E-book
7.35
drukowana A5
78.78
Lodzia Makówkówna

Bezpłatny fragment - Lodzia Makówkówna

Tom II


Objętość:
552 str.
ISBN:
978-83-8221-216-7
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 78.78

Rozdział siedemnasty

Mamusia wpadła objuczona dwiema brezentowymi torbami, w których przyniosła owoce, paszteciki oraz trzy termosy — z rosołem, z barszczem i z zupą pomidorową — bowiem Wielka Triada wzięła sobie do serca to, że „kochana Lodzieńka” co prawda dżemów jeść nie chce, ale za to chętnie akceptuje domową zupę. Zbiorowa narada, podczas której Mamusia lobbowała za rosołem, Babcia za pożywnym barszczem z pasztecikami, a Ciotka Lucy za ulubioną zupą pomidorową Lodzi, zakończyła się konstruktywnym kompromisem — ugotowano dla niej wszystkie trzy zupy i komisyjnie przelano odpowiednie porcje do termosów. Po południu Mamusia wezwała taksówkę, aby osobiście podjąć się misji dostarczenia wiktuałów do szpitala i po siedemnastej stawiła się na oddziale.

— Mamo, błagam — jęknęła Lodzia na widok spiętrzonej na jej szpitalnej szafce góry dóbr doczesnych. — Przecież ja tyle nie zjem! Tu są dwa umyte termosy z przedwczoraj, ledwo te zupy zmęczyłam… A ty mi znów kolejne trzy, ja już nawet nie mam gdzie tego postawić!

— Zjesz, dziecko, zjesz — nie dała się zbić z tropu Mamusia, pakując do torby puste termosy i słoiki przygotowane przez Lodzię do zabrania do domu. — Musisz nabierać sił. Ja wiem, że coś tam niby jesz w szpitalu, ale to nie to samo, nie przekonasz mnie.

— Dobrze, że już tylko dwa dni mi zostały — westchnęła z rezygnacją Lodzia. — A zabierzesz jeszcze te dżemy, co mi zawalają szafkę? Ja ich już i tak nie dotknę…

— Daj, Lodziu, zabiorę — zgodziła się Mamusia, doładowując do torby kolejne słoiki. — Powiedz mi, dziecko, ty tu masz jakieś drobne pieniądze?

— Mam coś, ale nie wiem, czy drobne… a po co ci? — zdziwiła się Lodzia, zaglądając do szuflady i wyciągając z niej portfel.

Ledwie go otworzyła, w oczy rzuciła się leżąca na wierzchu fotografia wuja Edwarda. Szybko schowała ją głębiej, zerkając niespokojnie na Mamusię.

— Drobnymi mam trzy złote — podliczyła, wysypawszy na rękę bilon. — No, trzy dwadzieścia.

— Mało — pokręciła głową Mamusia. — Ale daj, może uzbieramy chociaż końcówkę… Muszę koniecznie rozmienić gdzieś banknot, wzięłam dla ciebie owoce w holu na dole i jestem winna tej pani osiemnaście złotych czterdzieści groszy, nie miała wydać. Już wszystkie sklepiki obleciałam, połowa zamknięta przed świętami, nikt nie ma rozmienić na bilon. A jakoś mi wyszły wszystkie drobne i mam tylko pełne sto złotych. Ty ile tam masz najmniej w banknocie?

— Pięćdziesiąt.

— To też za dużo, ale daj. Zapytam tych pań.

Mamusia ruszyła z banknotem w ręce do siedzących w głębi sali starszych pań, u których akurat przebywali odwiedzający. Wywiązała się rozmowa na temat szans rozmienienia pięćdziesięciu złotych na drobne, w tym koniecznie częściowo na bilon.

„Oszaleję z tymi ich zupami” — myślała tymczasem Lodzia, usiłując poukładać wiktuały tak, by zostało choć trochę miejsca na skraju szafki. — „Jak ja mam to wszystko zjeść?”

— Niestety, nie mają — sapnęła Mamusia, siadając na krześle obok łóżka Lodzi. — Chyba żebym na innych salach zapytała… Ale usiądź sobie, dziecko, co tak stoisz?

— Mam już dość siedzenia, mamo — westchnęła Lodzia. — Powiedz mi, co tam w domu, wczoraj nie byliście u mnie, pewnie już sprzątacie na święta?

— A tak, Lodzieńko, praca wre — przyznała Mamusia. — Lucy nie mogła nam wczoraj pomóc, bo jeździła z Klocią… Klocia dokumenty zgubiła, wiesz? Zostawiła w taksówce, cały dzień wczoraj szukały, no, ale udało się na szczęście. Zaraz ci wszystko poopowiadam.

Ponieważ Mamusia przystąpiła do opowiadania o traumatycznym zdarzeniu z Klocią w roli głównej, Lodzia mogła spokojnie zatonąć w błogich rozważaniach. Od rana myślała tylko o tym, że Pablo obiecał dziś ją odwiedzić… Czy jakiekolwiek inne wydarzenie, choćby rangi kosmicznej, mogło równać się z tym, że Lodzię Makówkównę odwiedzi dziś w szpitalu uśmiechnięty bandzior o najcudowniejszych oczach we wszechświecie?

„Przyjdzie wieczorem, pewnie po dwudziestej, jak tylko wyrwie się z pracy” — kalkulowała. — „Ma już chody na oddziale, więc wpuszczą go jak wtedy po godzinach odwiedzin… I znów będzie negocjował, bajerował, uśmiechał się słodko do pielęgniarek… nie da się wygonić aż do ciszy nocnej!”

— No i tak to się na szczęście skończyło, Lodzieńko — skonkludowała Mamusia po kwadransie opowiadania, podrywając się z krzesła na widok wchodzącej do sali pielęgniarki. — Przepraszam, czy nie miałaby pani rozmienić pięćdziesięciu złotych? Tak, żeby część była bilonem… Nie? A koleżanki może by miały?

Kiedy po krótkiej wymianie zdań Mamusia wyszła z pielęgniarką, aby sprawdzić szanse rozmienienia pieniędzy, Lodzia zajęła krzesło i zapatrzyła się w okno. Na niebie zbierały się ciemne, burzowe chmury…

„Będzie lało” — pomyślała i uśmiechnęła się na wspomnienie ostatniej rozmowy z Pablem. — „Namydli pranie i wystawi na balkon na deszcz… ależ to jest szałaput, zawsze coś wymyśli! Ja już teraz przy każdym deszczu będę to miała przed oczami. On przenika cały mój świat! Będę o nim myśleć zawsze, kiedy tylko zobaczę pomidora… kiedy usłyszę rock’n’rolla albo walca… kiedy ktoś przy mnie będzie huśtał się na krześle… A niezapominajki będą mi już zawsze szeptać jego głosem: Nie zapomnisz o mnie… będę cię uporczywie nękał… Będziesz, Pablo. Nigdy się z ciebie nie wyleczę tak do końca…”

— Nikt nie ma rozmienić nawet pięćdziesięciu złotych — oznajmiła z rozczarowaniem powracająca od pielęgniarek Mamusia. — Niedobrze, głupio mi będzie przed tą panią, obiecałam, że doniosę jej pieniądze, jak będę wychodzić… No, ale może jeszcze kogoś zapytam na dole. Lodziu, zostawię ci te moje sto złotych, a wezmę twoją pięćdziesiątkę, dobrze?

— Nie ma sprawy, mamo — odparła Lodzia, chowając banknot do portfela i wrzucając go niedbałym gestem do szuflady. — Pieniądze mi tu i tak niepotrzebne, ja chcę tylko wolności.

— Wiem, że to cię już męczy, dziecino, co ja ci poradzę… — westchnęła Mamusia. — Nikt nie lubi siedzieć w szpitalu… Ale przynajmniej z towarzystwem nie jest chyba tak źle, prawda? — mrugnęła do niej znacząco. — Macie w końcu te swoje tajemnice, wiesz z kim… Aż tak bardzo przecież się nie nudzisz, co, Lodzieńko?

Lodzia uśmiechnęła się tylko.

— Bo ja już rozmawiałam o tym z Emilią — zapewniła ją z ożywieniem Mamusia. — Oczywiście nie będziemy wtrącać się w wasze sprawy, niech to się samo dalej układa, tak jak do tej pory. Tylko pamiętaj, Lodziu, o jedno cię proszę… bądź rozsądna. Co prawda niedługo zaręczyny i ślub, ale jednak młoda dziewczyna zawsze powinna się szanować. W każdych okolicznościach.

— Jasne, mamo — odparła z powagą Lodzia. — Nie martw się o mnie, będę bardzo rozważna.

— Teraz jesteś w szpitalu, wiadomo… Ale potem? — ciągnęła zaaferowana Mamusia. — Wiem, że roztropne z ciebie dziecko, ale z tymi namiętnościami to różnie bywa, nie zawsze łatwo nad nimi zapanować. A potem… kłopoty.

— Mamo, naprawdę, niepotrzebnie się stresujesz — odparła Lodzia, z trudem kryjąc rozbawienie. — Jakoś zapanuję nad tą namiętnością, obiecuję.

— No dobrze — pokiwała głową chyba nie do końca przekonana Mamusia. — A my już ustaliłyśmy plan na zaręczyny, zaraz ci wszystko opowiem… Lucy ma upiec makowiec i suflety czekoladowe, zastanawiałyśmy się nad sernikiem, ale chyba lepszy byłby jakiś tort ze świeżymi owocami. Emilia przywiezie do tego to swoje słynne czerwone wino… Mają takie wyjątkowe, domowej roboty, kosztowaliśmy na rewizycie i Mareczkowi bardzo smakowało…

„Coraz lepiej!” — myślała tymczasem ubawiona do głębi Lodzia. — „Ja i Karol w sidłach namiętności! Dobre… Pewnie od trzech dni dyskutują o tym we cztery i zastanawiają się, po co to my się tak spotykamy w tajemnicy. Widzę, że doszły do bardzo ciekawych wniosków!”

— Lodziu, a jak myślisz? — zagadnęła Mamusia, skończywszy omawianie menu przewidzianego za miesiąc na uroczystość zaręczynową. — My tak się zastanawiałyśmy z Lucynką, że może jednak by te twoje dziewiętnaste urodziny połączyć z zaręczynami i zrobić z tego takie duże, łączone święto… Co ty na to? Już byśmy nie robili osobno osiemnastego, tylko dwudziestego ósmego, z małym opóźnieniem… za to od razu dwa w jednym.

— Czemu nie? — odparła obojętnie Lodzia. — Mnie tam jest wszystko jedno. W ogóle nie muszę mieć przyjęcia urodzinowego, a jeśli już, to wcale nie upieram się, że to musi być dokładnie osiemnastego. Zresztą przecież i tak dopiero siedemnastego wracam z gór…

Mamusia aż podskoczyła.

— Oj, Lodzieńko, właśnie… ja nie wiem, czy ty zaraz po szpitalu powinnaś w ogóle jechać w te góry — pokręciła głową. — Żebyś nam się znów nie rozchorowała…

— Mamo, no nie żartuj, oczywiście, że pojadę! — wykrzyknęła oburzona do żywego Lodzia. — Miałabym zrezygnować z wycieczki przez jakąś głupią chorobę? Nawet nie próbujcie mnie denerwować takim pomysłem! To przecież moja jedyna rozrywka, mój jedyny wyjazd w tym roku, ostatnia klasowa wycieczka! Poza tym chcę zobaczyć Karkonosze, nigdy tam jeszcze nie byłam, ciągle tylko siedzę w jednym miejscu…

— No dobrze, dobrze, porozmawiamy jeszcze o tym, jak wyjdziesz ze szpitala — obiecała zachowawczo Mamusia. — Tylko pamiętaj, że zdrowie jest najważniejsze. To będzie przecież duży wysiłek…

— Mamo, przecież jedziemy dopiero jedenastego, do tego czasu będę zdrowa jak rydz! Zwłaszcza że jem te wszystkie wasze zupy… — perswadowała cierpliwie Lodzia, wiedząc, że w tym względzie jest na łasce i niełasce Mamusi, gdyż to od niej miała dostać pieniądze na wycieczkę.

— Ale przecież będziesz strasznie tęsknić za Karolkiem — przypomniała jej Mamusia. — Nie wolałabyś spędzić z nim tych paru dni, zamiast jechać w jakieś góry?

Lodzia uśmiechnęła się podstępnie.

— Jakoś to wytrzymam, mamo — zapewniła ją z powagą. — A w górach przynajmniej nie będę musiała walczyć z namiętnością.

Mamusia przyjrzała jej się badawczo, wyraźnie poruszona wagą argumentu.

— Więc to aż tak daleko zaszło! — szepnęła w zadziwieniu. — Kto by pomyślał… Muszę to koniecznie powiedzieć Emilii!

Lodzia pokiwała głową z rezygnacją. W międzyczasie do sali weszła kolejna grupka odwiedzających — byli to członkowie rodziny jednej z pań spod ściany. Rozległy się hałaśliwe powitania, śmiechy i głośne cmoknięcia w policzek.

— Zapytam, czy nie mają przypadkiem rozmienić pięćdziesięciu złotych! — zawołała w natchnieniu Mamusia, podrywając się z miejsca. — Może ktoś akurat… A ty dokąd idziesz, Lodziu?

— Wyjdę na chwilę na korytarz, tu jest taki młyn, że nie da się wytrzymać — odparła zmęczonym głosem Lodzia. — Pospaceruję sobie na zewnątrz i zaraz wrócę.


Wyszła z ulgą na korytarz i stanęła przy swoim ulubionym oknie z panoramą miasta. Niebo było niemal czarne i przeciążone sinymi, burzowymi chmurami, które groziły w każdej chwili ulewą, gdzieś z oddali dobiegło ciche pomrukiwanie grzmotu… Nadciągała jedna z pierwszych wiosennych burz.

Lodzia patrzyła z melancholią na półmroczny, ponury obraz miasta. Dostrzegła w oddali wieżę kościoła, niedaleko którego znajdowało się jej liceum, i poczuła, jak ściska jej się serce. Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, tuż za rogiem Zamkowej, stała kamienica, w której mieściła się kancelaria Pabla, a ściślej kancelaria, w której pracował adwokat Paweł Lewicki. Człowiek z innego pokolenia, z innej galaktyki, a dziś najbliższy jej pod słońcem. Jej ukochany, jej jedyny… jej zakazany owoc.

Świat był taki inny, odkąd odkryła na nim jego istnienie! Jeszcze do niedawna jej życie było proste i nieskomplikowane, bardziej beztroskie, ale takie puste! Zastanawiała się, ile razy mijała go na ulicy, ile razy przechodzili obok siebie obojętnie, zanim wybiła godzina zero, zanim do jej drzwi zapukał skrwawiony bandzior, a ona zamknęła go tak głupio w schowku na szczotki. Przecież od trzech lat chodziła do tej szkoły, a on pracował tuż obok, oboje przemieszczali się po tych samych, krzyżujących się nieubłaganie liniach, on między kancelarią a swoim parkingiem, ona między szkołą a przystankiem. Musieli się niejednokrotnie mijać, na pewno się mijali! Jej jednak nigdy nie przyszłoby do głowy zahaczyć wzrokiem o elegancko ubranego trzydziestolatka, tak jak on nie mógłby zwrócić uwagi na drobną nastolatkę z warkoczem, o wyglądzie niemal dziecka. I nagle przypadek, Opatrzność, los, fatum… cokolwiek to było… sprawiło, że spotkali się, poznali, nawiązali kontakt… i że dziś kochała go całą mocą swojego młodego, dziewczęcego serca. Szaleńczo, bezgranicznie, ile fabryka dała… Właśnie jego i tylko jego. Bez żadnych możliwości obrony. Pomimo różnicy trzynastu długich lat życia i przepaści, jaka dzieliła ich ze względu na doświadczenie i pozycję w świecie. Pomimo świadomości, że miała być tylko jego kolejnym słodkim podbojem. Wbrew wszystkiemu.

„Jaka szkoda, że nie mogę zaufać mu jak Jula Szymkowi” — myślała ze smutkiem. — „Wtedy mogłabym z nim spędzić całe życie i byłabym taka szczęśliwa! Ale niestety… to nie ta droga, nie ten adres. Zaufać takiemu szubrawcowi, to jak wejść w ogień, o którym z góry wiadomo, że spala na popiół. Kocham go, ale nie nadaję się na gorące romanse i przygody, nie umiałabym tak złamać swoich zasad… U takich donżuanów wielka miłość trwa jakieś trzy miesiące, potem nadworny przystojniak ruszyłby sobie na dalsze poszukiwania, a ja bym się po tym nie pozbierała już nigdy. Nie, nie wejdę w to… Wolno mi go kochać tylko na dystans, tak, żeby o tym nie wiedział. Nosić po cichu w sercu jego obraz i jego imię. Pablo… Choć nie, przecież Pablo to tylko ksywka. On tak naprawdę ma na imię Paweł…”

— Paweł — wyszeptała cichutko i dziwna rozkosz ogarnęła ją na dźwięk jego prawdziwego imienia wypowiedzianego jej własnymi ustami. — Pawełku…

— Lodziu, tu jesteś! — zawołała Mamusia, podchodząc do niej z głębi korytarza. — A co to, taka burza się szykuje? — zdziwiła się na widok ciemnych chmur nad miastem. — Właśnie zamówiłam taksówkę, muszę się powoli zbierać, bo już po osiemnastej i wszystkich wyganiają.

Lodzia ocknęła się i spojrzała na nią nie do końca przytomnym wzrokiem.

— Przepraszam, mamo, zamyśliłam się. Już idziesz? Poczekaj, odprowadzę cię chociaż do windy…

— Tak, dziecino, tylko wezmę te moje torby — odparła w pośpiechu Mamusia. — Jutro nie będziemy już cię odwiedzać, bo mamy sprzątanie, ale może zadzwoń do Julci, żeby do ciebie wpadła? Nie będziesz się nudziła… A w czwartek Mareczek przyjedzie cię odebrać, dobrze?

— Dobrze — uśmiechnęła się.

Weszły na chwilę na salę, skąd Mamusia zabrała swoje brezentowe torby z pustymi termosami, słoikami i ręcznikami oraz innymi rzeczami do prania, które Lodzia zakwalifikowała do zabrania z powrotem do domu, po czym znowu wyszły na korytarz.

— Nie uwierzysz, Lodzieńko, ale na całym oddziale nikt nie ma rozmienić pięćdziesięciu złotych — mówiła z niezadowoleniem Mamusia, kiedy szły w stronę windy. — Pytałam już wszędzie, będzie mi strasznie głupio przed tą panią…

Lodzia słuchała w roztargnieniu, znów zatopiona w swych przepełnionych melancholią myślach. Jednak w następnym momencie nastąpiło brutalne przebudzenie, bowiem kilka kroków przed nimi szczęknęły drzwi windy i dziarskim krokiem wyszedł z niej… Pablo. Był swobodnie ubrany w jasne dżinsy, lekką, skórzaną kurtkę w stylu Majka i granatową koszulkę sportową, w ręku trzymał niewielki, okręcony szarym papierem pakunek. Lodzia zachwiała się na nogach jak rażona gromem.

„O, szlag!” — błysnęło jej w głowie. — „No to koniec ze mną!”

Na jej widok oczy Pabla rozbłysły światłem jutrzenki, a na usta wybiegł mu uśmiech, który zgasł jednak natychmiast wobec jej przerażonej miny. Zaalarmowany zmienioną twarzą dziewczyny rzucił okiem na towarzyszącą jej kobietę, w której rysach łatwo było dostrzec rodzinne podobieństwo… i zawahał się. Trwało to zaledwie ułamki sekundy, gdyż nim zdołał w jakikolwiek sposób zareagować, Mamusia podskoczyła w jego stronę z miną pełną nadziei.

— Przepraszam, a może pan miałby rozmienić pięćdziesiąt złotych?

Pablo zatrzymał się, rzucił jeszcze jedno błyskawiczne spojrzenie na zdruzgotaną i wystraszoną Lodzię, po czym najswobodniej w świecie uśmiechnął się do Mamusi.

— Zaraz sprawdzę — odparł uprzejmie, odstawiając swój pakunek na podłogę i sięgając do kieszeni po portfel. — Powinienem coś mieć.

— Tylko tak, żeby część była bilonem — zaznaczyła Mamusia, również stawiając na podłodze swoje bagaże, które zadźwięczały metaliczno-szklanym brzękiem. — Potrzebuję koniecznie pięć złotych w bilonie i żeby w banknotach była chociaż jedna dziesiątka.

— Zobaczmy.

Oboje pochylili się nad bilonem, który wysypał sobie z portfela na rękę, i zajęli się liczeniem.

— Uzbiera się pięć złotych! — ucieszyła się Mamusia. — Teraz jeszcze czterdzieści pięć…

— Z końcówką będzie problem — zauważył Pablo, wyciągając jeden banknot dwudziesto- oraz trzy dziesięciozłotowe i odliczając je na rękę Mamusi. — Proszę bardzo, pięćdziesiąt złotych. Będzie pani w tym miała dziesiątkę zgodnie z życzeniem.

— Ale wtedy byłabym panu winna pięć złotych, bo ja muszę mieć ten bilon! — zmartwiła się Mamusia. — To w takim razie oddam panu dziesięć i trudno… moja strata.

— Nie ma takiej możliwości — uśmiechnął się Pablo, biorąc z jej rąk tylko banknot pięćdziesięciozłotowy. — Mam zasadę, że mogę być wierzycielem, ale nigdy dłużnikiem. Proszę zostawić sobie te pięć złotych, skoro potrzebny pani bilon, i zachować mnie za to we wdzięcznej pamięci.

„Bajerancie” — pomyślała słabo Lodzia. — „Farmazonie ty…”

— Ale ja nie mogę się na to zgodzić! — zaprotestowała z godnością Mamusia.

— Obawiam się, że nie ma pani innego wyjścia — odparł swobodnie Pablo, chowając banknot do portfela, a portfel do kieszeni. — Już. Transakcja zakończona, nie przyjmuję reklamacji.

— Ale… przecież będzie pan stratny! — zawołała zbita z tropu Mamusia.

— Czy rozmawialiśmy o pieniądzach? — uśmiechnął się czarująco. — Ja już nie pamiętam.

Mamusia pokręciła głową, przyglądając mu się z życzliwym uśmiechem.

— No dobrze, bardzo panu dziękuję. To miło z pana strony… Bo wie pan, muszę oddać na dole osiemnaście złotych i czterdzieści groszy. Kupowałam owoce dla córki i obiecałam, że przyniosę pieniądze, jak będę wychodzić. To kwestia zaufania i honoru, wie pan, o co chodzi.

Pablo skłonił uprzejmie głowę na znak, że doskonale rozumie tę kwestię.

— Od godziny wszystkich tutaj pytam i nikt nie ma rozmienić pięćdziesiątki — ciągnęła wyjaśniająco Mamusia. — Nikt, dosłownie nikt, a pytałam już chyba z piętnaście osób!

— Niepotrzebnie się pani trudziła — zauważył z powagą. — Trzeba było od razu poczekać na mnie, przecież już tu jechałem.

Mamusia spojrzała na niego zdziwiona i roześmiała się.

— Żartowniś z pana! — zawołała, schylając się po swoje torby. — Ale to naprawdę uprzejme z pana strony, jeszcze raz dziękuję!

Pablo również schylił się, by podnieść swój pakunek i zerknął z uwagą na jej brzęczące bagaże — były zapakowane w te same brezentowe torby, w których Lodzia wiozła w styczniu swoje rzeczy na studniówkę… Mamusia, która ciągle trzymała w garści rozmienione pieniądze, z trudem zarzuciła drugą ręką swoje brzemię na ramię, przy czym jeden z pasków osunął się i torba z termosami opadła z metalicznym brzękiem na podłogę.

— Mamo, pomogę ci — wydusiła z siebie Lodzia.

Schyliła się po torbę, jednak uprzedził ją w tym Pablo. Kiedy oboje wyprostowywali się, podniosła na niego na chwilę oczy i napotkała jego ciepłe, uspokajające spojrzenie.

— To chyba będzie raczej moje zadanie — oznajmił, przejmując od zaskoczonej Mamusi również drugą torbę. — Proszę pozwolić… Pomogę pani zwieźć to na dół, ma pani zajęte ręce, przy tylu bagażach przyda się drobne wsparcie.

— Ależ nie trzeba — pokręciła głową Mamusia, choć po jej minie było widać, że chętnie skorzystałaby z pomocy. — To tylko do taksówki, już pewnie czeka na dole. Dziękuję panu, dam sobie radę, nie musi się pan fatygować…

— Nalegam — odparł stanowczo Pablo. — Przecież ma pani zamiar jeszcze komuś na dole oddawać pieniądze, czyż nie? Zaniosę to pani do taksówki. Zresztą zaczyna już padać, będzie pani musiała wsiąść jak najszybciej, żeby nie zmoknąć.

— Ale będzie pan sobie robił kłopot… — krygowała się Mamusia.

— To żaden kłopot, a wręcz obowiązek kogoś, kto usilnie pracuje nad tym, aby pewnego dnia stać się dżentelmenem. Proszę nie stawiać mnie w niezręcznej sytuacji. Skoro zaoferowałem pomoc, odstąpienie od jej udzielenia przyniosłoby mi ujmę na honorze.

— Skoro tak pan stawia sprawę… — poddała się Mamusia. — W takim razie bardzo panu dziękuję. Ale ma pan tu przecież jeszcze jakąś własną paczuszkę…

— To nie problem, poproszę kogoś o przechowanie paczuszki przez parę minut — odparł Pablo, spoglądając znacząco na Lodzię. — I tak zaraz tu wracam.

Uśmiechnął się do dziewczyny i podał jej swój pakunek. Zaskoczona Lodzia wzięła go odruchowo z jego rąk. Był bardzo lekki. Spojrzała na Mamusię niespokojnym wzrokiem.

— A tak, Lodzieńko! — ucieszyła się Mamusia. — No przecież! Popilnuj paczuszki temu panu, on tylko pomoże mi znieść ten majdan do taksówki i zaraz po to wróci. Rzeczywiście, dużo dziś mam bagaży, a jeszcze te pieniądze… No, trzymaj się, dziecino — powiedziała szybko, całując ją na pożegnanie. — Czekamy na ciebie w czwartek, Mareczek cię stąd odbierze. Podam mu pustą walizkę, żebyś mogła wszystko wygodnie sobie spakować.

— Dobrze, mamo, dziękuję — kiwnęła głową Lodzia. — Tylko niech tata nie przyjeżdża po mnie za wcześnie, pielęgniarka mówiła, że dopiero koło południa mnie wypiszą.

— Tak, Lodziu, koło południa, przecież on rano będzie w pracy… Przygotuj sobie wszystko, spakuj, co możesz, i czekaj na niego. Powiem mu, żeby zwolnił się trochę z biura, to będzie po ciebie koło trzynastej.

— Jasne, mamo, dzięki.

Pablo czekał w milczeniu i przyglądał im się z uśmiechem. Mamusia ucałowała jeszcze raz córkę i spojrzała na niego życzliwie.

— No to chodźmy, taksówka już na pewno na mnie czeka. O, widzi pan? Akurat winda nam podjechała! Bardzo pan miły, naprawdę, dzisiaj akurat rzeczywiście przyda mi się pomoc…

Jej głos ucichł w szczęku zamykających się drzwi od windy. Lodzia stała wciąż w miejscu jak zaczarowana, próbując pozbierać się po przeżytych wrażeniach.

„Nie do wiary… zabajerował mamę!” — pomyślała zdumiona. — „Co za gangster! Jaką miała zadowoloną minę! No, znowu mi się upiekło… Ale się wystraszyłam! A co on mi tutaj przyniósł?”

Obejrzała ze wszystkich stron pakunek, który Pablo zostawił w jej rękach, jednak nie miała zamiaru otwierać go bez niego. Zaniosła go zatem na swoją salę, postawiła na szafce i usiadła na łóżku, czekając z niecierpliwością na jego powrót. Było już po osiemnastej, więc odwiedzający w większości powychodzili, oddział coraz bardziej pustoszał. Dwie starsze pacjentki z jej sali były już same i odpoczywały w swoich łóżkach przykryte kołdrami. Lodzia pochwyciła życzliwy uśmiech pani Stefanii i odwzajemniła go.

„Dobrze, że pani Stefcia tam się akurat nie pałętała” — pomyślała z ulgą. — „Na pewno nie omieszkałaby czegoś chlapnąć przy mamie. A on tak wcześnie dzisiaj przyszedł! Co prawda i tak po godzinach odwiedzin, pielęgniarki znów go będą ścigać… Oho, ale się rozlało!”

Rzeczywiście, na zewnątrz rozszalała się ulewa, podmuchy wiatru biły w okno, błysnęło, a po chwili rozległ się bliski pomruk grzmotu. Po kilku minutach szczęknęły wreszcie drzwi od windy i uśmiechnięty, nieco zmoknięty Pablo wszedł szybkim krokiem na salę.

— Już jestem, gwiazdeczko — powiedział wesoło, schylając się nad nią i ujmując jej dłoń.

— Szachraju… — szepnęła.

— No, uśmiechnij się do mnie, kochanie — zaśmiał się, podnosząc jej dłoń do ust.

Słodycz dotyku jego miękkich warg przepełniła ją i odrętwiła na kilka długich sekund. Parę kropli deszczu spłynęło z jego zmokniętych włosów i spadło na jej przedramię. Ogarnęło ją nagłe, płomienne pragnienie wsunięcia palców w te jego ciemne, mokre włosy i osuszenia ich z deszczu ciepłem własnych dłoni…

— Widzę, że już nie jesteś taka wystraszona — ciągnął z uśmiechem Pablo. — Zobacz, jaka paskudna pogoda, leje jak z cebra, a do tego zimno się zrobiło… Na szczęście twoja mama jedzie już bezpiecznie w taksówce, nawet nie zdążyła porządnie zmoknąć.

— Jesteś nie do ogarnięcia, bandziorku — pokręciła głową Lodzia, odwzajemniając mu uśmiech. — Myślałam, że zawału dostanę, jak cię zobaczyłam! Byłam pewna, że zaraz będzie kosmiczna afera, a ty ją tak zakręciłeś, skubańcu… i jeszcze ją odprowadziłeś na dół!

— Musiałem skorzystać z okazji — odparł z szelmowskim błyskiem w oku. — W końcu nie zawsze ma się szansę wkupić w łaski przyszłej teściowej, i to za niewygórowaną cenę pięciu złotych.

— Aha, jasne, krętaczu! — parsknęła śmiechem. — Nie zapominaj, że jesteś tylko moim dalszym znajomym!

— No i widzisz, jaka z ciebie bandytka? — pokiwał głową Pablo. — Nie dość, że jesteś niegrzeczna i nie przyznałaś się mamie, ilu masz narzeczonych, to jeszcze ciągle odmawiasz mi awansu?

— Przecież jesteś tylko na zastępstwie — zauważyła spokojnie Lodzia. — A zastępcy z zasady nie mogą awansować.

— Nieprawda, kociaku. Przy odpowiednim stażu zastępca zyskuje wymagane kompetencje do tego, żeby przejąć pełne obowiązki na podstawowym stanowisku.

— Tylko jeśli zaistnieje taka konieczność — zaznaczyła Lodzia.

— Czekam więc cierpliwie, aż zaistnieje — uśmiechnął się czarująco.

— Sam mówiłeś, że niektórzy nigdy się nie doczekują.

— Ale ja nie należę do tej kategorii — zapewnił ją Pablo. — Jeśli w coś inwestuję, oczekuję wysokiej stopy zwrotu, nawet jeśli na zysk trzeba trochę poczekać.

— Na zysk! — oburzyła się Lodzia. — Żebyś się nie przeliczył, drabie jeden!

— No, nie gniewaj się, kochanie — zaśmiał się pojednawczo, zerkając na swój pakunek stojący na szpitalnej szafce. — Nie otworzyłaś jeszcze swojego prezentu?

— Miałam tylko przechować ci paczuszkę — przypomniała mu Lodzia.

— A jak myślisz, dla kogo ją przyniosłem, mała intrygantko?

Wziął pakunek do rąk, pochylił się nad dziewczyną i położył go na jej kolanach.

— Rozpakuj, gwiazdeczko.

Zaintrygowana Lodzia zdjęła ostrożnie szary papier, pod którym odkryła plecioną kobiałkę przykrytą szczelnie białym pergaminem. Odsłoniła go i uśmiech rozjaśnił jej twarz.

— Poziomki! — szepnęła zachwycona, podnosząc oczy na pochylonego nad nią, rozpromienionego Pabla.

— Poziomki dla mojej księżniczki.

— Wariacie! — pokręciła głową. — Skąd ty to wytrzasnąłeś? Do sezonu jeszcze daleko…

— Dżinn wyczarował — rozłożył ręce. — Nie wiem, jak to zrobił, ja jestem tylko pośrednikiem i mam ci to jedynie przekazać.

Lodzia podniosła się, odłożyła na krzesło poziomki, które rozsiewały już wokół swój kuszący zapach, stanęła obok Pabla i położyła dłoń na jego przedramieniu.

— Podziękuj dżinowi ode mnie — powiedziała z powagą. — I powiedz mu, że naprawdę bardzo go lubię.

Z oczu Pabla eksplodowało światło.

— Powiem mu, kochanie — odparł, przykrywając pieszczotliwie jej dłoń swoją dłonią. — Mogę mu nawet przekazać jakiegoś małego buziaka… oczywiście jeśli zasłużył.

— Nie kombinuj, łobuzie! — uśmiechnęła się Lodzia, cofając rękę. — Dżinn jest przecież tylko duchem, nie można mu dać buziaka. Zresztą takich rzeczy nie załatwia się przez pośredników. Ale… dziękuję ci, Pablo. Jesteś niepoprawnym wariatem! Tyle razy już ci mówiłam, żebyś tak we mnie… — zawahała się i urwała, przypomniawszy sobie, co powiedział przed chwilą o wysokiej stopie zwrotu.

— …nie inwestował? — dokończył Pablo.

Pokiwała tylko głową i odwróciła oczy. Pochylił się ku niej, podniósł rękę i ostrożnie odgarnął jej z twarzy długi kosmyk włosów, który wymknął jej się z warkocza przy porannym pleceniu, a teraz zsunął jej się na policzek.

— Znów mylisz pojęcia, gwiazdeczko — powiedział łagodnie. — To nie jest inwestycja, tylko hołd. Zresztą… możemy pogadać o jakiejś bonusowej szarlotce w ramach rewanżu. Pamiętaj, że za niezapominajki wisisz mi jeszcze sernik z brzoskwiniami! — dodał wesoło.

Za oknem znów huknął grzmot, deszcz szumiał i dzwonił po szybie… Lodzia podniosła oczy na Pabla i uśmiechnęła się, natchniona pomysłem nie do odparcia.

— Zobaczysz, roztyjesz się okropnie przez te wszystkie ciasta i batoniki, bandziorku — pokiwała głową. — Staniesz się miękkim i tłustym misiem fotelowym…

— Ach, rozumiem! — roześmiał się Pablo. — Więc o to chodziło w tej całej akcji z sernikiem! Chcesz ze mnie podstępem zrobić miękkiego tłuściocha! A docelowo pewnie planujesz zatuczyć mnie na śmierć? Przyznaj się, krwiożercza dręczycielko! To taka nowa, perfidna tortura? No, ale cóż… to mimo wszystko ma swój urok. Skoro tak każesz, nie będę protestował.

— Nie będziesz? — upewniła się Lodzia, spoglądając na niego podstępnie.

— Ani trochę — zapewnił ją z uśmiechem.

— W takim razie zaczynamy od razu. Siadaj tutaj — rozkazała mu, odstawiając poziomki na łóżko i wskazując mu krzesło. — Będziesz jadł rosół.

— Co takiego? — zdumiał się.

Usiadł jednak posłusznie na wskazanym miejscu. Lodzia sięgnęła po pierwszy z brzegu termos, na którym naklejona była karteczka z napisem Rosół.

— Poziomki będą na deser, zaraz pójdę je umyć i wysypię na talerz — oznajmiła, podając mu termos. — A ty odkręć mi to, masz więcej siły. Ja zawsze strasznie się z tym męczę, bo one zakręcają to na gorąco… Tylko ostrożnie, żebyś się nie oblał!

Pablo odkręcił powoli podany mu termos, z którego natychmiast wyleciała para i wspaniały zapach domowego rosołu.

— Masz tu niezłe smakołyki, gwiazdeczko — zauważył. — Pachnie niesamowicie…

Przechylając się przez niego, Lodzia sięgnęła do szafki, wyjęła stamtąd głęboki talerz oraz łyżkę i położyła je tuż przy nim na wolnym kawałku blatu.

— Daj, przelejemy to na talerz — zarządziła, przejmując z jego rąk termos i opróżniając go ostrożnie. — Dostałam dziś z domu trzy zupy, jak widzisz, mama nawiozła mi tego całą piramidę. Nie wiem już, jak im tłumaczyć, że nie zjem tyle, zwłaszcza że dzisiaj będę jeszcze mieć kolację… Ale teraz już przynajmniej wiem, jak to rozwiązać. Ty mi pomożesz, bandziorku. Szkoda by było, gdyby to się zmarnowało, bo to są naprawdę dobre zupy, zaraz się przekonasz. Na pewno jesteś głodny po pracy… a nawet jeśli coś jadłeś, to przecież to jest tylko zupa, nie zaszkodzi ci.

Pablo słuchał jej zaskoczony.

— Lea, nie przyjechałem tu po to, żeby wyjadać twój szpitalny prowiant… — pokręcił głową.

— Ani słowa, to rozkaz! — zestrofowała go Lodzia. — Łapiesz natychmiast za łyżkę i jesz. Bez gadania!

Parsknął śmiechem, rozłożył bezradnie ręce i wziął do ręki łyżkę.

— No dobrze, rozkaz to rozkaz. Nie dam się prosić, ale tylko pod warunkiem, że zjesz ze mną — powiedział stanowczo. — Nie chcę wyjść na sępa, który przychodzi do szpitala objadać pacjentki… Jak to by wyglądało? Musisz mi pomóc choćby po to, żeby zachować pozory.

— No… właściwie mogłabym ci towarzyszyć, ale nie mam niestety drugiego głębokiego talerza — odparła z zastanowieniem Lodzia. — A nie mogę jeść z twojego, jeszcze byś się ode mnie czymś zaraził…

— Jestem bardzo odporny — zapewnił ją. — A ty przecież nie możesz już zarażać po ponad tygodniu leczenia. No, usiądź ze mną do tego przysmaku, kochanie… Sam będę się głupio czuł.

Lodzia popatrzyła na niego z namysłem.

— No dobrze, niech ci będzie — zgodziła się, otwierając szufladę. — Mam tu jakąś zapasową łyżkę… O, mam nawet serwetki! Rozłóż sobie kilka na kolanach, bandziorku, żebyś nie spaprał sobie tych jasnych spodni… poczekaj, ja to zrobię… o tak. I uprzedzam, że ja dużo nie zjem. Muszę zostawić sobie miejsce na poziomki.

— Zwariowana dziewczynko — szepnął Pablo, przyglądając jej się z fascynacją.

— Nie gadaj, tylko zabieraj się za jedzenie, bo wystygnie — zdyscyplinowała go Lodzia. — Dam ci przykład i zjem pierwszą łyżkę… no, teraz ty!

Do sali zajrzała pielęgniarka z lekami dla pani Stefanii i stanęła w progu jak wryta na widok znajomej pary pochylonej nad dymiącym jeszcze lekko rosołem. Jedli dwiema łyżkami z jednego talerza, niemal stykając się głowami, i wymieniali przy tym półgłosem jakieś żartobliwe uwagi. Ponieważ obie starsze panie drzemały spokojnie w swoich łóżkach, pielęgniarka odstawiła tacę z lekami na szafkę pani Stefanii i podeszła do łóżka Lodzi.

— A co pan tu znowu robi po godzinach odwiedzin? — zwróciła się do Pabla surowym tonem, choć widać było po jej minie, że z trudem powstrzymuje uśmiech.

Pablo podniósł głowę znad talerza.

— Jemy zupę — odparł rzeczowo. — Zgłosiłem się na obowiązkową sesję tuczenia i właśnie poddaję się zaplanowanej procedurze.

— Słucham? — zdumiała się pielęgniarka.

— Moja narzeczona preferuje miękkich tłuściochów — wyjaśnił jej z powagą, na co Lodzia omal nie zachłysnęła się połykaną właśnie łyżką zupy. — Jak pani widzi, jestem jeszcze daleki od ideału, dlatego muszę dostosować się do jej wymagań i nabrać odpowiedniej linii i proporcji. Dzisiaj właśnie przechodzę w tym celu kolejny etap tuczenia. Zaczynamy od rosołu, a skończymy na poziomkach i serniku z brzoskwiniami.

— Niech pani go nie słucha! — roześmiała się Lodzia, widząc minę pielęgniarki, która przeniosła teraz wzrok z Pabla na nią i patrzyła jak na ufoludka. — On tak się tylko wygłupia!

Pielęgniarka pokręciła głową z uśmiechem.

— Ależ pan jest niemożliwy — powiedziała do Pabla. — I znowu pan przyszedł po osiemnastej… Wie pan, że o tej porze powinnam pana natychmiast stąd wygonić?

— Ale nie zrobi pani tego, prawda? — uśmiechnął się czarująco. — Sama pani rozumie, że nie mogę uchybić zaleceniom. Dostałem rozkaz i muszę go wykonać, jak w wojsku. Wytyczne są takie, że mam być nie tylko miękkim tłuściochem, ale i przykładnym pantoflarzem… Za niesubordynację grożą mi straszne konsekwencje, między innymi uduszenie tym oto warkoczem — tu wskazał na warkocz Lodzi. — Jeśli więc pani nie chce mieć mnie na sumieniu, musi pani pozwolić mi zostać tu tak długo, aż moja tyranka zaspokoi na dziś swoją niepohamowaną żądzę dominacji.

— Pablo, przestań, zlituj się! — śmiała się Lodzia.

— Dobrze, niech pan jeszcze trochę posiedzi — zgodziła się rozbawiona pielęgniarka. — Ale co najwyżej do dwudziestej. Doktor nie będzie tu raczej zaglądał, ma dużo pracy papierkowej… Tylko bardzo państwa proszę, żeby nie hałasować. Pacjentki śpią, jednej muszę podać leki, ale może potem znów będzie się chciała zdrzemnąć… Więc proszę być cicho, dobrze?

— Oczywiście — odpowiedziała grzecznie Lodzia.

— Będziemy udawać, że nas nie ma — obiecał Pablo.

Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i wrócili do jedzenia, podczas gdy pielęgniarka, kręcąc z uśmiechem głową, poszła w głąb sali podać leki pani Stefanii.

— Pablo, jesteś szarlatanem, jakiego świat nie widział — szepnęła Lodzia. — A z tą żądzą dominacji to już naprawdę przegiąłeś! No, nie śmiej się, tylko kończ rosół, krętaczu niemożliwy!

— Pyszna ta zupa, kochanie — przyznał Pablo, odkładając łyżkę na pusty talerz. — Dawno takiej nie jadłem, a szczerze mówiąc, dzisiaj nie miałem czasu na porządny obiad.

— No i jak ty tak możesz, bandziorku? — westchnęła Lodzia, patrząc na niego z wyrzutem. — Chyba chcesz zapracować się na śmierć, nawet na obiad szkoda ci czasu… To skandaliczne i niedopuszczalne. Powinieneś naprawdę regularnie meldować się na sesje tuczenia!

— Jeśli mam na nich dostawać takie specjały jak ten rosołek, to bardzo proszę — zgodził się wesoło. — Wykupię sobie najwyżej jakiś dodatkowy karnet na siłownię. Oczywiście jeśli dam radę w ogóle podnieść się z fotela po takich kulinarnych ekscesach…

Lodzia uśmiechnęła się, sięgając po kolejny termos i podając mu go do odkręcenia.

— To jeszcze nie koniec — zapowiedziała stanowczo. — Teraz otwieramy barszcz. Będzie cały dla ciebie, bandziorku. I ani mi się waż protestować, ty konsumencie batoników z automatu! Mam do tego świetne paszteciki, zaraz je rozpakujemy i zaczynasz drugą turę tuczenia, a ja idę płukać moje poziomki. A potem czeka nas jeszcze pomidorówka… Lubisz?

— To moja ulubiona zupa — uśmiechnął się Pablo, odkręcając ostrożnie termos z barszczem.

— Serio? — spojrzała na niego z zaskoczeniem. — Moja też!

Przelała barszcz na talerz i zdecydowanym gestem wręczyła mu łyżkę.

— Sama widzisz, kochanie — pokiwał głową, biorąc ją bez protestu z jej ręki. — Wszystko przez te nasze gwiazdy. Jesteśmy oboje skazani na życie w cieniu pomidora… To będzie obowiązkowy produkt w naszej lodówce, oprócz piwa dla mnie i mleka dla ciebie. A może założymy własną hodowlę, co ty na to? Będą rosły obok niezapominajek…

— Jedz, bandziorku, nie gadaj! — zaśmiała się Lodzia, rozwijając folię z pasztecikami, które w mgnieniu oka rozniosły wokół apetyczny zapach. — Masz tu cztery pyszne paszteciki i musisz je wszystkie ładnie zjeść razem z tym barszczem, bo inaczej nie dostaniesz deseru!


— I już po burzy — powiedziała Lodzia, wpatrzona tęsknie przez okno szpitalnego korytarza w mokrą i mglistą panoramę miasta.

Zmierzchało się już, oddalająca się burza jeszcze bardziej zaciemniała chmurami wieczorne niebo, lecz miasto tętniło życiem i rozświetlało się coraz większą ilością bliższych i dalszych światełek. Załom korytarza, w którym stali, tonął w półmroku, z nieodległej dyżurki pielęgniarek dobiegał dźwięk dość głośno grającego radia.

— Piękny wieczór — zauważył Pablo, stojący tuż przy niej, za jej plecami. — Po deszczu w — Piękny wieczór — zauważył Pablo, stojący tuż przy niej, za jej plecami. — Po deszczu w powietrzu jest dużo tlenu, ja bardzo lubię takie mokre ulice po burzy. Szkoda, że nie możemy dziś przespacerować się razem, gwiazdeczko.

— Szkoda — przyznała. — Nawet nie wiesz, jak już bym chciała stąd wyjść… Tak mi się tęskni do wolności! Chyba jednak nie będę cię dusić warkoczem ani ćwiartować tasakiem — zażartowała. — Poszłabym za to do więzienia, a tam szybko bym zwariowała. Pierwszy raz jestem w szpitalu i dochodzę do wniosku, że taka bezczynność w zamknięciu jest dla mnie nie do zniesienia.

— Już niedługo, kochanie — odparł łagodnym tonem. — I tak dobrze, że zamkniesz sprawę w niespełna dwa tygodnie, to nie jest dużo jak na pobyt w szpitalu.

— Wiem, Pablo, bardzo się staram być cierpliwa — westchnęła. — Ale tak bym już chciała wyjść na dwór, tam jest taka piękna wiosna! U mnie w ogródku już pewnie pełno kwiatów, tata hoduje żonkile i tulipany, zawsze tak pięknie kwitną o tej porze… A w szpitalu jest tak nudno, zwłaszcza że już jestem prawie całkiem zdrowa. Patrzę sobie pół dnia przez to okno jak przez kraty więzienia. Wszystko jest takie inne z tej perspektywy… Nawet muzyka. Słyszysz? U pielęgniarek gra radio, to przecież jakiś bardzo ładny utwór. A dla mnie brzmi tutaj jakoś tak… sucho i nieciekawie. Szpital nawet muzyce odbiera cały jej urok.

— To prawda — przyznał Pablo. — Muzyka w szpitalu nie może brzmieć tak przyjemnie jak w innych, bardziej dogodnych miejscach. Ale nie zapominaj o swoim dżinnie — zniżył głos, schylając się lekko do niej. — On spełnia marzenia. Specjalnie dla ciebie może zaczarować muzykę… Wystarczy, że wypowiesz takie życzenie.

Lodzia odwróciła się do niego z uśmiechem. Wpadające przez okno odległe światła miasta odbijały się w jego ciemnych oczach jak w magicznym lustrze.

— Dżinn umie zaczarować muzykę? — powtórzyła rozbawiona. — Naprawdę? Jestem bardzo ciekawa, jak to zrobi!

— Bardzo prosto — odparł z powagą Pablo. — Poprosi cię do tańca.

— Do tańca? — szepnęła w olśnieniu.

Pokiwał głową z uśmiechem. Serce Lodzi zabiło radosnym rytmem… jej duszę rozkołysało cudowne wspomnienie studniówkowego tańca… Nagle muzyka płynąca z dyżurki pielęgniarek zabrzmiała jakoś inaczej — jakby już była zaczarowana!

— Ale pewnie może to zrobić tylko przez pośrednika? — domyśliła się, patrząc na niego spod oka.

— Oczywiście. Dżinn nie ma przecież ciała, może tańczyć tylko sam. A muzykę trzeba zaczarować we dwoje. To jest właśnie zadanie dla wykwalifikowanego pośrednika.

Urzeczona tym szalonym, a zarazem kuszącym pomysłem Lodzia zasłuchała się przez chwilę w płynące z radia nuty, po czym uśmiechnęła się do Pabla.

— Więc poproś mnie do tańca, pośredniku dżinna — zgodziła się, rzucając mu filuterne spojrzenie. — Tylko nie zawiedź swojego zleceniodawcy i zrób to po rycersku!

— Postaram się, kochanie.

Cofnął się o pół kroku i skłonił się przed nią szarmancko.

— Czy uczyni mi pani ten zaszczyt i zatańczy ze mną, pani Leokadio? — zapytał z powagą.

Uśmiechnęła się i dygnęła przed nim jak dobrze wychowana pensjonarka.

— Zatańczę z panem, panie Pawle.

Wyciągnął do niej rękę. Już miała podać mu swoją, ale zatrzymała się jeszcze i spojrzała krytycznym wzrokiem na swoje szpitalne kapcie.

— Obawiam się tylko, że mam nieodpowiednie buty — zauważyła z konsternacją. — Muszę je chyba zdjąć, bo jeszcze oboje się o nie pozabijamy!

Zsunęła szybko kapcie ze stóp, zostawiając je pod ścianą.

— Będziesz tańczyć w samych skarpetkach? — zapytał rozbawiony Pablo.

— Co zrobić? — rozłożyła ręce. — Nie mam w szpitalu pantofelków do tańca… Ale tu jest tak gorąco, że w skarpetkach będzie w sam raz. Obiecaj mi tylko, bandziorku, że nie będziesz mnie deptał po palcach tymi swoimi buciorami!

— Nie mogę tak ryzykować — pokręcił głową, schylając się szybko, aby rozsznurować swoje adidasy. — Nie wyobrażam sobie, żebym mógł podeptać po paluszkach takiego małego kociaka…

Zamaszystym ruchem posłał swoje buty pod ścianę, tak, że wylądowały obok kapci Lodzi, i wyprostował się. Stanęli naprzeciw siebie w samych skarpetkach, spojrzeli na swoje nogi, potem znów na siebie i oboje jak na komendę parsknęli śmiechem. Grająca dotąd skocznie muzyka przycichła i z radia popłynął teraz jakiś inny, spokojny i melodyjny utwór. Pablo spoważniał i po raz drugi wyciągnął rękę do dziewczyny.

— Zapraszam do tańca, Lea — powiedział niskim półgłosem, tym samym, który zawsze tak bardzo działał jej na zmysły. — Chodź do mnie.

Podniosła na niego wzrok i dostrzegła w jego oczach ów charakterystyczny płomień, który w lutym tak ją przestraszył w kancelarii, lecz którego dziś — o dziwo! — wcale się nie bała… Bez wahania podała mu dłoń, którą on natychmiast podniósł i przycisnął do ust, po czym stanowczym gestem pociągnął ją ku sobie i objął ją wpół. Położyła dłoń na jego ramieniu, zatapiając się z rozkoszą w jego objęciach, i popłynęli bezszelestnie w rytm muzyki niosącej się dyskretnym echem po szpitalnym korytarzu.

Tańczyli skupieni, w całkowitym milczeniu. Jego dotyk i zapach znów działały na nią jak narkotyk… Znów, jak na studniówce, Pablo podniósł rękę i pogładził ją po włosach, delikatnie, powolutku, niemalże nieśmiało… Ów eteryczny dotyk napełnił jej duszę słodyczą, przyjemnie odrętwił jej zmysły. Jak kot, który łasi się i mruczy z zadowolenia, kiedy czuje na sobie dotyk ludzkiej dłoni, przytuliła się do niego mocniej i przymknęła oczy… Świat zawirował… Znów, jak kiedyś, jej głowa spoczęła bezwolnie na jego piersi, a on zamknął ją w swych ramionach, wtulając twarz w jej włosy tak, że czuła w nich jego oddech…

Dwie rozgadane pielęgniarki, które wracały z oddziału z metalowymi tacami w rękach, spojrzały zaskoczone na przytuloną parę tańczącą pod oknem korytarza w rytm muzyki płynącej z radia. Dobrze im już znany mężczyzna, który przychodził zawsze po regulaminowych godzinach odwiedzin i tak zabawnie potrafił żartować, tulił w ramionach ową młodziutką pacjentkę z długim warkoczem, na której parapecie ciągle było pełno kwiatów… Kobiety zamilkły, zatrzymały się i spojrzały po sobie z uśmiechem. Jedna z nich z rozbawieniem wskazała drugiej ruchem głowy stojące pod ścianą buty, obie parsknęły śmiechem i kręcąc głowami weszły do dyżurki. Po chwili dobiegająca stamtąd muzyka zabrzmiała jakby nieco głośniej.

Lodzia tańczyła jak w transie, z zamkniętymi oczami, upojona bliskością Pabla i ciepłem jego policzka na swej skroni. Szorstkość jego skóry przywołała jej na pamięć chwile, kiedy obmywała z krwi twarz rannego bandziora. Musiał wtedy niedokładnie się ogolić, dobrze pamiętała tamten opór pod palcami… Dziś ów szorstki dotyk sprawił jej ogromną, zmysłową przyjemność. Jednak muzyka zaczęła już cichnąć, długi utwór dobiegał końca. Świadoma tego, że za chwilę czar pryśnie, niesiona bardziej instynktem niż myślą, przytuliła odrobinę mocniej głowę do jego piersi, pragnąc wykraść bogom chociaż kilka tych magicznych sekund więcej. I wtedy, jakby w odpowiedzi, poczuła przelotny dotyk jego ust we włosach, a potem na skroni, do której na moment przylgnął czule wargami… Zadrżała jak osika.

Muzyka zamilkła, w jej miejsce odezwał się głos lektora. Przystanęli, Pablo zluźnił uścisk ramion, odsunęli się od siebie. W radiu zabrzmiał sygnał pełnej godziny, wybiła dwudziesta i rozpoczęły się wieczorne wiadomości. Ktoś ściszył teraz radio na tyle, że szemrało tylko cicho gdzieś w tle, lecz Lodzia miała wrażenie, że jej dusza dalej tańczy… Pablo delikatnym gestem odgarnął niesforny kosmyk włosów, który znów opadł jej na policzek.

— Mała czarodziejko — szepnął, wpatrując się w jej rozmigotaną emocjami twarz. — To ty zaczarowałaś muzykę… Dżinn jest przy tobie tylko żałosnym amatorem.

— Ale to przecież dżinn wymyślił ten taniec — zauważyła, starając się uśmiechnąć jak gdyby nigdy nic. — Nie możesz odbierać mu zasług, bandziorku. Mnie samej nawet by nie wpadło do głowy, że w szpitalu można tańczyć.

— Wystarczy odrobina muzyki i możemy tańczyć, gdzie tylko będziesz chciała — zapewnił ją wesoło. — W szpitalu, na ulicy, w sklepie, w twojej szkole…

— To może lepiej w twojej kancelarii? — zażartowała.

— Jak rozkażesz, kochanie — skinął głową z uśmiechem. — Wpadnij tam kiedyś do nas, poprosimy panią Madzię, żeby włączyła nam jakiegoś rock’n’rolla, i pokażemy tym wszystkim sztywniakom w poczekalni, jak się profesjonalnie tańczy mocne kawałki!

— Jasne! — roześmiała się, wyobrażając sobie taką scenę i miny szacownych klientów. — Piotrek od razu by cię wylał z pracy za taki numer!

— I wreszcie miałbym trochę spokoju — pokiwał melancholijnie głową. — Ale on niestety nie może mnie wylać. Jestem niezależnym podmiotem i obydwu nam zależy na wzajemnej współpracy. Zresztą skoro przebaczył mi podbite oko bandziora i nalot glin od Wojtka, to dlaczego miałby się boczyć o niewinnego rock’n’rolla z moją gwiazdeczką? No, ale zakładamy buty, jeszcze się przeziębisz w tych skarpetkach… co prawda tu jest gorąco, ale ty jeszcze nie jesteś całkiem zdrowa.

Założyli buty i znów stanęli przy oknie, patrząc z góry na nocną, rozjarzoną światłami panoramę miasta. Jakże inaczej wyglądał świat, gdy on był obok, gdy stał tuż za jej plecami!

— Nie jesteś zmęczona, Lea? — zapytał z troską Pablo. — Jestem tu już dwie godziny, a wcześniej przecież odwiedziła cię mama. Nie chciałbym, żebyś w jakikolwiek sposób ucierpiała przez moje najście, chociaż sam chętnie zostałbym nawet do północy.

— Pielęgniarka pozwoliła ci tu być tylko do dwudziestej — przypomniała mu Lodzia. — Już jest kwadrans po. Ale póki cię nie wygania, zostań jeszcze chwilę ze mną, bandziorku… Tak świetnie się dzisiaj bawiliśmy, pomogłeś mi zjeść te zupy, a teraz nawet zatańczyliśmy! To dla mnie wspaniała rozrywka w tym nudnym szpitalu.

— Uwielbiam jeść z tobą z jednej michy i tańczyć w skarpetkach, kociaku — uśmiechnął się Pablo. — Będziemy musieli częściej to praktykować. Kiedy jedziesz w te twoje góry?

— Pamiętasz, że jadę w góry? — zdziwiła się.

— Pamiętam. Mówiłaś mi kiedyś przez telefon, że jedziecie na wycieczkę klasową w Karkonosze i że to będzie w kwietniu, ale nie powiedziałaś dokładnie którego.

— Jedenastego — odparła zaskoczona tym, że tak perfekcyjnie zapamiętał wszystkie szczegóły.

— Wrócicie przed osiemnastym?

— Tak, mamy wracać siedemnastego rano. Będziemy jechać w nocy i przed południem już powinniśmy dojechać do Lublina… Dlaczego pytasz?

— Dlatego, że osiemnastego są nasze urodziny — wyjaśnił. — Organizuję u Majka małe spotkanie w gronie przyjaciół i chciałbym koniecznie, żebyś na nim była. Jako solenizantka i królowa balu.

Odwróciła się od okna i podniosła na niego zdziwione oczy.

— Królowa balu? — powtórzyła podejrzliwie. — Na naszych urodzinach?

— Tak, kochanie — skinął głową. — Przecież umawialiśmy się już dawno, że będziemy razem organizować imprezy z tej okazji. Będziesz na nich pełnić główną funkcję reprezentacyjną.

— Nigdy nie słyszałam, żeby na urodzinach były królowe balu — uśmiechnęła się rozbawiona.

— Można to nazwać inaczej — zgodził się. — Tak czy owak chodzi o najważniejszą damską postać na imprezie, a nie zaprzeczysz, że na urodzinach jest nią właśnie solenizantka. Nie możesz mi odmówić tego honoru, skarbie — zaznaczył stanowczo. — To będą nasze pierwsze wspólne urodziny, więc zależy mi na tym szczególnie. Chciałbym tylko wiedzieć, czy data osiemnastego będzie ci pasowała, czy nie masz już przewidzianych na ten dzień jakichś innych zobowiązań…

Rozmowę przerwała im pielęgniarka, która podeszła do nich z poważną miną.

— Niestety, muszę już pana wyprosić — powiedziała do Pabla. — Na dole przyjmują nową pacjentkę, i to w złym stanie, za chwilę ją tu przywiozą, doktor nie w humorze… Regulamin zabrania odwiedzin o tej godzinie, więc lepiej będzie, jak pan już pójdzie, żebyśmy nie mieli przez to jakichś nieprzyjemnych sytuacji.

— Rozumiem — odparł z powagą. — Nie chcę robić paniom kłopotów. Już się wynoszę, proszę tylko o minutkę na pożegnanie i zaraz mnie nie ma.

Pielęgniarka uśmiechnęła się do Lodzi, kiwnęła głową akceptująco i wróciła do dyżurki.

— Muszę już lecieć, gwiazdeczko — powiedział ciepłym głosem Pablo. — No, daj mi łapkę na do widzenia… Obiecasz mi z góry tego osiemnastego?

— Obiecuję — odparła, podając mu rękę, którą jak zwykle od razu podniósł do ust. — I dziękuję ci za odwiedziny, Pablo. I za poziomki, i za taniec… za wszystko.

— To ja ci dziękuję — uśmiechnął się, nie wypuszczając jej dłoni ze swojej. — Zwłaszcza za sesję tuczenia, której zostałem dzisiaj poddany. Bardzo doceniam bycie taką ofiarą.

Drugą ręką poprawił długi kosmyk włosów, który znów zsunął jej się na twarz.

— Tak się cieszę, że jesteś już zdrowsza i silniejsza, perełko — dodał cicho.

Spuściła oczy poruszona troskliwym, czułym tonem jego głosu, który znów, nie wiedzieć czemu, skojarzył jej się z Tatusiem. Powolutku, delikatnie wycofała dłoń i znów podniosła na niego wzrok. Patrzył na nią oczami pełnymi światła.

— Odezwę się niebawem, Lea — obiecał. — W taki czy inny sposób. Znów trochę cię ponękam, tak jak zapowiedziałem. Oczywiście z umiarem, znam swoje ograniczone prawa… A teraz idź już odpocząć, maleńka, musisz nadal nabierać sił.

— Dobrze, bandziorku — szepnęła posłusznie.

Ruszyli korytarzem w stronę wyjścia z oddziału. Byli już prawie pod salą Lodzi, gdy szczęknęły drzwi drugiej, służbowej windy i pośpiesznie wyprowadzono stamtąd szpitalne łóżko z leżącą na nim leciwą pacjentką. Towarzyszył jej spory zespół, w tym lekarz w zielonym kitlu, dwie pielęgniarki, z których jedna podtrzymywała w górze kroplówkę, oraz dwóch biało ubranych praktykantów. Jednym z nich był Artur. Niósł w rękach dokumentację medyczną pacjentki i odbierał właśnie kolejne kartki od drugiej z pielęgniarek. Na jego widok na twarzy Lodzi odbiło się zaskoczenie i zmieszanie, a na policzki wybiegł jej delikatny rumieniec zdenerwowania.

„To chyba jakieś przekleństwo!” — pomyślała z irytacją. — „Diabli go znowu nadali… akurat teraz!”

Pablo, choć w pierwszej chwili nie zauważył Artura, dostrzegł za to od razu zmienioną twarz Lodzi i podniósł wzrok na przybyłych, szukając źródła tych zmian. Idący obok łóżka pacjentki Artur spojrzał odruchowo na stojącą pod ścianą parę, dostrzegł Lodzię, drgnął i niesione dokumenty posypały mu się z rąk na podłogę. Rzucił się natychmiast do ich zbierania wraz z pielęgniarką, podczas gdy reszta zespołu skręciła z pacjentką na sąsiednią salę.

— Co panu tak papiery z rąk lecą, zakochany pan czy co? — zażartowała pielęgniarka. — Szybko zbieramy, bo doktor zaraz będzie potrzebował, a sam pan widzi, jaki dzisiaj zły.

— Już, przepraszam — odparł mocno skonfundowany Artur, zbierając gorączkowo kartki z podłogi. — Niezdara ze mnie… Dziękuję pani za pomoc.

Uporali się z tym w kilkanaście sekund, po czym wyprostowali się oboje, Artur odebrał zebrane kartki z rąk pielęgniarki, kiwnął głową w podziękowaniu i nie patrząc już ani razu na Lodzię, pobiegł pośpiesznie na salę. Zmieszana dziewczyna potrzebowała kilkunastu sekund, aby ochłonąć i z powrotem skomponować twarz. Widziała kątem oka, że Pablo przygląda jej się bardzo uważnie, choć nic nie mówi.

— Chodźmy, bandziorku — powiedziała cicho, nie patrząc na niego. — Słyszałeś, że doktor zły, lepiej nie wchodź mu w drogę. Jeszcze i na mnie nakrzyczy…

— Już znikam, Lea — odparł poważnym tonem.

— Odprowadzę cię do windy.

Przeszli w milczeniu pozostały dystans, po czym Pablo zamówił windę, która od razu podjechała na ich piętro. Kiedy drzwi otworzyły się ze szczękiem, wszedł do środka i uśmiechnął się.

— Trzymaj się, gwiazdeczko — powiedział, podnosząc dłoń w geście pozdrowienia. — Całe szczęście, że już pojutrze stąd wychodzisz, cieszę się z tego chyba jeszcze bardziej niż ty… Do następnego, skarbie, zadzwonię do ciebie na dniach.

Lodzia skinęła głową, odwzajemniając mu uśmiech, po czym drzwi od windy zatrzasnęły się i została na korytarzu sama. Z sali, na którą wprowadzono nową pacjentkę, dobiegał hałas ożywionych rozmów. Cichutko wróciła do siebie i usiadła na łóżku. Pani Stefania, która leżała już pod kołdrą, przyglądała się z zaciekawieniem wzruszonej twarzy dziewczyny, na którą znów opadł długi, leciutko skręcony kosmyk włosów. Zdawało się, że jej delikatne rysy otacza świetlista aura bijąca nie wiadomo skąd… jakby ze środka niej samej.

A Lodzia straciła poczucie czasu i przestrzeni… Nie myślała o tym, że Artur był w sali obok, tuż za ścianą, i że przy odrobinie szczęścia mogłaby wreszcie nawiązać z nim kontakt… Nie myślała o tym, że to prawdopodobnie ostatnia okazja, żeby dowiedzieć się, czy naprawdę jest jej kuzynem… Zupełnie zapomniała o jego istnieniu. W głowie wciąż grała jej zaczarowana muzyka, a we włosach i na skroni czuła przelotny, cudowny dotyk ukochanych ust.

Rozdział osiemnasty

— Powiedz mi, dziecinko — zagadnęła Lodzię pani Stefania, sadowiąc się na krześle przy jej łóżku. — Jutro już wychodzisz?

— Tak — uśmiechnęła się. — I bardzo się z tego cieszę, już mi się tu strasznie nudzi.

— Oj, tak, na pewno — pokiwała głową starsza pani. — Taka młodziutka dziewczyna! Już ci się tęskni za światem… Ile tu już jesteś? Chyba ze dwa tygodnie?

— Prawie. Jutro minie dwanaście dni — odparła grzecznie.

— To i tak sporo — zauważyła pani Stefania. — My z panią Marysią jesteśmy jeszcze dłużej, już ponad trzy tygodnie. Doktor obiecał, że jeśli wyniki będą dobre, to może w piątek wypiszą nas do domu na święta… Ale ciebie tak tu wszyscy odwiedzali! Mama, tata, ciocia, koledzy jacyś… no i narzeczony. Pewnie już znowu za nim tęsknisz, co, dziecinko?

— Bardzo tęsknię — szepnęła Lodzia.

Uznała, że nie musi zbytnio kryć się przed panią Stefanią, którą jutro i tak definitywnie pożegna, a choć ta mimowolna autoryzacja Pablowego blefu gryzła jej sumienie, jednocześnie sprawiała jej głęboką, przewrotną przyjemność. Wystarczało tylko niczemu nie zaprzeczać…

— Nie dziwota, w szpitalu nawet nie można być sam na sam — przyznała współczująco pani Stefania. — I na tak krótko się spotykacie, na godzinę albo dwie… A właśnie, powiedz mi, dziecko, dlaczego on tak późno zawsze do ciebie przychodzi?

— Pracuje do wieczora — odpowiedziała z powagą Lodzia. — Przynajmniej ostatnio.

— A gdzie pracuje?

W tonie pani Stefanii zabrzmiała wścibska nuta typowa dla Wielkiej Triady i ich koleżanek z dzielnicy, Lodzia jednak ku własnemu zdziwieniu odkryła, że u tej starszej pani wcale jej to nie przeszkadzało ani nie irytowało.

— Jest prawnikiem — wyjaśniła. — Pracuje w kancelarii adwokackiej i czasami mają tam straszne zaległości… albo po prostu muszą przygotować się na następny dzień na jakąś trudną sprawę. Siedzą wtedy nad dokumentami do wieczora, czasami późnego.

— No tak… a potem jeszcze taki zmęczony przychodzi do ciebie do szpitala i zostaje do północy — uśmiechnęła się starsza pani. — No, ale co się dziwić? Gołym okiem widać, że bardzo cię kocha.

Lodzia pokręciła głową ze smutkiem.

— Do północy to nie — odparła, celowo pomijając drugą uwagę pani Stefanii. — Najdłużej był do dwudziestej drugiej, potem już jest przecież cisza nocna.

— Ale pierwszy raz jak był u ciebie, to posiedział do północy — stwierdziła stanowczo pani Stefania. — Ja go pamiętam, spać wtedy nie mogłam i patrzyłam na was, więc wiem.

— Ależ nie — uśmiechnęła się Lodzia. — Może myli go pani z kimś, kto przychodził do poprzedniej pacjentki z tego miejsca. Mój… znaczy on… — zacięła się lekko, nie bardzo wiedząc, jak ma się wyrazić — był u mnie tylko dwa razy i nigdy nie zostawał do północy.

Pani Stefania przyjrzała jej się przez chwilę i pokiwała głową.

— Bo ty wtedy gorączkę miałaś, dziecinko — powiedziała dobrotliwie. — Pamiętam, jak pielęgniarki do ciebie zaglądały, coś chyba majaczyłaś… i mówiły, że lek niedobrze działa. A on tak siedział tu przy tobie po ciemku, po włosach cię głaskał i tylko patrzył na ciebie jak zaczarowany…

Serce Lodzi zabiło mocniej… Przypomniały jej się mgliste majaki z samego początku pobytu w szpitalu, kiedy to wśród różnych scen z przeszłości wydawało jej się, że rozpoznaje głos Pabla rozmawiającego z pielęgniarką. Czyżby to nie był sen, a pogranicze snu i jawy? Czyżby był u niej, kiedy leżała w gorączce? Tak szybko znalazł ją w tym szpitalu… Więc nie tylko przysłał jej margaretki, ale był tu osobiście? Jakimś cudem wynegocjował, że wpuścili go w nocy? Siedział przy niej i gładził ją po włosach? Ach, tak! Pamiętała ten dotyk, wtedy myślała, że to jej się tylko śni… Implozja światła przeszyła jej umysł. Więc już wtedy przyszedł ją zobaczyć i został przy niej tak długo, choć była nieprzytomna! Dlaczego nic jej o tym nie powiedział?

— Nie pamiętam tego — powiedziała cicho. — Musiałam rzeczywiście mieć mocną gorączkę.

— Tak, dziecinko, i taka zabiedzona wtedy byłaś… — westchnęła pani Stefania. — Teraz to już wyglądasz jak okaz zdrowia, ale wtedy blada byłaś jak ściana. A on tak się martwił o ciebie, o wszystko pielęgniarkę wypytał, pamiętam, jak go uspokajała, że to nic groźnego. Aż się dziwiłam, że tak długo tu siedzi po nocy i że go nie wyganiają. I dopiero potem, jak ci ten warkocz zaplótł, to mi pani Justysia powiedziała, że to narzeczony. Zaraz sobie pomyślałam, że to dobrze o nim świadczy, bo tak w zdrowiu i w chorobie… zwłaszcza w chorobie najlepiej widać, czy uczucie jest szczere.

Lodzia ujęła w palce końcówkę swojego warkocza i bawiła się nią w zamyśleniu. Pani Stefania przyglądała jej się z uśmiechem.

— I nie dziwota, bo wyjątkowa z ciebie dziewczyna — dodała, kiwając głową. — A ja się jeszcze nieraz za was pomodlę, bo bardzo cię polubiłam… Pomodlę się w waszej intencji, żebyście zawsze byli szczęśliwi.

— Dziękuję pani — szepnęła mocno zmieszana Lodzia.

Sumienie szarpnęło ją ostrzegawczo, ogarnął ją wstyd. Blef poszedł chyba o krok za daleko, skoro ta życzliwa kobiecina obiecywała się nawet za nich modlić… Może należało wyjaśnić jej to jakoś, przeprosić? Jak jednak mogłaby sprawić przykrość tej miłej starszej pani?… Nagle w jej pamięci rozbłysła scena z ostatniego dnia lutego, gdy ona sama modliła się w kościele, a na marmurowe schodki przed ołtarzem padł niespodziewanie promień słońca, przenikając ukośną, barwną smugą przez witraż… Serce znów mocniej jej zabiło.

— Powiedz mi tylko, dziecinko, jak on ma na imię — ciągnęła pani Stefania. — Twoja mama coś wspominała, ale już nie pamiętam za dobrze… Chyba Karol?

— Nie — uśmiechnęła się blado Lodzia. — Karol to kto inny. On ma na imię Paweł.

Pani Stefania drgnęła.

— Paweł — szepnęła. — A wiesz, Lodziu, że i mój mąż tak miał na imię? Też mu było Paweł. Już od dziesięciu lat nie żyje, biedak… No to teraz już was dobrze zapamiętam oboje. Ciebie nie zapomnę, bo masz takie imię jak moja świętej pamięci siostra, a on mi się z kolei z moim Pawełkiem będzie kojarzył… Ech, jak to życie mija! — westchnęła, kiwając głową w zamyśleniu. — Starzy odchodzą, młodzi przychodzą… Niech ci się szczęści, dziecino.


— Lodziu, te termosy damy na wierzch do walizki, ale trzeba by je w coś owinąć, żeby nie hałasowały — powiedział Tatuś, układając wraz z córką ostatnie rzeczy w przyniesionej przez siebie walizce. — Wezmę do tego te dwa ręczniki, dobrze? Dużo tam tego jeszcze masz, kochanie?

— Jeszcze parę rzeczy z szuflady i to będzie wszystko — odetchnęła z satysfakcją Lodzia.

Było już po szesnastej, Tatuś dopiero teraz dotarł po nią do szpitala, okazało się bowiem, że ze względu na kontrolę w urzędzie nie mógł wcześniej zwolnić się z pracy. Dokumenty wypisowe i recepty miała już gotowe od rana, wysłuchała grzecznie instrukcji lekarza dotyczących kontynuacji leczenia w domu i popakowała wszystko, co mogła, zdumiona ilością rzeczy, które nagromadziły jej się w tak krótkim czasie dzięki troskliwości rodziny. Dopiero teraz, kiedy Tatuś doniósł jej dodatkową walizkę, mogli dokończyć pakowanie równo poskładanych ubrań i naczyń, które nie zmieściły się w jej własnym plecaku i w kilku niewielkich płóciennych torbach, jakie zostawiła jej w szpitalu Mamusia.

Po zapakowaniu wszystkich rzeczy Lodzia pożegnała się serdecznie z panią Stefanią, zajrzała do dyżurki pielęgniarek, żeby powiedzieć do widzenia, po czym z ulgą wsiadła z Tatusiem i swymi licznymi bagażami do windy.

— Zaraz zadzwonię po taksówkę — uśmiechnął się Tatuś, kiedy jechali w dół. — Zobaczysz, jakie kwiatki wyrosły nam w ogródku, tulipanów mamy chyba ze sto! Kolorowo jest teraz, że się zdziwisz… I twoje niezapominajki już się pięknie zielenią, niedługo będą kwitły.

— Już nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć — szepnęła zachwycona Lodzia. — A powiedz mi, tato, wyrosły te nasze nowe, różowe stokrotki w kąciku przy furtce?

— Wyrosły, pięknie wyrosły i kwitną. Wyglądają jak różowy dywan, a do tego między nimi powyrastały te zeszłoroczne, czerwone tulipany. Spodoba ci się, kochanie.

Winda stanęła na parterze, wyładowali się z niej z bagażami i przystanęli, żeby zadzwonić po taksówkę. Tatuś postawił walizkę i płócienną torbę na podłodze, po czym sięgnął do kieszeni po telefon. Lodzia rozglądała się wokół z promiennym uśmiechem.

„Do domu!” — śpiewało jej w duszy. — „Jedziemy do domu!”

Lecz nagle świat zniknął i rozmył się gdzieś w tle, kilkanaście kroków dalej dostrzegła bowiem znajomą sylwetkę, jedyną taką w całej galaktyce — sylwetkę Pabla w długim, wiosennym płaszczu… Rozmawiał z kimś z ożywieniem na środku zatłoczonego holu.

„Pablo!” — pomyślała zdumiona. — „A co on tu dzisiaj robi? I to w mundurze, pewnie prosto z pracy. Z kim on rozmawia? To jakiś lekarz… Ach, to mój ordynator!”

Tatuś znalazł numer taksówki i już miał dzwonić, kiedy zerknąwszy na córkę, opuścił rękę z telefonem zdziwiony jej nietypową miną, która wyrażała naraz zaskoczenie, radość i niemal mistyczne wzruszenie… Natychmiast pobiegł wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegł, że utkwione było ono w dwóch mężczyznach stojących na środku holu — starszy z nich był ubrany w zielony, lekarski kitel, młodszy miał na sobie długi, rozpięty płaszcz, a pod spodem elegancki garnitur.

Ordynator zerknął przypadkowo w stronę Lodzi i ruchem głowy wskazał ją Pablowi. Ten spojrzał zaskoczony i uśmiech rozjaśnił mu twarz… lecz chwilę potem jego wzrok padł na Tatusia, a wtedy zmieszał się i zrobił gest, jakby zamierzał się wycofać. Lekarz ruszył już jednak w ich stronę, pociągając go ze sobą.

— No i proszę, panie Pawle, nasza dzielna pacjentka jednak jeszcze tu jest! — zawołał, podchodząc szybkim krokiem do Lodzi. — A byłem pewien, że już przed obiadem panią wypuścili… Jak się czujemy, pani Leokadio? Chyba humor dopisuje w dniu wyjścia do domu, co?

— Tak, dziękuję panu — uśmiechnęła się Lodzia, zerkając ukradkiem na Pabla.

Z zaskoczeniem dostrzegła, że ten zawsze pewny siebie, przebojowy bandzior stoi dziwnie zmieszany, niemal zawstydzony… niczym sztubak przyłapany na jakimś gorącym uczynku! Ordynator tymczasem zorientował się, że Lodzia nie jest sama.

— A, dzień dobry panu — powiedział, wyciągając rękę do Tatusia. — Jerzy Borowiecki.

— Marek Blich-Makówka — przedstawił się uprzejmie Tatuś, podając rękę ordynatorowi, a następnie jego elegancko ubranemu towarzyszowi.

— Paweł Lewicki — skłonił się Pablo.

— To mój tata — wyjaśniła z uśmiechem Lodzia, zwracając się do lekarza. — Dopiero teraz po mnie przyjechał i jeszcze się pakowaliśmy, dlatego tak późno wychodzę.

— I widzi pan, panie Pawle? — zaśmiał się ordynator. — Dziewczyna wygląda kwitnąco, jednak dobrze ją tu wykarmiliśmy, nie było się o co bać! No, ale muszę wracać na górę… Dziękuję za wizytówkę i promesę, przekażę koledze z poleceniem. Mam nadzieję, że będzie pan mógł zająć się tym osobiście?

— Postaram się, panie Jurku — uśmiechnął się Pablo. — Mam teraz kilka skomplikowanych spraw, ale stanę na głowie… W razie, gdybym jednak nie dał rady, zajmie się tym ktoś z moich kolegów. Ręczę za nich bardziej niż za samego siebie.

— Świetnie — kiwnął głową ordynator, podając jeszcze raz rękę obu panom i kłaniając się Lodzi. — Kolega będzie dzwonił, proszę się spodziewać jutro albo tuż po świętach. Życzę zdrowia, pani Leokadio. I proszę już tu do nas nie wracać!

Lodzia, która przez cały ten czas patrzyła na nich zdziwiona, kompletując w myślach wszystkie elementy układanki, uśmiechnęła się uroczo do ordynatora.

— Nie mam takiego zamiaru, panie doktorze — zapewniła go. — Dziękuję panu.

„Specjalna pacjentka ordynatora” — pomyślała, zerkając znów na Pabla. — „Znają się jak łyse konie, mówią sobie po imieniu. Wszystko jasne. Ależ to jest gangster! I ani słowem się nie przyznał, intrygant jeden…”

Tatuś przyglądał się w milczeniu córce, której twarz przybrała teraz podejrzanie czuły wyraz, po czym przeniósł badawczy wzrok na Pabla. Tymczasem ordynator skłonił się ostatni raz i odszedł szybkim krokiem w stronę windy. Pablo zerknął z wahaniem na Tatusia, a następnie uśmiechnął się do Lodzi, która pokręciła powoli głową, patrząc na niego z mieszaniną rozbawienia i wyrzutu.

— No i co ty znowu nakombinowałeś, bandziorku? — zapytała, zupełnie nie zważając na to, że Tatuś, który drgnął na jej ostatnie słowo, stoi obok i słucha. — Ten ordynator to oczywiście twój kolejny kumpel?

— Ależ skąd! — odparł beztrosko Pablo, który wprawdzie wydawał się zaskoczony jej swobodnym zachowaniem przy ojcu, jednak odzyskał już niezmąconą pewność siebie. — Tylko dawny klient. Nawet nie wiedziałem, że tu pracuje, spotkaliśmy się przypadkiem.

Lodzia przypomniała sobie jego przypadkowe spotkanie z Bufonem na studniówce. Bufon również potraktował ją w specjalny, wyrozumiały sposób, kiedy nadepnęła mu na nogę…

— Spotkałeś go tutaj mniej więcej dwa tygodnie temu? — upewniła się.

— Coś koło tego — skinął głową z uśmiechem, po czym zerknął jeszcze raz na Tatusia, schylił się ku dziewczynie i zniżył głos. — Posłuchaj, Lea, może bym was odwiózł do domu, skoro już tu jestem? Mam obok na parkingu samochód, a wy pewnie będziecie chcieli zamawiać taksówkę. Szkoda zachodu, pojedziemy razem.

Lodzia spojrzała na Tatusia oczami pełnymi blasku.

— Jak myślisz, tato, damy się podwieźć do domu? — zapytała wesoło.

— A, jeśli pan tak uprzejmy… — uśmiechnął się Tatuś, który przez cały ten czas przyglądał jej się z uwagą, od czasu do czasu zerkając również na Pabla. — Mamy sporo tych bagaży, a jeszcze nie dzwoniłem po taksówkę. Jeśli to na pewno nie sprawi panu kłopotu…

Pablo energicznym gestem przejął z rąk Lodzi dwie torby, zarzucił je sobie na ramię i schylił się po stojącą na podłodze walizkę.

— To dla mnie zaszczyt — oznajmił poważnym tonem.


— Tato, siadaj z przodu — zarządziła Lodzia, kiedy wszystkie bagaże zostały komisyjnie zapakowane do bagażnika. — Ja idę na tył. Dziękuję, panie Pawle — uśmiechnęła się uprzejmie do Pabla, który szarmancko otworzył przed nią drzwi. — To bardzo miło z pana strony.

Pablo rzucił jej rozpromienione spojrzenie, po czym, korzystając z tego, że zajęty wsiadaniem do samochodu Tatuś nie patrzył na nich, ujął jej rękę i podniósł ją do ust.

— Cała przyjemność po mojej stronie, pani Leokadio — odparł z uśmiechem.

Zajęli miejsca, zapięli pasy bezpieczeństwa i czarny volkswagen ruszył z przyszpitalnego parkingu. Lodzia ze wzruszeniem przyglądała się z tylnego siedzenia dwóm siedzącym z przodu mężczyznom.

„Dwaj faceci, których kocham najbardziej na świecie” — myślała z czułością. — „Jadę z nimi w jednym samochodzie! Teraz już rozumiem, dlaczego ten szubrawiec miał takie fory na oddziale i mógł sobie wchodzić, kiedy chciał. Niby go te pielęgniarki wyganiały, a tak naprawdę przymykały oko. Oddały mi do dyspozycji chyba wszystkie wazony, jakie miały pod ręką… A ordynator plótł farmazony o tym ptasim mleczku!”

Przypomniała sobie końcówkę rozmowy Pabla z lekarzem.

„Więc mają układ, że rozliczają się na planie zawodowym” — domyśliła się. — „Ordynator potraktował mnie na oddziale priorytetowo, a teraz Pablo będzie za to prowadził sprawę jakiemuś jego koledze. Przysługa za przysługę. Jeszcze sobie dowalił roboty, jakby mało miał…”

W środkowym lusterku wstecznym napotkała jego oczy. Uśmiechnęła się do nich, a one natychmiast zaśmiały się do niej.

— Wie pan, jak się do nas jedzie? — zapytał Tatuś, kiedy wyjechali już na ulicę.

— Wiem — odparł krótko Pablo.

— Widzę, że dobrze się znacie z moją córką — zauważył Tatuś neutralnym tonem. — Chociaż niewątpliwie nie ze szkoły… Można zapytać, czym pan się para zawodowo?

„Na tatę zawsze można liczyć” — uśmiechnęła się do siebie Lodzia. — „Nie ma obaw, że postawi mnie w niezręcznej sytuacji, chociaż doskonale się domyśla, że to on. Teraz go wybada, żeby sprawdzić, czy to na sto procent ten, o którym mu mówiłam… Oj, tato, tato, jaki ty jesteś przebiegły!” — z trudem stłumiła śmiech.

— Jestem prawnikiem — odpowiedział rzeczowo Pablo. — Pracuję w kancelarii adwokackiej Piotra Wysockiego na Zamkowej.

— Czyli jest pan adwokatem? — upewnił się Tatuś.

— Tak.

Tatuś pokiwał powoli głową, przyglądając mu się spod oka.

— To nazwisko coś mi mówi — odezwał się po chwili ciszy. — Wysocki, kancelaria Wysockiego… Nie robili państwo przypadkiem czegoś dla Urzędu Miasta?

— Owszem — uśmiechnął się Pablo. — Jakieś dwa lata temu mieliśmy od nich zlecenie, dość skomplikowane.

— Ja pracuję właśnie w Urzędzie Miasta — wyjaśnił Tatuś. — Jestem księgowym. Przechodziły przez moje ręce różne dokumenty od państwa, pamiętam logo i nazwę. Rzeczywiście, ze dwa lata temu to było… Wprawdzie ja sam się tym nie zajmowałem, tylko koleżanka, ale pamiętam dobrze. W związku z tą sprawą ówczesny dyrektor administracyjny został zwolniony z pracy. Zdaje się, że tam były jakieś nieprawidłowości finansowe…

— Tak, w istocie, to była dosyć kłopotliwa sprawa — przyznał Pablo. — Pracowaliśmy nad tym całym zespołem, pomagaliśmy wyjaśnić i uporządkować pewne… hmm… zawiłości prawne.

„Aha, zawiłości prawne!” — pomyślała z rozbawieniem Lodzia. — „Powiedz wprost, że ratowaliście im skórę po przekrętach tego dyrektora, żeby nikt do pudła nie poszedł!”

— Tak, teraz dokładnie sobie przypominam — ożywił się Tatuś. — W powietrzu wisiał wtedy ogromny skandal… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

— To głównie dzięki temu, że ten człowiek, który reprezentował Urząd, zareagował prawidłowo — zaznaczył Pablo. — On się nazywał… zaraz… bodaj Pliszczyński.

— Tak, Pliszczyński! — ucieszył się Tatuś. — Został wtedy dyrektorem administracyjnym po tamtym, zresztą do tej pory jest na stanowisku. Bardzo rozsądny człowiek.

— Zgadza się — skinął głową Pablo. — Szybko zareagował, zaraz na drugi dzień mieliśmy komplet danych. Dzięki temu udało się sprzątnąć rozlane mleko, zanim zdążyło porządnie wsiąknąć w dywan.

— Dobrze powiedziane — parsknął śmiechem Tatuś. — Tak to właśnie wtedy wyglądało… Wszyscy czuliśmy napięcie, chociaż nie znaliśmy szczegółów. Na szczęście sprawa nie wyciekła do mediów, a tego nasi przełożeni chyba bali się najbardziej.

„No i proszę, kolejne ciekawe znajomości” — pomyślała Lodzia. — „Niezłe szychy przewijają się ze swoimi problemami przez ręce mojego szachraja… Musi być naprawdę dobry w tym fachu, cała reszta z jego kancelarii też. Choć to ma przecież i złe strony…” — westchnęła. — „Wszyscy chcą, żeby czymś się zajął osobiście, a nikt nie pomyśli, że biedak potem przez to nie dosypia i żywi się batonikami z automatu. Widzą w nim tylko maszynkę do wykonywania zadań…”

Znów pochwyciła króciutkie spojrzenie ciemnych oczu we wstecznym lusterku. Światło padało mu na twarz w taki sposób, że dobrze było widać owe drobniutkie zmarszczki w kącikach oczu, które zauważyła po raz pierwszy, gdy jechali na studniówkę.

„Te zmarszczki będą mu się pogłębiać z roku na rok” — pomyślała z czułością. — „Na czterdziestkę będzie miał już takie eleganckie kurze łapki… Ech, łobuz! Dlaczego nic mi nie powiedział? Ani tego, że u mnie był, kiedy leżałam w gorączce, ani o tym, że załatwił mi specjalną opiekę na oddziale… A dzisiaj na holu tak się zmieszał w pierwszej chwili! Głupio mu było, że wydała się sprawa z tym ordynatorem? E, nie… tym się za bardzo nie przejął… to była ewidentnie reakcja na tatę! Przy mamie był pewny siebie, bajerował jak zwykle, a przy tacie jakby go prąd poraził… Dziwne, przecież tata jest zupełnie niegroźny i spokojny…”

Nagle echem wróciły do niej słowa Pabla wypowiedziane przyciszonym głosem, kiedy plótł jej warkocz. Tata chyba bardzo cię kocha, prawda? I jej odpowiedź. Bardzo mnie kocha, a ja jego… i jego zdanie jest dla mnie najważniejsze. Czyżby to o to dziś chodziło? Serce mocniej jej zabiło, po raz kolejny w ciągu ostatnich dni w jej duszy błysnęło jasne światełko… jeszcze jeden promyk zakazanej nadziei! Czyżby Pablo liczył się ze zdaniem Tatusia?

Znów spojrzała ostrożnie w lusterko wsteczne. Jego oczy były uważnie wpatrzone w drogę, lecz po chwili musiał wyczuć jej wzrok szóstym zmysłem, jak w wieczór, gdy aresztował go Leśniewski, bo zerknął na nią, a w spojrzeniu tym natychmiast rozpromieniał uśmiech i światło południowego słońca.

„Za to teraz jaki jest wesoły!” — pomyślała, odwzajemniając mu uśmiech. — „I jak sobie gadają z tatą! Jak starzy znajomi… Zaraz, o czym oni gadają? O niezapominajkach?!”

— Tak, powinny być sadzone raczej w cieniu i muszą mieć wodę — wyjaśniał ze znawstwem Tatuś. — Po roku już same ładnie się rozsiewają. U nas rosną właściwie wszędzie, gdzie jest cień…

— Czyli wystarczy raz je posadzić, żeby wyrosły też w kolejnych latach? — zapytał Pablo.

— Nie do końca — sprecyzował Tatuś. — Trzeba je przez cały czas pielęgnować i odnawiać. Część sama się wysiewa, ale i tak co roku sadzimy nowe sadzonki, żeby uzupełnić i zastąpić te najstarsze. Mamy różne odmiany, dzięki temu kwitną przez cały sezon, aż do późnego lata. Moja Lodzia uwielbia je od małego… prawda, kochanie? — zerknął przez ramię do tyłu.

— Prawda, tato — uśmiechnęła się Lodzia. — Pamiętasz, jak pierwszy raz zakwitły moje własne niezapominajki? Te, co je sama posadziłam… Ciocia uplotła mi z nich wianek, a ja chodziłam w nim cały dzień i nie chciałam dać go sobie zdjąć nawet na noc.

— Tak, pamiętam. Miałaś wtedy sześć lat. Lucynka rozpuściła ci włosy pod ten wianuszek, wyglądałaś jak mała królewna… Ech, ależ ten czas leci! — westchnął z melancholią Tatuś. — To już było przecież trzynaście lat temu!

Magiczna liczba zrobiła wrażenie. Pablo zerknął we wsteczne lusterko i wymienili z Lodzią znaczące spojrzenia, po czym na kilka długich chwil zapadła cisza. Skręcili już w osiedle i jechali wąskimi uliczkami pomiędzy ukwieconymi ogrodami domków jednorodzinnych.

„Do domu!” — eksplodowała znów radością Lodzia. — „Wreszcie wracam do domu!”

Zatrzymali się przed furtką domu przy Czeremchowej osiem i wysiedli. Pablo otworzył bagażnik i obaj z Tatusiem zabrali się za wyciąganie z niego poszpitalnego ekwipunku Lodzi, która nagle z niepokojem przypomniała sobie o Wielkiej Triadzie.

„A niech to, mama zaraz zobaczy Pabla i będzie draka!” — pomyślała, spoglądając w napięciu w stronę okna od kuchni. — „Co prawda jestem z tatą, a on będzie mnie krył, powie w razie czego, że to jego znajomy… ale mama przecież widziała go w szpitalu, nie uwierzy, będzie wypytywać…”

Jakby czytając w jej myślach, Tatuś sięgnął do kieszeni po klucze i odwrócił się do niej.

— Lodziu, weź klucze i otwórz, dobrze, dziecinko? Zosi, Lucynki i babci nie ma teraz w domu, miały pójść wcześniej do kościoła, obiecały na dzisiaj proboszczowi kwiaty… Już je na pewno tam zaniosły, jest prawie siedemnasta.

Lodzia odetchnęła z ulgą, posłusznie wzięła z jego ręki klucze i otworzyła furtkę, a następnie również drzwi wejściowe do domu, zostawiając je rozwarte na oścież, aby łatwiej było wnieść jej szpitalne bagaże. Przy samochodzie trwała tymczasem krótka negocjacja na temat tego, kto będzie niósł toboły, jednak Tatuś tym razem kategorycznie odmówił pomocy. Zarzucił sobie na ramię wszystkie torby naraz i podał rękę Pablowi.

— Dziękuję panu za podwózkę — powiedział uprzejmie.

— To dla mnie przyjemność — odparł Pablo, ściskając z szacunkiem podaną mu rękę. — Bardzo się cieszę, że mogłem pomóc, choć to pomoc tylko symboliczna.

— Akurat bardzo się przydała — wtrąciła Lodzia, podchodząc z powrotem do nich. — Ja też bardzo ci dziękuję, bandziorku.

Pablo popatrzył na nią z uśmiechem.

— Nie ma za co, Lea.

— Pójdę już to zanieść — odezwał się oględnie Tatuś, biorąc do ręki walizkę. — Otwórz mi, córeczko, szerzej tę furtkę… dziękuję ci, kochanie. Do widzenia. Miło mi było pana poznać.

— Mnie również — ukłonił się Pablo. — Do widzenia panu.

Tatuś ruszył alejką do domu obładowany bagażami Lodzi, która została jeszcze na chwilę przed furtką. Jej serce przepełniał zachwyt nad bajecznie ukwieconym ogrodem, radość z wyjścia na wolność i szczęście płynące z obecności ukochanego mężczyzny… Olśniona nagłą myślą, schyliła się, zerwała pięknego, czerwonego tulipana rosnącego w samym w kącie wśród stokrotek i z uśmiechem podała go Pablowi. Spojrzał zaskoczony i aż cofnął się o krok.

— To dla mnie, Lea? — zapytał zdumiony.

— Dla ciebie — odparła wesoło, siłą wciskając mu do ręki kwiat. — Dałeś mi już tony kwiatów, więc ja dam ci w zamian chociaż jeden. No, trzymaj, bandziorku… Na znak wiosny postaw go sobie na stole w tej twojej słynnej szklance do piwa!

Pablo pokręcił głową z rozbawieniem i wziął od niej tulipana.

— Mała łobuziaro! Chcesz mnie pozbawić mojego jedynego naczynia w domu?

— Przez tydzień możesz przecież pić piwo z gwinta — zauważyła beztrosko. — Wiem, że to niewygodne, ale… potraktuj to jako rozkaz!

Roześmiał się, wyprostował się na baczność i zasalutował przed nią żartobliwie.

— Tak jest! Na rozkaz pani pułkownik mogę nawet zupełnie powstrzymać się od picia piwa, dopóki służbowy tulipan nie zwiędnie mi w tej szklance. Dziękuję ci, kochanie — dodał ciszej.

— To ja ci dziękuję — odpowiedziała Lodzia, poważniejąc. — Za wszystko, Pablo… za tego ordynatora też. Jesteś jak zwykle niemożliwy… Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?

— To ze strachu — uśmiechnął się. — Działałem przecież samowolnie i uzurpatorsko, a za to grożą straszne kary. Nie chciałem ryzykować tasaka, jodyny i śmierci przez uduszenie warkoczem. A tak naprawdę — również spoważniał — bałem się, że mogłabyś się na mnie za to pogniewać.

— Za to, że byłeś u mnie, kiedy leżałam w gorączce, też? — zapytała, patrząc na niego z wyrzutem. — Tylko się nie wypieraj, powiedziała mi to pani Stefania, moja sąsiadka z sali.

Pablo przyglądał jej się przez chwilę swym uważnym, przenikliwym wzrokiem.

— Za to zwłaszcza, Lea.

— Zwłaszcza?

— Tak, zwłaszcza. Tego przecież najbardziej mogłaś sobie nie życzyć. Kobieta niekoniecznie musi być zadowolona, kiedy obcy facet przychodzi bez pozwolenia i gapi się na nią w chorobie. Ale ja musiałem cię zobaczyć… po prostu musiałem, gwiazdeczko. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe…

Lodzia spojrzała na niego przekornie.

— Przecież nie jesteś całkiem obcym facetem — zauważyła. — Jesteś moim dalszym znajomym!

W jego oczach rozbłysły wesołe iskierki.

— Tak, kochanie — przyznał. — Jestem twoim dalszym znajomym i bardzo to doceniam. To o niebo lepsze niż wieczny status nieznajomego, już mnie tego nauczyłaś… No, trzymaj się, skarbie, dolecz się jak najszybciej, a ja zadzwonię do ciebie niebawem, żeby życzyć ci wesołych świąt. Mam przecież jeszcze w tym tygodniu mój niewykorzystany limit.

— Dobrze, bandziorku — skinęła głową, podając mu rękę. — Zadzwoń.

Tatuś, który zaniósł już do domu wszystkie bagaże i ułożył je roboczo pod ścianą w przedpokoju, wyjrzał przez ciągle otwarte na oścież drzwi, rozglądając się za córką. Stała nadal przed furtką przy czarnym volkswagenie ze swym ubranym w długi płaszcz towarzyszem, który teraz, o dziwo!, trzymał w ręku czerwonego tulipana i właśnie schylał się w szarmanckim geście, by ucałować jej dłoń.

Lodzia uśmiechnęła się do niego, przeszła przez furtkę i zamykając ją, skinęła mu jeszcze raz ręką na pożegnanie, po czym ruszyła alejką do domu. On zaś, zanim wsiadł do samochodu i odjechał, stał jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu i patrzył za nią z tulipanem w ręku, a z jego ciemnych oczu wylewało się kaskadą światło podobne do promieni wiosennego słońca.


— A najważniejsze, że dziecina już w domu! — powtórzyła po raz stutysięczny Ciotka Lucy, ładując na talerz Lodzi kolejne kawałki wędliny i ogórka. — Jedz, Lodzieńko kochana, zmizerniałaś w tym szpitalu, musisz ponadrabiać…

— Ale, ciociu, ja już naprawdę więcej nie zjem — jęknęła Lodzia. — To dopiero śniadanie, a ja mam już dość do wieczora! Święta nie polegają przecież na tym, żeby się przejadać!

— Nie marudź, Lodziu — rzuciła znad talerza Mamusia. — Musisz dużo jeść, żeby nabrać sił przed wycieczką. Jak ty chcesz tam chodzić po górach, skoro nic nie jesz?

Argument ten od paru dni skutecznie zamykał usta Lodzi, która obawiała się, że jeśli będzie protestować, może jeszcze nie pojechać na upragnioną wycieczkę. Bez słowa, z wyrazem twarzy wskazującym na to, że przeżywa istną mękę, lecz godzi się na nią dla dobra sprawy, pochyliła się zatem z rezygnacją nad kolejnym plastrem wędliny, odgryzając z niego niewielkie kąski. Siedzący naprzeciwko niej Tatuś przyglądał jej się z troską.

Od powrotu do domu dziewczyna wyraźnie przechodziła huśtawkę nastrojów — raz jej oczy promieniały radością, innym razem twarz osnuwał jej szary cień melancholii, a był nawet jeden poranek, w sobotę, kiedy uważny obserwator mógł dostrzec po jej zaczerwienionych powiekach, że w nocy niewiele spała, za to dużo płakała. Tatuś nie pytał jednak dyskretnie o nic, czekając, aż sama zechce mu powiedzieć coś więcej niż to, o czym przez kilkanaście minut rozmawiali poufnie we dwójkę w kuchni tuż po przyjeździe ze szpitala, kiedy spod furtki ich domu odjechał już czarny volkswagen.

„Tata o nic mnie nie wypytuje, ale dalej się martwi, widzę to w jego oczach” — myślała Lodzia, zerkając na niego ukradkiem. — „Powiedziałam mu tyle, ile mogłam, nie wszystko przecież… Nie mogę mu powiedzieć o statystykach i podbojach Pabla, bo nerwy by go zjadły już zupełnie. A to jest przecież najważniejsze w tym wszystkim! Gdyby nie to… gdyby nie ta niepewność, czy mogę mu zaufać, to ja bym już dawno… wbrew wszystkiemu, pomimo tych trzynastu lat… nic by mnie nie obchodziło! Jak ja bym chciała mieć taką jasną sytuację jak Jula z Szymkiem! Ona nie musi się niczego bać…”

Z westchnieniem odłożyła swój plaster wędliny na talerz i zapatrzyła się melancholijnie w okno.

— Przecież nie chciał z nami w ogóle rozmawiać — mówiła ściszonym głosem Mamusia do Ciotki Lucy. — Ja dwa razy próbowałam, mama raz, ale on ciągle nie i nie… uparty jak osioł.

Lodzia przerwała rozmyślania i nastawiła ucha.

— Zosiu, daj spokój, później porozmawiamy — rzuciła poszarzała na twarzy Babcia. — Nie ma co mówić o tym przy dziecku… Ale to prawda, że co święta wszystko wraca. Chciałabym jakoś to uregulować przed śmiercią…

— A co ty, mamo, już o śmierci myślisz? — obruszyła się Mamusia. — Nawet nie mów o takich rzeczach, siedzimy przy świątecznym stole… Daj spokój, naprawdę. Lodzia w domu, trzeba się cieszyć, w ogóle sama radość nas czeka w tym roku…

Lodzia, wbrew tym słowom o radości (wypowiedzianych zresztą jakimś niezbyt radosnym tonem), spojrzała ze smutkiem na Tatusia, który tym razem nie próbował pocieszać jej uśmiechami, a tylko sam westchnął i pokręcił smętnie głową.

„Jakoś niewesoło dzisiaj przy tym świątecznym stole” — zauważyła. — „Tata martwi się, bo widzi, że ja się gryzę… Pewnie zorientował się, że znowu beczę po nocach. Biedny tata! A one we trzy też coś markotne dzisiaj, zwłaszcza babcia. Nadrabia miną, ale coś ją ewidentnie dręczy. Mama i ciocia trochę mniej skwaszone, ale jednak też… I tak siedzimy wszyscy nad tym stołem jak nad jakąś trumną…”

Był Poniedziałek Wielkanocny, za oknem buzowała wiosna, zaczynał się kwiecień. Za dwa dni Lodzia miała wracać do szkoły, a tydzień później jechać na klasową wycieczkę w Karkonosze. Pablo zadzwonił w wielkopiątkowy wieczór z życzeniami świątecznymi i poprosił o zarezerwowanie niedzielnego wieczoru po świętach. Mieli spotkać się w Anabelli w gronie jego kumpli wraz z Julką, Szymonem i Karolem, który tym razem chętnie przyjął od Pabla zaproszenie i również zadzwonił do Lodzi, by ustalić szczegóły. Wielka Triada z satysfakcją przyjęła wieść o tym, że wynudzona w szpitalu dziewczyna pójdzie rozerwać się na miasto w towarzystwie Karola, choć po twarzy Mamusi i Babci widać było, że również w tej kwestii coś je mocno gryzło…

A Lodzia znów przeżywała ciężkie dni i noce… Od wtorkowej wizyty Pabla na oddziale, rozmowy z panią Stefanią i przypadkowego spotkania przy wyjściu ze szpitala coś w niej jakby pękło, coś się zmieniło. Przerwała się tama, którą sama zbudowała na początku i którą naprawiała pracowicie, gdy tylko pojawiała się w niej niebezpieczna wyrwa. Z każdym dniem kruszył się stopniowo ów twardy mur, który dzielił ją od Pabla. Mur braku zaufania… Jej serce przepełniała teraz nie tylko tęsknota za nim, ale i coraz gorętsza nadzieja, której już nie potrafiła i nie chciała w sobie niszczyć. Poddawała się jej nieśmiało, powolutku, krok po kroku… ale nieuchronnie. Zbyt wiele było sygnałów, że z jego strony to nie była tylko kolejna romantyczna przygoda, lecz że jednak… może… chyba… było to coś znacznie poważniejszego.

Zbierała w sercu jak cenne skarby jego prześwietlone łagodnym blaskiem spojrzenia, uśmiechy, którymi ją obdarzał, gromadziła raz jeszcze w głowie jego słowa, którym dotąd nie wierzyła, lecz które nosiła przecież wyryte na dnie serca. Dopuszczała już do siebie myśl, że przynajmniej niektóre z nich mogły być prawdziwe i że plany dotyczące wspólnej przyszłości, jakie w żartach oboje roztaczali, dla niego może… może, kto wie?… nie były wcale tak do końca żartem. Żarty kończyłyby się wszak właśnie na słowach, podczas gdy tu były także czyny. Projekt Maćka mógł być tylko dalszą częścią wesołego blefu, jednak czy blefem było to, że odnalazł ją tak szybko w szpitalu, nie dysponując żadną bliższą informacją? Że łamiąc zakazy lekarzy, przyszedł tam do niej, chorej, nieprzytomnej, majaczącej w gorączce? To właśnie przeważało szalę jej uczuć, to do niej przemawiało najbardziej.

„On z tego nie miał nic” — myślała, spacerując po śniadaniu po wiosennie rozkwieconym ogródku. — „Nic, żadnej wymiernej korzyści z tego, że był tam wtedy ze mną. Leżałam jak trup, mocno chora, blada jak upiór, wycieńczona, w gorączce… Wyjątkowo nieciekawie musiałam wyglądać jak na potencjalny obiekt miłosnych podbojów… Nie widziałam go, a on do niczego się nie przyznał, więc nawet nie mógł tego traktować jako etapu na długim dystansie, zdobywania punktów w grze. On tam był dla mnie! Dla mnie… Nie dla mojego ciała, nie dla przygody, podboju, statystyki, ale dla mnie! Ryzykował nawet, że się czymś zarazi…”

Westchnęła, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w biało-różowy kobierzec kwitnących w kącie ogrodu stokrotek.

„Przecież gdyby zależało mu tylko na statystyce, nie robiłby takich rzeczy” — dumała. — „Albo by się zniechęcił, albo poczekałby na kolejne okazje, kiedy już wyzdrowieję. Pewnie by odpuścił i skupił się na łatwiejszych zdobyczach, bo ileż można inwestować w jedną oporną nastolatkę! Owszem, wiem, że mógł się zawziąć, rasowi donżuani trudny przypadek traktują jak wyzwanie, a on jest taki ambitny i inteligentny… Mógł sobie przysiąc, że mnie dopadnie, i trzymać się planu aż do skutku. Ale nawet i to nic nie zmienia… Nie miałby żadnego interesu w szukaniu mnie w szpitalu, w uruchamianiu znajomości z ordynatorem, i to kosztem dodatkowej pracy w ramach rewanżu… Co bym go mogła obchodzić w takim stanie, w chorobie, niezdatna do… hmm… użytku? On tam przyszedł bezinteresownie, po to, żeby mnie zobaczyć… Przyszedł i objął mnie opieką jak dobry dżinn. Siedział i głaskał mnie po włosach… patrzył na mnie… A jeśli to znaczy, że mu na mnie zależy?” — Lodzia zachłysnęła się powietrzem i pomyślała odważnie: — „A jeśli… jeśli on mnie kocha?”

Była to myśl, którą od jakiegoś już czasu gorączkowo wypychała ze świadomości, tłumacząc sobie, że to niemożliwe, że uwierzyć w to byłoby pułapką, samobójstwem… A jednak nie umiała już bronić się przed tą hipotezą i związaną z nią oszałamiającą nadzieją. Z początku nieśmiało, ostrożnie, lecz z każdym dniem coraz zuchwalej w jej sercu rodziło się podejrzenie, że może Pablo naprawdę ją pokochał, że jakimś niepojętym zrządzeniem losu wybrał właśnie ją z miliona innych kobiet, choć obiektywnie był to absurd, niepodobieństwo…

„Zachowuje się, jakby mu naprawdę na mnie zależało” — myślała brawurowo. — „Tak o mnie zadbał w tym szpitalu! Przecież to on im składał te reklamacje, o których mówił ordynator, czepiał się, utrapieniec, że źle mnie karmią… I tak blefuje ciągle z naszym wspólnym życiem, takie wesołe androny opowiada, tak mi dokucza na każdym kroku… i mówi to takim pewnym siebie, naturalnym tonem! Wygłupia się? A jeśli nie?”

Wizja, że ich zwariowany blef mógłby kiedyś… kiedyś tam… zamienić się w prawdę, że Pablo mógłby mimo wszystko zostać jej wyśnionym Rycerzem i że właśnie z nim mogłaby przejść przez dalsze życie… wizja ta niemal ją poraziła. Być blisko niego, mieć go przy sobie każdego dnia, do końca życia… Witać go i żegnać pocałunkiem… Budzić się i zasypiać obok niego… Siedzieć z nim przy stole, w samochodzie… Sadzić z nim niezapominajki i poziomki, kroić pomidory… Słyszeć na co dzień jego głos, widzieć jego uśmiech… Patrzeć w te ukochane, ciemne oczy! Czuć elektryzujący dotyk jego dłoni, uścisk jego ramion… Słuchać bicia jego serca… Dzielić z nim troski i radości… z nim, właśnie z nim… Nie, to nie mieściło się w głowie, to wyglądało jak sen!

Schyliła się i zerwała jedną stokrotkę, przesunęła palcem po jej delikatnych płatkach i westchnęła, opierając się o ścianę domu, tuż pod otwartym oknem kuchni.

„Tak bardzo bym go kochała!” — myślała, dając się unieść tej szalonej wizji. — „Tak bym o niego dbała… Nie byłoby mowy o żadnych batonikach z automatu! Dostałby zawsze ciepły obiad, siadałby ze mną przy stole i bujałby się na krześle. Aż by się w końcu kiedyś wywalił i byłby wielki ubaw! Na pewno by tak było, chociaż raz! Przypilnowałabym, żeby się wysypiał… chociaż z tym nigdy nie wiadomo!” — uśmiechnęła się do siebie. — „Jakby zaczął z tym czesaniem mi włosów i czytaniem do poduszki, to pewnie do rana byśmy nie spali… Opowiadałby mi do ucha różne szachrajstwa tym swoim mruczącym tonem, a ja bym mu się zawsze dała zbajerować… I tak by sobie ze wszystkiego żartował, rozśmieszałby mnie… wystarczyłoby to jego jedno łobuzerskie spojrzenie, żeby wyciągnąć mnie z każdego doła! Nie nudzilibyśmy się razem ani przez sekundę… A w trudnych chwilach byśmy się wspierali. Na nim zawsze można by się oprzeć, a i on mógłby liczyć na mnie. Ech!” — westchnęła. — „Nie powinnam tak marzyć. Ale jednak… jak tak sobie pomyśleć… jacy my moglibyśmy być szczęśliwi!”

Z okna nad jej głową dobiegł rumor przesuwanych krzeseł, a z przybliżających się odgłosów rozmowy można było wywnioskować, że Wielka Triada weszła w komplecie do kuchni i właśnie zajmowała miejsca przy stole.

— Tylko cicho! — dobiegł do niej konspiracyjny głos Mamusi, co sprawiło, że natychmiast mimowolnie nastawiła uszu. — Lucy, zamknij drzwi.


— Ja wam już wcześniej mówiłam, że tam coś nie pasuje — mówiła z niezadowoleniem Mamusia. — Ale teraz, jak Emilia zaczęła mu się lepiej przyglądać i porównałyśmy wszystko, to nam się to bardzo, ale to bardzo nie podoba!

— Że on tak wychodzi sobie wieczorami? — zapytała Ciotka Lucy. — Przecież do Lodzi…

— Właśnie, że nie — westchnęła Mamusia. — A przynajmniej nie za każdym razem i na pewno nie ostatnio. On tak nadal robi i właśnie w tym jest problem! Najpierw myślałyśmy, że to do niej do szpitala chodził wieczorami, ale przecież teraz Lodzia całymi dniami siedzi w domu, a on dalej gdzieś sobie wychodzi i wraca późno…

— E, przecież to jest student, dorosły chłopak — zauważyła Ciotka. — Pewnie spotyka się z kolegami, co w tym dziwnego, Zosiu?

— Daj mi dokończyć, Lucy — zniecierpliwiła się Mamusia. — Emilia mówi, że on musi chodzić na jakieś randki, bo przedtem dwie godziny siedzi w łazience, stroi się, nawet perfumować się zaczął! No i w ogóle zachowuje się inaczej… Ewidentnie zakochany, to się przecież widzi.

„Aha!” — pomyślała z rozbawieniem Lodzia. — „Karol mnie zdradza… No jasne, że też sama na to wcześniej nie wpadłam!”

— No, zakochany, zakochany przecież! — zawołała Ciotka Lucy. — W naszej Lodzieńce!

— I to właśnie nie jest pewne — zaznaczyła złowieszczym tonem Mamusia. — Tak myślałyśmy, wszystko na to wskazywało, on jej przecież nawet kwiatki do szpitala nosił za plecami Emilii… Lodzia nie zaprzeczała, zresztą te panie w szpitalu jasno powiedziały, że narzeczony przyniósł, więc nie ma dwóch zdań. I my myślałyśmy, że oni tak się spotykają po cichu, żeby… no, wiadomo… namiętności. Ale tu się nic nie zgadza! Lodzia teraz w domu, mamy ją na oku cały dzień, a Emilia mówi, że on znów gdzieś wczoraj poszedł, chociaż święto. Wyperfumowany, uczesany… Poszedł i wrócił prawie o północy!

— Oj, źle to wygląda — odezwała się Babcia. — Ale skoro kwiatki jej nosił do szpitala…

— A jeśli to tylko tak dla pozoru, żeby ją zmylić? — zastanawiała się Mamusia. — Może go sumienie gryzło, to jej kupił kwiatki? A sam gdzieś na boku…

Lodzia zatkała sobie usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem.

— To taki by on był? — odezwała się Ciotka Lucy z nutą rozczarowania w głosie. — A my go tak chwaliłyśmy, taki się wydawał idealny!

— No, Emilii też jest wstyd, ale mówi, że tak naprawdę to jeszcze nic nie wiadomo. Dalej będzie mu się przyglądać i wszystko nam powie, jak już coś pewnego ustali.

— Ale jeśli to prawda, Zosiu… mój Boże… Jeśli to prawda, to i tak dobrze, że wszystko wydało się przed ślubem, niż jakby miało po ślubie — zauważyła odkrywczo Ciotka. — Wyobrażacie to sobie? To by dopiero było nieszczęście!

— Czekajcie! — rzuciła nagle ostrym tonem Babcia. — Ja wam coś powiem, moje drogie! Mnie się już dawno niektóre rzeczy nie podobały! Na przykład to, że on na Sylwestra pojechał sobie z kolegami w góry i zostawił Lodzię, a ona poszła sama do koleżanek. Powinni byli przecież razem witać Nowy Rok, od razu wam to mówiłam! Potem ta studniówka. Ja wiem, że to nie jego wina, że skręcił nogę, ale też dziewczynie wtedy przykrość zrobił, musiała się sama bawić na takim ważnym balu… Zauważcie poza tym, że ona jakoś się nie kwapiła, żeby go odwiedzić z tą skręconą nogą, pamiętacie, mówiła, że jej nie zapraszał… Ja od razu czułam, że coś tam jest nie w porządku! A dziecina przecież mocno zakochana, widać po niej już od dawna…

— Właśnie! — westchnęła Mamusia. — Ja się najbardziej o nią martwię, o naszą biedną Lodzieńkę… Już od tej studniówki coś z nią było nie tak.

— Wcześniej, Zosiu — stwierdziła stanowczo Babcia. — Przecież ona już od grudnia tak chlapała po obrusach i miała takie mętne oczy… Mówię wam, że już wtedy była zakochana, ja się na tym znam!

— Racja — zgodziła się Mamusia. — Ale od studniówki to już w ogóle zaczęła się dziwnie zachowywać. Pamiętacie, jak szklankę stłukła? A potem z tym jedzeniem się zaczęło. Prawie nic nie jadła tygodniami, taka blada się zrobiła… Ja bym nawet głowę dała, że płakała po nocach, czasem rano miała takie podkrążone oczy…

— I to musiało się skończyć chorobą — orzekła ponuro Babcia. — Mówię wam, ona przez cały czas podejrzewała, że coś jest nie w porządku, wyczuwała to i cierpiało biedne dziecko, dusiło to w sobie…

— A teraz jak się wyda, że on ją… — zaczęła Ciotka Lucy i urwała nagle, jakby bała się wymówić na głos to straszne słowo.

— Że ją zdradza! — dokończyła oburzonym głosem Babcia. — Nazwijmy rzecz po imieniu, Lucy! Jak się wyda, że on ją zdradza, to, mój Boże… jak to biedactwo to zniesie?

„Jakoś przeżyję” — pomyślała rozbawiona Lodzia. — „To nam nawet ułatwi sprawę…”

— Biedna Lodzieńka! — westchnęła Ciotka i w kuchni zapadła pełna współczucia cisza.

— Ale z drugiej strony to tu jeszcze parę innych rzeczy nie pasuje — podjęła po chwili Mamusia. — Ja Emilii nic nie mówiłam, bo po co? Ale same wiecie… Pamiętacie te kwiatki w pudełku po cieście? Ja nie sądzę, żeby to było od Karola…

— Może od kogoś ze szkoły? — poddała Ciotka. — Już o tym przecież rozmawiałyśmy.

— Nie wiem, raz to tylko było, ale pamiętacie, jak ona się wtedy zachowywała — ciągnęła zafrasowana Mamusia. — A potem to, co bredziła w gorączce… Mnie to ciągle martwi, ona takie dziwne rzeczy mówiła!

— Ale to już ustaliłyśmy, Zosiu — powiedziała uspokajająco Babcia. — Byli z Karolem parę dni wcześniej w kinie, ona prawie nigdy nie chodzi do kina, więc wbiło jej się w pamięć i potem pewnie coś opowiadała z filmu… Takie gorączkowe majaki to się przecież z byle czego biorą.

— Może i tak — westchnęła Mamusia. — W każdym razie ona od paru miesięcy zachowuje się podejrzanie, właściwie od końca tamtego roku. Zaczęło się na pewno po tym podwieczorku zapoznawczym w listopadzie, wcześniej tego nie było.

— Ona już wtedy, na tym podwieczorku, jakoś dziwnie się zachowywała — przypomniała sobie Ciotka Lucy. — Tak biegała dookoła stołu z tym makowcem… siedziała jak na szpilkach, sok wylała… a potem przebierała się nie wiem ile, kiedy czekaliśmy z toastem. A pamiętacie jaką sukienkę założyła? W ogóle nic nie pasowało, jakaś strasznie rozkojarzona była…

— Tak, to prawda — przyznała Mamusia. — Nigdy wcześniej tak się nie zachowywała.

— No cóż, zakochała się od pierwszego wejrzenia — zawyrokowała ze znawstwem Babcia. — I niech mi ktoś powie, że to się nie zdarza…

— Ale co teraz będzie, jak ona się dowie? — zapytała złowrogo Mamusia. — Zaręczyny zaplanowane za niecały miesiąc! Przecież dziecko w rozpacz wpadnie, a jest świeżo po szpitalu. Jeszcze znów jej się jakieś choróbsko przyplącze…

— Więc lepiej na razie nic jej nie mówić, o nic nie wypytywać, niech najpierw całkiem wyzdrowieje — uznała Ciotka. — Zdrowie dzieciny w tym wszystkim najważniejsze.

— I to są właśnie mężczyźni! — prychnęła z oburzeniem Babcia. — Widzisz, Zosiu? Zawsze ci to powtarzałam. I co, nie miałam racji? Na szczęście Mareczek to co innego, złoto nie człowiek… Ale Lodzia już takiego szczęścia nie ma! Niby taki idealny wydawał się ten Karol, bo z dobrej rodziny, przystojny i podobno świetnie wychowany… A tu co? Już my widzimy dobrze, co! Niestały, fałszywy… jak każdy typowy samiec! I jak my mamy naszą dziecinę oddać takiemu parszywcowi? Tfu!

Lodzia z trudem tłumiła śmiech, bawiąc się trzymaną w palcach stokrotką.

— No, czekaj, czekaj, mamo — moderowała ją Mamusia. — To są na razie tylko domysły, nie możemy go od razu tak osądzić… Emilia też pilnuje, sprawdza i wszystko nam powie…

— Ale co powie, Zosiu, co powie! — westchnęła smętnie Ciotka Lucy. — Przecież gołym okiem widać, że sprawa źle wygląda, nie można na siłę szukać usprawiedliwień… Jak my byśmy mogły naszą kochaną dziecinkę oddać za mąż za kogoś, kto by jej takie przykrości robił? Przecież mnie by serce pękło!

— Wszystkim nam by pękło, Mareczkowi też — przyznała Mamusia. — On tak kocha Lodzieńkę! I my wszystkie przecież, to nasze oczko w głowie, nasza pupilka…

— Taka kochana dziecina, taka śliczna, taka grzeczna, mądra, wszystko umie… — wyliczała w zafrasowaniu Ciotka Lucy. — Powinna wyjść za mąż za jakiegoś królewicza, co by ją na rękach nosił, a nie za takiego zdrajcę i fałszywca, wilka w owczej skórze! A ona się w nim tak zakochała… mój Boże!

— O niczym na razie nie przesądzajmy — powiedziała ostrożnie Mamusia. — Obiecałam Emilii, że poczekamy, aż ona wszystko dyskretnie ustali. Nawet dobrze, że Lodzia jedzie na cały tydzień w góry, łatwo będzie sprawdzić, co Karol będzie wtedy robił, jak się będzie zachowywał… Będziemy miały jasność i zastanowimy się nad tymi zaręczynami, bo że ja dziecka nie oddam żadnemu niewiernemu draniowi, to oczywiste. Mowy nie ma!

Lodzia westchnęła cichutko, mnąc w palcach pozostałości stokrotki.

— I gdzie dla niej teraz szukać lepszego kandydata? — narzekała Ciotka Lucy. — Po pierwsze już zakochana, więc pewnie będzie długo cierpieć i płakać, zanim da się jej kogoś nowego przedstawić… Żeby nam się jeszcze gorzej nie pochorowała, biedactwo! A po drugie jak takiego naprawdę odpowiedniego znaleźć? Karol tak świetnie się zapowiadał, jak to ciocia przed chwilą powiedziała… przystojny, dobrze wychowany, zdolny, z perspektywami i z dobrej rodziny… tylko okazuje się, że bez zasad, a bez tego przecież ani rusz!

— I już są małe szanse, że zdążymy z jej ślubem przed dwudziestką — dodała ponuro Babcia. — Wrzesień już odpadnie, potem zima, a na wiosnę też nie wiadomo, czy coś się uda zaaranżować…

— Oj, ciociu, lepiej trochę dłużej poczekać, niż się naciąć — zauważyła Ciotka Lucy. — Wiadomo, że dobrze by było zachować tradycję, ale co poradzisz? To decyzja na całe życie, nie można dziecka dla tradycji popchnąć w jakieś nieszczęście…

— Dobrze, więc na razie zrobimy tak — podsumowała stanowczym tonem Mamusia. — Lodzia jedzie w góry, Emilia obserwuje w tym czasie Karola, a my trzymamy rękę na pulsie. Na razie Lodzi ani słowa, żeby dziecko nam się nie załamało, niech sobie jedzie na wycieczkę, tak jej na tym zależy… Odpocznie sobie chociaż, formy nabierze, pooddycha górskim powietrzem, to jej dobrze zrobi. A potem się zobaczy. Chociaż ja to niedobrze widzę…

— I kto by pomyślał, że z tym Karolem będą takie kłopoty! — westchnęła Ciotka Lucy.

— Przecież tyle razy wam mówiłam, że tacy właśnie są mężczyźni! — fuknęła znowu ostrym tonem Babcia. — Bardzo trudno trafić na wyjątek, większość to dranie i świntuchy! Mój Henio świętej pamięci to był przynajmniej przyzwoity człowiek… Mareczek też nigdy nie zawiódł, ja może nie od razu się do niego przekonałam, ale teraz to bym sobie za niego rękę dała uciąć. Takich jak oni za wzór trzeba brać!

— Mój świętej pamięci Józuś też taki był — podkreśliła rzewnym tonem Ciotka. — Taki nieśmiały, taki delikatny… Ze świecą teraz takich szukać. Chociaż i tacy z charakterem są potrzebni, przyznasz, ciociu. Przecież nawet nasz Edzio…

Urwała, na chwilę znów zapadła cisza. Oparta ciągle o ścianę pod oknem Lodzia wyprostowała się czujnie i nadstawiła z zaciekawieniem uszu.

— Lucynko, i po co przypominasz? — powiedziała z wyrzutem Mamusia. — Mamie będzie przykro… Przecież wiemy, że Edzio jest aż za bardzo charakterny, a to wcale nie jest dobrze.

— On zawsze taki był — przyznała dziwnie cichym głosem Babcia. — Krnąbrny chłopak, co ja się z nim namęczyłam… I za nic miał nasze rodzinne tradycje, wszystko krytykował, wszystkiemu się przeciwstawiał… Ale przecież to dobre serce było! — westchnęła. — Może za bardzo się wtrącałam w te jego delikatne sprawy, może byłam za surowa… ale gdzież bym pomyślała, że tak się obrazi na zawsze! Nawet nie wiemy, gdzie teraz jest. A to przecież mój syn, moje dziecko…

Serce Lodzi zabiło gwałtownie.

„Babcia jednak żałuje!” — pomyślała gorączkowo. — „Ja tak podejrzewałam już wcześniej… ona by się chciała z nim pogodzić, nawiązać kontakt… A ja już przecież byłam na tropie! Że też tak głupio schrzaniłam sprawę z tym Arturem! Niech to diabli!”

— I mój brat — dodała ponuro Mamusia. — Co ja się go naszukałam! A jak wtedy raz udało się go wyśledzić, to zaraz potem wyprowadził się stamtąd, złośliwiec jeden. Jak kamień w wodę… Tylko ta sąsiadka mówiła, że spotkała go raz na ulicy z żoną i z dziećmi. Ja ich nawet nigdy na oczy nie widziałam…

— Ja też własnych wnuków nie znam — westchnęła Babcia. — Co prawda to chłopaki, ale już bym się nie czepiała, mamy przecież naszą kochaną Lodzieńkę… Zresztą ten jego wybór chyba nie był taki zły, skoro wytrwał przy nim pomimo kłopotów… Ja wtedy nie sądziłam, że to jest aż tak poważne! Gdybym wiedziała, to może inaczej bym z nim rozmawiała… To był błąd, niestety. A teraz nawet nie wiem, jak ci jego chłopcy mają na imię…

„Jeden to Artur” — uśmiechnęła się do siebie Lodzia. — „Byłabyś z niego dumna, babciu, zawsze chciałaś mieć lekarza w rodzinie.”

— Obaj już chyba są dorośli, jak tak dobrze policzyć — zauważyła Mamusia. — A Edzia tak dawno nie widziałam, że nawet nie wiem, czy bym go teraz rozpoznała…

— Może by go jeszcze raz poszukać? — poddała nieśmiało Ciotka.

— To bez sensu, Lucy — odparła Mamusia. — On nie chce nas znać, obraził się na śmierć. Wie przecież, gdzie nas szukać, tylko nie chce, uparciuch. Zawsze był taki uparty, ale tyle już lat minęło… Mógłby chociaż mamę odwiedzić, jeden raz się pokazać…

— No, już zostaw, Zosiu — zatrzymała ją Babcia. — My też potraktowaliśmy go nie tak, jak trzeba… Teraz najważniejsza jest sprawa Lodzi, nie ma nic a nic ważniejszego.

— Racja — przyznała Mamusia. — Ale tu już wszystko postanowione. Przyjrzymy się Karolowi, mam nadzieję, że Emilia nie będzie nic przede mną ukrywać. A Lodzi nic nie mówmy, aż wróci z tych gór. Potem zastanowimy się, jak ją delikatnie przygotować na ten cios… A zresztą może jeszcze wszystko się ułoży? Przecież ona w maju ma maturę, jak ona to będzie zdawać w takiej sytuacji, to ja nie wiem… Gdzie ona w ogóle jest? Poszła do siebie na górę?

— Chyba tak — powiedziała niepewnie Ciotka Lucy. — Zaraz pójdę sprawdzić. Biedna nasza dziecina… Czekaj, Zosiu, może już zamkniemy to okno?

Na te słowa Lodzia czmychnęła czym prędzej spod okna i pobiegła na tył domu, gdzie przystanęła wśród rabatek i palików na pomidory Babci, udając, że ogląda kwiaty.

„A więc tak się sprawy mają” — pomyślała z rozbawieniem. — „Karol za moimi plecami wymyka się na randki! To nam rozwiązuje sprawę, zanim wrócę z gór, problem zaręczyn sam zniknie, tylko jemu zdrowo oberwie się po uszach. Cóż, sam sobie winien, zdrajca jeden! Ale ten wuj Edward…” — spoważniała nagle. — „Więc on się na nie aż tak obraził! Na śmierć… Cóż, babcia musiała kiedyś dobrze dać mu popalić… A jednak mimo wszystko mi jej szkoda…”

Westchnęła na myśl o tym, jak przykry musiał być dla obu stron taki zastarzały rodzinny konflikt. Rozgorzało w niej gorące pragnienie naprawienia tego w jakiś sposób, podjęcia przynajmniej jakiejś próby w tym kierunku…

„Muszę pogadać z Julą, żeby pomogła mi poszukać Artura na medycznym” — postanowiła, siadając na ławce pod żywopłotem. — „Sama się zaoferowała, a ja nie mogę za bardzo za nim latać, bo jeszcze pogorszę sytuację. I tak jest niedobrze, wtedy mu te papiery tak poleciały na podłogę… i to oczywiście przy bandziorku, a on wszystko tak doskonale czyta!”

Jej myśli znów łagodnie skręciły w stronę Pabla i szara chmura osnuła jej czoło… W uszach zabrzmiał jej głos Mamusi, dosłownie sprzed chwili. Ja dziecka nie oddam żadnemu niewiernemu draniowi, to oczywiste… Te słowa uderzyły ją prosto w serce — jakby były o nim.

„Przecież on nie jest takim draniem” — myślała smutno. — „Nie wyobrażam sobie, że mógłby mnie naprawdę oszukać, zwieść i zniszczyć, nie mieści mi się to w głowie… Ale może go wybielam? Może jednak patrzę na niego przez różowe okulary, choć wydaje mi się, że jestem obiektywna i rozsądna? Przecież to wszystko, co dla mnie zrobił, wszystko, co się działo w tym szpitalu… A jeśli to był jednak ciągle tylko blef i słodkie polowanie?”

Szukająca Lodzi po całym domu Ciotka Lucy zajrzała do ogrodu i znalazła wreszcie zgubę siedzącą z zamyśloną miną na ławce pod żywopłotem. Pogodne wiosenne niebo odbijało się w modrych oczach dziewczyny, które lśniły jakimś smutnym blaskiem.

— Biedne dziecko — szepnęła do siebie Ciotka Lucy, kręcąc ze współczuciem głową.


W tę straszną, przepłakaną niemal w całości noc Lodzia przeszła chyba najcięższą dotąd walkę z samą sobą. Wstrząśnięta rodzącą się nieubłaganie nadzieją, która jej relację do Pabla stawiała w innym świetle niż dotychczas, postanowiła otworzyć zamykaną dotąd na siłę puszkę Pandory i przeanalizować raz jeszcze bez niedomówień wszystko, co świadczyło na jego niekorzyść. Gorąco chcąc uwierzyć w to, że Pablo ją kocha, z całego serca pragnąc mu zaufać, zdecydowała się wejść w rolę nomen omen adwokata diabła.

W tę noc przypominała sobie zatem bezlitośnie i metodycznie wszystko, co mówili o nim jego kumple, co powiedział jej Grzelo, co wreszcie on sam mówił o męskiej niestałości, nazywając ją etapem poszukiwania. Każde z tych słów szarpało na nowo jej sercem, wbijało się w nie jak sztylet. Tym razem poszła jednak o kolejny krok dalej. Jej alter ego, adwokat diabła, z szatańskim uśmiechem na ustach zaprosił ją kpiącym gestem do wejścia tam, gdzie dotąd wejść nie potrafiła…

W tę noc wyobraziła sobie wszystko to, o czym wiedziała od początku, lecz o czym nigdy wcześniej nie chciała obrazowo myśleć i co spychała w najciemniejsze głębiny podświadomości po to, by nie cierpieć. Okrutna wyobraźnia podsuwała jej realistyczne wizje z jego przeszłości, z tych jego długich i bogatych poszukiwań. Widziała inne kobiety w jego ramionach… znajomy ogień w jego ciemnych oczach przeznaczony nie dla niej… płomienne pocałunki składane na innych ustach… dotyk jego ukochanych dłoni na innych ciałach… Obrazy te były dla niej tak bolesne, jakby widziała je naprawdę, jakby te wyimaginowane sceny rozgrywały się tu i teraz, przed jej oczami.

Teraz, gdy po wielu tygodniach ciężkiej walki ze sobą zaczynała dopuszczać myśl, że mogłaby zaufać Pablowi i oddać mu całą swoją przyszłość, świadomość rozrywkowego stylu, w jakim dotąd żył, stała się potworną torturą dla jej czystego jak łza serca. Cierpiała wobec tej okrutnej prawdy, skręcała się w kłębek gryziona zazdrością, płakała skulona na łóżku nad sponiewieranym wizerunkiem czystego i wiernego Rycerza z jej dawnych, dziewczęcych marzeń…

„Jak to strasznie boli!” — myślała, mnąc rozpaczliwie róg zmoczonej łzami poduszki. — „Więc tak smakuje zazdrość?… Jak to potwornie piecze, jak pali! Za bardzo go kocham, żebym mogła o tym myśleć spokojnie, chociaż nie mam do niego żadnych praw… Gdybym zobaczyła coś takiego naprawdę, chyba bym umarła!”

Dopiero kiedy wypłakała się do woli, gdy przetrawiła te wszystkie wizje napełniające ją piekącym bólem i poczuciem straty, zaczęła myśleć rozsądniej i tłumaczyć sobie, że to przecież było kiedyś, wcześniej, zanim się spotkali… że nie powinna mieć do niego o to żalu… że nie można się było dziwić temu, iż przystojny, przebojowy trzydziestodwulatek nie spędził dotychczasowego życia w klasztorze!

„On jest ode mnie dużo starszy” — dumała, patrząc w ścianę. — „Ma warunki, jest bardzo atrakcyjny… Gdyby przez tyle lat żył w celibacie, trzeba by się wręcz zastanawiać, co z nim jest nie tak. To w pewnym sensie normalne, że się bawił… poszukiwał… A skoro dotąd się nie ożenił, to widocznie taki był jego wybór, sam mi powiedział na studniówce, że jest wybredny i chce sprawdzić całą dostępną ofertę. Ech, gagatek, bałamut jeden!” — uśmiechnęła się mimo woli przez łzy. — „Ja go przecież kocham takiego, jaki jest! Podoba mi taki właśnie… temperamentny, gorącokrwisty… z tym jego zachłannym spojrzeniem i inteligentnymi żarcikami na wiadome tematy. Czy to ważne, co robił kiedyś? Jakie to ma znaczenie?”

Lecz oto znów na scenę wkroczył adwokat diabła i zapytał złośliwie… A teraz? czy jesteś pewna, że to nie dzieje się teraz?… Z wargami zagryzionymi niemal do krwi i boleśnie ściśniętym sercem wyobraziła sobie zatem Pabla spotykającego się z nią, a potem jadącego swym czarnym volkswagenem do innej… jednej czy wielu, nieważne. Adwokat diabła bezlitośnie podsuwał jej argumenty, które świdrowały jej duszę i piekły jak rozżarzone żelazo…

Jaką mogła mieć pewność, że była w jego myślach i pragnieniach jedyna? Opierała mu się już tak długo, przez kilka miesięcy nawet nie dała mu się pocałować. On pewnie nie był do tego przyzwyczajony… Taki gorący facet! Dlaczego miałby skazywać się na taką abstynencję? Niejedna ze znajomych dziewczyn na pewno nie miałaby nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu zabawić nadwornego przystojniaka… Czyż nie mógł działać jednocześnie na kilku frontach? Urabiać ją czułymi słówkami, a w międzyczasie…

I tu zdruzgotana, spłakana Lodzia zbuntowała się nagle i aż usiadła na łóżku.

— Nie! — wyszeptała gorąco. — Nie, nie wolno mi! O co ja go posądzam… teraz już przesadziłam! Przesadziłaś, Lodziu, jak wtedy w samochodzie…

Przed oczami stanęła jej twarz Pabla wpatrzonego w nią z czułością i troską, twarz rozjaśniona przejrzyście czystym blaskiem… jego oczy tak pełne światła, że na ich dnie widziała odbicie jego duszy… Na włosach poczuła dotyk jego dłoni, tak delikatny i ostrożny, że niemal nieśmiały… w uszach zabrzmiały jej jego ciche słowa… Moja gwiazdeczko… perełko…

„Nie, on taki nie jest!” — myślała żarliwie, zwracając się do wyimaginowanego adwokata diabła. — „Nie kłamie! Może sobie żartować, wygłupiać się, ale nie oszukuje mnie w ten sposób… Jak mogę tak o nim myśleć, bez przerwy posądzać go o fałsz! Jak mogę mu tak ubliżać, ciągle go tak strasznie mieszać z błotem! Nie wolno mi… jestem niesprawiedliwa…”

Łzy znów popłynęły jej z oczu kaskadą, lecz tym razem były to łzy niosące ulgę. Tak jakby te poprzednie, piekące jak rozżarzona lawa, wypaliły i zmyły złe myśli, przepłukały jej serce z nagromadzonego tam brudu podejrzeń i nieufności, pozwalając wreszcie płochliwym promykom słońca prześwietlić słabym światłem jej zbolałą duszę.

„Przyjrzę mu się jeszcze” — pomyślała nieco już uspokojona. — „Przyjrzę mu się tak samo jak pani Emilia Karolowi. Zobaczę, co dalej będzie robił, mówił… I jeśli dojdę do wniosku, że to nie są żarty… jeśli będę pewna, że naprawdę mnie kocha…”

Był już wczesny ranek. Znużona, wyczerpana ciężką nocą Lodzia zasnęła snem sprawiedliwego na poduszce mokrej jeszcze od łez.


— Jasne, że ci pomogę — obiecała Julka, kiedy usiadły na przerwie na podłodze pod ścianą i wyjęły kanapki. — Tylko będziesz musiała mi jeszcze raz pokazać tego wuja, przyjrzę mu się dokładniej. Pamiętam tylko, że był bardzo przystojny na tym zdjęciu…

— Nie tylko na zdjęciu — uśmiechnęła się Lodzia. — Artura widziałam w realu, a on wygląda dokładnie jak wuj, przystojniak palce lizać. Tylko coś z charakterem gorzej, strasznie dziki i jakiś taki nieśmiały… pewnie po matce. Ale już mniejsza o to, musimy go znaleźć, Jula! Ja wtedy w szpitalu odpuściłam, on zresztą pod koniec już nie chodził rano z obchodem, tylko dwa razy wieczorami widziałam go na oddziale. Pracował normalnie z lekarzami, musieli go wytypować z tej grupy studentów, pewnie jeden z najzdolniejszych.

— Trzeba go było mimo wszystko zaczepić — zauważyła Julka, nadgryzając kanapkę. — Ty przecież aż tak nieśmiała nie jesteś…

— No, nie jestem — przyznała Lodzia. — Gdybym była, to nie gapiłabym się na niego na początku jak idiotka i nie byłoby tych kłopotów. Ale nie miałam jak zagadać, uwierz. Na tych obchodach było pełno ludzi, a jak on się pojawił dwa razy wieczorem, to zawsze musiał się napatoczyć akurat wtedy, kiedy u mnie był Pablo.

— No coś ty! — zaśmiała się Julka. — Za drugim razem też? Nic mi nie mówiłaś!

— Bo nie myślałam o tym nawet za bardzo — odparła Lodzia, patrząc w zamyśleniu na swoją odpakowaną, ale nienapoczętą kanapkę. — To zresztą nieważne…

— Jak to nieważne? — zawołała wesoło Julka. — Nie widzisz, jak wam się z Pablem zawsze te przypadki układają? Od początku wpadaliście na siebie poza rachunkiem prawdopodobieństwa, a teraz on zaczyna tak samo wpadać na ludzi z twojego otoczenia. Sama mówiłaś, że rozmieniał twojej mamie pieniądze… Przecież to są jaja, że boki można zrywać! Ale czekaj, Lodźka… Pablo się zorientował, że coś tam jest na rzeczy z Arturem?

— Pewnie, że tak — uśmiechnęła się Lodzia. — Jemu nic nie umknie. A miny takie przy tym robi, że nie mam pytań… No, ale weź, Jula, co mnie to obchodzi, ja się przecież przed nim nie muszę tłumaczyć…

— Więc nie powiedziałaś mu, że to kuzyn? — zdziwiła się Julka.

— Żartujesz chyba! — obruszyła się Lodzia. — W ogóle o tym z nim nie rozmawiałam, niby po co? I nikomu jeszcze nic nie mówiłam… poza tobą. A gdyby okazało się, że jednak się pomyliłam? Ja ostatnio mam takie przypadki w życiu, że wolę to najpierw sprawdzić, już raz wystarczająco wygłupiłam się z tym aresztowaniem bandziora… Tak czy inaczej muszę jakoś odnaleźć Artura. Nie znam nazwiska, ale wiem przynajmniej, jak ma na imię, wiemy też, jak wygląda, wiemy, że jest na ostatnim roku na Uniwersytecie Medycznym, ma niedługo zdawać końcowy egzamin, był w szpitalu na Jaczewskiego na praktykach na laryngologii… To już są bardzo konkretne informacje!

— Czyli co, mam tam pójść i dopytywać o niego? — skrzywiła się Julka.

— Tak by było najlepiej… — westchnęła Lodzia. — Ja też bym z tobą poszła, ale wiesz… wolałabym, żeby nie dotarło do niego przed czasem, że go szukam, bo znowu sobie za dużo pomyśli i będą jakieś cyrki.

— Przecież nikomu nie będziesz się tam przedstawiać — wzruszyła ramionami Julka. — Zwiń sobie tylko ten warkocz, bo to twój znak rozpoznawczy. Nikt tam cię nie zna, więc bez warkocza będziesz całkowicie incognito. A jak spotkasz go osobiście, to natychmiast mu wszystko wyjaśnisz i sprawa będzie załatwiona.

— Masz rację! — przyznała Lodzia, patrząc na nią w olśnieniu. — Gdyby mu powtórzyli, że szukała go dziewczyna z długim warkoczem, mógłby to skojarzyć ze mną… ale jak powiedzą mu po prostu, że szukały go jakieś dwie dziewczyny bez znaków szczególnych, to żaden problem, nie będzie miał pojęcia, o kogo chodzi. Tak zrobimy, Jula! Musimy tam pójść jak najszybciej i trochę powęszyć… Tylko bez Szymka, jemu nic nie mów, okej? Same musimy. Kiedy byś mogła?

— No, właśnie teraz ciężko będzie — westchnęła Julka. — Bo przecież tylko dni robocze wchodzą w grę, a my od poniedziałku do piątku koczujemy w szkole… W tym tygodniu odpada, a za tydzień jedziemy w góry. Może po powrocie będzie trochę luźniej?

— Rzeczywiście — przyznała Lodzia. — Teraz się nie da, dopiero po wycieczce… A jak i wtedy nam nie wyjdzie, to trudno, zajmę się tym dopiero po maturze. Wtedy przynajmniej będę mogła się na tym skupić bez przeszkód. W sumie… babcia tyle lat czeka, to poczeka jeszcze trochę, a ja już postanowiłam, że tego nie odpuszczę. Tym razem…

Urwała, gdyż z głębi korytarza wyłoniła się wysoka sylwetka Grzela, który kierował się prosto w ich stronę, nie spuszczając oczu z Lodzi.

— Grzelo tu idzie — mruknęła ostrzegawczo Julka. — Gapił się na ciebie przez całą matmę, widziałaś? Oczu nie odrywał. Zaraz pewnie zaproponuje ci rozmowę na osobności.

— Przestań, Jula — wycedziła lodowatym tonem Lodzia. — Nie nabijaj się, tylko w razie czego pomóż mi… Czego on jeszcze ode mnie chce? Miałam się do niego nie odzywać…

— Stęsknił się, co w tym dziwnego? — odszepnęła z rozbawieniem Julka. — Tak długo byłaś w szpitalu…

Grzelo podszedł i zatrzymał się, patrząc z góry na siedzące pod ścianą dziewczyny.

— Cześć — rzucił. — Smacznego.

— Dzięki — uśmiechnęła się Julka. — Czegoś sobie od nas życzysz, Grzesiu?

— Nic takiego — odparł, nie odrywając wzroku od Lodzi. — Chciałem ci tylko powiedzieć, Lodziu, że cieszę się, że już wyzdrowiałaś.

— Dzięki — skinęła głową Lodzia.

Grzelo popatrzył na nią znacząco.

— I jeszcze chciałem ci powiedzieć, że gdybyś jednak zmieniła zdanie, to ja dalej czekam. W moich uczuciach nic się nie zmieniło… nawet po tamtym.

I nie czekając na odpowiedź, odszedł w głąb korytarza, rzuciwszy jej jeszcze jedno wymowne spojrzenie.

— Ty, o co mu chodziło? — zapytała cicho Julka. — Nadal pije do studniówki?

Lodzia milczała. Przed oczami stała jej pamiętna scena na ulicy sprzed półtora miesiąca i czerwona z jednej strony twarz Grzela. Dziś niemal nie mogła uwierzyć w to, że naprawdę go uderzyła. Uderzyła go za to, co powiedział o Pablu…

„Strzeliłam go po pysku za bandziorka” — pomyślała ze smutkiem. — „A przecież to, co o nim mówił, to była prawda, nawet jeśli wyolbrzymił ją i ubrał w zbyt ostre słowa. Walnęłam go po gębie, bo ta prawda mnie dotknęła i upokorzyła. Tak, to o to mi chodziło, to mnie tak wyprowadziło z równowagi… upokorzenie!”

— Zachowuje się jak nie on. Chory czy co? — dziwiła się dalej Julka. — Pamiętasz, mówiłam ci w szpitalu, że on się ostatnio podejrzanie uspokoił, ale myślałam, że przy tobie znowu da czadu. Pomyliłam się, jak widać. Tylko jedno się nie zmieniło… on cię nadal kocha! — zaśmiała się. — Zmienił formę, ale treść ciągle ta sama!

— Daj już spokój, Jula — fuknęła Lodzia. — To wcale nie jest śmieszne. O, dzwonek, lecimy na polski! Widzisz, przez to wszystko nie zdążyłam zjeść kanapki!

Rozdział dziewiętnasty

Niedzielny obiad kończył się leniwie, sztućce poszczękiwały cicho o talerze, przez okno salonu wpadały wesołe promyki popołudniowego słońca. Lodzia siedziała dziś przy stole uśmiechnięta, z błyszczącymi oczami, a do tego jadła z wielkim apetytem, co nie umknęło uwadze rodziny spoglądającej na nią ze szczerym zadowoleniem.

— Widać, że nasza Lodzieńka już całkiem wyzdrowiała! — cieszyła się Ciotka Lucy. — Wreszcie ładnie je, nawet nabrała trochę rumieńców i już wygląda zupełnie inaczej niż w szpitalu!

— W sam raz na wyjazd w góry — przyznała Mamusia. — Pojedzie, rozerwie się trochę, pooddycha górskim powietrzem… Tylko pamiętaj, Lodziu, żeby się tam nie przemęczać! To by ci mogło zaszkodzić.

— Będę pamiętać, mamo — uśmiechnęła się ugodowo Lodzia, która na przestrzeni ostatniego tygodnia wysłuchiwała tej rady już po raz mniej więcej dwusetny i podchodziła do niej z iście anielską cierpliwością.

— I koniecznie zakładaj na noc ciepłe skarpetki! — dodała mentorskim tonem Babcia. — W górach jest zimno o tej porze, zwłaszcza w nocy, a nie wiadomo, jak tam będzie z ogrzewaniem w tym waszym pensjonacie.

— Będę dbać o siebie, nie martw się, babciu — zapewniła ją z powagą Lodzia.

Uśmiechnęła się przez stół do Tatusia, który odwzajemnił jej uśmiech znad świeżo napełnionej szklanki z kompotem jabłkowym.

Przepełnione radością oczy dziewczyny lśniły wewnętrznym blaskiem, jakby prześwietlało je od środka słońce. Za kilka godzin miała jechać z Karolem do Anabelli, gdzie wraz z Julką i Szymonem byli zaproszeni na spotkanie w gronie przyjaciół Pabla. Zobaczy go wreszcie po takiej długiej przerwie! Tak bardzo już za nim tęskniła… z taką niecierpliwością czekała na to spotkanie! Zadzwonił do niej w piątek z pytaniem o zdrowie, chciał się upewnić, jak mówił, że tym razem dotrze cała i zdrowa do Majka i że nie będzie musiał znów szukać jej nie wiadomo gdzie… Jego ciepły głos w telefonie, jego śmiech i niekończące się żarty były pokarmem jej duszy — do pełni szczęścia brakowało jej jeszcze jego widoku, gorącego spojrzenia jego oczu, jego uśmiechu i ciepła dłoni, w którą znów, jak zawsze, ujmie jej dłoń przy powitaniu… Nie mogła się już doczekać tej upragnionej chwili. Ach, czemuż ten czas tak wolno płynął?!…

— Lodziu, o której Karol ma po ciebie podjechać? — zagadnęła Mamusia.

Lodzia nie bez rozbawienia zauważyła, że od czasu, kiedy Karol podpadł Wielkiej Triadzie, przestały zdrabniać jego imię i już nie nazywały go czule Karolkiem, ale oficjalnie Karolem.

— Umówiliśmy się na osiemnastą trzydzieści — odparła grzecznie.

— Idziecie się pobawić z jego kolegami? — zapytała od niechcenia Mamusia.

— Ze wspólnymi znajomymi — odparła wymijająco. — Będą też Jula i Szymek.

— Szymek? — podchwyciła Babcia. — To ten kolega, z którym Julcia była na studniówce?

— Tak, teraz już jej oficjalny chłopak — wyjaśniła Lodzia, zbierając na widelec resztki surówki.

— A to oni już tak na poważnie się spotykają? — zainteresowała się Ciotka Lucy. — Ja widziałam raz przez okno tego kawalera, jak tu przyszedł po Julcię. Z wyglądu bardzo miły chłopiec… I tak kulturalnie się do niej odnosił, od razu wziął od niej plecak…

— Pozory często mylą, Lucy — zauważyła cierpko Babcia, rozgniatając starannie widelcem ziemniaki na talerzu. — Kto o tym wie lepiej niż my? Mam nadzieję, Lodziu, że Julcia jest ostrożna.

— Jest, babciu — uśmiechnęła się Lodzia, która odkrywała dziś w sobie niezmierzone pokłady świętej cierpliwości.

— I że ten chłopak jest uczciwy i przyzwoity — dodała znacząco Babcia. — I poważny.

— Taki właśnie jest, babciu — zapewniła ją z powagą. — Uczciwy, bardzo zdolny i poważny. Wie, czego chce. Po maturze wybiera się na studia na prawo, nawet już zdecydował się, jaką specjalizację wybrać. Interesuje go prawo karne. Jestem pewna, że daleko zajdzie, tym bardziej, że jest bardzo pracowity i obowiązkowy. Jula ma naprawdę wielkie szczęście.

— No… z tym to akurat nigdy nie wiadomo, jak mama słusznie powiedziała — pokiwała sceptycznie głową Mamusia. — Ale to dobrze, że Julcia zadaje się z takim rozsądnym chłopcem, a nie z jakimś nicponiem. W tych sprawach trzeba być bardzo roztropnym i ostrożnym… mieć oczy szeroko otwarte, bo łatwo się pomylić.

— Na prawo się wybiera? — zainteresowała się Babcia. — Hmm… Jadzi Kalinowskiej córka studiowała prawo, podobno nie jest wcale łatwo w tym zawodzie… trudno się przebić i w ogóle trzeba się bardzo napracować, żeby wyrobić sobie jakąś przyzwoitą pozycję w środowisku. Wiadomo, to też zależy od tego, czy pracuje się w budżetówce czy na wolnym rynku… Ale to i tak dużo lepiej niż polonistyka — dodała z przekąsem, spoglądając krytycznym okiem na wnuczkę.

Lodzia zagryzła wargi i sięgnęła po szklankę z kompotem.

— W każdym razie Szymek na pewno świetnie sobie poradzi — powiedziała chłodniej. — Jak by na to nie spojrzeć, poważnie podchodzi do kwestii swojej przyszłej kariery, jeszcze nie zdał matury, a już konkretnie myśli o dalszych etapach… Ma już nawet znajomości w prokuraturze.

— W prokuraturze? — podchwyciła w natchnieniu Ciotka Lucy. — To może i on kiedyś zostanie prokuratorem?

— Niewykluczone — zgodziła się cierpliwie Lodzia, odstawiając szklankę na stół. — Myślę, że właśnie do tego będzie zmierzał.

— A co on ma za znajomości? — zaciekawiła się Mamusia. — Jakąś rodzinę tam ma?

— Ależ nie, nic z tych rzeczy — pokręciła głową Lodzia. — To zupełnie neutralne znajomości. Na kursie na prawo jazdy poznał aplikantkę prokuratora Walczaka… tego, co prowadził sprawę zabójstwa na Wertera, pamiętacie pewnie… Zna też kilku studentów, którzy mają u nich praktyki, a Wojtek… znaczy ten prokurator… — poprawiła się szybko — też go bardzo lubi, więc Szymek ma już teraz świetne perspektywy i na pewno z nich skorzysta.

Wielka Triada znieruchomiała zgodnie wpatrzona w córkę rodu Makówków, która najspokojniej w świecie kończyła swój posiłek. Również Tatuś przyglądał jej się ze wzmożoną uwagą.

— Lodziu… a skąd ty znasz prokuratora od zabójstwa z Wertera? — zapytała słodko Mamusia po dłuższej chwili milczenia.

Lodzia spojrzała na nią z niepokojem.

— No… nie mogę powiedzieć, że jakoś dobrze go znam — odparła wymijająco. — Raz się tylko spotkaliśmy. Za to Szymek czasami się z nim widuje.

— Zosiu, ona pewnie poznała prokuratora przez tego kawalera Julci — domyśliła się Ciotka. — No bo jak inaczej?

— Ale pamiętasz, Lucy, że coś tam wtedy było dziwnego z tym komisarzem — przypomniała jej z niezadowoleniem Mamusia. — On pytał właśnie o to zabójstwo, potem przesłuchał Lodzię, a na koniec przyjechała policja i szukali czegoś w naszym schowku pod schodami. I Lodzia nic nam nie chciała powiedzieć… A poza tym to dlaczego ty, Lodziu, mówisz na prokuratora po imieniu? I to tak poufale… Wojtek?

— Ojej! — westchnęła Lodzia, czując, że niepotrzebnie poruszyła temat. — Szymek jest z nim na ty i my wszyscy też… znaczy ja i Jula…

— Zosiu, daj jej już spokój — machnęła ręką Babcia. — Nie denerwuj dziecka po chorobie. Skoro ten chłopiec ma takie znajomości, to tylko się cieszyć. Ważne, żeby Julcia nie nacięła się na jakiegoś gagatka… ale to przecież rozsądna dziewczyna.

Mamusia pokręciła głową bez przekonania, ale posłusznie zamilkła i wróciła do swojego kompotu. Na chwilę zapadła cisza, podczas której Tatuś nie spuszczał z Lodzi uważnego wzroku. Podniosła głowę znad talerza i widząc jego pytające spojrzenie, uśmiechnęła się do niego swobodnie.

— Tak czy inaczej postarajcie się nie wracać bardzo późno, Lodziu — podjęła Babcia. — I niech Karol odwiezie cię pod samą furtkę, żebyś przypadkiem nie chodziła gdzieś sama po nocy. Teraz takie ciężkie czasy nastały, że nikomu nie można ufać…

— Będę bezpieczna, babciu — zapewniła ją Lodzia z nieco złośliwym uśmieszkiem. — Przecież przy Karolu nic mi nie grozi, w razie czego stanie w mojej obronie. To prawdziwy rycerz i dżentelmen, same mówiłyście, że mało jest teraz takich mężczyzn…

Z rozbawieniem obserwowała miny Wielkiej Triady, która wymieniła między sobą dyskretne spojrzenia pełne współczucia dla biednej, naiwnej dziewczyny.

— Różnie to bywa, Lodzieńko, różnie to bywa… — westchnęła Ciotka Lucy, ale zaraz umilkła pod piorunującym spojrzeniem Mamusi.

Przy stole zapadła niezręczna cisza. Lodzia pomyślała, że jeszcze dwa tygodnie temu, po takiej jej uwadze, zachwyconym peanom na cześć Karola nie byłoby końca.

„Ale podpadł!” — pomyślała szczerze ubawiona. — „Jeszcze niedawno był dla was takim ideałem, a dzisiaj zdrajca i heretyk… Czyżby już nie było mowy o ślubie we wrześniu i naszym kontrolowanym szczęściu na osobnym pięterku?”

— Masz w pewnym sensie rację, Lodziu — odezwała się dyplomatycznie Babcia. — Prawdziwych mężczyzn to teraz jak na lekarstwo… i dlatego trzeba być bardzo, bardzo ostrożnym. Łatwo się pomylić i wplątać się w jakiś związek bez przyszłości…

— Tak, wiem o tym, babciu — odparła, a jej oczy znów błysnęły zaczepnie. — Na szczęście my w rodzinie nie popełniamy takich błędów.

Na te słowa Mamusia i Ciotka Lucy westchnęły jak na komendę, Babcia zaś pokręciła z zafrasowaniem głową. Lodzia spokojnie dopiła swój kompot i podniosła się od stołu.

— Pozbieram naczynia i pozmywam po obiedzie — zaoferowała się z uśmiechem. — A potem pójdę już na górę, żeby się wybrać. Nie chciałabym, żeby musiał na mnie czekać…


— Lodziu, nie przeszkadzam ci? — zapytał Tatuś, wtykając głowę do jej pokoju.

— Ależ skąd, tato! — uśmiechnęła się, przerywając na chwilę rozważania nad tym, czy na wieczór wybrać dżinsy i białą, rozpinaną bluzkę czy raczej szarą, satynową sukienkę z koronką.

Obydwie kreacje leżały rozłożone na jej łóżku i reprezentowały dwa odrębne style ubioru, zaś Lodzia od pół godziny nie mogła się zdecydować, czy postawić raczej na wygodę i luz, czy też na styl bardziej elegancki.

— Mógłbym z tobą zamienić dwa słowa, kochanie? — ciągnął Tatuś, wchodząc do środka i przymykając drzwi. — O, widzę, że się wybierasz…

— Tak, tato, ale mam jeszcze czas — odparła, siadając na łóżku i wskazując mu krzesło przy biurku. — Siadaj sobie tutaj i mów. Domyślam się zresztą, o co chodzi — zaśmiała się, patrząc na niego figlarnie. — Pewnie chcesz mnie zapytać o prokuratora?

Tatuś również się uśmiechnął.

— Jaka ty dzisiaj jesteś wesoła! — zauważył. — Tak, dziecko, rzeczywiście chciałbym wiedzieć, czy to wszystko dalej ma związek z tym… z tym twoim Pawłem. Masz dziwnie rozległe znajomości w środowisku prawniczym. Prokurator to przecież też prawnik.

— Tak, to jego kolega ze studiów — przyznała swobodnie Lodzia. — Wojtek jest od niego starszy o trzy lata, ale studiowali w tym samym czasie i przyjaźnią się do tej pory.

— I poznałaś obu przez tego chłopca, który spotyka się z Julcią? — domyślił się Tatuś.

— Nie, przeciwnie — pokręciła głową, rozbawiona jego dociekliwością. — Szymek poznał ich przeze mnie. To Paweł przedstawił nas wszystkich Wojtkowi… Ale przecież nie mogłam powiedzieć tego przy stole, bo zaraz byłoby śledztwo, a potem awantura.

Tatuś przyglądał jej się z uwagą.

— Ale poczekaj, Lodziu, powiedz mi to jasno — poprosił. — Mam rozumieć, że on cię przedstawił swoim znajomym w środowisku? Czy tylko temu prokuratorowi?

— Nie tylko — wyjaśniła cierpliwie Lodzia. — Poznałam też jego innych kolegów i koleżanki po prawie, w tym cały zespół kancelarii poza jednym… Piotra Wysockiego też znam, chociaż tylko powierzchownie, bo nie mieliśmy jeszcze okazji dłużej porozmawiać.

— Przedstawił cię tylu osobom? — zdziwił się Tatuś.

— Aha — uśmiechnęła się. — Znam całe grono jego najbliższych przyjaciół, bardzo fajni ludzie. Tam są zresztą nie tylko prawnicy, żona Wojtka jest na przykład psychologiem, inny kolega jest architektem… Jest też przyjaciel Pawła z podstawówki, który prowadzi świetną restaurację w śródmieściu. Właśnie dzisiaj tam idziemy z Karolem.

— Ach tak! — pokiwał głową Tatuś. — To już rozumiem, z czego tak się cieszysz od rana!

Przyglądał jej się dalej ze skupioną miną.

— Więc nawet Karol go zna? — zapytał po chwili.

— Tak, zna — odparła lekkim tonem. — Karol, Jula, Szymek, jego kolega Arek… i właściwie cała moja klasa, tak przynajmniej z widzenia.

— Czyli w drugą stronę też… — powiedział w zamyśleniu Tatuś. — A kto to był ten lekarz w szpitalu? — zapytał, starając się widocznie za jednym zamachem porozwiewać różne swoje wątpliwości.

— No, słyszałeś przecież, co mówił — przypomniała mu Lodzia. — To jakiś jego dawny klient… spotkali się przypadkowo.

— Ale to był przecież lekarz, który cię znał — zauważył Tatuś. — To chyba nie przypadek? Bo co ten Paweł robił dziwnym trafem w szpitalu, kiedy ty akurat tam byłaś?

— Co robił? — zniżyła głos Lodzia, spuszczając oczy. — Opiekował się mną… Zobowiązał tego ordynatora, żeby o mnie dbano, niepotrzebnie zresztą, bo moja choroba nie była przecież groźna. A wtedy, kiedy spotkaliśmy go na holu, to… pewnie przyjechał mu podziękować.

Tatuś milczał przez dłuższą chwilę, jakby analizując zebrane dane.

— I odwiedzał cię tam? — zapytał cicho.

— Tak, odwiedzał — kiwnęła głową Lodzia. — Przyniósł mi niezapominajki i poziomki.

— Poziomki? — powtórzył zdumiony.

— Widzę, że dziwisz się, tato — uśmiechnęła się. — Ja też się dziwiłam, bo to nie sezon na poziomki, ale on na wszystko ma jakieś sposoby. Aha… i okazało się, że te margaretki, o których mama tyle rozprawiała, pamiętasz?… to też były od niego. Nie wiedziałam o tym jeszcze, kiedy mnie pytałeś, ale potem wszystko się wydało. Coś jeszcze mam ci powiedzieć?

— Nie, Lodziu, już wystarczy — odparł Tatuś, przyglądając jej się nadal uważnie. — Szkoda, że od razu nie powiedziałaś mi tego wszystkiego, może trochę mniej bym się dręczył… Ale w każdym razie, dziecko… — zawahał się.

— Tato, obiecałam ci, że nie zrobię żadnych głupstw i dotrzymam słowa — zapewniła go poważnym tonem Lodzia, przechylając się w jego stronę i kładąc mu dłoń na ramieniu. — Naprawdę, nie martw się o mnie. Mnie to tak strasznie boli, że ty się martwisz…

— Teraz będę się martwił odrobinę mniej — uśmiechnął się Tatuś. — Jesteś bardzo mądrą dziewczynką… i taką śliczną — dodał, patrząc z czułością na jej rozjaśnioną twarz. — Wiedziałem od zawsze, od twojego dzieciństwa, że kiedyś niejednemu w głowie zawrócisz… tylko nie sądziłem, że będę musiał tak się przez to stresować. Cóż — dodał, wstając z krzesła i całując ją w czoło. — Baw się dzisiaj dobrze, kochanie.

— Dziękuję, tato.

Po jego wyjściu Lodzia siedziała jeszcze przez chwilę z rozmarzonym uśmiechem na ustach, po czym zerwała się i spojrzała krytycznie na równo rozłożone ubrania.

„Wezmę dżinsy” — zdecydowała stanowczo. — „Będzie mi wygodniej, a sukienkę założę osiemnastego na nasze urodziny. To będzie znacznie lepsza okazja na elegancki strój!”


Kiedy przez okno dostrzegła w zapadającym półmroku omiatające furtkę światła samochodu Karola, serce skoczyło jej z radości. Już od ponad tygodnia byli umówieni, że pojadą razem do Anabelli, jednak on miał zamiar posiedzieć tam tylko trochę z grzeczności, a potem zostawić ją i urwać się na kilka godzin (choć nie podał jej szczegółów, domyślała się, w jakim celu), po czym wrócić po nią przed końcem imprezy (miała mu wysłać smsa), żeby odwieźć ją oficjalnie do domu. Wzajemny parawan był obojgu bardzo na rękę, więc współpraca układała się przykładnie.

Ubrana w dżinsy, białą bluzkę i lekką, błękitną narzutkę, uczesana w prosty, ale bardzo starannie spleciony warkocz, promieniejąca wewnętrznym blaskiem Lodzia wybiegła z domu jak na skrzydłach odprowadzana zafrasowanym potrójnym spojrzeniem Wielkiej Triady. Ukryte za firanką kuchennego okna kobiety z uwagą obserwowały, jak „biedna Lodzieńka” wita się z czekającym na nią pod furtką Karolem, jak zaśmiewają się z czegoś oboje i wsiadają razem do samochodu, po czym wszystkie trzy spojrzały po sobie, jednocześnie westchnęły i pokręciły głowami.

— No i sam widzisz, jak sobie nagrabiłeś — śmiała się Lodzia, rozsiadając się w fotelu i sięgając po pas bezpieczeństwa. — U mnie w domu już nawet nie nazywają cię Karolkiem, a o zaręczynach od świąt nie słyszałam ani jednego słówka. Wcześniej tylko o tym gadały…

— Lodziu, słuchaj — przerwał jej Karol, odpalając silnik. — Czy mógłbym cię poprosić o dyskrecję… to znaczy o powściągliwość w słowach przy osobie, którą zaraz zobaczysz?

— Którą zaraz zobaczę? — zdumiała się Lodzia, natychmiast poważniejąc. — Pewnie, że tak… będę dyskretna jak ksiądz przy spowiedzi, tylko może uprzedź mnie ogólnie, o co biega, bo wiesz, że ja czasami potrafię coś chlapnąć… Kogoś mi przedstawisz?

— Zobaczysz — uśmiechnął się tajemniczo i samochód ruszył z miejsca.

— Którędy ty jedziesz? — zdziwiła się. — Po co zawracasz, przecież prosto jest wygodniej!

Rzeczywiście, zamiast jechać prosto, Karol podjął trud niewygodnego zawracania na wąskiej uliczce i po wykonaniu tego manewru ruszył w kierunku, z którego przyjechał, skręcając po chwili w sąsiednią ulicę Jeżynową. Kilkanaście metrów za rogiem, w miejscu, które Lodzi było doskonale znane i bardzo bliskie, stał zaparkowany czarny volkswagen Pabla. On sam, ubrany w ciemnogranatowe dżinsy, taką samą dżinsową kurtkę i biały t-shirt, stał przy samochodzie zajęty rozmową z towarzyszącą mu szczupłą dziewczyną o długich do połowy pleców brązowych lokach.

Serce Lodzi zabiło mocno na ten niespodziewany widok ukochanej sylwetki… lecz i sylwetka dziewczyny wydała jej się dziwnie znajoma. Spojrzała zaskoczona na Karola, który zatrzymał swój samochód tuż za volkswagenem i mrugnąwszy do niej porozumiewawczo, wyskoczył na zewnątrz.

Wciąż zdziwiona Lodzia odpięła pas i sięgnęła do klamki, lecz w tym momencie drzwi ustąpiły i otworzyły bez jej udziału. Podniósłszy głowę, zobaczyła nad sobą roześmiane oczy Pabla, który znieruchomiał na chwilę, wpatrzony w jej wzniesioną ku niemu, prześliczną w swym zdumieniu twarz o rozświetlonych oczach nasyconych chabrowym błękitem.

— Witaj, gwiazdeczko — skłonił się, wyciągając do niej rękę. — No, daj mi łapkę i wyskakuj. Koniec wycieczki z oficjalnym narzeczonym, teraz przesiadasz się do mnie.

— Co ty znowu uknułeś, szachraju? — pokręciła głową, uszczęśliwiona jego widokiem jak skowronek promykami wschodzącego słońca. — To jakaś nowa intryga?

Wysiadła z auta, wspierając się lekko na jego dłoni. Początkowo miała zamiar zachować pełną powagę, jednak nie potrafiła powstrzymać uśmiechu na widok szelmowskich ogników, jakie igrały w jego oczach. Pablo podniósł jej dłoń do ust i przycisnął je do niej na długą chwilę, nie spuszczając z niej roześmianego spojrzenia. Pod miękkim dotykiem jego warg dziewczynę ogarnęło znajome, przyjemne odrętwienie… i nie cofnęła ręki, dopóki sam jej nie puścił.

— Chodź, kochanie, zdaje się, że Karol ma ci coś do powiedzenia — oznajmił jej wesoło. — To będzie bardzo trudna rozmowa, przygotuj się na najgorsze. Mam nadzieję, że masz przy sobie chusteczki? Aha… gdybyś chciała wymierzyć mu sprawiedliwość, to daj tylko znak, załatwię sprawę za ciebie, żebyś nie musiała łamać sobie paznokci. Mam w samochodzie plastikowe rękawiczki, wziąłem je dziś specjalnie na tę okazję, żeby nie zostawiać odcisków palców.

Lodzia roześmiała się serdecznie z tego żartu. Domyśliła się od razu, że czekająca na nich z Pablem dziewczyna była ową tajemniczą wybranką Karola i że to właśnie przy niej miała zachować dyskrecję. Spojrzała z zaciekawieniem w stronę pary stojącej przy samochodzie Pabla i na widok dziewczyny, która teraz była zwrócona twarzą do niej, aż otworzyła usta ze zdumienia, nie wierząc własnym oczom.

— Agata! — zawołała oszołomiona, podchodząc szybko w ich stronę.

Dziewczyną, która rozmawiała z Karolem, była w istocie Agata, córka instruktora ze znajomej szkoły tańca… Spojrzała na Lodzię nieco zmieszana.

— Cześć, Lodziu — powiedziała z uśmiechem.

Lodzia, która doszła już do siebie po pierwszym szoku, przeniosła wzrok z Agaty na Karola i pokiwała głową z rozbawieniem.

— Ładna historia — powiedziała wesoło. — To ja was sama ze sobą zapoznałam, a ty mi się tak odwdzięczasz? Tyle czasu i ani słowa nie pisnąłeś własnej dobrodziejce… chyba się obrażę!

— No, nie gniewaj się, Lodziu — uśmiechnął się Karol. — Chciałem ci powiedzieć, ale do tej pory nie było się czym chwalić… Dopiero od przedwczoraj moja dama patrzy na mnie łaskawszym okiem — dodał, obejmując ramieniem zawstydzoną dziewczynę.

Rozpromieniony jak tropikalne słońce Pablo przyglądał im się w milczeniu.

— Rozumiem — kiwnęła głową Lodzia, puszczając oko do Agaty. — Tak czy inaczej nie pozwolę wydrzeć sobie zasług. Za pośrednictwo, nawet nieświadome, jesteście mi winni przynajmniej jakąś czekoladę!

— Albo butelkę whisky? — zaśmiał się Karol.

— No, no! — wtrącił Pablo, grożąc mu żartobliwie palcem. — Na to beneficjentka nie ma wydanej zgody. To ja zajmuję się obsługą prawną tej pani i wszelkie papiery, w tym zgoda na alkohol, przechodzą przeze mnie. A ja niczego takiego nie podpisywałem.

Karol i Agata roześmiali się.

— Nie wtrącaj się, uzurpatorze! — oburzyła się Lodzia. — Ja ci dam obsługę prawną!

— Mogę co najwyżej podpisać glejt na skrzynkę piwa — ciągnął niezrażony Pablo, uśmiechając się do niej czarująco. — Rozpracujemy ją razem, co, skarbie? Podzielimy się rolami, ty będziesz nalewać odpowiednie porcje do szklanki po tulipanie, a ja będę pił.

— Ech, ty bandziorze! — roześmiała się Lodzia rozbrojona jego słodką miną.

Spojrzała z sympatią na Agatę i wyciągnęła do niej rękę.

— Bardzo się cieszę — powiedziała, ściskając serdecznie jej dłoń, po czym to samo zrobiła z dłonią Karola. — Musimy kiedyś spotkać się na dłużej, żeby sobie pogadać. Ale czekaj… przecież chyba jedziecie z nami do Anabelli?

— Niestety nie, Lodziu — odparł przepraszająco Karol. — Na dzisiaj mamy trochę inne plany… Ale zostawiam cię w bardzo dobrych rękach — dodał, spoglądając porozumiewawczo na Pabla.

— W rękach przeznaczenia — sprecyzował wzniosłym tonem Pablo. — Rzeczywiście, nie jadą dzisiaj z nami do Majka, gwiazdeczko, ale za to przyjęli zaproszenie na nasze urodziny.

— Tak jest — potwierdził Karol. — Będziemy osiemnastego.

— To niesamowite, że macie urodziny jednego dnia — dodała Agata, patrząc z zafascynowaniem na Lodzię. — Aż nie wierzyłam w pierwszej chwili…

Lodzia zerknęła złośliwie na Pabla.

— Jednego dnia, ale za to z trzynastoletnim rozstrzałem — zaznaczyła. — Jeszcze trochę i choroby wieku starczego nie pozwolą temu panu zdmuchnąć wszystkich świeczek naraz, więc w tym roku możecie mieć ostatnią szansę, żeby to podziwiać.

— I widzicie, jak mnie prowokuje ta mała łobuziara? — pokręcił głową rozbawiony Pablo. — W razie czego biorę was na świadków, że sama zaczęła.

Karol roześmiał się, podając mu rękę.

— No, lecimy. Trzymajcie się i miłej zabawy!

— Wzajemnie — uśmiechnęła się Lodzia.

Karol i Agata odeszli w stronę swojego samochodu, ona zaś, przepełniona po brzegi radością, zajęła miejsce pasażera w czarnym volkswagenie. Pablo zatrzasnął za nią drzwi i zatrzymał się jeszcze, żeby wymienić na odległość jakieś ostatnie uwagi z Karolem.

„Więc Karol zakręcił z Agatą!” — pomyślała w zadziwieniu Lodzia. — „Na to zupełnie nie wpadłam, a mogłam się przecież domyślić… Już teraz rozumiem, dlaczego tak mu zależało na tych tańcach, jeździł tam pewnie tak często, że chciał mieć parawan, w razie gdyby ktoś go tam widywał i przekablował to pani Emilii!”

Zdała sobie przy tym sprawę, że jednocześnie upadł jej własny parawan, za którym kryła się od czasów studniówki, a wraz z tym zakończył się pewien etap… lecz bynajmniej nie sprawiało jej to przykrości. Pablo wsiadł do samochodu i uśmiechnął się do niej promiennie. W zapadającym zmroku widziała igrające w jego oczach wesołe ogniki.

— I widzisz, mała hochsztaplerko? — pokiwał głową. — Wszystko się wydało. Co powiesz na to, że twój idealny prawie-narzeczony tak perfidnie cię wykiwał? Jakoś nie kazałaś go bić…

— Draniu jeden! — roześmiała się Lodzia. — Upiłeś go pewnie albo dosypałeś mu czegoś do piwa, żeby wszystko z niego wyciągnąć! Widzę, że pięknie skumplowaliście się za moimi plecami…

— Owszem — przyznał swobodnie. — Miałaś rację, to bardzo fajny chłopak. Co prawda kompletny frajer, ale za to akurat jestem mu dozgonnie wdzięczny… W każdym razie rzucił cię, gwiazdeczko — zauważył z diabelskim błyskiem satysfakcji w oku. — I co teraz zrobisz, biedna, zdradzona kobieto? Założę się, że potrzebujesz pocieszenia.

— A ty chętnie podjąłbyś się tego zadania, co? — domyśliła się rozbawiona Lodzia. — Przecież gołym okiem widać, że umieram z rozpaczy… Ale nie martw się, aniele pocieszycielu, poradzę sobie jakoś z moim złamanym sercem.

Pablo oparł ramię o kierownicę i spoglądał na nią oczami roziskrzonymi radością.

— Od początku kantowałaś, mała naciągaczko. Ani przez chwilę nie miałaś zamiaru wyjść za mąż za Karola. Chciałaś mnie tym tylko nastraszyć!

— Nastraszyć? — zdziwiła się uprzejmie. — A cóż w tym takiego strasznego? No, ale dobrze, niech ci będzie — prychnęła śmiechem. — Blefowałam z tą jego ofertą, przyznaję. Za to cała reszta to była prawda, nie oszukiwałam!

— Cała reszta? — powtórzył Pablo, nie spuszczając z niej rozpromienionego spojrzenia.

— No tak, cała reszta. To, że miał iść ze mną na studniówkę i skręcił nogę… to, że jest moim prawie-narzeczonym… ten status oficjalnie się nie zmienił póki co — zaznaczyła, podnosząc w górę palec. — To, że nasze rodziny zaplanowały nam już daty zaręczyn i ślubu w tym roku… że wysłano mnie na kursy przedmałżeńskie… ta moja rodzinna tradycja dotycząca małżeństwa przed dwudziestką… wszystko to prawda, bandziorku.

— Wiem, kochanie — przyznał łagodnie. — To oczywiste, że nie wymyśliłabyś tego wszystkiego tak na poczekaniu. Ja sam przekonałem się zresztą, jakie masz umiejętności w zakresie opatrywania ran, gotowania, pieczenia ciast i tańca towarzyskiego… Cyganiłaś tylko trochę, ale za to w tej najważniejszej części — mrugnął do niej porozumiewawczo. — Tak czy inaczej powiedz mi, kociaku… i co teraz z tobą będzie?

— A niby co ma być? — uśmiechnęła się słodko Lodzia.

— Znalazłaś się przecież w traumatycznej sytuacji — zauważył z powagą. — Wszystko tak świetnie się układało, szczęście było na wyciągnięcie ręki… aż tu nagle taka katastrofa, taki cios! Ech, ciężko na to patrzeć…

— Oj tak, widzę, że bardzo mi współczujesz! — śmiała się Lodzia. — Jesteś prawdziwym altruistą o wrażliwym sercu, nie możesz znieść cierpienia bliźniego. Zaraz może nawet rozpłaczesz się z żalu nad moim ciężkim losem!

— Staram się jakoś powstrzymać od łez, ale rzeczywiście jestem na granicy… — westchnął. — Nie będę mógł spać w nocy, dopóki nie rozwiążemy tego w jakiś konstruktywny sposób. Wiesz… myślę, że najprościej będzie, jeśli uruchomisz wariant be. Zdawało mi się, że Karol ma zastępcę, który z chwilą, gdy zwalnia się stanowisko, wskakuje na pełny etat…

— Aha, jasne! O żadnym etacie dla zastępcy nie było mowy!

— Ale chyba nie masz innego wyjścia — zauważył wesoło Pablo. — Taki świetny kandydat się wykruszył, tradycja zobowiązuje, a czasu diabelnie mało. Nie każdy poradzi sobie na tym stanowisku, trzeba mieć doświadczenie, które ja już zdobyłem w ciężkim boju, więc akurat dobrze się składa. Nie możesz przecież przy byle niepowodzeniu zrezygnować z takich ważnych planów, twoja mama by się załamała…

— Już jest załamana — zapewniła go Lodzia. — Ciocia i babcia też.

— A tata? — podchwycił z zaciekawieniem.

— Tata chce tylko mojego dobra — powiedziała ciszej, przypominając sobie dzisiejszą rozmowę z Tatusiem. — Dla niego najważniejsze jest to, żebym była szczęśliwa… Ale chyba mieliśmy jechać do Majka? — zmieniła skwapliwie temat.

— Tak jest — uśmiechnął się Pablo, wpatrując się z zachwytem w jej tonącą w półmroku twarz o lśniących delikatnym blaskiem oczach. — Ruszamy zgodnie z rozkazem mojej księżniczki.

Sięgnął dłonią do stacyjki, aby uruchomić silnik, ale zawahał się jeszcze i znów spojrzał na dziewczynę. Jego oczy błysnęły w półmroku… Serce Lodzi zabiło mocniej, przypomniała jej się bowiem chwila, kiedy widziała ten charakterystyczny błysk po raz pierwszy. To również było w samochodzie, tamtego pamiętnego, styczniowego popołudnia, gdy bandzior odwoził ją do domu po dostarczeniu do szkoły makowca. Wtedy ów gorący płomyczek w jego oczach zmieszał ją i zaniepokoił, dziś przeciwnie — sprawił jej głęboką przyjemność.

— Ale najpierw muszę jeszcze coś ci powiedzieć — rzekł Pablo, zniżając głos. — Taki jeden banał, który już tyle razy cisnął mi się na usta… Chcę, żeby wybrzmiał właśnie dziś. Teraz, zanim ruszymy i będę musiał patrzeć na tę cholerną drogę.

— Co takiego, bandziorku?

Nadal wpatrzony w nią z zachwytem, przechylił się lekko w jej stronę i dotknął delikatnie jej policzka wierzchem swojej dłoni. Patrzył na nią oczami pełnymi ognia, lecz w ich głębi było coś jeszcze… ten sam jasny blask, który widziała w nich w szpitalu i który wydawał się prześwietlać i odkrywać przed nią nieznane nikomu zakamarki jego duszy.

— Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie, Lea — wyszeptał. — Tak piękną, że to aż boli.

Lodzia spuściła oczy, zmieszana tym nokautującym komplementem. Ów cichy szept i nastrój zapadającego zmroku sprawiły, że poczuła się jak we śnie. Drżała teraz cała pod delikatnym dotykiem jego dłoni na swoim policzku… serce biło jej mocno… krew krążyła wartko w żyłach, niosąc po całym ciele znajomą słodycz… jego bliskość odurzała ją, kusiła, rozpalała w środku jak ogień… Znów czuła tę obezwładniającą moc zmysłowej, męskiej aury, która przyciągała ją do niego od samego początku. On… znów on i tylko on… on jeden na świecie. Był tuż obok, czekał na jej gest… Wystarczyłoby podnieść głowę, pochylić się odrobinę w jego stronę, poddać się wreszcie mocy tego niewidzialnego, potężnego magnesu i rzucić się na oślep w otchłań szczęścia… Nie odważyła się jednak.

Na kilka sekund w samochodzie zapadła idealna cisza.

— Jedźmy już, Pablo — szepnęła cichutko Lodzia.

— Jedziemy, kochanie.

Cofnął rękę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaszumiał miarowo, samochód ruszył wąskimi uliczkami jej osiedla. Jechali w milczeniu… Lodzia przypomniała sobie studniówkowy wieczór, kiedy wiózł ją dokładnie tą samą drogą.

„To dzieje się naprawdę” — myślała w poczuciu odrealnienia, spoglądając, jak kiedyś, na jego dłoń spoczywającą na drążku zmiany biegów. — „Jesteśmy tu razem, znowu razem…”

Mijały minuty, a oni nadal milczeli. Jednak ta cisza jej nie ciążyła… Otulała jak bawełniany kokon te ulotne, a dla niej niezapomniane już nigdy słowa, które wybrzmiały z ust ukochanego mężczyzny i jeszcze szemrały łagodnym echem w jej uszach… Wiedziała, że powiedział to poważnie i rozumiała wagę komplementu. Wyartykułował to, co od dawna czuła w jego zachowaniu i widziała w jego oczach. Podobała mu się aż do bólu… To oczywiście mogło mieć różne znaczenia, ale Lodzia była dziś już w innym miejscu owej trudnej drogi rozwoju swych uczuć, którą przeszła od listopada. Dziś bardziej już mu ufała… Dziś, kiedy wypowiedział pod jej adresem te banalne w istocie, lecz jakże znaczące słowa, po raz pierwszy ośmieliła się nie odrzucić ich metodycznie jako żartu, blefu i słodkiej trucizny donżuana, lecz przyjąć je do serca i pozwolić się unieść rodzącemu się w duszy szczęściu.

Zerknęła na niego, on spojrzał na nią znad kierownicy i wymienili porozumiewawcze uśmiechy. Samochód sunął ulicami miasta, światełka migały im po twarzach, odbijały się w ich pełnych blasku oczach… Oboje wyglądali jak oświetleni od wewnątrz jakąś nadnaturalną poświatą. W powietrzu wisiało tyle pytań… tyle niedopowiedzeń… Ale przecież świat jeszcze się nie kończył! Jeszcze przyjdzie czas, żeby wszystko wyjaśnić, zrozumieć… A na razie trzeba cieszyć się chwilą, razem patrzeć na rozmigotane światłem ulice, oddychać tym samym powietrzem!

Lodzia przymknęła na chwilę oczy wtulona w miękki fotel samochodu, rozkoszując się bliskością Pabla i ogarniającą ją przy nim — jak zawsze, gdy był tuż obok — dziwną harmonią i spokojem. To było jak muzyka… zaczarowana muzyka sfer.

— Powiedz mi, Lea — zagadnął neutralnym tonem Pablo, kiedy zbliżali się do ścisłego centrum miasta. — W środę jedziecie już w te góry, prawda?

— Tak — odparła, otwierając oczy i prostując się w fotelu. — Wyjeżdżamy w środę wcześnie rano.

— Rozumiem, że podstawiają wam jakiś autokar pod szkołę?

— Nie, nie mamy autokaru. Jedziemy pociągiem, zwyczajnie z dworca.

— Ach, pociągiem! — zdziwił się. — Myślałem, że szkolne wycieczki jeżdżą autokarami… To przecież dużo wygodniejsze rozwiązanie, zwłaszcza jeśli chodzi o bagaże. No i łatwiej opiekunom zapanować nad grupą.

— Przypominam ci, że my jesteśmy już dorośli — podkreśliła z urazą Lodzia, podnosząc dumnie głowę. — Nie trzeba nad nami panować.

Pablo zerknął na nią i parsknął śmiechem.

— Oczywiście, gwiazdeczko — skinął pojednawczo głową. — Nie gniewaj się, nie chciałem powiedzieć, że jesteście bandą rozwydrzonych nastolatków… Jednak pociąg jest dość niewygodnym środkiem transportu na takiej długiej trasie. Jesteś świeżo po szpitalu, a będziesz musiała dźwigać ciężkie bagaże, przecież dobrze wiem, jakie ty ilości pakujesz — dodał poważniej. — Mimo wszystko mogli wam zorganizować autokar, to będzie przecież długa i męcząca podróż.

„I już marudzi” — pomyślała z rozbawieniem Lodzia. — „Najchętniej złożyłby jakąś reklamację… Nie zdziwię się, jak zadzwoni do Bufona i wypomni mu ten karygodny brak organizacji!”

— Jestem już całkiem zdrowa, a to jest przecież szkolna wycieczka — zauważyła pogodnie. — Taka podróż pociągiem w grupie kolegów z klasy ma swoje niepowtarzalne uroki. Ty jesteś już stary i wygodnicki, bandziorku, więc tego nie rozumiesz, ale dla młodzieży taka formuła podróży jest w sam raz.

— Ach, ty złośliwa bestyjko! — zaśmiał się Pablo. — Będziesz mi teraz docinać przy każdej okazji na temat mojego wieku?

— Ty też mi docinasz, oprychu — wzruszyła ramionami. — Nie chciałeś podpisać mi papierów na whisky.

— I nie podpiszę — zapewnił ją stanowczo. — A jak dowiem się, że w górach piłaś whisky na dziko, cofnę też różne inne zgody i do tego powiem wszystko twojej mamie.

— No nie, ale z ciebie tyran! — roześmiała się Lodzia. — Zaczynasz być nie do zniesienia! Chyba będę musiała poddusić cię trochę warkoczem, żebyś się za bardzo nie panoszył!

— O, to jest świetny pomysł! — przyznał z satysfakcją. — Na warkoczu będę chodził jak na pasku… Ale sama widzisz, jaka jesteś niesłowna, ciągle mi to tylko obiecujesz i na tym się kończy. A tymczasem nieużywany środek dyscyplinujący przestaje działać. To dlatego tak ci się rozbestwiłem.

— I tak sobie z tobą poradzę, bandziorze! — powiedziała wesoło Lodzia. — Mam już na tym polu całkiem spore doświadczenie. A jak piśniesz słówko o czymkolwiek mojej mamie, to uprzedzam, że marny twój los, od razu zostaniesz męczennikiem!

Pablo roześmiał się, zaparkował samochód, wyłączył silnik i światła, po czym spojrzał na nią, opierając ramię o kierownicę.

— Następnym razem w góry pojedziesz samochodem — oznajmił jej kategorycznym tonem. — Oczywiście standardowy bagażnik tego nie wytrzyma, ale pomyślę zawczasu o wrzuceniu czegoś na dach. Ułożymy tam te wszystkie twoje buty, torebki, kosmetyki, szczotki do włosów, termosy na zupę… Powinno się zmieścić. Jeśli nie, zamontujemy jeszcze przyczepkę.

— I co ty znowu wymyślasz, kuglarzu? — uśmiechnęła się rozbawiona Lodzia.

Wyciągnęła z kieszeni telefon i zerknęła na wyświetlacz, gdyż właśnie przyszedł sms.

— Organizuję wstępnie nasz jesienny wyjazd w Bieszczady — wyjaśnił spokojnie Pablo.

— Ach, nasz wyjazd? — powtórzyła słodko. — A czy szanowny pan pytał mnie o zdanie w tej materii?

— Przecież sama ustaliłaś to na studniówce — przypomniał jej beztrosko. — Co prawda wtedy myślałaś naiwnie, że pojedziesz tam z Karolem, ale teraz chyba już widzisz, że z powodów technicznych nie będzie to możliwe. Będziesz musiała skorzystać z usług wykwalifikowanego zastępcy. Karol zresztą zawsze coś zawali, a ja potem muszę po nim ratować sytuację… — westchnął. — No, ale nie narzekam, pogodziłem się już ze swoim losem.

— Ty krętaczu! — roześmiała się Lodzia, czując, jak jej serce ogarnia przyjemne ciepło na myśl o dalekiej podróży samochodowej u jego boku. — Ależ ty kombinujesz! W życiu nie widziałam większego farmazona… Ale chodźmy już, Pablo — dodała poważniej, chowając telefon. — Czekają na nas, Jula właśnie pyta, gdzie jestem. Zobacz, już po dziewiętnastej.

— Idziemy, perełko — uśmiechnął się Pablo, patrząc na nią wzrokiem pełnym blasku.


Kiedy stanęli u szczytu brukowanych schodów prowadzących stromo w dół do klubo-restauracji Anabella, serce Lodzi ogarnęło wzruszenie. Znów była tu z nim… znów razem spędzą wieczór, znów zatańczą… znów przez kilka godzin będzie mogła cieszyć się jego obecnością… Czyż obietnica szczęścia nie była już szczęściem samym w sobie?

Zerknęła ukradkiem na Pabla i napotkała jego uważne spojrzenie, które on również rzucił na nią ukradkowo. Oboje parsknęli śmiechem na ten zbieg okoliczności i dziarsko ruszyli w dół. Jednak ledwie pokonali kilka stopni, Lodzia poczuła ciepły, elektryzujący dotyk jego dłoni, którą jak kiedyś, na ulicy, ogarnął delikatnie jej dłoń. Zadrżała ze szczęścia i tym razem nie tylko nie cofnęła ręki, lecz odwzajemniła nieśmiało jego uścisk, splatając powolutku palce z jego palcami… Zejście po schodach trwało kilkanaście sekund, lecz jej wydawało się, że trwa długie wieki… miliony lat świetlnych… całą nieskończoność!

„Kocham cię, Pablo” — myślała na wpół przytomna ze szczęścia, jeszcze mocniej i odważniej odpowiadając na uścisk jego dłoni. — „Mój szachraju, lawirancie, bałamucie… mój łobuzie jedyny…”

Dopiero kiedy weszli na salę, wysunęła łagodnie swą dłoń z jego ręki i na chwilę podniosła na niego wzrok. Jego twarz była poważna, a wyraz jego oczu sprawił, że drgnęła i spłonęła rumieńcem… Ledwie zdążyła się opanować, dotarli do miejsca, gdzie przy dwóch zsuniętych stolikach bawiło się już całe znajome towarzystwo.

— No, nareszcie! — zawołał Kajtek, podając rękę Pablowi. — Dotarła nasza zakochana para! A już myślałem, że nas oleją i wybiorą słodkie sam na sam!

— Pewnie ciasno im było we dwójkę w tym schowku na szczotki i dlatego zdecydowali się przyjść do nas — zaśmiał się Maciek. — Pablo, ja ci mówiłem, że to jest kluczowy parametr, trzeba będzie zrobić szersze schody!

— Zgłupiałeś, co ty im tam projektujesz w tym schowku, całą sypialnię? — popukała się po głowie Asia, patrząc na niego z politowaniem.

— Dzisiaj Pablo ma przynajmniej jakiś ludzki humor — zauważyła Dominika, spoglądając na rozpromienioną twarz nowo przybyłego kolegi. — Nie będzie nas katrupił wzrokiem bazyliszka, to już coś… No, siadajcie! Wojtek właśnie nam tu opowiada ciekawe anegdotki, wszyscy boki zrywamy już od pół godziny!

— Lodziu, kochanie, jak ty się czujesz? — zapytała tymczasem Justyna, która na widok dziewczyny zerwała się z krzesła i ucałowała ją wylewnie w oba policzki. — Wyglądasz prześlicznie, chyba już wszystko dobrze?

— Tak, dziękuję — uśmiechnęła się Lodzia. — Już wyzdrowiałam całkowicie.

— Ależ się o ciebie martwiliśmy! — powiedziała Anita, obejmując ją serdecznie. — Czekaj, ty jeszcze nie znasz Jacka i dziewczyn… Pablo, chodź no tutaj, przedstawiłbyś Lodzi nowych znajomych!

Pablo, który podawał rękę po kolei wszystkim kolegom, odwrócił się i posłusznie podjął się prezentacji. Przedstawił Lodzi małżonkę Piotrka Martę, a także Jacka, nieznanego jej dotąd kolegę z kancelarii oraz jego żonę Ewę. Harmider przy stolikach był tak wielki, że towarzystwo szybko podzieliło się na mniejsze grupki, aby móc spokojnie w nich rozmawiać.

— Spóźniliśmy się trochę — mówiła Justyna — bo musieliśmy odwieźć młodego do babci, miał jeszcze niedzielny trening do osiemnastej.

— Mówisz o starszym czy o młodszym? — zagadnęła Asia.

— O starszym. Młodszy siedzi u babci od wczoraj.

— Czekaj, to ile ten wasz pierworodny ma już lat?

— Jedenaście — uśmiechnął się z dumą Wojtek.

— To już taki stary koń? — zdziwiła się Dominika. — No, czekaj, rzeczywiście, Justynka urodziła go przecież jeszcze na studiach… Pamiętacie, jak Wojtek chodził z głową w obłokach i chwalił się wszystkim, że ma syna? A potem na starówce oblewaliśmy młodego razem z jego dyplomem!

— To była niezapomniana impreza — przyznał Wojtek. — Majk i Pablo tak się wtedy wydurniali, że dostali bana od właściciela knajpy i musieliśmy się wszyscy zrzucać na łapówkę, żeby ich nie wywalił z lokalu…

Wszyscy roześmiali się na to wspomnienie.

— Tak… nawet Ania wtedy z nami była — dodała Dominika. — Pamiętasz, Wojtuś? Tańczyli z Majkiem na stole pijanego kankana na cześć waszego młodego. Myśleliśmy z Kajtkiem, że skonamy ze śmiechu! Właśnie wtedy Majk zapowiedział, że po studiach zakłada własną firmę i ma zamiar rozkręcić najlepszy klub w Lublinie… Kurczę, dziesięć lat minęło, ba, jedenaście… a ja mam wrażenie, jakby to było wczoraj!

— Ja też — pokiwała głową Justyna, wymieniając uśmiechy z mężem. — Łatwo wtedy nie było, nie mieliśmy nawet kawalerki i mieszkaliśmy we trójkę w jednym małym pokoju, kątem u teściowej… Ale i tak bardzo miło wspominam te czasy.

— I co trenuje ten wasz młody? — zaciekawiła się Asia.

— Karate, standardowo — wyjaśniła Justyna. — Ale te treningi robią im wieczorami, już mam tego trochę dość, szczerze mówiąc. Są dni, kiedy prawie nie wysiadam z samochodu…

W innych grupkach również toczyły się osobne wątki rozmowy, na stolikach stanęły butelki z piwem i zakąski, impreza zaczynała się rozkręcać. Kajtek i Maciek wciągnęli w rozmowę Pabla, po chwili dołączyła do nich Asia, natomiast Lodzia, odpowiedziawszy grzecznie na pytania dotyczące jej zdrowia, podeszła do Julki i Szymona, którzy siedzieli nieco na uboczu.

— Siadaj koło mnie, Lodźka — zażądała Julka. — Nie musisz ciągle kręcić się wokół Pabla, i tak pójdziecie pewnie razem tańczyć, jak tylko zacznie się muzyka. Majk już poszedł do tego swojego Antka i ustawiają dyskotekę, jakoś po dwudziestej mają zacząć grać. Zobacz, ilu ludzi już się naschodziło… A w ogóle to dlaczego przyjechałaś z Pablem, gdzie Karol?

— Karola nie będzie — uśmiechnęła się Lodzia, zajmując krzesło obok Julki. Korzystając z tego, że Szymona zaczepiła właśnie Dominika z propozycją dolania mu picia, pochyliła się do przyjaciółki i dodała poufnym szeptem: — Zdradził mnie i poszedł w długą z ukochaną!

— Co takiego? — zdumiała się Julka, wytrzeszczając na nią oczy.

— Zaraz wszystko ci opowiem — obiecała jej Lodzia.

W żartobliwych słowach zrelacjonowała Julce półgłosem najnowsze rewelacje.

— Ale numer! — parsknęła śmiechem Julka. — Patrz, jak się tajniaczył! A Pablo pewnie zadowolony, że wreszcie ma wolną rękę, co? Dzisiaj już nie ma takiej miny jak wtedy, przeciwnie, wygląda, jakby wygrał na loterii. Przyznaj się, czym go tak uszczęśliwiłaś?

Lodzia uśmiechnęła się tylko, wzruszając ramionami. Tymczasem podeszła do nich Anita, przepchnąwszy się między krzesłami siedzących częściowo w przejściu kolegów.

— Lodziu, kochanie, przyjdziesz tam do nas na chwilkę? — zapytała, schylając się nad dziewczyną. — Chłopaki z kancelarii bardzo chcieliby cię lepiej poznać, dziewczyny też… Wszyscy umierają z ciekawości i wysłali mnie po ciebie. Mogę ją zabrać? — zwróciła się do Julki.

— Jasne, leć, Lodźka! — zaśmiała się Julka. — Widzę, że robisz furorę!

Dołączyła do Szymona, który nadal rozmawiał z Dominiką, natomiast Lodzia wstała posłusznie z krzesła i poszła za Anitą na drugi koniec łączonego stołu. Kiedy przechodziły obok miejsca, gdzie Pablo rozmawiał z Maćkiem, Kajtkiem i Asią nad rozlewanym właśnie do kufli piwem, pochwyciła jego rozpromienione spojrzenie i odpowiedziała mu uśmiechem.

— Hej, Lodziu! — zaczepił ją Kajtek, kiedy przeciskały się z Anitą za jego krzesłem. — Nie rozpuściłabyś nam dzisiaj włosów? Właśnie namawiam Pabla na powtórkę z pokazu sztuki fryzjerskiej, niektórzy jeszcze tego nie widzieli!

— Nie ma mowy — pokręciła głową Lodzia, zatrzymując się na chwilę i spoglądając na niego z góry. — Mam dzisiaj porządny warkocz i nie potrzebuję fryzjera.

Pablo odchylił się w tył razem z krzesłem, z uśmiechem chwycił w dłoń koniec jej warkocza i wskazał go wymownie kolegom.

— Ja ci powiem, do czego to tak naprawdę służy — powiedział do Kajtka.

Lodzia roześmiała się, odebrała mu z ręki warkocz i poszła za Anitą. Za chwilę zza jej pleców dobiegły wybuchy śmiechu Kajtka, Maćka i Asi, co oznaczało, że zostali właśnie poinformowani o funkcji jej warkocza jako wyrafinowanego narzędzia zbrodni.

— Macie, przyprowadziłam wam Roszpunkę! — zaanonsowała wesoło Anita, kiedy dotarły do miejsca, gdzie siedzieli Piotrek i Jacek. — Dajcie jej jakieś krzesło… siadaj, Lodziu.

— Więc to jest ta słynna dziewczyna Pabla? — zagadnęła życzliwie Marta.

Towarzystwo przyglądało się Lodzi z zaciekawieniem i sympatią.

— Nie dziewczyna, tylko narzeczona — sprostował Piotrek. — Nie, czekaj, on jakoś inaczej powiedział… prawie-narzeczona! To jakaś nowa formuła pośrednia, jeszcze takiej nie znałem.

Wszyscy roześmiali się. Lodzia uśmiechnęła się tylko zmieszana.

— Jasne, do tego kabotyna to bardzo podobne! — pokiwała głową Anita. — Pewnie nie dostał pełnych uprawnień do tytułu, więc wymyślił sobie protezę.

— Ale o tym warkoczu to już się nasłuchaliśmy! — zauważyła Ewa, spoglądając z uznaniem na włosy Lodzi. — Przyznaję, jest niesamowity! Pewnie hodowałaś go od urodzenia?

— Właściwie tak — uśmiechnęła się.

— Od urodzenia czyli równo osiemnaście lat? — zagadnął podchwytliwie Jacek.

Był to brodaty, nieco krępy mężczyzna mniej więcej w wieku Piotrka.

— Dziewiętnaście — sprostowała z godnością Lodzia, na co wszyscy wybuchli śmiechem.

— Nie podpuszczaj, Jacek, przecież Pablo nam to mówił — przypomniała mu Anita. — Mają za parę dni wspólne urodziny.

— Czyli jednak naprawdę nastolatka! — pokiwał głową Piotrek. — Ja od dawna czułem, że Pablo wywinie jakiś gigantyczny numer w tej materii… On zawsze działa w wielkim stylu, jeszcze nigdy nas nie zawiódł!

— Dobrze, że przynajmniej wyrobił się w widełkach — podkreślił Jacek. — Gdyby zszedł niżej, mielibyśmy znowu nalot glin, a do tego kuratora nieletnich na głowie…

— Nie dokuczajcie dziewczynie, stare durnie — przerwała im Anita, pukając się wymownym gestem po głowie. — Cieszcie się raczej, że kolega wreszcie wam się ustatkuje, przy tym zwariowanym Majku już wyglądał na beznadziejny przypadek.

— Za Majka też by się trzeba zabrać swoją drogą — zauważyła Ewa. — Justyna z Dominiką próbowały już co prawda zastawiać na niego pułapki i nie chwyciło, ale może teraz weźmie przykład z kumpla?

— A ty, Lodziu, mieszkasz gdzieś koło nas? — zagadnęła tymczasem Marta.

— Na Czeremchowej — odparła grzecznie Lodzia.

— A my na Grabowej! Widzisz, to niedaleko. Pablo szedł raz do nas i nie doszedł, wolał posiedzieć sobie trochę na Czeremchowej w szafie na szczotki…

Towarzystwo wybuchło śmiechem, analizując raz jeszcze przygodę z bandziorem w roli głównej. Lodzia odpowiadała na pytania z uśmiechem, za którym kryła nieustępujące wciąż zmieszanie. Każde słowo, aluzja czy żart, które padały dziś przy stole, wskazywały bowiem na to, że przyjaciele Pabla brali ją za jego oficjalną dziewczynę. Zauważyła, że traktowali ją w tej roli bardzo poważnie, ona zaś nie miała odwagi niczego wyjaśniać ani prostować.

„I co on im naopowiadał, ten uzurpator?” — pomyślała, zerkając na niego ukradkiem.

Siedział odchylony na krześle i słuchał tłumaczącego mu coś żywo Kajtka, popijając piwo. Widziała go z profilu, jak w wieczór, gdy obserwowała go, czekając na przyjazd komisarza Leśniewskiego. Przez głowę przebiegła jej myśl, jak wiele zmieniło się od tamtej pory, jak długą drogę przeszli oboje od tamtego styczniowego wieczoru…

W międzyczasie rozmowa przy stole zmieniła tor i tym razem skupiła się wokół męża Anity, który pół życia spędzał w rozjazdach i rzadko bywał w domu.

— Wraca jutro nad ranem — mówiła Anita. — Ma zostać tylko do wtorku, wyśpi się i znowu będzie jechał, tym razem aż do Wrocławia. Jak zwykle wyjdzie nam tylko kilkanaście godzin widzenia aż do weekendu.

— Jak wy tak wytrzymujecie? — dziwiła się Ewa. — Przecież to nienormalne. Andrzej pół tygodnia w delegacjach, ty też zasuwasz do wieczora, kiedy wy w ogóle znajdziecie czas, żeby coś zrobić z życiem? Czas ci ucieka, powinnaś w końcu pomyśleć o rodzinie…

— Myślę — westchnęła Anita. — I bardzo bym chciała… ale ciągle nie ma jak. Praca to praca, do tego kredyt na głowie, trudno tak się wylogować na rok czy dwa. Choć prawda, że trzeba będzie w końcu podjąć jakąś decyzję…

Lodzia przyglądała jej się ze współczuciem.

„Oni wszyscy są strasznymi pracoholikami” — pomyślała smutno. — „Nie mają kiedy żyć, tylko praca i praca… batoniki z automatu i czasami piwo ze znajomymi. Anita ma męża, którego właściwie nie ma… Przynajmniej Piotrek i Jacek mają normalne rodziny, ale oni też przecież wysiadują do późna w robocie… Pablo to samo. Wszyscy tacy rozchwytywani adwokaci, a nawet nie mają kiedy zjeść porządnego obiadu!”

— Od jutra będą już u nas ci dwaj aplikanci — powiedział Piotrek, jakby w odpowiedzi na jej myśli. — Podszkolimy ich szybko i przejmą część papierów, powysyła się ich nawet czasem na rozprawy… Trochę cię zluzujemy, Anitko. A jeśli któryś się sprawdzi, to może po aplikacji przyjmiemy go do zespołu, bo coraz ciężej wyrobić się we czwórkę.

— Dobrze, że w końcu o tym myślisz, mistrzu — pokiwał głową Jacek. — U ciebie ostatnio nawet spokojnie rozchorować się nie można.

— Za często wraca ten kocioł — przyznał Piotrek. — Ja sam już wymiękam momentami. Ostatnio nawet Pablo zaczął mi się stawiać, a on przecież nigdy nie miał problemu, żeby więcej popracować… Muszę o was zadbać, żebyście w efekcie nie podziękowali mi za współpracę.

— Pablo to akurat nie ma nic do gadania, przecież odrabia awansem ten swój wrzesień — przypomniał mu Jacek. — I ty go teraz naprawdę nie oszczędzaj, Piter, korzystaj z okazji i dowal mu roboty, bo potem jak ci zniknie w alkowie, to go stamtąd końmi nie wyciągniesz!

— Jacek, moderuj się, co? — popukała się w czoło Ewa, zerkając ukradkiem na Lodzię.

— Lodziu, musisz mi w końcu podać przepis na ten przepyszny sernik z brzoskwiniami — zagadnęła Anita. — Poczekaj, mam tu jakieś kartki — dodała, sięgając do wiszącej na oparciu krzesła torebki. — Mój Andrzej przepada za sernikiem, upiekłabym mu na weekend według twojej receptury, już dawno się do tego zbieram. Mówiłam kiedyś Pablowi, miał ci przekazać…

— Przekazał — uśmiechnęła się Lodzia. — Tylko potem jakoś zapomnieliśmy o tym…

— Dasz radę z pamięci? — zapytała Anita, wyjmując z torebki również elegancki długopis.

— Jasne — skinęła głową.

Pochyliły się obie nad kartką, na której oprócz właściwego przepisu Anita notowała skrupulatnie pod dyktando Lodzi dodatkowe uwagi dotyczące tajników sztuki ciastkarskiej, stanowiące wynik wielopokoleniowego doświadczenia gospodyń w rodzinie Makówków. Tymczasem do ich stolików podszedł Majk, który wracał właśnie z doglądania pracy przy nagłośnieniu sali. Antek, jego prawa ręka od spraw technicznych, testował już głośniki, z których co jakiś czas wydobywał się nieznośny łomot i pisk. Szef lokalu, z twarzą pokrytą dziś mocnym, kilkudniowym zarostem, był ubrany w swoje standardowe, wytarte dżinsy i prostą, czarną koszulkę polo, tym razem jednak bez będącej jego znakiem rozpoznawczym skórzanej kurtki.

— No, jestem! — oznajmił wesoło. — Zaraz ruszamy z muzyką, Antek już powoli kończy… O, widzę, że dotarł Pablo ze swoją nieodłączną gwiazdeczką! — zaśmiał się, podając nad stołem rękę Pablowi i zerkając na Lodzię, która nadal tłumaczyła Anicie sekrety wykonania udanego sernika z brzoskwiniami. — Hej, Lodziu! — zawołał, podchodząc do niej. — Dawaj mi rękę, mała, nie udawaj, że mnie nie znasz, łobuziaro!

— Nie udaję! — uśmiechnęła się Lodzia, podając mu rękę. — Jak bym mogła się do ciebie nie przyznawać? Trochę się tylko zagapiłam, omawiamy właśnie przepis na sernik…

— Znowu coś pichcisz? — pokiwał głową. — Słuchaj jej wskazówek, Anita, to jest mistrzyni gara i patelni, wiem, co mówię, miałem ją raz u siebie w akcji. Lodziu, musimy jeszcze ponegocjować, może zdecydujesz się chociaż na pół etatu… Ale czekajcie, co wy tak się porozsiadaliście w małych grupkach? Zsuwać mi zaraz porządnie te stoliki, no już! Integracja!

Na to polecenie wszyscy zerwali się z krzeseł i posłusznie pozsuwali mocniej stoliki, przestawiając chwiejące się butelki, kufle i szklanki. Lodzia przesiadła się przy tej okazji z powrotem na miejsce obok Julki, mając teraz vis-à-vis Kajtka, Pabla oraz Majka, który przysunął sobie krzesło i usiadł obok nich.

— Gdzie ty się tyle podziewałeś, Majk? — zagadnęła go Dominika. — Antek przecież radzi sobie doskonale sam. Pewnie poszedłeś podrywać dziewczyny za naszymi plecami, co?

— Między innymi, ale nie tylko — odparł wesoło Majk, potrząsając swoją rozczochraną czupryną i patrząc szelmowsko na Lodzię. — Mam też inne obowiązki… A ty, Lodziu, gdzie podziałaś swojego poprzedniego faceta? Dałaś się jednak odbić narzeczonemu i zmieniłaś frajera? Ech, niestałe te kobiety! — westchnął komicznie, zwracając się do Pabla. — Ja ci mówię, stary, ty jeszcze przemyśl tego ping-ponga! Cały czas trzymałem za ciebie kciuki, ale ta mała jest naprawdę niebezpieczna, a ja muszę dbać o twoje dobro!

Lodzia wzruszyła ramionami, natychmiast poważniejąc. W głosie Majka wyczuła ton, który sprawił jej dziwną przykrość… Pablo, który odkąd usiadła naprzeciw niego, ani na moment nie odrywał od niej oczu, zerknął na kumpla z niezadowoleniem.

— Napij się czegoś, Majk — rzucił znacząco, podsuwając mu efektownym ślizgiem po stole kufel i posyłając w ślad za nim butelkę z piwem. — Widzę, że zaschło ci w gardle.

— Dobra, zrozumiałem! — zaśmiał się Majk. — Mam zamknąć ryja… Okej, nie bij, już schodzę z twojej gwiazdeczki, przerzucam się w takim razie na Dominikę!

— Na mnie? — zdumiała się Dominika.

— Na ciebie, na ciebie! — potwierdził wesoło. — Domyślasz się chyba, o co chcę zapytać! Przyznaj się publicznie, kotku, ile razy od ostatniej imprezy wysłałaś Kajtkowi samochód do lakiernika?

Towarzystwo wybuchło śmiechem.

— Złośliwy draniu! — zaśmiała się Dominika. — Tylko raz! I to było niewielkie otarcie!

— Tak, kochanie — pokiwał głową Kajtek. — Niewielkie otarcie, za to na całej długości boku… Ale ty się nie wtrącaj, Majk, my już mamy z żoneczką swoje sposoby, żeby się rozliczyć.

— W to nie wnikam — zapewnił go Majk. — Chociaż wszystkie te sposoby i tak sprowadzają się do jednego… góra dwóch! Żeby nie było!

Rozmowa potoczyła się dalej, schodząc na inne tematy. Lodzia nalała sobie wody do szklanki i powoli upiła kilka łyków.

„Majk jest dzisiaj znowu złośliwy jak małpa” — pomyślała z mimowolną urazą. — „Lubię tego draba, nie powiem, imprezę potrafi rozkręcić jak nikt… ale jednak mógłby sobie darować takie uwagi. A Pablo ciągle się gapi… Uruchomiliby wreszcie tę dyskotekę, tak bym już chciała z nim potańczyć! Dwudziesta minęła, więc chyba…”

Przerwała myśl, gdyż do siedzącego w luźnej pozycji na krześle Majka podeszła jakaś nieznajoma dziewczyna. Była to bardzo ładna brunetka w wieku około dwudziestu pięciu lat, ubrana w czarną, obcisłą sukienkę, z twarzą pokrytą mocnym makijażem, w szczególności z podkreślonymi intensywnie na czerwono ustami.

— Hej, Majkuś! — zagadnęła wesoło, schylając się nad nim od tyłu, oplatając mu szyję ramionami i muskając nosem jego policzek. — Dopadłam cię wreszcie! Jak się masz, sierściuchu? Dawno cię nie widziałam! Dawaj no buziaka, stary łobuzie!

Majk odwrócił leniwie głowę w jej stronę i z błogą miną podał jej na chwilę usta.

— Cześć, Beciu — uśmiechnął się. — Co u ciebie? Nie zaglądałaś tu do mnie ostatnio, a przecież dobrze wiesz, gdzie można mnie znaleźć…

— Chyba faktycznie muszę to nadrobić! — zaśmiała się dziewczyna i poczochrała go ręką po włosach, zerkając po towarzystwie, które przyglądało im się z rozbawieniem. — Jejku… zapomniałam już, jaką ty masz fajną tę czuprynę, taką mięciutką i kudłatą… O, widzę, że Pablo też jest! — zawołała radośnie.

Oderwała się od Majka i przeniosła całą swoją uwagę na Pabla, który siedział obok nieruchomo i z poważną miną wpatrywał się w swój kufel. Podeszła do niego, przystanęła za jego krzesłem i z uśmiechem położyła mu obie dłonie na ramionach.

— Cześć, przystojniaku — zagadnęła słodkim tonem, nachylając się nad nim, zsuwając mu powoli dłonie po ramionach aż do łokci i przytulając pieszczotliwie policzek do jego policzka. — A ty gdzie się tak ostatnio ukrywałeś, co? Zadzwoniłbyś kiedyś… Moni dzisiaj nie ma, więc nie poszalejecie, ale może chociaż pozdrowisz ją szarmancko, hmm? Mogę przekazać jej całusa…

Zmrożona Lodzia odwróciła oczy, czując, że serce podchodzi jej do gardła. Cios był na tyle niespodziewany, że nie miała możliwości przygotować się na niego i zachować obojętnej miny. Twarz jej pobladła, przed oczami zrobiło jej się ciemno… Choć ze wszystkich sił próbowała zachować neutralny wygląd, miała świadomość, że niewiele wychodzi z jej starań, to zaś potęgowało nieprzyjemne uczucie, które ogarnęło ją aż po ostatni nerw, a które było jej już dobrze znane, gdyż to za nie spoliczkowała kiedyś Grzela… Było to uczucie upokorzenia.

Julka spojrzała na nią ze współczuciem i ścisnęła ją pod stołem za rękę. Pablo również rzucił na nią błyskawiczne, niespokojne spojrzenie i jego poważna twarz ścięła się jeszcze bardziej.

— Przekaż życzenia zdrowia — powiedział chłodno do pochylonej nad nim dziewczyny.

Odsunął się nieco w bok razem z krzesłem, tak, że musiała zdjąć dłonie z jego ramion, żeby nie stracić równowagi, po czym pochylił się w stronę stołu, sięgając po stojącą na środku butelkę. Poirytowanym gestem nalał sobie piwa do kufla i podniósł go do ust, patrząc nieruchomo gdzieś w przestrzeń. Zdezorientowana dziewczyna wyprostowała się i spojrzała niepewnie na Majka.

— A temu co się stało? — zdziwiła się. — Co on dzisiaj taki drętwy?

— Zostaw go, Bećka! — machnął lekceważąco ręką Majk. — Frajer już wypadł z obiegu!

Dziewczyna popatrzyła na niego jeszcze bardziej zdziwiona, przeniosła niedowierzający wzrok na Pabla, przyjrzała mu się przez chwilę i roześmiała się.

— E, nie wierzę! — zawołała. — Nasz zabójczy Romeo nigdy nie wypada z obiegu! A nawet jak chwilowo wypadł, to chyba jeszcze wróci, co, Pablo?

Pablo nie odpowiedział, zagryzł tylko wargi, wpatrując się znów w swój kufel. Zebrane przy stoliku towarzystwo spoważniało, Justyna, Dominika i Anita wymieniły znaczące, lekko zdegustowane spojrzenia.

— Zostaw go, kotku, mówię ci — powtórzył wesoło Majk. — Nie piłuj, przecież sama widzisz, że nic z niego nie będzie. Za to ja mogę się umówić z wami dwiema!

— Majk! — warknęła Justyna, piorunując go wzrokiem. — Może byś się przeniósł z tymi amorami na zaplecze, co? My tu chcemy sobie spokojnie posiedzieć w kulturalnym towarzystwie…

— Okej, już sobie idę — rzuciła urażonym tonem Becia.

Majk spojrzał z irytacją na Justynę i zerwał się z krzesła.

— No, Becia, nie gniewaj się — zagadnął pojednawczym tonem do dziewczyny, po czym odciągnął ją kilka kroków na bok i zaczął jej coś tłumaczyć, rozkładając ręce w geście bezradności.

Towarzystwo przy stoliku popatrzyło po sobie z zażenowaniem i wróciło do rozmowy, nie komentując ani słowem sceny, jaka rozegrała się przed chwilą. Tylko Justyna zerknęła jeszcze raz surowo za Majkiem, który wraz ze swoją towarzyszką poszedł teraz w stronę konsoli z płytami, po czym przeniosła wzrok na Pabla, którego bezskutecznie próbował wciągnąć w rozmowę Kajtek. Na jej twarzy odmalowało się współczucie.

Tymczasem Lodzia opanowała się już, z neutralną miną sięgnęła do kieszeni po telefon i skupiła uwagę na ekranie, udając, że zajmuje się przeszukiwaniem skrzynki smsowej. Nie umiałaby w tym momencie spojrzeć na Pabla, choć wyraźnie czuła na swojej twarzy jego przenikliwy wzrok.

„I tak będzie co chwila” — pomyślała ze smutkiem. — „Za każdym razem będą wyłazić na wierzch takie właśnie demony z jego barwnej przeszłości. To było kiedyś, wiem. Ale to jednak boli… To jest inny świat, ja do niego nie pasuję, chyba jestem zbyt staroświecka… A może jestem po prostu za młoda, za bardzo idealizuję? Marzył mi się wierny Rycerz bez skazy, a trafiłam na donżuana z bogatym dorobkiem. Ech… Witamy w prawdziwym życiu, naiwna nastolatko!”

Choć patrzyła uparcie w wyświetlacz telefonu, instynktownie wyczuwała na sobie badawcze spojrzenia zebranych przy stole osób.

„Oni wszyscy są przekonani, że jestem dziewczyną Pabla” — myślała, starając się zachować pokerową twarz. — „I patrzą teraz na mnie, sprawdzają, jak reaguję… Jakie to upokarzające! Jeśli w to wejdę, w pewnym sensie nie będzie już odwrotu. Czy będę umiała znosić kolejne takie scenki? Nie wiem… nic już nie wiem. Tak bardzo go kocham, łajdaczynę cholernego!”

— Lodźka, wszystko okej? — szepnęła Julka, pochylając się w jej stronę.

— Tak, Jula — odszepnęła uspokajająco. — Nie martw się o mnie. Ja to wszystko już przepracowałam i przegryzłam, tylko rozumiesz… jak to się tak materializuje na moich oczach, to łatwo nie jest. Ale już się pozbierałam i nie ma problemu.

— Szkoda mi was obojga — odparła cicho Julka, również patrząc w telefon Lodzi i udając, że dyskutują o tym, co widać na ekranie. — Pablo patrzy na ciebie takim wzrokiem, że serce mi się kraje… Głupio mu strasznie, to widać. I widać, że bardzo mu na tobie zależy…

— Przestań, Jula — szepnęła ledwo dosłyszalnie Lodzia.

— No, sama poczuj, w jakiej on się znalazł sytuacji — ciągnęła Julka. — Święty nie był, widzimy to jak na dłoni, tu miałaś rację. Ale zobacz, jak teraz za to obrywa… W pewnym sensie zasłużył sobie na to, doigrał się, wiadomo… Ale szkoda mi go mimo wszystko. On też ma strasznego pecha, że akurat dzisiaj, przy tobie, napatoczyła się tu ta cała Becia.

— Pech, nie pech, po prostu fatum — uśmiechnęła się smutno Lodzia. — Ale to nieważne, wszystko przecież i tak by się wydało. Nie dziś, to jutro, co to ma za znaczenie? Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Sama widzisz, jak się wpakowałam… Ale spoko, przeżyję to jakoś… Słuchaj, Jula — dodała konspiracyjnie. — Ja teraz na moment wyjdę do łazienki. Muszę ułożyć to sobie w głowie, uspokoić się, pobyć chwilę sama… Zostawiam tu telefon, popilnujesz mi?

— Jasne, Lodźka — kiwnęła głową Julka. — Nie ma sprawy.

Lodzia odłożyła telefon na stół, podniosła się z krzesła i przeciskając się za plecami Anity i Asi, wydostała się zza stołu. Pablo, który przez cały ten czas ani na moment nie odrywał od niej oczu, zerwał się na równe nogi i ledwie weszła w przejście między stolikami, zastąpił jej drogę.

— Lea? — zaczepił ją cichym, poważnym głosem.

Podniosła na niego wzrok. Był blady, w jego oczach czaił się niepokój.

— Puść mnie, bandziorku — uśmiechnęła się do niego beztrosko. — Zaraz wracam, chcę tylko na chwilę wyjść do łazienki.

Jego twarz rozpogodziła się nieco.

— Za chwilę startuje muzyka — powiedział, schylając się do niej. — A ja zapomniałem zapytać cię o coś bardzo ważnego… Obiecasz mi dzisiaj wszystkie tańce, gwiazdeczko?

Lodzia uśmiechnęła się lekko i rzuciła mu figlarne spojrzenie, a w jej oczach zalśniły złośliwe iskierki.

— Wszystkie to nie — odpowiedziała przekornie. — Nie mogę przecież tak cię ograniczać. Może zabójczy Romeo zdecyduje się jednak wrócić do obiegu?

Spoważniał natychmiast i drgnął, jakby dostał w twarz.

— Lea, proszę… — szepnął.

— Ja zresztą też muszę zachować rozsądek i uważać, z kim tańczę — ciągnęła bezlitośnie. — Obiecałam tacie, że będę bardzo ostrożna.

Po jego minie widać było, że cios był celny. Patrzył na nią niemal błagalnie, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Dokonawszy swej małej zemsty, Lodzia poczuła się znacznie lżej.

— Ale na tej sali nie znajdę lepszego partnera do tańca od ciebie, oprychu — powiedziała z uśmiechem, kładąc mu na chwilę dłoń na ramieniu. — Więc chyba nie mam innego wyjścia… Zatańczę z tobą wszystkie tańce oprócz jednego.

W jego oczy wróciło światło.

— A ten jeden będzie dla kogo? — zapytał podejrzliwie.

— Jeszcze nie wiem — odparła swobodnie. — Muszę po prostu zachować sobie taką małą furtkę na wypadek, gdybyś okazał się nudziarzem albo podeptał mnie po palcach.

— Więc będę się pilnie wystrzegał tych dwóch grzechów śmiertelnych — obiecał, nie odrywając od niej oczu. — Zawalczę dziś i o tę furtkę, zobaczysz… Wracaj zaraz do mnie, gwiazdeczko.

Usunął jej się z przejścia z lekkim, pełnym szacunku ukłonem. Dokładnie w tym samym momencie z głośników gruchnęła muzyka, światła zaczęły przygasać… Lodzia uśmiechnęła się do niego i przecisnęła się przez tłum w stronę wyjścia, aby dostać się do łazienki. Było tam sporo osób, ale większość zmierzała już na salę zwabiona początkiem dyskoteki, więc po chwili zrobiło się prawie pusto. Dziewczyna stanęła samotnie przed lustrem i westchnęła, patrząc na swoją posmutniałą znowu twarz.

„To nie było przyjemne, co, Lodziu?” — pokiwała głową do swego odbicia. — „A to przecież dopiero pierwszy raz! Tyle lat podbojów nie zostaje bez śladu, jeszcze niejedna taka Becia czy Monia czai się za rogiem. Jeśli się w to wpakujesz, czeka cię upokorzenie za upokorzeniem… Ona tak łatwo go dzisiaj dotykała! Tak poufale, bez żenady… I miała do tego jakieś prawo, bo nawet nie wypadało mu za bardzo protestować. Chociaż trzeba przyznać, że minę miał nietęgą…”

Wróciła myślą do pamiętnej, nieprzespanej nocy, kiedy świadomie weszła w rolę adwokata diabła i szukała dowodów przeciwko Pablowi. Otrzymała dziś do ręki ich twardy zestaw, jak na zamówienie… Lecz czy znowu miała walczyć z czymś, co już wtedy w sobie przewalczyła?… Czy znów miała analizować to, co już przeanalizowała, tłumaczyć sobie jeszcze raz to, co już dawno sobie przetłumaczyła?… I nade wszystko — czy ta przykra scenka, która rozegrała się przy stole, mogła stłumić i przysłonić światło, które dziś widziała w jego oczach w samochodzie?

„Nie, nie będę teraz o tym myśleć!” — postanowiła, zagryzając zęby. — „To było przykre i bolało, ale przecież nie wniosło nic nowego, nic, o czym wcześniej bym nie wiedziała. Zostawiam to, niech się dzieje, co chce… A teraz wracam i idziemy tańczyć!”

Przyjrzała się krytycznie swojej fryzurze, ale ponieważ solidnie spleciony warkocz nie pozostawiał nic do życzenia, schłodziła sobie tylko dłonie zimną wodą i wróciła na salę. Tłum na parkiecie gęstniał, obok niej przetoczył się cały tabun rozkrzyczanych studentów, więc musiała poczekać chwilę przy wejściu, żeby nie musieć przeciskać się pod prąd. Kiedy zrobiło się nieco luźniej, ruszyła szybko do przodu, lecz ledwie zdążyła zrobić dwa lub trzy kroki, gwałtownie wpadła na kogoś, nadeptując mu z rozpędu na nogę.

— Ojej, przepraszam! — zawołała ze skruchą, podnosząc głowę, i aż zdrętwiała z zaskoczenia.

Osobą, na którą wpadła, był Artur. Wraz z dwoma kolegami zmierzał akurat ku wyjściu, najwyraźniej zamierzając opuścić lokal, w którym głośno grająca muzyka znacząco utrudniała teraz rozmowę. Oboje stanęli jak rażeni gromem, patrząc na siebie w totalnym zaskoczeniu, być może częściowo wynikającym z tego, że byli dziś ubrani zupełnie inaczej niż w szpitalu. Lodzia podświadomie skonstatowała z nutą rodowej dumy, że w zwyczajnym ubraniu Artur wyglądał jeszcze przystojniej niż w swoim lekarskim kitlu.

„Co za przypadek!” — błysnęło jej w głowie. — „Już drugi raz taki zbieg okoliczności! Nie, tym razem nie ma mowy, nie przepuszczę okazji, muszę go zaczepić!”

— Cześć — rzuciła z głupia frant, zupełnie zapominając o tym, że nie byli przecież na ty.

— Cześć — odparł lekko zmieszany Artur, przyjmując bez protestu narzuconą przez nią konwencję.

Lodzia postanowiła jak najszybciej wyjaśnić sytuację, przynajmniej na tyle, na ile dało się wyjaśnić ją na wstępie. Spojrzała na niego stanowczo.

— Słuchaj, musimy koniecznie porozmawiać — powiedziała, wspinając się na palce bliżej jego ucha, aby usłyszał ją przez muzykę dudniącą ze stojącego tuż obok ogromnego głośnika. — W szpitalu nie wyszło, a ja mam do ciebie jedną ważną sprawę. Bardzo ważną! Muszę cię o coś zapytać, nie uwierzysz pewnie, ale dla mnie to rzecz najwyższej rangi!

Zdumiony Artur nadal stał jak wryty w ziemię i patrzył na nią swymi pięknymi, jasnymi oczami wuja Edwarda ze starej fotografii.

— Artek, idziesz? — zapytał jeden z kolegów, zniecierpliwiony przedłużającym się wyczekiwaniem.

Drugi przyglądał się z zainteresowaniem Lodzi, szczególną uwagę poświęcając jej nadnaturalnie długiemu warkoczowi.

— Idźcie sami — powiedział do nich Artur. — Ja jeszcze trochę zostanę.

— Jasna sprawa! — zaśmiał się pierwszy, puszczając do niego oko.

— Wyślij smsa, jakbyś potrzebował pomocy — zażartował drugi i obaj wyszli z sali, odwracając się jeszcze w drzwiach ze znaczącym uśmiechem.

— Tylko gdzie pogadamy? — zapytał Artur, zwracając się do Lodzi. — Tu się chyba nie da, za bardzo dudni ta muzyka…

Na wzmiankę o muzyce dziewczyna przypomniała sobie natychmiast o Pablu.

„Bandziorek!” — pomyślała z niepokojem. — „Obiecałam mu, że zaraz wrócę, i mieliśmy iść tańczyć!… Ech, trudno, poczeka na mnie chwilę… Nic mu się nie stanie, szubrawcowi, a ja mam ważną sprawę, zaraz przecież do niego dołączę…”

Zajęta rozmową, nie zauważyła przyglądającego się jej z uwagą Majka, który wracając z kontroli w kącie z konsolą, gdzie zostawił obsługę muzyki pod pieczą Antka, zatrzymał się zaintrygowany na widok pary rozmawiającej tuż przy wyjściu z klubu.

— To może wyjdziemy na chwilę na zewnątrz? — zaproponowała Arturowi, znów podnosząc się na palcach, by znaleźć się bliżej jego ucha. — Tam będzie ciszej, ja zresztą zaraz muszę wracać, jestem w towarzystwie… ups, przepraszam! — dodała zmieszana.

Stojąc na palcach na dość wysokich obcasach, straciła bowiem na chwilę równowagę i odruchowo przytrzymała się jego ramienia. Artur również odruchowo wyciągnął drugą rękę i pomógł jej się ustabilizować, po czym skinął głową z uśmiechem.

— Dobra myśl — odparł, wskazując jej uprzejmie, aby poszła przodem.

Tymczasem Majk, oglądając się na nią raz za razem przez przestrzeń sali, szybkim krokiem wrócił do stolika, ze złośliwą miną nachylił się nad Pablem i powiedział mu coś do ucha. Ten zerwał się natychmiast z krzesła i spojrzał w kierunku drzwi, przez które właśnie wychodziła Lodzia w towarzystwie Artura. W chwili gdy ten ostatni, opuszczając lokal, zatrzymał się, by przepuścić dziewczynę w drzwiach, zwrócił jeszcze na moment w stronę sali twarz, którą wyraźnie oświetliło migające na parkiecie światło…

Pablo zbladł jak kredowa ściana i wykonał ruch, jakby chciał rzucić się w ich kierunku, lecz Majk ze śmiechem przytrzymał go za ramię, starając się siłą usadzić go z powrotem na krześle. Pozostałe towarzystwo, łącznie z Julką, patrzyło w zdezorientowaniu na tę niezrozumiałą dla nich szamotaninę.

Rozdział dwudziesty

Chłodne wieczorne powietrze przyjemnie orzeźwiło rozpaloną przeżywanymi emocjami twarz Lodzi. Oboje z Arturem wyszli z bramy kamienicy i ruszyli ulicą przed siebie. Pierwszych kilkanaście kroków przeszli w milczeniu, gdyż dziewczyna gorączkowo zastanawiała się, od czego powinna zacząć tę arcyważną rozmowę.

— Słuchaj… — zagadnął niepewnym głosem Artur. — Jak mogę się do ciebie zwracać?

— Mam na imię Leokadia.

— Wiem, ale…

— Mów mi Lodzia — uśmiechnęła się. — To najbardziej znane zdrobnienie mojego imienia. Może nie jest najszczęśliwsze, ale już się przyzwyczaiłam.

— Ja mam na imię Artur — odparł, wyciągając do niej w marszu rękę.

— Wiem, słyszałam — skinęła głową, podając mu przelotnie swoją.

Skręcili odruchowo w jakąś boczną uliczkę i przez chwilę znów szli w milczeniu.

— No dobrze… — zaczęli niemal jednocześnie, urwali, spojrzeli po sobie i roześmiali się.

— No, mów pierwszy! — rzuciła wesoło Lodzia.

— Lepiej ty — odparł takim samym tonem Artur. — Zaczęłaś pół sekundy przede mną, a poza tym damy mają pierwszeństwo!

— Okej — podjęła lekko zmieszana. — Więc po pierwsze… chcę cię przeprosić za to, że tak głupio gapiłam się na ciebie w szpitalu… Miałam do tego powód, nie wyobrażasz sobie jaki… Zaraz ci wszystko wyjaśnię. A po drugie cieszę się, że znowu się spotkaliśmy, bo żałowałam bardzo, że nie zdążyliśmy pogadać i wyjaśnić tych wszystkich… nieporozumień.

— Tak — westchnął, spoglądając na nią ukradkiem. — Ja też chciałem cię przeprosić za to, że tak idiotycznie wystartowałem do ciebie z tym kwiatkiem. Nie wiedziałem, że masz faceta… narzeczonego. Kretyńsko to wyszło, osioł ze mnie… Przepraszam.

— Nie przepraszaj — machnęła ręką. — To przecież w dużym stopniu moja wina. Gapiłam się na ciebie jak idiotka, żeby sprowokować rozmowę, nie pomyślałam zupełnie, jak to mogło wyglądać. No, ale mniejsza o to… Posłuchaj, Artur, nie przedłużajmy tych wstępów, ja muszę cię o coś zapytać i coś wyjaśnić. To jest właściwie cała przyczyna i cel tego mojego głupiego zachowania.

— Ale o co chodzi? — zapytał, spoglądając na nią ze zdziwieniem i nieskrywanym zaintrygowaniem.

Skręcili właśnie za róg kolejnej ulicy i maszerowali dalej, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, dokąd idą. Lodzia postanowiła postawić wszystko na jedną kartę.

— Powiedz mi jedną rzecz — zaczęła ostrożnie, usiłując stłumić gwałtowne bicie serca. — Od tego właściwie wszystko zależy… Jak ma na imię twój ojciec?

— Słucham? — zdumiał się Artur.

Zatrzymał się jak wryty na środku chodnika i popatrzył na nią w osłupieniu.

— Jak ma na imię twój ojciec? — powtórzyła nalegająco, również się zatrzymując.

Przyglądał jej się szczerze zaskoczony. Widać było, że spodziewał się różnych innych pytań, ale na pewno nie takiego.

— Ale… po co ci dane osobowe mojego ojca? — zapytał bezradnie.

— Potrzebne — odparła z tajemniczym półuśmieszkiem. — Mam sama zgadnąć?

— No, okej, zgadnij — kiwnął głową, nie spuszczając z niej zdumionego wzroku.

Nabrała mocno powietrza w płuca, czując, że głos z wrażenia więźnie jej w gardle.

— Edward? — rzuciła cicho.

Artur wytrzeszczył na nią oczy z takim wyrazem twarzy, że od razu wiedziała — bingo! Uśmiechnęła się z satysfakcją i radością. Jej towarzysz nadal patrzył na nią zdumiony.

— Znasz mojego ojca? — zapytał w końcu.

— Właściwie to nie — odparła swobodnie. — Tylko w pewnym sensie.

— W pewnym sensie?

— No tak — kiwnęła głową. — Znam go z imienia, ale nigdy go nie spotkałam. A bardzo bym chciała… Masz brata, prawda? — dodała, rozbawiona jego zdezorientowaną miną.

— Mam — przyznał powoli. — Starszego, już dawno po studiach… Widzę, Lodziu, że dobrze mnie znasz, chociaż ja nie znam ciebie… Powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi?

— Powiem ci — uśmiechnęła się promiennie. — Tylko może oprzyj się o coś albo usiądźmy na jakiejś ławce, żebyś nie fiknął z wrażenia… Zdaje się, że jesteśmy rodziną.

— Co takiego? — wyszeptał, patrząc na nią ze zgrozą.

— Dziwi mnie trochę, że zupełnie mnie nie kojarzysz — ciągnęła Lodzia, przyglądając mu się uważnie. — Ale jestem prawie na sto procent pewna. Wyglądasz identycznie jak twój ojciec za młodu.

— Prawda — szepnął Artur.

Patrzył na nią nadal zdumiony, ale w jego oczach, w tych jasnych oczach młodego wuja Edwarda, zaczynało powoli tlić się jakieś światełko…

— Poczekaj — powiedział po chwili zupełnie innym tonem, jakby gorączkowo. — To kompletne szaleństwo… ale ja ci wierzę. Jesteś kimś z linii mojego ojca, tak?

— Jego siostrzenicą — oznajmiła z dumą Lodzia.

— Siostrzenicą! — powtórzył zdumionym szeptem.

— Tak, córką jego młodszej siostry Zofii. Poczekaj, pokażę ci ich wspólne zdjęcie…

Sięgnęła do kieszeni swojej narzutki, wyjęła portfel, a z niego zdjęcie i podała je Arturowi. Chwycił je łapczywym gestem.

— Ale jaja! — szepnął, wpatrując się w naddarty, pożółkły świstek.

— Wyglądał zupełnie tak samo jak ty teraz — podjęła z uśmiechem. — Sam widzisz… identycznie. A to jest moja mama, jego rodzona siostra. Mam tylko to jedno zdjęcie, znam go tylko stąd, więc chyba rozumiesz, dlaczego tak się na ciebie zagapiłam… Przepraszam, wiem, że to głupio wyglądało, ale przecież nie codziennie odnajduje się kuzyna… prawie brata!

— Prawie brata… — powtórzył w oszołomieniu, podnosząc na nią oczy znad fotografii.

— No tak — odparła naturalnym tonem. — Mamy przecież wspólną babcię.

Artur oddał jej fotografię i milczał przez chwilę, patrząc na nią nieco błędnym wzrokiem, jakby to, co do niego mówiła, było dla niego całkowitą abstrakcją.

— Babcia żyje? — szepnął w końcu.

— Żyje. I nawet bardzo chciałaby was poznać. Ale nie wiem, czy znasz całą tę historię? — zapytała, chowając zdjęcie z powrotem do portfela, a portfel do kieszeni.

— Nic a nic — odparł z miną wskazującą na to, że wciąż nie może dojść do siebie. — Tata nigdy o tym nie mówił… Nie znam nikogo z jego rodziny, tak jakby nie istniała. Myślałem, że już nikt z jego strony nie żyje… Nawet nie wiedziałem, że miał siostrę!

— Ja też nie wiedziałabym, że moja mama miała brata, gdybym sama tego nie odkryła przypadkowo — pocieszyła go Lodzia. — Mnie też nikt nic nie powiedział.

— Dziwne — pokręcił głową Artur, spoglądając na nią badawczo. — Tak wszystko wyresetowali po obu stronach? W tle musiała kryć się pewnie jakaś brzydka akcja, prawda?

— Niestety — westchnęła.

Pokrótce opowiedziała mu (znaną sobie również tylko wyrywkowo) historię apostazji wyrodnego Edzia, a także z grubsza dzieje całego zacnego rodu Makówków. Starała się mówić zwięźle i treściwie, mimo to zajęło jej to dłuższy czas. Historia Edzia… rodzinny matriarchat… obecne wyrzuty sumienia Babci… jej własne poszukiwania…

— Dziadek już nie żyje — mówiła. — Miał problemy z sercem, umarł już ładnych parę lat temu. Jedynym facetem w domu jest teraz mój tata, ale on, podobnie jak dziadek, niewiele ma tam do powiedzenia… A ja całe dzieciństwo przeżyłam jako bezwzględna jedynaczka. I odkąd dowiedziałam się przypadkiem o waszym istnieniu, przez cały czas nosiłam z tyłu głowy świadomość, że mam gdzieś w świecie dwóch bliskich kuzynów… żyłam z takim podświadomym poczuciem straty… Pomyśl tylko, przecież mogliśmy wychowywać się razem! Bawić się, spotykać się w wakacje, na święta… Tego nie da się już nigdy odzyskać… Ech! Pomyśleć, że tak to schrzanili!

Szli znowu bezmyślnie przed siebie, mijali kolejne ulice, nie zwracając najmniejszej uwagi na przemierzaną przestrzeń. Serce Lodzi biło radośnie, czuła głęboką satysfakcję. Nie pomyliła się! Artur był synem wuja Edwarda, tym młodszym. A był jeszcze jeden!

Artur słuchał jej w milczeniu, kręcąc głową z niedowierzaniem.

— Świetna rodzinka, nie ma co — przyznał ironicznie, kiedy wreszcie skończyła swoją ponurą opowieść. — Biedny staruszek… Ale dla niego to może i dobrze, że się stamtąd wyrwał? To jakieś chore kobiety… Widzisz, ja nic nie wiedziałem, nigdy nam o tym nie mówił… Mamie pewnie tak, ale nam nie. Oboje w ogóle mało nam opowiadali o swoich rodzinach, ze strony mamy też nie znamy nikogo… Wychowała się w domu dziecka.

Lodzia spojrzała na niego zaskoczona.

— W domu dziecka? — szepnęła.

Jakiś dziwny smutek ogarnął jej serce, przez myśl przebiegło jej, jak niewdzięczna była wobec losu, narzekając niekiedy na swoje jedynactwo. Może i nie miała rodzeństwa, ale miała przecież pełną, kochającą ją rodzinę, może niedoskonałą, czasami irytującą… lecz czyż istnieją na świecie idealne rodziny?

— Tak — skinął głową Artur. — Nie dopytywaliśmy nigdy o szczegóły, bo rodzice nie lubili o tym mówić. Byłem pewien, że ojciec też nie ma rodziny, sądziłem nawet, że poznał mamę właśnie z tego powodu, w takim kontekście… Dlatego to, co mówisz, to dla mnie totalny szok.

Lodzia pokiwała powoli głową.

— Czyli jako dzieci nie mieliście nigdy babci ani dziadka?

— Nigdy — odparł Artur. — Ale nie czuliśmy za bardzo tego braku, Lodziu… Ogólnie mieliśmy z Tomkiem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Co prawda ojciec trzymał nas twardą ręką, jednak po latach muszę przyznać, że dobrze nam to zrobiło. Myślę zresztą, że dyscyplinował nas głównie z myślą o mamie, żebyśmy za bardzo jej nie dokuczali… wiesz, jacy potrafią być mali chłopcy — uśmiechnął się. — W każdym razie jakoś dziwnie mi pomyśleć, że mam żyjącą babcię…

— No, ale powiedz mi, jak się ma twój tata? — zapytała Lodzia. — Zdrowy?

— Pewnie, że zdrowy! — zaśmiał się Artur. — To twarda sztuka nie do zarąbania, zresztą wychował sobie syna na lekarza, więc teraz już będzie musiał być zdrowy… Ech, staruszek! Że też nic nam o was nie powiedział, przez tyle lat! — pokręcił głową. — Ta awantura, o której mówiłaś, musiała go chyba bardzo mocno dotknąć…

— Na pewno — westchnęła Lodzia. — Nie mam pojęcia, o co tam poszło, ale wywnioskowałam, że po tej akcji radykalnie zerwał kontakt z babcią, a skoro tak się zawziął, to musiał mieć ważne powody. I teraz pytanie, co będzie dalej… Bo ja bardzo bym chciała go poznać… tylko obawiam się, że on nie chciałby poznać mnie.

— Tego nie wiem — odparł ostrożnie Artur. — Ojciec z charakteru łatwy nie jest, tego nie muszę ci chyba tłumaczyć… To twardy gość, chociaż ogólnie w porządku facet. Nie wiedziałem, że miał w młodości takie przejścia, zawsze brałem za pewnik, że cała jego rodzina nie żyje.

— Jak widzisz, żyjemy — uśmiechnęła się. — I mamy się całkiem dobrze. Ale teraz kolej na ciebie… Opowiedz mi trochę o was, nie tylko o tacie, ale też o mamie i bracie, dobrze?

Artur bez oporów opowiedział jej o swojej rodzinie. Wuj Edward ożenił się, będąc jeszcze na studiach, a po skończeniu politechniki założył firmę świadczącą usługi nadzoru inżynierskiego. Początki miał ciężkie, jednak dość szybko zdobył pozycję na rynku i od tej pory dobrze mu się wiodło. Z obu swych synów mógł być dumny — starszy, Tomek, skończył ekonomię i pracował obecnie jako ekspert w jednym z dużych banków, młodszy, Artur, kończył właśnie medycynę i od września miał zacząć staż podyplomowy w tym samym szpitalu, w którym w marcu wylądowała z anginą Lodzia.

— To ile w końcu macie lat? — dopytywała z zainteresowaniem.

— Tomek ma dwadzieścia dziewięć, ja dwadzieścia pięć — odparł rzeczowo Artur.

— Przedstawisz mi go?

— Jasne. W ogóle najlepiej będzie, jeśli usiądziemy sobie we trójkę i razem zastanowimy się, jak to wszystko rozwiązać. Tomkowi szczęka opadnie, jak mu powiem… Ja sam nadal nie mogę wyjść z szoku… co za historia!

Zatrzymali się przy murku na jakimś wiadukcie, oparli się o niego i popatrzyli z góry na biegnącą pod spodem ulicę, po której przejeżdżały z dużą prędkością samochody. Artur odwrócił głowę i przez chwilę przyglądał się ukradkiem dziewczynie, której długi warkocz opadł na zwieńczenie murku i miękko spływał po nim w dół.

— Czyli jesteś moją kuzynką — powiedział powoli. — I to bardzo bliską… Nigdy w życiu by mi to nie przyszło do głowy. Ech… ale ze mnie idiota!

— Jeśli masz na myśli tego kwiatka w szpitalu — uśmiechnęła się Lodzia, spoglądając na niego spod oka — to nie masz się czym przejmować. Przecież nikomu nie będziemy się tym chwalić. Po prostu zapominamy o tym, okej?

— Okej — westchnął. — Dzięki, Lodziu… Ja i tak będę się tego wstydził do końca życia. Zresztą już drugi raz robię z siebie takiego kretyna przed dziewczyną…

— Drugi raz? — zainteresowała się Lodzia.

— Niestety — uśmiechnął się. — Kiedyś może ci opowiem, jak było za pierwszym, ale najpierw muszę nabrać trochę dystansu, bo póki co palę się ze wstydu na samo wspomnienie. A tym razem… a niech to, całe szczęście, że w porę się opanowałem!

— Daj spokój! — machnęła ręką. — To było tylko głupie nieporozumienie.

— Łatwo ci mówić — pokręcił głową. — I tak mam szczęście, że przy tej okazji nie zarobiłem w zęby… Ten twój facet przez moment wyglądał groźnie, spojrzał na mnie z taką miną, że aż mi się nieswojo zrobiło. Od razu otrzeźwiałem! — zaśmiał się. — W sumie to dobrze, że wdepnąłem wtedy na niego, bo wszystko się wyjaśniło i nie zdążyłem jeszcze się zaangażować. Jakoś wybiłem to sobie z głowy, chociaż… chyba nie tak do końca. No, ale teraz już nie ma o czym mówić.

— Nie ma — powtórzyła w roztargnieniu Lodzia, która na wzmiankę o Pablu sięgnęła odruchowo do kieszeni po telefon i nie znalazłszy go, przypomniała sobie, że zostawiła go przecież w Anabelli pod opieką Julki. — Poczekaj, która jest godzina?

— Już prawie dwudziesta druga — odpowiedział Artur, spoglądając na zegarek.

— Cholera jasna! — rzuciła z przestrachem. — Tak późno? Aż tak długo gadaliśmy? Nie wierzę… Sorry, Artur, ja muszę wracać do knajpy! — dodała zaniepokojona. — Zostawiłam tam ludzi, telefon… Zapisz mi na czymś swój numer, okej? I zanotuj od razu mój. Zdzwonimy się niebawem i ustalimy, co dalej, ale teraz muszę natychmiast wracać do Anabelli!

— Jasne — zgodził się Artur. — Chodźmy, podprowadzę cię kawałek. Przy okazji opowiesz mi jeszcze dokładniej o sobie, jakie studia planujesz i w ogóle…

Wracali szybkim krokiem, rozmawiając coraz otwarciej na różne tematy. Lodzia jednak tylko w połowie skupiała się na wątku rozmowy, w głębi duszy czuła bowiem niepokój i wyrzuty sumienia. Od chwili, gdy uświadomiła sobie, że od jej wyjścia z Anabelli minęły już prawie dwie godziny, nie mogła pozbyć się myśli o Pablu i o tym, że przecież mieli przetańczyć razem cały ten wieczór…

„Chyba trochę przegięłam” — myślała z niepokojem, kiedy zbliżali się z powrotem do ścisłego centrum miasta. — „Miałam wrócić do niego za chwilę, a tak sobie ni stąd ni zowąd poszłam gdzieś na dwie godziny. I na domiar złego nie wzięłam telefonu, znowu nikt nie będzie wiedział, gdzie jestem, co się ze mną stało… No, ale trudno, musiałam przecież pogadać z Arturem! Miałam stracić kolejną okazję? Zaraz im to wyjaśnię, a dyskoteka i tak potrwa jeszcze ładnych parę godzin… zdążymy wszystko nadrobić!”


Pożegnawszy się z Arturem, który obiecał poinformować o szokującym odkryciu swojego brata i zadzwonić do niej za jakiś czas, już po jej powrocie z gór, Lodzia z duszą na ramieniu zbiegła po kamiennych schodkach do Anabelli. Znalazłszy się na sali, gdzie dyskoteka trwała w najlepsze, skierowała się natychmiast w stronę stolików zajmowanych przez jej towarzystwo. Od razu z daleka zauważyła, że brakowało kilku osób, w tym Pabla, zaś pozostali wykazywali oznaki wysokiego zaniepokojenia. Zanim doszła do połowy sali, wpadła na zmierzającego w przeciwnym kierunku Majka.

— O, widzę, że wróciłaś, Lodziu — zauważył poważnym i jakby niechętnym tonem. — Nie udała się zabawa? Czy po prostu tak szybko poszło?

— Wróciłam — odparła pośpiesznie, ignorując jego kąśliwe uwagi. — Powiedz mi, dlaczego tak ich tam mało? Gdzie reszta? Poszli tańczyć?

— Nikt nie ma tu teraz ochoty na tańce — mruknął Majk, patrząc na nią dziwnie surowo.

Lodzia pobladła, tknięta jakimś złym przeczuciem.

— Co się stało? — wydusiła z siebie, odruchowo łapiąc go za ramię. — Gdzie Pablo?

— Pablo pojechał do domu — oznajmił jej chłodno. — A raczej go odwieźli… Wybacz, Lodziu, nie mam teraz czasu na rozmowy, muszę pilnie zajrzeć do Antka — dodał wymijająco, uwolnił ramię z jej kurczowego uścisku i szybkim, nerwowym krokiem poszedł w swoją stronę.

Lodzia patrzyła za nim z przerażeniem.

— Boże, co tu się stało? — wyszeptała i ze ściśniętym mocno sercem ruszyła powoli w kierunku stolików.

Siedzieli tam teraz Justyna, Maciek z Asią, Anita, Piotrek z Martą i Julka z Szymonem. Brakowało Pabla, Wojtka, Kajtka i Dominiki oraz Jacka i Ewy.

„Coś się stało z Pablem!” — pomyślała z przestrachem Lodzia. — „I to pewnie przeze mnie…”

Straszliwe wyrzuty sumienia i paniczny strach o to najdroższe pod słońcem istnienie zdławiły ją tak mocno, że kilkanaście metrów, jakie zostały jej do pokonania, wydawały jej się drogą dookoła świata… Julka zauważyła ją pierwsza, zerwała się na równe nogi i podbiegła do niej, zanim dziewczyna zdążyła dojść do stolika.

— Lodźka! — zawołała z oburzeniem. — Gdzie ty byłaś, cholerna wariatko?!

Pozostali również zauważyli ją i patrzyli z daleka w ich stronę. Lodzia wychwytywała po kolei ich zaniepokojone spojrzenia.

— Jula, co się stało?! — zapytała zdławionym głosem, łapiąc Julkę za rękę.

— Chodź, wyjdziemy stąd, to ci powiem — odparła wymijająco Julka. — Nie ma sensu robić tu scen, wszyscy się gapią… i do tego muzyka głośna jak diabli, gadać się nie da.

Pociągnęła ogarniętą inercją Lodzię w stronę wyjścia i za chwilę znalazły się na zewnątrz. Weszły po schodach na górę, po czym Julka poprowadziła ją jeszcze wyżej, na klatkę schodową, którą wspięły się na pierwsze piętro. Opadły wreszcie w ciemnościach na stojącą pod ścianą ławkę przeznaczoną dla pacjentów przyjmującego tam za dnia lekarza.

— Jula, zlitujesz się w końcu nade mną czy nie?! — wyszeptała błagalnie Lodzia. — Co tam się stało, do cholery?!

— Pablo się upił — wyjaśniła jej ponuro Julka. — Tak totalnie, w trupa. Przez ciebie… Była awantura, mało co Wojtka nie pobił, a teraz pojechali z Dominiką i z Kajtkiem odwieźć go do domu. Jest tak urąbany, że zastanawiali się, czy nie zawieźć go od razu na izbę wytrzeźwień…

— Chryste Panie! — wyszeptała Lodzia.

Paraliżujący ból ścisnął jej serce. W głowie zaszemrały jej echem jego wypowiedziane proszącym tonem słowa. Wracaj do mnie zaraz, gwiazdeczko

— Powiem ci od początku — ciągnęła Julka. — A ty mi potem powiesz, gdzie, do ciężkiej cholery, tyle się włóczyłaś… nawet telefonu nie wzięłaś! Odbiło ci kompletnie?

— Boże drogi! — szeptała wystraszona Lodzia. — Boże… co ja narobiłam!

— Narobiłaś, Lodźka, żebyś wiedziała — pokiwała głową Julka, patrząc na nią w ciemności pełnym wyrzutu wzrokiem. — Tym razem naprawdę. Ale Majk też… przegiął dzisiaj totalnie, Justyna jest na niego wściekła. I w ogóle wszyscy nawaliliśmy… No dobra, powiem ci, jak było po kolei. Zaczęło się od tego, że Majk nagadał Pablowi, jakoby widział cię, jak flirtujesz z jakimś facetem, a potem z nim wychodzisz. Nie wiem, o co mu biegało, jakiś wyjątkowo złośliwy był dzisiaj, zwłaszcza dla Pabla… Nikt inny nie widział, żebyś z kimś wychodziła, może po prostu coś sobie wymyślił, żeby mu znowu podokuczać…

— Nie wymyślił — pokręciła głową zrozpaczona Lodzia.

— Aha, czyli jednak! — wykrzyknęła z poirytowaniem Julka. — Weź ty się ogarnij, Lodźka, co ci znowu odwaliło?! Nie mogłaś chociaż telefonu wziąć?!

— Nie pomyślałam o tym… Na śmierć zapomniałam, że nie mam go przy sobie.

Julka pokręciła głową i popukała się wymownie palcem w czoło.

— Pablo mocno się zdenerwował — ciągnęła po chwili. — Najpierw szarpali się z Majkiem bez sensu, a my nie wiedzieliśmy, o co chodzi… w końcu okazało się, że chodziło o ciebie, no i o to, że wyszłaś z tym kimś nieznajomym. Potem Pablo poleciał cię szukać, ale nie znalazł i szybko wrócił. Wszyscy byliśmy pewni, że zaraz będziesz z powrotem, ja sama tłumaczyłam mu, że miałaś wyjść tylko na chwilę i że nawet telefon zostawiłaś… Więc czekaliśmy cierpliwie, a Majk w tym czasie dogryzał Pablowi.

— Znowu… — westchnęła Lodzia.

— No tak, nie wiem, co go dzisiaj napadło, ale nie dał mu ani chwili spokoju — przyznała Julka. — Plótł w kółko, że przecież ostrzegał go, że kobieta, która daje się odbić innemu, jest z zasady niewierna, a jeszcze gorzej, jak do tego jest mściwa… bo wmawiał mu, że pewnie poszłaś zemścić się za tę Becię. Radził mu też, żeby dał sobie z tobą spokój, bo tak go będziesz na każdym kroku puszczać kantem… wiesz, takie różne złośliwości wygadywał, jak to on. Justyna ostro go za to ochrzaniała, ale w sumie wyszły z tego śmieszne żarty o kobietach i mężczyznach i zrobiło się wesoło. Potem zeszło na teściowe, to podobno ulubiony temat Majka… więc wszyscy po nim jeździli i znowu była kupa śmiechu. A Pablo prawie nic nie mówił, tylko pił piwo i czekał na ciebie… aż w końcu powiedział Majkowi, nawet takim całkiem luźnym tonem, żeby mu przysłał butelkę whisky.

— Whisky? — wyszeptała ze zgrozą Lodzia. — Przecież on nie pije nigdy whisky!

— No i może właśnie dlatego tak mu to zaszkodziło — pokiwała głową Julka. — W każdym razie Majk chętnie sprowadził dla niego taką dużą, litrową butelkę Jacka Danielsa. To była podobno twoja whisky, więc tym bardziej się z niego nabijał, ale i tak wszyscy myśleli, że Pablo chlapnie sobie może szklaneczkę i tyle… A potem każdy się zagadał i nikt nie zauważył, że on trzy czwarte tej butli sam obalił… i to w niecałe pół godziny.

— Boże! — jęknęła Lodzia, kryjąc w dłoniach bladą jak ściana twarz.

— Dopiero Wojtek zorientował się, że coś jest nie tak, chciał zabrać mu resztę i mało co nie oberwał w zęby. Pablo wpadł w dziki szał, zrobił awanturę, rozbił jakąś szklankę… Majk i Kajtek musieli pomóc Wojtkowi go opanować, założyli mu nelsona i we trzech trzymali go siłą, aż się uspokoi. No a potem już zaczęło go rozbierać… Pokładał się po stole, bredził coś, bełkotał, wołał cię przez cały czas… gwiazdeczko i gwiazdeczko… Gdzie ty w ogóle byłaś, Lodźka, nie mogłaś wrócić wcześniej?!

Lodzia nie odpowiedziała, z oczu pociekła jej strużka łez… Julka pokręciła głową z posępną miną.

— Wszyscy byliśmy w szoku, bo nikt się nie zorientował, kiedy on to wypił tak szybko i w takiej ilości — podjęła ponuro. — A jeszcze wcześniej pił przecież piwo… Wojtek z Kajtkiem jakoś postawili go na nogi i wyprowadzili, póki jeszcze mógł trochę iść. Pojechali z Dominiką… bo wiesz, ona nic nie piła, więc mogła prowadzić… pojechali we trójkę odwieźć go do domu samochodem Kajtka. Jeszcze nie wrócili, mają go tam jakoś ogarnąć i położyć do łóżka. A pozostali siedzą teraz i obwiniają się wzajemnie, że do tego dopuścili… że nikt w porę nic nie zauważył. Justyna skoczyła na Majka, zrobiła mu jak zwykle awanturę, Majk też się wściekł, ale chyba ma wyrzuty sumienia, bo naprawdę był dzisiaj złośliwy… No, Lodźka, nie rycz — dodała łagodniejszym tonem, gładząc po włosach szlochającą już na dobre przyjaciółkę. — Nic mu przecież nie będzie, wyciągnie się z tego… Tylko myśl na drugi raz, okej? Na serio poszłaś się na nim mścić za tę laskę czy co?! Przecież nie wierzę… Powiedz w końcu, z kim ty się tyle włóczyłaś?

— Z Arturem — szepnęła przez łzy Lodzia.

— Z Arturem! — wykrzyknęła Julka. — No weź nie żartuj! Ależ ty masz talent… Serio, spotkałaś tu Artura?!

— Spotkałam. Dogadaliśmy się w końcu… on jest naprawdę moim kuzynem. Ale to nieważne… nieważne… — chlipała ogarnięta po krańce duszy piekącym żalem.

Mieli przetańczyć z Pablem cały wieczór… wieczór, który zaczął się tak cudownie! Zrobiła taką nieprzemyślaną głupotę! Wystarczyłoby przecież tylko go uprzedzić, powiedzieć, że ma ważną sprawę i że zaraz do niego wróci… Nie mogła sobie darować, że tak lekkomyślnie to zlekceważyła. Do tego dławił ją strach o jego zdrowie… A jeśli coś mu się stanie po takiej ilości whisky pomieszanej z piwem? Co mu w ogóle odbiło, żeby tyle wypić? To było takie absurdalne, takie głupie, takie niepotrzebne!

— No dobra, wyrycz się do woli — westchnęła Julka, obejmując ją ramieniem. — Wyrycz się i naucz się w końcu rozumu… Chociaż on też się dzisiaj wygłupił, i to koncertowo. Mógł dać sobie spokój z tym chlaniem, przecież wróciłaś i wszystko by się wyjaśniło… Ale ja ci coś powiem — dodała ciszej, schylając się do ucha przyjaciółki. — Powiem ci to w końcu, Lodźka, bo ty tylko ciągle mnie uciszasz, a ja po dzisiejszym jestem już pewna… Pablo cię kocha. Skończ już z tym wmawianiem sobie, że jemu chodzi tylko o przygodę z licealistką. On cię naprawdę kocha, ten twój bandzior! Rozumiesz to, wariatko jedna? No, rycz, rycz… wyrycz to wszystko z siebie, lżej ci się zrobi… A jak skończysz, to wracamy tam do nich po twój telefon, zostawiłam go Szymkowi. I nie martw się, zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.


Po kilkunastu minutach, kiedy Lodzia wypłakała się i względnie uspokoiła, wróciły z Julką na salę. Akurat trwała przerwa w muzyce, parkiet opustoszał, a spoceni tancerze obsiedli z powrotem swoje stoliki, żeby czegoś się napić. Towarzystwo ze stolików obok baru tłoczyło się teraz w jednym miejscu — wszyscy, łącznie z Majkiem, stali wokół Wojtka i Dominiki, którzy właśnie powrócili ze swojej misji specjalnej i zdawali kolegom relację. Dziewczyny podeszły i niezauważone zatrzymały się tuż za ich plecami.

— No, ale mówcie, co z nim, jak on się teraz czuje? — do uszu Lodzi dobiegł zaniepokojony głos Justyny.

— Fatalnie — westchnęła Dominika.

— Bredzi, rzyga, szlocha… — relacjonował Wojtek, kręcąc głową. — Cyrki takie odstawia, że klękajcie narody… Kajtek z nim został, potem ktoś musi pojechać go zmienić. Trzeba non stop pilnować moczymordę, bo nie wiadomo, co mu jeszcze do łba strzeli.

— Ja rano pojadę do niego na cały dzień — zadeklarował się Majk. — Zwinę imprezę nad ranem i pojadę. Do jutra wieczorem postawię menela na nogi, tylko mi go dzisiaj w nocy popilnujcie. Posiedzę z nim, ogarnę go, jakiś kefir mu zawiozę albo co…

— Tylko bez klinów — zastrzegł Maciek.

— Aż takim debilem nie jestem, nie bój się! — warknął Majk. — Już mu nigdy w życiu whisky nie podam, choćby mnie błagał na kolanach… Nawet piwo chyba zacznę mu reglamentować.

— Szkoda, że wcześniej taki mądry nie byłeś — wtrąciła ostrym tonem Justyna.

— Skąd miałem wiedzieć, do cholery! — zirytował się Majk. — Dorosły jest, nie?!

— On cholernie źle reaguje na mocny alkohol — zauważył Wojtek. — Tak naprawdę powinniśmy go byli zawieźć prosto na izbę wytrzeźwień, miałby w razie czego pod ręką fachową pomoc medyczną. Ale już nie chciałem mu tego robić… Lepiej, żeby Izba Adwokacka o tym nie wiedziała, po co mu sąd dyscyplinarny? Jeszcze ktoś wyszpera, że już raz był notowany na policji, i narobi mu niepotrzebnego syfu… Wyciągniemy go sami, tylko przez cały czas ktoś musi przy nim być, dopóki mu rozum nie wróci. Piotrek, przykro mi, ale jutro możecie zapomnieć o nim w pracy.

— Przecież wiem, nie mam złudzeń — machnął ręką Piotrek. — Jakoś sobie poradzimy. Rano poprzerzucam mu telefonicznie klientów na wtorek i środę, jak wróci, będzie zapieprzał codziennie do wieczora i tyle.

— Mamy już jutro tych dwóch aplikantów — przypomniała mu Anita.

— No i co z tego? — wzruszył ramionami Piotrek. — To nawet gorzej, przecież zielone to jeszcze jak szczypiorek. A jeden w dodatku jest u Pabla pod patronatem, jutro ja będę musiał się nim zająć za niego… No, ale spokojnie, damy radę. Postawcie go tylko jakoś do pionu do wtorku.

— Postawimy — obiecał Majk. — Ja się tym zajmę osobiście.

— Osobiście to ty się najlepiej zajmij swoim mózgiem — poradziła mu Justyna. — Uruchomiłbyś wreszcie te nędzne resztki szarych komórek!

— I co się czepiasz, do diabła! — warknął znowu Majk. — Nic mu nie zrobiłem, to już pożartować sobie nie można?

— Można, ale są granice! — podniosła głos Justyna. — A ty już zupełnie straciłeś umiar, jeździsz ostatnio po tym chłopaku jak po łysej kobyle, jeszcze ciągasz za sobą jakieś panienki, żeby go kompromitowały! Dogryzasz mu bez przerwy, walisz bez pardonu w najczulsze punkty… Zazdrościsz mu czy co?! I jeszcze whisky mu przyniosłeś, całą wielką butlę! Weź ty się zastanów wreszcie, co robisz, człowieku!

— Kochanie, daj spokój… — próbował moderować Wojtek.

— Zejdź ze mnie, okej?! — krzyknął rozsierdzony Majk do Justyny. — Dobra, przyznaję, nie powinienem mu dawać tej whisky, ale skąd miałem wiedzieć, że tak pojedzie po bandzie?! Nigdy tak nie robił! I przestań czepiać się mnie, tylko powiedz w końcu jasno to, co wszyscy wiemy! On się tak urżnął nie dlatego, że ja coś gadałem, tylko dlatego, że ta jego puszczalska gwiazdeczka poszła sobie w tango z jakimś frajerem!

— Majk, zamknij się! — rzuciła ostro Dominika, zauważywszy Lodzię stojącą obok z Julką.

Wszyscy odwrócili się w jej stronę. Na ostatnie słowa Majka blada jak ściana dziewczyna, pomimo fatalnego stanu ducha i dręczących ją wyrzutów sumienia, podniosła z godnością głowę i rzuciła mu dumne, wyniosłe spojrzenie. W jej oczach i wyrazie twarzy było coś takiego, że ten pewny siebie, rozrywkowy cwaniak niespodziewanie zmieszał się, zaklął siarczyście pod nosem, po czym, zirytowany do żywego, szybkim krokiem poszedł w stronę baru i za chwilę zniknął na zapleczu.

Justyna podbiegła natychmiast do Lodzi i objęła ją ramieniem.

— Lodziu, kochanie, wszystko dobrze? — zapytała ciepło. — Powiedziałaś jej, Julciu? — dodała, spoglądając na Julkę, która pokiwała tylko smutno głową. — No, nie martw się niczym, skarbie, usiądź sobie, dobrze, że już wróciłaś… Chcesz się czegoś napić?

Lodzia pokręciła przecząco głową, pozwalając bezwolnie usadzić się na krześle. Ból, żal i strach o Pabla znów wzięły górę w jej sercu… Justyna usiadła z jednej strony, Julka z drugiej, a obok przysunęła sobie krzesło Anita, przyglądając się dziewczynie ze współczuciem.

— Słuchaj, kochanie — mówiła łagodnie Justyna, gładząc ją po ramieniu. — Wiesz już, co ten wariat nawyprawiał, ale zajmujemy się nim troskliwie, wszystko będzie dobrze. Przechoruje to i jutro wróci do żywych, Majk się nim zajmie od rana. A co do Majka… nie myśl o tym, co on tam nagadał, jego też to przerosło. Nikt z nas nie spodziewał się, że Pablo wywinie taki numer.

— Kiedyś Kajtek z Maćkiem też tak się załatwili, pamiętasz, Justysiu? — powiedziała Anita, starając się rozładować napięcie. — Wtedy, co się założyli, który więcej wypije, i żaden nie chciał ustąpić, aż obaj padli na deski. Pablo rozwoził ich wtedy do domu, Kajtek zarzygał mu cały samochód… Teraz ma przynajmniej okazję, żeby mu się odwdzięczyć.

— No właśnie — podjęła żartobliwie Justyna. — Widzisz, jak to jest z tymi facetami, Lodziu. Niby dorośli, a w gruncie rzeczy to są tylko duzi chłopcy. Raz myślą, raz nie, a my musimy ich pilnować, żeby nie zrobili sobie krzywdy. No, głowa do góry… i nie pogniewaj się za bardzo na tego ochlaptusa, bo znowu nam coś głupiego odstawi. To jest dobre chłopaczysko, tylko trzeba się za niego wreszcie porządnie zabrać.

— Za Majka też by się przydało — zauważyła Anita.

— Majk to jest na razie przypadek beznadziejny — odparła z irytacją Justyna. — Ale i on jeszcze się doigra, spokojnie, to tylko kwestia czasu. Nie rozumiem tylko, dlaczego ostatnio tak uparcie dogryza Pablowi, przecież w ogień by za nim poszedł, gdyby trzeba było. Albo mu zazdrości, albo… — urwała.

— Albo martwi się o niego? — dokończyła szeptem Anita, patrząc znacząco na Justynę ponad głową Lodzi.

Justyna pokiwała głową, położyła palec na ustach i wskazała dyskretnie oczami na dziewczynę. Lodzia drgnęła, wyczuwając instynktownie zawisłe w powietrzu niedopowiedzenie.

— A ty, Anitko, jutro znów nie wyjdziesz wcześniej z pracy? — zagadnęła neutralnym tonem Justyna. — Pabla nie będzie… Andrzej sam posiedzi w domu, a potem już wyjeżdża na kolejną delegację, tak?

— Niestety — westchnęła Anita. — Pech jak zwykle, ale co zrobić? Pablo też ma prawo czasami wymięknąć, zawsze wszystko za nas bierze, jak mamy awarię… On też przecież nie jest cyborgiem. Piotrek naprawdę musi pomyśleć o kimś nowym do zespołu, bo my już nie wyrabiamy na zakrętach. Dzisiaj chyba wreszcie to sobie uświadomił, jedyny plus z tej całej akcji…

„Ach, doprawdy, Majk martwi się o Pabla ze względu na mnie!” — myślała tymczasem oburzona do żywego Lodzia. — „I nazwał mnie puszczalską! Co za bezczelność, jak on śmiał, buc jeden! Boi się, że jego najlepszy kumpel się natnie… nie ufa mi, bo widział mnie dwa razy z Karolem, a dzisiaj z Arturem! Jasne! Za to oni obaj z Pablem to po prostu święci aniołowie na niebie, powinni w aureolach chodzić!”

Za chwilę jednak znów ogarnął ją żal i strach na myśl o cierpiącym gdzieś z dala od niej najdroższym jej na świecie człowieku. Czy na pewno był bezpieczny? Przecież nigdy nie wiadomo, jak organizm zareaguje na taką ilość mocnego alkoholu…

— Lodziu, napij się może czegoś, co? — zaproponowała Justyna, sięgając po czystą szklankę. — Trochę soku, wody? Zobacz, tu jest fajny sok pomarańczowy, naleję ci trochę… Alkoholu ci nie proponuję, już wystarczy tego cholerstwa na dzisiaj.

— Nie, dziękuję — szepnęła Lodzia. — Chyba nic mi nie przejdzie przez gardło…

— No, nie zamartwiaj się już tak, kochanie — powiedziała łagodnie Justyna. — Wszystko jest pod kontrolą, on się z tego wyciągnie szybko i bez szwanku, zobaczysz. Jest twardy i ma dobrą opiekę, za dwa dni śladu nie będzie po tym dzisiejszym wygłupie.

Lodzia spojrzała na nią niepewnie, w duchu zbierając się na odwagę, aby wyartykułować największe pragnienie, jakie teraz przepełniało jej serce — być przy Pablu! Być przy nim, kiedy cierpiał tak głupio po tym alkoholu… kiedy być może nadal wzywał ją w swym pijackim delirium… Być przy nim tak, jak on był przy niej w szpitalu, kiedy leżała w gorączce… Pojechać do niego chociaż na parę chwil, pomóc jego kumplom w obsługiwaniu go, podać mu szklankę wody, pogłaskać go po policzku… Takiego spitego, nieprzytomnego, ześwinionego… ale przecież wciąż jej ukochanego, jedynego!

— O coś chcesz zapytać, skarbie? — zagadnęła ciepło Justyna, odgadując z jej twarzy, że chce mówić, ale się waha. — Co byś chciała, powiedz?

Lodzia zebrała się w sobie i popatrzyła na nią z determinacją.

— Czy mogłabym do niego pojechać? — zapytała cicho. — Chciałabym go zobaczyć…

Justyna zmieszała się lekko, spojrzała na Anitę i obie pokręciły powoli głowami.

— Czekaj, zapytam — odpowiedziała oględnie Justyna. — Wojtek? — rzuciła przez ramię do stojącego nieopodal męża.

— Tak, kochanie? — Wojtek oderwał się od rozmowy z Maćkiem i nachylił się nad nimi.

— Słuchaj, czy Lodzia mogłaby zajrzeć dzisiaj na chwilę do Pabla?

— Ależ absolutnie, nie ma mowy! — odparł natychmiast stanowczym, twardym tonem. — Tylko nie ona! Chłopak musi mieć teraz spokój, jeszcze znowu jakiejś furii dostanie.

— Okej — westchnęła Justyna.

— No, Lodziu — dodał łagodniej Wojtek, spoglądając na zdruzgotaną dziewczynę. — Nie bój się, oddamy ci niedługo tego pijaczynę, ale na razie musi się pozbierać i wrócić do pełni władz umysłowych. Lepiej zresztą, żebyś nie oglądała go w tym stanie, to nie jest widok dla delikatnej nastolatki…

— Dobra, Wojtuś, dzięki — przerwała mu dyplomatycznie Justyna. — Oszczędź nam szczegółów, co?

Lodzia patrzyła tępo w podłogę.

„Nawet nie mogę go zobaczyć” — myślała z goryczą. — „Nie puszczą mnie do niego, nie mam tam żadnych praw. Za to upokorzenia muszę łykać jedno za drugim, z tym nie ma problemu! Miałam przetańczyć z nim cały wieczór, tak o to prosił… Gdybym wróciła chociaż odrobinę wcześniej! Idiotka ze mnie… Chyba rzeczywiście chciałam go trochę ukarać za tę scenę z Becią, miałam jakiś podskórny żal, myślałam, że nic się nie stanie, jak sobie na mnie trochę poczeka… No to pięknie go ukarałam! Tylko skąd miałam wiedzieć, że on aż tak się tym przejmie, że wymyśli picie mojej whisky!”

Sięgnęła mechanicznie po szklankę z sokiem, którą od paru minut cierpliwie podawała jej Justyna, i upiła z niej niewielki łyk napoju, nie czując jego smaku ani nie słuchając toczącej się obok niej rozmowy.

„To było takie strasznie głupie!” — ciągnęła w myślach. — „Znowu nie pomyślałam, zostawiłam nawet bez sensu ten telefon… Ależ oboje nawywijaliśmy! Oboje narobiliśmy takich głupstw! I jak my teraz spojrzymy sobie w oczy?”

— Lodziu, odwiozę cię do domu — oznajmiła stanowczo Justyna. — Z imprezy już i tak nic nie będzie, a ty powinnaś odpocząć po tych przebojach. Julciu, wy oboje z Szymkiem zabierzecie się potem z Dominiką, dobrze? — dodała, zwracając się do Julki. — Ja wezmę taksówkę i odwiozę Lodzię, nie mamy dzisiaj samochodu… A potem wrócę tu jeszcze i zastanowimy się, który z chłopaków zmieni na parę godzin Kajtka u Pabla.

— Ja pojadę z wami — postanowiła Anita. — I tak miałam już iść, Andrzej przyjedzie po północy, a ja rano muszę do roboty… Odwieziemy Lodzię i wysiądę sobie po drodze, co, Justysiu?

— Pewnie — odparła Justyna, wyciągając telefon i wyszukując w nim numer taksówki. — Zbieraj się, mała, jedziemy. Odstawimy cię zaraz do domu pod same drzwi. Musisz odpocząć, wyspać się, bo jutro pewnie idziesz do szkoły… I nie martw się o tego pijanicę, nic mu nie będzie. Zresztą sam pewnie już nigdy nie spojrzy na whisky…

Taksówka czekała już w gotowości na skraju ulicy, kiedy we trzy wyszły z bramy kamienicy przy Zamkowej sześć. Usiadły z tyłu, Anita i Justyna usadziły Lodzię pomiędzy sobą i zadysponowały kurs na Czeremchową. Jadąc w ciemnościach wśród migających światełek miasta, Lodzia przypomniała sobie, jak kilka godzin wcześniej jechała tędy z Pablem, taka szczęśliwa… Łzy żalu znów popłynęły jej z oczu palącą strużką. Poczuła, że Justyna obejmuje ją ramieniem, a Anita gładzi ją delikatnie po włosach.

— No, już, kochanie — mówiła Justyna. — Biedactwo… Nie dręcz się tak, wszystko będzie dobrze… Ty przecież nie zrobiłaś nic złego, Majk na pewno przesadził z tymi swoimi wymysłami. Mówił, że wyszłaś mścić się na Pablu z jakimś facetem… Ale ty przecież z nikim nie wyszłaś, prawda, Lodziu?

„Aha, chcecie ze mnie wydusić, z kim byłam i co robiłam?” — domyśliła się Lodzia i znów ogarnęło ją piekące uczucie upokorzenia. — „Wszyscy pewnie po cichu martwicie się o niego, boicie się jak Majk, że trafił na puszczalską? Może nawet chcecie chronić go przede mną!”

Wyprostowała się i podniosła dumnie głowę, połykając łzy.

— Owszem, wyszłam z kimś — rzuciła twardo.

Justyna i Anita spojrzały na siebie z niepokojem.

„Mam już dość tego blefu!” — rozżaliła się w duchu Lodzia. — „Dlaczego mam udawać kogoś, kim nie jestem? Narażać się na komentarze Majka, który martwi się, że kumpel źle wybrał! Widzieć te badawcze spojrzenia, kiedy do Pabla łasi się jakaś laska! To jest takie upokarzające! Gdybym jeszcze w zamian coś z tego miała, gdybym mogła chociaż przytulić się do niego… objąć go tak poufale jak ta Becia przy stole! A ja nawet nie zdążyłam dojść do tego etapu… Z jakiej racji mam cierpieć bezpodstawnie za coś, czego nie ma?”

— Pogniewałaś się na Pabla za tę dziewczynę? — zapytała cicho Justyna.

— Nie — pokręciła głową, rzucając jej przez łzy pełne godności spojrzenie. — Nie mam powodu, żeby gniewać się na Pabla za takie rzeczy, ani on nie musi z niczego się przede mną tłumaczyć. Nie jestem jego dziewczyną, ani narzeczoną… ani nie wiem, co on tam wam jeszcze naopowiadał…

Obie kobiety popatrzyły po sobie zaskoczone.

— Nie jestem jego dziewczyną, rozumiecie?! — powtórzyła dobitnie Lodzia. — Ja też nie muszę się z niczego tłumaczyć! Nawet nie pozwoliliście mi go zobaczyć…

Znów ścisnął ją żal na myśl o tym, że on gdzieś tam leży i cierpi, a ona nie może przy nim być. A przecież to właśnie ją wołał, to ją wzywał do siebie!

— Nie muszę nikomu nic wyjaśniać — ciągnęła dumnie. — Ale powiem wam, jak było, w końcu co mi szkodzi? Owszem, wyszłam dzisiaj z kimś na dwie godziny i straciłam poczucie czasu, bo bardzo mi zależało, żeby z nim porozmawiać. To był mój kuzyn, syn mojego rodzonego wuja. Nie miałam pewności, że nim jest, domyślałam się tylko… Spotkałam go dzisiaj przez przypadek i chciałam wreszcie się z nim rozmówić, bo wcześniej nigdy nie było okazji. Zagadaliśmy się może trochę za długo, w dodatku zapomniałam o telefonie… tak, wiem, to było niemądre… Ale to nie była żadna zemsta i jeśli Majk boi się o Pabla ze względu na mnie, to doprawdy… nie musi się bać. Ja tu nie gram żadnej roli. Zresztą to raczej ja boję się takich jak on… i nie życzę sobie, żeby mierzył mnie własną miarą! Jak on w ogóle śmie… nie ma prawa tak o mnie mówić, tak mnie upokarzać…

Ostatnie słowa, wypowiedziane łamiącym się głosem, uwięzły jej w gardle, łzy znów popłynęły po policzkach. Justyna i Anita patrzyły na siebie ze zgrozą ponad jej głową. Justyna objęła mocniej płaczącą dziewczynę, a jej twarz przybrała zacięty wyraz.

— Przepraszam, że wyjątkowo wyrażę się niekulturalnie — wycedziła przez zęby, zwracając się do Anity. — Ale ja temu Majkowi normalnie nogi z dupy powyrywam!


— Ja cię rozumiem, Lodźka — powiedziała ostrożnie Julka, kiedy w poniedziałkowe popołudnie wyszły ze szkoły i powolnym krokiem zmierzały na przystanek. — To rzeczywiście uderza też w ciebie. I nie jest przyjemne, na pewno… Z Pabla kiedyś musiało być niezłe ziółko, miałaś rację, wczoraj nie dało się tego ukryć. Ale co się dziwić? Taki atrakcyjny facet… Dotąd z nikim się nie związał, Asia mówiła, że wręcz metodycznie tego unikał… więc jak miał okazje, to po prostu się bawił.

Spojrzała z troską na bladą twarz przyjaciółki, która po nieprzespanej nocy i całym ciężkim dniu w szkole wyglądała jak przeźroczyste widmo.

— Ale słuchaj — ciągnęła łagodnie. — Teraz to przecież co innego. Sama widziałaś, jak zareagował, mało się pod ziemię nie zapadł, kiedy ta Becia macała go przy tobie… On też dostaje ostro po nosie za swoje wyczyny. Dominika mówiła wczoraj w samochodzie, że on się bardzo zmienił, odkąd cię poznał… Ja ci mówię, że on cię kocha. A ty przecież kochasz jego…

Lodzia westchnęła, kręcąc głową.

— Wiem, wiem — odgadła jej myśl Julka. — Nie musisz nic mówić… To dla ciebie cholernie trudna decyzja, bo nie wiadomo, co będzie dalej, czy za jakiś czas nie wrócą mu te… hmm, skłonności. Jak mężczyzna przez pół życia bawi się w ten sposób, to potem pewnie trudno mu się odzwyczaić. Ale akurat w jego przypadku to nie wygląda beznadziejnie, Lodźka, nie przekreślaj go. To jest poważny, kulturalny facet, bardzo zdolny i inteligentny, pracowity… tylko taki trochę zagubiony. Jemu naprawdę bardzo na tobie zależy. Wczoraj, jak tak się urżnął tą whisky, to aż się na ciebie wkurzyłam, że go doprowadziłaś do takiej desperacji. Ale teraz już mam inne zdanie. Ty nic tu nie zawiniłaś, może oprócz tego, że poszłaś bez telefonu… ale tylko tyle. To on powinien cię przepraszać. I za tę laskę przy stole, bo to rzeczywiście było dla ciebie upokarzające… i za to chlanie.

— Przestań już, Jula — powiedziała cicho Lodzia.

— No dobra, okej — westchnęła Julka. — Ale powiedz mi chociaż, co tam się wczoraj działo w tej taksówce? Justyna wróciła taka wściekła, że mało co Majka nie udusiła gołymi rękami.

— Nieważne — machnęła ręką Lodzia. — Oni przecież z Majkiem i tak non stop się kłócą, to nie pierwszy raz.

— Tak, ale wczoraj chodziło o ciebie i o Pabla — zaznaczyła Julka. — Justyna wzięła Majka za fraki i piłowała go na boku z pół godziny, wyszedł z tego jak pobity. Nie słyszałam za wiele, tylko trochę, jak głośniej krzyczeli… O Pabla głównie szło. Że Majk bezmyślnie go niszczy, że życie chce mu złamać i takie tam… A tak w ogóle, to świetna impreza nam wyszła, nie? Normalnie palce lizać.

— No, wiem — westchnęła Lodzia. — Oczywiście jak zwykle wszystko przeze mnie…

— Nie przez ciebie, przestań! — pokręciła głową Julka. — Ja mam wrażenie, że to się zbierało od dawna i w końcu po prostu musiało rąbnąć. Może to i dobrze, trochę się oczyści atmosfera… Ale nie zazdroszczę ci, bo to ty będziesz musiała zadecydować, co dalej.

Szły przez chwilę w milczeniu, powoli zbliżały się do zatłoczonego przystanku.

— Ja teraz muszę się poważnie zająć maturą — oznajmiła Lodzia, przesuwając dłonią po bladym czole. — Nic mi ostatnio nie wchodzi do głowy, a został przecież niecały miesiąc… Poza tym w domu nadal wisi sprawa Karola i zaręczyn, z tego będzie kolejna afera, i to już niedługo. Artur też ma dzwonić w następnym tygodniu, poznać mnie z bratem… Zobacz, jak to mi się wszystko spiętrzyło w jednym czasie! Cud będzie, jak z tego wyjdę jakąś w miarę obronną ręką.

— Ciężko masz teraz, to prawda — przyznała z westchnieniem Julka. — Nawet szpital po drodze zaliczyłaś… A do tego jeszcze ta wycieczka, i to już pojutrze.

— Z wycieczki akurat się cieszę — zapewniła ją Lodzia. — Mama dobrze mówi, że powinnam trochę odetchnąć innym powietrzem i pobyć w neutralnym miejscu. Ten wyjazd to chyba najlepsze, co mogło mi się trafić w tym kotle.

— Tak, tylko że akurat jedziesz na nią, kiedy wisi tyle niezałatwionych spraw — zauważyła Julka. — Niby masz tam odpoczywać przed maturą, a sama zobaczysz, że będziesz się bez sensu gryzła. Zresztą ja ci mówię…

Urwała, gdyż kilka metrów przed nimi pojawiła się nagle wśród tłumu znajoma sylwetka Majka z charakterystyczną, rozczochraną czupryną. Na jego widok twarz Lodzi momentalnie osnuła się ciemną chmurą, a w oczach zalśniły jej dumne ogniki. Udawszy, że go nie zauważyła, przyśpieszyła kroku i skręciła gwałtownie w stronę przystanku, pociągając za sobą Julkę.

— Chodź szybciej, Jula! — syknęła rozkazująco. — Ja z nim nie będę gadać!

Majk natychmiast skręcił w tę samą stronę i zastąpił im drogę. Był ubrany w swój zwykły, luźny strój stanowiący połączenie skóry i dżinsu, jednak fryzurę miał zmierzwioną mocniej niż zwykle, a na jego twarzy odbijało się zmęczenie.

— Lodziu? Mógłbym z tobą zamienić słowo? — zapytał szybko.

Miał bardzo poważną minę. Serce Lodzi zabiło gwałtownie, przez głowę jak błyskawica przebiegła jej myśl, że może coś złego stało się z Pablem po tym alkoholu… Blada dziś i tak jak wapienna ściana, pobladła jeszcze bardziej i spojrzała na niego wyczekująco. Julka odsunęła się dyskretnie o parę kroków i zerkała na nich z daleka z niepokojem.

— Krążę tu od godziny i czekam na ciebie — podjął Majk z nietypową dla niego konsternacją. — Podejrzewałem, że niedługo będziesz wracać ze szkoły i iść na przystanek, więc przyczaiłem się tu na ciebie…

— Coś się stało? — wyszeptała Lodzia, jeszcze mocniej drżąc w duchu z obawy o Pabla.

— Nie, nic — odparł pośpiesznie, jakby czytając w jej myślach. — Z Pablem wszystko okej.

Poczuła, jak olbrzymi, stutonowy głaz zsuwa się z jej serca i z hukiem leci gdzieś w przepaść… Spojrzała na niego nieco pogodniej, choć nadal z dystansem.

— Więc o co chodzi? — zapytała chłodno.

— Chciałem cię przeprosić — odpowiedział cicho Majk.

Sięgnął za pazuchę swojej skórzanej kurtki i wyciągnął stamtąd pęk białych goździków. Lodzia spojrzała na niego zdumiona i cofnęła się o krok.

— Nieźle wczoraj nabroiłem — mówił dalej mocno skonfundowany Majk, próbując wręczyć jej kwiaty. — Gadałem straszne głupoty, podałem Pablowi tę cholerną whisky, prowokowałem go i podpuszczałem jak bezmyślny osioł… To w dużym stopniu moja wina, że tak się ubzdryngolił. Ale i tak najgorsze jest to, że powiedziałem tyle przykrych rzeczy o tobie… przykrych, niezasłużonych i chamskich. Miałem trochę w czubie, ale to żadne usprawiedliwienie, zwłaszcza że byłem w pracy. Zachowałem się ogólnie jak ostatni gnojek i prostak. Przepraszam cię za to, Lodziu… Bardzo cię przepraszam.

Lodzia patrzyła na niego nadal chłodno, z poważną miną. Od nowa przeżywała w duchu wczorajsze przykrości i upokorzenia… Po chwili zawahania wyciągnęła jednak rękę i pełnym godności gestem wzięła od niego kwiaty.

— W porządku — powiedziała cicho.

— Nie chciałbym, żebyś pogniewała się na mnie na poważnie — ciągnął skruszonym tonem Majk. — Pablo nigdy by mi tego nie wybaczył. A nawet nie chcę myśleć, co by było, gdybyś przeze mnie obraziła się na niego… Mam nadzieję, że tak nie będzie, zabiłby mnie chyba. Gdybym wiedział… Ech, kretyn ze mnie nie do ogarnięcia, co tu dużo gadać, wstyd mi strasznie za moje wczorajsze zachowanie. Nie gniewaj się na mnie, Lodziu… obiecuję ci, że to się już nigdy więcej nie powtórzy. Dasz mi rękę na zgodę?

Lodzia spojrzała na niego nieco łagodniej i tym razem bez wahania podała mu rękę. Ku jej zaskoczeniu Majk schylił się szarmancko wzorem Pabla i złożył na jej dłoni pełen szacunku pocałunek.

— Nie wygłupiaj się — rzuciła zmieszana, cofając rękę.

— Oddaję tylko hołd należny naszej królowej — wyjaśnił z powagą. — Powinienem przy tym klęknąć przed tobą na znak skruchy, ale nie będę robił scen na ulicy, jeszcze twoja wychowawczyni będzie tędy przechodzić i zobaczy…

— Przestań! — parsknęła śmiechem Lodzia.

— Nie gniewasz się na mnie? — upewnił się Majk.

— Nie — odparła cichutko, spoglądając na trzymane w ręku kwiaty. — Już nie.

Majk przyglądał jej się przez moment w skupieniu, ogarniając wzrokiem całą jej sylwetkę, jakby widział ją po raz pierwszy albo jakby dziś objawiła mu się w zupełnie innym świetle niż dotychczas. Jego zafascynowane spojrzenie padło na jej długi warkocz spływający w dół po piersi, po czym znów skupiło się na delikatnych rysach jej twarzy.

— Na Pabla też się nie gniewaj — poprosił po chwili.

— Jak on się czuje? — zapytała wymijająco Lodzia.

— Tak sobie — odparł z westchnieniem. — Leży jeszcze z kacem gigantem, łeb go boli jak diabli, ale już oprzytomniał i radzi sobie sam. Zaraz odstawię mu samochód i zawiozę jakieś dobre żarcie, a Wojtek ma jeszcze kontrolnie zajrzeć do niego wieczorem… ale to chyba nie będzie nawet konieczne. Do wieczora jakoś się pozbiera, a jutro musi wracać do roboty, bez niego jak zwykle nie wyrobią normy w tej nieszczęsnej kancelarii.

— Pozdrów go ode mnie — uśmiechnęła się leciutko Lodzia. — I powiedz mu, że obmyślę dla niego jakąś surową karę za wypicie mojej whisky bez pozwolenia.

— Jasna sprawa! — ucieszył się Majk. — Taka groźba od gwiazdeczki o wiele szybciej postawi go na nogi niż te wszystkie kefiry i tabletki na kaca… Dziękuję ci, Lodziu. Słyszałem, że niebawem jedziesz na wycieczkę w góry?

— Aha, pojutrze. Właśnie wracam do domu, żeby zacząć się pakować.

— Więc nie zatrzymuję cię — odparł, cofając się o krok. — Trzymaj się i baw się dobrze. Widzimy się osiemnastego na waszych urodzinach, prawda?

— Tak — kiwnęła głową. — Wracam tylko dzień wcześniej, ale będę. Na razie, Majk.

— Do zobaczenia, Lodziu.

Ukłonił się i odszedł szybkim krokiem. Julka podeszła z powrotem do przyjaciółki, przyglądając się jej podejrzliwie.

— To co, Lodźka, nawet Majka załatwiłaś? — zażartowała, wskazując na goździki. — Korzysta z tego, że Pablo zdycha po whisky, i sam uderza do ciebie po cichu z kwiatkami?

— Zgłupiałaś?! — roześmiała się Lodzia. — Przyniósł mi to na przeprosiny za wczoraj! Chyba coś tam do niego dotarło po tym ochrzanie Justyny. Cieszy mnie, że jednak ma sumienie i trochę serca, bo wczoraj już w to szczerze zwątpiłam. Ale co tam… najważniejsze, że Pablo już powoli zmartwychwstaje po wczorajszym tankowaniu. Mimo wszystko cały czas się o niego bałam…

— Ma silny organizm, jest wysportowany, szybko się wyliże — zapewniła ją Julka. — Byle nie powtarzał tego numeru za często, bo na niego mocny alkohol naprawdę kiepsko działa. Gdybyś ty widziała, jak on się wczoraj awanturował, kiedy Wojtek zabrał mu butelkę… zachowywał się jak jakiś uciekinier z domu wariatów… Jeśli się na niego jednak zdecydujesz, to będziesz musiała dobrze go pilnować, a whisky trzymać pod kluczem — dodała, puszczając do niej oko.

Lodzia uśmiechnęła się lekko. Jej twarz była już niemal zupełnie rozpogodzona, a w jej ruchy wróciła energia, której brakowało w nich przez cały dzień.

— Oj, Jula — pokręciła głową. — Nie dokuczaj mi już! On nigdy nie pije whisky, sam mi to powiedział, pewnie od dawna ma świadomość, że to mu szkodzi. Wczoraj mu odbiło wyjątkowo… O, nasz autobus! A niech to, zobacz, jaki tłum się szykuje… Wsiadajmy szybko, żebyśmy się zmieściły, nie uśmiecha mi się czekanie na następny!

Rozdział dwudziesty pierwszy

Efektowne przeprosiny Majka oraz pozytywne informacje o stanie zdrowia Pabla podniosły nieco na duchu wycieńczoną emocjami ostatniej doby Lodzię. Dotarłszy do swojego pokoju, wstawiła do wody przemycone w plecaku goździki i ukryła je za zasłoną w kącie parapetu okna, w tym samym miejscu, gdzie niegdyś chowała bukiet niezapominajek, który dostała od Pabla krótko po studniówce.

„Majk miał dzisiaj arcygłupią minę” — myślała z rozbawieniem, układając na łóżku ubrania, które miała zamiar spakować na wycieczkę w góry. — „Takiej jeszcze nigdy u niego nie widziałam… Mam nadzieję, że przynajmniej przypilnuje, żeby Pablo zjadł coś porządnego. Wywrócił sobie wczoraj żołądek do góry nogami, a jutro już gonią go do pracy, będzie odrabiał zaległości z dzisiaj i do tego szkolił jakiegoś aplikanta. Nie tylko ja mam ciężko, jemu też wszystko się piętrzy w jednym czasie…”

— Looodziuuu! — rozległ się z dołu donośny ryk Ciotki Lucy.

Dziewczyna westchnęła i odłożywszy na łóżko stertę kolorowych koszulek z krótkim rękawem, które przygotowała do spakowania, zeszła posłusznie na dół.

— Lodziu, przecież ty znowu nic nie zjadłaś po szkole! — stwierdziła z wyrzutem Ciotka. — Chodź szybko na obiad, dostaniesz trochę klusek z gulaszem, babcia właśnie ci odgrzała…

Lodzia bez protestu poszła za nią do kuchni i usiadła posłusznie przy stole. Jej smutna, blada twarz już rano wzbudziła niepokój Wielkiej Triady, dlatego Mamusia i Babcia przyglądały jej się teraz ze szczególną uwagą. Babcia postawiła przed nią talerz z pięknie pachnącym obiadem, zaś Ciotka Lucy skwapliwie nalała jej do szklanki kompotu śliwkowego.

— Jedz, Lodziu — powiedziała troskliwie Mamusia. — Jedziesz w góry, musisz mieć dużo siły, podróż pociągiem jest męcząca… Szkoda, że nie jedziecie autokarem, byłoby wam wygodniej.

Lodzia natychmiast przypomniała sobie Pabla mówiącego dokładnie o tym samym.

— Wiesz, Lucy? Mareczek chory, ma straszny katar — oznajmiła Babcia, zwracając się do Ciotki. — Niewiele zjadł i poszedł się położyć, jak tylko przyszedł z pracy. Mówiłam mu, że powinien wziąć zwolnienie na parę dni, żeby mu się, nie daj Boże, nie pogorszyło… I Lodzię trzeba od niego izolować, żeby czegoś przypadkiem nie złapała przed wycieczką.

— Lodziu, a ty dobrze się czujesz? — zapytała Mamusia, przyglądając się z niepokojem bladej twarzy córki.

— Tak, mamo, wszystko w porządku — zapewniła ją Lodzia, zabierając się za jedzenie. — Tylko wczoraj nie mogłam zasnąć i nie wyspałam się… Ale dzisiaj położę się wcześniej i nadrobię.

Ciotka Lucy zerknęła na nią podstępnie.

— Widziałam, że wróciłaś wczoraj taksówką — rzuciła od niechcenia. — Wyjrzałam przypadkiem przez okno i akurat zobaczyłam… Karol pewnie pił alkohol i musiał zostawić samochód na mieście, a wzięliście taksówkę? Tak, Lodzieńko?

— Nie, ciociu — odparła spokojnie. — Odwiozły mnie dwie koleżanki.

— A Karol? — zdziwiła się Mamusia.

— Nie wiem — wzruszyła ramionami Lodzia, uznawszy, że nie ma już powodu, by nadal kryć Karola. — Czy ja jestem jego całodobowym stróżem?

Wielka Triada zamarła w bezruchu, wpatrując się w nią z zaskoczeniem i niepokojem. Lodzia jadła spokojnie, jednak jej zmieniona od rana twarz wskazywała na przeżyte bardzo mocne wrażenia… Coś musiało się stać na wczorajszym spotkaniu, skoro wróciła bez Karola, a obojętność, z jaką o nim mówiła, była zapewne tylko odruchem obronnym, instynktowną strategią radzenia sobie ze zbyt wielkim cierpieniem… Wszystkie trzy kobiety popatrzyły na nią ze współczuciem i westchnęły.

— Pakujesz się już, Lodzieńko? — zmieniła szybko niewygodny temat Ciotka Lucy.

— Tak, ciociu — odparła grzecznie, jedząc ze smakiem swój gulasz. — Dzisiaj zapakuję prawie wszystko, a jutro po szkole dokończę. Mają nas zresztą wcześniej zwolnić z lekcji, żebyśmy mogli się spokojnie przygotować do wycieczki.

— I tylko wasza klasa jedzie? — upewniła się Mamusia.

— Tak, mamo. Cała klasa oprócz dwóch osób, które nie chciały. I trzy nauczycielki.

— Oj, to dobrze, dziecino, pojedziesz sobie w góry, odpoczniesz trochę! — podchwyciła wylewnie Babcia. — Taki ciężki czas teraz przeżywasz! Nie dość że matura, szpital przed świętami, a teraz jeszcze te kłopoty… Takie kochane dziecko i tyle problemów na głowie! Ale powiem wam, że świat schodzi na psy, coraz mniej już można znaleźć porządnych ludzi — dodała filozoficznie. — Zwłaszcza mężczyzn! Ja chyba już nie uwierzę, że coś dobrego wyrośnie z tego młodego pokolenia… Nawet miejsca nie ustąpią w autobusie!

— A tak, to prawda — przyznała Ciotka Lucy. — Klocia mówiła mi, że ostatnio jeździ już tylko taksówkami. Kiedyś w autobusie przez całą drogę stała, nogi ją bolały, a młodzież się porozsiadała, nosy w telefony i udaje, że nie widzi. I to nie tylko chłopaki, dziewczyny też!

— No, ale taksówkami to się chyba nie opłaca tak na co dzień, Lucy — zauważyła z lekkim niesmakiem Mamusia. — Tyle pieniędzy na to idzie… Do szpitala do Lodzi w jedną stronę płaciłam dwadzieścia złotych, a to przecież nie tak daleko.

— E, teraz Klocia ma pieniądze — uśmiechnęła się Ciotka Lucy. — Już dostała pierwszą część spadku, stać ją na taksówki. A zresztą na co ma wydawać, Zosiu, jak nie na to, żeby trochę wygodniej sobie pożyć na stare lata?

— No, racja, racja — przytaknęła Babcia. — Taksówką to przynajmniej spokój i komfort, nie to co tymi zapchanymi autobusami. Czasem warto zapłacić za własną wygodę.

— Tylko że taksówkarze nie zawsze mają wydać — zauważyła Mamusia. — Rzadko u którego da się zapłacić kartą, trzeba mieć odliczone pieniądze. A weź je teraz rozmień! Nie zapomnę, jak w szpitalu nie mogłam rozmienić marnych pięćdziesięciu złotych. Przez godzinę wszystkich pytałam, nikt nie miał, dopiero w ostatniej chwili tamten miły człowiek, co wyszedł z windy, rozmienił mi wreszcie, i to ze stratą dla siebie, pamiętasz, Lodziu?

— Pamiętam — uśmiechnęła się Lodzia, podnosząc głowę znad talerza, a jej oczy rozjaśniły się nagle i zabłysły promiennym blaskiem.

Mamusia spojrzała na nią podejrzliwie, ale ów przelotny promień światła zgasł szybko na twarzy dziewczyny, która znów pochyliła głowę nad talerzem i spokojnie jadła dalej.

— No właśnie — ciągnęła Mamusia, poprawiając przekrzywiony nieco obrus. — Dzięki temu miałam od razu drobne na taksówkę. Ty też, Lodziu, powinnaś mieć pojutrze odliczone pieniądze, żebyś rano nie miała kłopotów, jak będziesz jechać na dworzec. Bo widzisz, dziecko… Mareczek chciał cię odwieźć, ale chyba jednak z tobą nie pojedzie. Taki ma straszny katar i źle się dzisiaj czuje…

— Mamo, poradzę sobie sama — zapewniła ją stanowczo Lodzia. — Nie ma mowy, żeby bez powodu szargać tatę w chorobie, powinien naprawdę wziąć zwolnienie i odpocząć parę dni. Ja przecież potem też, tam na miejscu, będę nosić te bagaże sama, więc od razu tak je spakuję, żeby wszystko bez problemu unieść. A drobne na taksówkę przygotuję sobie z góry, masz rację.

— Jaka mądra i zorganizowana dziewczynka z tej naszej Lodzi — zauważyła z dumą Ciotka. — To już dorosłe dziecko, byłby czas, żeby sobie życie ułożyła, a tu ciągle tylko problemy…

— Cicho, Lucy, daj spokój! — przerwała jej Mamusia. — Co ma być, to będzie. Ja zresztą już powoli rozglądam się po koleżankach, jeszcze dwie mają synów w jej wieku… tylko że tym razem to by trzeba było naprawdę dobrze sprawdzić… No nic, nieważne, porozmawiamy o tym później.

Lodzia uśmiechnęła się do siebie, odsuwając pusty talerz i sięgając po serwetkę.

„Chyba szykują się kolejne podwieczorki zapoznawcze” — pomyślała z rozbawieniem. — „Karol już spisany na straty, tylko nie wiedzą, jak mi to powiedzieć. Od świąt ani słówka, ani jednego małego zająknięcia na temat zaręczyn! Ciekawe, kiedy pani Emilia odkryje do końca jego straszliwą zbrodnię? Szkoda mi biednej Agaty, ale tu niech Karol pokaże męską ikrę…”

— A ty, Lodziu, po powrocie chcesz iść gdzieś z Julcią i z tym jej chłopcem poświętować twoje urodziny, tak? — zagadnęła Ciotka Lucy dla odwrócenia uwagi.

— Tak, ciociu — odparła Lodzia, zerkając na nią z niepokojem. — Mam nadzieję, że to nie problem? Skoro w domu organizujemy moje urodziny dwudziestego ósmego, to osiemnastego umówiłam się z przyjaciółmi na mieście. Już obiecałam, więc wolałabym się tego trzymać…

— Ależ oczywiście, Lodzieńko — zgodziła się skwapliwie Mamusia. — Im więcej teraz będziesz mieć rozrywek, tym lepiej, nie będziesz przynajmniej siedzieć w domu i zamartwiać się… to znaczy, chciałam powiedzieć, nie będziesz się uczyć za dużo, męczyć niepotrzebnie. A z tym dwudziestym ósmym to… wszystko się jeszcze okaże.

— Zresztą Karol też idzie na moje urodziny osiemnastego — oznajmiła beztrosko Lodzia, puszczając mimo uszu ostatnią uwagę. — Już jesteśmy umówieni.

Wielka Triada popatrzyła na nią z konsternacją. Na chwilę zapadła idealna cisza.

— Ja nic z tego nie rozumiem, Zosiu… — szepnęła konspiracyjnie Ciotka Lucy, ale umilkła uciszona kategorycznym ruchem ręki Babci.

— Dobrze, Lodziu, porozmawiamy o tym, jak wrócisz z gór — ucięła dyplomatycznie Mamusia. — Do tego czasu jeszcze dużo może się zmienić. O, i widzisz, jak ładnie wszystko zjadłaś? To mi się podoba. A ty, Lucy, daj spokój, zaraz dziecko wróci na górę się pakować, a my usiądziemy sobie we trzy i wszystko dokładnie omówimy.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 78.78