Wstęp
W grudniu 1959 roku wraz z rodzicami wyemigrowałem do Australii. Miałem wtedy szesnaście lat i z Polski wyjeżdżałem wbrew własnej woli. Swoje doznania i odczucia tego trudnego okresu notowałem, tak powstał dziennik obejmujący okres dwóch lat.
Zapisany brulion przeleżał w szufladzie przeszło pół wieku, aż ktoś zasugerował, że należało by „z tym coś zrobić, szkoda żeby przepadło”.
Wersja drukowana odbiega nieco od manuskryptu, nie ma tu zdjęć, rysuneczków, uwag na marginesie oraz… błędów ortograficznych, za to pismo jest bardziej czytelne. Oryginalny tekst wymagał również mocnej ręki redaktora, może bardziej niż zazwyczaj, ale wybaczmy autorowi, przecież był wtedy nastolatkiem. Esencja i nastrój oryginału nie zmieniły się. Pozostały także wyrażenia już dziś niemodne, które rozpozna starszy czytelnik takie jak „babka” czy „chała”.
Należy pamiętać, że wyjeżdżałem z Polski komunistycznej, kraj Gomułki był często szary i ponury, paryska „Kultura” była publikacją nielegalną, a sklepy świeciły pustymi półkami.
Warto także podkreślić, jak ogromny wpływ na postrzeganie świata wywarła technologia. Wiemy, że dzisiaj samolot pokonuje drogę z Warszawy do Melbourne w niespełna dobę, email dochodzi w sekundę i między dwoma kontynentami można bezpłatnie rozmawiać, korzystając ze Skype’a.
Kiedy wyjeżdżałem do Australii, była ona praktycznie białą plamą na mapie. Podróż odbywała się statkiem i trwała przeszło miesiąc, list lotniczy szedł dwa tygodnie, o telefonowaniu nie było mowy. Był to dosłownie i w przenośni koniec świata, miejsce, z którego się nie wracało. Przynajmniej nie było to łatwe.
Przeklęty czwartek, 10 grudnia 1959
W domu tłum znajomych, straszny bałagan i puste ściany. Nie ma już stołu, mebli, pozostały jedynie walizki. Ludzie wchodzą i wychodzą, uściski, szepty, łzy, zapewnienia i ostatnie pożegnalne prezenty. Wreszcie spakowaliśmy się, jedziemy samochodem na dworzec. Ostatnia przejażdżka po Warszawie, białej w śnieżnej szacie, cichej i uroczystej. Bo niby to zwykły dzień, a przecież zupełnie inny. Żegnaj domu, żegnajcie Nowolipki, żegnaj Warszawo!
Dworzec. Znowu przyjaciele i znajomi, coraz więcej ludzi. W domu piłem, ale mało, pozostała tylko chińska anyżówka w glinianej butelce z papierowym korkiem. Proszę kolegów, żeby mnie upili. Idziemy do knajpy. Jest obskurna, zadymiona, zapite gęby, zachrypnięte głosy i gruba bufetowa. Pijemy i palimy. Ziemia kołysze mi się pod nogami, pierwszy raz w życiu mam poczucie wstrętnego alkoholowego niesmaku. W ustach cierpka gorycz. Ta chińska anyżówka to potworne świństwo, Zbyszek może to potwierdzić. Zbiera mi się na wymioty. Jestem trzeźwy, ale niezupełnie.
Przyszła Basia. Była zła, że się upiłem, ale przecież dzisiaj mam prawo. Chyba mi wybaczy. Przy pociągu zaczynają się łzy. Płacz, płacz, płacz. Rozpacz i koszmar. Tych ludzi już nigdy w życiu nie zobaczę, pozostanie tylko korespondencja. Dobrze, że byłem trochę pijany i nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego wszystkiego. Jeszcze do tej chwili nie bardzo dociera to do mojej świadomości. Kiedy ruszał pociąg, Basia wcisnęła mi do ręki mały talizman na drogę. Nie chcę pisać, co było potem. Nie potrafię, nie pamiętam, nie mogę… Dopiero po jakimś czasie położyłem się i długo szlochałem. Mama zdjęła mi buty i przemoczone skarpetki. Wreszcie zmęczony usnąłem.
Godzina 16.30. Kontrola celna. Bez problemów. Potem Czechosłowacja. Ta sama nędza, co u nas. Tylko, że na dworze piękna, słoneczna jesień i pociągi z czerwonymi gwiazdami.
Ciężko mi idzie to pisanie, nie oddaje kłębowiska myśli, które mi się kołaczą po głowie. Nie jestem w stanie, nie potrafię wypowiedzieć całego rozmiaru przeżyć. Muszą już tam pozostać niewypowiedziane. A pociąg pędzi. W przeciwną stronę.
11 grudnia, południe
O tej porze byłbym już w pracy. Pewnie by mnie wysłali po grahamki i kefir, wiadomo, najmłodszy — tylko się za dziewczynami nie oglądaj, zwłaszcza za barmanką. Koledzy w szkole. Piątek, WF na sali. Na zewnątrz za zimno. Zresztą w sali też może być różnie, zależy, czy działa ogrzewanie. W Warszawie dzień jak co dzień. Nie dla mnie.
Austria. Na samej granicy po czeskiej stronie zasieki z drutu kolczastego pod wysokim napięciem. Po austriackiej stronie — nic. Wjeżdżamy do kraju „zgniłego kapitalizmu”. Duże pola pokryte nierównymi łatami brudnego śniegu. Krajobraz niby ten sam. Celnicy w hitlerowskich czapkach, czyści, spięci pasami, szwargoczą po niemiecku. Często mijają nas wagony z napisem PKP. Na polach dużo buraków cukrowych.
Ciągle nie dociera do mnie, co się dzieje. Jestem przygnębiony i potwornie samotny. Nie ma kolegów, koleżanek. Nie mam domu, miejsca, do którego się powraca, klucza w kieszeni, bazy, gniazda. Nagle jestem zawieszony w próżni. Czy kiedyś będę jechał tą samą drogą w przeciwną stronę? Myśl ta jest całkowicie abstrakcyjna, równie dobrze mogę zapytać czy polecę na księżyc? Albo na Marsa.
W pociągu nie ma wody. Mam brudne i lepkie ręce, pragnienie i parę złotówek na pamiątkę. Pisanie jest dla mnie jedyną ucieczką, rozmową, może ułomnym, ale dialogiem. To mój jedyny kontakt ze światem.
Za oknem dym. Za dymem cysterny, mnóstwo cystern. Po co jest ich tak dużo? Niby jadę tym cholernym pociągiem, ale przecież ciągle jestem tam… Basia wróciła ze szkoły, może je obiad? Może wybiera się do kina? Może przez chwilę pomyślała o mnie? Zbyszek, jaki to dzień? Pewnie na kursie samochodowym. Janusz, jak to on, pracuje z harcerzami, przygotowuje letni obóz. Jola — na pewno odrabia lekcje, ma dużo nauki. Może zamyślona patrzy przez okno? Widzi swoją twarz w szybie, dwa odbicia, w dwóch szybach. Patrzy na nagie badyle drzew, na zabłąkanego ptaka i słucha ulubionej płyty Chopina. Za pół godziny wyszedłbym z pracy.
Koła miarowo stukają, tylko na moście jest głośniej, albo kiedy mijamy pociąg pędzący w przeciwną stronę. W przedziale cisza, nikt nic nie mówi, jak byśmy jechali konduktem żałobnym.
Za dwadzieścia minut będziemy w Wiedniu. Pić, pić. Za oknem, za dymem mijają szare pola, zmarznięte konary drzew skurczyły się w sobie. Jakiś szlaban, zupełnie absurdalna budka kolejowa, murowany domek i cienki dymek z komina. W sadzie owinięte szmatami jabłonie. Trzęsie tym pociągiem, trudno jest pisać. Nucę piosenkę z filmu Pociąg. Szarość tam i szarość tu, w środku. Ciemna szarość. Bardzo ciemna.
Wiedeń. Dworzec. Jestem ponury. Denerwuje mnie to niemieckie szwargotanie i schludny dworzec, wszystko mnie denerwuje. W autobusie co chwilę kłócę się z rodziną. Nie ma szansy na porozumienie, jesteśmy z innych światów, tylko pozornie mówimy tym samym językiem.
Wieczorem wychodzę na miasto. Wiedeń, wspaniała europejska stolica, Zachód, wolny świat — wszystko to powinno cieszyć, a jednak… Łażę po pustych uliczkach. Są kolorowe neony i luksusowe samochody, radia, magnetofony, jednak nic mnie nie cieszy. Tramwaje — ohydne, warszawskie są dużo ładniejsze. I można z nich wyskakiwać, jeździć na gapę. Autobusy — nie chciałbym nawet, żeby moją trumnę takim wieźli. Najbardziej denerwują mnie te hitlerowskie kapelusze z piórkiem. Każdego takiego wrzuciłbym z mostu do rzeki. Na rogu jakaś babina piecze kasztany, też jakiś dziwoląg. Kasztany? Jeść? Z tego się robi ludziki i zabawki, ale żeby jeść? Ojciec kupił banany, czyli słodkie kartofle. Może to i egzotyczne, ale bo ja wiem. Do cholery z tą całą zagranicą, inne to wszystko i obce.
Ostatnie wydarzenia to jakiś przewlekły, koszmarny sen. Nie chce mi się wierzyć, że już nie pójdę do Pałacu na basen, nie pojadę tramwajem na gapę i co najważniejsze, już nigdy nie zobaczę swoich bliskich, kolegów. Strach. A może jeszcze wrócę do Polski?
Przeczytałem te pierwsze kartki i już widzę, że wszystko co piszę, to zaledwie czubek góry lodowej, nie potrafię ująć w słowa tego, co się we mnie dzieje. Nieudolnie rzucam na papier chaotyczne myśli.
Rozmowa z panem Zbyszkiem, zaledwie parę dni temu, ot, rękę wyciągnąć. Widzę jego uśmiechniętą twarz, słowa otuchy — „życie przed tobą, świat cały otworem, a nie ta zgnilizna tutaj w kraju zniewolonym czerwonym knutem. Głowa do góry chłopie! Zapomnij o krótkiej nostalgii. Minie. Zostanie życie w cywilizowanym świecie, gdzie jest nadzieja i przyszłość”. Mógł sobie tak gadać, a ja wiedziałem swoje, chociaż dobrze mi życzył.
Albo spotkanie z Basią. Odnaleźliśmy się po latach, nagle tak bliscy, jak byśmy byli sobie przeznaczeni. A wszystko dlatego, że przyszedłem się z nią pożegnać. Kiedy pukałem do tak dobrze znanych drzwi, serce waliło mi jak młotem. Na mój widok oniemiała. Dopiero po chwili uśmiechnęła się i powiedziała niemal szeptem.
— Nie stój w drzwiach, wejdź.
— Za dwa dni wyjeżdżam. Do Australii.
— Gdzie?
— Do Australii.
— Do jakiej Australii? Ty? Zwariowałeś? A musisz?
Przez dwa dni i dwie noce błądziliśmy ośnieżonymi ulicami, trzymając się za ręce, jak dzieci. Tylko pocałunki były dorosłe. Odprowadzała mnie do domu. Potem ja ją. Zadzieraliśmy głowy do góry, połykając wolno opadające płatki śniegu. Wynurzały się spoza świateł latarni niczym puch z wielkiego wora. A my śmialiśmy się głośno, śnieg głuszył nasz śmiech i nie wiedzieliśmy czemu mieliśmy wilgotne oczy. Nie chcieliśmy wiedzieć.
Gdyby nie ten wyjazd, wczorajszy dzień byłby najszczęśliwszy w moim życiu. A teraz to, tu. Czuję się bardzo samotny. Nie mam do kogo powiedzieć słowa. A to dopiero początek, co mnie jeszcze czeka? Bo to podróż w nieznane, na kraj świata. Wczoraj wysłałem pocztówkę do Janusza z pozdrowieniami dla wszystkich.
Wiedeń, perła Europy, ciemna i chmurna jak ta noc. Kończy się dzień. Wiatr zacina grudniowym deszczem, miarowo stukają koła. Żegnaj Austrio. Zmęczony i ponury kładę się spać. Będę o Was myślał. Co mi przyniesie dzień jutrzejszy? Nie mam złudzeń.
12 grudnia
Jeszcze wczoraj wieczorem ukazały się piękne widoki: w dole przepaść, w dali ośnieżone szczyty. Ciągnące się bez końca tunele dudniące echem w ciemności. Potem senne wioski, jakby namalowane, jakby wyrzeźbione ręką artysty, doskonałe w swoim bezładzie. Siedzę w kącie, podciągam rękawy piżamy, w rogu pali się fioletowe światełko. Pociąg pędzi, coraz dalej od Polski.
Budzą mnie okrzyki kolejarza na stacji. Ten język znam tylko z filmów i piosenek. Na peronie kolorowe stragany na kółkach. Obsługa, nawet przy brudnych robotach, wygląda czysto i schludnie. W ogóle Włosi są przystojni i bardzo eleganccy. Zwłaszcza policjanci wyglądają imponująco: czarny, dopasowany mundur, białe rękawiczki, biały zgrabny kask, spluwa. Widziałem także parę ładnych dziewcząt.
Za oknem wiosna. Zielono, jasno, bezchmurnie. Ulica tętni życiem. Dźwięk klaksonów, pędzą skutery, rowery, samochody. Tam ktoś biegnie, tu ktoś przywołuje dzieci, policja, stragany, aż nagle biją dzwony, hen z góry, z wież kościołów. Obok przycupnięte domki, na sznurach schnie bielizna. Potem mijamy lotnisko i fabryki. Dachy naszpikowane antenami telewizyjnymi — szkaradne jeże XX wieku.
Zatrzymujemy się na stacji. Coś mówią przez głośniki, ale nic nie rozumiem. Dlaczego nie mówią normalnym językiem? Na budynku duża reklama, nie wiem o co tam chodzi. Do przedziału weszła kobieta z chłopcem, ona Włoszka, on Francuz. Jadą niedaleko, do Wenecji, kobieta otarła oczy chustką, jedzie pochować syna. Dalszych szczegółów nie udało nam się zrozumieć. W przedziale zapanowała cisza.
Tuż obok torów biegnie szosa, po obu stronach woda. Z niej wyrastają słupy telegraficzne, domy — jakieś to wszystko nierealne. W oddali kołyszą się na fali łódki. Inna planeta, mimo woli staję się „światowcem”.
Piękna, słoneczna pogoda, jest ciepło. Chowamy zimową odzież. Trudno uwierzyć, że gdzie indziej, zupełnie niedaleko, jest zima i że byłem tam zaledwie dwa dni temu. Pociąg mija wielką górę, na niej czarująca wioska, na szczycie średniowieczny zamek, w oddali ośnieżone szczyty Alp, jak na widokówce, na filmie, jak w bajce.
Mijamy małe miasteczka. Uderza mnie ich architektura, różnorodność. Nigdzie nie widzę muranowskich punktowców. Panuje uroczy chaos, jakby zaplanowany, żeby wyglądało chaotycznie. Domki porozrzucane pomiędzy polami, winnicami, tu i ówdzie wieża kościółka, rzeczka. W Polsce bywały długie płaszczyzny szarych pól, zamglonych, opuszczonych, tu ciągle coś się zmienia.
Przejechaliśmy przez Mediolan, z pociągu niewiele można było zobaczyć, miasto jak miasto. Godzina 17.00. Za godzinę Genua, cel naszej podróży, to znaczy pierwszego jej etapu. Za oknem ponownie ukazują się śnieżne łaty, błota i rozlewiska. Chyba jakaś powódź, domy i pola zalane wodą. Smutno, samotnie.
Przemknął pociąg towarowy. Wiózł nowe, lśniące samochody. Dalej jakieś armatury, potem czołgi. Też nowe, ale nie lśniące. Potem był most nad spienioną, brunatną wodą. Brzegi obłożone kamieniami, za nimi rzędy wierzb, jakby celowo posadzonych. Dziwne są tu rzeki.
Kiedy wjeżdżamy do Genui, jest już ciemno. Mnóstwo neonów i fiatów. Przysłuchuję się rozmowom, zupełnie jak w filmach Vitoria De Siki. To dziwne nagle znaleźć się w świecie, który dotąd istniał tylko w kinie. Już mówię „grazie”, „scarpa” i „dove”.
Nasz hotel jest średniej klasy, ale gdzież tam naszym pierwszym kategoriom, schludny, zadbany. Obsługuje piękna Włoszka. Nie przypuszczałem, że oprócz Polek mogą być inne ładne kobiety, a jednak. Podaje nam smaczne bułki, pomarańcze. Ojciec przyniósł trochę lirów, brzydkie. Jeszcze krótki spacer, zielone tramwaje, inne niż nasze. Dobranoc — jeszcze tego nie umiem po włosku.
13 grudnia
Śniadanie — biednie i mało. Patrzę przez okno, przechadza się policjant. Czarny płaszcz, spodnie, czarne buty i biały kask. To jest policjant, ciągle nie mogę wyjść z podziwu, przyjemnie popatrzeć. Wyszedłem na miasto. Obok głównej ulicy, małe wąskie uliczki, cztero-, nawet dwumetrowej szerokości. W górze rozwieszona bielizna, pod oknem i w poprzek. Co krok jakiś barek, bistro, czasem ponura speluna, w niej podejrzane typy, zresztą podobnie jak w wąskich uliczkach. Kręcą się, coś mamroczą albo wykrzykują — „Cigareta americana”. Niby to niedziela, jasny dzień, a w interesie nieustanny ruch. Wszystko można kupić lub sprzedać, włącznie z miłością. Panienki kuszą klientów swoim wątpliwym czarem, jedna nawet kiwnęła do mnie. Oczywiście odwróciłem się z pogardą.
Ojciec miał parę paczek waweli na sprzedaż. Pokazał je grubej handlarce. Ta wskazała gestem, żeby iść za nią i zaprowadziła nas do jeszcze mroczniejszego typa. Ten spojrzał na paczkę papierosów, rozejrzał się nieufnie i zaprowadził nas do pobliskiej kamienicy. Poszliśmy za nim wąskimi, brudnymi schodami na trzecie piętro. Handlarz stanął przed drzwiami, gwizdnął dwa razy i wszedł do mieszkania. Tu raz jeszcze wyjrzał przez okno, przeliczył paczki i wyjął z lodówki pieniądze. Transakcja zakończona.
Potem już sam kluczyłem wąskimi uliczkami, patrzyłem na jakże odmienny świat, nieznany mi ani z filmów, ani z opowiadań, ani ze snów. Gwar, krzyczące neony, handlarze, prostytutki, małe fiaty i trzykołowe skutery-ciężarówki. Wszystko to połączone totalnym chaosem, raz brzydkim, raz urokliwym. Z pobliskiego baru dochodził głos Tommy’ego Steele’a. To była grająca szafa, jakich tu pełno, a dla mnie kolejne odkrycie.
W kolorowej wystawie naprzeciwko istna orgia noży: finki, sprężynowce, scyzoryki, sztylety dla komandosów, bagnety — obłęd. Nigdy nie widziałem takiej kolekcji! Przeliczam ceny na złotówki, na dolary — drogo. Podchodzi do mnie Cyganka.
— Americano?
— No, Polaco — odchodzi.
Wieczorem ponownie wyszedłem na spacer. Dopiero teraz zrobił się prawdziwy ruch i gwar: śpieszący przechodnie, przekupki nawołujące do kupna, prostytutki, skutery, rowery, neony, muzyka, klaksony aut i tłok, harmider — to nie Warszawa.
Chciałem sprzedać chińskie znaczki ze swojej kolekcji, ale nie było chętnych. Za to sprzedałem organki. I tak grać nie umiem (z wyjątkiem Asturio), a za zdobyte pieniądze będę mógł wysłać parę kartek. Jestem zmęczony.
14 grudnia, poniedziałek
Dzisiaj widziałem powszedni dzień zachodniego miasta. Ranek — ruch, gwar, mnóstwo pędzących samochodów, często po wariacku. W górę lecą żaluzje wystaw, kwiaciarki rozstawiają kosze, otwierają sklepiki, aptekę. Kupiliśmy z ojcem po parze butów, włoskich butów. A wieczorem pojechaliśmy do „city”. Tu dopiero był obłęd: ogromne neony, gigantyczne plakaty reklamujące kawę, alfa romeo, najnowsze filmy. Tu Indianin atakuje trzymetrowym tomahawkiem, naprzeciwko dwie kuszące kowbojki. Na skrzyżowaniach co chwila korki i sprawnie kierująca ruchem policja.
Wszędzie sklepy; wielkie, oświetlone wystawy i towar w całej krasie i przepychu. A ceny — bardziej imponujące niż wystawy. Sukienki, futra, buty, zabawki, meble, radia. I jaki wybór, jakie cacka, czego dusza zapragnie.
Są także pistolety. Na początku myślałem, że to zabawki, ale okazało się, że są prawdziwe, można zabić człowieka. No, ładnie. Na skrzyżowaniach budki z gazetami, istny oczopląs kolorów i kształtów; samochody, sport, magazyny dziecięce, kobiece i… kobiety, te skąpo odziane. Kapitalizm, nie stać je na więcej. Po Warszawie takie miasto robi wrażenie, ale mnie nie zaszokowało. Tak sobie właśnie wyobrażałem Zachód. Owszem, ciekawy, ale czy chciałbym tu mieszkać na stale? Aha, jeszcze na zakończenie dodam, że chińskich znaczków nikt nie chce kupić i że czasami w niektórych uliczkach strasznie śmierdzi.
15 grudnia
Rano poszedłem do portu. To była wspaniała wycieczka: przycumowane statki, małe i ogromne, pasażerskie i towarowe. Jedne tankowały paliwo, inne wodę. Ruch i gwar, kolorowe traktory przywoziły towar. Pośród nich krążyła policja portowa. Taki pogodny rozgardiasz.
Wiał chłodny, północny wiatr i świeciło słońce. Siadłem na żelaznych schodkach, takich przenośnych, na kółkach. Poczułem miłe ciepło. Dobiegały mnie odgłosy portu: jakieś stuki, warkot motorów, dalekie okrzyki, trzaski. Zauważyłem wielki statek o dumnej nazwie — „Sydney”. Jakimś instynktem poczułem, że to właśnie nasz (jak się potem okazało, nie zawiodło mnie przeczucie).
Ogarnął mnie błogi nastrój. Wszystko mi zaczęło zwisać, o niczym nie chciałem myśleć, jakiś bezwład, rozkoszne lenistwo, no i jeszcze to słońce, te odgłosy. Oparłem głowę na ręku. Powieki wolno opadły. Jeszcze ujrzałem sylwetki dwóch policjantów i usnąłem. Właściwie nie był to sen, a coś wspanialszego, rodzaj rozkosznej drzemki, letargu. Zniknął mój realny świat, znalazłem się w beztroskim niebycie. Przed oczami, a właściwie za nimi, przesuwały się jakieś obrazy nieobrazy, ni to nici, ni włókna. Płynęły barwnie, leniwie, splatały się, to znów rozwijały, a wszystko było nieme i bez słów. Mógłbym tak siedzieć bez końca…
Dopiero ostre wycie syreny okrętowej przywróciło mnie do rzeczywistości. Szkoda. Przyszła pora wracać. Szedłem wolnym krokiem, ciągle pod urokiem chwili, leniwie, bezmyślnie, lekko. Po drodze widziałem, jak w barku jedzą ślimaki — chlup i nie ma. Na koloniach bawiliśmy się winniczkami, robiliśmy wyścigi, wkładaliśmy je dziewczynom za kołnierz. Starsi chłopcy powiadali, że Francuzi je jedzą, ale nikt tak na prawdę w to nie wierzył. No bo jak można jeść ślimaki, takie miękkie i śliskie?
Po południu wysłałem pocztówki.
17 grudnia
Tydzień temu wyruszaliśmy. Tym razem czwartek okazał się łaskawszy. Przystań okrętowa, załatwianie spraw i… wejście na statek. Cumę rzuć! Arrivederci Genova! Statek nazywa się „Sydney” i podobno mieści tysiąc pasażerów. Wraz z ojcem jesteśmy w ośmioosobowej kabinie, co nie zmienia faktu, że statek jest luksusowy: kawiarnie, restauracje. Obsługa wygląda bardzo elegancko, zwłaszcza kelnerzy w białych koszulach i czarnych spodniach przepasanych szerokim pasem. A pierwsza klasa — w życiu nie widziałem takiego przepychu i luksusu.
Statek jest jak małe miasteczko: mnóstwo kajut, sal, schodów, toalet i… ludzi. Wszystko to pulsuje ruchem niczym w ulu. We wszystkich drzwiach progi, w kajutach okrągłe wodoszczelne okienka, pasy ratunkowe (mierzyłem) i ten miarowy, przytłumiony warkot silnika.
Dzisiaj zawarłem nowe znajomości; poznałem młodego Polaka, kilku Jugosłowian i Włochów, sympatyczne i wesołe towarzystwo. Było dużo śmiechu. Rozmawialiśmy po polsku, niemiecku, rosyjsku, angielsku, włosku i… na migi. Zwłaszcza na migi. Szczególnie łatwo dogadujemy się w męskich sprawach. Włosi są bardzo mili i pogodni. Wbrew moim protestom postawili mi dwa soki pomarańczowe i piwo.
Całą grupką usiedliśmy na górnym pokładzie i snuliśmy te nasze koślawe rozmowy. Ktoś powiedział, że w Australii brakuje kobiet, ale Jugosłowianie wyjaśnili, że problemy dotyczą bardziej wsi, w większych miastach jest dużo kobiet. Trochę to nas uspokoiło, ale nie wszyscy byli przekonani i przez chwilę zapanowała cisza.
Potem oglądałem angielski film, z którego nic nie rozumiałem. Bardzo szybko uświadomiłem sobie, że lubię stłumiony warkot okrętowego silnika, lekkie drżenie statku i widok wody za burtą. Powiadają, że jeśli w nocy nagle ustanie to drżenie, to marynarze budzą się z niepokojem.
Jest wieczór. Statek sunie łagodnie. Na horyzoncie rysują się wierzchołki Alp. Księżyc odbija się blado na powierzchni wody. Przez głośniki słychać canzony Dominika Modunio. Z dziobu statku widać, jak rozpruwa on gładką taflę wody, rzucając na boki białą pianę. Mogę tak stać i patrzeć bez końca. A ile się myśli nasuwa, a ile piosenek, wspomnień…
18 grudnia
Neapol. Cały dzień stoimy w porcie. Oglądałem miasto. Jeszcze więcej samochodów niż w Genui, dużo ładnych dziewczyn. Przypadkowo trafiłem do biednej dzielnicy. Potworne rudery i znowu ci natrętni handlarze. Sprzedają swetry, zegarki, buty, garnki, żywność — wszystko.
Droga do Neapolu była bajecznie piękna, z morza wyrastały strome, urwiste skały. Na ich szczytach zamki, pałace, małe osady. Wszystko to spowite lekką mgiełką. W dali ośnieżone wierzchołki gór, nieco bliżej masywna sylwetka Wezuwiusza. Leżę sam w kabinie, dochodzą odgłosy portu i znowu ogarnia mnie tęsknota. Przypominam sobie kolegów, dziewczynę, bliskich, którzy teraz oddalają się ode mnie.
Piszę chaotycznie, niezdarnie, ale w końcu nie jest to książka, a ja nie jestem pisarzem. Teraz nie bawi mnie ani statek, ani muzyka, nic mi się nie chce. Albo inaczej, chciałbym wrócić, ale nie jest to takie proste. Mam właściwie odciętą drogę powrotu, wstydziłbym się pokazać w pracy, kolegom. Gdybym wrócił, to w żadnym wypadku do Warszawy. Wyjechałbym gdzieś na zabitą wieś. Pamiętam, w szkole była kiedyś moda na uciekanie z domu właśnie gdzieś na prowincję. W naszej klasie było paru takich buntowników, z kilkoma złotymi w kieszeni tłukli się jakimiś pociągami na gapę, aż ich wreszcie łapała milicja i po paru dniach dostarczała do domu. Nie chciałbym tak skończyć. Z drugiej strony, wyjeżdżając, na pewno straciłem w oczach bliskich. Ciężko. Zresztą nic nie wiadomo, może jeszcze kiedyś wrócę.
Wieczorem opuściliśmy Neapol. Przybyło wielu nowych pasażerów, zapewne emigrantów. Dużo było płaczu i szlochania. Z brzegu dochodziły zawodzenia bab, zwłaszcza w momencie, kiedy statek powoli odbijał od brzegu. Żadne rozstanie nie wygląda tak dramatycznie — ani odjazd pociągiem, ani samochodem. Odpływanie okrętu to film w zwolnionym tempie. Rzucone serpentyny, ostatnie nitki łączące odpływających z lądem, naprężają się, aż w końcu pękają, wreszcie przeszywające wycie syreny ostatecznie przesądza sprawę.
Potem zmiana nastroju, obejrzałem amerykański film, było dużo strzelania i jazdy na koniach. Tak umierali nieśmiertelni kowboje.
19 grudnia
Zapomniałem napisać, że do każdego posiłku wypijam parę szklaneczek wina. Stopniowo przyzwyczajam się do włoskiej kuchni — dużo klusek, jakieś dziwne przystawki z octu, salami, serki, rzadkie zupki i w ogóle inne smaki. No i oczywiście wino w karafkach.
Byliśmy w Mesynie, ale ja jeszcze spałem, nie ma się co spieszyć. Potem leżałem w kajucie i słuchałem muzyki. A dzisiaj trochę buja i jest pochmurno. Piove.
20 grudnia, niedziela
Przesunęliśmy zegarki o pół godziny do przodu. Znowu mam dołek. Czuję niechęć do wszystkich i do wszystkiego. Nie wierzę w żadnych przyjaciół ani miłości. Bzdura. Unikam towarzystwa, jestem sam i chcę być sam. Jest niedziela rano, wszyscy są na pokładzie, w kawiarni, jest wesoło. Położyłem się w kajucie, wcisnąłem łeb w poduszkę i ryczę jak dziecko.
Lekko kiwa. Na zewnątrz świeci słońce, jest jasno i pogodnie. Do kajuty sączy się cienka strużka światła. Piszę przy małej lampce i jest mi dobrze. Teraz pojąłem klimat egzystencjalistów — ból istnienia, nicość. Nucąc sobie marsz pogrzebowy, wkomponowuję się w ten obraz. Tracę wiarę w ludzi i ich przyjaźń.
Wieczorem znów byłem ponury. Ojciec spił się z jednym facetem, bredzili jakieś głupoty o polityce, o żonach. Potem stary strasznie na mnie narzekał i wypominał jakieś sprawy. Jak ja będę pił, to sam, nie będę się ludziom pokazywał na oczy.
Wyszedłem na górny pokład. Było ciemno, wiał silny wiatr i padał deszcz. Byłem sam. Ciemność za burtą rozjaśniały jedynie pieniące się fale. Zimno. Usiadłem na ławce. Usiłowałem sobie przypomnieć filmy morskie, ale myśli przebiegły setki kilometrów i powracały do Polski. Długo tak siedziałem, nim wróciłem do kajuty.
21 grudnia
Port Said był niesamowity. Nim przybiliśmy do brzegu, do statku podpłynęły kolorowe łódki z towarem na sprzedaż. Czego tam nie było? Krzesła, radia, bicze, piszczałki, bębenki, wypchane wielbłądy, dywaniki — cały jarmark. Pływające stragany kołysały się na wodzie, podczas gdy arabscy sprzedawcy głośno zachwalali swoje towary. Patrzyliśmy na to zjawisko z mieszaniną podziwu i pobłażliwości.
A miasto? Głód, smród, nędza i ubóstwo. Obok luksus i przepych, trudno to ogarnąć. Wielkie amerykańskie krążowniki: chevrolety, fordy, buicki. Baza wojskowa i mnóstwo imponująco wyglądających amerykańskich żołnierzy.
Pośrodku chodnika leży modlący się Arab, kilka kroków dalej uliczny cyrk — jakiś klown skacze przez płonące pierścienie prosto w… kupę śmieci. Przechodzący policjant nie zwraca na to uwagi, widocznie to normalna rzecz.
Niedaleko meczetu paru facetów okutanych w te ich chałaty zaprosiło mnie i kolegę na colę. Pomimo szerokich uśmiechów nie wzbudzali zaufania. Czuliśmy się trochę niepewnie, więc daliśmy spokój. Obok licznych wrażeń pozostała mi para butów i portmonetka od kolegi, zresztą bardzo ładna.
Mój nowy kolega nazywa się Franco. Jest Włochem, ma ciemną karnację, czarne włosy i jest bardzo sympatyczny. Franco ma osiemnaście lat i jest bramkarzem. Ma dwóch równie miłych braci i śliczną dziewięcioletnią siostrzyczkę Ritę. Taka mała signorina. Ich rodzice są również bardzo życzliwi. Pochodzą z Sycylii i płyną do Adelajdy, gdzie mają pozostać. Szkoda, że nie do Melbourne. Poza tym jest tu jedna ładna dziewczyna, Włoszka. Ale mam na tyle rozsądku, by rozumieć, że nie mam szansy. Trudno, tak już jest.
22 grudnia
Dzisiaj po raz pierwszy przygrzało. I to zdrowo. Przepływamy przez jakiś Kanał Sueski, jakieś morza. Wokół mnóstwo statków. Często czekamy. Obok jakieś piaszczyste brzegi, jakieś Egipty, Izraele — diabli wiedzą. Nucę sobie Karawanę. Gram w karty, bawię się z Ritą i z Franco.
Ale to wszystko nie to, w Polsce zima, śnieg. Jest wieczór, leżę na łóżku w spodenkach gimnastycznych i piszę. Dzisiaj dużo myślałem. Zaczyna mnie to wnerwiać. Taka cholera, Niemiec, poderwał fajną babkę. Inni też chodzą objęci, patrzą sobie w oczy, a tu człowiek sam i tylko sobie przypomina Warszawę. I szlag go trafia. Nie chcę patrzeć na te głupie, roześmiane gęby, toteż patrzę na morze. Ono nigdy nie zawodzi.
Wieczorem znowu wyszedłem na pokład. Pusto, zimno, ciemno, chłód przyjemnie koi. Gwiazdy, Warszawa, Zbyszek, Janusz, Australia, pieczone kasztany, to znów migawki z Włoch — śnieżne Alpy, pędzące skutery i pistolety na wystawie. Na dole w barze gwar, wesoło, irytujące głupie pary, żarty, uśmiechy, uściski. Szafa gra, liry lecą — nie mam lirów. Tupię nogami.
Wróciłem na pokład, stanąłem na rufie, wtuliłem głowę w ramiona, zamknąłem oczy — szum morza. Przeniosłem się do Warszawy. Jak w filmie, zmienia się obraz i oto jestem tam. Raz jeszcze przeżywam spotkanie z Basią, czuję smak jej pocałunków. Żegnam się z kolegami, z Warszawą. Szkoła, praca, basen, kino… Poprzez szum morza usłyszałem rozmowę po włosku. Obok przystanęli jacyś ludzie. Skończył się sen.
Statek uparcie płynie na południe, bliżej Australii, dalej od Polski. Nie umiem pisać, szkoda. Można by książkę napisać, jest o czym. 22.30, w Warszawie śpią. Statek lekko kołysze się na fali. Gorąco. Dobranoc przyjaciele.
23 grudnia
Kolejny upalny dzień. Otworzyli basen. Wskoczyłem w gimnastyczne spodenki, potem do basenu. Jest w nim cholernie słona woda. Basen mały, możne tylko skakać, i to kiepsko, albo leżeć na dnie. Kiedyś, jak tak leżałem, wskoczył jakiś facet, żeby mnie wyciągnąć, myślał, że utonąłem.
Była lekcja angielskiego, potem dancing. Najwięcej tańczyłem z małą Ritą.
24 grudnia
Ledwo chodzę. Nauczyłem się skakać do basenu, robiąc salto do tyłu, ale przy jednym ze skoków zawadziłem stopą o poręcz basenu i niemal nie złamałem nogi. Teraz spuchła i z trudem kuśtykam. Nie poszedłem na lekcję angielskiego, cały dzień przeleżałem w łóżku. Na statku odprawiano mszę. W jednej z salek wystawili śliczną szopkę.
Dopiero wieczorem poszedłem na pokład. Bezchmurne niebo zasypane było gwiazdami. Statek płynął niezwykle łagodnie, wydawało się, że nie płynę, a leżę w namiocie. Zestawiłem kilka krzeseł, położyłem się i po chwili byłem w Polsce. Widziałem przyjaciół przy wigilijnych stołach, śnieg za oknem i pachnącą, jodłową choinkę (tu też jest, ale plastykowa). Rozmawiałem z każdym osobno i z wszystkimi razem. Słuchałem opowieści, dowcipy, podnosiłem sztangę, śmiałem się, tańczyłem, byłem na zabawie. CDT, Pałac, Nowolipki… Alek! Podszedł do mnie Franco i śmieszne, pocałował mnie w czoło. W milczeniu.
25 grudnia
Jak nie urok, to… Ból nogi powoli ustępuje, ale za to spaliłem się na słońcu. Twarz piecze mnie niemiłosiernie, nie pomaga żaden krem. Za to wieczorem było wesoło, wraz z trzema kolegami poszliśmy na rufę. Wiał silny wiatr. Najpierw leżeliśmy na pokładzie i śpiewaliśmy, potem tańczyliśmy do taktu śpiewanych piosenek.
26 grudnia
Aden. Nie wpłynęliśmy do portu, statek zakotwiczył na redzie. Za 500 lirów można było przepłynąć łodzią do miasta. Nie skorzystaliśmy, nie było nas na to stać.
Jak w Port Saidzie ukazały się „pływające stragany”. Arabscy sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem, usiłując zachęcić stojących przy burcie pasażerów. Od czasu do czasu ktoś dał się skusić i towar windował na linie do góry. Kupujący oglądał wypchanego wielbłąda albo turecką poduchę i następowały przetargi, krzyki, machanie rękami, nawet groźby. W końcu jednak dochodzili do porozumienia.
Była jeszcze jedna atrakcja — chłopcy na deskach surfingowych, młokosy mogli mieć po dziesięć, dwanaście lat. Podpływali pod burtę i prosili o datki. Ludzie rzucali im z góry monety, a ci nurkowali, często dosyć głęboko i chwytali migocące skarby, nim opadły na dno.
To była rekompensata dla tych, których nie stać było na podróż do portu.
27 grudnia, niedziela
Rano była msza. Poza tym nie ma tu żadnej różnicy pomiędzy np. środą a niedzielą, każdy dzień jest taki sam. Ludzie opalają się na pokładzie. Ja piszę swój dziennik w kajucie, nie chcę się ośmieszać na górze. Na sąsiednim łóżku leży mały Jacek, jest chory, złapał jakieś świństwo, ma 39 stopni. Od dwóch dni nie przychodzi na posiłki.
A szkoda, bo są one pewną atrakcją dnia. Do każdego posiłku nakrywają czyściutkie białe obrusy i mamy nowe menu. Obiad składa się z czterech dań, a na kolacje podają zawsze pyszne lody. Kelnerzy są zawsze czyści i eleganccy. Uwijają się w zawrotnym tempie, dwóch facetów obsługuje pięćdziesiąt osób!
I jeszcze parę słów o życiu okrętowym. Zabawy są denne, kiepska muzyka i tłok, a tańczą beznadziejnie. U nas w byle budzie robią to dużo lepiej. O 21.30 w dwóch salach pokazują filmy, po włosku i po angielsku. Też tłoczno i duszno. Zwykle ledwie widzę ekran i oczywiście nic nie rozumiem. Zaglądam raz do jednej sali, raz do drugiej i najczęściej kończę na pokładzie pod gwiazdami.
28 grudnia
Brat skończył trzy latka. Dostał w prezencie nakręcane autko, więc było trochę zabawy. Wieczorem była, jak zwykle, denna potańcówka. Nie przypuszczałem, że na Zachodzie tak kiepsko tańczą, bez wyobraźni, bez drygu.
Na statek po woli wkrada się nuda. Powtarzają się te same twarze, rutynowe zajęcia, wyświechtane uśmiechy. Nie bawi już to, co na początku zachwycało. Nie cieszy basen, nawet codzienne słońce. Człowiek szuka ucieczki.
Może to dlatego ojciec popił trochę z tatą Jacka. Tym razem na wesoło. W kajucie było dużo śmiechu, ale jak zwykle, skończyło się głośnym chrapaniem. A Jacek za moim przykładem zaczął pisać dziennik.
Na jutro zapowiadają wielką imprezę, wszyscy oczekują z niecierpliwością.
29 grudnia
Równik. Po raz pierwszy znalazłem się na południowej półkuli, czyli chodzę do góry nogami. Aby uczcić tę niezwykłą okazję, na statek zawitał sam król Neptun. Przybył wraz ze swoją świtą: cztery nimfy, królowa, lekarz, fryzjer i sekretarze. Za nimi, na specjalnie przygotowane podium, weszła policja, prowadząc przed sobą oskarżonych. Podium stało tuż nad basenem i z daleka widać było przygotowane narzędzia tortur: ogromne nożyce, młot, wielką brzytwę i inne podobne przybory.
Przed tym „sądem” stawiano kolejnych delikwentów, Neptun rozważał powagę przewinień i wyznaczał kary. Na przykład smarowali twarz jakimś czarnym mazidłem, na to sypali mąkę i golili wielką brzytwą. Albo obrzucali skazańca jajkami lub pomidorami. Każdy wyrok kończył się wrzuceniem oskarżonego do basenu. Te proste w treści zabawy wywoływały salwy śmiechu, szczególnym aplauzem cieszyło się wyjęcie oskarżonemu dwóch wielkich kości z biodra.
Wieczorem pasażerowie zostali zaproszeni na wielki bal kapitański, rozdawano czapki i było bardzo wesoło. Ale kiedy wszyscy rozeszli się do swoich kabin i zapadła cisza, nagle wybuchła panika. Właśnie z powodu tej ciszy, bo stanęły silniki. Niepozorna przerwa w łagodnym pomruku i drżeniu statku okazała się dramatyczna w skutkach. Ludzie wybiegli na korytarze, słychać było krzyki i nawoływania. Oczywiście cała panika była niepotrzebna. Wkrótce silniki ruszyły i popłynęliśmy dalej.
30 grudnia
Po tak burzliwej nocy wstawanie było trudne, więc spóźniłem się na angielski. Gorąca pogoda nie pomogła. Pod bezchmurnym niebem człowiek jest ciągle spocony. Na angielskim uczyliśmy się liczyć — makabra, w ogóle mi to do głowy nie wchodzi. W życiu się tego języka nie nauczę. A już ten ich system miar i wag to jakiś obłęd, coś tak zacofanego i durnego trudno sobie wyobrazić, a co dopiero nauczyć się. Na szczęście na razie jestem na włoskim statku.
A skoro już mowa o statku, to kilka słów o spotkanych tu ludziach i stosunkach. Włosi to nie tylko wesoły, ale i muzykalny naród. Wystarczy, żeby ktoś zaczął grać na gitarze, a już wkrótce zbiera się grupa, klaszczą do taktu, niektórzy dołączają do śpiewu, młodzi, starsi, dzieci. Przynajmniej wśród młodych jest fajna atmosfera, Italiano, Polaco, Jugosławia — tutti amici.
Wieczorem wyświetlali na otwartym pokładzie dobry włoski film. Ekran, nad nim gwiazdy, obok maszty. Doskonałe. A jutro? Jutro ważny dzień, kończy się rok, rok wielkich wstrząsów i przeżyć. Niestety niezbyt wesołych. Pod wielu względami był to dla mnie rok przełomowy, spróbuję przypomnieć najważniejsze wydarzenia.
Styczeń — ojciec zaczyna coś szykować do wyjazdu. Nie wierzę, że to nastąpi, ale się obawiam… Luty — Zakopane. Cudo, bajka. Przed restauracją na Gubałówce z głośników dochodzi głos Domenica Modugno i jego przebojowe Volare. Tuż obok mknący narciarze i śmiech dzieci. W słońcu jest ciepło, ludzie zdejmują swetry i opalają twarze. U mnie gdzieś w podświadomości kołacze się przeczucie, że to już nigdy.
Kwiecień — zmiana pracy, otwiera się przede mną nowy świat, kapitalna atmosfera, wygłupy, nowi przyjaciele, podwyżka pensji. To nie praca, a zabawa. Starsi koledzy uświadamiają mnie, uczą życia, podejścia do kobiet, podnoszenia sztangi. Robię postępy w wyciskaniu nad głowę.
Potem lato, Bałtyk, Władysławowo, też chyba po raz ostatni. Marek — chłopak, który ma wszystko: amerykańskie Lewisy, panczeny i dziewczynę w Jastarni. Tam też poznaję Krysię, uczy mnie tańczyć rocka i kocha się w Marku. Dopiero po jego wyjeździe zauważa moje istnienie.
Chodzę na basen do Pałacu albo na Legię, zaczynam pływać krytą żabką. Pierwsze nocne zabawy. Zacieśniają się młodzieńcze przyjaźnie. Na potańcówce poznaję Jolę, fajna dziewczyna, spędzamy razem niedzielne popołudnia, potem jest kryzys. Przechodzi. Nadal się spotykamy.
Zaczynam żyć. Telefony, spotkania, kawka z kolegami. Poznaję tajniki radiotechniki, dostaję po raz pierwszy podwyżkę pensji. Wydaje mi się, że jestem lubiany w pracy i w szkole. Ja, szczeniak, wolniutko i chwiejnie wstaję na nogi. Zaczynam młodość, taką ze sportem, miłościami, kolegami i tym wszystkim, co daje młody wiek. Aż tu nagle przychodzi krach! Australia! To, co było odległą marą, staje się faktem — koledzy, płacz, niezwykły powrót do Basi…
A wszystko stało się tak nagle. Pakowanie, pożegnania. Potem odjazd. Podróż. Jeszcze w tej chwili niby z wszystkiego zdaję sobie sprawę, ale do końca nie mogę sobie uprzytomnić, że to, co było, już nie wróci. Nie mogę się pogodzić z faktem, że tak łatwo się z tym wszystkim pogodziłem, że teraz jest lato a nie zima, że nowy rok powitam w koszuli z krótkimi rękawami, pod gołym niebem, a nie na zakopiańskim kuligu…
31 grudnia
To miał być sylwester?! Chałtajstwo nie sylwester! Wszystko było do bani — potworny tłok, muzyka gorsza niż na chłopskim weselu, kompletny brak dziewczyn i tropikalna temperatura. Jeśli do tego dodać ogólny bałagan i trochę alkoholu, to jest już pełny obraz. Zacząłem od kina, potem parę razy zatańczyłem, a kiedy wybiła dwunasta, stałem sam. Wszyscy zaczęli się całować i składać życzenia. Pobiegłem do kajuty złożyć życzenia rodzinie. Potem wróciłem na salę, by się uściskać z kolegami. Orkiestra już tylko bębniła, nic nie było słychać, ludzie tańczyli, skakali, deptali sobie po stopach. Spocone ciała, upał, zapach potu, śmiech, gwar, chaos, przylepione koszule, tłuste, nieświeże baby na obcasach… Też skakałem, tańczyłem. Przed oczami ponownie migały zapocone gęby, rozmazane makijaże i wibrujące pośladki. Słowem bal wszystkich bali. Nie daj Boże, żeby cały rok miał był taki!
W tę noc znowu powróciłem myślami do przyjaciół, kolejno składałem życzenia. Basiu — życzę Ci, żebyś się zakochała z wzajemnością w fajnym chłopaku. Panie Zbyszku — żeby dziewczyny już więcej nie „dawały Panu kosza” i żeby Pan dostał mieszkanie. Januszu — powodzenia w szkole, w harcerstwie i zrobienia prawa jazdy. Zbyszku — samych zwycięstw w kolarstwie i pięknych szlaków na motorze. Marku — skończenia ogólniaka i dostania się na architekturę. Trudno wypisać wszystkie życzenia, ale składam je w myślach, może do was dotrą.
Sobie życzę, żeby nam się jakoś w tej Australii powiodło, żebym mógł się uczyć i żebym miał towarzystwo (nie tylko męskie). Żebyśmy byli zdrowi i żebym jeszcze mógł zobaczyć przyjaciół w Polsce i żebym był mężczyzną. Światu życzę pokoju i przyjaźni, a nas niech nowa australijska ziemia przyjmie dobrze i życzliwie. Szczęśliwego Nowego Roku!
1 stycznia 1960 roku, piątek
Wstałem dopiero o jedenastej. Starzy od rana piją wódę, dyskutują i śpiewają (skąd oni mają tyle gorzały?) Przy obiedzie było nawet wesoło, ktoś zaintonował sto lat i wszyscy śpiewali. Po obiedzie i ja musiałem się napić. Co za świństwo i na dodatek w ogóle nie jestem pijany. Na stole w kajucie puste butelki, brudne szklanki, pudełka po szprotkach, a w popielniczkach pety.
Dzisiaj mocno kiwa. Jak nigdy. Na dziobie wychylenie sięga siedmiu metrów! Pogoda jest piękna, morze mieni się wszystkimi odcieniami błękitu — od bladego seledynu do głębokiego granatu. Gdybym to zobaczył na pocztówce, to bym nie uwierzył. A statek nieugięcie płynie do Australii.
Ale prawdziwe rozkosze podróży dopiero się zaczynają. Jest epidemia i mnóstwo chorych. W okrętowym szpitalu wszystkie łóżka zajęte. Korytarze całe obhaftowane, wstrętne to i trzeba uważać, żeby się nie poślizgnąć. Z wyjątkiem jednego faceta i mnie, wszyscy w kajucie chorzy. Oczywiście także kobiety i dzieci. Zabawa dopiero się zaczyna, a przed nami jeszcze dwa tygodnie podróży.
Ponownie przesuwamy zegarki o pół godziny do przodu, to już w sumie pięć godzin. Dni są coraz dłuższe, jest już po kolacji i ciągle widno. W sali kinowej musieli zasłonić okna.
2 stycznia
To była przykra noc, wiał silny wiatr i mocno bujało, nikt nie spał, ja też. W kajucie było nie do wytrzymania. Wyszedłem na pokład potem na zabawę. Poprosiłem Włoszkę do tańca, powiedziała, że nie umie tańczyć.
Parę dni temu wyrzucono mnie z basenu, bo miałem białe kąpielówki — rzekomo to była bielizna. Na Legii tylko w białych wolno było pływać. Hm…
Minęły atrakcje, teraz powrót do normalnego życia, czyli nudy. Znowu śmierdzące salami, te same wstrętne oliwki i niesmaczna już nawet woda. Ten sam warkot silnika i nieustanne kiwanie, upał i choroby. Za kilka dni bal kostiumowy, chyba się przebiorę za siebie, żeby było śmiesznie. Za pięć dni pierwszy australijski port. W Polsce już wiadomo, co i o ile podrożało, a ty żyj człowieku w niewiedzy.
3 stycznia
Znów ten wiatr. Tym razem przywiał ciężkie chmury. Nagle zrobiło się ciemno i spadł rzęsisty deszcz, jak z wiadra, jakby się chmura oberwała. Lało niemiłosiernie przez dziesięć minut i nagle zniknęły chmury, tak szybko, jak się pojawiły, ukazało się czyste niebo. Przypomniałem sobie z lekcji geografii, że to musiał być tropikalny deszcz. Tylko wiatr nie ustał — Neptun nabiera oddechu.
W nocy tak bujało, że nikt nie mógł spać. Luźne przedmioty suwały się po kajucie. Co chwila ktoś wstawał i usiłował je przymocować. Umywalka gwizdała niczym czajnik z wrzątkiem. Bal odłożono na kilka dni ze względu na trudne warunki.
6 stycznia
Morze się uspokoiło, widocznie Neptun się zmęczył i odpoczywa, jaka ulga! Aż się nie chce wstawać z łóżka. W końcu jest to ostatni dzień ferii szkolnych. W Polsce.
A u nas bal. Owszem, było trochę śmiechu, kilka wspaniałych kreacji, zwłaszcza pewna „Egipcjanka”, która wygrała konkurs. Co za figura, te oczy, powłóczyste spojrzenia, ruchy, ale to nie ta bajka… Prędzej bym wpław do Australii przepłynął, nim ją poznał. Ludzie cieszyli się jak małe dzieci, pewnie o to chodziło. W czasie balu udało mi się pogadać trochę z Włoszką.
7 stycznia
Cztery tygodnie temu wyjechaliśmy z Warszawy. Dwadzieścia osiem dni kołatania się po świecie, bez domu, bez sensu, bez niczego. Jutro Fremantle, ziemia australijska. Ktoś złapał swoim ruskim Turistem australijską stację. Jakieś gadanie i jazz.
Rozmawiałem z Włoszką. Już wiem, że nazywa się Rozalia, jest ode mnie o siedem dni starsza i pochodzi z Neapolu. Mój włoski jest coraz lepszy, nawet Rozalia mi to powiedziała z uroczym uśmiechem.
Ostro buja, teraz w poprzek — przedtem było wzdłuż. Ze stołów zsuwają się szklanki, lecą talerze. Ludzie chodzą po pokładzie jak lunatycy, chwytając się ścian, poręczy, czego się da. Leżąc na koi, człowiek turla się z boku na bok, nie da się spać. Statek tak mocno kładzie się na bok, ż przechyle okno kajuty niemal sięga powierzchni wody. To jest to, na co czekałem! Szkoda tylko, że jestem chory i mam gorączkę.
8 stycznia
Na statku od rana gorączka i podniecenie. Wszyscy z niecierpliwością oczekują, kiedy ujrzymy tę Australię? Nikt nie ma pojęcia, czego się można spodziewać. Wiedzieliśmy niewiele, że ląd i że na kraju świata. Tłum niecierpliwie wyczekiwał na pokładzie, aż nagle ktoś krzyknął — Jest! Faktycznie na horyzoncie pojawiły się zarysy lądu. Do statku podpłynęła motorówka, z której wysiedli australijscy urzędnicy i już tu zaczęto załatwiać formalności. Wolno wpływaliśmy do portu, gdzie przycumowanych było parę statków, głównie brytyjskich.
Wyszliśmy na brzeg. Pierwsze, co uderzało w oczy, to ruch lewostronny, trudno się będzie przyzwyczaić. Fremantle, bo tu wylądowaliśmy, leży dwadzieścia kilometrów od znacznie większego miasta Perth. Niemniej jednak i tu widać duży ruch samochodowy. Uderza wyjątkowa cisza, jakby się wszystko odbywało na palcach, szeptem. Cicho, czysto i zielono. Luksusowe, doskonale zaopatrzone sklepy: odzież, obuwie, żywność, sprzęt elektroniczny, sportowy. Pogodny, niemal wczasowy nastrój.
Zaczynam coś kapować w tutejszych monetach, choć to nie takie proste Są tu aż cztery jednostki: gwinee, funty, szylingi i pensy. Moneta wielkości pięciu złotych ma wartość jednego pensa, a mały krążek podobny do pięciu groszy wart jest trzy pensy.
Piłem już colę. Wiele tu egzotycznych drzew, trawników — trawa jest jak gruby podkład z gąbki — i chociaż, przyznaję, że wiele mi się tutaj podoba, to czuję się obco, jak turysta. Nie potrafię sobie wyobrazić, że podobne miejsce będzie moim miastem. Wprawdzie są ładne kolorowe domki i fajne rzeczy na wystawach, ale to wszystko nie jest to. To jest Australia.
Przyszły do nas dwa listy od wuja z Melbourne. Dla ojca i dla mnie jest praca, mieszkanie też załatwione. To oczywiście cieszy, człowiek chwyta się każdej nikłej nadziei.
Powietrze przeszywa głośny dźwięk syreny, odpływamy. Tych, co nie zdążyli, podwożą na statek motorówkami. Ostatnie wiadomości nie są dobre, ma bujać i to ostro. Odcinek pomiędzy Perth a Melbourne słynie z ogromnych fal. Zamknięto pancerze na lukach, ale na razie jest spokojnie.
9 stycznia
Parę osób przy forsie wynajęło taksówki, którymi pojechali na wycieczkę do Perth. Wrócili zachwyceni, że pięknie, ciekawa architektura, luksusowe sklepy, wysoki standard życia i w ogóle wspaniale — słowem Eldorado. Słuchamy ich z mieszaniną wątpliwości i pobłażania.
Mijamy jakieś wyspy i zaczęło się, ostro buja. W jadalni jest dużo śmiechu, ludzie padają sobie w ramiona, ze stołów spadają talerze, rozlewa się zupa. Wzdłuż korytarzy zawieszono liny ochronne. Wszystko się zsuwa. Na zabawie tańczący zjeżdżają w jedną, to znów w drugą stronę sali. Starsi się niepokoją, a dzieci mają frajdę.
10 stycznia
Piszę na pokładzie. Nie przestaje bujać. Fale są tak długie, że wcale nie wyglądają groźnie, a jednak. Statku nie opuszczają albatrosy, lecą już za nami od dłuższego czasu. Mają duże białe skrzydła zakończone czarnymi paskami. Już niewiele tych widoków, zbliżamy się do celu. Ostatniej nocy nie zmrużyłem oka, w kajucie latały krzesła, drabinki, torby, ludzie, wszystko to, co nie było przymocowane do podłogi.
I tak dobujaliśmy do miesiąca. To właśnie dziesiątego wyjechaliśmy z Warszawy. Jakby dla uczczenia rocznicy, właśnie dzisiaj pojawili się na statku jacyś faceci w białych koszulach i krawatach. Rozstawili na pokładzie stoliki z krzesełkami i zaczęli przyjmować klientów. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi, ale za innymi stanęliśmy w długiej kolejce. Zbliżając się do stolika, zauważyłem, że są bardzo wysocy, piegowaci i… leworęczni. Coś tam mówili z uśmiechem, coś kazali podpisywać. Okazało się, że są przedstawicielami banku i wręczają nowo przyjezdnym książeczki oszczędnościowe z jednym szylingiem na kącie. Jak w starym dowcipie, zaczęło się zbijanie fortuny.
Wieczorem będzie bal pożegnalny. Pewnie kiepski, jak wszystkie poprzednie.
12 stycznia
Zabawa była nawet nie najgorsza. Tańczyłem z nauczycielką angielskiego, to moje pierwsze australijskie kroki. Cały dzień grałem w karty z włoskimi kolegami. Okazało się, że jeden z nich jest fryzjerem, ogolił mnie z mydłem, pozostawiając jednak dziewiczy wąs. To było moje pierwsze golenie.
Dla tych, którzy nie cierpią na chorobę morską, ciągłe huśtanie jest frajdą i świetną zabawą, ale już nie długo. Na statku czuje się podniecenie, pasażerowie pakują walizy. Już wszystko ostatnie — ostatni obiad, ostatnia kolacja Floty Lauro. Jutro czeka nas ostatnie śniadanie. Dzisiaj rano każdemu położono na stole kartkę z życzeniami pomyślności na nowej ziemi.
Teraz już można powiedzieć, że podróż dobiega końca. Podsumowując tę przejażdżkę (och, te socjalistyczne nawyki), mogę powiedzieć, że zniosłem ją dobrze, nie chorowałem, nie haftowałem. Może nie było idealnie, ale były ciekawe momenty. Te drobne dwadzieścia tysięcy kilometrów były największym wydarzeniem w moim życiu i pierwszym krokiem za granicą. Zbliżająca się noc jest ostatnią przed Melbourne, gdzie być może prześpię resztę swojego życia.
13 stycznia, środa — na miejscu
Feralna trzynastka. Od niej zaczyna się moje nowe życie, cholera. Jest 7.15, za dwie godziny będziemy w Melbourne. Jesteśmy już spakowani i ubrani. Wyobrażam sobie, będzie śniadanie, potem kontrola celna, pożegnanie ze znajomymi, z którymi dzieliliśmy ten rejs — dla jednych nadziei, dla innych zesłania. Zejdziemy ze statku po trapie, powitają nas wujostwo — nasza daleka rodzina. W Australii mieszkają od kilku lat. Podwiozą nas samochodem do jakiegoś domu. Będą opowieści, rozmowy.
Było podobnie, ale nie zupełnie. Już schodząc po trapie, uderzył nas potworny upał i muchy. Małe, irytujące muszki, od których nie można się było opędzić. Siadały na ramionach, na twarzy, wchodziły do uszu, do oczu.
Na dole rzeczywiście stali już wujek z ciocią. Czekając na zniesienie naszych bagaży, siedliśmy w cieniu, wachlując się od gorąca. Głównie mówiła ciotka, wysoka, postawna, niegdyś piękna kobieta. Jej twarz ginęła w cieniu szerokiego kapelusza, a okulary słoneczne zasłaniały oczy. W jej głosie słychać był niepokój, jakby była czymś podenerwowana.
— Ludzie, dokąd wyście przyjechali? — zaczęła, patrząc na nas jak na wariatów. — Tu… tu słońce idzie w przeciwną stronę, kwiaty nie pachną, a ptaki nie śpiewają.
Nikt nic nie powiedział. W tym upale, podnieceniu, przy bzykaniu much, jakoś to do nas nie dotarło. Dopiero po latach zaczęło dudnić bolesnym echem.
Po odebraniu bagaży, wsiedliśmy do nowego, lśniącego samochodu wuja i ruszyliśmy w stronę domu. Wuj opowiadał coś ojcu z przodu, a ciotka kontynuowała swój monolog na tylnym siedzeniu. To, co widzieliśmy po drodze, może i było ładne, ale jakieś inne, egzotyczne, wyludnione, płaskie i nade wszystko… obce.
Weszliśmy do mieszkania. Było jasne i nowoczesne — urządzenia domowe, sprzęt kuchenny, wszystko przystosowane dla ludzi. Wiedziałem, że na świecie są różne wspaniałe rzeczy, ale to przechodziło moje wyobrażenie. Mieszkanie było przestrzenne — być może po muranowskich czterdziestu metrach kwadratowych wszystkie inne wydawały się przestrzenne — automatyczne zasłony, fikuśne urządzenia, bez porównania z Nowolipkami.
No i miasto — ładne, dużo zieleni, samochodów, morze. Tylko ten upał, człowiek się rozleniwia, nic się nie chce robić.
14 stycznia
W dniu naszego przyjazdu przyszli znajomi wujostwa. Przynieśli kwiaty, rozmawialiśmy o Polsce. Nie wiem, dlaczego ubzdurałem sobie, że skoro się tutaj mieszka, to od razu mówi się po angielsku. A tu wszyscy znajomi mówią po polsku, także w lokalnym sklepiku, na ulicy. Przez telefon — dzień dobry Piotrek, co słychać?
Pierwsze wiadomości o życiu tutaj są różne. Powiadają, że z kulturą jest kiepsko. Jest wprawdzie kino, telewizja, ba nawet bale, ale to wszystko nie to. O teatrze nikt nie wspominał. Są też znajomi, ale diabli wiedzą, znam to tylko z opowiadań. Jedynie strona materialna wygląda obiecująco.
Byłem w centrum, czyli city. Duży ruch i ładne samochody. Jest tu zupełnie inny system zabudowy niż w Europie. Samo centrum jest niewielkie, ale bardzo ruchliwe — neony, tłumy ludzi, domy handlowe. Budynki są wielopiętrowe.
Wokół city położone są dzielnice mieszkalne, po prostu wioski, ładne, bogate, z murowanymi domkami, ale wioski, które się ciągną kilometrami. W takiej dzielnicy są sklepy, kino, plaża, korty tenisowe, wszystko. Jest cisza i spokój. Przy każdym domku ogródek. To wszystko jest ładne, ale do city jest dziesięć kilometrów, i to z drogiej dzielnicy, a z dalszej? Na takiej wsi można umrzeć z nudów.
Domki są kolorowe, zadbane, ale zwykle parterowe. Nawet w city nie ma bardzo wysokich budynków. Jest jeden wieżowiec jakiejś firmy sztucznych tworzyw, cały pokryty kolorowymi płytami, ale podobnych konstrukcji jest niewiele.
I ten upał. Mury się nagrzewają, w ciągu dnia jest po prostu żar. Po mieszkaniu chodzimy w kąpielówkach, ale to niewiele pomaga. Upał jest nieznośny, rozleniwia i wyczerpuje. Nie wiem, jak będzie z pracą, a pracować tu trzeba i to zdrowo. Boję się tych upałów, a trwają nawet kilka miesięcy.
Różne ciekawostki. Chodzenie po ulicy w szortach jest normalne. Australijczycy nie podają sobie rąk przy powitaniu i pożegnaniu. Dziewczyny niespecjalne, czasami trafi się ładna. W radio muzyka taka sobie. Stopniowo przyzwyczajam się do lewostronnego ruchu.
Kiedy to piszę, jest 22.30, w Warszawie 12.30. Może jest parę stopni mrozu, a tu gorąco jak cholera. Boję się kłaść, że nie usnę. Tropik. Nie ma na to rady, nie wiem jak tu będę żył. Za sześć tygodni mamy dostać mieszkanie. Dzisiaj je oglądałem. Cztery pokoje, kuchnia, łazienka, ogródek. Wszystko to stare i dobrze sfatygowane. Ale dobre, nie zbyt daleko i stosunkowo niedrogo.
16 stycznia
Byłem w biurze dla bezrobotnych, podobno każdy dostaje tu trzy funty tygodniowo. Nie mogłem się dogadać, zadzwonili do biura emigracyjnego, gdzie połączyli mnie z Polką. Potem pojechaliśmy do niej z wujem, ale już było za późno. Obiecała mi załatwić pracę.
Wujostwo mają duże towarzystwo, jest im razem wesoło, przynajmniej pozornie. Spotykają się po pracy i jadą na plażę, potem do kawiarni, do kina. Wracają późną nocą, oblewają się wodą na tarasie.
Zresztą wieczorne plażowanie jest w Melbourne bardzo popularne. Kiedy robi się trochę chłodniej, tysiące ludzi wylega nad zatokę. Sama plaża nie jest zbyt ładna, gruboziarnisty piasek albo brudna woda. Za to ciepła i świecą reflektory, no może nie jest tak tragicznie. Woda jest bardzo słona. Ale sól jest niczym w porównaniu z rekinkami, które dopływają do plaży, zagrażając ludziom.
Na plaży jest rojno do późnych godzin, a kiedy już się robi chłodniej plażowicze wracają do aut i w strasznym korku wracają do domów. Nic dziwnego, że tyle aut. W Melbourne jest ich podobno czterysta tysięcy, a więc jeden samochód na pięć osób.
19 stycznia
Już drugi dzień jeździmy załatwić pracę. Ojciec już ją znalazł w fabryce waliz, za szesnaście funtów tygodniowo. Ja nadal szukam.
Co nasi znajomi mówią o tutejszych zwyczajach? Rzekomo Australijczycy nie podają sobie ręki dlatego, że pierwsi zesłańcy mieli je związane. Podobno też nie należy pytać, gdzie się pracuje i broń Boże, ile się zarabia. Lepiej też nie poruszać tematów religii, seksu i poglądów politycznych.
Nie przestają mnie zachwycać sklepy. Są duże, jasne, eleganckie, pięknie urządzone. Od przepychu i bogactwa towaru aż głowa boli. Nie wiadomo, co wybierać. Ale są też i cienie, a właściwie dziwne kontrasty. Obok luksusowego auta, zardzewiały grat. Podobnie jest z domami, ulicami, właściwie ze wszystkim. Są na przykład publiczne wagi o archaicznych kształtach, chyba jeszcze z czasów Dickensa, albo wagony metra jak z kowbojskiego filmu.
Całkowitym szokiem był dla mnie fakt, że samochody nie posiadają tu migaczy ani świateł hamulcowych. Intencje skrętu lub zatrzymania pokazuje się ręką. Bogatsze samochody mają nad szybą kierowcy specjalnie zrobiony w tym celu daszek, żeby w deszcz nie zmoczyć ręki. Autobusy i ciężarówki, w których kierowca nie sięgnął by ręką, są wyposażone w blaszane „dłonie”, które kierowca wysuwa przy pomocy długiego pręta. Czegoś takiego w Polsce nie widziałem, a przecież nie jesteśmy potentatem motoryzacyjnym.
Albo szlabany, a raczej bramy kolejowe. Ponieważ tutejsze metro, czyli naziemna kolej, często przecina ulice, ruch kontrolują szlabany, a miejscami niskie bramy. Na niektórych przejazdach są one uruchamiane manualnie, tuż przed przejazdem pociągu wychodzi z budki kolejarz i ręką zamyka lub otwiera taką bramę, często pomagając sobie nogą. Patrzę i pytam, czy jesteśmy gdzieś w Afryce, w Mongolii? I przypominają mi się niezapomniane słowa ciotki.
Są też stare domy i szerokie ulice z palmami, żywcem wyjęte z epoki kolonialnej. Jeśli dodać mężczyzn w krótkich spodenkach i białych podkolanówkach, to jest już istny świat Conrada. Dziwny to kraj.
20 stycznia
Pojechaliśmy do fabryki radioodbiorników Astor. To ładna i miła Polka z biura imigracyjnego dała mi list polecający i od razu mnie przyjęli. Jakiś dryblas zaprowadził mnie do lekarza, tam mnie zmierzyli, zważyli, wypełniłem długi formularz i po wszystkim. Szef zaprowadził mnie na halę, postawił przy maszynie i pokazał, co mam robić. Tak rozpocząłem swoją karierę zawodową w Australii.
Fabryka była bardzo stara i zapyziała. Wszystko wyglądało tak, jakby się za chwilę miało rozpaść. Wszędzie brud, kurz, smród i potworny hałas. Maszyna, którą obsługuję, służy do gwintowania śrub i nakrętek. Trudno to nawet nazwać maszyną, po prostu silnik z kilkoma kołkami i trybami, prymitywne to, ale działa. W godzinę przekręcam sześćset sztuk, zdarłem paluchy. Tu czas staje w miejscu, jedynie te cholerne śrubki wyznaczają powolne sekundy. Wolno, jedna po drugiej, aż do końca dnia.
Do domu wróciłem wykończony, wszystko mnie bolało: krzyż, głowa, kości. Kląłem na wszystko po kolei włącznie z tą cholerną Australią. Dowiedziałem się też, że moja pensja wynosi żałosne trzy funty na tydzień, a więc wszystko do bani.
21 stycznia
Następnego dnia byłem już przy maszynie o ósmej rano, najpierw nie mogłem znaleźć fabryki, ale w końcu dotarłem na czas. W pracy panuje nieustanny hałas, słychać stuk ogromnych wtryskarek, od czasu do czasu głośniejszy huk no i oczywiście warkot dziesiątek, a może i setek maszyn. Wzrok wbity w tryby kołowrotka i kolejna śrubka, potem następna, i tak cały dzień…
Kobiety zarabiają tu mniej od mężczyzn, nieletni, tacy jak ja, jeszcze mniej. Są dwie przerwy, dziesięć minut na poranną herbatę i pół godziny na lunch. Wypłata w piątki, pieniądze w papierowej torebeczce. Większość pracujących to kobiety, emigrantki z Włoch, Polski, Węgier… To właśnie jedna z Polek służy mi jako tłumacz, bo przecież nie rozumiem słowa po angielsku.
23 stycznia
Wczoraj składałem transformatory, już mi się tak nie dłużyło. Zaczynam wchodzić w rutynę. W miarę poznawania środowiska mogę robić dalsze obserwacje.
W sklepie spożywczym prawie wszystko jest paczkowane: w foliach, puszkach, pudełkach, kolorowo i estetycznie. Policjant nie ma prawa wejść do prywatnego mieszkania, musi zatrzymać się przed drzwiami. Na służbie jest zapięty na ostatni guzik, koszula, krawat. Zresztą wszyscy urzędnicy i pracownicy noszą krawaty i białe koszule, nawet w największy upał. Dopiero w weekend mogą się rozluźnić.
Jest tu mnóstwo najrozmaitszych restauracji: włoskich, chińskich, francuskich. Wszystko można tu kupić na raty, lodówkę, pralkę, auto, meble, i wszystko się ubezpiecza. W urzędzie, na poczcie, w banku, w pracy wystarcza tylko podpis, nie potrzebne są żadne dokumenty. Z resztą nie ma tu dowodów osobistych. Jak oni funkcjonują? Bez dowodów? Przecież powszechnie wiadomo, że obywatel składa się z ciała i dowodu osobistego.
Dopóki nie znajdziemy mieszkania, będziemy mieszkać w hostelu. Jest to stary, przedpotopowy budynek, niezbyt czysty i zapyziały. Mamy jeden pokój i używalność wspólnej kuchni i łazienki.
24 stycznia
Nie powiedziałem najważniejszego, to jest biznes, biznes i jeszcze raz biznes. Przed miłością, przed radością, przed starością. Pieniądz — on tu wszystkim rządzi, on tu panuje niepodzielnie. Wszystko się kręci wokół niego — zabawy i śmiech, przyjaźń i sympatie. Wiele pozornych przyjaźni podszytych jest forsą. Pod płaszczykiem grzecznych ukłonów kryje się zazdrość, zachłanność, chęć prześcignięcia konkurenta nie tylko w produkcji, ale i w aucie, sukience żony, wszystko jest walką. Każdy pnie się do góry rękami i nogami, po trupach, aby wyżej i tak bez końca. Ten kto ma tysiąc, chce mieć dwa, ten kto ma dwa, pragnie czterech. Pazerność i zachłanność. Na szczęście nie wszyscy, głównie nowi dorobkiewicze.
Po południu spotkałem się z Martą. Przedstawiła mnie swoim kolegom. Są beznadziejni, to ludzie z innej planety. Mam gdzieś takie towarzystwo. Teraz leżę na balkonie naszego mieszkania w hostelu. Jest wieczór, migają koszmarne neony, z ulicy dochodzi jazgot samochodów. Piszę po ciemku, stąd nierówne pismo.
Przypominam sobie pana Zbyszka, Jacka. Poszedłbym jutro do pracy, wskoczył na górę po schodkach. Śmialibyście się ze mnie, że mnie tak fryzjer opitolił, że jestem ostrzyżony na kaprala rosyjskiego, że nigdy nie poderwę dziewczyny, bo jestem dupa i że w ogóle jestem beznadziejny. Ale po dobrym wyciśnięciu sztangi pan Zbyszek ściskał mi dłoń, uśmiechał się życzliwe jakby mówiąc — będą z ciebie ludzie. Jego serdeczna, poczciwa twarz i słowa otuchy dodawały mi skrzydeł, on mnie zawsze pocieszał.
A tu gówno, teraz leżę i beczę jak baba. Zasrane Melbourne, mam w dupie wasze całe towarzystwo. I nigdy nie zamienię Janusza ani Zbyszka na was.
Nigdy nie zapomnę naszego pożegnania. Mówił pan, że powinienem się cieszyć i być szczęśliwy, że życie przede mną. Potem się uścisnęliśmy, czułem pana szorstki zarost. Wiem, że był pan wzruszony i miał pan łzy w oczach, ale trzymał się pan twardo i mnie pocieszał, a ja ryczałem jak teraz. Chciałbym zostać takim, jakim mnie pan chciał wychować — silnym, wysportowanym; najpierw nauka, praca, potem sport, na końcu dziewczyny. Bodajby się chociaż panu powiodło lepiej niż mnie.
A Janusz? Pamiętasz, ostatniego wieczoru szliśmy razem trzymając się za ręce. Ściskałeś moją dłoń jak ojciec dziecko, jak chłopiec dziewczynę i nic nie mówiłeś, a ja… ech. I jak ja tu mogę patrzeć na to gówno… Nie chcę tego pisać, może ktoś przeczyta.
Pamiętasz Basiu, jak szliśmy w głębokim śniegu, po dwóch latach rozłąki, w przeddzień naszego rozstania na zawsze… Pocieszałem cię, usiłowałem nawet żartować, a ty nie przestawałaś płakać… Marta? — śmiech, mogłaby ci buty czyścić.
Koślawe, chaotyczne litery pokrywają kratki brulionu. Wielkie życzenia i słowa z dna mojego bytu zapełniają kulfonami cierpliwy papier. Aż rozlał się cenzuralny atrament, zatapiając mroczne myśli w czarnym płynie.
27 stycznia
Życie zaczyna się robić nieciekawe. Rano śniadanie, gimnastyka, pompki i do pracy. Już teraz na stałe pracuję przy transformatorach. Po pracy tramwaj. Czasami ktoś wpadnie. I tak w kółko, dzień po dniu. Nie ma o czym pisać. Znajomi starają się dla mnie o lepszą pracę, ale na razie nici. Postanowiłem w takich momentach pisać wspomnienia, te z lat szkolnych i późniejsze. Wystarczy tylko przymknąć oczy i jak w filmie, obraz staje się niewyraźny po czym zza mgły wyłania się inny kadr i przenosi w…
Wehikuł czasu — Basia
Bez trudu przywołuję twój obraz — blondynka o okrągłej twarzy, duże niebieskie oczy i lśniące białe zęby. Jesteś ładna, trochę niższa ode mnie, masz bardzo specyficzny, dźwięczny głos. Na pamięć znam twoją sylwetkę, twój krok, poznam cię z daleka.
Najwcześniejsze wspomnienia sięgają czwartej klasy. Na początku podobała mi się twoja koleżanka, też Basia, ale prędko zmieniłem zdanie i tak już pozostało. Na początku chyba mnie nie lubiłaś, ale na szczęście nie trwało to długo. Naszą znajomość charakteryzuje to, że często się gniewaliśmy, ale każde nasze pogodzenie się zbliżało nas jeszcze bardziej. Na przykład nasze ostatnie spotkanie, nie widzieliśmy się przez dwa lata, to szmat czasu, nasze życia potoczyły się zupełnie odmiennymi drogami. Aż tu nagle, jak nigdy dotąd, erupcja uczuć. Zawsze się doskonale rozumieliśmy, wystarczył gest, mrugnięcie oka.
Z odległej przeszłości zachowało się kilka niemiłych, a raczej żenujących epizodów. Jeszcze teraz rumienię się na samo wspomnienie. Może na swoje usprawiedliwienie dodam, że byłem zaledwie dwunastoletnim chłopcem. Wiele czasu spędzałem na podwórku, a w gronie bawiących się były także mniejsze dzieciaki. Pewnego razu jechała po podwórku fura z dużą platformą, na niej cała chmara maluchów. Coś mnie podkusiło, wskoczyłem i ja. Musiałem wyglądać jak wielkolud pośród liliputów i właśnie w tym momencie przechodziłaś obok. Myślałem, że się spalę ze wstydu!
Moim najbliższym kolegą był wtedy Jacek. W owym czasie modny był pewien ubaw, chodziliśmy do koleżanek i w dziurkę do klucza wsadzaliśmy kopeć z kliszy (podpalało się małą rolkę, po czym się ją rozdeptywało aż mocno dymiła). Poszliśmy też i do ciebie. Jednak po udanym zabiegu okazało się, że zostawiłem pod drzwiami zapałki, po które musiałem wrócić. Przy okazji, stojąc spokojnie pod drzwiami, zrobiłem drugiego kopcia. Nagle, niczym burza skoczyłaś na dół z wyższego piętra i wraz z koleżanką zaczęłyście mnie gonić. Skakałem po cztery stopnie na zbity kark gnany wstydem i… chyba strachem. Na dole czekał Jacek, tarzając się ze śmiechu, a ja nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Udało ci się doskonale.
Jednak dominują miłe wspomnienia, jest ich więcej i lepiej je pamiętam. Zima, w szkole zabawa karnawałowa (uwielbiałem szkolne zabawy). Przebrany byłem za kowboja: farmery, koszula w lassa, pas, kabura, dwa kolty, sombrero i czarna maska na oczach. Chyba nieźle wyglądałem. Bawiłem się fajnie, ty prawie nie tańczyłaś i byłaś smutna. Wiem, że ci się wtedy podobałem (może to zarozumialstwo), czułem na sobie twój wzrok. Poprosiłem cię do tańca, och jak było wspaniale. Powiedziałaś, że maska zasłania całe moje piękno — oczy. A ja cię obejmowałem.
Nigdy ci tego nie powiedziałem, ale w owym czasie moim wyobrażeniem szczęścia był właśnie taniec z tobą do dźwięków tanga La Cumparsita i jedzenie przy tym czekolady.
Kilka lat temu rozwaliłem sobie na łyżwach głowę. Jak się o tym dowiedziałaś, rozpłakałaś się. Byłem tym bardzo wzruszony. Leżałem w łóżku, kiedy do mnie zadzwoniłaś. Niestety, nie mogłem podejść, a szkoda, bo mieliśmy pójść do kina.
Wielką frajdą były kółka fizyczne. Prowadził je fizyk, powszechnie zwany Żarówą, z racji tego, że był niski i kompletnie łysy. Nosił silne szkła i szedł charakterystycznym, bujanym krokiem z łysym łebkiem śmiesznie zadartym do góry. Już sam jego wygląd wywoływał śmiech, a co dopiero całość postaci. Od początku stał się obiektem zgrywów i wygłupów. A to szuranie nogami całej klasy, a to przedrzeźnianie. Często cytował nam swoje wierszyki, na przykład:
Kto Polskę ceni i kraj swój kocha,
ten nie pije nigdy C2 H5 OH.
Tego wzoru nigdy nie zapomnę. Albo — „bo gdy zero jest na zerze, do mierzenia chęć nas bierze”. Żarówa sypał wierszykami jak z rękawa, nawet ułożył cały poemat o kauczuku. Czasami ulegał naszym prośbom i recytował go w całości.
Organizował on wygłupy pod dumną nazwą Kółko fizyczne. Należałaś ty, ja oraz wielu innych chętnych zabawy. Pamiętam, jak kiedyś schowaliśmy Żarówie teczkę pod szafą. Zamknął drzwi na klucz i nie chciał nas wypuścić aż się teczka znajdzie. Albo kiedy mu podłożyliśmy gorącą kolbę, o czym nie wiedział, dotykając jej. Oparzony wyskoczył na korytarz z potwornym krzykiem, otworzyły się drzwi wszystkich klas, wybiegli nauczyciele i uczniowie, myśleli, że szkoła się pali. Była straszna draka, a my pokładaliśmy się ze śmiechu, po czym wialiśmy do domu.