżywienie, pokój i pościel. Czynsz ten, wyniósł tygodniowo cztery marki lubeckie. Udało mi się tam pomieszkać z osiem tygodni.
W tym hotelu mieszkał w tym czasie kornet i kwatermistrz, którzy zapytali gospodarza:
— Kim jest ten gość przy Wilczyńskim?
— To Szkot, towarzyszył polskiemu wielmoży Opalenickiemu. Pochodzi ze starego klanu, pochodzenia szlacheckiego.
— Cóż tu będzie dalej porabiać?
— Tego mi nie wiadomo, boć jest utrzymywany przez tego Wilczyńskiego.
— Dziękuję gospodarzu.
Teraz, gdy zrozumieli moją sytuację, to stało się dla nich jasne, że mogę być godziwym mężczyzną do werbunku, do armii Szwedów.
Przeto, podczas obiadów i kolacji, zachowywali się bardzo uprzejmie i okazywali względem mnie duży szacunek — gdy tylko nawiązywała się dłuższa dysputa.
Jam często nudząc się, spędzałem swój czas na spacerach lub w swym pokoju. W głowie miałem głosy z rozmów z kornetem i kwatermistrzem:
— Musisz wiedzieć szlachetny Szkocie, że u stóp żołnierza leżą bogactwa, honory i wszelkie uroki życia! Ty zaś, możesz to wszystko mieć, wystarczy tylko, byś się po to wszystko schylił — i je podniósł!
Nadto wiemy, że twoi rodacy — Szkoci, to najlepsi żołnierze, jakich nie znajdzie się w innym narodzie — kontynuowali językiem pełnym pochwał.
Wiedz, że wybierają oni życie żołnierza, bo takie życie jest bardziej honorowe! I jeszcze większa dla nich chwała, bo natura obdarzyła ich geniuszem, a oni przedkładają swój spokój, wygody i swój dostatek, który mogliby osiągnąć z dowolnej profesji, wybierając życie żołnierza.
Słuchałem tego wszystkiego i podzielałem większość ich wywodów — kontynuował Szkot Gordon, i nawet odpowiadało to mojemu charakterowi, lecz wtedy, nie mogłem dać im od razu jasnej odpowiedzi. Przeto dawałem im słabe wymówki i poglądy, w obawie przed tym, że zamierzają mnie zwerbować, zatem w dniach następnych, począłem unikać ich bliskości i kontaktów.
Jednakże przy kolejnym obiedzie, kwatermistrz rzekł do mnie:
— Przyjechał mój ziomek, nazywający się Garden!
To nazwisko tak wymówił, że wydało mi się, że brzmi ono, jak moje — Gordon.
A on dalej mówił:
— Jest on rotmistrzem i bardzo rozsądnym człowiekiem!
Z uwagi, że nie miałem za wiele grosza. I utrzymywałem się dzięki ludziom polskiego wielmoży, to nie szukałem na siłę znajomości i okazji do spotkań. Jednakże teraz, nie mogłem się uspokoić, dopóki nie dowiedziałem się, gdzie kwateruje tenże rotmistrz. Zatem w zamiarach swoich miałem szybkie odwiedzenie jego osoby, licząc na zaciągnięcie się do wojska.
I gdy ustaliłem jego dom zakwaterowania, to udałem się tam, a na miejscu spotkałem jego sługę — Niemca — Andrewa, toteż zapytałem:
— Czy zastałem rotmistrza?
Zdziwiłem się, bo odpowiedział mi po angielsku:
— Jest na górze.
Zaraz okazało się, że ten sługa mieszkał w Szkocji kilka lat, stąd też dobra u niego znajomość angielskiego, po czym zapytał się mnie:
— Czy zaprowadzić cię do rotmistrza?
— Tak, jeśli łaska.
— Zatem chodź za mną.
Gdy byliśmy już na górze, zauważyłem, że rotmistrzowi towarzyszy dwóch lub trzech oficerów. Po przywitaniu się, przemówiłem:
— Dowiedziałem się o przyjeździe do miasta człowieka o takich zaletach, że muszę mu okazać szacunek i chcę wyrazić nadzieję, że rotmistrz wybaczy mi moją niezapowiedzianą wizytę, w chwili — jak widzę, gdy zajęty jest ważnymi sprawami.
Po mojej przemowie spojrzał na mnie i odpowiedział:
— Bardzo się cieszę i nie ma aż tak ważnych spraw, które byłyby w stanie przeszkodzić mi w przyjęciu przyjaciela, a tym bardziej mego rodaka na obczyźnie. Usiądź proszę.
Przeto przysiadłem niedaleko niego i jego dwóch kompanów — oficerów. Rotmistrz ponownie zapytał:
— Jak się mają twoi rodzice?
Wnet mu odpowiedziałem, że pochodzę ze starych klanów szlachty szkockiej, a ta odpowiedz bardzo go ukontentowała. Potem ponownie zapytał:
— Czy znasz może niejakiego majora Gardena?
— Słyszałem o nim, ale nie miałem honoru go poznać.
— Jestem jego bratem i wszystko wygląda na to, że jesteś naszym krewnym.
Zaraz wezwał do siebie swego sługę Andrewa, i rzekł:
— Proszę, przynieś kielichy z winem.
Gdy już napięcie opadło, rotmistrz począł żywo wspominać wszystkich przyjaciół w Szkocji. Wiele razy wznosiliśmy toast za nasze zdrowie i szybko rozgrzaliśmy się tym winem.
Gdy im przekazałem, że mam zamiar wrócić do Szkocji, wtedy rotmistrz i jego oficerowie przemówili do mnie:
— Gdy powrócisz do swego domu, do Szkocji, toć wtedy będą się z ciebie naśmiewać, i rozpowiadać każdemu, że byłeś za morzem, tylko po to, by naoglądać się świata. A na końcu rzekną do ciebie, żeś ty, jest takim samym chłopcem, jak ten, który wtedy wyjechał ze Szkocji.
— I teraz pomyśl drogi Patricku, cóż pomyśli sobie o tobie twa rodzina, jakaż będzie ich duma i pociecha, gdy wszyscy w okolicy będą mówić, że ojczyzna została zniewolona i zhańbiona przez wyniosłego wroga i nie ma drogi do jej wyzwolenia? Przeto wiedz, że wszyscy Szkoci, którzy mają uczciwe zamiary, to i mają w swych planach, nic innego, jak być za granicą. Zaś ty, jak i my, musimy teraz zbierać doświadczenia i utwierdzać się w swoich przekonaniach. Teraz zastanów się drogi przyjacielu, czy trzeba cię dalej do tego przekonywać? Czy sam będziesz skłaniał się ku tej drodze?
Po całej tej mowie rotmistrza i jego kompanów, bez zbytnich ceregieli, nie powołując się na żadne okoliczności, obiecałem postępować w ten sposób. Może było to miarkowanie na wyrost, bo nie miałem przecież doświadczenia w tej materii.
Po tej długiej rozmowie, powróciłem do siebie. Wyspałem się do rana i zaraz zacząłem rozmyślać o złożonym przeze mnie zobowiązaniu. Znalazłem się w labiryncie zawiłych myśli, teraz nie wiedziałem, jak się z niego wydostać. Tak, jak i w Polsce, słowo szlachcica ze Szkocji jest zobowiązujące, a jego dotrzymanie świadczy o zachowanym honorze. Zatem zgodnie z moją obietnicą, nie mogłem nie iść do rotmistrza.
Kiedy przybyłem do niego, rzekł do mnie:
— Chodź ze mną do stajni, pokażę ci moje konie.
Gdy już się tam znaleźliśmy, zobaczyłem, jak stoją tam trzy piękne rumaki. Przyglądałem im się chwilę, a rotmistrz dodał:
— Najlepszy z nich będzie twój — oddam go tobie do twego rozporządzenia.
Zaś jego słudzy stali już z przygotowanymi dla nas końmi, rotmistrz ponownie rzekł:
— Będę cię traktował, jak swego najbliższego krewnego!
Teraz, wobec takiej sytuacji, opuściły mnie dotychczasowe rozterki, i co by się nie wydarzyło, byłem zdecydowany, aby w taki sposób szukać swego szczęścia. Zaraz podziękowałem rotmistrzowi za wszystko — co mi dał i co mi okazał.
Wszyscy Szwedzi dalej wysłuchiwali jego opowieści. Wiedzieli, że on, jako katolik, nie mógł znaleźć zajęcia w swej rodzinnej Szkocji — zdominowanej przez dyktaturę Olivera Cromwella.
Jeden z żołnierzy Wittenberga rzekł:
— W takim razie wypijmy za twoje zdrowie Szkocie! Za to, że jesteś tutaj z nami!
— Zdrowie przyjacielu! — rzekli pozostali.
W ten sposób zakończyła się ich mała uczta z opowieścią Szkota — Gordona.
IV
Wkrótce do Szwedów przyszła wiadomość, że ich król przybył do Poznania. Nastał dzień 19 sierpnia i przeszli pod Pyzdry, by tamże — cztery mile od miasta — rozłożyć obóz. Następnego dnia, z rana, udali się do osady zwanej Słupca. Tam zapadła decyzja, by dnia następnego udać się nad rzekę Wartę, na wzniesienie, naprzeciw Konina. Dowództwo zawezwało do siebie pułkownika Engela, któremu przekazano:
— Weź dwustu pięćdziesięciu jeźdźców i udaj się na zwiad czy gdzie w okolicy są jeszcze oddziały Polaków skłonne z nami walczyć.
Zaraz to uczyniono i w pobliżu Koła, pułkownik napotkał oddział trzystu Polaków. Doszło do ataku Szwedów. Polacy widząc, że nie dadzą im rady, podjęli decyzję do odwrotu. Szwedzki pułkownik widząc to, krzyczał do swoich jeźdźców:
— Za nimi, wybić ich!
Wnet Polacy uciekali, a Szwedzi wielu z nich pozabijali, część wzięli do niewoli. Gdy już siedzieli pojmani, to Engel rzekł do nich:
— Cóż wasz król teraz planuje?
— Z tego, co jest nam wiadome, to przybył do Łowicza.
W tym czasie opatrzono Szkota, Patricka Gordona, bo podczas potyczki z Polakami, został ranny strzałem w lewy bok, na jego szczęście — niegroźnie.
Po trzy dniowym postoju i rozbiciu oddziału Polaków, armia Szwedów wyszła z obozu i sformowała się frontem w linię bojową. Król Karol Gustaw, spędził noc, dwie mile od tego obozu. Wojska na cześć króla ustawiły się od lewego do prawego skrzydła, tak że jego wysokość — król Szwedów, przejechał pomiędzy tymi wojskami w towarzystwie wielu oficerów, oddziału gwardii — sformowanego z drabantów i kawalerii, a także kilku doborowych szwadronów. Na jego cześć przygotowano również czterdzieści cztery armaty, i kiedy zbliżył się do swego namiotu, który znajdował się na prawym skrzydle, wówczas — zagrzmiały dwie salwy z tych armat. Nadto, rajtarzy, piechota i dragoni, wypalili ze swojej broni.
Dzień ten, był dniem spotkania się dwóch armii szwedzkich, tj. feldmarszałka Arvida Wittenberga i króla Szwedów — Karola X Gustawa. Po połączeniu, armia ta, dowodzona przez króla, liczyła ponad dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy i miała w swej dyspozycji silną artylerię.
Całe to widowisko obserwowali z daleka również Polacy. Szlachta, która uciekła spod Koła, doniosła swoim dowódcom, że zbliża się Karol Gustaw ze swoją armią.
Dla Szwedów były również cenne informacje od jeńców polskich, że król Polski — Jan Kazimierz, przebywa w Łowiczu, albowiem, w tej miejscowości zbierało się pospolite ruszenie z Kujaw i z ziemi łęczyckiej. Uprzednio król Polski, dnia 18 sierpnia, udał się z Warszawy do Łęczycy, bo tam znajdowały się na ten czas wojska hetmana polnego koronnego Stanisława Lanckorońskiego. Zaś w Warszawie pozostało jedynie dwustu piechurów.
Tymczasem w Skalmierzycach, u Jerzego Szeligi Łukomskiego, przebywali jego synowie, którzy powrócili spod Poznania, niosąc wieści swemu ojcu:
— Ojcze nasz ukochany! — odezwał się jego syn Wojciech, szlachta spod Poznania doniosła nam, że Karol Gustaw z piętnastoma tysiącami ludzi wylądował już przed Ujściem, za dnia 15 lipca, w Wolgast, w Stettinie i w Arensburgu. A stamtąd ruszył ku granicom Polski. Zaś flota pod admirałem Wranglem poszła do zatoki Puckiej, grożąc Gdańskowi i wybierając cło od okrętów handlowych.
A już dnia 5. sierpnia, król Szwedów stanął w Czarnkowie, potem dnia 11. sierpnia był już w Rogoźnie. I tam, ojcze, doszło do wielkiej zdrady! Albowiem wojewodowie: kaliski i poznański, witali go i prosili o potwierdzenie ugody ujskiej!
— Hańba to i zdrada dla Rzeczpospolitej! Oj biada nam, boć mogliśmy rozgromić armię Szwedów pod Ujściem, jednakże zdrada Radziejowskiego i onych wojewodów sprawi, że czekać nas będzie klęska! — rzekł ich ojciec Jerzy Szeliga.
— Jednakże czego było można się spodziewać po Szwedach, rozejmu spod Ujścia w swej naturze nie mieli przestrzegać albowiem ich król — Karol Gustaw, z wielkim oporem potwierdził tym wojewodom warunki ujskie! A potem udał się do Koła, za dnia 16 sierpnia — dodał Krzysztof, drugi syn Jerzego.
— I teraz pod Koninem — za dnia 24. sierpnia obie armie Szwedów połączyły się w jedną potężną — z armatami!
— Oj biada, moi drodzy synowie, przecie teraz będzie trudem wielkim, by powstrzymać tak wielką armią, wedrą się w głąb Rzeczpospolitej, jak nóż, co w chleb się wbija! Rozedrą nasz kraj!
— Na traktach przed Poznaniem — kontynuował Wojciech, rzekli nam, że w dniu łączenia się armii Szwedów pod Koninem, do Gdańska udali się posłowie polscy, co mieli negocjować z królem Szwedów, jednakże Kanterstom — sekretarz szwedzki, odpisał na wezwanie posłów polskich, że mając króla Szwecji w Polsce, do niego udać się mogą. Przeto misja polska w Gdańsku — nie udała się!
— Zali, gdzież teraz król nasz — Jan Kazimierz? — dodał Jerzy.
— Powiadają ojcze, że przybył na ten czas do Łowicza, gdzie zbiera się na pospolite ruszenie — szlachta kaliska i łęczycka — rzekł Krzysztof.
— Szlachcice również nam rzekli, że niepotrzebnie król nasz — Jan Kazimierz, próbuje jeszcze perswazyi na królu Szwedów i by potrząsnąć sumieniem najeźdźcy, posłał pod Koło posła swego — Krzysztofa Przyjemskiego. Prosząc Szwedów o pokój, będzie to teraz tylko ujma na honorze, bo to jego wróg — Radziejowski, sprowadził ich do Polski.
— I mieli rację szlachcice, boć misja ta, nic nie przyniesie, żadnego odwrotu nie będzie! Za głęboko weszli już w Polskę! Czekać nas będzie największa w dziejach Rzeczpospolitej — tragedia. Boże, miej nas w swej opiece!
— Amen — dopowiedzieli wspólnie synowie Jerzego.
I stało się tak, jak rzekli bracia Łukomscy, audiencję u jego wysokości miał Krzysztof Przyjemski, który w mieście Piątku miał wygłosić Karolowi, najśmielszą i najświetniejszą mowę, jaka kiedykolwiek została wypowiedziana przez posła i sługę królewskiego — wobec obcego pana. Przeto Krzysztof Przyjemski — obrońca Zbaraża, stawił się u Karola Gustawa, tedy król rzekł:
— Któż cię panie przysyła?
— Jam jest z woli mego króla — Jana Kazimierza.
— A zatem, o co prosisz?
— Wasza królewska mość, królu, „od ośmiu lat, państwo nasze, ciężką, a krwawą wojną jest trapione, a co rok, to klęska. Co rok, to wojska Rzeczypospolitej rozbite, lub zniesione, na nowo formowane być muszą. Jakież królestwo, nie wysiliłoby takiemi klęski, jakież skarby by się nie wyczerpały?
Wszedłeś wasza wysokość król mość, do Wielkopolski, ziemi najzamożniejszej i najbogatszej z naszych, a i najszczęśliwszej pono, ponieważ najdalej od zawieruchy wojennej leży.
Zważ najjaśniejszy panie, prostego ludu ubóstwo, a „ztąd” osądzisz, ażali w innych prowincyach żołnierzy twoi się zbogacą?
Nie ma tu miast zamożnych, nie ma kupców pieniężnych, nie ma kopalni złota, ani srebra. Bogactwo nasze — to płody ziemne i bydło polne, które, jeżeli przez wojska nasze i waszej królewskiej mości, zostaną spożyte, nie ma nadziei zasiłków; przeciwnie, przyjdzie do tego, że i nam i wojsku twemu przyjdzie z głodu zginąć.
Jeżeli braknie powodów do gniewu waszej królewskiej mości, jako też pobudek chciwości, należy „podejrzywać”, że inne bodźce spowodowały waszej królewskiej mości, do wydania nam wojny, mianowicie, chwała i sława, te najdroższe dla ludzi klejnoty. Lecz jakaż „ztąd” chwała napadać na nas, zajętych walką na śmierć i życie z najokropniejszymi przeciwnikami?
Jeżeli pragniesz sławy, najjaśniejszy panie, szukaj prawdziwej, nie zaś próżnej: prawdziwa zaś polega na niepożądaniu cudzego i oddaniu każdemu co doń należy.
Chodzi u nas pogłoska, że wasza królewska mość pragniesz wziąć naszą Rzeczypospolitą w opiekę. Jeżeli to prawda, broń narodu z okrutnym walczącego wrogiem, nie odbieraj wolności ludowi, ocal koronę królowi, prawnie przez nas obranego, a z tobą spokrewnionemu, a będziemy cię mieli nie tylko za protektora, lecz za dobroczyńcę i zbawcy naszemu wniesiemy wiekopomne tropheum.
Większej zaiste „ztąd” dostąpisz sławy, aniżeli gdybyś ogromne państwa dla siebie zawojował. Lecz, jeżeliś postanowił najjaśniejszy panie orężem zdobyć tę ziemię naszą, zalisz sądzisz, że mocne to będzie panowanie i że się spoją ze Szwedami Polacy?
Nie połączą się ze sobą nigdy te kraje! Podzieliła je natura morzem, dzielą ustawy, religja, prawa, zwyczaje, odzież i mowa, a żadnych niema między nimi podobieństw, tylko chyba w odwadze, źródle każdej walki.
Nie miej więcej, wasza królewska mość, nadziei, spokojnie, rządzić nabytem państwem. Trzeba będzie wciąż do siekiery i kata się uciekać. Jakaż chwała przybędzie dobremu i łagodnemu panu, gdyż się zmieni w okrutnego i krwawego władcę?
Na inny zatem, wspaniały królu wstąp sławy gościniec i oszczędź nas, proszących o pokój, odkryj nam, czego od nas wymagasz. We wszystkim będziemy się starali zadowolnić waszą królewską mość; zatrzymaj się tylko na chwilę, nie idź dalej, i przystań na warunki zgody, tyle razy przez nas proponowane!”.
Karol Gustaw, wysłuchał tego wszystkiego z wielkim spokojem, nie zdradzając po sobie jakiegokolwiek współczucia, uśmiechu, czy zakłopotania. Zaś po krótkiej przerwie, poprosił prezydenta Berencklau, by ten zgodnie z jego wskazówkami udzielił odpowiedzi posłowi króla Jana Kazimierza:
— Mości panie Krzysztofie Przyjemski — posłanniku jego wysokości — króla Jana Kazimierza. Naszemu najjaśniejszemu panu, królewskiej mości, królowi Karolowi Gustawowi, jest bardzo miło, że król Polski swoją radą pozwolił uświadomić jego wysokość, o przyczynach i pobudkach tej wojny. On sam w swoich proklamacjach oznajmił to już całemu światu, ale ze swojej strony, nigdy nie zaniedbywał wysiłku sprawiedliwego pokoju i pozostaje przy takim zdaniu i teraz chce, aby poseł przekazał to swojemu władcy.
Po tej mowie onego prezydenta, Karol ponownie zastanowił się chwilę i rzekł:
— Wiedźcie, również mości pośle, że Stettin jest nieco daleko i mój krewniak winien wybrać inne miejsce do negocjacji.
Na te słowa, Krzysztof Przyjemski zastanowił się chwilę i odpowiedział:
— Zgoda wasza królewska wysokość, w tej sytuacji najlepsze byłoby miejsce między obozami, oddalonymi od siebie tylko 12 mil.
Wobec ponownych słów posła króla Jana Kazimierza, Karol Gustaw spojrzał na niego, uśmiechnął się z lekka i odpowiedział:
— „Jakoż już stoimy tak blisko, lepiej będzie jak wezmę na siebie trud mojego krewniaka i wyjdę mu naprzeciw i mam nadzieję, że będę miał honor odwiedzić go szybciej”.
Po tej odpowiedzi, polski poseł, nie mówiąc nic, a prezentując postawę Polaka — szlachcica, z pewnością i z męstwem wstał, pokłonił się królowi i wyszedł z namiotu. Wkrótce za nim ruszył prezydent Berencklau i rzekł z prośbą do niego:
— Mości pośle, nasza wysokość, najjaśniejszy pan, prosi, abyś złożył tę propozycję na piśmie, po to, by można było ułożyć właściwą i formalną odpowiedź.
— Mości prezydencie, uczynię, jak prosi wasza królewska mość!
Zaraz potem, poseł króla Jana Kazimierza, został przewieziony karetą z obozu do Koła.
Po odjeździe posła Przyjemskiego, obozowali jeszcze w tym miejscu jeden dzień, następnie Szwedzi dostali rozkaz, by dnia 26 sierpnia być gotowymi do marszu. Armia szwedzka przeprawiła się przez Wartę, przemaszerowała przez Konin i zatrzymała się milę od miasta.
Dnia następnego ruszyli na Koło, tam ponownie przeprawili się przez most na Warcie i stanęli obozem nad brzegiem tej rzeki. Karol Gustaw zwołał do siebie księcia Anhaldt, u boku, którego, był teraz Radziejowski oraz generała — majora Mullera, młodego Konigsmarka i wielu innych pułkowników. Po ich przybyciu, król Szwedów rzekł:
— Weźcie ze sobą silny oddział konny z 2500. ludźmi pod dowództwem księcia Anhaldt i ruszycie w stronę Uniejowa.
Wnet wszyscy się zebrali i zgodnie z rozkazem Karola Gustawa wyruszyli, podążali całą noc i o brzasku dostrzegli Uniejów. Zaraz z miasta wyszła rada, która oznajmiła, że miasto skapitulowało. Na te słowa, książę zarządził:
— Wobec powyższego! Miasta tego nie ruszamy! Przy bramach miejskich obstawić dragonów, tak by nadchodzące wojska nie wyrządziły szkód temu miastu!
Rozłożony tego dnia obóz na polu, poza miastem, dostrzegli mieszkańcy z okolicy, widząc to, podeszli do nich i przynieśli Szwedom prowiant, piwo i chleb. Żołnierze byli bardzo kontenci, bo mieli wielkie braki w wikcie.
Teraz wszyscy na polu posilili się i odpoczywali, następnie w południe skierowali się w lewo do Łęczycy. Ich przemarsz trwał do wieczora, wtedy, gdy ujrzeli już to miasto, wysłali na rozpoznanie nieduży podjazd. Książę zarządził, by Szwedzi spędzili tę noc w szyku bojowym, na wypadek jakiegoś niespodziewanego ataku. W armii panowała wielka cisza i spokój, nie pozwolono na rozpalenie ognisk.
Również przez część nocy, połowa oddziału pozostawała w siodle, a pozostali żołnierze leżeli lub stali — wszyscy w gotowości przy swoich koniach z podwodami w rękach, zmieniając się co jakiś czas.
Kolejnego dnia — 29. sierpnia, podjazd powrócił i przekazał księciu wieści:
— Panie! Okoliczna szlachta zbiera się i oczekuje przybycia króla Polski z Warszawy.
Następnie mniejsze oddziały rozjechały się na kolejne rozeznanie we wszystkie strony. Gdy oddziały powróciły z rozeznania do głównego obozu Szwedów, zauważono, że przybyły tamże wojska, które uprzednio maszerowały przez Pomorze z Karolem Gustawem, te dodatkowe posiłki liczyły ponad sześć tysięcy ludzi. Z nimi przybyli również feldmarszałkowie: Wrangel i Stenbock, a także generał jazdy Robert Douglas.
Teraz potężna armia szwedzka liczyła wiele tysięcy żołnierzy, by utrzymać szyk i wskazać kierunek marszu dla wszystkich oddziałów, zarządzono, by nazajutrz — dnia 31. sierpnia, wyruszyć z wymarszem artylerii i piechoty, gdzie ogromne litaury były tak wielkie, że w każdym można było zmieścić dziewięć albo dziesięć beczułek wódki. Wieziono je na dużym powozie, ciągniętym przez sześć koni, tamże z tyłu siedział dobosz, który podczas grania, stał i bił w bęben — przez pół mili angielskiej — wskazując oddziałom armii i gwardii kierunek marszu.
Ludzie, którzy to z daleka obserwowali, usłyszeli to bicie z odległości dwóch mil niemieckich. Jako pierwsze szło prawe skrzydło kawalerii, za nim artyleria — zaś po nich podążało lewe skrzydło. I było tak, że oba codziennie zmieniały się na czele wojsk. Nocą armia dotarła do Oporowa.
Pod miastem tym, zarządzono nieco dłuższy postój i odpoczynek do dnia następnego — do południa. Potem wojska szwedzkie przeprawiały się przez gęsty zagajnik, i gdy wyszli z niego, to dostrzegli w oddali wysoki słup dymu nad wsią. Dalej zauważono kilku jeźdźców. Pułkownik Szwedów, który prowadził tamże awangardę, zawezwał do siebie majora i rozkazał mu:
— Weź ze sobą setkę konnych i jak najciszej macie przejechać przez gać, i jeśli to możliwe — uderzcie na nich!
— O wa nasz panie! — rzekł major.
— Ruszajcie, a ja idę powiadomić o tym naszego króla! — dodał pułkownik.
Przeto stało się — jak rzekł pułkownik, bo pułki, które wychodziły z lasu zaczęły formować się w szyk bojowy. Major zaś dotarł do gaci, a przednie jednostki, które podążały za nim — podeszły bliżej. Zaś po przeciwległej stronie przejścia przez zagajnik, zjechało ze wzgórza z wielką spokojnością — około dwudziestu jeźdźców. Gdy zobaczyli, ilu jest przed nimi Szwedów, rzucili się do ucieczki.
Gać — grobla, była szeroka na jakieś 550 metrów, była niezbyt głęboka, o twardej konstrukcji. Przeto Szwedzi pośpieszenie przejechali przez nią, a ci, co byli na lepszych koniach, otrzymali szybki rozkaz od majora:
— Ruszajcie za nimi w pościg!
Jednakże stało się tak, że nie mogli doścignąć jakiegokolwiek szlachcia, jedynie bliżej wsi dopadli i ubili kilku z ich sług. Nadto, przechwycili ich zapasy i tobołki. Jak się okazało, była to szlachta z terenów powiatu warszawskiego lub być może z tamtejszej prowincji. Wzięto kilku jeńców, których major przepytał:
— Gdzież podziewa się wasz król? Odpowiadajcie, jeśli życie wam miłe.
— Król nasz, w zeszłą sobotę, przejeżdżał tędy w drodze do Piątku i tam znajduje się ze swoimi wojskami.
Na te wieści wnet wyznaczono drugi, silny oddział, pod komendą II pułkownika. Mieli za zadanie rozbić oddziały polskie, dowodzone przez Jana Kazimierza, jednakże, gdy przybyli na miejsce, zastali jedynie pusty obóz. Szlachcice, którym udało się zbiec, powiadomili prędko króla — Jana Kazimierza, przeto jego królewska wysokość, nocą wycofał się do Przedbórza.
Gdy armia przeprawiła się przez Gać, ujrzawszy miasto Sobota, stanęli wtedy na wyżynie. Szwedom powoli zaczęło brakować paszy i prowiantu, nie wiedzieli dokładnie, ile czasu spędzą w tym miejscu, bo skrycie realizowali swoje zamierzenia. Pułkownik wezwał do siebie Patricka Gordona, i rzekł do niego:
— Szkocie! Przypada twoja kolej i zadanie zdobycia jadła, weź towarzysza i ruszaj, zanim pójdziemy dalej!
— Ruszamy! — rzekł Gordon.
Gdy wyjechali z miasta, jakieś pół mili dalej, minęli bagno i rzekę, minęli tamże młyn i po trzech milach dojechali do wsi. Nie mogli tam znaleźć żywej duszy, jednakże poszczęściło się im, bo znajdowało się tam wiele dóbr. Chcąc zabrać wszystko, znaleźli wielką podwodę, wtedy Szkot rzekł do swego towarzysza:
— Załadujmy na nią owies, owce, gęsi, kury, i to, co można zjeść, oby tylko nasze konie zdołały to pociągnąć.
— I byleby tylko się nie rozleciała — rzekł jego towarzysz.
I zaczęli wszystko ładować, ciesząc się, że jest tego dużo, jednakże, w połowie drogi, podwoda zaczęła się rozlatywać. Ujechali jeszcze trochę i rozleciała się do tego stopnia, że nie można było już dalej jechać. Nie wiedzieli, co dalej czynić, wtedy Gordon rzekł:
— Rzucajmy kostką, któż z nas przywiezie z obozu furmankę, a który z nas pozostanie przy zapasach, bo nie możemy tego porzucić.
— Zgoda — odrzekł jego towarzysz.
I rzucili kostką, padło na Szkota, że ma zostać i pilnować prowiantu. Było już po zmroku, zatem uwiązał swego konia do nieruchomej podwody. Było to dnia 5. września, w niedzielę. Czekając już dwie godziny, Gordon ujrzał, przejeżdżających w pobliżu żołnierzy — szukali oni także furażu i strawy.
Szkot był wielce zmęczony i znużony, wybiła pierwsza w nocy, wtedy ze zmęczenia zapadł w głęboki sen. Na jego nieszczęście, nie obudził go rwetes w obozie oddalonym niecałą milę ani sygnał do jego zwinięcia, ni także głośne dźwięki trąb i bębnów przy wymarszu wojsk szwedzkich.
Na jego niekorzyść, cały ten wymarsz, obserwowali z lasu polscy chłopi, czekając na tę chwilę i na swoją okazję, a gdy ta się nadarzyła, to od razu dostali się do obozu, skąd zgarnęli wszystko, to, co zostało porzucone. Wystarczyło im to, by uzupełnić swoje ubytki.
Około dwunastu chłopów podeszło do miejsca, gdzie leżał śpiący Szkot, rozejrzeli się dookoła, czy nie ma nikogo ze Szwedów, i widząc Gordona, zmówili się:
— Obezwładnijmy go, a potem, gdy go obedrzem z jegoż odzienia, zabijmy go!
Gdy inni chłopi wyrazili na to zgodę, to kilku uprowadziło konia Patricka, a reszta wyciągnąwszy jego płaszcz, rzuciła się na niego.
Gordona męczył straszny sen i teraz poprzez ich szarpanie, rozbudził się bardziej — niźli od hałasu czynionego przez nich. Wówczas otworzył oczy i zobaczył, że jest przez nich otoczony. Zdumiał się wielce, był przestraszony i przerażony swoją bezradnością.
W tej sytuacji, zdał sobie sprawę, że jest niezdolny do sprzeciwu czy choćby błagania ich o łaskę albowiem czterech silnych chłopów go trzymało, a Szkot dalej nie mógł wyjść z osłupienia.
Następnie, bez zbędnych protestów, rozebrali go, praktycznie zrywając z niego jego całe odzienie. Gordon wtedy zalał się łzami. Przez chwilę starał się to powstrzymać, jednakże nie był w stanie temu zapobiec.
Wśród tych chłopów znalazł się starzec, który najwidoczniej zaczął współczuć sytuacji w jakiej znalazł się Szkot — jak i jego młodego wieku. Następnie przemówił do pozostałych chłopów:
— Bracia nie zabijajmy go! Młody jest jeszcze i głupi!
Część z nich się na to zgodziła, jednakże dwóch sprzeciwiło się temu stanowczo. Ich rozmowa w miarę trwania przeszła w głęboką kłótnię. Szkot w tym czasie począł dochodzić do siebie, próbował coś wymówić — ciężko mu szło, następnie rozpoczął wzywanie Boga Wszechmogącego. Zdało się, że pomogło to jemu, bo zaraz otrzymał wspomożenie, jak w wielu podobnych sytuacjach.
Dwóch chłopów, którzy sprzeciwili się starcowi najbardziej, co chwilę próbowało uderzyć go swymi drągami, szczególnie w jego łeb. W tym czasie reszta nie sprzeciwiała się temu. Tych dwóch, mówiło do pozostałych:
— Jeśli puścim go wolno, toć powróci do swoich i opowie o tem jak gośmy potraktowali! A tedy może przyjechać oddział, co będzie nas palił, zabijał, niszczył — wszystko, co tylko napotka!
Bracia, nie zapomnijcie również, jakie my straty ponieślim już od Szwedów. Nie tylko nasz kraj, ale takoż nasze żony i dzieci!
Patrick słysząc tę mowę, zdał sobie sprawę, że tych dwóch, przekonało pozostałych, by go zabili. Wobec tego, począł obmyślać, jakby tu im uciec.
Jeden z chłopów chwycił Szkota mocno za lewą rękę, reszta zaś, próbowała bić go pięściami albo drągami. Gordon robił uniki, chowając się za chłopa. Gdy jeden z parobków chciał go uderzyć wielkim drągiem, zrobił wtedy unik, a chłop, który go trzymał, choć był tęgi i groźnej postury, przypadkowo lub ze strachu, że sam oberwie tym drągiem, by nie otrzymać uderzania, puścił Szkota. Najwyraźniej nie był on najgorszego charakteru.
Wtedy Gordon zaczął uciekać pędem — co sił w nogach, jednakże z tego zamieszania, nie pobiegł w stronę obozu, a strach dodał mu takiej szybkości, że zdołał zgubić ich na jedną trzecią dystansu — na przestrzeni furlonga, czyli 1/8 mili angielskiej. Szkot się zdziwił, że dostał zaskakującej prędkości wobec jego strachu.
Chłopi, którzy byli najbardziej zwinni, widząc na początku uciekającego Szkota, ruszyli za nim w pościg. Rzucali w niego drągami, próbując go trafić. Jeden z rzuconych drągów, odbił się od ziemi i uderzył Patricka mocno w udo, powalając go prawie z nóg.
Gdy uciekł już dostatecznie daleko i nie słyszał pogoni, wtedy obejrzał się za siebie i zauważył, że trzech albo czterech chłopów stoi tam, gdzie próbowano go zabić, a reszta powraca do nich.
Gordon rozejrzał się, ale nie zobaczył już swego konia, z pewnością — gdzieś go już odprowadzili. Jednakże Szkot uważał, że w sumie poszczęściło mu się, bo wierzchem, któryś z chłopów, mógłby go dopaść i zabić go z jego pistoletu, pałaszem, a nawet drągiem. W tej sytuacji, był on całkowicie bezbronny.
Teraz Gordon zdał sobie sprawę, że jego koń jest gdzieś w pobliżu i że wciąż mogą go ścigać, przeto pobiegł najkrótszą drogą w stronę grzęzawiska, i gdy je minął, to dotarł do swoich oddziałów.
Prócz koszuli i portek, nie miał nic na sobie. Zły był na własną głupotę i nieostrożność, ściągnął na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo i doznał strat. Teraz wiedział, że aby to wyrównać, będzie musiał poświęcić wiele wysiłku i starań, narażając się na wiele niebezpieczeństw.
Patrick — cały ubłocony, brudny, i niemal nagi, trafił do swego obozu i próbował dojść, gdzie znajdują się podwody należące do jego pułku. Wszyscy obozowi rozpytywali, co mu się wydarzyło. Gordon na te wszystkie pytania odpowiadał bardzo oględnie, a oni mu oznajmili:
— Szkocie, pułk księcia Sachsen — Lauenburg, dnia 6. września, wraz z innym korpusem pod komendą feldmarszałka Wittenberga, ruszył w prawo.
Wobec tej odpowiedzi, Gordon pośpieszył tam, przeszedł jakąś milę niemiecką i najpierw dotarł do taboru pułku Bretlacha, a następnie do swojego. Znalazł się przy markietańskim wozie, a tam, dobra kobieta pożyczyła mu stary kaftan polski, zaś od drugiej kobiety z Polski, dostał parę polskich butów, i miał szczęście, bo trzecia dała mu czapkę.
Teraz, przez większość drogi trzymał się taboru, aż dotarli do obozu, który znajdował się na polu za miasteczkiem Jeżów. Tamże rotmistrz i podporucznik przyjęli go bardzo chłodno. Zaś jego towarzysze, bez żadnego krępowania się — kpili z niego. Szkot nie miał wyjścia, musiał to wszystko cierpliwie znosić, bo nie miał nic na swoje usprawiedliwienie.
Wypytywał swoich ludzi, gdzie pomaszerował król i inni dowódcy, a oni mu odpowiedzieli:
— Szkocie, sytuacja wygląda tak: król Karol Gustaw i feldmarszałek Stenbock oraz sześć tysięcy ludzi, skierowało się do Łowicza i na Warszawę, a wszystkim naszym wojskom rozkazano, by postępowali w kierunku Krakowa!
Gdy Gordon posłyszał o tym, zdał sobie teraz sprawę, że nie ma konia, a armia wyruszyła wcześnie rano. Po jego opowieściach, towarzysze — nie zaproponowali mu jakiejkolwiek pomocy w dalszym marszu, a sam Szkot, nie miał honoru, by zniżyć się, aby któregoś z jego towarzyszy prosić o pomoc. Postanowił, że wstrzyma się z wymarszem, do czasu, kiedy wszystkie tabory i oddziały będą z przodu, prócz straży tylnej.
Wówczas w taborze wybrał sobie konia jakiego chciał — w rezerwie było ich niemało. Trafił konia, który nie był narwany, a raczej spokojny, i do tego, był już mocno zmęczony. W drodze zatrzymał się przy chatach, by znaleźć tam siodło polskie dla konia. Udało mu się i nadto przytroczył do niego znalezione gdzie indziej popręgi i strzemiona. Wtedy już wierzchem jechał za oddziałami.
Gdy przejechał już jakąś dobrą milę, to zapragnął jakiegoś łupu. Toteż, w pojedynkę skręcił w prawo i oddalił się od wojsk na jakieś półtorej mili. Tam zobaczył wieś, a w niej dom jakiegoś szlachcica. Pierwej pomyślał, że znajdzie tam coś cennego, jednakże gdy wszedł do tego domu, to nic już tam nie było — wszystko wzięto wcześniej. Ponownie rozejrzał się po izbie i pod leżącą na łóżku kupą suszonego grochu, przypadkiem, znalazł starą szablę i parę żółtych, polskich butów.
Ucieszył się, bo w tej sytuacji, jedno i drugie — bardzo mu się przyda, albowiem nie miał broni, a jego buty były bardzo niewygodne. Teraz miał wielkie obawy, bo nie chciał jechać dalej z powodu zajechania konia. Szkot bał się, że gdyby zaryzykował dalszą jazdę, mógłby wpaść ponownie w ręce chłopów. Zatem postanowił powrócić i do zachodu słońca, był już w obozie Szwedów — opodal Rawy.
V
Drugiego dnia, armia dalej obozowała w tym miejscu. W tej miejscowości znajdował się klasztor jezuitów. Rozgrabiono go do cna. Jedynie pozostawiono wspaniałą bibliotekę, którą miał objąć swoją opieką, wyznaczony do tego zadania, sekretarz feldmarszałka. Gordon zszedł tam, a tenże sekretarz przemówił do niego:
— Szkocie, choć ze mną, pomożesz mi wybrać szczególnie potrzebne książki dla feldmarszałka.
— Zgoda sekretarzu!
I poszli oboje, a Patrick stwierdził, że będzie to doskonała dla niego okazja, bo wówczas będzie mógł odłożyć coś dla siebie.
W niedalekiej odległości znajdował się tam także zamek jezuitów, Gordon postanowił, że i tam pójdzie. Spotkał tam dwóch mieszkających starców — jezuitów. Reszta zbiegła na Śląsk. Szkot zabrał ze sobą z klasztoru kilka relikwii i teraz postanowił, że przekaże im kilka, mówiąc do nich:
— Proszę! Weźcie je!
Oni mu wtedy wielce podziękowali.
A gdy wracał z zamku, to ujrzał leżącego pod bramą człowieka. Patrick wielce się zadziwił, bo temu obywatelowi dymiło się z ust — niczym z czeluści piekielnych. Dla wszystkich tamże zgromadzonych, było to przerażające widowisko. Wokół tego człowieka zebrał się tłum i ktoś z nich krzyknął:
— Nalać jemuż do gardła mleka!
Uczyniono to w mig. A po chwili zaczęło rzucać tym człowiekiem i szybko doszedł do siebie. Szkot miał jednak zdanie, że nie do końca powrócił do siebie, i gdy stał tak w tym tłumie, to usłyszał od jednej z osób, że:
— Toć, co mu się przydarzyło, to wynik tegoż, że wypił za dużo gorzałki! A ni diabeł jakowyś!
Potem Gordon wrócił do obozu, a po południu poszedł obserwować pojedynek podporucznika z kornetem z pułku hrabiego Pontusa de la Gardie. Albowiem kornet wyzwał podporucznika, który był katolikiem, za to, że ten, upomniał go, za zrobienie z dalmatyki derki albo czapraka.
Szkot obserwował całe to zajście i stwierdził, że podporucznik bił się bardzo mężnie. Pojedynek został przeprowadzony na koniach, oficer ubił konia pod przeciwnikiem i zranił korneta.
Wielu, oglądając ten pojedynek, mówiło po porażce korneta:
— Należało mu się! Ograbił wiele kościołów! To zasłużona kara!
Również Szkot go nie żałował.
Teraz Szwedzi maszerowali dalej przez Rzeczpospolitą, po drodze napotykali co jakiś czas oddziały polskie. Szwedzi wyruszyli z obozu dnia 9. września o normalnej porze, a następny ich obóz znalazł się w sąsiedztwie miasteczka — Stare Brzeziny. Tam spędzili jeden dzień.
Potem, dnia 10. września, wyruszyli i rozbili obóz na wzniesieniu w pobliżu miasteczka Inowłódz. Z oddali zauważono tam piękny zamek, w związku z tym postanowiono, że będzie tam pozostawiony garnizon szwedzki w liczbie stu ludzi na czele z fińskim kapitanem. Dziennie armia z północy pokonywała około czterech mil polskich.
Z jednej strony miasta przepływała rzeka, która wpadała do Pilicy — płynęła ona z drugiej strony miasta, nieco poniżej. Zatem, dnia 11. września, w sobotę, Szwedzi przeprawili się przez te rzeki.
Pierwszą przeszli w bród z łatwością, drugą już przez most. Gdy Szwedzi maszerowali, Polacy — nieduży oddział — napadli z tyłu na tabor szwedzki. Jednakże zaraz odstąpili, nie wyrządzając Szwedom większej krzywdy. Widząc to, pułk hrabiego Pontusa de la Gardie pod dowództwem podpułkownika Fortela — odpowiedzialnego za straż na tyłach w mig ruszył w pościg za Polakami.
Podpułkownik widząc, że nie uciekli za daleko, rozkazał:
— Odesłać z powrotem sztandary!
Po uczynieniu tego, nierozważnie popędził za nimi. Teraz Szkotowi wypadła służba w oddziałach tej ariergardy i był w bocznym rozjeździe z kapralem i dwunastoma innymi żołnierzami. W czasie tej pogoni, podpułkownik zauważył ich, i wykrzyknął:
— Prędko! Jedźcie z nami!
Przeto Patrick i inni przejechali półtorej mili w prawo od głównych wojsk i znaleźli się w gęstych zaroślach. Z wysuniętego plutonu dano im znać:
— Zbliża się nieprzyjaciel!
Wtedy Gordon i 250. pozostałych jeźdźców, sformowali się wśród tych zarośli i oddział Polaków w liczbie 300. konnych ruszył na nich. Szwedzi wnet rozpoznali, że chcą ich zaatakować. Gdy Polacy się zbliżali, to oddali w ich stronę kilka salw, Szwedzi odpowiedzieli tym samym. Potem Polacy skręcili w prawo od nich i wbili się klinem między nich i główne siły. Podpułkownik widząc to, wnet zatrzymał się i rzekł do rotmistrza Jamesa Duncana:
— Wypraw się i rozpoznaj czy nie ma z nimi większych sił!
Rotmistrz skinął głową i wyruszył, jednakże szybko powrócił, bo nie spodziewał się niczego dobrego i przebijał się z powrotem do głównych oddziałów.
Rotmistrzowi towarzyszył Gordon i trzydziestu jeźdźców, jednakże nie zdążyli za daleko odjechać, bo wnet rotmistrz stwierdził, że zbliża się do nich osiemnaście albo dwadzieścia chorągwi polskich. Wobec tego, posłał do podpułkownika ordynansa i wtedy jego pluton został zaatakowany przez polskie oddziały.
Polacy napierali bardzo wściekle na nieliczny oddział szwedzki. Początkowo jeźdźcy rotmistrza starali się trzymać mocno w szyku. Jednakże Polacy z wielką siłą złamali ich szyk i rozproszyli ten oddział, powodując straty w ich żołnierzach.
Rotmistrz, a wraz z nim kilku jeźdźców, zawróciło do pułku, a Polacy deptali im po piętach. Udało im się dotrzeć na miejsce. Podpułkownik bił się mężnie, ale w końcu uległ przewadze liczebnej Polaków, a trzy setki z chorągwi wcześniej zauważonych, uderzyło na ich tyły.
Szwedzi zostali szybko rozbici i rzucili się do ucieczki. Polacy mieli o wiele lepsze konie, toteż żaden ze Szwedów się nie uratował. Początkowo wrogów jeszcze oszczędzali, ale potem pewien kornet, który został schwytany przez szlachcica, szukał okazji do ucieczki i miał nabity pistolet — pozostawiony mu nieopatrznie przez szlachcica. Przeto zastrzelił go.
Wściekli herbowi dopadli go wraz z innymi, i zabili ich wszystkich z tego powodu. Teraz w niewoli polskiej znaleźli się: podpułkownik, major Konigsmark — który został postrzelony w rękę, dwóch rotmistrzów — Stein i Duncan, pięciu podporuczników, trzech kornetów oraz stu dwudziestu podoficerów i rajtarów.
Uratowało się zaledwie ośmiu rajtarów i jeden kapral, bo byli w przednim plutonie, który został rozbity, a w tym czasie dopisało im szczęście, i niepostrzeżenie ukryli się w zaroślach. Szkot też miał szczęście, bo był wśród nich, jednakże został ranny, od niebezpiecznego postrzału w lewy bok — pod żebrami.
Gdy Patrick ze Szwedami nieco się oddalił, to dobrze usłyszeli, jak ich pułk został zaatakowany i rozbity. Wtedy bez zbędnej zwłoki pognali co sił do ich wojsk. Zaalarmowane oddziały szwedzkie, szybko się sformowały na obszernym polu. Gdy Gordon i pozostali przybyli na miejsce, to od razu zostali zaprowadzeni do feldmarszałka Wittenberga. W tym czasie Arvid cierpiał na atak podagry i stał na dachu swojej karety, miał w zamiarze wsiąść na konia.
Teraz kapral podszedł do feldmarszałka, a ten zapytał:
— Kapralu! Cóż się stało z naszym pułkiem?
Oficer nieco zamieszany, nie wiedząc co odpowiedzieć, wskazał palcem na Szkota i pozostałych, i rzekł:
— „Ocalałem tylko ja i ci tam”.
Teraz Wittenberg zdenerwował się i odrzekł:
— „Do diabła z wami i pozostałymi!”.
Potem feldmarszałek wywiedział się o liczebności Polaków i miejscu, gdzie doszło do ataku. Tenże kapral wszystko mu powiedział, a potem wszyscy, którzy ocaleli, zostali odkomenderowani do swoich zadań w jednostkach. Wszystko to działo się na polach pod Opocznem.
Teraz wysłano w przód silny oddział wojska, a w nocy feldmarszałek poinformował króla, który przebywał w tym czasie w Warszawie, o operacjach przebiegających w pobliżu wojsk polskich oraz o innych wypadkach.
Patrick w tym czasie dołączył do towarzyszy, a rotmistrz rzekł do straży:
— Ściągnąć książęcego chirurga!
Kiedy medyk przybył, obejrzał ranę Gordona i rzekł:
— Nie mogę znaleźć kuli, przeto założę na ranę plaster i tampon długości palca.
Następnego ranka, chirurg ponownie przyszedł i wtedy nie miał już problemu, by znaleźć kulę w ranie Szkota, a potem powiedział:
— Mam nadzieję, że teraz nie ma dla ciebie zagrożenia.
Gordon nic nie mówił, a kiedy lekarz zakładał mu opatrunek, nic już nie czuł, był omdlały i przez cały tydzień od dnia 12 września tracił przytomność przy zmianie opatrunku.
Szkot poprosił również rotmistrza, by lekarz używał jak najlepszych lekarstw i doglądał go starannie. Potem mu powiedział:
— Miałeś szczęście, że tego dnia nic nie jadłeś, inaczej mogłoby być z tobą źle. Zalecam ci, byś następnego dnia po opatrunku także nic nie jadł. Będę cię poił piwem z dodatkiem ludzkiego tłuszczu lub z dodatkiem psiego tłuszczu. I jednakowoż oliwą przy bardzo umiarkowanej diecie. To wszystko dla twego zdrowia.
Gordon również dziękował swemu rotmistrzowi, za to, że w tym czasie, nie brakło mu niczego. Wszystko dla niego zdobył, przeto zdrowiał szybciej niż można było tego oczekiwać.
Nastał dzień 13. września, wtedy wysłano oddział, aby rozpoznał miejsce, gdzie rozbito Szwedów, wówczas pochowano zabitych. Ciała dwóch kornetów i kilku innych oficerów przyniesiono do obozu, i dnia następnego pochowano ich wszystkich.
Chowaniu zmarłych towarzyszył akompaniament salw z broni — taki był wojskowy zwyczaj. Teraz wszyscy oczekiwali przybycia króla do obozu, co nastąpiło dnia 14. września, jego wysokości towarzyszył również Douglas w eskorcie pięciuset rajtarów i trzystu dragonów.
Teraz, po połączeniu dwóch oddziałów, nastały wielkie przygotowania do wymarszu, nastąpiło to po dwóch dniach. Szkot nie był jeszcze w stanie jechać. Gdy armia wymaszerowała, siedział w bryczce rotmistrza, którą zdobył i oddał mu w dniu, w którym wkroczyli do Inowłodzi.
Polacy ciągle obserwowali Szwedów i gdy ci wymaszerowali, to czyhali na nich w zasadce. Wtedy Szwedzi przeszli jakąś milę i Polacy swoim zaskakującym atakiem zmusili ich do bezładnego odwrotu. Wojskom z północy udało się nie ponieść strat, a przednie jednostki jako pierwsze starły się z Polakami.
Wnet zawiadomiono Karola Gustawa o bliskości Polaków, ten zaraz rozkazał swoim dowódcom:
— Sformować wojska w dwie linie bojowe! Nie licząc doborowych jednostek przednich i silnej straży tylnej!
Przeto stało się jak rzekł, w pierwszej linii, na skrzydłach szwadronów konnych, znaleźli się pikinierzy i muszkieterzy. Druga zaś linia, składała się pikinierów i muszkieterów, rajtarów i dragonów — po obu stronach.
Gordon w tym momencie bardzo chciał widzieć to wszystko, zatem przesiadł się z bryczki rotmistrza na swego konia. Szedł bardzo spokojnie i nawet poczuł się lepiej niż w bryczce. Przed wojskami szwedzkimi było wzniesienie, a ziemia tam była zaorana, kierowali się z wolna, a wtedy przed zboczem ujrzeli wojska Polaków, które były w szyku na płaskiej nizinie.
Na prawo, na łagodnym wzgórzu, znajdowało się miasteczko Żarnów, a po lewej stronie był niewielki lasek. Z tyłu teren był zalesiony, a między podnóżem wzniesienia, gdzie stali Szwedzi, a wojskami Polaków, były niskie zarośla.
U Polaków mało było piechoty, tylko cztery lub pięć chorągwi dragonów. Ich husaria licząca trzy lub cztery chorągwie, ustawiła się na skrzydłach i w centrum.
Król natomiast, wraz ze swoją gwardią złożoną z cudzoziemców, stanął z tyłu wojsk na niewysokim wzgórzu.
Na znak, armia szwedzka poczęła schodzić ze wzgórza we wzorowym porządku: armatki pułkowe, jak to było w zwyczaju, znajdowały się przed pułkami. Zaś ciężka artyleria znajdowała się między liniami bojowymi.
Podczas podchodzenia do skraju wzgórza, większość armat została ustawiona przy taborze — gdzie się zatrzymano. Strzelano z nich ponad wojskami, które schodziły na nizinę, zadając Polakom straty — jeszcze niewielkie — odległość była znaczna i nierówny teren.
Kiedy wojska szwedzkie zbliżyły się do Polaków na odległość strzału z muszkietu, wtedy król, generał Douglas i hrabia Philip von Sulzbach, zaczęli objeżdżać oddziały, ustawiając je i zagrzewając do walki.
Wśród Polaków zapanował teraz chaos i nie było jedności, nie potrafili podjąć żadnego rozwiązania, mieli strach, by bić się dalej z dobrze zorganizowaną armią szwedzką. Nie mieli piechoty ani artylerii, przeto szybko odstąpili od Szwedów i uciekli z pola walki.
A oni nie kwapili się by ich ścigać, czynili to bardzo wolno — wystrzegali się zasadzki. Jedynie raz podnieśli alarm, kiedy Polacy zaszli ich od tyłu, wtedy niektóre pułki wysłano z powrotem, by wzmocnić straż na tyłach.
Polacy gwałtownie poddali tył, przedzierając się przez las w kierunku bagien, tam wielu z nich porzuciło konie w grzęzawisku i uciekało piechotą.
Po drugiej stronie lasu znajdowała się grobla, gdzie gwardia cudzoziemska króla Jana Kazimierza, z powodu wąskiego przejścia, stawiła słaby opór. Szwedom udało się schwytać z trzech gwardzistów, a większość Polaków uszła w prawo, w kierunku Przedbórza. Wnet król Karol rozkazał:
— Wysłać za nimi oddział trzech tysięcy konnych!
Długo nie trzeba było czekać, Szwedzi dopadli ich tabory i wzięli pokaźny łup. Potem, król Karol Gustaw zarządził, by koło tej grobli spędzić noc w obozie.
VI
Wraz z postępem wojsk z północy, strach i przerażenie, padły na polską szlachtę. Jej część, która pod Ujściem przystała na porozumienie szwedzkie, dobrze zrozumiała, że w tej chwili, Szwedzi idą na Kraków i Warszawę, że miasta te, podobnie jak Poznań, zostaną złupione, a Rzeczpospolitą będzie czekać nędza i upokorzenie.
Karol Gustaw był bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw, albowiem, uprzednio spod Koła ruszył wraz z całym swym wojskiem przez Kłodawę, Sobotę, Łowicz, a potem prosto na Warszawę. Stolica po wyjeździe króla Jana Kazimierza pozostała bezbronna, a rozproszony lud na trasie przejścia Szwedów, garnął się do miasta, i do jego kościołów.
Królowi Szwedów towarzyszył w pochodzie na Warszawę Hieronim Radziejowski, by swą przebiegłością pokazać, kto wygranym jest teraz. Uprzednio pohańbiony, a teraz powraca jako zdobywca Warszawy. Mieszkańcy Varso po czasie posłyszeli, że Szwedzi są już w Błoniu, przeto zaraz wszyscy czuwali, bo nie mieli dokładnej wiadomości czy to tylko podjazd szwedzki, czy to korpus wojska, i czy król Szwedów był z nimi.
I gdy nastał dzień 8 września, w Narodzenie Panny Najświętszej, około godziny 8 rano, posłano trębaczy od króla Karola Gustawa i Hieronima Radziejowskiego z kredensem alibo listem królewskim, zawierającym treść:
— Czy obywatele Warszawy chcą witać króla szwedzkiego nieprzyjacielsko — sprzeciwiając mu się, czy też chcą się oddać pod opiekę jego?
Wobec powyższych słów i nieciekawej sytuacji panującej w stolicy — bo Jan Kazimierz zostawił miasto bezbronne — rada miasta zatrzymała pomienionych trębaczy przed furtą i zwodem przy kościele św. Ducha, za bramą nowomiejską. Nie chciano ich za bardzo puszczać z zawiązanymi oczami w miasto, postanowiono, że zorganizuje się dla nich audiencję u „Ojców Dominikanów” w klasztorze. I tak się stało, tedy wyszedł do nich jegomość sam Olbrycht Gizicki — stolnik wieluński, sekretarz na ten czas jego królewskiej mości, tu przy zamku rezydujący; jego mość pan Aleksander Gisa — burmistrz na ten czas; pan Jan Walenty Kociszowski, pan Stanisław Falkowic, pan Julius Gintter, pan Marcin Łukaszewicz — rajcy, pan Wojciech Aleksander Baranowic — ławnik, pan Franciszek Kazimierz Pruszowski — gminny i pisarz, ławnicy: pan Jan Andryszowic, pan Jan Stanisław Cyrus, pan Jerzy Kromer, Gmińscy i wielu innych spośród ludu Warszawy.
I gdy wszyscy znaleźli się u OO. Dominikanów, wtedy poprosili oni do konwenty pomienionych trębaczy, którzy w oratorium zakonnym czynili relację ze swego przyjazdu i ich ambasady. Przeto zaraz kredens lub list od ich króla oddali owej radzie.
Wnet treść listu została przeczytana wszystkim obecnym, potem wysłuchali także zleceń ustnych od trębaczy, i wtedy ze wszech stron stali się przygnębieni, bo w tej sytuacji nic nie mogli uczynić, czy to podjąć walki, czy to podejść do Szwedów bliżej. Zatem burmistrz po krótkiej naradzie i uzyskaniu zgody od wszystkich obecnych, rzekł krótko do trębaczy Szwedów:
— Deklaracja dla waszego króla jest taka, że postanowiliśmy oddać się w pokorę jego królewskiej wysokości! Przeto, przeciwko jego królewskiej mości, szwedzkiemu, żadnej nieprzyjaźni, nie będziemy okazywać. Tego nie chcemy i o tym myśleć nie będziemy, ale postanowiliśmy oddać się pod opiekę jego królewskiej mości i o to upraszamy!
Trębacze Szwedów wysłuchali mowy burmistrza Warszawy i widać było na ich twarzach wielkie zadowolenie. Potem cała rada upewniła się słowami trębaczy:
— Król nasz jest przed Warszawą w osobie swojej, a pod jego władzą idzie cały korpus wojska, wiedzcie, że to nie jest żaden podjazd, którego się tak bardzo obawiacie.
Wobec tych zapewniających słów, zaraz uproszono posłów do Karola Gustawa, w osobach: jego mości pana stolnika wieluńskiego, pana Kociszewskiego, pana Łukaszewica „radziec” i pana Pruszowskiego pisarza, do których przyłączył się także pan Jankotyński — sekretarz i pisarz kancelarii jego królewskiej mości koronnej.
Zaraz też trębacze szwedzcy ich napominali:
— Prędko się wyprawcie mości panowie, boć król Karol Gustaw tuż, tuż, z wojskiem naprzód postępuje!
I gdy się posłowie przygotowali do wyjścia, to tymczasem zlecono panu Baranowicowi, aby do domu swego, za św. Duchem, trębaczy zaprosił, i tam ich przyzwoicie potraktował. Przeto zostało to dopełnione przez niego.
Po czasie jego mość, pan stolnik, wraz z panem Pruszowskim i wielu innych z nim, i z trębaczami — konno wyjechało. I kiedy zobaczyli zbliżające się do Woli wojska i króla szwedzkiego, musieli znacznie przyśpieszyć, nie czekając na dodatkowych posłów, zwłaszcza panów radnych, którzy puścili się za nimi rydwanem. Potem stało się, że w polu między Wolą, a murowaną karczmą do wsi Włochy należącą, owi posłowe z królem jegomością zjechali się razem z jego wojskami.
Wówczas z koni pozsiadali, czeladzi je na utrzymanie oddali, a potem udali się pieszo, by ucałować rękę i przywitać króla szwedzkiego — na koniu siedzącego, który prawą rękę na kolanie trzymał. Po prawej stronie króla, siedział na koniu mrozowatym jegomość Radziejowski. Posłowie wnet poprosili o audiencję u króla. Król Karol Gustaw nieświadomy był języka polskiego i łacińskiego, przeto rzekł do Radziejowskiego:
— Sprawdź czego oni by chcieli i czemuż żądają wysłuchania.
— O wa panie!
Następnie Radziejowski zsiadł z konia, i odwiódł się z posłami na stronę, a król stał dalej na miejscu ze swoją świtą. Pośród nich byli różni kawalerowie, a całe wojsko wraz z nimi otoczyło posłów z Warszawy w półksiężyc.
Posłowie przedstawili Radziejowskiemu swe krzywdy, jako że bez załogi w stolicy zostali, na ten czas bezbronni, następnie pan stolnik Pruszowski rzekł:
— Żądamy protekcji od jego królewskiej mości króla szwedzkiego, nadto, abyśmy wszelkiego stanu: człowiek i „oboja” płeć, tak duchowni i świeccy, przy zdrowiu i majątkach w wolnym wyznawaniu religii i odbywaniu nabożeństwa, wolnym zostali. Życie nasze i majątki pod nogi tu jego królewskiej mości pokładamy.
Radziejowski wszystkiego wysłuchał, następnie zawołany został przez króla, któremu to uczynił relację skłonności owych posłów. Król zaś, przez niego, przyjął ich łagodności i wszelkie skłonności. Obiecał zachować ich wszystkich przy ich prośbach i żądaniach, a na koniec rzekł:
— Jam, szczególną swoją łaskę im przyobiecuję i całość w swej królewskiej osobie zaręczam.
Następnie Karol Gustaw ruszył się z miejsca, a panowie współposłowie, co jechali rydwanem, dopiero w tym czasie nadjeżdżali i ominęli całe witanie się. Za królem podążyło wojsko w liczbie dziesięciu tysięcy, porządne z armatami, z wielkim porządkiem idące. Dla posłów nie do uwierzenia.
Minęli wieś Wielką Wolę, potem król obrócił całe wojsko prosto, ku „Jazdowu”, a sam do cekauzu pożądał. Po drodze zobaczył wielką armatę, ruszył wtedy ramionami, głową potrząsnął, a Radziejowski wówczas rzekł kilka słów dziełem „Vladislai operam”, a król słysząc to, zapłakał. Potem zrewidował wszystek tak dolny, jak i górny czekauz i pojechał do pałacu, do Jazdowa. W ten czas, Radziejowski dla bezpieczeństwa miasta i obywateli, swoim pułkiem ratajów, bramy i straż osadził, a potem rzekł do załogi miejskiej:
— Idźcie do domów, byście bezpiecznymi mogli być!
Te słowa bardzo zabolały pozostałe w Warszawie wojsko polskie, że się od razu poddali, i na spotkanie do króla pojechali, że ani razu ognia do Szwedów nie oddali, i tak, bez jakiejkolwiek przyczyny nieprzyjaźni — oddali stolicę państwa. Tym samym stworzyli pozór dla Szwedów do wielkiego rabunku.
W tym samym dniu, w którym poddano Warszawę, król Karol Gustaw zjadł obiad, a potem objechał miasto wewnątrz i na zewnątrz. Szukał w tym mieście, skąd mogłyby nadejść niespodziewane napady i rozmawiał potem ze swymi kawalerami, jakie fortyfikacje trzeba by zastosować, by uniknąć tychże napaści. Potem udał się ponownie do Jazdowa i tam wydał rozkaz:
— Od dziś, dla wojska mego, obywatele Warszawy, wydawać mają chleb i piwo — co każdy dzień. Wykonać natychmiast!
Wnet trębacze rozjechali się po mieście, by rozgłosić ową wieść mieszkańcom stolicy. I gdy wszystkim zdało się, że na tym król Szwedów poprzestanie, potem z wolna, okup na miasto nałożył, w kwocie pięćdziesięciu tysięcy twardych talarów.
Nie minęło kilka dnia, a miasto z wielkim uproszeniem oddało okup królowi w gotowym pieniądzu, srebrze, w różnych towarach oraz w zbożu. Kościoły, szpitale, dwory, kamienice i duchowni, osobno złożyli okup w kwocie dwudziestu jeden tysięcy talarów. Po przyjęciu tych wszystkich okupów, król zawezwał do siebie naczelnika Benedykta Oxenstierna — hrabiego, i rzekł do niego:
— Ostawię cię naczelnikiem w Warszawie, boć jesteś człekiem bardzo dobrym i cnotliwym, a i żadnej krzywdy prywatnej nikomu nie uczyniłeś. Załogę zaś trzymasz w wielkiej dyscyplinie, przeto powierzyć tobie mogę zarząd nad Warszawą — wespół z komendantem Szkotem — Neringiem.
Hrabia słysząc to, pokłonił się przed królem i odpowiedział:
— Dziękuję wasza miłość, uczynię wszystko, by twa korona była jeszcze bardziej bogatsza i zacniejsza — następnie ponownie pokłonił się i oddalił.
Jednakże w całym tym zamiarze króla, ta dobrotliwość Neringa wobec miasta, miała być tylko pozorna. Prawdziwym zamiarem króla było to, że pod przykrywką spokoju, hrabia za sprawą starannych urzędników, jak i prywatnych obywateli, z wolna i pod pozorem nieukrzywdzenia ludzi, ubogich wyssie ze wszystkiego do cna.
Potem Szwedzi zmuszali mieszkańców Warszawy do opatrywania ich, żywienia i do noclegu, w prywatnych domach mieszczan. A kto był nieobecny w tym domu, to zaraz komendant wydał edykt, że mają powrócić do swej własności w ciągu sześciu tygodni. Kto by tego nie uczynił, to będzie ciążyć nad nim kara konfiskaty lub prawo kaduka.
Zatem stało się i tak, że niektórzy oficerowie Szwedów, prawem kaduka, pozajmowali niektóre kamienice Polaków, inne zaś składały im okup, a nieliczne — obronną ręką uszły.
Tym barbarzyństwom nie było końca, albowiem komendant wydał kolejny edykt, który został ogłoszony w każdym miejscu miasta, wzywającym mieszczan do:
— Strzelby i wszelkie oręże do boju sposobne, pod gardłem do najmniejszej sztuki, na zamek znieść i oddać, do zachowania!
Mieszczanie od razu zrozumieli, że Szwedzi nie czynią tego, by im broń lubo oręż przechować, jeno po to, bo obawiali się zdrady jakiej.
Następnie tenże edykt został dokończony kolejnymi słowami:
— Rozkaz ten ma zapewnienie króla naszego, że nic z tej broni i oręża nie zginie! I każdemu o czasie właściwym, co oddał, będzie mu zwrócone! Byle tylko każdy swoją broń nacechował, albo podpisał strzelbę i broń!
Wszyscy w obawie przed konsekwencjami nieoddania jakiejkolwiek broni, udali się do swoich magazynów i domów, by cechować i podpisywać swój oręż. Sasi zaś, kartki przylepiali i wszystką broń do zamku oddawali.
Wielu mieszczan w obawie przed swoją bezbronnością, gdy oddawali swoje strzelby, to prosili komendanta:
— Panie! Nie rozbrajajcie nas! Obiecujemy wam wszelką wierność! A w ostateczności przysięgę będziem ofiarować!
Jednakże Szwedzi na to replikowali:
— Wprzód trzeba się z wojskiem koronnym orężem rozprawić! I spróbować Kraków posiąść, i koronę otrzymać! Dopiero wtedy będzie można odebrać od was przysięgę!
Jedyny wyjątek zrobił komendant osobliwie dla pana burmistrza i pisarza, mówiąc im:
— Wy mości panowie, broń zwyczajną — szable i po czworgu strzelby, zachować możecie. Wszyscy inni!; broń wszelką oddać muszą!
I stało się, że mieszczenie i pozostali, zostali tylko przy nożach, a Warszawa została w pełni rozbrojona. A kto nie oddał wszystkiego czy to prochu, czy to inny oręż utaił, wkrótce doświadczył rewizji generalnej, bo Szwedzi byli bardzo chciwi, a samym gwałtem nie mogli za dużo wydobyć.
Szwedzi rewidowali najmniejsze kąty, w wielu domach rozkazywali:
— Skrzynie otwierać i wykładać z nich rzeczy!
I gdy nic nie znaleźli z oręża, a widać było jakieś dobre rzeczy, które do gustu Szwedom przypadły, to zaraz pytali się gospodarza domu:
— Daruj mi to albo „przedaj”.
I tym sposobem umysł ludu z dobroczynności wyławiali, i często tymi sposobami szkody czynili i zdrad się dopuszczali. Minęło wiele czasu nim ten ciężar i szkody przestały być tak łatwo stosowane przez Szwedów, bo mieszczanie ze stolicy — nierychło zmądrzeli.
I na ten czas odbywało się także wiele spraw w sądzie ławniczym, gdzie sądzono prawem zwykłym, bez brakowania osób, nawet stanu szlacheckiego musieli sądzić osobników, z zachowaniem apelacji do właściwego forum.
Jednakże, kiedy wytaczano apelacje do namiestnika — naczelnika Oxenstierna, to on, gdy rozpoznał wyrok, nigdy go nie odrzucając, wręcz go potwierdzając, znowu do wykonania, do tegoż sądu odsyłał.
Król Gustaw, był już w tym czasie w drodze do Krakowa. Dnia 17 września, cała armia wymaszerowała i stanęła przed Krakowem, obozem w pobliżu wsi, na wzniesieniu. Dnia kolejnego, przeszli przez przeprawę przy żelaznym młynie i rozbili obóz w polu pod miasteczkiem Radoszyce.
W niedzielę król zarządził, by armia nie maszerowała, tylko trochę odpoczęła. Jedynie wydzielono partię dragonów, aby oczyścić nieco drogę przed kolejnym wymarszem z obozu.
Po niedzieli, dnia 20 września, armia zatrzymała się pod Małogoszczą, niewielkim — ładnie położonym miasteczku. Zaś kolejnego dnia, dotarli w dolinę za miasteczkiem Jędrzejów. Tutaj przybyli do króla Szwedów zwiadowcy, niosąc mu wiadomość:
— Panie! Wasza królewska mość! Mamy wieści, że król Polski — Jan Kazimierz, i wszystkie jego wojska, które to dotąd udało mu się zebrać, spotkają się w Krakowie!
— Dziękuję, możecie odejść.
— Feldmarszałku, to dobra wiadomość, pora ruszać dalej, na spotkanie z polskim królem — dodał Karol Gustaw.
— Panie! Jesteśmy coraz bliżej schwytania twego krewniaka! Czyż będzie bronił Krakowa?
— Czas pokaże feldmarszałku! Póki co, nie spuszczajmy z oczu ich chorągwi! — rzekł król.
Dnia 22 września, przeszli w dół rzeki Nidy, koło miasteczka Książ, skręcili w prawo i rozbili obóz w pobliżu Miechowa.
Szkot Patrick Gordon podczas tego pochodu dalej odpoczywał i dochodził do zdrowia. Czuł, że wraca do pełni sił. Dnia 24 września, czuł się już na tyle dobrze, że z własnej inicjatywy jechał z tą jednostką, która mu odpowiadała. Uprzednio zatrzymując się z obozem koło Słomników.
Szwedzi, maszerując w stronę Krakowa, co chwilę obawiali się jakowejś pułapki, którą mogliby zastawić na nich Polacy. Dnia 25 września, przeszli jakieś dwie mile, gdy przednie oddziały Szwedów nawiązały walkę z Polakami. Żołnierze Jana Kazimierza nie wytrzymali za długo. Część Szwedów chciała ich ścigać, jednakże feldmarszałek Wittenberg rzekł do nich:
— Stać! Nie ścigać ich! Bądźmy teraz przezorni, albowiem może to być pułapka z ich strony. Pierwej nas sprowokować, a potem zaskoczyć!
Potem Szwedzi pomaszerowali na wzniesienie przed Krakowem i z daleka zobaczyli ogarnięte ogniem północne przedmieścia stolicy Małopolski. Przeto zaraz doniesiono Karolowi Gustawowi:
— Panie! Wasza królewska mość! Król Jan Kazimierz rzucił się do odwrotu! W pośpiechu, zostawił dowództwo nad zamkiem i miastem Stefanowi Czernieckiemu! Wiemy panie także, ze posiada on silny garnizon, który na jego rozkaz podpalił te przedmieścia. Po to, byśmy nie mogli ich wykorzystać! I pod pozorem ochrony miasta, tenże Czarniecki nie ma kłopotów!
— Przeczekajmy teraz u podnóża wzgórza, nad rzeczką, pół mili od miasta, byśmy mogli zobaczyć ich dalsze ruchy — rzekł król.
Przez ten jeden dzień, król naradzał się z pozostałymi dowódcami, co począć w obecnej sytuacji. Przeto, dnia 26 września, wysłał generała Douglasa z silnym oddziałem, uprzednio mówiąc mu:
— Generale! Obejrzyj miasto od zachodniej strony. Poczekamy na twój powrót i wieści!
— Tak jest panie — rzekł generał i odszedł wypełnić swą misję.
Następnie, z silnym oddziałem przeprawił się przez Wisłę, powyżej Krakowa. A same wojska wraz z królem nie ruszały się z miejsca do godziny — co najmniej dziesiątej. Wśród nich był również Szkot, który cieszył się, że może uniknąć kolejnego swego nieszczęścia.
Patrick Gordon późno przyjechał do obozu i nie wiedział, że jest tak blisko do Krakowa. Pojechał do majora — ochotnika — N. Bowe’a, miał w zamiarze, by zatrzymać się u niego na nocleg, w ogrodzie, gdzie była kwatera generała Douglasa.
Szkot spał dłużej niż zazwyczaj, toteż jego przygotowanie nastąpiło w późniejszym czasie, niż poranny wyjazd generała Douglasa. Miał otrzymać błędne informacje o czasie wyjazdu, by ścigać Polaków. Gordon widząc to, rzekł do swoich towarzyszy:
— Dopędźmy go! I miejmy nadzieję na jakiś zysk.
Przeto wnet wyjechali z obozu nad rzeczkę, jej koryto było w tym miejscu rozleglejsze niż zazwyczaj. Z daleka zobaczyli mnóstwo jeźdźców i Patrick ponownie krzyknął do swoich towarzyszy:
— Dołączyć do nich!
Więc zaraz chcieli się przeprawić przez strumyk, jednakże nie mogli znaleźć brodu i dosyć długo jeździli wzdłuż brzegu. W końcu zauważyli w oddali kładkę i tamże się udali. W pośpiechu, Szkot, jako pierwszy chciał się przeprawić przez tę kładkę, ryzykował i nie obyło się bez strachu. Jeden z jego kolegów obserwował go i jego strach, zdenerwowało go to bardzo, do tego stopnia, że zaczął z przeciwległego brzegu besztać Gordona:
— Tyś tchórz jest!
Szkot, by go uspokoić, pojechał w dół rzeczki, gdzie przeprawił się podle młyna. Potem, po zbliżeniu się do zauważonych konnych, zobaczyli, że to oddział zwiadowczy, toteż postanowili, że nie będą do nich dalej jechać. Od rajtara z oddziału Douglasa, dowiedzieli się, dokąd się kierują. Było to dosyć niedaleko.
Patrick z towarzyszami minął dwa posterunki, potem znaleźli się na obszernej równinie. Wówczas zobaczyli w dymie płonącego Kleparza mnóstwo iglic i wież. Wielu Szwedów potępiało czyny Polaków, że w obawie przed obcymi wojskami, palili i niszczyli swój kraj. Szkoda im było tak pięknego miasta, jakim był Kraków.
Następnie podjechali bliżej, decydując się, by objechać i obejrzeć ruiny Kleparza. Mieli również nadzieję, że niedaleko spotkają generała. Towarzyszom Gordona wydawało się, że nie będą musieli jechać daleko, jednakże okazało się, że do Krakowa jest jeszcze ze trzy mile.
Przejechali opuszczony przez Polaków obóz — który od strony Szwedów umocniony był transzejami. Zaraz wjechali na przedmieście i dokładnie przyjrzeli się wieżom i iglicom, potem Szkot rzekł z wątpliwościami:
— Czy przypadkiem nie pomyliliśmy się co do miasta?
I w tym momencie zobaczyli brnącą przez zgliszcza kobietę, Gordon krzyknął do niej:
— Podaj nazwę tego miasta?
— Kleparz — odpowiedziała zmęczonym głosem.
Ta odpowiedź utwierdziła ich w poprzednim mniemaniu.
Nie odjechali za daleko, a Szkot zobaczył, przechodzących przez ulicę dwóch żołnierzy w granatowych mundurach, przeto szybko rzekł do dowódcy:
— Majorze! Tam! Dwóch żołnierzy!
Wnet szybko się rozejrzał i odpowiedział Gordonowi:
— „Gdzie dwóch, tam może być i dwudziestu, trzeba wracać”.
Szkot szybko przemyślał i odpowiedział:
— „Czemu mamy obawiać się dwóch? Naprzód!”.
I teraz, z powodu tej lekkomyślności, w tym miejscu, gdzie Szkot zobaczył tych dwóch, zatrzymał ich patrol, złożony z dziesięciu lub dwunastu żołnierzy. Szybko zapytali Patricka i jego towarzyszy:
— Kto wy za jedni?
Szkot zrozumiał teraz, że są to Polacy i odpowiedział:
— Służymy w armii polskiej i się zgubiliśmy! Czy nie dalibyście nam, czegoś się napić?
Na to oni:
— Zsiądźcie z koni!
Teraz chwilę pomyśleli i odpowiedzieli:
— Nie będziemy zsiadać z naszych koni.
— To, z którego pułku jesteście — dodali Polacy.
Szkot nie wiedział teraz co odpowiedzieć i po chwili rzekł wymijająco:
— Z pułku, tu z Krakowa….
Teraz po tych słowach, jeden z podoficerów wyszedł naprzód i uprzednio przeklinając, wykrzyknął:
— Wyście Szwedzi!
Następnie podszedł wnet do majora i wyciągnął mu z kabury jego pistolet. W tym czasie, Gordon krzyknął do majora:
— Nie oddawaj mu broni!
Jednakże on się nie sprzeciwił, bo od początku nie rozumiał, w czym jest rzecz i jak się to tłumaczy. Uważał on, że ten, kto się sprzeciwia żołnierzom z patrolu, popełnia przestępstwo, bo major uznał tych Polaków za swoich Szwedów. Przyczynił się do tego Gordon, bo w pewnym stopniu rozmawiał z nimi po przyjacielsku.
Szkot zachował się tak, bo uważał, że znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie, i nie wiedział jak im uciec, toteż zachował się w ten sposób. Uważał, że nie było innego wyjścia, bo pięciu Polaków miało pistolety, byli w pełnej gotowości.
Kiedy kapral odebrał majorowi pistolety, zaraz prędko wyciągnął swoją szablę, major widząc to, szybko ściągnął swego konia na bok i przy nawracaniu przeszkodził w ucieczce Gordonowi. Szkot był teraz ściśnięty między nim a murem kamiennym, tak że kapral chybił koło majora i zamachnął się na Patricka. On, aby uniknąć ciosu, uchylił się i został nacięty przez kaftan i pantalony, raniony lekko w biodro. Mógł sobie powiedzieć, że miał dużo szczęścia.
Teraz Szwedzi chcieli uciec tą drogą, którą przyjechali, jednakże Polacy od razu ją odcięli. Nie pozostało im nic innego, jak skierować się do miasta. Wnet rzucono się za nimi w pościg, nie strzelając do nich. Szkot i Szwedzi gnali co sił, major przed Gordonem. Zwolnili dopiero, gdy zobaczyli przed sobą szeroką bramę z podniesionym mostem i kamienny mur, na którym była ciżba zbrojnych.
Major był krótkowidzem, toteż Szkot, kiedy zobaczył ulicę, która biegła w przeciwległą stronę od bramy, krzyknął do niego:
— Skręćcie w lewo!
Teraz byli jakieś dwadzieścia sążni od bramy i rozpoczął się bezładny zgiełk, Gordon ponownie krzyknął:
— „My swoi, nie strzelajcie!”.
Gdy skręcili i galopem pognali tą ulicą, Szkot zaczął się bardzo bać, że za ich plecami rozpoczną się strzały. Na ich szczęście usłyszano tylko jeden, wypalił jeden, z tych, co ich ścigali.
Galopowali dalej i dalej, aż drogę zablokowały im ruiny pewnego domu, uprzednio zawalił się i wciąż płonął. Nie było teraz możliwości, by przedrzeć się dalej. Nie mieli wyboru, musieli teraz uciekać w lewo, przez cmentarz.
Gdy tam wjechali, to ostrożnie przeprowadzili konie przez drewniane ogrodzenie, jednakże kolejny płot był trudniejszy do przejścia, bo był z żelaza. Szwedzi nie wiedzieli — co teraz zrobić. Nie mieli już za dużo czasu, bo pościg za nimi wciąż mógł trwać, toteż Gordon pomyślał i rzekł do majora:
— Rozłóż na sztachetach swój płaszcz, tylko wtedy nasze konie bez żadnej obawy przeskoczą ten płot.
Major posłuchał Szkota i uczynił to, a konie bez żadnych przeszkód i obaw, przeskoczyły ten płot, prawie nie uszkadzając płaszcza.
Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy usłyszeli za sobą głośne krzyki krakowskiej straży miejskiej, wtedy gnali swoje konie, co sił, póki nie minęło całe niebezpieczeństwo. Po drodze minęli ich umocnione stanowiska, potem zatrzymali się, rozejrzeli, i wobec zaistniałej sytuacji, mieli zadecydować, gdzie pojadą dalej. Patrick rzekł do majora:
— Jedźmy do generała.
Major przez chwilę pomyślał i mu odpowiedział:
— Nie, powinniśmy wracać do obozu.
Potem Gordon zatrzymał się na chwilę, by obejrzeć swoją starą ranę, a wtedy major rzekł do niego ponownie z wyrazem złości:
— Szkocie! Poszukaj sobie innego przyjaciela, albowiem niepotrzebni są mi ludzie, którzy konno przejeżdżają przez rzekę po mostkach dla pieszych i w pojedynkę szturmują miasta! Tyś jest winny wszystkich niebezpieczeństw, które nas spotkały, i to przez ciebie straciłem swoje pistolety!
Sprzeczali się tak przez dobrych kilka minut, potem Gordon zauważył dwudziestu lub może trzydziestu Polaków — pędzili oni wprost na nich. Przeto przerwali zaraz kłótnię między sobą i rzucili się do ucieczki. Gdy dotarli do swoich wartowników, zaraz wszczęto alarm i w stronę Polaków oddawali strzały, a ucieczką w stronę głównych sił — spowodowali ogólny popłoch.
Szkot, major i pozostali, dobrze teraz wiedzieli, że w związku z ową sprawą, czekać ich będzie przesłuchanie. Zatem szybko pojechali do, otaczającego obóz taboru, który poczęto na ich widok rozsuwać. Teraz ukryli się najlepiej — jak mogli, szukano ich, jednakże nie można było ich znaleźć.
VII
Królowi Polski — Janowi Kazimierzowi, po utracie Warszawy, został Kraków, gdy przybył do niego, powiedział wtedy ze łzami w oczach:
— „Na tem miejscu gdzie ukoronowany królem zostałem, na tem niech i ginę”.
Jednakże obecni przy tym senatorowie, wyżebrali na kolanach, by król nie czekał na oblężenie miasta przez Szwedów, a schronił się na ten czas do Opola, uprzednio oddając skarbiec koronny i archiwa Lubomirskiemu — marszałkowi wielkiemu koronnemu, który to, wywiózł je z Krakowa, a samo miasto powierzył obronie Czarnieckiego — kasztelana kijowskiego, pozostawiając mu do obrony miasta trzy tysiące sześciuset żołnierzy.
Wielu z nich stanowiła szlachta z województwa krakowskiego, która liczyła na pomoc akademików i mieszczan — ochotników, tych najbardziej odważnych. Mieszczanie byli dobrze przyuczeni do strzelania z armat, jak i z ręcznej broni.
By bronić miasta, Czarniecki rozkazał w dniu 25 września:
— Na przedmieściach wszystko spalić i porujnować! Żeby nieprzyjacielowi odjąć sposobność szkodzenia miastu!
Gdy wykonywano jego rozkaz, płomienie z palących się przedmieść, zostały poniesione z wiatrem na miasto, wówczas spłonął kościół i klasztor OO. Franciszkanów. Wtedy król Kazimierz spoglądał z Bielan na miasto, patrzył ze łzami na ten okropny widok, mając nadzieję jedynie w Bogu, że co dozwala w perzynę obrócić, to za upodobaniem swoim wzniesie, wywyższy i przyozdobi.
Po tych zniszczeniach, nazajutrz, stanęły wojska szwedzkie pod Krakowem. Miasto Kazimierz żydowskie i Stradom opanowali i przypuścili szturm do bramy grodzkiej, lecz na szczęście Polaków, zostali odparci.
Od tego dnia, Karol Gustaw — król szwedzki, kusił się co dzień, o zdobycie miasta czy zamku, dzień i noc strzelano, podkopywano się pod mury, palono resztę przedmieść.
Wtedy dzielny odpór dawał Czarniecki, jego odwaga miała zbawienny wpływ na wszystkich walczących. W tym oblężeniu pamiętna stała się wyprawa akademików, w liczbie czterysta młodzieży i rzemieślników, którymi dowodzili: Krzysztof Wąsowicz — pułkownik dragonii i Konstantyn Bylina — huzar. Dwakroć wypadali z miasta i Szwedów do ucieczki zagonili, i przy tym ze trzy ich armaty zagwoździli.
Król Karol Gustaw po wielu nieskutecznych próbach zdobycia miasta, chciał posiąść Kraków drogą układów.
Przed zdobyciem Krakowa, za dnia, 12. października, Gordonowi tak spuchła noga, że po jego przybyciu do obozu, musieli mu rozciąć but. Z tego też względu, w dniu kolejnym, przydzielono mu kwaterę w Kazimierzu.
Wobec tego, że inne wielkie, polskie miasta poddały się Szwedom, to kwarciani polscy przysłali do króla Szwedów pełnomocników do rokowań. Ich zamiarem było to, by uzyskać dobre warunki kapitulacji. Na ich czele stanęli: Aleksander Koniecpolski — chorąży koronny, Jan Sobieski — starosta jaworski i Jan Sapieha. Uprzednio Czarniecki za namową rady, złożonej z prezydentów miasta, duchowieństwa i szlachty, postanowił wejść w układy z królem szwedzkim.
I stało się, że pełnomocnicy garnizonu i miasta Krakowa zawarli układ na następujących warunkach:
— „Powszechne i wolne wyznawanie religii katolickiej. Duchowieństwo, kościoły, kolegia, klasztory, przytułki i wszystkie duchowne instytucje, i osoby będą wolne od wszelakich gwałtów, grabieży i obowiązku oddawania kwater. I ludzie wszelakiej kondycji będą wolni od jakiegokolwiek przymusu i szkody, jeśli nie będą podejmować przeciw Koronie Szwedzkiej, a pozostaną w wierności i pokorności. Z ziem kościelnych będzie zapłacona kontrybucja o wielkości sumy jak z pozostałych.
— Urzędnicy i szlachta, przynależący do zamku i województwa, będą rozporządzać swobodą i bezpieczeństwem swojej osoby, własności i dóbr. Jeśli zamierzą pozostać w granicach królestwa, to przysięgną być wiernymi, pokojowymi i pokornymi królowi szwedzkiemu, a jeśli kto zachce opuścić królestwo i zostawić swoją godność, to za zgodą tej władzy, będzie mu wolno wyjechać ze wszystkim, co posiada.
— Miasto Kraków ze wszystkimi obywatelami i mieszkańcami utrzyma nienaruszonymi swoje przywileje i wolności, które darowali im wcześniejsi królowie, a także Akademia zachowa swoje prawa i wolności, potwierdzone w prawach królestwa, a także swoje dochody.
— Namiestnik Czarniecki, kasztelan kijowski oraz komendant pułkownik Wolf, oficerowie i żołnierze wraz ze swoją własnością i taborem, z rozwiniętymi chorągwiami, w takt bębnów i z dwunastoma armatami wymaszerują z miasta 19. dnia tego miesiąca, według nowego stylu, o godzinie ósmej rano, wolnie i bez przeszkody. Jednocześnie, do czasu, jak ten układ zostanie podpisany, opieczętowano go i przekazano obydwóm stronom, bramy miejskie na Stradomiu, bramy Św. Mikołaja i Cworeckie z basztami, leżącymi między nimi zostaną oczyszczone, aby mógł je zająć król Karol Gustaw.
— Garnizon rozkwateruje się na cztery tygodnie w ziemiach królewskich, u granic śląskich — w Zatorze, Oświęcimiu, Koziegłowach, Będzinie i innych, pod warunkiem niepodejmowania żadnych wrogich działań przeciw królowi szwedzkiemu i wojsk i powstrzymywania się od wszelakiej szkody i grabieży mieszkańców i podróżnych, o czym da odpowiednie poręczenia. Po upływie czterech tygodni będzie im wolno pójść, dokąd zechcą. Jednakże, jeśli polski król nie zechce przyjąć ich do służby, oni, zanim zaproponują to komuś innemu, przedłożą propozycję najpierw królowi szwedzkiemu.
— Piechurzy, których w województwie zwerbowano do tego garnizonu, wraz ze swoimi oficerami i bronią wolno rozejdą się do domów, ale będą żyć pokojowo i nie będą czynić nic wrogiego przeciw królowi szwedzkiemu ani w tajemnicy, ani jawnie.
— Czeladź i słudzy króla Polski zostaną bezpiecznie odprowadzeni z trębaczem do Jego Wysokości i otrzymają glejty.
— Jeńcy, co są w niewoli, przez obie strony wzięte w czasie oblężenia, zostaną zwolnieni, a moskiewscy więźniowie dostawieni do króla szwedzkiego.