E-book
14.7
drukowana A5
37.67
drukowana A5
Kolorowa
59.8
Losy dziecka w cieniu wojny

Bezpłatny fragment - Losy dziecka w cieniu wojny

Objętość:
127 str.
ISBN:
978-83-8126-271-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.67
drukowana A5
Kolorowa
za 59.8

O spisanie historii mego życia, tej najwcześniejszej z okresu przedwojennego i wojennego, prosił mnie od dawna mój ukochany wnuczek 9-letni Jaś. To dla niego, a w przyszłości może i dla Benedykta, mego młodszego wnuczka podejmuję ten trud.

To dla Was piszę moje chłopaki.


Babcia


Warszawa, marzec 2008 r.

Część I — Wczesne dzieciństwo

Urodziłam się w Gdyni w ponury dzień 3 listopada 1933 roku.

Moi rodzice, Wanda i Benedykt Szpakowscy. Zdjęcie z 1939 roku.
Moi rodzice wraz z siostrą taty Anną Szpakowską.
Moje pierwsze zdjęcie z rodzicami i babcią Ziunią (mamą taty).

Moi rodzice, Wanda z domu Lipska i Benedykt Szpakowscy już od dwóch lat pracowali jako pierwsi ftyzjatrzy w Gdyni.

Mama, po moim urodzeniu, długo walczyła o życie. Miała zakażenie połogowe. Mnie oddano pod opiekę dyplomowanej pielęgniarce, którą tatuś sprowadził z Poznania.

Minęły tygodnie zanim mamusia nachyliła się nad pierworodną córką i wzięła ją na ręce.

Zostałam ochrzczona w parafialnym kościele N.M.P. w Gdyni. Dostałam imiona Barbara, Teresa.

Ja z matką chrzestną, ciocią Salusią.

Na matkę chrzestną rodzice wybrali mi ciocię Salusię, która wraz ze swoją siostrą Amalią i bratem, księdzem Leonem, wychowywali moją mamę. U nich, w Starogrodzie, moja mama i tata brali ślub.

Ojcem chrzestnym został wujek Mieczek, mąż siostry mamy, Heleny. Był on właścicielem pięknego gospodarstwa Złotowo pod Lubawą. Wujek miał dwie starsze ode mnie córki, Zosię i Marysię. Później urodziła mu się jeszcze trzecia córka Dziunia, w 1939 roku syn Mieczysław, a pod sam koniec wojny najmłodsza córka Teresa.

Rodzicom dobrze się powodziło. Pracowali na kilku etatach. Mieli ładne mieszkanie na ul. Świętojańskiej. Zastanawiam się, jakiego momentu mego życia sięgam pamięcią.

Chrzciny — XI. 1933 r.


Na balkonie z rodzicami.

Z najwcześniejszego dzieciństwa w pamięci, mam jedynie zdjęcie z rodzicami na balkonie. To na pewno było przed urodzeniem moich sióstr, a miałam wtedy rok i 9 miesięcy. Tak, ten moment chyba pamiętam tylko ze zdjęcia.

Schyłek lata 1934 roku. Zbliżam się do roczku.
Spacer z wychowawczynią.
Roczna Basia z mamą.

Nie wiedziałam, że to moje ostatnie chwile w roli jedynaczki, chociaż nie za bardzo rozpieszczanej. Wkrótce nasza rodzina miała się powiększyć, a rodzice mogli się pochwalić trzema córkami.

22 lipca 1935 r. urodziły się moje siostry. Były pierwszymi bliźniaczkami w Gdyni. Przyszły na świat w domu, jako wcześniaki. Rodzice akurat grali w karty. Na szczęście kontrpartnerem był ich przyjaciel, lekarz położnik. Mamusia chciała koniecznie syna, a tu dwie dziewczynki. W szoku kazała je ochrzcić z wody, bo były bardzo słabe, i dać imiona, jakie sobie przyniosły. Miały szczęście, starsza Maria Magdalena, a młodsza o 15 minut Krystyna Anna.

Wkrótce zawładnęły sercem mamy. Ja zostałam tatusiową córką. Skończył się okres życia jedynaczki. Byłam już tą najstarszą. Cały dom stanął na głowie.

W krótkim czasie po urodzeniu się bliźniaczek przeprowadziliśmy się do nowego, pięknego, 5-pokojowego mieszkania u podnóża Kamiennej Góry, również na ul. Świętojańskiej. Była to kamienica pod numerem 53, której właścicielem był mecenas Leon Stankiewicz. Z tym mieszkaniem wiążą się najpiękniejsze lata mojego dzieciństwa.

Nasz dom położony u stóp Kamiennej Góry w Gdyni. Wtedy jeszcze samotny.
Pokój dziecinny. Mieszkałam w nim z siostrami i wychowawczynią.
Plan mieszkania.

W kuchni królowała kucharka. Nam nie wolno było biegać po mieszkaniu. Mogłyśmy bawić się tylko w naszym pokoju.

W którym mieszkaniu zostały ochrzczone Krysia i Marysia nie pamiętam. Mamą chrzestną Krysi została ciocia Ania, najmłodsza siostra taty. W tym czasie była ona studentką KUL-u. Ojcem chrzestnym był dr Modrzejewski, który odbierał domowy poród.

Mamą chrzestną Marysi została ciocia Janka Mrozikowa, przyjaciółka mamy ze szkoły. Jej mąż był kapitanem i wiosną 1940 roku zginął w Katyniu.

Na ojca chrzestnego rodzice wybrali Marysi podpułkownika Bolesława Lipskiego. W 1936 roku, w wieku 43 lat, zmarł on na zawał. Pozostawił żonę Wandę i małego kilkuletniego syna Bogdana.

Marysia i Krysia z rodzicami chrzestnymi.

Rodzice spędzali z nami mało czasu. Rano przywitanie, kilka chwil po pracy i wieczorem, na dobranoc, troszkę dłużej.

Mimo to, zawsze potrafiłam zauważyć, że tata akurat odpoczywa i wtedy cichutko, aby mama nie słyszała, szeptałam z nim o chorobach moich lalek i sposobach ich leczenia.

Basia na spacerze z babcią Ziunią.
Basia z ciocią Anią, siostrą taty.

Siostry były chorowite i płaczliwe, zwłaszcza Krysia, którą często nękało zapalenie uszu.

Mnie roznosiła energia. Miałam głowę pełną pomysłów. Bujałam w obłokach i żyłam w swoim świecie pełnym fantazji, całkowicie oderwanym od życia moich sióstr.

Z pierwszych 4 lat mojego życia pamiętam tylko jakieś urywki. Zawsze starałam się uciec z pokoju dziecinnego.

Pewnego dnia zalałam mieszkanie, bo chciałam w wannie umyć zabawki. Często urządzałam sobie wypady do kuchni, do kucharki, po kromkę chleba ze smalcem.

Najważniejszą osobą w moim życiu, już wtedy, był tata. Kochałam Go całym dziecięcym sercem i to z wielką wzajemnością. Potrafiłam być grzeczna, spokojna, aby tylko być blisko Niego. Wystarczyło, że na Niego patrzyłam. Mamę zostawiłam moim siostrom.

Co jeszcze pamiętam z tego okresu?

Było lato 1937 roku. Jak zawsze jechałam do Okonina do babci i cioci Peci, siostry mamy. Okonin był wielkim majątkiem z małym dworkiem. Jedna jego ściana przylegała do ogrodu, a reszta znajdowała się na wielkim podwórzu. W ogrodzie było dużo drzew, zieleni, kwiatów i stary sad. W pobliżu znajdowały się trzy stawy. Gospodarzem był najstarszy syn babci, wujek Józef. Bardzo się z nim lubiliśmy. Latem przyjeżdżali młodsi bracia mamy: Kazik i Wacek.

Czułam się tam dobrze, zwłaszcza, że wszyscy mnie rozpieszczali. Opiekowała się mną ciocia Pecia i babcia. Pomagała im młoda, miła dziewczyna z czworaków Celusia. Bardzo ją lubiłam.

Pod oknem pokoju, od strony ogrodu, była duża pryzma piasku. Do tej swojej piaskownicy skakałam prosto z pokoju, przez okno. Na konarze drzewa owocowego miałam huśtawkę, a wokół wiele zabawek.

Najstarszy brat mamy, wujek Józef, sprawował opiekę nad całym majątkiem. On i jego żona Irena nie mieli dzieci, więc byłam ich ulubienicą i łączyła nas wielka przyjaźń.

Wujek Kazik i wujek Wacek studiowali prawo w Lublinie na KUL-u i do Okonina przyjeżdżali tylko latem i w czasie świąt. Praca na roli niezbyt ich interesowała.

Plan majątku w Okoninie.

Wujowie często porywali mnie na pola. Wchodziliśmy na wielkie sterty słomy i podpatrywaliśmy zwierzęta: zające, sarny, ptaki, kuropatwy, bażanty. Trudno było pogodzić się z myślą, że jesienią, gdy będę już w Gdyni, zaczną się polowania.

Przed domem od strony ogrodu. Babcia, roześmiana ciocia Pecia oraz wujek Kazik.

Czasami jeździliśmy bryczką do lasu lub do znajomych z sąsiedztwa.

Wysoko na stogu z wujami, braćmi mamusi.
Kościół w Okoninie.

W niedzielę jeździliśmy do kościoła w Okoninie. Był to bardzo stary kościół. Przy ołtarzu mieliśmy ławkę kolatorską.

Gdy była ładna pogoda udawaliśmy się tam bryczką, ale gdy padał deszcz lub było zimno braliśmy czarną, piękną karetę. Po mszy świętej odwiedzaliśmy, na znajdującej się vis a vis kościoła plebanii, księdza proboszcza.

Najważniejszą osobą w Okoninie była moja babcia. Cicha, spokojna, znająca się na gospodarce. Była ona bardzo drobna. Zawsze ubrana na czarno, w czarnej chustce na głowie. Żałobę włożyła po nagłej śmierci, na zawał, swego męża, a mojego dziadka, Władysława.

Zmarł on na podwórzu, kilka miesięcy przed moim urodzeniem. Babcia była dobra i troskliwa dla wnuczki i reszty domowników, a także dla wszystkich pracowników w majątku.

Babcia, dziadek, ciocia Pecia i wujek Wacek. Początek lat trzydziestych.

Pracowała od świtu do nocy. Przede wszystkim opiekowała się drobiem, a tego tam było dużo: kury, kaczki, gęsi, perliczki. Do niej należało też nadzorowanie kuchni.

Minęło lato i z żalem musiałam żegnać mój drugi dom. Wróciłam do Gdyni, do rodziny i zaczęłam nowy etap życia, przedszkole. Oczywiście mamusia przygotowała mnie do niego. Kupiła wyprawkę i zamówiła u krawcowej nowe sukienki i fartuszki dla mnie. Kilka ostatnich dni lata cała nasza trójka spędziła z mamą.

Chodziłyśmy na plażę i na spacery, w towarzystwie mego przyjaciela z dzieciństwa, Krzysia Fafiusa. Bawiłyśmy się na bulwarze Piłsudskiego.

Na spacerze z siostrami i Krzysiem.

To były cudowne chwile.

Za kilka dni mieliśmy rozpocząć z Krzysiem nowy etap naszego życia. Każdego dnia na kilka godzin mieliśmy opuszczać nasz dom rodzinny.

Z mamą na plaży.

Moje przedszkole było trochę inne niż obecne. Każdy przedszkolak miał swój ekwipunek: śniadaniówkę na pasku, a w niej szklaną butelkę na herbatę, kanapkę i serwetkę. Spotykaliśmy się w prywatnym mieszkaniu. Było to chyba na trzecim piętrze, w domu na rogu, vis a vis obecnego Urzędu Miejskiego. Wszystkie dzieci były w jednej grupie, a było nas sporo. W jednym dużym pokoju bawiliśmy się i uczyliśmy się tańców. W przerwie panie w garnku podgrzewały butelki i szykowały nam drugie śniadanie.

Na spacery chodziliśmy nad morze lub do pobliskiego lasu położonego koło cegielni. O godz. 1400 wracaliśmy do domów na obiad. Do przedszkola chodziłam dwa lata i miło wspominam ten okres.

Co jeszcze zapamiętałam? Był grudzień 1937 roku. Mama wieczorami robiła na drutach ubranka dla jednej z naszych lalek. Ponieważ towarzyszyła temu tajemnicza atmosfera, zaczęłam podejrzewać „nieczystą” sprawę. Mimo swoich czterech lat byłam sprytną dziewczynką. Na główce celuloidowej lalki zrobiłam ołówkiem krzyżyk. Nadszedł dzień 6 grudnia. Do przedszkola przyszedł św. Mikołaj. Rozdawał prezenty. Ja dostałam lalę w ślicznym narciarskim ubranku. Natychmiast zdjęłam jej czapeczkę i zobaczyłam zrobiony przeze mnie krzyżyk na głowie narciarza. Krzyknęłam: „To moja lalka. Nie ma św. Mikołaja”. Chyba ta przygoda nie skończyła się dla mnie miło.

Nadeszła wiosna 1938 roku. Udaliśmy się całą grupą do lasu, hen za cegielnię. Było pięknie, zielono, kwitły leśne kwiatki. Wesoło biegaliśmy. Dlaczego zdjęłam buciki i skarpetki nie wiem. Wtem przeszył mnie straszny ból. Byłam pewna, że to wiór wszedł mi między palce. Spojrzałam w dół i w krzyk. Cała stopa we krwi, przecięta rozbitą butelką. Panie ratowały mnie, założyły jakiś opatrunek i na ręku zaniosły do przedszkola.

Wezwany tatuś, szybko dotarł na miejsce. Opatrzył ranę i na barana zaniósł mnie do domu.

Bliznę na palcu mam do dziś, ale i do dziś pamiętam moje szczęście, że to właśnie tata mnie ratował, że on mnie pocieszał i niósł do mieszkania. Pamiętam, że przy nim byłam dzielna i nie płakałam.

W tym okresie miałam różne marzenia, a że bujałam w obłokach, były one co najmniej dziwne. Marzyłam, ale i wierzyłam, że któregoś dnia zajadę do przedszkola na grzbiecie słonia i po jego trąbie wejdę przez okno do sali. Niestety, nic z tego nie wyszło.

Na plaży u stóp Kamiennej Góry.

Najsmutniejszym doświadczeniem jakie pamiętam z tego okresu, była śmierć koleżanki z przedszkola. Co się stało, nie wiem. Całą grupą byliśmy na jej pogrzebie, na Cmentarzu Witomińskim. Do dziś trafię do miejsca, w którym została pochowana.

Na zakończenie roku przedszkolnego przygotowaliśmy krakowiaka. Tańczyliśmy go w strojach krakowskich w sali automobilklubu. Tańczyłam w parze z Jurkiem Naglerem, synem przyjaciół rodziców. Występ chyba się udał, ale na zdjęciu końcowym miałam zamknięte oczy, bo przestraszyłam się wybuchu magnezji, której wówczas używano przy fotografowaniu w pomieszczeniach i wieczorem.

Postanowiłam uczyć się gry na fortepianie, która od dawna mnie fascynowała. Mama nie chciała się na to zgodzić ze względu na mój wiek.

Z siostrami na spacerze na bulwarze Piłsudskiego.

Miałam zaledwie cztery lata. Ale od czego mój spryt?

Tak długo prosiłam tatę, aż wyraził zgodę i na dodatek przekonał mamę. Od września zostałam zapisana do szkoły muzycznej przy ulicy Świętojańskiej, do klasy fortepianu.

W tym czasie byłam już całkowicie „ojcową córką”. Mama była zajęta przy bliźniakach.

Bliźniaczki z opiekunką, panią Elą.

Tata chyba już wtedy marzył abym poszła w jego ślady i została lekarzem. Rodzice mieli w domu prywatny rentgen, świeży nabytek. Tatuś prześwietlał moje lalki i pokazywał, co mają w środku. Były tam jakieś druciki i sprężynki. Pokazywał mi jak barwi się preparaty na prątki Kocha.

W tym czasie tkwiły we mnie dwie Basie. Jedna na pokaz przy tacie, poważna, grzeczna, mądra ponad wiek. Mogliśmy godzinami rozmawiać. No i druga dla mamy, nieznośna, uparta, często niezadowolona, a nawet arogancka. Czułam się dorosła. Jak tylko mogłam uciekałam z pokoju dziecinnego.

Kilkakrotnie przyjeżdżała do nas babcia Ziunia, mama taty.

Babcia Józefa Szpakowska.

Była ona dla mnie całym światem. Kochałam ją ponad wszystko. Tata był jej najstarszym synem. Urodziła go mając 16 lat. Dziadka nie znałam. Był starszy od babci prawie 30 lat. Mieli sześcioro dzieci.

W Lublinie na spacerze ze stryjkiem Mieczkiem, bratem taty.

Dziadek zginął w Moskwie, zamordowany przez bolszewików w pierwszych dniach rewolucji październikowej 1917 roku. W Rosji opętanej przez rewolucję babcia i jej dzieci przeszli piekło. Kilka lat później, tata rozpoczął studia medyczne w Petersburgu i był asystentem Pawłowa.

Tej zimy morze zamarzło. Mamusia zabierała mnie na spacery i chodziłyśmy po tafli lodowej. Trzeba było uważać, aby nie wpaść do przerębla.

Ale wróćmy do babci. Była bardzo wesoła, pełna życia, zawsze skora do zabawy z nami. Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że jestem jej oczkiem w głowie, najstarszą, ukochaną wnuczką. Pamiętam kilka epizodów z tego okresu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.67
drukowana A5
Kolorowa
za 59.8