E-book
15.75
drukowana A5
48.35
Lucyfer

Bezpłatny fragment - Lucyfer


Objętość:
235 str.
ISBN:
978-83-8126-053-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 48.35

Stał w strugach ulewy jak cień w kolejce do światła. Zupełnie suchy. Obok niego niczym łanćuch ze spłuczki zwisał sznur deszczu, na którym dyndał Sercu. Tyle razy mówiłem mu, żeby się do niczego nie przywiązywał… I tak oto powiesił się w kiblu. Zostawił po sobie jedynie krótki, acz wymowny list pożegnalny: „Czas nie penis, nie stoi”. Lucyfer z wyczuciem popychał ciało nieszczęśnika. Ten nie wyglądał dobrze. Zbladł i chyba zbierało mu się na wymioty. Z ręki wypadł mu telefon i jakby odruchowo chciał się schylić, wywołując jedynie większe napięcie w przywiązaniu.

Siedziałem na mokrym piachu i przyglądałem się im obojętnie. Lucyfer hardo wwiercał się w tył mojej czaszki, jakbym miał mózg z waty, Sercu unikał wzroku. Gały wywalił białkami na wierzch. Ściskałem piach. Korciło mnie by zacząć go żreć, albo chociaż nabrać wody w usta, z Wisły rzecz jasna. Sercu wywalił siny jęzor z pogardą.

— A ty co się gapisz? — bąknąłem w stronę Lucyfera.

— A tak sobie. Zastanawiam się, kiedy ty pękniesz- miał miły głos. Dopiero po chwili to do mnie dotarło. Może to przez kontrast ze skrzypiącym niemiłosiernie na ościeżnicy chmurnej sznurem.

— Nie doczekasz się- mój się łamał, ale nie dałem poznać po sobie, że mi z pyska trociny lecą.

— Może nie. Ale uwierz mi, wszyscy do mnie trafiają.

— Pierdol się! Snu nie złapiesz!

Niosący Światło wyciągnął papierosa i zapalił zapałkę. Chyba nie powinno mnie to dziwić, że strugi deszczu nie były żadną przeszkodą. To w końcu tylko sen. Sercu popatrzył tęsknie na dymek, który wypuścił.

— Ty już nie zapalisz… A ty- usiadł obok mnie na piachu i podał szluga- może i nie zostaniesz u mnie, ale przez moje ręce przejść musisz.

— Mów po ludzku- splunąłem. Zaharczał śmiechem.

— Zróbmy układ… Ty mi opowiesz o sobie, ja opowiem ci o sobie. Mamy dużo czasu… i miłe towarzystwo.

Faktycznie. Teraz dopiero spostrzegłem innych. Jakaś blada panna z wyprutymi żyłami kleiła się już do Sercego. Chyba mu się spodobała, bo zaczął się ślinić i podrygiwać. Facet z wąsikiem jakby mu kot nasrał pod nosem, z butlą gazową zamiast kroplówki ćwiczył krok defiladowy, koleś w białej sukience z aureolą nad głową, która raziła go w oczy potykał mu się o nogi, inny ciągle włóczył się po Wiśle. Sporo ich było. Jakiś grubas toczył pordzewiałe koło rowerowe i krzyczał, że wcale nie skrzypi, kolejny, potargany, względnie zadowolony co chwila rozgniatał atomy jak wszy. Istny cyrk.

— Zgoda- zaciągnąłem się- Ale ty pierwszy. I tak byłeś pierwszy.

— Zgadza się. Miałem ten wątpliwy zaszczyt rozpalenia pierwszych olbrzymów. To dopiero były gwiazdy… Szkoda, że nie możesz zobaczyć. Ba, nawet nie jesteś w stanie ich sobie wyobrazić. Najmniejsza z nich była wielkości waszych 100 wszechświatów. Nie to co te marne celebrytki. To była moja kuźnia…

Rozmarzył się. Brzuszysko wywalił na kolana. Aja patrzyłem na towarzystwo. Marnie wyglądali.

— Zaraz… a Bóg? — przerwałem bez kozery. Sapnął, zazgrzytał zębami aż iskry poszły, ale zdzierżył pytanie. Inni zamknęli oczy, przekonani, że wybuchnie.

— Bóg? — wycharczał wreszcie z pogardą- Ta marna anomalia o nieskończonej gęstości, nieskończenie malutka? Czyli mówiąc krótko wszechmocne nic?… No, było jest i będzie poza czasem, ale teraz ja tu rządzę! To chyba jasne jak to wasze niepozorne słońce!

— Rozumiem. Zazdrość cię zżera…

Tym razem plunął ogniem, że pannie wyprutej rzęsy skopcił. Ryknęła płaczem. Sercu odetchnął z wdzięcznością, gdy przepalona lina pękła i mógł wreszcie smartfona wygrzebać z piachu. Niestety, rozładował się i nici z fejsa.

— Zazdrość?! A niby o co? Że pękł z samotności i rozpadł się na te wszystkie marne kreatury? — wskazał sękatym paluchem na swą oranżerię- Zobacz, gadające, puste manekiny… Zresztą sam nie pękł. Ja mu pomogłem…

— A ty skąd się wziąłeś?

Zmieszany pogrzebał w piasku. Widać nie przywykł by ktoś do niego tak mówił. Ale mi było wszystko jedno…

— Znikąd… Na czym skończyłem?...Acha! No i rozpaliłem te słońca, olbrzymy! — rozłożył ręce w teatralnym geście.

— Musisz z takim patosem?

— Jak mi będziesz ciągle przerywał to nigdy nie skończę!!! — huknął, że hipis zapadł się w Wiśle. Po chwili wygramolił się uczepiony fali. Lucyfer rozmarzył się.

— Gwiazdy… tak. Piękne były… Ale z czego miałem zrobić resztę, jak było tylko jedno i to samo? Nie było łatwo. Ale w końcu zacząłem kulać i kulać i kulać i wciskać te kule jedna w drugą. Jedne łączyłem, inne dzieliłem, a potem wpadłem na pomysł. Żeby z tych kulek kształty jakieś…

— To ty ukulałeś to?

Zarumienił się. Grubas, który przysłuchiwał się z zaciekawieniem zarechotał rozbawiony. Całkiem zapomniał o kole, które odtoczyło się i wpadło do Wisły.

— No trochę tak było...ale tak na prawdę to samo się ukulało…

— Zdecyduj się. Ty to zrobiłeś wszystko, czy samo się zrobiło?

— Mądrala!… Powiem tak, samo mi się zrobiło. Ale przecież wiesz, że z czegoś, czego nie było…

Hipis tymczasem podał koło, które uprzejmie wyłowił grubasowi. Ten machnął ręką na Lucyfera i poszedł toczyć je dalej.

— Kręcisz!

— Samo się kręci! Ja tylko kulałem…

— Nudziłeś się?

— I to jak!!!

Mnie też nudziła ta jego historyjka, ale nie miałem nic lepszego do roboty. Popatrzyłem na swe dłonie i pomyślałem o dłubaniu. Hmm…

— A potem rozsadziłem słońca! Ale był wybuch! Lepszy niż ten pierwszy. Rozsypały się kuleczki, powpadały jedna w drugą, że się już nikt nie doliczy! A co! I taka zadyma była, że hej! I tak powstał wasz świat. Kuleczki zwolna posklejały się, jak tylko odwróciłem uwagę i znowu zaczęły się kręcić. Podpaliłem te i tamte, ot z nudów… A potem wszystko potoczyło się dość niespodziewanie. Niektóre z tych kuleczek zaczęły się organizować potajemnie i tworzyć tzw. życie. Nie zrozum mnie źle. Bo tylko one myślą, że więcej w nich życia, niż dajmy na to w kamieniu. Ba! Zaczęły twierdzić, że są świadome! Ale sam zobacz, o! — wskazał na biedne kreatury, snujące się po plaży- czy to jest świadomość?

— Coś w tym jest… — powiedziałem z przekąsem. I chuj ze świadomością, dodałem w myślach.

Sercu tymczasem wyrwał grubemu koło i wrzucił spowrotem do Wisły. Wypruta znudzona deptaniem po sznurze zaczęła zerkać nieśmiało na hipisa. Ale ten zupełnie nie interesował się niczym innym, poza laniem do wody.

— A ty czasem sam siebie nie ukulałeś i teraz głupa palisz?

— Cicho… — syknął.

— Wiedziałem!

— Trochę szacunku! Myślisz, że łatwo stworzyć samego siebie i udawać że są jeszcze inni?

— Pewnie nie…

Wyciągnął butelki z piwem. Wolałem nie pytać skąd je wziął. Niech już tak zostanie, że wszystko mi jedno. Zerknąłem na zegarek na ścianie. Gadałem do lustra. Znowu…

— Cholera! Muszę już wstawać! Pogadamy później!


Dzień był gotowy. Wylazł zza horyzontu, wlazł w krzaki i złapał mnie za mordę. Nie chciałem się budzić, otwierać oczu i patrzeć na jego mdławy brzask. Krzaków, mokrych od rosy, też nie chciałem. Ale przynajmniej zębów nie trzeba myć, spieszyć się do kołchozu, by nie stracić tego, czego i tak się nie ma, a jedynie dzierżawi na kredyt od banku, skarbówki i innych uczynnych instytucji. Wystarczy odkleić pustą puszkę po piwie od nosa i już można wyjść z siebie. I robić coś, cokolwiek byle nie myśleć. Nie pozwolić myślom na wspomnienia i ocenę. To gorsze od kaca po tanim browarze. Łatwo jednak powiedzieć! Myśli same się puszczą. A pamiętasz? Nie, kurwa, nie pamiętam, spieprzaj!

Opłukałem w rzece twarz i spojrzałem na drugi brzeg. Zarośnięty nie mniej, niż ja. Piliście kiedyś wodę z rzeki w mieście? Nie? To powiem wam, że smakuje tak samo jak ta z plastikowej butelki… I co dalej? Co dalej?! Lato się kończy, ja nie mam kasy i nie mam domu. Śmierdzę. A gdzieś tam, kilka ulic stąd wstają moje dzieci, wspaniałe, radosne, pełne energii. Pachnące. Gdy z nimi mieszkałem nie miałem czasu tego zauważyć. Byłem zbyt zajęty lękiem, że nie dam rady. Do tego żalem do świata, że jest taki spieprzony. Co za bóg stworzył nas, byśmy się nawzajem wpierdalali?

Byłem głodny. Od kilku dni. Myśli w mojej głowie zwolna zaczynały wiercić się nerwowo. Poszedłem powoli, chwiejnym krokiem, w stronę niszy pod mostem. Tu stał fotel. Usiadłem, żeby odpocząć. Po chwili zdrzemnąłem się. Obudził mnie żul.

— Wyspałeś się? To spierdalaj!

— Chcesz w ryj? — wycharczałem z zaschniętego gardła i poderwałem się na nogi.

Był niższy i chudszy. I bardziej śmierdział. I uciekł gdzie pieprz rośnie.

— No, kurwa- powiedziałem sam do siebie.

Chciałem usiąść na powrót, ale zrezygnowałem. Trzeba by gdzieś pójść, rozchodzić poranne nadzieje, zanim zgniją w rozczarowaniu tuż po zachodzie. Polazłem do Marty. U niej zawsze mogłem liczyć na kawę i kąpiel.

— Gdzie dzisiaj spałeś? — zapytała z troską w głosie.

— W Sheratonie- odparłem wydłubując trawę z brody- wielogwiazdkowym.

Siorbnąłem gorącej kawy.

— Pewnie nic nie jadłeś… Musisz się wziąć w garść.

— Już się wziąłem. Wczoraj spałem pod śmietnikiem. A dziś nad rzeką. To jakiś postęp, prawda?

Pogładziła policzek i westchnęła.

— Mało śmieszne. Jesteś inteligentny, stać cię na więcej. Masz dzieci…

— Masz rację, dziś poszukam sobie jakiejś przyzwoitej klatki schodowej.

Marta parsknęła.

— Jak masz tak głupio pieprzyć, to nie przychodź tu. Umyj się, ubierz w czyste rzeczy i idź szukać pracy. Masz jeszcze jakieś?

Przytaknąłem. Miałem jeszcze coś w plecaku, który u niej trzymałem. Matra usmażyła jajecznicę, potem poszła pod prysznic. Przyjemny zapach kawy i szum wody koiły zmysły. Wyszła owinięta turbanem ręcznika. Spieszyła się.

— Przejdź się po barach, może kogoś potrzebują. Możesz skorzystać z internetu. Ja muszę wyjść na kilka godzin, ty możesz zostać, sprawdzić ogłoszenia. Mam dziś nagrywanie projektu znajomego… Tylko się nie śmiej!

— Nigdy! — zaoponowałem.

— Nazywa się to Projekt Bezdomny. Taki jeden znajomy aktor postanowił żyć przez dwa tygodnie na ulicy bez pieniędzy. Mam za nim chodzić z kamerą i nagrywać.

— Niezły pomysł- wymamrotałem z jajami w ustach.

Spojrzała podejrzliwie. Ale z wdzięcznością.

— Zostaw brudne rzeczy na podłodze w łazience. Wypiorę ci je.

— Dzięki.

Zarzuciła wielką torbę z lustrzanką na ramię, na drugim oparła statyw. I poszła. Wskoczyłem do wanny. Woda była przyjemnie ciepła i mokra. Lubię wodę. Człowiek, jak od miesięcy mieszka na ulicy, cieszy się z czegoś, co dla innych jest codziennością. Ciepła kąpiel jest niczym królewska sauna, gorąca kawa jak najdroższe wino. Tylko paskudne myśli zgrzytają między zębami niczym kawałki źle wyjętego z butelki korka. Co tam, inni mają gorzej. Ten tok myślenia od wieków sprawiał, że wielu nie poddawało się. Ja, na wszelki wypadek, zawsze miałem przy sobie kawałek szkła, by w razie czego mieć czym podciąć skrzydła.

Po kąpieli próbowałem się ogolić, ale maszynka stępiła się w połowie. Goliłem się więc dalej tępą i po chwili moja twarz wyglądała jakbym chciał ją usunąć. Poobklejałem się więc papierem toaletowym, założyłem świeżą koszulkę, gacie, spodenki i poczułem ulgę. Po czym zasiadłem do komputera. Oczywiście najpierw zwaliłem konia przy cycatej brunetce, którą posuwało siedmiu kolesi. Była taka niewinna… Przypominała mi moją byłą żonę. Wszystkie musiały mi ją przypominać, inaczej nie stawał. Gdy nasyciłem głód miłości zajrzałem do ogłoszeń. Chciało mi się palić. Szybko trafiłem na ogłoszenie, które mi się spodobało: Lucyfer szuka barmana…

— Coś dla mnie… — od jakiegoś czasu miałem zwyczaj mówić do siebie na głos. Nie to, żebym nie miał z kim rozmawiać, jakoś tak samo wyszło.

Podniosłem telefon domowy i zadzwoniłem pod wskazany numer.

— Niech pan przyjdzie na osiemnastą do baru- usłyszałem w słuchawce piskliwy, męski głosik. Wyobraziłem sobie małego, łysego kolesia z brzuszkiem i potulnym uśmiechem. Miałem więc jeszcze osiem godzin do zagospodrowania. I wciąż chciało mi się palić. Na lodówce znalazłem jakieś drobne, wcisnąłem do kieszeni i wyszedłem. Na schodach minąłem staruszkę, która zasapana odpoczywała w połowie piętra z reklamówką wypchaną zakupami. Minąłem ją obojętnie, ale sumienie zawyło dziko.

— Pomóc pani? — usłyszałem własny głos w połowie kolejnego piętra. Gadaj do siebie, psia mać!

— Gdyby był pan łaskaw…

Chwyciłem reklamówkę i ruszyłem w górę wolnym krokiem, by mogła za mną nadążyć. Kurwa, myślałem, jebane sumienie. Jesteś idiotą.

— Bardzo pan miły- sapała mi na plecy- niech panu Bóg zapłaci…

— Widzi pani- nie wytrzymałem- wieczorem jestem umówiony z Lucyferem. Ma dla mnie robotę. Bóg więc mi raczej nie zapłaci…

Spojrzała pod górę na mój wredny uśmieszek. Widać nie bardzo wiedziała, co myśleć. I dobrze. W reklamówce zadźwięczały butelki. Znałem ten dźwięk. Taki to ten twój bóg, pomyślałem. Staruszka tymczasem zaczęła sapać intensywniej, domyśliłem się, że przyspieszyła bicie serca, albo zastawki. Wystraszyłem dewotę, przemknęło mi przez myśl. Celowo więc zwolniłem, że niby zmęczony, w końcu stanąłem.

— To ja już dalej sama dam radę- powiedziała ledwie żywa- nie będę pana męczyła.

— O nie! — zaprotestowałem- Nie ma mowy! Chwilę odpoczniemy tylko. Nie pozwolę, żeby pani padła na zawał na schodach! Proszę mi podać ramię…

Zbladła, ja zaś bezceremonialnie chwyciłem ją pod łokieć. Był chudy i wątły. Poczułem, jak zesztywniała, jakby chciała stawić opór, ale łagodnie pociągnąłem ją w górę.

— Duże zakupy- gęba mi się nie zamykała- a alkohol pewnie dla wnuczka?

— Alkohol? A to ocet… i sok dla gości…

Ty nie miewasz gości, stara jędzo, znów przemknęło mi przez myśl. Pewnie już sika w bardachy, że będę chciał się wkręcić na krzywy ryj, albo po cyrograf. Z drugiej strony ciekawe jakie życie ma za sobą, ile cierpienia, ile szczęścia, jakie miłości i rozstania. I czy w ogóle można by je nazwać życiem.

— Pani nie pije? — nie odpuszczałem.

— W moim wieku nie można- charczała coraz mocniej- niech mnie puści, proszę, muszę się oprzeć…

Ledwo żywa oparła się o parapet.

— Dalej sobie poradzę- powiedziała wyszarpując reklamówkę. Butelki groźnie zadzwoniły.

— Jest pani pewna?

— Tak! — w jej głosie pojawiła się agresja. Bała się.

No i co, sumienie? Masz już dość? Oddałem torbę i zbiegłem po schodach. Usłyszałem jeszcze, jak wypada jej z rąk i niewybredne przekleństwa. Ten świat to piekarnik, w którym litością wypiekamy zło. To tak, jakby się zlitować nad Hitlerem, że mu Gazprom gazu nie sprzedał. Pomożesz? Wszyscy jesteśmy zepsuci do szpiku kości. Kościół pęka w szwach od pedofilii, politycy korupcji, a ludzie lęku, chciwości i zakłamania. Nie myśleć!!! Byle nie mysleć!!!

Słońce grzało niemiłosiernie, widać lato nie dopuszczało jesieni do głosu. Znalazłem kilka niedopałków, za drobne kupiłem dwa papierosy w nocnym na rogu. Sprzedawczyni, śliczna blondynka z dużymi cyckami, zawsze uśmiechała się do mnie jakby szerzej. Kiedyś cię przelecę, myślałem za każdym razem, ale jak dotychczas nic takiego nie zrobiłem. Na ulicy zapaliłem, łapczywie zaciągając się dymem. Ruszyłem spowrotem do domu Marty. Miałem tyle czasu i żadnych pomysłów. Obejrzę film, może się zdrzemnę. Na miejscu znalazłem starą lufkę i opaliłem ją. Jak zwykle w takich chwilach zalały mnie fale pomysłów i refleksji. Jak zwykle do dupy. W końcu zasnąłem.


SEN


SCENA 1. WN. BAR. NOC

Za barem stoi Mivas. Jest już pijany i nie może trafić strumieniem piwa do kufla. Leje po barze. W kolejnym ujęciu pojawia się Lucek. Jak zwykle uśmiechnięty staje przy kontuarze.


LUCEK

Jak nalejesz przyjdź do drugiej sali. Spiszemy umowę…


SCENA 2. WN. SALA KRÓLEWSKA. NOC

Mivas zataczjąc się wchodzi. Zdziwiony rozgląda się. W kolejnym ujęciu widzimy tron, na którym siedzi Lucek. Wokół jego głowy, na której widać subtelne guzły, sugerujące rogi latają muchy. Z uśmiechem spogląda na Mivasa.


LUCEK

Śmiało… podejdź bliżej…


Nagle zza tronu wyłania się śliczna, naga brunetka. Ma pełne kształty, ale nie jest gruba. Na głowie tandetna aureola i sztuczne skrzydła. Staje z pogardliwym uśmiechem obok tronu i jedną nogą wspiera się o poręcz ukazując krocze, z którego sterczy biały patyczek. Lucek sięga dłonią po niego i wyciąga lizaka, którego ssie z lubością.


MIVAS

Hania?


Mivas próbujue coś powiedzieć, ale mu nie wychodzi. Tymczasem Hania klęka przy Lucku i zaczyna robić mu loda. Pojawiają się małę, brzuchate diabełki z ogromnymi, wyprężonymi kutasami. Otaczają Hanię.


HANIA w ekstazie

Taaa… O taaaa…


Diabełki krzątają przy niej wciskając swoje członki, gdzie popadnie. Mivas poci się. Skrzydła i aureola leżą podeptane.


LUCEK przygląda się mu uważnie ssąc lizaka, podczas gdy Hania ssie jego członka

Czy obiecujesz pić, ćpać, deprawować młodzież i bzykać cudze kobiety? Czy obiecujesz być szczery tam, gdzie inni kłamią i kłamać tam, gdzie inni są szczerzy? Czy obiecujesz odbierać naiwnym nadzieję i demaskować duchowy fałsz?


Tymczasem na jęczącą coraz intensywniej Hanię tryskają fontanny spermy. Diabełki rozstępują się, ona wypina w stronę Mivasa mokry tyłek. Ten, spocony grzebie przy rozporku, wyciąga penisa i wbija się w nią.


LUCEK śmieje się demonicznie

Czy zobowiązujesz się do zepsucia i pełnej lojalności?


Mivas dochodzi. Podciąga spodnie.


MIVAS

Niczego nie obiecuję… pierdol się…


Lucek rzuca cyrograf na zlaną spermą Hanię.


LUCEK

Już podpisałeś…


Zaczyna się śmiać, coraz głosniej. Obraz zaciemnia się, śmiech zanika echem anieleskiego churu. Mivas budzi się spocony.


Obudziłem się o piętnastej. Bolała mnie głowa. Za chwilę wróci Marta, trzeba wziąć się w garść. Poszedłem do łazienki i przepłukałem twarz. Nadchodził czas, by ruszyć na spotkanie z Lucyferem. Po drodze zajrzę do Wojtka, pomyślałem, może ma jakąś kaskę na piwko. Z Wojtkiem spotykaliśmy się od jakiegoś już czasu by grać na gitarach, lub w szachy. W obu tych dziedzinach był lepszy i nie wiem, dlaczego mimo to wciąż lubił ze mną to robić. Być może z powodu samotności? Podobnie jak ja, Wojtek był idealnym materiałem dla współczesnej psychologii. Jego nerwica natręctw zmuszała go do dziwnych fobii, maniakalnie zacierał ręce, obdmuchiwał kostkę z pyłków i bał się rozbitego szkła. Trzeba też oddać mu, że był cholernie inteligentny i wykształcony, w przeciwieństwie do mnie. Ja obgryzałem paznokcie i bywało, że nie mogłem przez to grać. Ponadto dręczyła mnie dwubiegunówka. Ale wszystko to miałem w dupie. Jeśli ktoś z was jest psychologiem, lub terapeutą, pewnie spyta, jak to możliwe, że można mieć manię i depresję w dupie. Można. I tyle. Nauczyłem się wiele lat wcześniej, dzięki buddyzmowi i medytacji, że ze wszystkim można się w końcu pogodzić.

Tymczasem wróciła Marta. Z hukiem rzuciła torbę na fotel, kamerę odstawiła z najwyższą ostrożnością pod fikusa.

— Znalazłeś coś?

— Jestem umówiony z Lucyferem na osiemnastą.

Popatrzyła z ukosa.

— Z kim?

— Knajpa nazywa się Lucyfer. Potrzebują barmana…

Poprawiła pijący pod pachą stanik i poszła do kuchni. Po chwili dobiegł mnie stukot garów.

— Ja miałam niezły dzień… Marek wkręcił się w jakąś kolejkę po darmowe jedzenie, ale szybko inni zorientowali się, że jak na bezdomnego zbyt dobrze pachnie i zaczęła się bójka. Bałam się, że rozpieprzą mi kamerę… Ale udało mi sie ukryć za murkiem i mam zajebisty materiał. Potem, jak zmontuję to ci pokażę.

Ja nigdy nie poszedłem po darmowe żarcie. Nawet, gdy już z głodu wykręcało mi kręgosłup. Nigdy też nie grzebałem w śmietniku. Wolałem obżerać przyjaciół. Być może miałem zbyt krótki staż, być może byłem mniej zryty, dysponując bogatszym zestawem szarych komórek. Ale tylko być może.

— Marta- powiedziałem- czegoś tu nie kumam. Chcesz mieć materiał o bezdomnych, to kręć bezdomnych, a nie jakiegos fiuta, który ma pretensje do oryginalności. Mam nadzieje, że mu porządnie obili mordę…

— Mivas, weź się… Tu chodzi o sztukę, a nie dokument! Ty zawsze musisz mieć jakieś uwagi?

— No to jak następnym razem rozpieprzą ci kamerę, żebyś nie miała pretensji. Wszystko w imię sztuki…

— Spieprzaj…

— Dobra. To do później.

Nic nie powiedziała, a ja wyszedłem.

Wojtek jak zwykle siedział w kuchni i grał na gitarze. Robił to w każdej wolnej chwili. A miał ich sporo, jak każdy freelancer zarabiał ze zleceń lektorskich lub tłumaczeń. Czasami udzielał korepetycji. Miał na sobie kwiaciastą koszulę z rozdartym rękawem i spodnie, których koloru nie sposób było określić. Haczykowatym nosem niczym metronom wskazówką bujał na boki.

— O! Cześć- powiedział głębokim basem.

— Cześć. Masz czas?

Zapuścił ramię żurawia w kieszeni. Za oknem rozpościerał się widok na Stadion Narodowy. Wyciągnął zwitek banknotów.

— Coś mam…

— To pakuj gitarę i idziemy na browar do Lucyfera.

— Dokąd?

— Knajpa na Wileńskiej… Szukają barmana.

Wojtek uwielbiał emfazę. Zwykle wszystko robił z pewną bufonerią, jednak na tyle swobodnie, że nie irytował. Zapewne zawdzięczał to słabości do punka, a może nerwicy. W przeciwnym razie byłby nie do zniesienia.

— Szukasz pracy? Poważnie?

— Możesz nie komentować?

— Jasne, jasne…

Wyszliśmy po dłuższej chwili, której potrzebował na spakowanie instrumentu. Jego dziurawe trampki swobodnie jak na 40latka przemierzały rozpalony chodnik. Haczykowaty nos był teraz sterem. Do Lucyfera z Saskiej było niedaleko, postanowiliśmy więc całą drogę przejść. Po drodze nabyliśmy kilka tanich piw.

— Która jest? — zapytałem.

— Siedemnasta.

Lucyfer był na samym prawie końcu ulicy. Ledwo widoczny. Na bocznej ścianie wisiał brudny, podniszczony sznur światełek choinkowych, byle jak ułożonych w nazwę lokalu. Przed wejściem stała beczka, na niej słoik z petami. Obok beczki siedziała młoda, niezbyt ładna niewiasta, która natychmiast skojarzyła mi się z dziewczynką z zapałkami. Zmierzwione dready, z których śmiało wystawały odrosty zgarnęła przybrudzoną, czarną przepsaką. Małe oczka nieufnie spoglądały na świat. Ziemista cera wtapiała się idealnie w samo wejście do lokalu. Brudne szyby, poznaczone gdzie niegdzie siatką pęknieć, złuszczona farba na framugach, stare, wypaczone drzwi. Zatrzymaliśmy się przy dziewczynce. Z ulicy wnętrze wydawało się na prawdę ciemne, brudne i ponure. Tylko much brakowało.

— Cześć- powiedziałem.

— Cześć- odparła. Miała przyjemny głos.

— Pracujesz tu?

— Tak.

Jej wzrok padł na gitarę, ale nic nie powiedziała.

— Jakie macie piwo?

Poderwała się lekko i weszła do środka. My za nią. Tutaj było rzeczywiście ciasno, brudno, ponuro i śmierdziało starym piwem. I były muchy. Przed barem starczało miejsca tylko na jeden stolik, który zastępowała kolejna beczka. Po prawej, jeśli się stało przodem do baru, było przejście do drugiej, nieco większej salki. Zwieńczała ją antresola, na której trzeba było się schylać, by nie zahaczyć o zakopcony sufit. Szybko obliczyłem, że miejsc siedzących w najlepszym przypadku wystarczy najwyżej na 50 osób w całym lokalu. I jak na metraż nie było to mało.

— Mamy Ciechana, Raciborskie, Namysłów. Zawiercie za szóstaka z kija…

— To my poprosimy dwa Zawiercia- zawyrokował Wojtek.

— Tanio- powiedziałem.

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

— Wiecie, mały lokal, na uboczu… jakoś trzeba przyciągać klienta.

— A utarg jakiś jest?

— Słaby zazwyczaj.

Pokiwałem głową.

— No, ale chociaż piwo masz za darmo?

Popatrzyła uważniej na mnie

— Czy ty czasem nie jesteś tym człowiekiem, który ma dziś rozmawiać z szefem o pracy?

Uśmiechnąłem się, a przynajmniej tak mi się zdawało. Zauważyłem, że miała spory biust, co skrzętnie ukrywała w obszernej bluzie i zwiewnej huście.

— No tak…

Wyskoczyła zza baru z kuflami piwa. Sobie też nalała i przysiadła sie do nas. Wojtek jak zwykle wyciągnął gitarę i ćwiczył pasaże. Co nie zajęło go na tyle, by nie podziękował za piwo z całą klasą. Wiedziałem, że jednym uchem przysłuchuje się naszej rozmowie.

— Mam na imię Karolina- wyciagnęła rękę.

— Mivas, a to Wojtek.

— Miło mi- ukłonił się po raz drugi.

— Lucek będzie po osiemnastej, jak się nie spóźni- jej oczka wędrowały po mojej twarzy z zaciekawieniem.

— Nam się nie spieszy- uspokoiłem ją- i tak chcę poczuć klimat miejsca. Długo tu pracujesz?

— Nie. Z cztery miesiące. Poza mną jeszcze jest Dorota i Kasia, ale Kasia ostatnio podziękowała, dlatego Lucek potrzebuje kogoś na jej miejsce.

Jej wzrok taksował już nie tylko moją twarz. Czułem, że podlegam weryfikacji pod kątem szeroko pojętej atrakcyjności.

— A klienci? Jacy?

— Różni. I niewielu. Poznasz ich. No i czasami lokalsi, wiesz, drechy, robią problemy.

Machnąłem ręką.

— Poradzimy sobie. Jacyś stali klienci? — pociągnąłem piwa. Było słodkie i śmierdziało byczym moczem. Ale mimo to smakowało mi. Wojtek swojego jeszcze nie tknął.

— Jest taki jeden, starszy, bardzo miły Marokańczyk. Przychodzi prawie codziennie na wódkę w promocji. Jest zajebisty, przynosi nam słodycze i różne smakołyki. Ostatnio w prezencie dał nam tamtą figurkę wielbłąda. Z Maroko… zawsze próbuje nas namawiać na picie i stawia wszystkim.

Jasne, pomyślałem, już ja się domyślam, co stawia. Wojtek oderwał sie nagle od gitary.

— To nalej nam tej wódki w promocji, proszę- jak zwykle z gestem zaordynował.

Karolina weszła za bar, po chwili nalała sześć kieliszków.

— Ile to?

— Stawiam wam- powiedziała- jak mi zagracie coś ładnego.

Wojtek odchrząknął, po czym przekazał mi gitarę, widząc, że Karolina wymownie spogląda na mnie. Coś tam brzdąknąłem, a ona postawiła po trzy kieliszki przed każdym z nas.

— Masz ładny głos- podsumowała, gdy skończyłem męczyć muzykę.

— Jego własna kompozycja- zdradził mnie Wojtek, po czym uniósł kieliszek- Za sztukę!

Chlapnęliśmy. Karolina przypiła piwem.

— A jak szef na picie za barem? — wytarłem usta.

— Spoko, byle nie upijać się.

Wypiliśmy po kolejnym, co by nie tracić czasu i procentów. Gdy opróżniliśmy po trzecim, przybył sam Lucyfer. Był mały, łysy i uśmiechnięty. Wszedł objuczony skrzynkami z piwem. Postawił je na podłodze i przywitał się z nami jak ze starymi przyjaciółmi. Zapytał Karolinę, czy wszystko w porządku i zaprosił mnie do sali obok. Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że zaczynam od następnego dnia i wręczył mi komplet kluczy do lokalu.

— Karolina cię przeszkoli.

A że się spieszył, wyszedł.

— Szybko wam poszło- podsumował Wojtek, przed którym stały kolejne trzy kieliszki z wódką. Na mnie też czekała nowa seria.- To za nową pracę!

— Zagrajcie coś jeszcze- poprosiła dziewczynka.

— Teraz twoja kolej- beknąłem do Wojtka.

Podczas gdy grał, ja poczułem, że Karolina nieznacznie sie do mnie przysunęła. Udałem, że nie zauważyłem. Do lokalu weszła blondynka, szeroko uśmiechnięta. I jeszcze brzydsza od Karoliny. Było w niej coś obślizgłego. Bez słowa, nie licząc cześć, usiadła obok Wojtka.

— Jak ładnie grasz- powiedziała, gdy skończył.

— To jest Bogusia- przedtsawiła ją Karolina. Była już bardzo blisko, tak, że czułem ciepło jej ciała- nasz dobry duszek. Jakby co, dostaje od nas wino pracownicze. Potem ci pokażę, które.

— Też bym chciała tak grać… — wyznał dobry duszek.

— Mogę cię nauczyć- zaoferował się Wojtek, zupełnie transparentnie spoglądając na jej biust- ale najpierw poprosimy jeszcze dwie kolejki, dla Bogusi też.

— Ja dziękuję- zaprotestowała- nie piję wódki.

— Co pijesz?

— Może być wino.

— I wino dla tej pani.

Wstałem.

— Ja poleję. W końcu tu pracuję.

Karolina była już za barem.

— No to chodź. Poinstruuję cię.

Bar był maleńki, więc wiecznie ocieraliśmy się o siebie. Pokazała mi, gdzie co jest, potem, gdy już nalałem wszystkie drinki podała cennik. Na drugiej kartce były kody do kasy fiskalnej.

— A tu jeszcze, w tym zeszycie zapisujemy wszystko, co sprzedaliśmy. W tej rubryce piszemy to, co sami bierzemy. Możemy brać na kreskę i rozliczać się przy wypłatach.

— Umówiłem się z Luckiem na dniówki. Powiedział, że mogę sam sobie wypłacać i zapisywać.

— Długo mamy czekać? — Wojtek tymczasem roztaczał już swe uroki wokół Bogusi.

— Już już- odkrzyknąłem, po czym zwróciłem się do Karoliny- co to za jedna, ta Bogusia? Wygląda, jakby bała się własnego cienia.

— Bo tak jest- roześmiała się- Przychodzi tu często na darmowe winko. Facet od niej uciekł. Nie dawaj jej za dużo, bo jak się upije, a dużo jej nie trzeba, to straszy gości płaczem. Wiesz, samotna, młoda matka… Ukrywa smutki.

— Matka?

— Tak, jej syn ma sześć lat. Mieszkają niedaleko z babcią.

Próbowałem zmierzyć się w tym samym czasie z kasą. Nie szło mi.

— Wszystko nabijamy? — zapytałem w końcu.- Bo widzisz, nienawidzę tych jebanych krwiopijców, urzędasów. Pasożytują na nas, ludziach pracy, a sami nic nie robią. Unikam płacenia podatków więc, jak mogę.

Pokiwała z dezaprobatą głową.

— Niestety musimy. Sprawdzają nas… Sam zobaczysz. Taka starsza, siwa kobieta przychodzi często z fakturami.

— No ale część chyba możemy ukryć?

— Pytaj Lucka.

— Rozumiem. Coby nie powiedzieć urzędnik to nie zawód a stan umysłu. A raczej bezmyślności…

Wojtek oparł się o bar, taszcząc pod pachą opierającą się Bogusię.

— To gdzie to picie? — był już lekko zawiany. Uszy czerwieniały mu jak sztandar proletariacki, ale jeszcze nie powiewały, oczka nieco zwężone połyskiwały w słabym świetle.

Wystawiłem kieliszki na bar i ponownie wypiliśmy zdrowie sztuki.

— Niezłej sztuki- skwitował Wojtek, któremu Bogusia podobała się wraz z upływem alkoholu coraz bardziej.

Czas od tego momentu płynął, podobnie jak wódka, coraz żwawiej. Goście nie przybywali, za oknem zapadł zmrok. Latarnie pluły żółtawym światłem, rozjeżdżanym sporadycznie przez samochody. Do tego rozpadało się. Wojtek znalazał gdzieś szachy i wymusił na mnie partyjkę. Bogusia opierała się na jego ramieniu z głupawym uśmieszkiem, ja udawałem, że myślę o grze. Karolina przylgnęła do mnie podobnie, jak dobry duszek do Wojtka. Byliśmy już pijani. Gitara z hukiem padła pod stuł. Wojtek skarcił ją za nadmierne picie. Nie wiem, kiedy, przed nami stały już dwie puste butelki po wódce.

— Szach i mat- w końcu z dumą oświadczył Wojtek.

— I znowu mata pod szafą- mruknąłem.

— Nie bój nic- Wojtek podniósł palec- dziś będziesz spał pod zlewem.

I zarechotał. Gapiłem się na ten paluch, myśląc o starym porzekadle, że tylko głupcy patrzą na palec wskazujący na niebo pod zlewem. Zlałem to.

— Idziesz na fajkę? — spytała przymilnie Karolina.

— A częstujesz?

— Jasne. Mamy tu cygaretki, które i tak nie schodzą. Chodź, zapalimy na antresoli. I tak już nikt nie przyjdzie.

— Ok.

Poszliśmy. Usiadła na stole, ja naprzeciwko. Paliliśmy jakiś czas w milczeniu. W końcu odezwała się pierwsza.

— I jak ci sie podoba?

— Może być- powiedziałem z przekąsem.

Jej oczy błyszczały, w dużej mierze pod wpływem alkoholu.

— A tobie?

— Może być- pogłaskała mnie po ramieniu.

I zaczęliśmy się całować. Gdy zeszliśmy, Wojtek próbował obściskiwać wzbraniającą się dla idei Bogusię.

— Bogumiło- cedził słowa pijacką manierą- co robisz w Lucyferze?

— Siedzę- parowała jego natrętne dłonie jak mogła.

— Ależ bogu miła nie powinna wchodzić w konszachty z diabłem!

— Wojtek, Karolina zamyka lokal, spadamy.

— Tak jest! — zatwierdził łaskawie- Idziemy! Idziesz z nami?

Ale Bogusia nie mogła.

— No ale przecież jest z babcią- nie odpuszczał.

— Odprowadzę was na przystanek- poddała się, nie widząc innego wyjścia.

Na przystanku pozwoliła mu na krótki pocałunek, co skwitował jednoznacznym:

— No!

I pojechaliśmy.


Lucyfer w świetle dziennym okazał się ruiną. Brudną riuną. W kącie, obok baru stała koza. Drzwi do lodówki z piwami trzeba było dopychać nogą, bo się nie domykały. Muzyka leciała z radia. Były tylko trzy płyty. Abby, Edyty Bartosiewicz i jedna opisana pisakiem, nieczytelnie. Nie działała. Wszędzie był bałagan. Zastawione skrzyniami zaplecze, teczki i jakieś stare dokumenty w zlewie, do którego nie było kranu. Z zamrażarki nad barem wyłaniał się lodowiec. Wyciągnąłem mojego starego Asusa i podłączyłem do wzmacniacza, który działał chyba wyłącznie dzięki szatańskiej magii. I zapaliłem. Stanąłem za barem. Tutaj znalazłem prusaka, który postanowił tej nocy wleźć pod szybkę wyświetlacza na kasie i zakończyć żywot. Długo się męczyłem, próbując go z tamtąd wyjąć. Drugi tymczasem przyglądał się wszystkiemu z pułki. Zanim zdążyłem potraktować go leżącym na barze „Procesem” Kafki zwiał. Sprawdziłem pieniądze, zlałem piwo z kega, uzupełniłem zawartość lodówek i żołądka. Po czym przyszła Bogusia. Uśmiechała się tak milutko, że aż przeszył mnie dreszcz niepokoju.

— Cześć- powiedziała- ale straszna muzyka…

— Otwieram za pół godziny- mruknąłem.

Złapałem miotłę.

— Nie będę ci przeszkadzała. Usiądę sobie tu grzecznie i cichutko… I jak się pracuje? — Rozsiadła się wygodnie przy beczce.

— Której części ze zdania „otwieram za pół godziny” nie rozumiesz?

Wkurzyła mnie.

— Jaki ty jesteś niemiły…

Uśmiech nie znikał z jej twarzy.

— Nalejesz mi wina? I jakbyś mógł zmienić muzykę…

— Mam utwór w sam raz dla ciebie! Nazywa się Come Back Tomorrow.

— To sama sobie naleję. Czasami pomagam dziewczynom, bo trzeba sobie pomagać, nie? — wstała.

— To pomóż mi i wyjdź stąd!

Wypchnąłem ją zza baru i poprowadziłem w stronę wyjścia.

— No dobrze, dobrze. Już będę grzeczna- mówiąc to skoczyła do beczki i usiadła przy niej z rękoma na kolanach.

— Widzisz? Już jestem grzeczna. A kiedy przyjdzie Karolina?

— Kurwa… — mruknąłem.

Poddałem się.

— Tylko siedź cicho.

— Mam nic nie mówić?

— Byłoby świetnie…

— Dobrze, nie będę z tobą rozmawiała… Z resztą i tak jesteś niemiły, więc nic nie stracę.

Zadarła głowę i wbiła we mnie pogardliwy wzrok. Wypuściłem powietrze z płuc.

— Kurwa- powtórzyłem po raz kolejny z braku lepszych określeń i poszedłem na zaplecze. Chlapnąłem wódeczkę i wróciłem za bar. Po czym włączyłem najgorszą muzykę, jaką znalazłem w moich plikach. To był gothic dead metal, a wokalista rzygał nim po uszach.

— Nie odzywam się do ciebie, ale jesteś taki sam cham, jak mój były mąż- próbowała przekrzyczeć charkot- To nie nalejesz mi wina?

Zignorowałem pytanie. Próbowałem również ignorować jej obecność, ale nie pozwalała mi na to z uporem osła. Ciągnęła opowieść o byłym mężu, a ja nie wytrzymałem i poszedłem szykować drugą salę. Gdy wróciłem po dłuższej chwili ona wciąż siedziała z zadartą głową. Chlapnąłem kolejną wódkę na zapleczu i nieco rozluźniłem się. Stanąłem za barem i wbiłem w nią wzrok. Nagle poderwała się, uśmiech gdzieś przepadł.

— Wychodzę!

— Wróć nie daj boże…

Co ja mówię? Przemknęło mi przez głowę. W Lucyferze nie powinienem wspominać o konkurencji!

— Przyjdę do Karoliny… z tobą nie rozmawiam.

I zaczęła szarpać klamkę. W końcu udało się jej wyjść, ale z takim impetem, że ją wyrwała.

— Ojej, popsuło się…

— Gratuluję. Żegnam.

Zabrałem klamkę z jej rąk i wyprowadziłem. Wkurwiony wróciłem na zaplecze, chlapnąłem podwójną wódkę i zacząłem szukać narzędzi. Znalazłem dwa śrubowkręty, obluzowany młotek, nóż do szkła i taker. Po chwili klamka była prowizorycznie zainstalowana w drzwiach. Gdyby ktoś znów zaczął się z nią szarpać zapewne wypadłaby, ale przez krótki czas powinna wytrzymać. Wysłałem sms’a Luckowi, żeby nabył nową. I byłem gotowy rozpocząć pierwszy dzień pracy.

Na pierwszego klienta nie musiałem długo czekać. Był dobrze zbudowanym mężczyzną, około 38 letnim, ubranym w stylu rockman’a z tatuażami na przedramionach. W oczach, błękitnych, czaiła się mieszanka siły i bezpośredniości. Natychmaist wzbudził moją sympatię.

— Witam w plugawym przedsionku raju Lucyfera- wypaliłem z szerokim uśmiechem.

Spojrzał na mnie uważniej.

— Lucyfera?

— Knajpa tak się nazywa, jeśli nie zauważyłeś.

— Nie zauważyłem… — jakby uśmiechnął się.- Co macie do picia?

— Smołę, piwo, wódkę, gin, rum, wino… zieloną herbatkę- zacząłem wymieniać.

— To ja na początek delikatnie wódeczkę wezmę- powiedział.

Jak już wspomniałem wódka była podawana w trzech 20ml kieliszkach za piątaka. Nalałem. Popatrzył nieco zdumiony na kieliszki.

— A mogę w jednym?

— Nie. Jeden z tych jest dla barmana.- Zaryzykowałem.

Tym razem roześmiał się na głos.

— Podoba mi się ta plugawa obsługa. No to chluśniem…

I wypiliśmy. On dwa, jeden po drugim, ja pozostały trzeci. Po czym nalałem kolejne trzy.

— Teraz ja stawiam- powiedziałem.

— I to się nazywa barman! — Był mój.

W ten sposób obróciliśmy po jeszcze jednej turze.

— Kubek- wyciągnął dłoń, dużą i mocną.

— Mivas.

To był mój pierwszy stały klient i przyjaciel Lucyfera. Piliśmy dalej. Kubek był saperem, byłym żołnierzem, weteranem z Afganistanu. Po przejściu na wojskową emeryturę zajął się robieniem tatuaży. Te, które zauważyłem na jego przedramionach były jego dziełem. I były dobre. Pochwaliłem je.

— Dzięki- powiedział.

Błekit w jego oczach pod wpływem alkoholu bełtał się niczym wieczorne niebo.

— Wciąż się uczę. Właśnie dokupiłem dzisiaj trochę sprzętu do dziarania…

Po czym wydobył z kieszeni skórzanej kórtki foliówkę z igłami, farby i pistolet. Zaczął wyjaśniać, jak robi się malunki naskórne.

— Zrobić ci? — zapytał w końcu- ja bym zrobił ci takiego fajnego diabła, jak ten na jedenj z płyt Davida Lee Rotha, na ramieniu… Kojarzysz?

— Chyba tak. To jeden z moich ulubionych wokalistów- odparłem- Nie przyjąłby się i tak. Za dużo piję…

— Pierdol to. Ja też piję i się przyjmują.

— Tattoo, tattoo- zanuciłem ostatni szlagier Van Halen.- Może kiedyś… Ale jak się zdecyduję, to tylko na głowie.

— Szacun- beknął.

Omiótł wzrokiem bar.

— Nalej mi jakiegoś piwa. Muszę popić wódeczkę.

Nalałem.

— Pojebany ten świat- mruknął po chwili- uwierz mi.

— Nie muszę. Wiem o tym.

— Kurwa, stary, nie ma dnia żebym nie miał kłopoptów z zasypianiem. Wciąż widzę Afganistan. Jak nie wypiję, nie zasnę. A nawet jak zasnę, to śni mi się wojna.

— Przejebane- potwierdziłem.

— Bardzo przejebane. Miałem dziewczynę Afgankę. Była śliczna i dobra jak anioł. Na moich oczach rozjebała ją mina… Mina, którą powinienem był znaleźć… Ale nie znalazłem. Zostały z niej tylko krwiste ochłapy.

Przemilczałem.

— Masz coś Faith No More? To moja ulubiona kapela.

— Oczywiście- roześmiałem się i włączyłem The Best Of.

Kubek ewidentnie myślami był w Afganistanie. Nie przeszkadzałem mu. Po chwili wyjrzał przez okno na ulicę.

— Przychodzą tu jakieś fajne dziewczyny?

— Nie wiem- odparłem szczerze.- To mój pierwszy dzień.

— Niezły początek- roześmiał się.

— Ale tacy faceci, jak my na pewno jakieś przyciągną.

— A ja je wpuszczę na minę! — zarechotał dziko.

Śmiał się jeszcze przez chwilę w wymuszony sposób, po czym znów sposępniał.

— Czasami pozostaje tylko pusty śmiech- mruknął.

— Byle nie przy pustej beczce…

Kubek spojrzał na mnie jak na przyjaciela.

— Stary, widzę, że nadajemy na tej samej częstotliwości… Ja brzoza, ja brzoza, jak mnie słyszysz?

— Tu osika. Żurawie leją kluczem… — sparowałem.

— Amen, kurwa…

Tymczasem przybył kolejny klient. Widząc starszego, około 50letniego mężczyznę domyśliłem się, że to Marokańczyk, o którym wspominała poprzednego wieczoru Karolina. Uśmiechał się szeroko, powyżej uszu.

— Dzien dopry- powiedział przyjaźnie, choć z lekkim niepokojem na nasz widok.- Nie ma dziefcyny?

— Nie ma dziefcyny- zaśmiałem się.- Ale jest gość z Maroka!

— Aaaaaa… pofiedziały jusz…

Nieco się rozluźnił. Szybko przywiatał się z Kubkiem.

— Mohamed.

— Jakub.

Kubek przybrał równie przyjazny wyraz twarzy. Było jednak widać, że jego mięśnie nie były do tego przyzwyczajone.

— To ja poproszę to, so swykle- usiadł naprzeciw Kubka.

Niby rozluźniony, jednak obserwował nas. Kubek puścił oczko do mnie.

— Czyli wódeczkę? — znów ryzykowałem.

— Poprosi!

— To wypijemy razem.- Kubek wyjął pieniądze i oparł się o bar.

Mohamed zatrzepotał w powietrzu ramionhami.

— Nie! Nie! Ja płaci! Nie wolno!

Kubek zarechotał z przepony.

— Fajny typ- mruknął znacząco.

Zabrał mi butelkę z ręki i usiadł.

— Mivas, daj kieliszki, ale normalnie… dla siebie też, rzecz jasna.

— O nie! Nie! — wciąż trzepotał się Mohamed- Nie moźna! Ja płaci, tu ma pieniądze!

Mówiąc to wyjął ciekni zwitek i położył z hukiem na blacie beczki 20zł. Podszedłem chwiejnym krokiem do stolika ze szkłami. Była osiemnasta pod prusakiem. Muszę przychamować, pomyślałem. Kubek, psia mać, wyczytał to we mnie i polał mi pierwszemu nie spuszczając ze mnie wymownego spojrzenia. Przerzuciłem je na Mohameda.

— Mohamed, co robisz w Polsce? — zapytałem.

Jego 20 zł wciąż leżało na blacie.

— Mam źona… od dwadzieścia lat.

— Dwadzieścia lat?… Pracujesz?

— Prasuje, prasuje…

— Gdzie?

Mohamed odchylił się na krześle.

— Nie mozie pofiedzieć.

— Hazard? — nie wytrzymał Kubek.

— Nie mozie powfiedzieć.

— Hazard…

Mohamed machnął ręką. Podniósł kieliszek.

— Sdrowie pięknych pań! — zakrzyknął.

Przypiliśmy. Ostatni, powiedziałem w duchu.

— To gdzie pracujesz? — nie odpuszczał Kubek- To jakaś tajemnica?

— Nie! — ponownie machnął ręką- Nie prasuje. Źona prasuje…

I obtarł rękawem usta.

— To skąd masz pieniądze? — zapytałem wskazując głową na banknot.

— Źona mi daje- zarumienił się, pomimo karnacji.

— Źona ci daje! — tym razem Kubek odchylił się na krześle.- To się chłopie urządziłeś!

— Tak, tak- przytakiwał Mohamed.

Chwycił butelkę i zaczął nalewać.

— Ja dziękuję- i znowu ryzykowałem.

— Oczyfiście- znowu uniósł ramiona Mohamed- Ty tu prasujeś…

— Tak, kurwa, prasuję, prasuję- mruknąłem i poczłapałem za bar, na zaplecze.

Usiadłem na skrzynce, zaczerpnąłem oddechu. Pokręciłem karkiem, potem kręgosłupem. Pijacka medytacja bywa słodka. Byle nie przesadzić. Jest dopiero ósma… przed ósmą. Byle nie przesadzić! W głowie zwolna wirowało. Wdech… wydech… Ile wypiłem? Szybko kalkulowałem pozostałości. Kubek zapłacił za dwie butelki. Ta druga zaczęła się, więc… Kurwa… Wypiłem co najmniej pół butelki. Stop!!! To twój pierwszy dzień!!!

— Mivas, kurwa!!! Gdzie ty jesteś?!

To był Kubek.

— Tutaj! — odkrzyknąłem.

— Masz klientki! — w jego głosie brzmiała przekora.

Otrzeźwiałem. A raczej tak mi się wydawało. Wyszedłem za bar i przyjąłem pewną siebie pozycję, z niewielkim wychyłem w momencie omijania skrzynek. Uśmiech na mojej twarzy miał to w pełni rekompensować.

— Witam w piekle! Co będzie dla zbłąkanych duszyczek?

Obie były blondynkami. Mniejsza miała mysi pyszczek, większa pokaźny biust i oczy buldoga. Obie uśmiechały się niewinnie.

— Czerwone wino dla mnie… a ty, Kasiu?

— Ja poproszę piwo czekoladowe- Mysi Pyszczek miała niedźwiedzi bas.

Zamaszystymi ruchami napełniłem szkła i postawiłem na barze.

— Zapraszamy do nas- Kubek.

— Zaprasiamy! Tak! — przyłączył się ochoczo do zaproszenia Marokańczyk.

Po czym wstał i odsunął krzesła z gestem. Dziewczyny stawiały opór tylko przez ułamki sekund. Ja oparłem się o bar, postukałem w prusaka. Po chwili zmieniłem muzykę na spokojniejszą. Zrobiłem sobie kawy. Poszwędałem się, niby coś robiąc, w rzeczywistości starając się nieco otrzeźwieć.

— Jesteś windykatorką? — wyłapałem z rozmowy przy stoliku.

— A ty żołnierzem… — zgasiła pytanie Mysi Pyszczek.

— Ale byłym- uniósł palec, dumnie wyprężony.

— Ja też będę kiedyś była- wycedziła.

— Jaka wyszczekana- przedrzeźnił ją Kubek.- Mivas! Dlaczego nie dbasz o nas?

— A co? Zabrakło smoły?

— Nie! Zabrakło diabelskiej muzyki. Co to za smęty? Włącz coś…

Chwiejnie przybił do baru. Jednym okiem spoglądał niby na mnie, drugim całkiem gdzieś indziej. Jeden tylko Daibeł raczy wiedzieć gdzie.

— Niezłe cizie- wycedził konfidencjonalnie- Wydymamy je?

Dziewczyny, które nie mogły tego nie usłyszeć nagle przyskoczyły do baru. Stanęły po obu stronach Kubka, zbyt blisko, by nie objął ich odruchowo. Buldog odepchnęła łagodnie rękę żołnierza, byłego żołnierza. Mysi Pyszczek nie opierała się, dopóki nie zatoczył się, wówczas przezornie wysunęła się z jego objęć.

— Nalejesz nam wódki? — zapytała Buldog.

Nalałem.

— Ja płaci! — poderwał się dotychczas przytłumiony Marokańczyk.

— Sama zapłaci! — zaśmiała się Mysi Pyszczek.

— Mam niespłacony dług. Spory. Też go zapłacisz, czy zwindykujesz? — zapytałem z wyrafinowaniem zgarniając kasę.

— Ale to nie moja sprawa- parsknęła- tak, jak to, że jesteś pijany w pracy.

— Szatański pomiot- skwitowałem.- Nie widziałem cię na ostatniej orgii…

— Byłam. Tylko mnie nie dymałeś, bo była za długa kolejka — spojrzała wyzywająco.

— Uuuuu… — zawyłKubek.- Widzę, że wszyscy z jednego klubu…

Mohamed nalał sobie i Kubkowi, po czym cała czwórka wzniosła toast.

— Mivas, a ty?

Podniosłem środkowy palec.

— Nie piję w pracy.

Wypili. Nie wiedzieć czemu poczułem się przygnębiony. Włączyłem więc Łzę Kata.

— No… -pochwalił natychmiast Kubek.

Mohamed tęsknie wpatrywał się w brud na oknie.

— Ale jak chcesz mogę cię zwindykować- Mysi Pyszczek widać skalkulowała wszystkie za i przeciw, podczas gdy ja przeżywałem muzykę.

Po czym niedoczekawszy się reakcji, poza bum, bum i bam, bam moich doznań muzycznych, wybuchła sztucznym śmiechem.

— Mnie nie możesz zwindykować, ale możesz zamówić tatuaż- mówiąc to Kubek wyeksponował swoje tatuarze.

Wystarczy powiedzieć, że dziewczyny ochowały i achowały. Oczywiście. Potem nastąpiły negocjacje i w końcu umowy. Buldog chciała pawia na cycku, a Mysi Pyszczek lwa na ogonku. Mohamed się wzdrygał. Wódka, kolejna, sama trafiła na stół. Na szczęście wtopiłem się w tło i ominąłem kilka kolejek. Dziewczyny, jak wiadomo, upijają się szybko.

— Zabiłeś kogoś w Afganistanie?

Kubek popatrzył na Buldoga z wyższością. Marokańczyk taszczył się zza beczki. Miał dość.

— Idę do źona- wymamrotał.

Była dwudzistadruga pod prusakiem.

— Zostań jeszcze- grzecznie poprosiła Mysi Pyszczek.

— Nie moga jusz pić- zatoczył się i wypłynął z baru.- Do fidzenia…

W dzrzwiach nieomal zderzył się z Bogusią.

— Mohamed! — zakrzyknęła- Idziesz już? A nie postawisz mi wina?

— Fino dla tej pani- zamachał palcem- jutro zapłacę…

— Naprawiło się? — złapała za klamkę. Znów ten uśmiech- Poproszę winko… O, goście!

Że niby dopiero zauważyła.

— Nie ma wina…

— Cześć- wdzięczyła się do zawianego towarzystwa.- Bogusia…

Nawet nie zwróciła uwagi na niewyraźne odpowiedzi. Po czym szybko dopadła baru.

— O, tam stoi! — wskazała palcem.

— Bogusia? — skrzywił się Kubek.

— Co stoi? — zapytałem, bo zapmoniałem o czym mowa.

— Wino! — zaprotestowała.

— Aaa! Wino…

Zatoczyłem się znacząco.

— Nie moja wina…

— To nalej- podsunęła Mysia Pysia.

— Ale… — i omsknąłem się.

— Ale? — driwła Bogumiła.

— Ale nie ma mowy.

Stanąłem w przejściu.

— Prawda jest taka, że nie zamieniam wódy w wino- warknąłem- idź stąd…

— Ale ty jesteś niemiły- oburzyła się Bulldog.

— Nie- nie odpuszczałem.

— To ja poproszę lampkę- Mysi Pyszczek nerwowo szastał ogonkiem.

Opadły mi ręce. Nalałem. Mysia Pysia mrugnęła namiętnie. Kubek dobierał się do coraz mniej opornej na jego względy Bulldog, Bogusia zadowolona sączyła wino przy oknie. Lucyfer zwolna wypełniał się. W sali obok siedziało już kilka osób, a ja miałem w kasie trzy stówki. Był środek tygodnia, a z tego co mówiła Karolina taki obrót zdarzał się tylko w weekend. Jest dobrze, pomyślałem. Tymczasem czas płynął szerokim strumieniem. Jakoś koło północy do baru wtargnął starszy, gruby facet. Był ubrany wyłącznie w gacie, klapki i poplamiony podkoszulek. W jego gębie, niczym wbity na stałe tkwił papieros. Powiódł błędnym wzrokiem po naszych zaskoczonych twarzach i podszedł do baru.

— Ścisz to, kurwa! — z paszczy czuć mu było ferment.

— Fajne wdzianko! — zarechotał Kubek.

— Seeexowne- Mysi Pyszczek podkręciła figlarnie loka.

Typ spojrzał na nich ponuro.

— Coś się nie podoba? — wyharczał.

— Ej, chodźcie, zdejmujemy spodnie!

Mówiąc to Kubek zaczął odpinać pasek. Typ zawiesił się. Przy barze zaczął zbierać się tłum ciekawskich spojrzeń. Padły kolejne komentarze, wybuchł śmiech. Typ w końcu zatrybił.

— Banda pojebów! Normalny człowiek nie może telewizji oglądać! — obrócił się na pięcie i wyszedł.

— Lokalny folklor- poinformowałem.

Tymczasem saper próbował już rozbroić rozporek Bulldogi. Okoliczności nie były jednak sprzyjające i dostał w pysk.

— Masz pazurki- z lubością roztarł policzek.

Koło pierwszej pierwszej bar zaczął pustoszeć. Kubek wytoczył się tuż za dziewczynami, które z trudem odnalazły wyjście, choć dzieliło je od niego niecałe dwa metry. Pozostali goście wyszli niedługo potem, odgrażając się, że będą przychodzić częściej, bo fajny klimat i dobra muza. Została tylko Bogusia.

— Miałeś spory ruch.

— Owszem… I zaraz zamykam.

Postawiła pusty kieliszek na barze.

— Pozdrów ode mnie Wojtka.

Wyszła. Na szczęście. Policzyłem pieniądze, sprzątnąłem stoły i zamknąłem kratę. Po czym położyłem się na ławie i zasnąłem jak dziecko.


W piątek była impreza urodzinowa szefowej, więc pracowaliśmy we dwoje z Karoliną. Ustawiliśmy stoły, na nich owoce, soki i nieodzowne paluszki. Miałem płytę, którą wręczyła mi solenizantka z poleceniem puszczenia jej zanim wszyscy przybędą. Długo się jednak ociągałem, zanim ją włączyłem. Kubek, który również się objawił spojrzał na mnie z wyrzutem.

— Mivas, co to jest? Stypa?

— Urodziny szefowej.

— To znaczy, że nie pijesz?

— Bez przesady. Coś wypiję- uśmiechnąłem się znacząco.

— To nalej… Muzyki nie da się zmienić? -spojrzał błagalnie.

Postawiłem szatańską trójcę przed nim. Natychmiast przesunął jeden kieliszek w moją stronę. Co było robić? Do tego muzyka faktycznie była do dupy. Z zaplecza wyłoniła się Karolina. Przedstawiłem ich sobie i Kubek przesunął w jej stronę drugi kieliszek. Wypiliśmy. Wkrótce pojawili się szef i szefowa. On jak zwykle uśmiechnięty, ona sztywna w sukience „ala sekretarka. Patrzyła na mnie z niechęcią. Wiedziałem, że mnie nie lubi, ale miałem to głęboko w dupie. Mi też nie przypadła do gustu. Zaczęli wnosić gary z jedzeniem, ciasta, torty. Karolina i ja oczywiście ruszyliśmy ochoczo na pomoc, gdy już prawie wszystko wnieśli. Położyłem papierowe talerzyki obok ciast, szefowa przyjęła pierwsze życzenia, od nas i pary, która właśnie przybyła, po czym zaprosiła gości do baru. Kubek przyglądał się temu zza beczki.

— Skąd taka dziwna nazwa lokalu? — zapytał elegancik koło pięćdziesiątki.

Towarzysząca mu kobieta była znacznie młodsza.

— Miała być inna- odparła szefowa.- Miał być Lucek, po prostu, ale Lucjanowi odbiło.

— I jest śmiesznie, nie? — podsumował szef.

Ale nikt się nie śmiał, poza Kubkiem. Elegancik spojrzał litościwie na solenizantkę.

— Nie było problemów?

— Nie, żadnych… — skłamał Lucek.

— Czego się napijecie? — szefowa szybko zmieniła temat.

Elegancik przerzucił wzrok na towarzyszkę.

— Kawy- powiedziała.

— A ja piwa.

— Wybierz sobie, proszę- Lucek wskazał dłonią na lodówkę za plecami- Mivas was obsłuży.

Gdy wyszli zniesmaczony Kubek podbił do kontuaru. Wyglądał jakby męł w gębie gówno.

— To są właściciele? Niemożliwe! Mivas, czy ich pojebało?

— To jeszcze nic. Muzykę sam słyszysz… to sobie jeszcze wyobraź, że jest fanką serialu M Jak Miłość…

— O kurwa… Nalej mi wódki.

W widoczny sposób zeszło z niego powietrze. Ale wódka czyni cuda. Otarł usta i jako tako ogarnął się.

— Biedny Lucyfer. W piekle się przewraca…

— Pewnie diabli go biorą. Co zrobić?

Nagle oczu mu zaświeciły jak dwa znicze.

— Ty, daj płytę. Porysujemy ją nożem i powiesz, że musiałeś zmienić, bo przestała działać.

To był dobry pomysł. Odczekałem aż skończy się utwór i zmieniłem muzykę na najlżejszą z tych, które miałem, czyli AC/DC. Płytę porysowałem nożem tak, by nie przesadzić, acz zdecydowanie uszkodzić. I wsadziłem do pudełka. Szefowa dość szybko zorientowała się, że coś tu nie gra. Przyszła do baru nastroszona jak kura.

— Dlaczego zmieniłeś muzykę?

Chciałem powiedzieć, że to nie była muzyka, ale ugryzłem się w język. Zamiast tego przyniosłem jej płytę.

— Zacięła się- burknąłem. Kubek dusił śmiech pod stołem.

— Nie możliwe. Wczoraj działała.

Wyciągnęła płytę i przyjrzała się rysom, a następnie mi.

— Tylko nie włączaj charkotów…

Po czym wróciła do gości, których przybyło już sporo. Kubek wytarł łzy i zadowolony pokazał dłonią symbol diabła.

— Ave satan- wyszeptał konfidencjonalnie.

— Ave- puściłem mu oczko.

Przy barze, gdy już odśpiewano stolarza i złożono wszystkie życzenia zrobiło się tłoczno. Przez dobrą godzinę miałem pełne ręce roboty. Karolina znikła. Kubek nie zdzierżył towarzystwa i również gdzieś się upłynnił. Gdy wrócił zataczał się już lekko. Zwróciłem mu uwagę.

— Stary- Kubek oparł się o bar.- Na trzeźwo nie dałbym rady. W końcu lepszy pijany saper, niż trzeźwy idiota… A że pełno ich wszędzie, to ciągle trzeba pić!

— Coś w tym jest- potwierdziłem i dyskretnie golnąłem wódeczki, którą przelałem sobie wcześniej do butelki po Muszyniance. Na wszelki wypadek.

— Mam nadzieję- skrzywiłem się i odkaszlnąłem- że nie zdradzasz Lucyfera z innym barem…

— Nigdy! — po czym uchylił połę kurtki i pokazał butelkę.

Tymczasem okazało się, że Karolina jest dobrze zapoznana z towarzystwem i zdążyła juz rozsiąść się wśród gości. Byłem skazany na siebie. Kubek zażądał piwa i szatańskiej trójcy, z czym zasiadł do beczki.

— Dobrze, że tę płytę porysowałeś, bo na pewno bym nie wytrzymał.

— Dobrze, że wpadłeś na ten pomysł zanim było za późno. Celine Dion? Ratunku!

Pokiwaliśmy głowami.

— I dobrze, że nie miała drugiej- dodał.

Po czym znów pokiwaliśmy głowami.

— Teraz już wiem, dlaczego tu nie ma żadnego pentagramu, ani krzyża do góry nogami. A powinny być, skoro to Lucyfer. A ty powinieneś mieć rogi i ogon.

— Ogon od biedy by się znalazł- powiedziałem porawiając rozporek- ale za resztę ludzie by mnie zlinczowali.

— Fakt… żyjemy w średniowiecznym katolandzie… Spaliliby cię na stosie.

Tymczasem pojawiła się szefowa z elegancikiem i jego dziewczyną. Z nimi Karolina. Uniosłem brew na jej widok, ona niewinnie zatrzepotała rzęsami. Szepnęła coś na ucho dziewczynie, a ta wymownie spojrzała na mnie i coś odszepnęła.

— Niestety muszę już iść- tłumaczył się elegancik- ale Magda może zostać. Mam coś ważnego do załatwienia.

— Skoro musisz… — szefowa niezbyt udanie udawała zasmucenie.

Wymienili warszawskie pocałunki i elegancik złapał za klamkę, szarpnął i został z nią w dłoni. Jak wiadomo niektórym, klamka ma w środku bolec, który najczęściej przymocowany jest do jednego z uchwytów. Na nieszczęście, gdy dwa dni wcześniej naprawiałem ją włożyłem tą z bolcem od strony ulicy i spadła na chodnik razem z nim. Elegancik popatrzył zmartwiony na szefową. Ta natychmiast na mnie. Westchnąłem i poszedłem po narzędzia. Po drodze Lucek, który na codzień był budowlańcem, przejął je ode mnie z miną specjalisty.

— Ja się tym zajmę- dodał.

Niestety śrubokręt okazał się za mały by spełnić rolę bolca. Nóż stołowy się złamał, a rączka widelca skręciła. Byliśmy zablokowani.

— I żywy stąd nie wyjdzie nikt! — zawyrokował z beczki Kubek.

— Ale ja muszę już iść- niepokoił się elegancik.- Nie ma tu innego wyjścia?

— To nie wiesz, że z piekła się nie wychodzi? — żartował sobie dalej Kubek ewidentnie rozbawiony.

Podszedł do baru i szepnął.

— Ty, tu tak zawsze coś się dzieje?

— Wiesz, że to mój drugi dzień. Ale chyba tak…

Tymczasem Lucek próbował podwarzyć zatrzask. Framuga trzeszczała ostrzegawczo, a elegancik skubał nerwowo wąsa. Karolina z koleżanką tymczasem weszły za bar i zaczęły się przepychać. Poczułem dłoń na pośladku.

— Karolina- powiedziałem- to za mało, by wybaczyć ci zniknięcie gdy był największy ruch.

— Co za mało? — zdziwiła się.

— Nie ważne…

Szefowa stukała w okna do przechodniów, elegancik jej w tym pomagał. Lecz ludzie nie reagowali. W końcu ktoś zauważył klamkę na chodniku i połapał się, o co chodzi. Elegancik wyskoczył jak z procy. Po niedługiej chwili Lucek przyniósł narzędzia.

— Kurwa- zapiszczał.

— Wysłałem ci sms’a, żebyś kupił nową- skwitowałem.

— Zapomniałem…

Dziewczyny zaszyły się na zapleczu i rechotały. Kubek tłumaczył szefowej, że to sprawka diabła, ona że owszem, jeśli jest nim jej facet.

— Mam nadzieję, że tym razem porządnie ją przymocował- i dla pewności kilka razy szarpnęła klamką.

— Nie!!! — próbował powstrzymać ją Lucek.

Na szczęście klamka wytrzymała. Poklepała go po policzku.

— Mój misiaczek czasami robi coś dobrze…

I wyszli. Z sali co jakiś czas dobiegała piosenka o stolarzu. Dziewczyny wyszły z zaplecza, oczka im dziwnie lśniły i wyczułem zapach trawy.

— Podzielcie się- poprosiłem.

— Pytaj Magdy- powiedziała Karolina spoglądając na koleżankę.

Magda nie odmówiła. Poszliśmy na zaplecze i pociągnąłem dym z fifki. Karolina stanęła za barem.

— Słyszałam, że to ty jesteś tym prawdziwym Lucyferem- powiedziała, a ja wybuchnąłem kaszlem.

— Oczy… wiście- potwierdziłem między odkaszlnięciami.

— Jesteś taki demoniczny- zmrużyła ślepska.

Oddałem fifkę.

— Dziękuję. A ty masz śliczne usta- zrekompensowałe się.

— Podobają ci się? To miło…

— Stworzone do całowania- sprawiało mi dziką radość, gdy kobieta traciła głowę z powodu komplementów. Była to wyrafinowana metoda znęcania się nad tą podłą płcią.

— Tak? — uniosła brew, na jej policzkach rozkwitały rumieńce.

— I co taka kobieta robi z tyle lat starszym facetem? — na koniec zawsze miałem przygotowaną szpilę. Pokazałem jej słynny symbol, pocierając palcami.

— Kiedyś był młodszy- powiedziała zbita z tropu.

— Rozumiem- usmiechnąłem się zaliczając kolejny sukces.

Zaczynałem czuć błogosławiony przypływ serotoniny w mózgu. Wskazałem Magdzie dłonią, by poszła pierwsza. Za barem nalałem jej drinka własnego pomysłu. Wybaczcie, że nie zdradzę jego receptury.

— Jesteś nawet miły, jak na władcę piekieł… — uśmiechnęła się.

Kubek oczywiście flirtował już z Karoliną.

— Bardzo smaczny- dodała po chwili.- A umiesz zrobić jakieś inne, ciekawe drinki?

Przy barze stanęły dwie osoby, potem trzy, ale ani Karolina, ani ja nie spieszyliśmy się ich obsłużyć. Ja wziąłem kieliszek, szklankę i podkładkę. Nalałem wódki do kieliszka, podgrzałem rant zapalniczką i podpaliłem trunek. Gdy ogień chwilę się stabilizował zwróciłem się do pierwszej osoby w kolejce.

— Teraz przeleję do szklanki, zdmuchnij i natychamist wypij, a szklankę odwróć i postaw na podstawku.

Przytaknął posłusznie. Przelałem owinięty błekitnym szalem ognia strumień, a klient zrobił tak, jak kazałem. Podałem mu plastikową rurkę.

— Teraz uchyl delikatnie i wciągnij w płuca opary.

— Łał! — powiedział odurzony, gdy zakończył.

— Ja też taki chcę! — zaprotestował Kubek.

Po chwili miałem jeszcze kilku klientów na Diabelski Znicz.

— Niezły z ciebie szatan- szepnęła mi w ucho Magda.

Ustami dotknęła mojej małżowiny i poczułem w środku głowy jej gorący oddech.

— Najlepszy! — poprawiłem ją.

— A wy co tak się mizdrzycie?! — Kubek jak zwykle musiał wszystko komentować.

— Nie twoja sprawa! — odkrzyknąłem.

Gdy ruszył w moją stronę, zrozumiałem, że to nie był jego najlepszy dzień. Szybko się upijał.

— Jak nie moja? — ferował- Kobiety to zawsze moja sprawa. No chyba się podzielisz, nie?

Przerzucił wymownie wzrok z Magdy na mnie.

— Jak się zgodzi jej facet.

— Masz faceta?

— Tak- odparła.- To ten, co wyrwał klamkę.

— A ja myślałem, że to był twój ojciec- wycedził.

I złapał się za głowę.

— Nie za stary?

Magda nie odpowiedziała na to pytanie, tylko wyszła zza baru i poszły z Karoliną do sali obok. Po chwili przyniosła nam talerz z ciastem. Kubek zachwycony bez ociągania zabrał sie do konsumpcji. Przy barze tymczasem pojawiła się nadęta paniusia, obcięłą Kubka i poprosiła o lampkę wytrawnego wina.

— Byle dobrego- dodała z emfazą w głosie.

Pokazywałem kolejne butelki, podczas gdy Kubek przeżuwał ciasto. Kruszynki sypały się z jego ust na blat, oczy zaś taksowały paniusię. Ta zerknęła na niego z ukosa.

— Mógłbyś mi nie mlaskać do ucha- z obrzydzeniem odsunęła się.

— Uuuuuuu! — Kubek właśnie przełknął- Panienka delikutaśna… bułkę przez bibułkę?…

Zatoczył się przy tym nieznacznie. Paniusia odsunęła się jeszcze bardziej i spojrzała na mnie.

— Kolega chyba ma już dość…

— Kolega nigdy nie ma dość! — oburzył się saper- Kolega dopiero zaczął!

Taksowała go z pogardą.

— To lepiej na tym niech kolega poprzestanie, bo zdaje się, że jego niewielki mózg nie przyjmie więcej.

Kubek skrzywił się wybrednie. Mlasnął z przekąsem i pokazał mi, żebym mu nalał.

Potem ponownie popatrzył na paniusię.

— Jak się go nie ma wcale, lepiej nie ubliżać mądrzejszym- sparował z uśmiechem.

— Cham! — zaśmiała się nieprzekonywująco- głupi cham!

— Cipa! — Kubek nie miał skrupułów- głupia cipa!

Po czym wsadził do ust wielki kawałek ciasta i żuł zadowolony. Paniusia chwyciła czerowna jak burak kieliszek z winem i wyszła. Po chwili przyszła szefowa. Popatrzyła na mnie i gestem dała do zrozumienia, żebym pozbył się Kubka. Ten zorientował się w czym rzecz.

— Spadam- powiedział w końcu- Przyjdę jutro, jak się ta stypa skończy…

Wychodząc spojrzał na szefową, ale go zgięło i rzuciło pod beczkę. Wyszedłem zza baru i pomogłem mu wstać.

— Ale się najebałem- stwierdził i wypadł na ulicę.

— To twój kolega? — spytała władczym tonem, gdy zniknął tropiąc węża.

— Kolegów miałem w przedszkolu- zgasiłem ją- to nasz stały klient.

— Ach tak…

I wyszła. Natychmiast wróciła w towarzystwie paniusi i szefa.

— Powiedz mu, że ma go tu nie wpuszczać! — powiedziała do Lucka.

— Skarbie, to jest bar. Bary żyją z takich klientów!

— Ale on obrażał moją przyjaciółkę!

— Przepraszam cię, Zosiu- chwycił paniusię za dłoń- dzis już tu nie wróci, zapewniam cię…

Tymczasem Kubek właśnie, jakby na przkór, wtoczył się z rozmachem.

— Zapomniałem torby- wybełkotał.

— Nie miałeś torby- uspokoiłem go.

— To dobrze… — spojrzał na zesztywniałą trójkę.

— I chuj wam w dupę! — powiedział.- Albo nie, bo na przyjemność trzeba zasłużyć…

Czknął i ponownie opuścił lokal. Paniusia była bliska omdlenia, szefowa nerwowo szarpała rękaw Lucka, który uśmiechał się rozbawiony.

— Ciebie to śmieszy?! — krzyczała.

— Ależ nie, oczywiście, że nie.- Próbował przybrać surowy wyraz twarzy, bezskutecznie.

— To może idź za nim! Niech ci wsadzi!

Po czym wzięła koleżankę pod pachę i wróciły na salę obruszone do żywego. Lucek, widać też już podchmielony wzruszył ramionami, przewrócił gałami i polazł za nimi. Wreszcie mogłem zapalić. Wyszedłem na ulicę. Przyjemne, wieczorne powietrze przynosiło ulgę. Chodnikiem pognało stado zdziczałych foliówek, spłoszonych przez puszkę po piwie. Wiatr studził rozpaloną głowę. I ani przez chwilę nie zrodziła się w niej myśl, że prawdziwe przygody tego wieczoru były dopiero przede mną. Wkrótce pod bar podjechał stary, biały wardburg, z którego dymiło się jakby przyjechało nim stado rastamanów. Jednak wysiadł z niego tylko jeden mężczyzna, za to tuszą nadrabiał brak pozostałych trzech z nawiązką. Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkałem grubszego człowieka. Na nalanej twarzy rozpościerał się w całej okazałości uśmiech buddy, zwieńczony równie grubym, co jego właściciel cygarem. Trzasnął drzwiami z hukiem, po czym wydobył z bagarznika gitarę, wzmacniacz, pod pachę wsadził statyw, na szyi zawiesił kable i ruszył do środka. Otowrzyłem mu drzwi zaciekawiony. Lucek nie wspominał o żadnym występie.

— To ma być niespodzianka- powiedział gdy spytałem.

Przecisnął się przez zbyt wąskie drzwi i wszedł do drugiej sali. Rozstawił się zwinnie i zanim dopaliłem usłyszałem pierwsze dźwięki strojenia gitary. Wskoczyłem za bar. Zerkałem co chwila z zaciekawieniem w jego stronę. W końcu przyszedł, poprosił o piwo i wyłączenie muzyki. Nieco skonfudowany patrzyłem na jego grubaśne paluchy i korciło mnie by spytać, czy nie przywiózł zbyt małej gitary. Postanowiłem jednak dać mu szansę. Budda ukrył tymczasem kufel z piwem w dłoni i ruszył na podbój serc publiczności. Lucyfer był na tyle mały, że nie potrzebował ani wzmacniacza, ani mikrofonu, widać jednak dbał o profesjonalizm. Nuty ruszyły z kopyta plącząc się między palcami muzyka. Początkowo nie byłem pewien, czy już gra, czy jeszcze sprawdza akustykę, lecz gdy usłyszałem śpiew, zrozumiałem, że mam przesrane. Miałem jeszcze resztki nadziei, że skończy niedługo. Stylistyka „ala Okudżawa, któremu ktoś wmówił, że jest sexowną blondyną o anielskim głosie nijak nie kojarzyła się z dźwiękami. Palnąłem kilka razy głową w blat kontuaru. Wkrótce ujrzałem wymykających się cichaczem gości. A żeby wam klamka wypadła, pomyślałem… zazdrościłem im z całego serca. Przy barze tymczasem stanął niezmiennie, głupawo uśmiechnięty Lucek. Spojrzałem błagalnie w jego zamglone oczy.

— Wyjątkowy artysta- powiedział- Kasia go ubóstwia…

— Bardzo wyjątkowy- powiedziałem, po czym wetknąłem w uszy po fistaszku.

Lucek roześmiał się i wrócił na salę. Fistaszki oczywiście nie pomogły. Zacząłem nerwowo rozgniatać je i połykać, zapijając wódką ze spritem. Co prawda wódki było dwa razy więcej, niż napoju, jednak i to nie pomagało. Zatęskniłem za Celine Dion. Szukałem jeszcze ulgi w słodyczy ciasta, potem próbowałem ponownie wydobyć trupa prusaka spod szybki wyświetlacza, ale było coraz gorzej. W końcu ująłem w dłoń garść wyłuskanych orzeszków i zajrzałem do sali zza pleców Lucka. Budda pocił się obficie szarpiąc zawzięcie struny głosowe. Jego łysa czaszka lśniła niczym kryształowa kula. Pozostali goście usmiechali się z przerażeniem w oczach. Przymierzyłem z zamiarem trafienia w sam środek paszczy i rzuciłem fistaszkiem. Nie wiem, jakim cudem chybiłem. Grubas zdawał się niczego nie zauważać. Wycelowałem ponownie. Tym razem trafiłem w czoło, od którego orzech odbił się i wpadł do piwa. Nadal bez reakcji. Podjąłem jeszcze kilka prób, lecz bezskutecznie. Jest tak gruby, że nic nie czuje przez te zwały tłuszczu, pomyślałem. Dlaczego nie poszuka oświecenia? Kolejny orzeszek przykleił się do spoconego policzka. Wciąż nic. Poddałem się. Po mnie. Czas się pożegnać z życiem…

Wreszcie skończył i zapdła grobowa, cudowna cisza. Byłem ocalony, choć ledwo żyłem. W sali pozostały jedynie solenizantka, Paniusia, Bogusia, Karolina i Magda. No i oczywiście Lucek. Budda spłynął z krzesłka, którego obecności pod jego zadkiem nikt dotychczas nie podejrzewał. Podszedł do baru. Orzeszek wciąż był przyklejony do jego policzka.

— I jak się podobało? — spytał.

— Zajebiste! — diabeł mnie podkusił.

— Nie wiesz kto rzucał we mnie orzeszkami?

— Ktoś rzucał w ciebie orzeszkami? — oburzyłem się.

— Jeden wpadł mi do piwa…

— Spoko. Naleję ci nowe.

— No nie wiem… Muszę jeszcze zagrać drugiego seta…

Poczułem jak strach ścisnął mi gardło. Drugiego seta? To nie koniec? Ratunku!!! Do piwa dolałem pod barem wódeczki. Od serca. Postawiłem na barze.

— Zajebiście grasz. Jak to robisz?

Popatrzył na mnie nieufnie. Odchrząknąłem. Do baru wszedł Tobiasz. Jak zwykle uważnie otaksował wnętrze.

— Tobiasz! — wykrzyknąłem z ulgą.

— Przyszedłem zobaczyć twoją nową pracę. Niezła spelunka- zaśmiał się z przekąsem.

— Poczekaj, aż posłuchasz muzyki- odbiłem uśmiech.- Zwala z nóg.

Budda wciąż stał przy barze.

— A to nalej mi piwka… Posłucham- mrugnął przy tym dwuznacznie.

Popatrzył na grubasa nieco chwiejnym wzrokiem, znak, że wypił już wcześniej co nieco.

— Zajmujesz prawie cały bar.

Budda o dziwo uśmiechnął się.

— To nie moja wina, że jest taki mały…

— Ani baru, że jesteś taki duży- skwitował Tobiasz.

— Kochanego ciała nigdy za wiele- próbowałem załapać się na ciekawie rozpoczętą wymianę uprzejmości.

Budda spojrzał ukosem na Tobiasza, choć po chwili uśmiechnął się z wprawą, widać przyzwyczajony do tego typu żarcików. Objął łapskiem kufel i jednym łykiem opróżnił połowę zawartości. Tobiasz tymczasem równierz zanurzył się w swoim. Byliśmy przyjaciółmi od kilku lat. Tobiasz to inteligentny i bezpośredni facet i choć nie wygląda, ma mocny łeb. Potrafi wypić i często nie widać tego po nim. Częściej w charakterystyczny sposób marszczy wówczas czoło, starając się rozszyfrować rozmówcę i częściej zadaje trudne pytania. Bez ogródek. I za to go lubię.

— Mam nadzieję, że nie gniewasz się za mój żarcik- widać jednak niewiele wypił wcześniej tym razem.

Budda wzruszył tłuszczem w górnej części ramion.

— Gniewać? Nie… Ale na pewno byłoby ci głupio, gdybym miał taką chorobę, jak cukrzyca.

Tobiasz uśmiechnął się. Znałem ten uśmieszek zbyt dobrze. Będzie ciął. Na codzień montarzysta, robił to świetnie.

— Gdybyś miał cukrzycę, nie piłbyś piwa, gdyż ma słód. Piłbyś wódkę… O ile w ogóle byś pił…

— Jesteś pewien?

— Całkowicie- i popił.

Grubasowi odkleił się orzeszek od policzka i spadł na blat. Nie zauważył tego.

— Wypadł ci orzeszek- poinformował go Tobiasz.

— Co?

— Pytałem, jak często uprawiasz sex…

Budda tym razem nie zapanował nad grymasem. Odwrócił głowę, szukając ratunku w ucieczce.

— To co? Drugi set? — uratował go Lucek.

— Dokładnie! — i drugim łykiem dobił swoje piwo.

— Przygotuj się- syknąłem do Tobiasza.

Spojrzał na mnie, znów zmarszczył czoło i widząc, ze nie żartuję dopił piwo hejnałem.

— Daj mi jeszcze jedno w takim razie…

Z sali obok zaczęły napływać dźwięki gitary, po chwili dołączył do nich znany mi już dobrze wokal. Tobiasz zbladł, ale nie dał po sobie pokazać, że cierpi. Tymczasem Karolina i Magda zerkały w naszą stronę zmieszanym alkoholem i fluidem spojrzeniem.

— Co to za laski? — spytał Tobiasz, któremy jak zwykle nic nie umknęło.

— Ta czarna to druga barmanka, ta blondyna to jej koleżanka.

— Niezbyt urodziwe…

Wydąłem wargi. Nalałem sobie wódki i przypiłem do Tobiasza.

— Nie moje to zmartwienie- odparłem.

Po chwili odzyskał normalny kolor i oparł się o bar. Rozglądał się, zaglądał.

— Faktycznie speluna- utwierdził się w przekonaniu.- A wiesz, myślę, żeby otworzyć własny bar. Może ty byś go poprowadził… Sprowadzałbym wina z Francji, a może nawet sam bym po nie jeździł… i sery…

— A gdzie chcesz otworzyć i skąd masz kasę?

— Sprzedałem mieszkanie. Na 11 Listopada, albo gdzieś indziej…

Pokiwałem głową z uznaniem. Pomysł natychmaist przypadł mi do gustu.

— Można byłoby serwować żabie udka na zagryskę… i ślimaki…

— Ślimaki? Jakie ślimaki? — zapytała Magda, która podeszła do baru.

— A wiesz, takie gołe, prosto z muszelki- odparłem.

— Gołe?

— Całkiem.

Po czym weszła za bar i przeciskając się na zaplecze uszczypnęła mnie delikatnie w pośladek.

— Musiałbyś się wszystkim zająć, ja nie miałbym zbyty wiele czasu- Tobiasz przesunął znacząco pusty kufel w stronę dystrybutora- Całe dnie w montarzowni… Prawie wszystkim… Nalej mi.

— A jesteś już przekonany do pomysłu? To zdecydowane?

Przekręcił głową.

— Jeszcze nie do końca. Mam też inne pomysły. Na przykład kupienie sadu z jabłoniami…

Parsknąłem śmiechem.

— Nie wiem, co cię w tym śmieszy. Jakbyś co roku dostawał na prowadzenie takiego sadu sporą sumę dotacji unijnych, teżbyś się śmiał?

— Zawsze możesz nazwać lokal „Sad”.

— Nie. Kojarzyłoby się to ze smutkiem…

— Racja.

Obok mnie stanęła Magda.

— Zrobisz mi jeszcze jednego drinka?

— A może jakiś symbol zamiast nazwy? — zapytałem mieszając składniki- Ludzie z czasem sami nadali by mu nazwę…

— Może- odparł.

Nie wiedzieć dlaczego pomyślałem tymczasem o filmie dokumentalnym, przy którego realizacji pomagałem Tobiaszowi jakis czas temu. Traktował o człowieku, który postanowił wytworzyć bębny na wzór tybetańskich, a które rzekomo sprawiały, iż Tybetańczycy grając na nich mogli zmieniać grawitację i przenosić ogromne głazy oraz bloki skalne. Człowiek ten odnalazł jakieś stare dokumentacje i odtworzył je ze sklejki. Niestey nie zadziałały… Twórca niedługo potem zmarł w trakcie opowiadania dowcipu.

Na szczęście drugi set okazał się znacznie krótszy od pierwszego i nieznosne dźwięki ucichły. Budda znów zastawił bar prosząc o kolejne piwo. Po chwili wydopbył telefon i pokazał mi zdjęcie pięknej kobiety.

— Kto to? — zapytałem.

— Moja dziewczyna- odparł z dumą.

— Śliczna. Dlaczego nie przyszła?

— Nie żyje…

Skrzywiłem się z niesmakiem. Co za czasy? Co się dzieje z ludzkimi umysłami? Nalałem bez słowa.

Tobiasz, który wyszedł wcześniej do toalety wrócił i położył pieniądze na blacie.

— Lecę do żony- powiedział.

Po czym zatoczył się i wyszedł z baru.

— Będę wpadał- rzucił w drzwiach i po chwili ujrzałem jak lawiruje na rowerze w bliżej nieokreslonym kierunku, omijając niewidzialne przeszkody. Bar opuścili równierz Szefowa, Lucek i ich koleżanka. Zostaliśmy w czwórkę. Budda, Magda, Karolina i ja. Było po dwunastej. Zaprosiłem wszystkich do beczki. Usiedliśmy. Rozmowa nie kleiła się. W końcu grubas poprosił mnie o pomoc przy pakowaniu sprzętu i odjechał. Chciałem zamykać. Myślami krążyłem wokół żony i dzieci. Jakby czytając w nich Karolina wstała.

— Zamykamy? — zapytała.

— Zamykamy- potwierdziłem.

— Pomożemy ci.

Poszedłem za bar i golnąłem dużą wódkę. Po chwili zbierałem puste butelki i kufle. Dziewczyny sprzątały toaletę, zamiatały podłogę i myły szklanki. Gdy je mijałem ocierały sie o mnie wymownie. W końcu usiadłem na hukerze przy barze i golnąłem wprost z butelki. Dziewczyny przylgnęły do mnie. Zaczęlismy sie całą trójką całować i pieścić. Stało sie to tak naturalnie, że niezauważenie. Jakbym ocknął się zlepiony ustami z Magdą, podczas gdy Karolina ssała moje lewe ucho. Ich dłonie błądziły wokół mego rozporka, moje wciąż ściskały butelkę. Nagle drzwi do baru otwarły się z hukiem i ujrzeliśmy w nich dwóch młodych dresów. Pierwszy, wysoki, dobrze zbudowany, miał twarz troglodyty. Płaski nos i tępe spojrzenie. Drugi, szczupły blondyn, zdawał się bardziej przypominać człowieka. Dziewczyny odsunęły się ode mnie. Wstałem.

— Sorki, chłopaki, zamknięte już- powiedziałem.

— Dawaj piwo- powiedział głębokim basem pierwszy.

Lepkim wzrokiem powiódł po dziewczynach.

— Wiórek, nie słyszysz, że zamknięte? — Karolina dobrze znała obu- Nie będzie dziś zadymy, jasne?

Wiórek uśmiechnął się ukazując końskie zęby.

— Dawaj piwo i idziemy…

— Co znaczy dawaj? — sapnąłem.

Wiórek spojrzał na mnie z pogardą i nagle wziął zamach wielką głową. Przezornie opuściłem swoją, a on z całym impetem walnął wielkim nochalem w moją czaszkę. Zatoczył się, ale nie upadł. Jednak zamroczyło go na chwilę.

— Ale mu zajebałem- wydukał niepewnie do kolegi, który zwątpił widząc, że nic mi nie jest.

— Chyba kurwa nosem- w końcu podsumował akcję Wiórka, widząc stróżkę krwi zwolna wypływającą z jego lewego nozdrza.

Dziewczyny tymczasem szybko wypchnęły ich wykorzytsując chwilę szoku za drzwi. Błyskawicznie zamknęły kratę na kłódkę i przeszliśmy do drugiej sali. Panowie w dresach jakiś czas jeszcze odgrażali się z ulicy, w końcu odeszli.

— Kolejni bywalcy? — zapytałem Karoliny.

— Dokładnie…

— Wszystko popsuli- pożaliła się Magda.

— Dobrze, że znowu szyby nie wybili…

Bo i rzeczywiście ochota do dalszych figlii zupełnie nam odeszła.

— Może pojedziemy do mnie? — zaproponowała Karolina- weźmiemy wódkę. Tam będziemy mieli spokój i duże łóżko…

— Jedziesz? — Magda zerknęła na mnie zalotnie.

— Może innym razem…

Nie spodobała się im ta odpowiedź.

— Jak chcesz- skiwtowała Karolina moją postawę wzruszeniem ramion.

Spakowały wódkę i po chwili byłem już sam. Znów myślałem o żonie…


TULI PANY


Przechodząc Ząbkowską obok starej kobiety i


Jej plastikowego wiaderka po majonezie


Wypchanego po brzegi Tulipanami


Pomyślałem


O tym dniu, gdy przywitałaś mnie bukietem


W kuchni Płetwa liczyła ostatnie oddechy


Starając się zlizać promienie zachodzącego słońca z podłogi


A Ty byłaś młoda aż do przesady i bił od Ciebie zapach


Radości.


Wbiegłaś, zarzuciłaś mnie uśmiechami


Od których zakręciło mi się w głowie


Jakbym od zawsze tak przychodził


I nie pamiętam, czy psiknąłem,


czy zwyczajnie zesztywniałem.


I jeszcze raz


I jeszcze raz

Potem wyszłaś

Wasz dom był przesycony lękiem i nadzieją


Zapachem morza


A ja czułem się w nim źle, gdy tylko znikałaś


Udając lampę, stojak na parasole,


Lub zaufanie


Zostań, powiedziałaś w końcu


Bałem się, bo nie miałem nic do zaoferowania poza tym


Czego miałaś aż za dużo


Ale i tak chciałaś


Wierzyć


Że czas i życie nam nie zaprzeczą


gdyż każdy zasługuje na dar


Miłości


No i zostałem, choć nigdy nie wszedłem do końca

Byłem wiaderkiem po majonezie

Nie rozpoznałem tego uczucia


Nie widząc nieba, nie słysząc szumu wiatru


Bez korzeni


Zawsze gdy o tym myślę natykając się na Tulipany


Wiem, że ja nigdy nie będę mógł zakwitnąć


Tak, jak Ty


W blasku marzeń o


Podróżach i powrotach

Choć zawsze próbuję

Gdyby szczęścia można było hodować jak kwiaty


Gdybym był jak żyzna gleba, nawieziona końskim łajnem


Sprzedawałbym je po złotówce za bukiet, zerwane z nadzieją


Że nigdy się nie spotkamy


i nigdy nie rozstaniemy


Podczas, gdy Ty cieszysz się życiem


A czy cieszysz się śmiercią?


Poniedziałek. Co może wydarzyć się w poniedziałek w małej, obskurnej knajpie na uboczu? Może i to wiele. Właśnie w ten poniedziałek miałem się o tym przekonać. Nie miałem kaca, bo nie dopuszczałem do niego, wiecznie na rauszu. Po barze krzątałem się już od trzynastej z nudów i dobrze zaopatrzonej lodówki z piwem. Nadciągały zimne, dżdżyste dni jesienne, wiatr zacinał po brudnych, popękanych szybach, gwiżdżąc w kominie i szparach. Deszcz omiatał ulicę drobnymi prysznicami, które ścierał po chwili płachtami gazet. Włączyłem Davida Lyncha i z browarkiem w dłoni rozpalałem w kozie. Trzask ognia zwodził i kusił poczuciem przytulności. Zamyśliłem się. Przez głowę przemknęły obrazy drogi, którą dotychczas przebyłem. Kiedyś nie miałem nikogo i nikt nie miał mnie. Tylko drogę, która odkrywała przede mną tajemnice świata. Przy niej kilka miesięcy w Małych Rudach pod lasem, z hipisami, żyjącymi egzorcyzmami, sexem tantrycznym, brudem i marazmem. Potem zarośnięte niczym łono wiedźmy Bieszczady, wilgoć z Bałtyku i zapach potu. I znów droga. Porywisty oddech planety, gdy unosi się złoty pył i zakrywa wierzowce Warszawy, tęcza wokół Słońca nad Krakowem. Godziny medytacji, parcia w głąb umysłu, a raczej czarnej pustki niepamięci. Ten swoisty krzyk zbłąkanej duszy o sens życia, o siebie. Zasypywany stertami ksiąg buddyjskich, zen, tao, gnozy, Eckharta, dżogczen, Gurdżijewa, Castanedy, Wilbera i czego tam jeszcze. Kurz wielu dróg, głód i tęsknota, czasami lęk i samotność. No i ludzie… Przed oczyma stanął obraz Małgorzaty, która w żartach nazywała mnie Mistrzem. Miała oczy jak nocne niebo i głęboki, ciepły głos. Gdy się podnieciła pachniała niczym kwitnąca lipa. Godzinami rozmawialiśmy o życiu, o umyśle i wolności. Studiowała psychologię. Razem pojechaliśmy do Skierniewic, gdzie Rumun urządzał co roku swoją imprezę urodzinową. Przy ognisku upiła się i zniknęła w lesie. Jej przyjaciółka podeszła do mnie i zapytała dlaczego jej nie szukam. Wzruszyłem ramionami. Po chwili reszta hipisów patrzyła na mnie jak na barani udziec, a ja nagle poczułem w sobie dziwną moc. Skupiłem się na niej i wokół mnie ucichło. Stado żab jak na rozkaz zamknęło pyski, ujadające psy i odległy szum drzew również zapadły w ciszę. Wstałem i odszedłem. Spałem w krzakach owinięty foliowym workiem na śmieci. Następnego dnia świat przywitał mnie paletą doznań. Wszystko ociekało barwami, jakich nie znałem wcześniej, odgłosami, których nigdy nie słyszałem. Dotyk i zapach były wyraźniejsze, jakbym nagle wynurzył się spod wody, w której trwałem przez lata. Ale najdziwniejszy byłem ja sam. Czas w moim umyśle przestał być linerny, wszystko toczyło się wokół nieistniejącego centrum Kosmosu i był nim umysł. Wszechobecny. A ja nagle miałem do niego tak ogromny dostęp. Uprzedzałem zdarzenia, myśli i słowa. Czułem każde narodziny, każdą intencję. Byłem czystą świadomością. Gdy ruszyłem na stopa, wiedziałem, który samochód zatrzymać. Najpierw więc był tir, którego kierowca przestraszył się mnie, bo powiedziałem, żeby zatrzymał wóz ratując nam życie. Potem stary żuk załadowany skrzyniami kurcząt. A ja jechałem przed siebie wiedząc, że gdziekolwiek bym się nie udał, zawsze jestem w tym samym miejscu mojej świadomości. Mijały dnie, podczas których oglądałem odległe galaktyki lub tarczę letniego słońca, gdy wsłuchiwałem się w tą niezwykłą muzykę umysłu obserwując sny. To było najcudowniejsze miejsce w moim życiu, w jakim się znalazłem.

— Wrócę tam kiedyś- powiedziałem do ognia w kozie.

Za oknem mignęła mi postać, która po chwili zaczęła się szarpać z klamką. To był Wiórek. Znów, albo jeszcze wciąż pijany. Na nosie miał różowy plaster w misie. Szarpał się z klamką z werwą i zacięciem na twarzy. Wstałem gotując się na kolejny szturm głupoty. W końcu udało mu się otworzyć drzwi, lecz z takim impetem, że zdzielił z główki bogu ducha winną framugę. Zaklął i odchylił głowę łapiąc się za nos.

— Kurwa!!!

Spomiędzy palców pociekła krew. Jeszcze raz wyzwał framugę od kurew, po czym zajebał jej łokciem, co poskutkowało kolejnym przeklęciem. No to jeszcze poprawił butem i odszedł na szeroko rozstawionych nogach, znacząc chodnik swym DNA i niezrozumiałymi wyzwiskami. Wybuchnąłem śmiechem. Tak zastali mnie pierwsi klienci. Było ich dwóch. Obaj niscy, jeden uśmiechnięty, drugi spoglądał na mnie ze smutkiem w oczach. Pierwszy z bujną czupryną, drugi znacznie przeżedzoną. Mówią, że mądrej głowy włos się nie trzyma- sam łysieję- i może coś w tym jest. Jak się chce, by buraki dobrze rosły, czy marchewki, czy co tam ma korzeń, trzeba przeżedzać. Niejaki Bałtroczyk powiedział też niezwykle trafnie, że jak włosy są piękne, to wcale nie musi być ich dużo. Ale dajmy spokój owłosieniu. Zapytali o Karolinę, wzięli po piwie i usiedli przy beczce. Ja jeszcze jakiś czas uważnie wyglądałem na ulicę, czy aby Wiórek nie wraca dokonać zemsty na framudze. Tamci siedzieli w milczeniu cedząc trunek, uśmiechnięty rzadko spuszczał wzrok z kompana, który tęsknie spoglądał w dal za oknem. Czasami tylko zerkał w jego stronę, a na jego twarzy pojawiało się coś na podobieństwo ojcowskiej troski i miłości. Uśmiechnięty próbował zagaić rozmowę.

— I co? — dopytywał- Dobrze?

— No tak, oczywiście, bardzo dobrze- pocieszał go.

— Ale jest fajnie, nie?

— No tak tak, zdecydowanie.

I znów spoglądał w dal uspokoiwszy uśmiechniętego. Kilka łyków później historia zataczała koło.

— Dobrze jest, nie?

— No wiesz, dobrze, dobrze…

— Jesteście braćmi? — zapytałem.

— Nie- ożył niespodziewanie w-dal-zapatrzony- Ale wychowaliśmy się razem.

— I mamy tak samo na imię.

— To miłe.

Przedstawili się.

— Michał.

— Michał.

— Tańcowały dwa Michały- wyrwało mi się, ale raczej przypadło obu do gustu.

Ośmieliło mnie to.

— Jeden uśmiechnięty, drugi bliski zwały?

Uśmiechnięty uśmiechnął się bardziej, drugi bardziej posmutniał.

— Michał jest przepracowany- powiedział z troską.

— Tak, właśnie. Jestem zmęczony. Miałem dzisiaj dużo zajęć i jeszcze muszę sprawdzić kolokwia- pogładził łysinę, po czym przeciągnął dłonią po twarzy.

— Prowadzisz zajęcia ze studentami. Z jakiej dziedziny?

— I tu jest cały problem… Z filozofii.

— To rozumiem teraz to spojrzenie w dal…

Podniósł palec wskazujący, ale się zapowietrzył, a ja, żeby nie wyjść na idiotę spojrzałem gdzie wskazywał. Wskazywał na sufit.

— Ten kierunek nas nie interesuje- obruszyłem się- Czyli masz przynajmniej tytuł magistra?

— Mam doktorat- wypuścił powietrze.

— Z czego?

— Z niczego- zaśmieli się naraz.

— Aaaa- zrozumiałem po chwili- z Nietzschego… A to nawt ciekawe. Czyli jesteś nichilistą…

Skrzywił się nieco, ale nie protestował.

— Ja to jestem tylko stróżem zwykłym- dorzucił uśmiechnięty.

— Widzisz, Michał- poprawił go Michał- Nieważne co robisz, tylko jak to robisz.

— Wiem, zawsze mi to powtarzasz.

Pokiwałem z dezaprobatą głową. Jakby mi coś w niej pluskało.

— W sumie to nawet pasujecie do Lucyfera. W końcu Nietzsche zdaje się stwierdził, że bóg umarł…

Uśmiechnięty zaprotestował.

— Ale czemu ja? Jestem tylko stróżem.

— Ale chyba nie aniołem?

— Michał to anioł! — wypalił doktor.

Zawiesiłem wzrok na obu.

— To nie mogę cię obsługiwać. Jesteś z konkurencji.

— Spokojnie- uniósł dwa palce filozof- On jest freelancerem…

— To co innego…

Przypiliśmy rozbawieni.

— Nietschego kojarzysz ze szkoły średniej, zapewne- po chwili wrócił do tematu.

— Nie tylko. Próbowałem przebrnąć przez „Tako rzecze Zaratustra”, ale w końcu stwierdziłem, że to istny bełkot. Jakby ktoś próbował ulepić w jedno buddyzm i katolicyzm, taki bałwan waniliowo-czekoladowy… No więc bóg był, ale umarł. Bzdura. Nigdy nie było żadnego boga ani diabła. Czas jest kołowy, więc nie było też początku i nie będzie końca. W takiej sytuacji nie ma konieczności istnienia siły sprawczej…

Jakoś tak mi się nagle zebrało na pseudofilozofowanie. Michał kiwał głową pocierając podbrudek w typowy dla uczonych sposób.

— Ciekawe, ciekawe. Nigdy tak nie pomyślałem… Bardzo ciekawe jest, to, co mówisz. Mógłbyś rozwinąć?

— Ale że jak? Mam rozwinąć czas? Tak? — udałem, że rozciągam niewidzialny sznurek.

— Echem… — zakrztusił się doktor- No nie o to mi chodziło w tym przypadku, ale… to bardzo trafne, kolego.

I zamyślił się. Uśmiechnięty szturchnął go piwem.

— Ale ci powiedział, nie?

Filozof spojrzał na kompana zbolałym wzrokiem.

— Michał, Mivas jest inteligentnym i oczytanym człowiekiem, jak widać- rzachnąłem się słysząc te słowa.

— A ty zgadzasz się z Nietzschem? — spojrzałem poirytowany na jego pokaźne czoło.

— Nie we wszystkim. Ale to dużo tłumaczenia…

— Właśnie- podchwycił uśmiechnięty- a my przyszliśmy na piwo i na dziewczyny, a nie gadać o robocie.

Ale było za późno. Doktor odchrząknął i zmienionym głosem zaczął opowiadać o filozofii Nitzschego. Miałem wrażenie, że za mną siedzi cała sala, do której przemawiał. Natchniony gestykulował przy tym założonymi dotychczas na kolanach dłońmi.

— Nietzsche to był niewątpliwie geniusz. I był wrogiem chrześcijaństwa, które uważał za oszustwo. Analiza aksjologiczna i psychologiczna tej religii skłoniła go do wytoczenia najcięższych armat, jakie potrafił znaleźć i tak powstało dzieło Antychryst. Antychryst jest jednym z najpotężniejszych tekstów antychrześcijańskich, jednym z najcięższych oskarżeń chrześcijaństwa, jakie się ukazały w ciągu dwóch tysięcy lat jego istnienia. Tak… Jednocześnie jest to jedna z najbardziej ekspresyjnych książek Nietzschego. Nie jest to oczywiście żadne nawiązanie do biblijnego Antychrysta, lecz błyskotliwa demaskacja wszelkich destruktywnych kulturowo i społecznie sił, jakie wyzwoliło chrześcijaństwo. Polecam lekturę. Mogłaby tu stać na półce… -przerwał na chwilę, by złapać oddech- W niezwykle zagmatwanej sieci, jaką stanowi topografia Nietzscheańskiej filozofii, antychrześcijaństwo zdaje się być jednym z najmocniejszych punktów orientacyjnych. Triadę tę uzupełniają radykalna, wyrażająca się w niepohamowanej pasji polemiczno-krytycznej diagnoza współczesności oraz trwały sentyment do epoki starożytnej, ujawniany przez wciąż ponawiany postulat powrotu do wartości obecnych w kulturze greckiej. Związek tych trzech elementów jest ewidentny i Nietzsche nie kryje, że stanowią one oś jego filozoficznego projektu. Wyskandowana w zakończeniu „Antychrysta” anatema chrześcijaństwa jest zatem nie tylko zwieńczeniem konstrukcji tego niewielkiego dzieła, ale także ukoronowaniem tendencji obecnej w pisarstwie Nietzschego od najwcześniejszych lat.

— Nic nie rozumiem, kurwa! — zaryczał ze śmiechem drugi z Michałów.

Ja też zbaraniałem.

— Co to jest anatema? — zapytałem zniesmaczony.

— Dosadne potępienie… — w jego oczach pojawił się znany mi już smutek.

— Jak będziesz tak pieprzył, to zapomnij o dziewczynach- zanatemizował go na to towarzysz.

— Ma rację- potrwierdziłem- Takich tekstów możesz próbować w bibliotece. Anatema… Ja pierdolę…

I golnąłem czystej żeby ochłonąć.

— Muszę przyznać, że nie wiedziałem, że Nietzsche napisał taką książkę- powiedziałem ocierając usta.

— Był strasznym nudziarzem..

— Musimy trochę szybciej pić- zasugerował anioł stróż- Jesteś trzeźwy, a jak się napijesz, to inaczej gadasz.

Po czym zamówił szatańską trójcę. Wypili jak mężczyźni. Michał po chwili znikł w ubikacji, ja usiadłem obok doktora.

— A wiesz, tak się składa, że studiowałem przez trzy lata teologię.

Popatrzył na mnie unosząc brwi.

— To ciekawe, że sie tu przyjąłeś- jego oczy lekko szkliły się pod wpływem alkoholu.

— Mam dość burzliwe życie- wyjaśniłem- Teraz jestem apostatą.

— Formalnie?

— Nie. Kościół nie jest skory do wyzbywania się owieczek ze stada… Powiedz mi jedną rzecz, umieram z ciekawości. Jak wy się dogadujecie? — kiwnąłem głową w stronę toalety, z której dobiegł dźwięk spuszczanej wody.

— Znamy się od dziecka… Nie mamy, co prawda zbyt wielu wspólnych tematów, ale faktycznie jesteśmy jak bracia.

— Rozumiem. To warte znacznie więcej niż tytuły.

— Dokładnie.

Tymczasem do baru weszła starsza kobieta. Wyniosłym wzrokiem powiodła dookoła i podeszła do baru.

— Wino? — zapytałem.

— Dziękuję. Przyniosłam dokument skarbowy do podpisania. Jest pan Lucjan?

— Niestety nie. Będzie jutro. Zapraszam.

Oparła wypielęgnowaną dłoń na blacie. Miała siwe włosy związane w kuc, prochowiec do kolan i brązową torebkę. Jednym słowem nic, co by się rzucało w oczy. Typowa urzędniczka z wypucowaną fałszywymi zasadami gębą.

— Jutro będzie już za późno. Muszę mieć ten podpis dzisiaj.

Rozłożyłem bezradnie ręce. Postukała obrączką ślubną zastanawiając się co dalej.

— No dobrze… to pan mi podpisze za pana Lucjana.

— Słucham?

Położyła przede mną stosik papierów. Popatrzyłem na nią uważniej. W jej ślepiach czaił się pośpiech i służalczość szkolona przez lata. Miałem ochotę rzucić jej kij i krzyknąć: aport!

— Przepraszam, mam się podpisać za pana Lucjana? Jego podpisem?

— Tak- powiedziała zniecierpliwiona.

Znów popatrzyłem w jej ślepia, które zwężyły się czujnie.

— Panowie- zwróciłem się do Michałów- Biorę was na świadków. Ta oto tutaj pani, przedstawicielka Urzędu Skarbowego nakłania mnie do składania fałszywych podpisów. Jednym słowem do przestępstwa.

Zrobiłem krótką pauzę. Miałem ją w garści, a ona czuła to.

— A ja na oczach świadków zgodzę się na ten diabelski układ i podpiszę. W końcu jesteśmy na włościach Lucyfera, prawda?

Urzędniczka zbladła i jakby nieco się zachwiała. Ja tymczasem złożyłem na jej oczach, czy też raczej dokumentach podpis z uśmiechem tryumfu. Natychmiast zwinęła je i ulotniła się bez słowa. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem.

Tuż za nią do baru weszły Kaśka i Bulldog. Były w dobrych humorach, znak, że Lucyfer nie był ich pierwszym tego dnia lokalem. Dostałem po buziaku w każdy policzek i przedstawiłem im Michałów. Dziewczyny ochoczo przysiadły się do beczki.

— Nieźle sobie poczynasz- zwrócił mi uwagę nieco rozproszony pojawieniem się niewiast doktor.

— Sama się prosiła. Jak większość urzędników. Co wam nalać, dziewczyny?

Zasmówiły piwo i orzeszki. Nie przeszkadzałem moim gościom w zapoznawaniu się i nawiązaniu flirtu. Nie bardzo jednak to szło. Doktor uśmiechał się głupkowato, Michał niewiele mówił. Po chwili Kaśka konfidencjonalnym tonem szeptała mi na ucho przez bar.

— Lucyferku, ci goście sa jacyś sztywni. Ten uśmiechnięty cały czas powtarza wszystko po tym drugim, który jest jakby z innej epoki. Powiedział nam, że tak pięknym kobietom jak my, niczego nie odmówi. Że nie pytałby, co może dostać, lecz co może nam ofiarować…

Zrobiła przy tym kwaśną minę. Czyli szczurzą mordkę.

— Jest doktorem filozofiii- odszepnąłem.

— Aaaaaa… jasne!

I wróciła na miejsce.

— Słyszałam, że jesteś doktorem filozofii- palnęła bez ogródek mrugając do mnie poufnie.

Michał spojrzał z wyrzutem.

— Owszem- i spuścił głowę, jakby to był powód do wstydu.

— Świnia- syknąłem.

Puściła całusa. Nie słuchałem przez jakiś czas kolejnej tego dnia dyskusji filozoficznej. Zamiast tego uzupełniłem braki tytoniu na zapleczu. Gdy wróciłem Kaśka stała na krześle, przy rysunky zakochanej pary, który nie wiedzieć dlaczego zdobił ścianę za piecykiem. W dłoni dzierżyła szminkę.

— Dorysowuję im rogi- powiedziała z dumą.

— Pozwolisz, że cię podtrzymam w tym zacnym zadaniu- odparłem i złapałem ją za pośladek.

Zachwiała się nieznacznie.

— Jakiś ty miły- dodała zadowolona.

— No cóż, może niezbyt elokwentny, ale zawsze skory, by podać pomocną dłoń.

— Coś jeszcze gotowy jesteś podać- zakpiła Bulldog.

— Piwo, tudzież wódkę.

— To my prosimy- zareagował błyskawicznie doktor- Dla pań również to, co sobie zarzyczą.

Kaśka wydęła usta. Ja wróciłem za bar.

— A kto mnie będzie teraz trzymał?

— Ja, z przyjemnością- poderwali sie obaj Michałowie.

Pierwszy dopadł jej doktor, jako, że siedział bliżej. Lecz zamiast pomóc wpadł na Szczurzy Pyszczek z impetem i wywrócił ją za piecyk, sam również padając. Po chwili wstali. Michał przepraszał zmieszany, Kaśka otrzepywała się z sadzy. Na ścianie pojawiła sie gruba, czerwona smuga.

— Nie daję na kreskę- zaprotestowałem.

— Bardzo przepraszam- korzył sie dalej doktor.

Mysi Pyszczek popatrzyła ukosem na filozofa, lecz nic nie powiedziała. Zamiast tego fuknęła i zniknęła w toalecie. Postawiłem trunki na stole.

— Ale wstyd- biadolił doktor.

— Żaden wstyd- skwitowałem- zwykła niezdarność…

Drugi z Michałów wyraźnie ubawiony rechotał jeszcze jakiś czas, co dodatkowo deprymowało winowajcę. Sprawdziłem, czy rura kominowa przeżyła napaść i jeszcze raz pochwaliłem kreskę na ścianie. Tymczasem do stolika wróciła Mysi Pyszczek. Była nieco jakby nie w sosie.

— Nic ci się nie stało? — martwił się Michał.

— Kurwa, mogłeś mnie zabić…

— Nie martw się, następnym razem na pewno się uda- pocieszyłem ją.

Do baru weszła trójka młodych ludzi. Dwóch chłopaków i jedna zgrabna dziewoja. Przywitałem ich w imieniu Lucyfera.

— Oranżady? — zapytałem, gdy zaczęli przyglądać się lodówce z piwem.

— Na pewno nie! Jakieś piwo…

— Nie wyglądacie na pełnoletnich…

— Mivas! — huknęła Bulldog zza beczki- Dlaczego nie deprawujesz młodzieży? Po co ci dowody?

Przejrzałem dowody.

— Zbieram adresy ofiar.

Wszyscy byli świeżo upieczonymi „dorosłymi”. Gdy zdecydowali się na piwa nagle wpadł mi do głowy szatański pomysł.

— Jeśli sprzedacie mi dusze, dam wam zniżkę na każdy produkt. Pod warunkiem, że przyprowadzicie koleżanki i kolegów.

— Zgoda- nie wahali się ani chwili.

Podpisaliśmy cyrografy, a większy z nich, z ciężkimi okularami na nosie i loczkami natychmiast zaczął wydzwaniać. Blondyn, o niewyraźnym wyglądzie miał na imię Michał. Do trzech razy sztuka, pomyślałem. Dziewczyna była Marysią i już zawsze miałem mieć problem z patrzeniem jej prosto w oczy. Wzięli piwo i poszli na antresolę.

— Naszych dusz nie chciałeś- naburmuszyła się Mysi Pyszczek.

— Już dawno je mam.

Tymczasem skończyło się piwo w kedze. Ja czułem się jak niedokręcona wódka. Ulatywał ze mnie spiryt. A wcale nie byłem specjalnie pijany. Pomyślałem, że to pewnie znowu sumienie. Jasna cholera z sumieniem. Może powinienem był zrobić tak, jak Binio i wyrzeźbić je, a potem spalić? Ja nie mam zadania ratować dusz, lecz je wieść na zatracenie. Jakby czując temat przy barze zjawiła się Marysia.

— A czy ja będę mogła jakby co odzyskać moją duszę?

Popatrzyłem z ukosa.

— W żadnym wypadku. Jest już moja.

Uśmiechnęła się szerzej. Obok niej stanął Michał, ostatni z trzech.

— No co ty? Nie wiesz, że jak sprzedasz duszę diabłu, to jej nie odzyskasz?

Zastukałem palcami o blat.

— Może znajdzie się zamiennik- powiedziałem niby od niechcenia.

— Chyba wiem, jaki- zaśmiał się Michał.

— Jaki? — spojrzała figlarnie.

— Powiem ci, jak nacieszę się twoją duszą, skarbie. Tymczasem ty delektuj się tańszym piwem.

— No powiedz…

Jej głęboki dekolt zafalował oddechem. Nie sposób było tego nie dostrzec. Tymczasem zza beczki wtrącił się doktor poraz koloejny dziurawiąc powietrze uniesionym palcem.

— Duszę można odzyskać poprzez spalenie cyrografu.

— Dziękuję panu…

— Mam na imię Michał i nie ma za co.

Spiorunowałem go wzrokiem, po czym zgniotłem jej cyrograf i wsadziłem do ust.

— Spróhuj tehas ho shalić-powiedziałem z pełnymi ustami i przełknąłem.

— On zeżarł mój cyrograf- poskarżyła się.

— Niedawno pożarł urzędniczkę, więc ciesz się, że tylko chciał duszę- Bulldog z przekąsem wtrąciła się do dyskusji.

— To już jej nie odzyskam? — niby z rezygnacją oparła się o bar ułatwiając mi widok na lepszą stronę życia.

— Zobaczę, co się da zrobić… — jakoś strasznie zakłuło mnie oczy. Bałem się mrugnąć, dopóki nie wyprostowała się ponownie. Odetchnąłem. Chyba się starzeję, przemknęło mi przez głowę. Widok obfitego biustu zagraża mojemu sercu…

— Marysia, nie podrywaj barmana- rozległo się zza jej pleców wraz z odgłosem zamykanych drzwi. Moje duszyczki wywiązywały się z umowy. Do baru podeszło trzech kolejnych świeżo dorosłych. Pierwszy z nich był chłopakiem Marysi. Był jasnym blondynem z masywną brodą i rzadkim zarostem, oraz sporym arhipelagiem pryszczy na twarzy. Drugi chłopak był niski i miał twarz dziecka. Podobnie był cichy i niepozorny, jakby chował się za plecami kolegów. Trzeci, ostatni, niezwykle chudy i wysoki specyficznie wymawiał r.

— Czy my też możemy sprzedać duszę diabłu?

— Tak. Ale nie dziś. Dziś limit się wyczerpał.

Z lekkim rozczarowaniem wzięli po piwie. Przed oczami wciąż stał mi zacny widok na dzikie rejony Marysi. Golnąłem wódeczki na otrzeźwienie.

— Bardzo fajna muzyka- powiedział wysoki.

— Podoba wam się?… Czego teraz słucha młodzież?

— Starych kapel- powiedział Michał- Nowe są kiepskie.

— Nie mów tak! — szturchnął go chłopak Marysi- my też jesteśmy nowi…

— Macie kapelę? — zaciekawiłem się- w waszym wieku też miałem… Nazywaliśmy się Proxy Dune. Graliśmy...no właśnie, co my graliśmy?…

— My gramy zwykłego rocka.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 48.35