Rozmowa pod prysznicem (diagnoza wstępna)
I jak to było?
Piękne i idylliczne musiałem mieć dzieciństwo
skoro adolescencja przebiegła pod znakiem żałoby
po prostu się było i żyło jak najciekawiej
lęk był gdzieś zawsze
podłoże miał dobre
mała rączka nic nie pamięta
lecz nie zasypiała bez dotyku ciała
później nie mogło być zupełnie ciemno
oczy widziały światło na korytarzu
i już nie bały się nieokreślonego
wreszcie lęk się przedstawił
dziecku w zadławieniu pomachał
udowodnił, że jest
a jednak się umiera
w tym ja
człowiek, gdy dojdzie do kresu sił
wytrzyma jeszcze bardzo dużo
kiedy padnie nieodwracalnie
wstanie jeszcze kilka razy
pobiegnie nawet, zerwie się gwałtownie
zdziwiony, że żyje zżerany ze wszech stron
wreszcie, nie wiedząc jak i kiedy
wykrzyknie pomocy
jest pomaganym
ściana to piękne miejsce, by skonać
albo zawrócić
jeśli rzeczywiście jest zmartwychwstanie
nie ma czego się bać
śmierci, gdzie twoje zwycięstwo
już nie trzeba myśleć o ratowaniu siebie
i krzywdzić przez przypadek
nie trzeba ciągle się przytrzymywać
na krawędzi kipieli nieistnienia
można spojrzeć poza siebie
transcendować
porzucić strzępki przyjaznego dzieciństwa
nie szukać z rozpaczą wejścia
do stanu bez śmierci
Jahwe życie podtrzyma, można żyć jak najciekawiej
zgodnie z tym, kim mam się stać
Co dalej?
Życie jest złożone i trudne
lecz Jahwe zawsze dostępny
można wprawdzie ryzykować
i szukać niczym od zera
lecz po co, gdy ma się przy sobie
Tego, Który Wyratował
daimonion krzyczał spontanicznie, bezsłownie
lecz Chrystus szeptał wszystko zrozumiale
A więc seminarium duchowne.
Natura człowieka, jego prawda
zmierzyła się z prawdą ludzi Jahwe.
Długa to była walka.
Będący Prawdą musi być spójny
nie może składać się z nieciągłości
pozorne sprzeczności okazały się pozorne
zniknął jedyny legitymizator człowieczeństwa
nieszczęśnik otrząsnął się w świecie monizmu materii
bo zawsze był Bóg w opozycji do nic
wszystkie szlachetności epifenomenami
bezintencjonalnego systemu
mimo zdolności do twórczych fantazji
trudno wyobrazić sobie dalsze życie
gdy każdy akt pozbawiony jest logosu
absurd, rozpacz, negacja
w tej nieświętej trójcy
nastąpiło uobecnienie
Innego
Niełatwo żegnać się z nigdy niepoznanymi.
Łzy muszą zostać spożytkowane
nie mogą spływać byle gdzie
tak ważnych tragedii nie wolno zdeptać
potrzebują monumentu
historycznych rekonstrukcji
bez pamięci jesteśmy tylko teraz
znikniemy po chwili
w rozpaczy jaśnieje idea bycia poza czasem
utrata fundamentu, suicydalne wnioski
brak dbałości o metanalizę poczynań i ewolucję myśli
bieżącość agonii, dwa tylko słowa — życie i śmierć
Jakże marny nasz los, wymagający od nas rewitalizacji samego siebie.
Niewolnicy własnej kognitywności
biegniemy za zagubioną owcą, w międzyczasie ginie pięć innych
już zapomniałem, co miałem powiedzieć
Ja też.
Opowiem więc.
Dopiero po wielu miesiącach zacząłem patrzeć na te krytyczne dni jako wydarzenia minione. Spoglądając na swoje zapiski z tamtego okresu, można jednak pewną chronologię ustalić. W chrześcijańską religię zaangażowałem się w pełni w drugiej liceum, w roku 2017. W wakacje 2019 roku zostałem przyjęty do katolickiego seminarium diecezjalnego, odszedłem 20 marca 2021 roku z powodów zdrowotnych. Wprawdzie to zdrowie nie pozwoliło mi kontynuować formacji, jednak w międzyczasie przeżywałem silne wewnętrzne zmagania doktrynalne. Jako pasjonat biblistyki i osoba próbująca połączyć egzegezę naukową z hermeneutyką katolicką, rozdzierany byłem poprzez widok szeregu rozwiązań, w których dostrzec można było sporo przypadkowości, koniunkturalizmu i ludzkich słabości, a mało palca Bożego. Już w maju 2020 roku doskwierał mi brak tego, co zwało się w naszym żargonie „relacją z Bogiem”. Pisałem wtedy tak:
Proszę to przekazać lekarzowi ducha
co leczy dla samego leczenia
który przepisuje najlepsze leki
wiedząc, że dawka leku zbyt mała
aby kurację zakończyć
Nastąpił nawrót choroby
nie chcę się już u niego leczyć
Proszę o wypisanie recepty na kolejną dawkę leku
nie pamiętam niestety swojego numeru
cyfr za dużo
On będzie wiedział
W dzień po odejściu z seminarium, a może i w sam ten dzień, ukończyłem lekturę Wiktora Frankla „Człowiek w poszukiwaniu sensu”. Stanowiła dla mnie ostoję w miesiącach późniejszych, natenczas nie uleczyła mojej rany spowodowanej utratą mitu doskonałej religii. „Bóg albo nic”, lubił mówić kardynał Sarah, a ja myślałem podobnie. Skoro upadła jedyna moim zdaniem wiara godna wiary, pozostał mi nihilistyczny, samobójczy skok w deterministyczną, zwierzęcą naturę. Czy zwierzę może się zabić, wykroczyć przeciwko obowiązkowi zachowania życia? To pytanie zatrzymało mnie przed utratą życia z własnej ręki.
Co dalej?
W pierwszych dniach planowałem apostazję, pomysł ten jednak zarzuciłem na rzecz próby reformy katolickiej doktryny w taki sposób, aby móc uczciwie do niej przynależeć. Kości niezgody było wiele. Wspierałem apokatastazę, proponowałem spójniejszą filozoficznie wersję czyśćca, negowałem teologiczne znaczenie odpustów, podkreślałem psychologiczną wpierw, a wtórnie dopiero teologiczną przyczynę rozwiniętego nad wyraz kultu maryjnego, później zacząłem nawet krytycznie rozważać stosunek mojego Kościoła do homoseksualnych praktyk oraz teorię hierarchicznego nieba. A wszystko to zadziało się w kwietniu. Miesiąc temu miałem się jeszcze za ortodoksyjnego katolika, niewiedzącego, że w tle szykują się już do przyjęcia budowane w ukryciu przed samym sobą tak liczne heretyckie tezy. Przez cały kwiecień oraz maj próbowałem odbudować to, co zwałem więzią z Bogiem oraz rozwiązać doktrynalny wewnętrzny konflikt. Wciąż myślałem jak chrześcijanin, miałem obraz Boga jak chrześcijanin, nadal odczuwałem w sobie numinosum i nadzieję ewangelijną. Byłem z boku lub w kruchcie kościoła, a myśli biły się — powrócić inaczej czy odejść na zawsze? Z niepewności ustaleń wynikał specyficzny rozdźwięk — dla przykładu zdarzało mi się czuć wystarczająco godnym i ortodoksyjnym, by przyjąć ciało Chrystusa w czasie Eucharystii. Okazjonalnie bywałem w kościele, niejako z przyzwyczajenia — kościoły stanowiły dla mnie centrum życia przez okres pięciu lat. W międzyczasie szukałem nowej drogi, na wypadek gdyby stare swe prawdy należało ostatecznie pogrzebać. Na początku maja zainteresowałem się kwakrami, którzy choć zainspirowali, nie mogli mi za wiele dać; na przełomie czerwca i lipca szukałem bezskutecznie małego kącika w sąsiedzkim prawosławiu. Zrozumiałem, że jeśli nie będzie to ultraliberalny, zreformowany katolicyzm, dla którego po Soborze może znaleźć się ciche, oddalone miejsce, wycofam się w odmęty własnej filozofii. Jeszcze w czerwcu i lipcu silne było we mnie przekonanie, że prywatna restytucja katolicyzmu jest wykonalna, że policzalne wątpliwości nie muszą implikować apostazji. Mimo tego już piątego maja pisałem tak:
Szedłem z Kościołem za rękę
dopóki jego krok nie stał się niepewny, wolny
jakby nie znał drogi
Puściłem więc dłoń
niech idzie beze mnie
niech idzie przede mną
Ja pójdę krok za nim
gdy spadnie w przepaść fałszu, zdążę się wycofać
gdy znajdzie drogę do Domu, zdążę wejść przed zamknięciem się drzwi.
Długo w taki sposób się prowadziłem, wciąż lubiąc rozważać sobie przed otwartym tabernakulum czy wpatrując się w Chrystusa Kramskoja, zastanawiając się, czy nadal mogę go deifikować.
Kiedy nastąpiło ostateczne odejście?
Nie potrafię ustalić żadnego momentu przełomowego. To nie było gwałtowne zerwanie, raczej skrupulatne puszczanie nitek. W grudniu 2021 roku napisałem do pytającego się mnie przyjaciela:
Nie ekskomunikowałem się. Zgodnie z SW2 [Sobór Watykański II] zszedłem z najwęższego kręgu Kościoła do tego drugiego. Pogrzebałem swój rozum, przestałem absolutyzować moje przeczucia religijne. Stałem się jeszcze radykalniejszym teistą (o ile to jest jeszcze możliwe), ale uznałem, że bliżej jestem sokratejskiego „wiem, że nic wiem” niż dogmatom. Nie jestem antydogmatykiem, po prostu zawiesiłem filozoficznie swój osąd na tak ważne sprawy. Z doktryn i dogmatów przestawiłem się na osobistą duchową intuicję (trochę przypomina to ludzi typu „wiara to prywatna sprawa” i „Bóg tak, Kościół nie”, ale nie utożsamiam się z nimi, to tylko podobieństwo). Nie jestem antychrześcijański ani antykatolicki. Jestem przyjacielem chrześcijaństwa. Czy jestem chrześcijaninem? W modlitwach prywatnych tak, publicznie nie wiem. To będzie najszczersza odpowiedź, choć sam ją jeszcze nie w pełni rozumiem.
Globalna wioska nie przestaje ulegać podziałom (wstęp metodologiczny)
Wyszedł człowiek na ludzi, gdzie każdy idzie przed siebie z jednakowym uporem i brakiem pewności siebie, którego jednak zupełnie nie daje się zauważyć w samych ruchach. Dostrzec to można, gdy podstępem zachęci się rozmówcę do wypowiedzenia słowa, które choć często słyszy i o którym codziennie myśli, rzadko rzuca w publiczny dyskurs. Innych zdradza niechęć do wypowiedzi zbyt otwartych na interpretacje, pozostali oddalają się od każdego, kto może być potencjalnym pytającym. Przechodnie przemieszczają się po ulicach pełnych oznakowań i przejść, które choć nie nakazują za wiele, dają wyraźnie znać, że nie pojawiły się tu przypadkiem — ktoś już tu był, wcale nie na chwilę. Uwagę przyciągają zwłaszcza zbyt zmęczeni, by iść po wytyczonym, albo nad wyraz rozczarowani proponowanym układem. To oni wydeptują trawę pomiędzy chodnikami, symbole awangardy. Każdy kto słucha, mówi lub odchodzi ma swoje nie-miejsce w tym, co nazywamy społeczeństwem, w czasie, który wciąż nazywać można postmodernizmem. Wieszczą wprawdzie niektórzy rychły koniec albo już umiejscawiają jego śmierć, obchodząc nawet rocznice, epoka ta jednak, choć rodzi ludzi niecierpliwych, sama wytrwale czeka na zmiennika, kiedy to ogólne zwątpienie i dekonstrukcja ustąpią pod naporem ogólnej nadziei i nieśmiałych paradygmatów. Rozpierzchliśmy się, teraz rozpierzchnięci przesuwamy się wte i wewte, jak ludzie biernie ustępujący sobie miejsca w zatłoczonym autobusie, bez nadziei na wygodę, podirytowani, gdy pojazd zatrzymuje się na przystanku, zamiast nieustannie obdarzać poczuciem przybliżającej się destynacji. Patrzymy przez okna na dawno zapoznane, na nasze codzienne nihil novi.
To jeszcze nie moment, by przejść od relatywności do kolejnej próby absolutyzowania — byle nie naiwnej, fikcyjnej, biorącej swój fundament z tego, co dopiero hipotetycznie ma nadejść, kiedy przyjdzie jeszcze coś innego. Permanentnie komentujemy przeszłość, wciąż nie mogąc oddać jej należnej sprawiedliwości. Odrzuciliśmy ją wpierw, skazawszy na wygnanie, lecz patognomoniczne objawy, choć początkowo wypierane, wykrzyczały schorowanym, że w tym, co poddane banicji, kryje się witalność. Gdzie? Jakie przewodnie idee zabrać ze sobą w podróż codziennych zmagań? Krystalizacja odpowiedzi jest wciąż w powijakach, a pozorne wrażenie postępu zawdzięcza się wyłącznie ewolucji technologicznej. Filozoficzna antropologia obraca się w niedomaganiu wokół własnej osi. Prawie wszystko, co ludzkie, jest nam tak bardzo obce.
Co u naszych przechodniów? Na pierwszy rzut oka rzuca się jak zawsze największa, podstawowa grupa, jaką są przedstawiciele kultury najprostszej, którzy z powodu braku wykształcenia, zasobów intelektualnych lub chronicznej niedostępności sfer kultury rozbudowanej, nie mają możliwości, by rozumieć niuanse kultury bardziej rozwiniętej, objawiającej się w znacznie szerszym spektrum. Rozpiętość pojęciowa i doświadczalna osób kultury najprostszej jest uboższa, co z definicji implikuje niemożność partycypowania na pewnych wysokościach kulturowych. Społeczeństwo kultury niskiej, pomimo niemożności obcowania z kulturą wysoką, nie zasługuje w żaden sposób na jakąkolwiek ocenę negatywną, właśnie dlatego, że zmiana sytuacji nie jest w ich możności. Choć przejawy kultury niskiej są aksjologicznie podrzędniejsze niż przejawy kultury wysokiej, nie są one pozbawione wartości w ogóle. Wydaje się za to, że kultura podstawowa daje mniejszy pancerz ochronny przed skłonnościami człowieka do egoizmu, chciwości i przemocy, jako że zło i cierpienie potęguje się tam, gdzie brak odpowiedniej refleksji nad słowami i czynami. W opozycji do kultury prostej stoi rzecz jasna kultura skomplikowana, która do obcowania wymaga odpowiedniego przygotowania i predyspozycji. Przyswojenie sobie treści tejże kultury jest mniej intuicyjne i wymaga znacznego skupienia uwagi. Jedni wykorzystują jej zawartość w celu samorealizacji, pogłębienia apercepcji i kreowania dobrze funkcjonującego społeczeństwa, w którym więcej jest satysfakcji, mniej zaś cierpienia; drudzy instrumentalnie traktują filozofię i skarbiec ludzkiej myśli, wykorzystując wprawdzie te same dane, co grupa pierwsza, z innymi jednak intencjami. Mniej rozchodzi się o prawdę, zwłaszcza prawdę absolutną, a głównie o korzyści dnia codziennego. Z bibliotek wypożycza się przede wszystkim to, co obdarza sprytem, zaradnością i prominencją. Powyższy klasizm, choć niewątpliwie nieładny i gorzki, pachnący niesprawiedliwością, krąży wokół kluczowego pojęcia przynależności, towarzyszy nam więc nieodłącznie w codziennych dialogach, odosobnionych refleksjach lub opisach pełnych socjologizmów.
Postmodernizm jest filozofią raczej negatywną niż pozytywną, jako że opiera się przede wszystkim na dekonstrukcji i negacji zasad przodków. Już sama taktyka tymczasowej dekonstrukcji cechuje się sporym ryzykiem, niszczenie bowiem jest szybsze i trudniejsze w kontroli niż budowanie. Postmodernizm uwierzył, że niszcząc, spowoduje samoistne powstanie z gruzów nowej, lepszej budowli; nastąpiło tu odwołanie do hipotetycznej naturalnie autonomicznej spontaniczności ludzkiej, która jeśli tylko uwolni się od nacisków, wyzwoli u każdego stosowne dążenia, przeorganizuje chaos kulturowych presji w autentyczny, harmoniczny, zgodny z ja układ. Nastąpiła ulga uwolnienia, lecz zaraz po tym irracjonalne pogubienie, zwłaszcza tam, gdzie życie domagało się zwerbalizowanych, dobrze umotywowanych odpowiedzi. Pozytywna strona filozofii postmodernistycznej stanowi mały wycinek tego nurtu i charakteryzuje się niejasnością aksjologiczną i epistemologiczną, a ów brak homogeniczności wzmaga dowolność filozoficzną. Filozofie, głównie religijne, których istnienie opierało się na słowie „prawda”, wykazywały niejaką obsesję na punkcie heterogeniczności, czyli po religijnemu — nieortodoksji. Obecna filozofia wzdraga się od dogmatyzmu, a opozycyjny wobec dogmatów relatywizm zniechęca do brania odpowiedzialności za udzielane odpowiedzi, intensywniej umożliwiając dojście do głosu jednemu z największych zagrożeń człowieczeństwa — patologicznemu odwlekaniu wysiłku — nietwórczej stagnacji. Niejasne standardy ułatwiają wydobywanie z mętnego skarbca ponowoczesności tego, co dla nas wygodne, dając jednocześnie ogrom możliwości, by bronić się przed tymi, którzy chcieliby w tej filozofii doszukiwać się wad — tego, co mętne, nie można bowiem konkretnie zaatakować. Filozofie ponowoczesne, choć opanowały społeczności przez przekaz niebezpośredni, w ścisłym tego słowa znaczeniu cieszą się nielicznym gronem fascynatów i promotorów. Główne postulaty, wcześniej rozwodnione, przenoszą się w swej antyscholastycznej lekkości przez kulturę masową, a odbiorcy tejże rzadko wykazują starania o systematykę. Kult swobody nakazuje patrzeć na skrupulatność i konsekwencję przemyśleń jako na reżim ciasnoty umysłowej, obsesję nazywania. To, co określone, więcej bowiem od nas wymaga od tego, co plastyczne. Plastyczność stała się może nie cnotą — cnota wszakże znów lawiruje wokół określoności — na pewno zaś sporym atutem. Elastyczność okazuje się gwarancją oportunistycznego omijania niechcianych relacji i przywiązań. Bierni odbiorcy postmodernizmu nierzadko wykazują się bardzo umiarkowaną świadomością tego, dlaczego rozumują w taki sposób, a także że ich frazesowy sposób myślenia nie jest jedyny ani długowieczny. Banalni uczniowie to problem każdej szkoły filozoficznej, tu jednak intelektualna inercja razi szczególnie, nie uważa się bowiem jej za przywarę. Opada pozytywistyczny entuzjazm, że nauka zbliża się wielkimi krokami w stronę przełomowych prawd, kogo obchodzą periodyki pełne zwrotów tak specjalistycznych, że aż trącących sekciarstwem? Przy takiej koniunkturze wyrastają pseudonaukowe ideologie, które z nauki czerpią wybiórczo, wszelkie braki uzupełniając ponowoczesnymi sofizmatami o płynności i subiektywności poznania. W złotym okresie racjonalizmu nie powinny mieć szans się ostać, dziś próbują swych możliwości na salonach, choć przygotowaniem i elokwencją nie potrafią dorównać nawet swym paranaukowym przodkom. Racjonalizm być może zbyt ekscytująco ewangelizował ludzkość nieograniczonymi możliwościami nauki. Kolejne pokolenia przyzwyczaiły się do wszechobecnego rozwoju, rzeczywistość tak dynamiczną traktując niemal jak coś statycznego. Zdały sobie też sprawę, że wiedza zdobywana w środowiskach akademickich jest nieskonkretyzowana, wymagająca interpretacji (wysiłku), a przedmioty badań w znacznej części są zupełnie nieprzydatne w codziennej egzystencji. Ów brak podkopał zaufanie do rozumu jako niezawodnego narzędzia wyjaśnienia i usprawnienia. Mimo technicyzacji państw problemy wewnętrzne jednostek zdają się tylko wzmagać. Wzrost zadowolenia ze swego życia, tak widoczny u osób, które wyszły z ubóstwa materialnego i zdrowotnego, zanika prawie w całości u grup, które bogacą się i poprawiają swój byt już wcześniej zadowalający. To, co raduje głodnych, rozczarowuje sytych.
Skoro kult rozumu i obiektywności nie przyniósł harmonii wewnętrznej, postmodernizm z tezy przeszedł w antytezę, skupiając się w warowni subiektywności, zaprzęgając prywatne intuicje, emocje i zindywidualizowane pragnienia. Przewrotne zatoczone koło historii idei przybliżyło przechodniów świata do form myślenia mających według przodków w przyszłości dostąpić ostatecznej kompromitacji. Gloryfikacja subiektywnego spojrzenia i niepisana izostenia, utrzymująca się aż do przekroczenia granic tolerancji danego podmiotu, to kluczowe elementy podtrzymujące obojętność społeczną na konfrontację hipotetycznej prawdy z hipotetycznym fałszem. Prywatne światy i prywatne prawdy nigdy nie cieszyły się jeszcze takim bezpieczeństwem. Tolerancja karmi się beznamiętnością, nie pali się myśli na stosie tam, gdzie brak nawet żaru. Gdy robi się naprawdę zimno, na pomoc przychodzą trawiące pożary ideologii, stąd też żar jeszcze nigdy nie był tak bardzo w cenie. Deflacja dotknęła natomiast tradycję — widzi się w niej bierny przymus powtarzalnych rytuałów, w których życiu się podporządkowujemy, zamiast z niego korzystać. Wszystko jest względne, dopóki nie nadarzy się korzystna okazja, by coś potraktować bezwzględnie. Nieważne, czy żyjemy niewolniczo, ważne, byśmy czuli się wyzwoleńcami. Jesteśmy wprawdzie na zawołanie fizjologicznych potrzeb, w presji, by obracać się wokół tego, co modne i aprobowane przez prominentów kultury masowej, w ryzach biurokratycznego aparatu państwa i bezlitosnych warunków na rynku pracy, możemy za to tytułować się progresywnymi; z wyższością patrzymy na skanseny poprzednich dekad, nie zauważając, że cmentarze idei nie zapełniły się jeszcze nawet do połowy. Ulice wciąż są zaśmiecone niespójnościami i niekonsekwencjami, co rusz obnaża się gruntowny brak refleksji, bez cynizmu i wyrachowania za to, obliczają bowiem tylko niepewni. Nie rzecz w tym, by kłaniać się przeszłości za siwe włosy ani promować tych, co budują swe przekonanie o wyższości kulturowej wyłącznie na resentymencie wobec współczesnych; celem jest uprzejme zaznaczenie, że wyższa liczba w kalendarzu, zwiększenie mocy obliczeniowej komputerów oraz rosnąca liczba wypowiedzianych słów to nie są gwaranty rozwoju filozoficznego. Etos filozofii nie współgra z gwałtownością reakcji, niechęcią do dialogu z innością, wykrzyknięciem haseł przed ich analizą. Nieostrożny dobór słownictwa, nomen omen wpasowujący się w ponowoczesną mętność nie-definicji, zdradza intelektualne nieprzygotowanie. Nieprzygotowanie to rodzi skryty brak zaufania wobec własnej retoryki, a gdy czujemy się od przeciwnika słabsi, prędzej sięgniemy po emocjonalne sofizmaty. Rehabilitacja rozemocjonowania, zawężenie definicji histerii i zubożenie semantyki nieokiełznania charakteru to działania chwalebne, lecz reaktancyjne zmęczenie opresyjną skrupulatnością wszelkich scholastyk doprowadziło do przeszacowania afektów. Są wprawdzie niemożliwym do umniejszenia światłem wskazującym stan naszej psychiki, reflektorem skupionym na naszych potrzebach, nie potrafią odnaleźć się jednak w trakcie poszukiwań prawdy i sensu. Obrzucić błotem rozum za ryzyko poznawczych błędów, by następnie gloryfikować kierowanie się psychicznymi bodźcami, to droga donikąd. Rozum transcenduje akwarium ludzkiej psychiki, emocje w nim pływają. Płynne dyskursy poza swobodą przekształceń i dopasowań do aktualnych nastrojów stają się przekleństwem niestałości. Niestałość rodzi niepokój, a lęk sprzyja dychotomicznym, uproszczonym kategoryzacjom. Poczucie spójności i porządku oddziałuje niezwykle terapeutycznie, niczym muśnięcie noumenu doświadczone po wyjściu z chaotycznego umysłowego pogorzeliska, płaci się jednak nierzadko za to wrażenie zapanowaniem karykaturalnej metodologii, przez złudną wiarę, że patrzymy na świat par excellence. Relatywistom zarzuca się tworzenie dyskursu pełnego wyjść ewakuacyjnych na wypadek odmiennych potrzeb i nastrojów, lecz alternatywy nie może stanowić ciasność doktryn stabilizujących ducha niemogących znieść niepokoju poznawczego. Swoisty platoński grzech, będący zlekceważeniem siły cielesnych afektów, choć obdarza chrześcijańskim paternalizmem nad wszystkim, co zwierzęce, de facto jeszcze bardziej wikła nas w animalności. Rola mózgu nie kończy się na byciu włącznikiem umysłu, nie jest jedynie kartką papieru, kanwą. Porównanie do substratu — ziemi — jest trafniejsze, jako że składniki gleby mają ścisły wpływ na życie rośliny. Podobnie to, w jaki sposób zbudowany jest mózg, ma kluczowy wpływ na działanie człowieka. Im bardziej zaawansowane zasoby nam udostępnia, tym na większej przestrzeni możemy się poruszać i dalej widzieć. To fundament jaźni, celnik informacji, które stanowią obecne episteme. Nasze wolicjonalne akty oddziałują na sieć neuronalną, ta odwdzięcza się tym samym. Konfrontuje nas z dychotomicznie zabarwionymi afektami. Przyjemność lub nieprzyjemność, przyciąganie bądź odpychanie, lęk zagrożenia bądź ataraksja bezpieczeństwa. Te bezwolne kategoryzacje stanowią ścisłą inspirację do podobnie czarno-białej, już deliberacyjnej oceny rzeczywistości. Najwspanialej jest, gdy dobro nie miesza się ze złem, korzyść nie flirtuje ze stratą, „tak” znaczy „tak”. Podążać, stać, czy uciekać? Zmierzanie w kilku kierunkach jednocześnie jest fizycznie niewykonalne, w umyśle mimo tego jednoczą się one w jednej uważności podmiotu. Harmonia przeciwieństw dla wielu to nadal bluźnierstwo, metodologię fenomenologiczną traktuje się zaś jako snobistyczną, hipsterską próbę dzielenia włosa na czworo — przecież wystarczy symplifikować po staremu na część jedną i część drugą. Dlatego tak wyraźnie uwidacznia się kapitulacja wobec złożoności świata, paraliż relacji głębokich, niechęć do rozumienia spowodowana trudnością w okiełznaniu siebie samego. Łatwo wobec tego o podtrzymanie starego konfliktu przynależności — ἐκκλησία ciągle broni się przed κόσμος. Machinalnie wręcz, a często i desperacko upatrujemy jednej przyczyny dla jednego zachowania. Urąga to ludzkiej złożoności, zwłaszcza gdy wszystko, co nie przynależy do upraszczającego dyskursu oskarża się o relatywną miałkość. Korelacje darzy się sympatią zwłaszcza wtedy, kiedy przekształca się je w synonim zależności, a nasze życie umysłowe zaznaje spokoju, gdy dopasowuje się do rytmu organizmu, natychmiastowych, sprecyzowanych reakcji ukierunkowanych na homeostazę. Jak w szybkich szachach zaletą staje się natychmiastowa odpowiedź na ruch oponenta, nauczenie się wariantów i przyjęcie preferowanej taktyki. Już sama szachownica, o niezmiennej liczbie pól i figur, napawa ostoją. Płynie w nas wprawdzie żar poznania absolutnego, cóż z tego jednak, gdy mowa nasza „tak, tak, nie, nie”. Bo co ponad to, od filozofów pochodzi. Złoty środek to nie jest symbol ani relatywizmu, ani wygodnego symetryzmu, prędzej czasochłonności i wysiłku. To o skrajności najłatwiej się oprzeć i tak wypoczywać, z dala od indywidualizmu każdej kwestii. Zalewające wszystko przypływy informacji za rzadko skutkują poczuciem grząskości, a za często służą pomocą w przekonaniu, że nagłówkowa pobieżność to episteme. Ataki konkurencyjnych wobec nas światopoglądów i danych powodują wprawdzie niejako przymuszoną otwartość na inność, a niezdrowe poczucie konieczności bycia na czasie poszerza dobór zainteresowań, jednak nadal nie jest to gruntowne badanie rzeczywistości. Nie można jednak zaprzeczyć, że przeciwstawne opinie i wciąż nowe fakty wywierają presję, by nieustannie modyfikować swe zapatrywania, wychodzić ze swoich lokalnych uporządkowań, wąskich środowisk, a ocean niejednolitych treści zdaje się być przeznaczony do tego, by ułatwiać powątpiewanie w możliwość realnego oddzielenia tego, co dobre i mądre, od tego, co głupie i złe. Świat zdaje się lubować w podsyłaniu nam informacji sprzecznych z naszym oglądem. Gdy uznamy coś za dobre, ulicę dalej zobaczymy, jak przynosi to krzywdę i cierpienie; gdy ocenimy rzeczywistość jako naganną, w miasteczku przywita nas rodzina czerpiąca z tego zła jedyną nadzieję na przetrwanie. I znów: zamiast zmieszania i wrażenia śliskości bytu, chęć, by przywłaszczyć sobie absolutystyczny zwrot: „nie znasz życia”. Rozmawianie o rządzie nawet z zachowaniem elegancji mowy nie przenosi jeszcze nikogo do prezydenckiego pałacu. Pisanie o głębi otchłani nie zanurza, to tylko stukanie palcami w klawiaturę. Podobnie intensywność przekonania co do prawdziwości naszych konstruktów nijak nie przekłada się na nic więcej, niż tylko wewnętrzny spokój. Z tak wielką dumą z naszych prywatnych teorii poznania nie podejmiemy żadnej poważnej próby przechytrzenia epistemologicznych ograniczeń, spojrzenia na własną fizyczną kognitywistykę z metapoziomu. Stopień samodzielności naszych wniosków ściśle związany jest z emancypacją od dążeń organizmu, kiedy to homeostaza pełni funkcję pomocniczą, podległą pod naszą aksjologię, nie staje się zaś głównym prowodyrem i wyjaśnieniem aktywności. I bez wołań ciała nasze możliwości percepcyjne i apercepcyjne są dramatycznie skąpe. Baza umysłowych danych jest mikroskopijna wobec całości istniejącej Informacji. Przez to dochodzi do sytuacji, w której swoje zachowanie możesz jednego dnia uczciwie ocenić jako bohaterskie, antysystemowe, sprytne i prowolnościowe, by miesiąc później równie uczciwie uważać je za niedojrzałe, egoistyczne i szkodliwe społecznie. Decyzja podjęta została bowiem na początku procesu przetwarzania przez umysł konkretnego zachowania, po miesiącu nowe dane i aksjologiczne wytyczne zmieniły osąd sytuacji, za rok kolejne mogą jeszcze go zmodyfikować. Zaprawdę, przebaczcie, bo nie wiemy, co czynimy.
Dążenia do uzyskania homeostazy metafizycznej nie są tak uporczywe, jak starania o równowagę ustrojową. Niedostateczna regulacja termiczna wystarczy, by przykryć potrzeby egzystencjalne, które odezwą się nie prędzej niż po względnym unormowaniu kryzysu fizycznego. Cierpienie, jakie zadaje niedomagający organizm jest zdecydowanie ostrzejsze niż bardziej rozciągłe melancholijne przygnębienie, będące w lwiej części gorzkim efektem kontrastu pomiędzy pożądaną panoramą naszej jaźni, a tym, co obecnie wchodzi w jej skład. Podstawowym objawem depresji jest niemożność przebywania w kluczowych dla swego życia wspomnieniach, spostrzeżenie się, że ejdetyczne piękno przemieniło się w nieprawdomówny werbalny opis. Szarzyzna kurzu i popiołu przykrywa witalność naszego bytu, zasypując też tęsknotę — leżymy więc bezwiednie, zapatrując się na nic i nigdzie, z amnezją wobec szczegółów straty, z zaburzoną trójtemporalnością. Za oknami skandują zaś tyranię optymizmu.
Nasze ja potrzebuje odpowiedniego środowiska, by móc się uobecniać, zwolnienia przestrzeni umysłowej od myślenia przymusowego. Jesteśmy niejako bytem podwójnym, w którym ja — byt antyzautomatyzowany, świadomy siebie — jedynie po uciszeniu id oraz superego otrzymuje optymalną swobodę analizy rzeczywistości. Trudno oprzeć się fascynacji, że część zachowań, które przypisuje się zazwyczaj człowiekowi wyższemu, w rzeczywistości wynika z pół-machinalnych zachowań u swojego podłoża mających superego. Ludzkość bowiem pokoleniami wytwarza kulturę moralności, którą to potomkowie internalizują sobie tak głęboko, że pewne czynności wykonują wręcz bez udziału rozsądzającej i wartościującej świadomości. Nierzadko nasze uprzejmości i inne szlachetne postawy akceptujemy w sobie wtórnie. Najpierw bowiem nauczono nas, niejako zaprogramowano, byśmy czynili szlachetność, później dopiero, w czasie świadomej refleksji, własnoręcznie akceptujemy zapożyczoną etykę, intencjonalnie przyjmując ją jako własną, modyfikując i ulepszając. Wiele naszych zachowań, które odbiera się jako dobre, dopiero znacznie później dołączamy do zestawu cech, z którymi chcemy się utożsamiać. Choć bez widocznej zmiany, następuje przeniesienie danego zachowania z pola przygodnego charakteru, poddanego influencji, na pole osobowości, będące naszym samodzielnym tworem. Osobowość zaś jest świadomym wypełnieniem pustej ontologicznej esencji synonimami ja. Deliberacyjne zaangażowanie nad naszą postawą powoduje wtórnie prawie że automatyzację zachowań, co do których wcześniej potrzebne były spore pokłady koncentracji. Tworzymy w ten sposób coś na kształt własnego superego, co pozwala nam wykonywać szlachetność bez konieczności wchodzenia za każdym razem w głęboką refleksję przed czynem.
Myślenie przymusowe oraz wszelkie formy myślenia para-osobowościowego są największą przeszkodą w przebywaniu w rzeczywistości wyższej, natchnionej. Człowiek to postać tragiczna, po wielokroć musząca tworzyć dyskursy, które znajdują się znacznie ponad najgłębszym osiągalnym poziomem. Niestety, cierpienie, dyskomfort i wszelkie inne trudy nieodłącznie związane są z świadomym uobecnianiem własnego ja. Przeżywamy wtedy świat w sposób przeszywająco przenikliwy, co wystawia naszą wrażliwość na rany; męczy się także nasze ciało. Biologiczna ludzka struktura, utrudzona codziennymi zmaganiami, zmuszona wykonywać operacje na rezerwach energii, przyczynia się do naturalnej niechęci do tego, by podejmować katorgę życia w pełni. Człowiek wyczerpany i przebodźcowany zaczyna skłaniać się ku bogowi relaksu. Niektórzy bardzo pragną wprawdzie spotkać się z sobą, chcieliby jednak, aby relacja ta odbywała się w poczuciu godności, nie w poniżającym pośpiechu, w przerwie pomiędzy jedną, a drugą przymusową myślą. Czekają biernie, aż przestrzeń sama się pojawi, a agresorzy znudzą się i pozostawią w spokoju. Drudzy chcą najpierw zebrać siły, uwolnić się od koszmarów codzienności, odpocząwszy jednak, zawsze wracać muszą do walki o podstawowy byt. Jeszcze inni przeczuwają, że spotkanie z sobą kosztować będzie poznaniem niewygodnych prawd domagających się poważnych zmian. Boją się.
Alma Mater
Egzystencjalizm i fenomenologia nie mogą unieść chrześcijańskich paradygmatów, nawet jeśli dla wielu wyznawców stanowią ponętną propozycję. Umysł kontemplatywny, chcąc dotrzeć do rzeczy samych, patrzeć na nie bez przerw i rozproszeń, jeśli tylko przesyci się pseudomistycznymi wyobrażeniami, obciążającymi narracjami dogmatów, wyjałowi swe przeżywanie, zachwaszczy intelekt, który wszystko, co percypowane, będzie określać sztywnymi, tradycyjnymi definicjami.
Bezzałożeniowość wprawdzie to mit, który fenomenologia czyta w każdą niedzielę, potrzebuje jednak tej wiary, by wzrastać w pokonywaniu mózgowych mechanizmów, które na założeniach się opierają. Bezzałożeniowość to ideał, coś, do czego się dąży wciąż nie dość dostatecznie, jak asceta, który chcąc uwolnić się od potrzeb ciała, nadal musi systematycznie je zaspokajać, by mieć siłę walczyć dalej. Precyzyjniej byłoby opisać to jako zadanie oddzielenia przedsądów od sądów wtórnych. Te drugie są temporalne i niekonstytutywne, pierwsze zaś mogą zostać zastąpione jedynie w ramach myślowych eksperymentów i długich deliberacji (np. solipsyzm, odraza wobec własnego istnienia, totalna inercja wolicjonalna, poczucie powszechnego bezsensu), nie są one nigdy obecne u początków aktu poznania. Rozpoczynamy refleksję z ontyczną strukturą startową, w której jesteśmy zanurzeni; jest ona jak oczy, którymi widzimy, ich samych jednak nie postrzegamy, dopóki nie poznamy lustra, samoodbicia.
Niektórzy zbyt entuzjastycznie uwierzyli w możliwość posiadania narzędzia, które z definicji mogłoby być o krok przed każdą krytyką. Narzędzie to, do przyjęcia w całości jedynie po zdradzie obowiązkowego filozoficznego sceptycyzmu, niesie jednak postulaty, które nie mogą być credo, lecz powinny motto. Przede wszystkim ważne jest podkreślenie odległości od oczywistości obiegowej do interpretacji pierwotnej. Pojawienie się umiejętności poznawczych dziecka biegnie równolegle z niezwykle inwazyjną indoktrynacją rodzicielską, która spieszy z pomocą, by wpoić mu kanoniczną wersję teorii poznania. W ten sposób nie może istnieć poznanie czyste, niezmącone żadną myślą prócz własnej, wolne od hegemonialnego pryzmatu kultury. Sami tworzymy sobie kulturowe kody, a te, które nas przekonują, zaliczamy do godnych wiary i tychże nauczamy. Redukcja fenomenologiczna jest więc próbą zawrócenia biegu rzeki, wyparcia się wyuczonych mechanizmów interpretacyjnych, które mają odpowiedź jeszcze przed końcem pytania. Pokłady tradycji, siatki pojęć, sugestywne wyrażenia wikłające w swe wyświechtane, dominujące semantyki — wszystko to na czas eksperymentu epoche staramy się doprowadzić do niby-nieistnienia. Nie pojawi się wtedy żadne czyste spojrzenie, lecz z pewnością nowe, które to będzie można zestawić z dotychczasowym. Narzędzie to służy wychwytywaniu potencjalnych prowizorycznych truizmów, których siła leży wcale nie w substancji rzeczy, a w potędze kultury, która je utwierdza. Za słabi jesteśmy, by tworzyć systemy, zbyt silni, by stać w sceptyckim agnostycyzmie, wkrótce pojawi się bowiem takie pytanie, które odważy się podważyć nie tyle co nasze stanowisko, a zasadność jakiegokolwiek ruchu. Sceptycyzm zresztą nie jest bezruchem ani doznaniem przykrej konieczności ruchu. Przede wszystkim jest on ruchem arelacyjnym, błąkaniem się w negatywności, bez odpowiedzialności, ale i więzi. Wszystkiego można dotknąć, niczego schować w kieszeni, by zabrać do domu i obracać czule w dłoni. Kiedy opadnie kurz asocjacji międzyspołecznych, ułuda relacji, i wypali się mit, w który się wierzyło bez dokładnej analizy treści, zostajemy nadzy z fundamentalnie palącą potrzebą, by w coś się przyodziać. Możemy pozostać nadzy, lecz wyłącznie z nadzieją, że ubranie na nas czeka. Tak rodzi się teistyczny agnostycyzm. Zgoła krzywo patrzy on na mnożących terminy uzyskiwane albo ze słabokontekstowych neologizmów, lub też z połączeń dotychczas już wieloznacznych słów technicznych; a wszystko to po to, by skonstruować teorię, która żyje przede wszystkim komentarzami wątpiącymi w możliwość jej uprawomocnienia, ewentualnie z rozlicznych reinterpretacji, wynikających rzecz jasna nie z mocy idei, lecz z jej niejasności. Kryje się w tym dużo snobizmu, a w dużej części najstabilniejszym elementem tej konstrukcji jest nazwisko autora, które może legitymować się poważaniem w kluczowych kręgach; jeszcze mocniej uwidacznia się tu wszakże głód poznania, sfinalizowania dyskursów, które trwożnie i bezradnie kontemplujemy. Dlatego tak wiele można wybaczyć tym, których pióro bazgrze każdą czystą kartkę papieru — litery bowiem oswajają i wątłym promykiem naświetlają to, co nie godzi się, by było tajemnicą.
Tymczasem konstrukcje aksjomatycznych teologii przychodzą ze swoim aroganckim poczuciem życia w prawdzie, proponując zastąpić najważniejsze, najbardziej tajemnicze dziesięć procent ludzkiego przeżywania, zmazać blade litery kruchych doświadczeń i w ich miejsce wstawić formułki, które nazwą niezbędnym przygotowaniem do poszukiwań. Tak, jak odpowiednio aranżowany eksperyment ukaże to, co chciał badacz, tak teolog dotrze do swojego boga, gdziekolwiek by się udał. Filozofia nie rozpoczyna się od sprawdzenia, czy autor codziennie czynił znak krzyża. Stwierdzenie „tutaj trzeba odwołać się do wiary religijnej” jest obrazą dla metody filozoficznej, a przedstawia się je tonem zapowiadającym wejście niezwykłej osobistości. Niewiele warte są poszukiwania filozoficzne w protekcjonalnym duchu ancilla theologiae, niegodne zaufania są religijne intuicje tak dziwnie powszechne, że aż nieintersubiektywne, potrzebujące rzekomo wiary. Wiara ta, choć przyodziewana w najkreatywniejsze, że aż wydumane zwroty, uciekająca jak tylko może od swej biblijnej etymologii, nadal jest wyłącznie wyabstrahowanym ustaleniem teologicznym, obowiązującym tylko tego, kto preferuje w danym aspekcie świat wyobrażony od przedstawionego, albo tego, kto z powodów zazwyczaj niezbyt skomplikowanych, zwyczajnie zaufał, zanim przemyślał. Fenomenologia nie tylko nie wspiera takich hipotez, jak kuszenie przez byty wyższe czy pierwotną świętość i harmonię, a wręcz zachęca nas, by stronić od takich wniosków. Chluba ze stosowania pełnouprawnionej metody poznania filozoficznego połączona z ordynarnym gwałtem na metodzie w postaci aplikowania analiz teologicznych zasługuje na otwartą krytykę. Zarówno Księga Rodzaju, jak i „szaleństwo krzyża” to nie fenomeny wpisane w naturę, lecz zjawiska wtórne. Aksjomaty, które potrzebne są do rozwoju poznawczego to wiara w istnienie rzeczywistości takiej, jaka się jawi naszym zmysłom, nie zaś rzekomo bardziej otwierające na inne wymiary teologiczne światła, które cechują się większą skłonnością do oślepiania niźli rozjaśniania — mądrość, lecz na ich warunkach. Wystarczy już okropnego paradygmatu, który sprowadzał się do tego, że episkopat, uzbierawszy z pewną regularnością teologiczne myśli, systematyzował je i rozwijał, dbając o poczucie Bożej legitymizacji, tak, aby w każdej sytuacji można było śmiało rzec „My i Duch Święty postanowiliśmy”. Duch ten składał się z wszystkich duchów czasu zgromadzonych przez kolejne religijne pokolenia. Hierarcha, kierując się potrzebą dnia, rysował wciąż na nowo obraz Boga, dbając, by nie tyle nie był sprzeczny z obrazami poprzedników, co nie sprawiał takiego wrażenia i nie prowokował wrażliwego intelektualnego sumienia. W ten sposób utrzymywał się mit hermeneutycznej ciągłości, paradoks uczniów Chrystusa, którzy sami się zapewnili, że nie są nowinkarzami, a jedynie w sposób doskonalszy reinterpretują odwieczne boskie tajemnice. Powaga tego mitu, szelest starych ksiąg, skutecznie odwodził czytelników Starego i Nowego Testamentu od spostrzeżeń Marcjona. Zdroworozsądkowość nie może wygrać tam, gdzie przed wejściem do świątyni otrzymujemy pouczenie, że Najwyższy przekracza to, co pozorne. Dlatego też można nigdy nie nadstawić drugiego policzka, odpuścić sądowej sprawy na swoją niekorzyść, obdarzyć proszącego bez zwłoki, dla innego wykonać bez wahania zlecenia, a nawet im wszystkim dwakroć więcej dać, a jednocześnie mieć przekonanie, że to wszystko właściwie się czyni — tylko alegorycznie.
Kaplica pełna mężczyzn, wszyscy zwróceni w jeden zwycięski chleb Chrystusowy. Jak żołnierze wpatrujący się w charyzmatycznego przywódcę, który pomimo prześladowań i blizn na zmęczonej twarzy, wierzy w ostateczne zwycięstwo i wzywa do pomocy według jego planu. Dym kadzidła, kroki wypastowanych butów, krzyż wnoszony okrężnie na ołtarz, białe alby rytmicznie w tył, w przód, skupiony celebrans z rękoma przy sercu. I słowa, i gesty, skupione spojrzenia, a na zewnątrz duchy nieczyste — marazmu, nieznaczenia, pospolitości, niepotrzebnych wyrazów. Było nas więcej, niż wskazywałyby cienie, nad nami krążyły stosy poległych w tym samym Imieniu, w którym i my chcieliśmy dokonać samospalenia. Śpiew stawał się okrzykiem wezwania, w ciszy słyszało się odpowiedź na prośbę, a gestem pieczętowało wzajemne oddanie. Tak niewielu wybranych w tak wielkiej sprawie, pośród próśb i tęsknot, pojawiliśmy się my, umiejąc przede wszystkim żyć uroczyście. I tą uroczystość nieśliśmy w najbardziej szare zakątki, zauważając, że wczorajsza pasja życia i fascynacja wiecznością, w obliczu szarzyzny z apostołów prawdy czyni nas gramolących się z łóżka. Gdzie jesteś, Chrystusie, gdzie mieszkasz nasz mityczny Przyjacielu, którego przejęliśmy z ostrożnością matki podającej niemowlę, karmiliśmy własną piersią, by dorosnąwszy mógł tłumaczyć nam na uboczu przypowieści. Niestety, nie można wypatrywać jednocześnie Nazaretańczyka i doskonałości — zbyt wąskie jest nasze pole widzenia, by objąć całość bez męczących skrętów głowy.
Ukrzyżowany, Chrystus ponownie ukrzyżowany! — by zmartwychwstał adekwatnie do czasów, w których jego wieczność okazuje się temporalna, a bezmierna wielkość została zmierzona. Niestety, raz powstawszy z martwych, ponownie nie umiera — i rozpierzchli się wszyscy jego zwolennicy, nie mogąc doczekać się, aż przybity do drzewa Jezus skona i wyda plon stokrotny. Usechł figowiec, który przeklęliśmy, sprzedaliśmy wszystko co mamy, a skończyły się już przypowieści. Przyłożyliśmy ręce do pługa, bojąc się obrócić w kierunku biernie przybitego, nie chcąc, by stał się solnym słupem, ostatecznie potwierdzając, że pomimo nawożenia i okopania, nie wyda już żadnego owocu.
Ci, którzy chrześcijanom niczego nie zazdroszczą, nie uzyskają pełnej sprawności w dialogu z nimi. Z tego samego powodu chrześcijanie tak miernie sprawdzają się w rozmowie z obcymi — winę ponosi dziedziczna protekcjonalność i sugerowanie niskości bez patrzenia na wymiary oponenta. Słusznie oburzają się na zarzuty, jakoby hegemonia kościelna miała skutki zahamowania czy degeneracji; po chwili jednak zakładają buty swych krytyków i te same słowa wymierzają w starożytnych pogan i wszelkie cywilizacje z achrystusową teologią, sprowadzając ich kult do oddawania czci drewnu i kamieniu.
Jezus niedostatecznie odchrześcijanizowany
Osobliwe wydaje się zabieganie Jezusa o uwierzenie w jego wyjątkowość. W ten sposób Nazaretańczyk poddawał pewnej próbie otoczenie, za cechę dodatnią uznając zauważenie jego boskiego posłannictwa. W niesławie próbował utrzymać wiarę opartą na wydarzeniach cudownych, oczekując, że nastąpi ona na podstawie intuicyjnego eureka w czasie osobistego spotkania bądź relacji tych, którzy go osobiście widzieli. Mimo rozgorzałych nastrojów mesjańskich najmocniej ogień palił się we wnętrzu samego nauczyciela, który to do granic przejęty swoim zadaniem oczekiwał od rodaków takiej samej chrystusowej zapalczywości. Nieustannie Nazaretańczykowi towarzyszy na kartach Ewangelii poczucie bycia oczekiwanym, tak, że zawód spowodowany nierozpoznaniem jego posłannictwa wyciskał wewnętrzne łzy rozgoryczenia, zachęcające do wyrzucania wszystkim braku zrozumienia tego, który rzekomo duszom prawdziwie wyczekującym zbawienia miał jawić się per se przejrzyście. Momentalnie pojawia się myśl o gloryfikowaniu łatwowierności. Czym bowiem wyróżniał się Jezus od innych ulicznych nauczycieli? Czym wyróżnia się dzisiaj jego życie od tylu innych heroicznych żyć, które w sposób mniej lub bardziej widoczny zrewolucjonizowały życie lokalnych i globalnych społeczeństw? Jego działanie jest inspirujące i wielokrotnie godne podziwu, ale pokaźną nieznajomością historii jest uważanie, że on to dopiero rozpoczął szlachetne czyny, przed nim zaś ludzkość zanurzona była w egoizmie i przemocy. Życie Jezusa jest umieszczone w bardzo silnym kontraście, istnieje w porównaniu do nieuczciwych przywódców religijnych z żydowskich stronnictw, jednak i przed Chrystusem czyniono rzeczy dobre, bardzo dobre i heroiczne. Jezus mimo wszystko bardzo upodobał sobie ślepe zawierzenie. Czyżby Chrystus miał powoływać się na jakiś metafizyczny aparat, mający pomóc osobom pobożnym wykryć mesjasza? Nauczyciel, a potem i samo chrześcijaństwo, mało miało wyrozumiałości dla ludzkich ograniczeń poznawczych, znudzonego sceptycyzmu, ciasnych paradygmatów nieznoszących zmiany. Gdy zawiał chrystusowy wiatr, należało za nim podążyć, kędy chce. Szczególnie narażeni na krytykę byli ci, którzy wychowywali się pośród szumu tego wiatru — najbardziej rodacy Chrystusa, następnie krewni chrześcijan. Wzrastać w tej nauce i odrzucić ją — odczytywano to zgodnie z wyjątkowo pozytywną antropologią człowieka, deklarującą wrodzone, naturalne światło rozumu, wystarczające do rozpoznania Prawdy. Dziś słusznie dominuje sceptycyzm, przekonanie, że mózg człowieka wyewoluował w celach poruszania się na płaszczyźnie ontologicznie rozłącznej od płaszczyzny filozoficznych dociekań. Rozsądnie jest uznać, że Stwórca, choć w bycie człowieka nie dokonał teologicznej blokady poznawczej, nie ukierunkował ludzkości wprost na Niego samego, lecz przede wszystkim na Nas samych. Nie implikuje to braku umiejętności refleksji teologicznej, ale ostrożnie można zastanowić się, czy nie jest to wtórna zdolność, a akcent położony jest na trwaniu jaźni w społeczności międzyludzkiej. W ten sposób sceptycznie będziemy patrzeć na „wiarę” tych, którzy spuścili przed Jezusa nosze z paralitykiem. Czy i dziś schorowani nie są niesieni do uprawiających różne pozamedyczne zabiegi, z nadzieją, że może tam otrzymają nieznalezione w szpitalach uzdrowienie? Na ile to religijne zawierzenie, na ile desperackie szukanie ratunku?
Zawierzający Jezusowi przede wszystkim opierają się na obietnicach, jakie złożył, nie zaś na jego moralnych postępowaniach. Nauczyciel wszakże był przede wszystkim Chrystusem — mesjaszem, nie zaś aktywistą na rzecz pokoju na świecie i rozwoju ludzkiego, skarbnicą moralności. Uzdrawiał, nauczał ex cathedra, przepowiadał. Być może apostołów przyciągnął swoją osobowością, ale późniejsi chrześcijanie przede wszystkim projektować będą na niego wszystkie swoje tęsknoty, uzasadniając przez to pośrednio potrzebę rozdzielenia Jezusa wiary od Jezusa historycznego. Nazaretańczyk nie jest jedynym, który głosił szlachetne idee, wyrzekając się świata, reformował go, nie bojąc się publicznych konsekwencji. Nie on jeden przerastał wrażliwością zastaną religijność, choć nie każdy uważał się w sercu za istotę tak wielką. Czy Nanak, XV-wieczny założyciel sikhizmu, miał mniejszy zapał, by oczyścić religię ojców ze zbędnych, przyziemnych elementów i stworzyć kult jednego Boga wyłącznie w sercach wierzących? Czy i on — niezależny od wpływów chrześcijaństwa — nie głosił miłości, pokoju, pięknoduchostwa, kwietyzmu, dobrych uczynków, stając się inspiracją dla swoich uczniów? Ci sami uczniowie, zafascynowani jego ideami, naprawdę nimi żyli, naprawdę też dodali do życiorysu wydarzenia legendarne, które czyniły z Nanaka kogoś, za kogo nie chciał się uważać. To samo uczynili uczniowie Elizeusza i Eliasza, czemu więc jedynie spadkobiercy Jezusa mieli powstrzymać się od mitologizowania? Wychowani zostali na pseudonimicznych księgach, gdzie nieznani podszywali się za znanych, by sprzedać swoją wizję Boga, sądząc, że cel uświęci środki. Podszywanie się pod króla, proroka, pisanie pobożnych, wzniosłych, lecz fałszywych historii, tworzenie wstecznych proroctw, dodawanie nadprzyrodzonych wydarzeń — wszystko to odbywało się w Imię Boże, a twórcy zapewne czuli się usprawiedliwieni tą formą apologii Boga i religii, wierząc, że w ten sposób ratują dusze od śmierci w grzechu. Potomkowie tychże fałszerzy mieliby wyrzec się skłonności do cudownego upiększania rzeczywistości, zwłaszcza wcześniej uświęconej przez obecność mistrza? To niepokojące, jak łatwo przychodziła wyznawcom religijnych systemów metamorfoza założyciela w postać nadludzką. Także chrześcijaństwo nie obyło się bez gnostyckich pism, apokryfów, a nieznajomością tamtejszej psychologii religijnej popisze się ten, kto stwierdzi, że nowe stronnictwa i produkcja świętych pism to domena ludzi pazernych na korzyść i cynicznych. Atmosfera religijna tamtych wieków oraz relatywne, indywidualnie arbitralne postrzeganie relacji ze sferami niebieskimi, było idealnym podłożem do tego, by nieprzerwanie odczuwać głosy Boga. W ten sposób łatwo było poczuć się namaszczonym do wielkich, niebiańskich dzieł. Megalomania nadawała wierzącemu wielkość w oczach bóstwa, a naturalna ludziom hipokryzja nie pozwalała uświadomić sobie tendencyjnego rozumowania i zobaczyć sprzeczności w głoszeniu prawdomówności, a zarazem modyfikowaniu i fabrykowaniu pism. Dla umysłu religijnego życie w sprzecznościach jest stanem powszechnym. Paradoksalność wpisana jest już w genesis rozważań metafizycznych, kiedy to byt rozdzierany jest pomiędzy pragnieniem służby Komuś Wielkiemu, a oczekiwaniem na altruistyczny, indywidualny interwencjonizm. Chrześcijaństwo to historia człowieka, który chce służyć, by mu służono. To swoiste zagubienie wynika z próby wierności ortodoksji, własnym intuicjom duchowym i rozumowi. Nie brakowało wszakże kapłanów i przewodników religijnych, którzy wykorzystywali odziedziczoną lub osiągniętą pozycję autorytetu i żerując na dobrach materialnych wyznawców, modyfikowali ustawy i dogmaty dla osiągnięcia jeszcze większej korzyści — obojętni w duchu na zagadnienia prawdy i nieprawdy; ignorancją byłoby jednak podejrzewać o podobne wyrachowanie tych, którzy opuszczali wygodne miejsca i zrywali z dominującym nurtem, by w przekonaniu swojej duchowo-intelektualnej wyższości nieskutecznie zazwyczaj wieść wojnę na słowa, otoczeni aplauzem jedynie wąskiej grupy. Być może to zaspokajało ich ego, ale swą skutecznością dalecy byli od dzisiejszych, finansowych guru-oszustów, wikłających w pseudo-religijne sekty. Mimo tego walczyli dalej, a nierzadko oddawali życie, nie chcąc wyprzeć się swoich herezjarchicznych przekonań.
Bóg, odwieczny, nieprzezwyciężalny przez zło oraz Jezus, odwieczny również i Bogiem także. Przyszedł na świat i pokrótce gościł wśród nas, nie zabierając niczego, co chcieliśmy zwrócić do reklamacji. Zostawił nas z pękiem obietnic, dał iskrę, która zmotywowała intelektualistów do teologicznej rewolucji i zaproponowała świeższą od judaistycznej filozofię i teologię. Nie był to pierwszy w dziejach moment, w którym umiłowano nieprzyjaciela, nie pogardzono losem prostytutki i zrównano teoretycznie kobietę z mężczyzną. Już wcześniej czciło się Boga w sercu, wyrzekano się wszystkiego, obdarowywano ubogich i umierało za wierność przekonań. Chrześcijaństwo było zjawiskiem rewolucyjnym przede wszystkim w kontekście wierzeń pogańskich i judaistycznych, dziś znając już historię religii obcych Jezusowi, dostrzegamy lokalizm jego spojrzenia. Jezus był mądrym Żydem, mądrym jak wielu innych społecznych reformatorów, ale brakowało mu boskich atrybutów, przede wszystkim wiedzy. Wrażliwość pozwoliła mu oddzielić grzech od człowieka, ale nie przyczynił się do rozwoju neurologii i psychiatrii, oddzielając życie psychiczne od duchowego, mózg od umysłu, bezwolne wizualizacje od pokus szatańskich. Iluż to ascetów będzie karało się za grzeszność niechcianych myśli, przypisując je sobie bądź demonom, nie rozumiejąc ich genezy! Jedyne, co mogłoby ukazać transcendencję umysłu Jezusa to pionieryzm myśli, które nie mogłyby wykazać swojego pochodzenia w kontinuum koncepcyjnym jego epoki. Niestety, idee Nazaretańczyka wykazują powiązanie z istniejącymi nurtami, będąc jedynie ich rozszerzeniem lub reformą. Przyzwyczailiśmy się patrzeć na jego dyskusje z uczonymi jak na starcie boskiego retora z ludzkim ograniczeniem, tymczasem do czynienia mamy tu z polemiką rabinicznych szkół, wśród których ta Jezusowa prezentuje się lepiej, jak zawsze, gdy gorliwa, wrażliwa na konkretne jednostki religijność kontrastuje ze skostniałym konserwatyzmem, elastycznym tylko o tyle, o ile można uczynić coś wygodniejszym lub bardziej zyskownym. Przez wieki spotkamy wielu reformatorów, których ambicja autentycznej pobożności zawsze będzie świeciła z najwyższą jaskrawością, dominując nad przygasłym schematyzmem formalnego duchowieństwa. Apoteoza tychże gorliwców jest jednak po stokroć zbyt pochopna, gdy opiera się na przeskoczeniu tak nisko zawieszonej poprzeczki. Odrzucenie powiązania braku obmytych rąk przed jedzeniem z grzechem przeciwko Bogu to nadal zbyt mało. Zwracamy uwagę na rewolucyjność żydowskiego nauczyciela, ignorując zazwyczaj ciasne, judaistyczne idee, które przez jego nauczanie jeszcze mocniej utrwaliły się w mentalności chrześcijańskiej. Zebrał się na odwagę, by promować oszlifowaną, uszlachetnioną reinterpretację świętych pism, położyć aspekt na miłosierną stronę w opozycji do gniewnych przebłagań, lecz Jahwe się nie wyrzekł, poprzestając na łagodzeniu jego wizerunku. Podtrzymał koncepcję pierworodnego grzechu, która to obarcza odpowiedzialnością zbiorową wszystkich ludzi za grzech pierwszej pary. Wsparł swym autorytetem obserwację, że ludzka natura jest skażona. Za niedoskonałość natury homo sapiens nie został oskarżony Stwórca, lecz człowiek. Dla umysłów religijnych niemożliwością było pomyślenie, że jakikolwiek byt mógł zapoczątkować wielką, amoralną ewolucję wszystkich organizmów, której cierpieniu poddany jest również człowiek; stąd oczywistym krokiem było obciążenie za zastaną rzeczywistość jego samego, który to rzekomo odwrócił się od Boga i ponosi tego najsprawiedliwsze konsekwencje. Przepis mówiący o tym, że zapłatą za grzech jest śmierć, tak silnie wniknął do mentalności żydowskiej, że również idea duchowego spadkobierstwa konsekwencji pierwszego grzechu przyjęła się bez dysput. W ten sposób człowiekowi została zabrana możliwość sądzenia się z Najwyższym. Jezusowa idea chrztu jako ratunku przed karą za grzech pierwszych rodziców zawstydza swym prymitywizmem. Z oczywistych powodów nie rościła sobie ona możliwości przywrócenia człowieka do stanu sprzed pierwszej winy, przez zanurzenie w wodzie umożliwiała za to wejście do Królestwa po śmierci. Chrzest jako warunek zbawienia musiał utworzyć konsekwentny podział na erę Chrystusa, w której zbawienie było możliwe — o ile ktoś miał to szczęście spotkać się z ewangelijną narracją — oraz erę poprzedzającą wcielenie, kiedy to Królestwo w rozumieniu Jezusa było zamknięte. Oczywiście, judaizm wykształcił w swoim łonie teologię zmarłych przed erą mesjańską, ci mieli bowiem czekać w szeolu, stanowiącym właściwie prowizoryczne niebo i piekło — jako że los zmarłych w otchłani był zależny od poziomu ich cnoty. Judaizm, zwłaszcza w diasporze, pokazał już, że jest prozelityczny, chrześcijańskie rzekome otwarcie na świat było jedynie przedłużeniem tendencji, które już istniały. Naród Wybrany uległ zmianie na Kościół Wybrany — wcześniej Bóg zbawiał wyłącznie w narodzie żydowskim, teraz w Kościele chrześcijańskim. Chrzest spowodował, że pomimo uniwersalizmu ewangelizacji, nadal nową religię cechował ekskluzywizm, co sprawiało, że nawet mądrych, cenionych i teologicznie wykorzystywanych pogańskich filozofów umieszczano poza Królestwem. Chrześcijaństwo wywodziło się z tradycyjnej idei Boga, który ma swoje preferencje i wybiera jednych kosztem drugich, na afiliację zgadzając się dopiero po spełnieniu zakontraktowanych warunków. Rzeczywistość skandalicznie nierównej szansy w kwestiach zbawienia nie zgorszyła ówczesnych tak, jak dzisiaj. W pewnych gronach nawet idea predestynacji nie wydawała się absurdalna — jesteśmy przecież służącymi Boga i podlegli absolutnie jego dowolnie brzmiącym postanowieniom. Wiele wieków potrzebowała ta „rewolucyjna religia”, by dopuszczać myśl o zbawieniu przeciwników Kościoła, innowierców, heretyków, schizmatyków, religijnych analfabetów i ignorantów, samobójców oraz innych grzeszników, a nawet dziś taka koncepcja jak apokatastaza jest obrazoburcza. Ku szczęściu wielu Jezus odważył się jeść posiłki z ludźmi pogardzanymi, wytrącając argument z ręki tym, którzy próbowali budować społeczeństwo oparte na nierównościach klasowych czy hierarchii rzekomej pobożności. Ku nieszczęściu, duch ewangelijny nie przenikał wszystkich, zwłaszcza organizatorów porządku publicznego. Gloryfikacja chrześcijańskich bohaterów, zapalczywość ich postępowania, choć inspirująca, odsłania rzadkość tego zjawiska. Chrześcijaństwo miało być wieczną rewolucją serc, metanoją umysłów, okazało się bywać zamiast być.
Zaprawdę, wiele zarzucać można postmodernizmowi, ale któż tak jak on wykazał bezradność człowieka w kontakcie z Prawdą. Filozofia aletyczna ponowoczesności przesadnie wprawdzie akcentuje hipersubiektywną rolę prawdy jednostki, wybitnie ukazuje natomiast konsternację, jaką przeżywa społeczeństwo w obliczu tak wielu prywatnych prawd — zwłaszcza zaś zagubienie, z którym zmaga się pojedynczy człowiek, skonfundowany niewiedzą, czym właściwie tak naprawdę jest jego prawda. Nie uda się nigdy zrekonstruować Chrystusa. Rozmawiając o nim, będziemy mieszali ze sobą hipotetycznego Jezusa autentycznego, na którego narzucony zostanie stos poszczególnych obrazów, utworzonych na kanwie wielu konkurujących ze sobą tradycji. W ten sposób Chrystus zyska na tajemniczej głębi, autorom chrześcijańskim da możliwość rekreowania go na tysiące różnych kombinacji, a żądnych prostszych odpowiedzi wepchnie do zaufania w oficjalne organy interpretacyjne, zdolne skrótowo, acz z całą prawdziwością, powiedzieć, kim był, a czego nie mówił ten, w którego bóstwo warto wierzyć. Jak niewiele różni postać schizofreniczną od wielowarstwowej! Od postaci boskiej oczekiwać moglibyśmy harmonicznej spójności — ta rzeczywiście przejawia się w aurze Jezusa, który konsekwentnie nie wypada ze swojej mesjańsko-boskiej roli. Nieustannie jest nauczycielem, nadrzędnym, panującym nad zaistniałym, zawsze krok do przodu. Jednak akcenty, jakie kładzie w gestach, zachowaniach i nauczaniu, pokazują ślady cięć, łączeń, glos, oraz polemik. Byłoby to całkiem naturalne dla człowieka. Czyż i jednego filozofa nie dzielimy czasem na młodszego i późniejszego, ze względu na ewolucję przekonań; znowu: czy nie znajdujemy w tym samym dziele dwóch odmiennych spojrzeń na tą samą rzecz, z powodu wewnętrznych zmagań autora z opisywanym zagadnieniem? Mówi się, że jest jedna Ewangelia, wyrażona czterema głosami. Głosy te jednak nie są jednolite — subtelnie, czasem i podstępnie wchodzą sobie w drogę, próbując się nawzajem przekrzyczeć. Nawet synoptycy są ze sobą w cichej konfrontacji, na tyle nieposkromionej, że poświęcili spójność Ewangelii, byle tylko podrzucić do niej własną tradycję o nauczycielu. Wiele namęczą się apologetycy, by wyjaśniać te „pozorne sprzeczności”. Po części winne są braki pisarskie i narracyjne umiejętności samych autorów, którzy zdają się nie zawsze mieć świadomość, że dokonują erozji jednomyślności przesłania. Pomimo tego cała ta narracja krąży niezaprzeczalnie po jednej i tej samej orbicie, którą stanowi zbiór nauk Nazaretańczyka. Zasadnicza jednolitość i względna nieszablonowość poglądów pozwala nam suponować, że rzeczywiście opierają się na realnie istniejącej postaci, na fenomenie jednej nauki, która później w gremiach apostolskich wybiegała w różnych kierunkach, by na nowo się ze sobą spotkać i nie dość udolnie zharmonizować. Próbując objąć tą zakrytą przed nami ewolucję, zderzymy się ze ścianą. Nawet gdy zamaszyście odepchniemy wszystkie cudowności, nadal pozostaje przed nami fenomen śmierci nauczyciela, która miała pogrzebać wszystko, a zmartwychwstała apostołów. Wiele można włożyć w białe plamy na mapie, sporo spójnych hipotez, które z braku danych przeciwnych będą miały intelektualne prawo, by pozostać w dyskursie. Szukając logicznych, racjonalnych przyczyn, zapominamy, że historia może skrywać wytłumaczenie irracjonalne, absurdalne do tego stopnia, że żadnemu badaczowi nie przejdzie ono na myśl. Hipotezy dotyczące Jezusa ze względu na szczątkowość danych trudnych do podważenia i wielość fragmentarycznych przesłanek, swe oparcie mają w estetycznym poczuciu prawdopodobieństwa. W ten sposób, zachowując wciąż równie niewielki poziom uprawomocnienia, można wyobrażać sobie Galilejczyka jako głównego cieślę wioski, rolnika porzucającego ojcowski fach, ulicznego rabbiego źle zrozumianego przez uczniów albo kogoś, kogo szersza publiczność poznała jedynie dzięki umiejętnemu ewangelicznemu mitowi; nie zapominając o Synie Bożym. Człowieka pociągają spójne teorie, a kiedy raz chociaż przywiąże się do pewnego nurtu interpretacyjnego, następne dane w tym samym kluczu będzie starał się uporządkować. Czasem dopiero kilka wyraźnych rozczarowań, parę wstydliwych potknięć egzegetycznych może badacza zachęcić do powrotu i zmiany kursu. Nowy Testament to produkt wysoce przetworzony, powoływanie się na siłę i rzetelność ustnej tradycji stało się mitem, mającym podtrzymać wrażenie świeżości świadectwa. Czytając w tym kluczu Ewangelie, dostaje się jeszcze pachnącą kluczowymi wydarzeniami Jerozolimę, apostołów, w których buzują wciąż ejdetyczne wspomnienia słów mesjasza, nagrzany piasek przechowujący ślady stóp przechodzących. Tekst ten w rzeczywistości stanowi efekt wieloletnich przetworzeń, dopasowań, przepychanek i nieprecyzyjności. Pomimo takiego czasu nadal widać ślady niezgody, ustalania, prób narracyjnej dominacji oraz ustępstw wobec grup odbiorczych. Nowy Testament jest świadectwem tego, jak chrześcijanie chcieliby widzieć swój początek, pozwala nam przypuszczać, że pierwotni słuchacze Galilejczyka zostali zdominowani przez późniejszych uczniów, zwłaszcza Pawła z Tarsu. To, co pierwotne, mniej rozbudowane i nieśmiałe, nie miało szans utrwalić się pośród rozbudzonych i rozzuchwalonych czcicieli najnowszej prawdy. Gdy wyżłobi się nowe trakty, jak długo pamiętać będzie się kształt starych? Ci, którzy narodzili się już w nowym, nowość potraktują jak pierwotność. Chrześcijaństwo zbudowane jest na wątłych, subiektywnych epifaniach, połączonych z retoryką tak wzniosłą i wspaniałomyślną, że tylko nieczułe serce nie chciałoby uczynić z niej wyznania wiary. W oddali przechadza się zaś Jezus z Nazaretu.
Idea otwartego uniwersalnego zbawienia wpadła do gorącego tygla raju dla najpobożniejszych z wybranych. Bez żadnej pewności możemy więc dyskutować, nigdy nie dochodząc w tych spekulacjach do zgody, dlaczego niektórym mówi się otwarcie, a niektórym w przypowieściach; dlaczego znowu daje się znaleźć tym, co go nie szukali, a pozostawił pragnących go wytrwale. Czy wdziera się tu religijny elitaryzm, chcący wykazać, że niektórzy na perły nie umieją sobie zasłużyć, czy któryś z uczniów postanowił, odnosząc się do szanownego Izajasza, usensownić porażkę nauczyciela w przekonaniu tłumu do swojej mesjańskiej posługi? Miło jest głosić ratunek dla wszystkich, lecz czasem, słysząc przekleństwa i doznając ostracyzmu od tych, którym głosi się najcudowniejszą z nadziei, w przewrotnej złości kusi, by zemścić się na nich proroctwem o predestynacji do zaślepienia. W ten sposób oczyszcza się apostoła z ewentualnych braków w posłudze, a całość winy spada na niedającego się nawrócić. Kościół powszechny od takiego resentymentu do nienawróconych zacznie się odwracać, a złowrogie proroctwo okaże się już tylko typowo semicką próbą wyjaśnienia każdej rzeczywistości interwencją absolutu. Nic bowiem, co rzeczywiste, nie może ujść boskim oczom, a skoro Bóg naznaczył rzeczywistość swoim spojrzeniem, to tak, jakby wyraził na to zgodę. W ten sposób za wolnym wyborem znieważenia apostołów stoi Jahwe, który zamyka oczy, by nie widzieli. Przy parabolicznych obrazach potępionych, którzy snopami zbierani są w ogień, zwiększa się obawa o zbawienie najbliższych, wzrasta też zgoda na to, że miliony innych zaprzepaszczą swoje ewentualne szanse na to, by zajaśnieć jak światło. Piekło jednego to tragedia, milionów — teologiczna statystyka.
Szukamy prawdy dalej, pamiętając, że człowiek nie żyje dla żadnego z szabatów. Zostawiamy każdego, kto przeciwstawia dobro człowieka z wolą Boga, wszystkich zakazujących pięknie czynić, by nie naruszyć najświętszych przepisów. Niech chrześcijanie miotają się pomiędzy walką o ortodoksję każdego ruchu, na sposób nomen omen judaistyczny, a nauczycielem, uzdrawiającym wbrew przepisom, ryzykując rozszczepiającą religijną anarchią. Trzeba przyznać, że jeśli wystrzeżemy się błędu anachronicznego, nieświadomie zakładając istnienie obecnych prądów humanistycznych w umysłach każdego wcześniejszego pokolenia, zobaczymy w nauce Jezusa wyjątkowo świeży, pobudzający nurt, którego wody służą spragnionej antropologii po dziś dzień, płynąc zauważalnie, lecz już niewartko. Wyjątkowo zdolny myśliciel, dorodne dziecko swych hermetycznych judejskich czasów. Kościół wielokrotnie pokaże, że nie dorósł do tej swobody, z jaką Nazaretańczyk nie dbał o religijną księgowość. O ironio — jeszcze wyjątkowym szacunkiem otoczy tych, którzy z nad kościelnych papierów spojrzeli na człowieka.
Bóg przyszedł na świat i zmienił nic w sferze fizycznej. Jego nauczanie, choć nie bez zalet, nie przyniosło mentalnej rewolucji, nie pomogło ludziom lepiej doświadczyć siebie, nie dało o sobie poznać, że jest czymś więcej niż dojrzałymi przemyśleniami wymieszanymi ze zreformowaną teologią żydowską. Bóg stworzył świat i zbił szklankę, ludzie zaś w swym miłosierdziu poranili się szkłem. Tak bardzo umęczali się w swoim występku, biorąc na siebie wszystkie niedoskonałości człowieczeństwa, że samo przychylne spojrzenie bóstwa brali jako akt niezasłużonej łaski. Powołani do doskonałej miłości zgodzili się na zostanie igraszką Stwórcy, podtrzymywali aż do śmierci dziecięce poczucie niegodności za popełnione nie-przewinienie. Bóg powołał nas do Królestwa, umieszczając nas poza nim, przekonując, że jesteśmy niegodni, a później w najmożliwiej krwawy sposób umarł, otwierając niebo, według kolejnych pokoleń w jedyny możliwy sposób. Przekonał nas, że za grzech potrzebne jest odkupienie i sam wspaniałomyślnie złożył się w ofierze. Daremnie, gdyż żadna ofiara nie była potrzebna — żądanie spłaty dziesięciu tysięcy talentów po obdarowaniu garstką kwadransów. Ludzkość krwawi zbyt obficie, by czcić jeszcze kolejnego poświęconego. To nie za krwią Boga tęskniliśmy. Nie chcieliśmy jej, a teraz jeszcze każą nam w pozycji klęczącej wyrażać za nią wdzięczność. Mit człowieka sprzed upadku musi ulec wobec idei stworzenia człowieka jako istoty niedorozwiniętej, powstającej dzień za dniem z pozycji leżącej. Jezus z Nazaretu skazany na śmierć nie okazał się uniwersalnym, niezawodnym środkiem do tego, by wzrastać w świętości. Nie jest to wydarzenie centralne dla ludzkości. I przed nim, i po nim świat zmaga się z tymi samymi bólami, rozwiązując je bez wsparcia Nazaretańczyka, nierzadko nie wiedząc o jego istnieniu.
Cóż to za novum przyniosła obecność Jana Chrzciciela, poza tym, że wzbogaciła ewangeliczną fabułę? Czy różniło się jego działanie od tożsamych mu ludzi dobrej woli, którzy podobnie, jak i on nie mogli znieść letniej pobożności pobratymców? Na co nam historia jego wyjątkowego poczęcia? Czy nie służyła ona tylko temu, by zalegitymizować cudownościami jego personę? Syn Zachariasza to kolejna cegiełka wypełniająca chrystocentryczną narrację, budulec starotestamentalnych proroctw i reflektor uwagi — wielka osoba, godna, by zapowiadać mesjasza, na tyle jednak uprzejma, by rozumieć, że trzeba jej się uniżyć oraz wszem wobec i każdemu z osobna rozwiać przypuszczenia o własnym mesjaństwie — za mną potężniejszy idzie. Zapalony moralista świętych etycznych tradycji nie mógł konkurować z synem Józefa, moralistą mającym moc sprawczą słów. Usymbolizowana woda nie mogła mieć siły ognistego ducha tego, który choć mówił jak wielu cnotliwych, władał i osądzał jak jedyny Bóg. Tu sprawił największą przykrość, bo wybrał lokalne czyny i eschatologiczne zapowiedzi od boskich słów, potężniejszych od tych, które wychodzą wciąż z ust zabiedzonych filozofów. Bóg jest miłością? Patrząc na Jezusa i na to, co po sobie pozostawił, nie można nie obawiać się, że śmierć dla takiej miłości musi skończyć się rozczarowaniem. Dojrzalszy ten zbawca od nieobliczalnego Jahwe, ale nawet nowy rajski ogród pełen jest gorzkich owoców, nawet tam usychać będzie się z tęsknoty za rajem obiecanym przez nie-uzurpatora. Jezus nie tyle w kontekście Chrzciciela jest rabbim, co apostołem. Przewodnia rola w tym układzie nie należy mu się na mocy wyrazów, zwycięstwa w teologicznej debacie czy lepiej zdyscyplinowanej postawy, ale w kontekście jego posłanniczej misji, w której na nowo przywraca komunię pomiędzy Izraelem a Stwórcą. W ten sposób to nie intelektualna bystrość ani duchowa dojrzałość oświetla Jezusa, ale boskie wybranie. Sam Nazaretańczyk cechuje się przednią mową, ale czeka go los każdego kuriera, kiedy to okazuje się, że to, co przynosi, staje się bardziej intratne od samego doręczającego. Intratność ta napędzana jest przez wyjątkowo swoisty religijny mechanizm sprzężenia zwrotnego. Nieśmiałe teologiczne zwroty są w ustach wyznawców wypowiadane zuchwale głośno, a pierwsze zdania o Bogu kochającym także pogan, tworzą płomienne, miłosne szaleństwa mistyków. Wszystko to następnie z powrotem wkładane jest w ręce Jezusa, by z nich można było to wszystko wdzięcznie odebrać. Jezus powołuje uczniów, którzy następnie reinterpretują Jezusa. Dla osób z zewnątrz sobory zdają się nieść zmiany, lecz dla wyznawców to tylko reinterpretacje, świeższe i dokładniejsze spojrzenie na tego samego Chrystusa, który w swej publicznej misji przyniósł niezmienne w czasie dary, dając zadanie ich zrozumienia i wypełnienia.
Czy myśli obecnych intelektualistów potrzebują nadprzyrodzonych historii, bez tego bowiem ich przekaz jest pozbawiony znaczenia? Kim zostałby Jezus bez cudów? W przypadku Jana Chrzciciela dostrzegamy, że jego misja okazała się być większa od jego słów, w przypadku Chrystusa ludzka osobowość uległa oślepiona łuną wszystkiego związanego z jego boskością. Czym różnią się niesamowite i pełne wyjątkowości wydarzenia z dzieciństwa Jana i Jezusa od tych, które przepełniają życiorysy sławnych osobistości? I jedne, i drugie na celu miały zbudowanie narracji o szczególnej roli wybrańca. Nie wypadało bowiem, aby tak rewolucyjnie ważne postacie nie zostały przedstawione przez starotestamentalnego anioła. Także idea mesjasza rodzącego się w podrzędnych, zupełnie niekrólewskich warunkach, choć zaskakująca, wynikająca być może z tego, że Jezus naprawdę w takich realiach przyszedł na świat, tylko umacnia wizję nauczyciela ubogich, celników i prostytutek, gardzącego miękkimi szatami ze względu na prawdziwe skarby Królestwa Niebieskiego. Gdy uczniowie przekonali się już, że mesjasz nie musi być przyjść z mocą, władzą i dostojeństwem, skoro sam ich potencjalny mesjasz od tego stroni, historia o narodzinach w żłobie tym mocniej nadała ogromne, trochę resentymentalne wywyższenie ubogich i pogardzanych. Mniejszym realizmem cechuje się opowiadanie o poczęciu, zarówno dotyczące Marii z Nazaretu, jak i Elżbiety, zbyt żywo przypomina bowiem starotestamentalne kluczowe wydarzenia, wpisując się w anuncjacyjny gatunek literacki, przedstawiający powołania wielkich mężów do Bożej misji. Nawet Magnificat Maryi zdaje się wzorować na Pieśni Anny z Księgi Samuela, a fałszywa genealogia Jezusa w sposób równie sztuczny próbuje uczynić Nazaretańczyka ostatecznym, legalnym i najważniejszym Bożym wysłańcem. Cud rozwiązania Zachariaszowego języka, tłum ludzi zastanawiający się nad przyszłą gwarantowaną, choć jeszcze niedookreśloną wielkością Jana, oraz zamykający tę opowieść pochwalny monolog jego ojca — przywodzi to wszystko na myśl starożytny epos. I na tej właśnie ziemi, głodnej autentycznego, teraźniejszego, wreszcie niewymyślonego poematu o wielkim bohaterze, nadającym znaczenie spracowanemu i zszarganemu życiu, pojawia się Jezus — przedziwnie idealny materiał, syn glorii. Już u samego początku, pomimo skromnej wielkościowo formy, zaznaczono wybraństwo Nazaretańczyka, który podobnie jak inni zlegendaryzowani bohaterowie od samych narodzin otrzymywał znaki od niebios będące gwarancją wsparcia i pomyślności. Aniołowie, obojętni na los świętych młodzianków, faworyzując Jezusa pomogli mu zachować życie, towarzysząc również podczas pobytu na pustyni. Nigdy nie dowiemy się, czy perykopa ta stworzona została w łonie pierwszych uczniów, opowiedziana raz przy ognisku rozprzestrzeniła się dalej, docierając do Łukasza, czy też to sama Maria z Nazaretu zrelacjonowała tę historię, być może upodobawszy sobie rolę i status matki mesjasza, zupełnie zresztą do pozazdroszczenia. Jakie jednakże znaczenie ma historyczność mordów w Betlejem? Czy jeśli rzekome czyny zawładniętego lękiem o swój status Heroda, zgodne z linią jego postępowania i psychicznego usposobienia, naprawdę przyczyniły się do lokalnego mordu kilkudziesięciu dzieci, to oznacza to coś więcej niż to, że bezpieczniej być świnią na dworze Heroda niż jego synem oraz nie mieć żadnych powiązań z galilejskim nauczycielem? Nawet gdyby meandry umysłowych rozważań nieżydowskich magów (co jest znacznie mniej prawdopodobne od herodiańskiego mordu) naprawdę skierowały się ku uznaniu Jezusa za istotę wyjątkową, czegoż więcej nas uczy ta historia oprócz uznania przez Jahwe ludności pogańskiej za godną zatroszczenia się? Nacjonalistyczny i ksenofobiczny judaizm był tylko jedną z odnóg tej religii, a to, że niechęć do krain ościennych była szczególnie w tamtym okresie akcentowana, nie oznacza, że dopiera ewangelijna retoryka przyniosła akceptację pogan. Poza tym, żeby przyjąć goja pod swój dach, najpierw trzeba ów podział na my i tamci stworzyć, a następnie wspaniałomyślnie z niego wystąpić. Żydzi w diasporze nie brzydzili się współpracować w życiu codziennym z poganami, a nawet za punkt honoru wzięli sobie przedstawić swoje przekonania w jak najlepszym świetle, by zwrócić ku nim nieżydowskie ludy. Księga Jonasza jest wielką polemiką z judejskim etnocentryzmem, a bohater tejże w sposób symboliczny reprezentuje tych, którzy pogan chcieli pozostawić w swym zatraceniu. Już łatwiej uzasadnić wizytę magów jako przytyk w stronę żydów, którzy mieli poczuć się zawstydzeni tym, że nawet odlegli geograficznie innowiercy przychodzą złożyć hołd Chrystusowi, w przeciwieństwie do nich samych. Poza tym przygotowali oni po cichu koronację Jezusa na izraelskiego władcę, dostrzegając w nim majestatyczną godność. Judeochrześcijanie, widząc upadek sanhedrynu i elit żydowskich, zwątpili, że mesjasz może wyjść z łona hipokrytycznego środowiska, a owo zwątpienie położyło podwaliny nie tylko pod zaakceptowanie braku formalnego wykształcenia Jezusa i jego przeciętnej pozycji społecznej, ale też nadanie tej pozycji sakralnego, celowego znaczenia. Prawdziwy mesjasz gardzi więc żałosnym przepychem kapłanów i ze świętą przekorą rozpoczyna swoją działalność z usytuowania przeciętnego mieszkańca Palestyny, patrzy bowiem na czystość serca, a nie wielkość sakiewek i długość frędzli. Mimo tego posiada atrybuty królewskie i mesjańskie, nie obnosi się jednak z nimi, ale odbiera je po cichu, bez sensu bowiem rzucać perły przed świnie. Teologia chrześcijańska jest teologią stworzoną przez pokrzywdzonych, gdzie ubóstwo nie jest już oznaką braku wsparcia z niebios, ale tworzy idealny substrat do objawienia się Bożych tajemnic. W ten sposób to pasterze poinformowani zostali o narodzinach Chrystusa, oni to otrzymali anielskie zadanie głoszenia dobrej nowiny.
Główny problem legendy o dzieciństwie Jezusa nie tkwi w sprzecznościach pomiędzy niezależnie piszącymi autorami Mt i Łk. Nie chodzi wcale o to, że w pierwszym przypadku Jezus mieszka już w Betlejem, za to Łukasz tworzy spis, któremu towarzyszy nieznany zwyczaj powrotu do miejscowości rodzinnej, przez co Józef ciągnie niepoślubioną jeszcze Maryję z nieznanego innym źródłom Nazaretu ponad sto kilometrów, tylko po to, by „przypadkowo” spełniło się proroctwo. Nie rzecz w tym, by rozpatrywać, jak to możliwe, że Józef w miejscowości rodzinnej nie znalazł żadnego krewnego, który udzieliłby mu wschodniej gościnności, ani że ultrapodejrzliwy Herod nie pofatygował się, by wysłać zwiadowców do oddalonego o niespełna 10 km od niego Betlejem, tylko bezwiednie oddał sprawę w ręce magów, czekając na nich może nawet dwa lata. Nie trzeba zastanawiać się, dlaczego sanhedryn przeraził się na wieść o nowym mesjaszu, skoro dniami i nocami marzył, by ten przyszedł i wygnał znienawidzonego uzurpatora Heroda. Meritum sprawy leży bowiem w czym innym. Otóż dla jednostki taki Jezus nie przynosi zbawienia. Pochwalne wezwania Symeona i Anny, spełnione proroctwa, aniołowie i inne spektakularne wydarzenia podkreślają wyjątkowość Chrystusa, ale po cóż nam kolejny bohater, heros, wobec którego tym bardziej uwydatnia się nasza marność? Nie wspiera naszych trudów na drodze osobowego wzrastania, a te parę lokalnych cudów nie dotyka głębi problemu, a jedynie populistycznie poprawia wizerunek i w zapomnienie spycha poprzednie jego grzechy zaniedbania. Zaprawdę, jedynie ci, którzy uwierzyli w konieczność krwawej, przebłagalnej ofiary, ratującej od wiecznego (zasłużonego!) potępienia, mogą odczuwać do tej postaci wdzięczność i uwielbienie. Próbując poruszyć w człowieku nieprzyziemne struny, nie wyzwolił się od prowidencjalnego pięknoduchostwa. Uciekłszy od fenomenu rozdarcia pomiędzy tendencją do nadprzyrodzoności, a koniecznością utrzymywania życia fizycznego, wstawił w szczelinie zaufanie do Najwyższego, które foruje do niego się zwracających. Nie podejmując dramatyzmu fenomenu, pobieżnie wskazał rozwiązanie, które wprowadzi wierzących w wątpliwości oraz deprecjację. Skoro bowiem przekona słuchających o ludzkiej niemocy i pośredniczeniu boskim w najprostszych nawet czynnościach, przekieruje uwagę z działania na wyczekiwanie. Każdy człowiek z prawdziwego zdarzenia ma doświadczenie świętej ignorancji rzeczywistości błahej, w której widzi niezmącenie tylko to, co istotne. Myśl, że święta ignorancja zsyła transcendentne wsparcie, stanowi senne marzenie utopijnej cząstki filozofa, po śnie następuje jednak zawsze przebudzenie. Świat, w którym się budzimy, zarzuca nas katastrofą bez jakiejkolwiek intencjonalności — wygrają lepiej przygotowani. Tragizm człowieka zawiera się w chęci uniknięcia wysiłku oraz straty czasu na merkantylne działania, by zająć się tylko tym, co sprawia, że życie okazuje się warte przeżycia. Zbyt radykalne nastawienie antymerkantylne może doprowadzić jednak do kryzysu ekonomicznego bądź zdrowotnego, przez co tak zaniedbywany merkantylizm stanie się sine qua non codziennego funkcjonowania. Filozof tylko tę stronę może zaniedbać, pominąwszy więc tych, którzy w merkantylizmie szukają czegoś więcej niż gwarancji bezpiecznej swobody działania, konflikt ostatecznie należy ulokować pomiędzy osobą domagającą się tego, co osobowe, a jego konstrukcją psychiczno-fizyczną, która by pracować w służbie jednostki, wymaga ściśle określonych warunków. Jezus ignoruje ten rozdzierający fenomen, przerzucając odpowiedzialność za pełen zmartwień merkantylizm na ruch ze strony Stwórcy. Korzystna koniunktura nienaruszenie stoi wyłącznie na papierze obietnic Galilejczyka, człowiek wierzący zostanie więc dotknięty kryzysem niezależnie od stopnia zaangażowania w ideę przewodnią Królestwa Bożego. Zdziwi się, gdy pomimo swej ofiarności jednak spadnie na niego konieczność martwienia się dniem jutrzejszym w stopniu uniemożliwiającym przeżywanie czegokolwiek poza tą sprawą. Nie mogąc podważyć swojego nauczyciela ani Tego, do którego odnosi się obietnica, nadal przekonany do prowidencjalnych posunięć Boga, do swoich zmartwień dołączy także dylemat, dlaczego musi martwić się przyziemnością. Usprawiedliwi Boga, upomni siebie i trwać będzie w swej ryzykownej ufności. Przeświadczenie o przesiąkniętym od opatrzności dniu potrafi wspomóc w oderwaniu się od trudów codzienności i znalezieniu przestrzeni na metarefleksję, paradygmat ten uwolnić może jednakże szereg niepożądanych skutków ubocznych, które zauważy się dopiero z czasem. Interwencjonizm o niewyważonych proporcjach przemienia się bowiem w natarczywe doglądanie, a poczucie bycia widzianym i ocenianym poza tym, że zajmuje kognitywne procesy i odbiera szansę na niepowierzchowną introspekcję, wzmaga etyczne skrupulanctwo. Możliwość skorzystania z bezbłędnej opieki w czasie kryzysu napawa spokojem, pod tym warunkiem, że wszędobylski Bóg pozwoli czasem o sobie zapomnieć. Prowidencjalizm jest dobrą ziemią dla kwietystycznej inercji, oddala także od powagi wobec przypadkowości mechanicznego świata. Znów staje się on kanwą, na której absolut szuka z nami kontaktu. Rzeczy nie dzieją się, lecz przemawiają i edukują. Podobnie zachęta do nieosądzania, zbudowana nie na naszych ograniczeniach poznawczych, lecz na groźbie niebiańskiego odwetu, przez swą motywację negatywną musi cechować się krótkotrwałością; to samo dotyczy próby zniwelowania obawy przed cierpieniem ze strony człowieka obawą o cierpienie zadane z ręki Boga. Alegoryczne interpretacje Starego Testamentu nikogo nie dziwią, jednak potrzeba ualegoryzowania ewangelicznych nauk świadczy o niewystarczalności pouczeń już na wczesnym etapie chrześcijańskiej teorii. Dopiero oddzielenie postaci zbawiciela-mesjasza od nauczyciela-rabbiego uwidacznia w całej okazałości treść, którą można zawrzeć w jednym eseju, pobudzającym i intrygującym, pod warunkiem, że ten godzi się ze swoją formą, nie roszcząc sobie, jeśli nie całej, to najważniejszej prawdy. Ostrzegający przed grozą gehenny faktyczny zbawiciel może wymagać porzucenia rodziny dla nowej nauki, tylko wtedy megalomania ta może zostać usprawiedliwiona — z pozycji nauczyciela wypowiadając takie słowa narazić można się na groteskę. Wzruszenie podczas lektury o wyratowaniu kobiety przed ukamienowaniem to jeszcze zbyt mało, by zezwolić na taką niepełnosprawną teorię wszystkiego. Nawet przyjmując pełną jedność i spójność tradycji apostolskiej i abstrahując od biblistycznych powątpiewań, choćby co do powyższego fragmentu, Ewangelia nie potrafi się obronić. Uprawianie dla niej apologetyki to intruzywne zaprowadzanie porządku, który zawsze będzie jedynie doraźny. Śmierć chrześcijaństwa, zapowiadana przez tak wielu, właśnie przez tychże heroldów jest powstrzymywana. Nikt nie lubi śmierci bez wizji zmartwychwstania, a Chrystus umiera ostatecznie dopiero w samotności. Dopóki na Golgocie znajdują się obserwatorzy, nadal będzie konał i wracał do żywych. Jaką przemożną niepewność muszą mieć na twarzy mieszkańcy Jerozolimy, że nadal poza jej murami tłoczą się spragnieni bezpieczeństwa i sensu, próbując pochwycić każde słowo Nazaretańczyka. I autor wciąż na nowo wchodzi do kościoła, łudząc się, że odchodząc, zapomniał o czymś ważnym; nie znajdując, a wiedząc, że na zewnątrz nic na niego nie czeka, siedzi z bierną trwogą; wychodząc wreszcie, pozostaje blisko, na wypadek gdyby niezbędny był tlen mitologii, najskuteczniejszy na razie lek na niepewność. To ona pozostaje, gdy nie ma konkretnego Boga, do którego można wołać w ferworze walki, brak wrogów jednoznacznie wrogich, a nie postawiło się chochoła imitującego przeciwieństwa człowieczeństwa. Tutaj od wieków jesteśmy ludem wybranym w opozycji do tego świata, karmimy się niezniszczalnymi wartościami w odróżnieniu do przygodnych umileń. Ach, chciałoby się napisać coś ważnego, swobodnie trzymając się świętego tekstu, by móc przekazać swe przemyślenia zaaprobowane przez społeczność milionów mówiących „amen”. Chrześcijaństwo nie jest religią miłości, lecz prawdy. Miłość jest tu wtórna, częstokroć o stosunku antynomicznym do tamtej. Zbawiciel przynosi nową naukę, wyjaśnia wszystko i postawia w prawdzie, na tyle absolutyzowanej, że będzie się usprawiedliwiało dla niej ludzką krzywdę. Jeśli Bóg jest miłością, trzeba dla niej zrezygnować z przekonywania do totalnej prawdziwości. Nie każdy fałsz krzywdzi, nie na każdym etapie jest potrzebna ta konkretna prawda. Dlatego też chrześcijaństwo potrafiło dać życie wielu, zbudowane na fundamencie z błędu. Apostołowie o miłości będą wiele mówić, lecz to prawdę głosić i dla niej cierpieć. Niczym kronikarz izraelski wyliczać będą, kto godny pochwały, bo czcił Jahwe, kogo czeka kara za wznoszenie nieprawowiernych ołtarzy. Najpierw uwierz po naszemu, a następnie daj temu wyraz w dobrych uczynkach. Hagiografia woli tysiące nawróconych, cudownie wyratowanych z opresji, płomienne mowy w obronie prawdziwości, zaraz potem wskrzeszenia i publiczne ganienie grzeszników, a na koniec zwycięstwo, nasi hurra! Miłość będzie to wszystko splatać, nie sama jednak — wespół z gorliwością, sensem, chwałą znaczenia. Tak, miłością jest Bóg, lecz — zaprawdę — nie tylko. Najpierw słowem, o poprawność którego trzeba walczyć. Nie zwódź nas Jezusie, nie trzeba dla ciebie tracić, by zyskać. To nie ty jesteś panem wzrostu. Pozwól, że stracimy i porzucimy to, co sami uznamy za śmieci, biegnąc za zyskiem, który nas wewnętrznie wzywa. Nienawidzimy swych dusz, lecz wiele zrobimy, by pokochać je choć trochę. Twa hegemonia nadziei upada, upadłaby szybciej, gdyby świat nie stwierdził w swym umęczeniu, że nadzieja w ogóle na nic się nie przydaje. Wiemy, że wiele zyskamy, idąc za swym Zadaniem, pośród prześladowań, nie odwracając się od tego świata, lecz bratając się z nim ku wzrostowi, jeśli trzeba, to przeciwko tobie.
Bóg znów ratuje tylko ludzi otwartego serca, okazjonalnie, bez pośpiechu i wyłącznie niektórych — paradoks uniwersalnego uzdrowiciela. Czasem wzbrania, by go nazywać po imieniu, innym razem naprowadza, by usłyszeć: tyś Chrystus. Tak, jakby istniał wewnętrzny spór pośród uczniów, czy głosić nauczyciela edukującego cicho przy ścianach, czy krzyczącego głośno w centrum. „Chcę, bądź oczyszczony” — nie leczy wprawdzie Jezus, jakoby był lekarzem; jest mesjaszem, który uzdrawia z nastawieniem teleologicznym, nie doraźnym. Nie przyszedł, by uleczać, lecz by zaświadczyć o swojej prawdzie. Czyni więc wszystko to, co do tego celu przydatne, czasem bijąc i gromiąc, innym razem przekraczając ziemskie prawa ku wzburzeniu tłumu. Podobnie aporetycznie ma się kwestia jego człowieczeństwa. Nauczyciel napisany jest przez uczniów zbyt nieumiejętnie, aby zasłużyć sobie na miano Boga filozofów, za to jego strona ludzka jest zbyt ubóstwiona, by mógł być naszym przyjacielem nie-Panem. Chrystusowe ciało nie jest doketyckie, ale jego pozorne człowieczeństwo ujawnia się w braku ograniczeń, na które skazani jesteśmy my. Prawdziwy Bóg-człowiek musiałby cierpieć również na wszelkie symptomy pierworodnego grzechu. Nie rozumiejąc go jako skażenie, ale naturę wybraną przez Stwórcę per se, Jezus do pełnego zjednoczenia potrzebował hamartii, błędu przymuszonego przez niewiedzę. Chrystus zaś jest tym, który od młodości debatuje w świątyni, nie zaś usilnie odszukuje wartości, w pogubieniu i złu. To nie krwawy pot ani nocycepcja nadaje mu jedność z nami. Nadal — pomimo tego — daje się poznać jako ten, bez którego nic nie jesteśmy w stanie uczynić, który choć szlachetnie ukierunkowuje szatana na priorytet logosu, wciąż koncentruje się przede wszystkim na Najwyższym; zamiast skupiać się na potencjale rozwojowym człowieka, zatrzymuje się, by gapić się na absolut. Absolut zaś służy nam po to, by wpatrywać się w niego jako główną wytyczną naszych działań i myśli, nie, by czcić w małości jego wielkość lub — o zgrozo — służyć mu. Wiemy, gdzie niedomagamy i potrzebujemy natychmiastowego wsparcia. Nie będziemy opierać się na przyszłych i niedoszłych obietnicach, czczeniu Boga w kontraście do stworzenia, chwaleniu Go za naszą nieudolność i wyrażaniu wdzięczności za wiecznie niezasłużone łaski. Polegając na fakcie „made in God”, udoskonalimy się po pelagiańsku, dając przez to wyraz naszej (nie)jakości.
Nie jest łatwo rzucić wszem i wobec, że Chrystusa stworzyli uczniowie. Pomijając już, że w ubogiej ewangelijnej konstrukcji trudno rzucić czymkolwiek. Teoretyczny motyw pierwotnego uteologizowania i mitologizacji Jezusa nie słabnie z wieku na wiek, a delikatna ucieczka chrześcijan z kanwy historycznej na parahistoryczną, rzekomo pozaczasową, tym bardziej wzmaga ów proces. Dla znudzonego obserwatora przemienienie wody w etanolowy napój może być dość niespodziewanym początkiem publicznego ratowania dusz ludzkich przez Boga, jednak dla gorliwych w Chrystusie, dzięki owej gorliwości mających widzieć więcej, jest to — a raczej musi być — początek najwłaściwszy. Człowiek nie tyle widzi Boga, ponieważ ten mu się jawi, ale dlatego, że potrzebuje on Jego przejawów i jest gotów dostrzec je w każdym zakamarku. Jeśli Jezus nie obiecał spełnić każdej prośby trwającemu w jego nauce, takiego Jezusa się stworzy. Nie ratuje ten fakt ewangelicznej narracji, natomiast nie pozwala przejść obojętnie wobec tak silnej potrzeby absolutu, dla której nawet standardowe kryteria weryfikacji zdarzeń można radykalnie nagiąć. Tak wielu cechuje się na co dzień wręcz brzytewną ostrością rozumowania, która nagle łagodnieje, gdy rzecz tyczy się ich religijnych marzeń. Czy mało dzisiaj ludzi, którzy wdzierają się na scenę publicznych zgromadzeń i tam agitują, a nawet stosują przemoc na łamiących ich zdaniem najświętsze zasady? Czy nie brak dzisiaj biskupów, którzy potrzebują bicza, by przestać znieprawiać tak pielęgnowane ogólne dobro? Granica pomiędzy świętym gniewem a przemocą jest relatywna, zależy głównie od aktualnych nastrojów społecznych i nazwiska. Gdy wszystko przemówi na korzyść oczyściciela, jest spora szansa, że jego przemoc stanie się przedmiotem czci. Przemocowe wyjątki łatwo da się usprawiedliwić w systemie wartości jednostki. To nie jest zarzut, pamiętać należy jednak o pochodnych tego typu działań — eskalacji anarchii. Wszelkie działania Jezusa, każde jego słowo, gest, pogląd, obietnica, noszą aksjomat doskonałości. Wyznawca wchodzi do wielkiego kościoła, doświadcza dźwięku dzwonów, dymu kadzidła, chóralnych śpiewów, Ewangelii wznoszonej i kładzionej na ołtarzu, wyjątkowych szat kapłanów i ich pobożnych min zasłuchanych w głębi organów. Wszystko to nosi w sobie zapach tradycji, wielowiekowej praktyki czczenia Wielkiej Prawdy. Inaczej słucha się Nazaretańczyka w takiej oprawie. Wiele gnostyckich pism czy pogańskich myślicieli stanie z nim w szranki, również pisząc o miłości, względach Boga dla wybranych, pobożności i przyszłości, lecz nie będą im towarzyszyć takie kultyczne dostojeństwa. Słowa takie jak „miłość” podlegają tu socjologicznym zabiegom i to dzięki nim odbiorcy odczytują je w konkretny sposób. I dziś semantyka tego określenia pozostaje niezmiennie szeroka, od najszlachetniejszego, absolutnie najczystszego aktu obdarowania drugiego, po obrzydliwą perwersję. Dużo zależy, czy wypowiadający ma za sobą moc własnej, dobrze napisanej i utwierdzonej legendy, czy też piszą mu nią na kolanie przypadkowi słuchacze. Warto zwrócić uwagę, że również obecnie grupy opierające się na autorytecie własnym lub jej przewodnika, uznają za przejaw mądrości posłuszeństwo, a za objaw kroczenia w ciemności nieposłuszeństwo ich nauczaniu. Mało kto chce traktować poważnie tak gardzące dialogiem reprezentacje, rzadko uznaje się aksjomatyczne, autorytatywne tezy wypowiadane z poczuciem wyższości nad tymi, którzy potwierdzają swoją marność niewiarą w przekonania grupy. Niewielu zbudowano taki rozgłos i status, by wnętrze serca mogli badać przez (nie)rozpoznanie głosu mistrza. Tymczasem taką naukę bez wstydu głosi chrześcijaństwo — owce poznają głos swego Pasterza, kozły przechodzą obojętnie lub wierzgają wściekle. Liczni wstają rano z łóżka i odmawiają pokarmu, spiesząc się wykonać wolę Posyłającego, mierząc się z wieloma zastrzeżeniami i jawną krytyką. Zazwyczaj jednak wąskie lub żadne jest grono ich uczniów, otwierających w podziwie usta nad niezłomną szlachetnością — w obojętnej samotności lub pod okiem kpin zmuszeni są wykonywać swe dzieła.