E-book
22.05
drukowana A5
54.61
Living Proof

Bezpłatny fragment - Living Proof


5
Objętość:
307 str.
ISBN:
978-83-8273-050-0
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 54.61

Prolog

Jest rok 2079. Świat, w którym dotychczas przyszło nam żyć, został niemal doszczętnie zniszczony przez apokalipsę, która zaczęła się niecałe dwa lata temu. Ciężko jest określić, co konkretnie działo się przez te siedem, pierwszych dni. Tych, w których zesłano na nas te wszystkie nieszczęścia. Jednak można powiedzieć o nich tyle, że każdy z nich przyczyniał się na swój sposób do zniszczenia świata, i pogrążenia go w całkowitym chaosie. Ludzie, którym udało się przeżyć ten czas, podzielili apokalipsę na kilka faz, niektórym nawet nadali nazwy.

Każdy z nas miał styczność w swoim życiu z opisem wizji Świętego Jana, dotyczących końca świata. Siedem dni, w których głównie toczyła się zagłada, symbolizowała ta sama liczba aniołów. Zaczęło się bardzo podobnie. Pierwszą czaszą wylaną na padół ziemski była tak zwana „cisza przed burzą”, którą u nas ludzie nazwali Nocą Czystego Nieba. Zaczęła się, gdy księżyc oraz gwiazdy, które mu towarzyszyły, zaczęły stopniowo znikać, pozostawiając po sobie sekundowy dźwięk, podobny do odgłosu wybuchających sztucznych ogni. Nikt nie podejrzewał, że ledwo co słyszalne dźwięki mogą być zwiastunem kosmicznego zaburzenia rytmu księżyca i gwiazd. A właściwie, to ich pozostałości.

Drugi dzień rozpoczął się od zaobserwowania na niebie pozornie pięknego zjawiska jutrzenki. Aby dostrzec planetę Wenus przemykająca przez niebo kilka godzin przed wschodem słońca, trzeba było trafić w odpowiedni moment. Większość ludzi, która wyszła na zewnątrz, myślała, że właśnie w niego trafiła. Komplikacje zaczęły się, gdy jasny punkt zastygł w miejscu, a słońce nie pojawiło się na horyzoncie. Na resztę dnia sklepienie przybrało pomarańczowo-krwisty kolor. Zostawiając w ludziach strach i ciągłe narastający niepokój. Jednak to nie mogło się równać z tym, co czuło się kolejnego ranka. Na całym świecie, za oknami panowała ciemność. Nikt nie mógł ujrzeć, chociaż krztyny błękitnego czy nawet pomarańczowego nieba, ponieważ zostało zmienione w ciemno-granatowe pustkowie. Nastało to, czego najbardziej się obawiano. Trzy dni mroku. Ludzie się bali. Wielu z nich zamknęło się w swoich mieszkaniach, zatarasowali okna i czekali, aż wszystko ustąpi. Wtedy spadł na ziemię deszcz ognia. Ogromne burze rozprzestrzeniły się po całym globie. Z góry zaczęły spadać na nas gromy przeradzające się w nawałnicę. Niesamowite pioruny, które doprowadziły do pożarów i zniszczeń potwierdzały to, że czas sądu ostatecznego właśnie nastał.

Apokalipsa nie zwalniała tempa. Każdego dnia zrzucała, nam na głowy kolejne kataklizmy. Z wylaniem czwartej czaszy przyszły do nas trzęsienia ziemi tak potężne, że wiele budynków tego nie przetrwało. Trzeciego dnia woda w oceanach wzburzyła się, tworząc tajfuny i huragany o niszczycielskiej sile. Po trzech dniach mroku świat już nie był taki sam. W wiadomościach podawano, że populacja ludzka zmniejszyła się o jedną trzecią. Podczas jedynie trzech dni zginęło ponad cztery i pół miliarda ludzi. W tym moja rodzina.

Budynki zostały zmienione w sterty głazów, które zasypały drogi przejazdu. Nie było jak uciec i gdzie. Przez to zostały unicestwione niektóre kraje albo i całe kontynenty. Między innymi Australia, Japonia czy Filipiny, teraz są już pełnym gruzów pustkowiem. Najbezpieczniej było w centralno-wschodniej Europie i Ameryce Północnej, gdzie przetrwała największa ilość ludności. Szósta faza i czasza, którą wylano, doszczętnie dobiła ludzkość. Organizacja zwana Białą Strażą wypuściła w powietrze lek. Miał on pomóc zregenerować się ludziom i zwalczyć wszelkie uszkodzenia i wyniszczenia w organizmie, które wystąpiły podczas ostatnich pięciu dni. Jednak tak naprawdę to, co miało pomóc istnieniu przetrwać, okazało się śmiertelnym wirusem, który wyniszczył jedną czwartą istot, które przetrwały. Wielki obłok szarej, podejrzanej mgły zakrył wszystko. Później opadł na ziemię pył, a ludzie zastygli w miejscu. Padali na ziemię jak pijani. Próbowali się podnieść, ale coś ciągle ciągnęło ich ku dołowi. To, co działo się z nimi dalej, jest nie do opisania.

Ostatnia faza trwa do dziś i z każdym dniem coraz bardziej się rozprzestrzenia. Najgorsze w tym jest to, że nie ma na to żadnego lekarstwa. Jedynym ratunkiem przed tym, jest to samo co w przypadku szóstego anioła. Twoje DNA. Część ludzi twierdzi, że zostali ocaleni tylko dzięki życiu w zgodzie i przyjaźni z aniołami. To kłamstwo. Jednak jak inaczej nieświadomi prawdy ludzie mogli tłumaczyć sobie to, że udało im się przeżyć?

Rozdział I

Minął już drugi poranek od początku apokalipsy. Każdy kolejny był dla Blakely cięższy od poprzedniego, bo nowy dzień dawał jej do zrozumienia, że świat nigdy nie wróci do normalności. Siedząc na gałęzi jednego z drzew, nie mogła oderwać wzroku od pozostałości fontanny, którą kiedyś tak uwielbiała. Symbol jej szczęśliwych, dziecięcych lat w jednej chwili został zmieniony w stertę gruzów, z której pył wpadał w jej błękitne oczy. Bacznie obserwowała fontannę dlatego, że nie chciała za nic spojrzeć na kolejne gruzowisko znajdujące się przed nią. Gruzowisko, które kiedyś było jej domem. Świadomość, że w środku znajdują się jeszcze przygniecione przez betonowe odłamki ciała jej rodziny, przyprawiały ją o ból brzucha.

— I-i co teraz? Nie możemy przecież dalej tutaj siedzieć. Musimy jakoś działać — powiedziała łamiącym się głosem drobna, koścista dziewczyna. Miała ciemne, brązowe, ścięte poniżej ramion włosy, splecione w niedbały warkocz, z którego miejscami wystawały potargane kosmyki. Jej jasnoróżowa cera pokryta małymi, brązowymi plamkami odbijała tylko z pozoru ciepłe promienie pomarańczowego słońca. Dużymi, przerażonymi oczami wpatrywała się w spękaną ziemię. Josie jest psychicznie najsłabsza i najgorzej radzi sobie z pojęciem tego, co wydarzyło się kilka dni temu. Blakely spojrzała na nią. Odniosła wrażenie, że jest na skraju załamania i rozpłakania się jak małe dziecko. Podczas apokalipsy straciła całą rodzinę, tak jak każdy, ale ona szczególnie była związana ze swoją. Josie jest jedną z nielicznych osób, które nie uległy wszechobecnej znieczulicy. Jej rodzice i młodsza siostra zginęli podczas szóstej fazy. Wirus ich wykończył. Sprawił, że ciała niemalże całkowicie pozbyły się tłuszczu, a następnie mięśni, pozostawiając jedynie zwisającą na kościach skórę. Blackburn wystarczyło jedno spojrzenie na trupy ludzi zabitych przez wirusa, aby docenić to, że jej rodzice i bracia zginęli w inny sposób.

— Jest ciężko, ale coś wymyślę — odpowiedziała po chwili, wpatrując się przed siebie i lekko poruszając zwisającymi z gałęzi nogami. W głowie posiadała całkowity mętlik. Próbowała myślami ułożyć jakikolwiek plan, aby przeżyć jak najdłużej. Analizując jednocześnie to, co działo się w czasie ostatniego tygodnia. Nie chciała myśleć o swojej rodzinie, to tylko sprawiało, że słabła, a teraz nie mogła sobie na to pozwolić.

— Mamy nadzieję. Ty jesteś tą, która obejrzała setki filmów apokaliptycznych. To twój czas, żeby zabłysnąć — mruknęła Caylee, obracając w długich palcach mały scyzoryk. Zza kołnierza skórzanej kurtki wystawał jej jeden z kilku tatuaży, ten akurat przedstawiał linię życia, taką jak pokazują na monitorach EKG oraz znajdujący się pod nim napis „kiedyś wszyscy wyjdziemy na prostą”.

— Ale to nie jest film Cay. To coś zupełnie innego.

— Tak w ogóle to co masz dalej w planach? Nie wiem, czekamy na jakiegoś księcia, który przyniesie nam wybawienie? Bo jeśli tak, to przypomnę ci, że wszyscy nie żyją! Nie widzisz co się dzieje dokoła? Jesteśmy w czarnej dupie! Same zginiemy prędzej lub później.

— Caylee uspokój się — Maisie jako jedyna z całej czwórki była w stanie zachować pełen spokój. Dziewczyna miała długie kręcone włosy o ciemnobrązowej barwie z pojawiającymi się gdzieniegdzie jasnymi refleksami. W blasku słońca można było odnieść wrażenie, że są rude. Na przyjaznej, kwadratowej, piaskowej twarzy spod linii gęstych, długich rzęs, błyszczały jasnoniebieskie oczy, które mimo panującej wokół pożogi, wciąż wydawały się emanować stoickim spokojem.

— Na sam początek powinnyśmy znaleźć sobie jakąś osadę, musimy gdzieś mieszkać przez ten czas.

— A powiesz może coś, czego nie wiemy? — Caylee przewróciła zielonkawymi oczami. Blakely poczuła, jak krew zaczyna się w niej gotować.

— Skoro jesteś taką mądra, to może sama coś wymyślisz? — odpowiedziała, podnosząc ton głosu. Oderwała wzrok od szczątków fontanny i zwróciła się w stronę Hart bawiącej się kosmykiem krótko ściętych niemal czarnych włosów.

— Ja siedzę cicho, bo nie jestem przecież specjalistką od filmów o zombie.

— A widzisz tu zombie!?

— Przestańcie się drzeć — Obie najpierw spojrzały na swoją przyjaciółkę, a po chwili zwróciły wzrok z powrotem przed siebie. Blackburn wzięła głęboki oddech i na moment zamknęła oczy. Uspokoiła swoje nerwy. — Caylee ma rację, jesteśmy w nie najlepszej sytuacji, ale musimy starać się, żeby przeżyć. — Blakely zeskoczyła z drzewa, na którym siedziały. Zaraz po niej na ziemi stanęły Caylee, Maisie a na końcu, ostrożnie z gałęzi zeszła Josie. Do góry podniósł się kurz będący pozostałością okolicznych budynków zmieszanych ze skrystalizowaną mgłą wirusa.

— Powinnyśmy zająć się znalezieniem jakiegoś schronienia.

— Zostajemy w Maryland czy idziemy w świat liderze? — powiedziała Caylee, podkreślając ostatnie słowo.

— Zobaczymy.

— Może najpierw sprawdzimy szkołę? Jest tam dużo pomieszczeń, w stołówce pewnie jest zapas jedzenia z dłuższą datą. — zaproponowała Josie. Po krótkiej analizie, zamieszkanie szkoły wcale nie wydawało się aż tak złym pomysłem. Domy ich wszystkich zostały zniszczone, a na to, by wejść do czyjegoś nie miały odwagi. Dodatkowo bardziej, że gimnazjum w Maryland jest ogrodzone naprawdę solidnym i mocnym płotem, który mógłby bronić grupę w razie potrzeby. Blakely jeszcze rozejrzała się wokół. Na tle różowego nieba wybijały się szczątki budynków. Większość z nich spalonych lub zawalonych.

— Mam mieszkać w szkole? Nigdy w życiu!

— A gdyby ktoś jednak też jeszcze przeżył, to mogłybyśmy go przygarnąć — dopowiedziała, ignorując wypowiedź Cay, Maisie.

— Ta, już lecę.

— Dobra, bierzcie swoje rzeczy i idziemy — Każda z dziewczyn założyła swój plecak, w którym znajdowały się rzeczy, które udało im się zabrać z gruzowisk, które jeszcze kilka dni temu każda z nich nazywała domem. Blakely nie miała takiej opcji. Zostało jej jedynie to, co zabrała ze sobą w dniu wyjazdu. W starym miejscami podziurawionym ciemno-zielonym plecaku miała kilka zamiennych ubrań, latarkę, którą znalazła w jednym z ledwo trzymających się sklepów, nóż i niewielki zapas wody. Przy pasie miała przyczepiony mały toporek. Jedyną pamiątką, która została jej po kimkolwiek, to wytarty nieśmiertelnik, który od trzech lat nieustannie wisi na jej szyi.

Z aktualnego miejsca pobytu dziewczyn, do gimnazjum w Maryland nie było dużo drogi. Dzieliło je jedynie pół kilometra, czyli jednocześnie góra piętnaście minut nieprzerwanej drogi. Przechodząc, przez porozrzucane po ulicach gruzy, resztki spalonych i połamanych drzew, nie spotkały nikogo. Ani jednej, żywej duszy. Gdy dotarły na miejsce, sprawnie przedarły się przez płot i stanęły przed niezbyt co uszkodzonym budynkiem publicznego gimnazjum w Maryland. Porównując szkołę do tych wszystkich zniszczonych i ledwo stojących budowli, które mijały po drodze, to można stwierdzić, że to chyba najlepiej zachowany budynek w całym mieście. Całą czwórką zatrzymały na niewielkim placu przed wejściem do budynku, przyglądając się mu jednocześnie. Niektóre z okien miały powybijane albo uszkodzone szyby, miejscami odchodziła farba razem z tynkiem, odsłaniając białą kraciastą siatkę, po lewej stronie szkoły leżało oparte o ścianę drzewo z wyraźnymi śladami po burzy.

— Tego siedliska szatana to nawet apokalipsa nie chce tknąć.

— Tutaj się poznałyśmy.

— I to tylko potwierdza to, co wcześniej powiedziałam — Blakely ruszyła w stronę frontowego wejścia do budynku. Złapała za metalową klamkę i pchnęła drzwi do przodu, zderzając się przy okazji z zimną szybą. Odsunęła się o kilka kroków i rozmasowała ręką stłuczony policzek.

— Aha.

— Zamknięte — Maisie spróbowała jeszcze raz otworzyć drzwi, ale nadal bezskutecznie. Po chwili Caylee podeszła do wejścia trzymając odwrócony rączką do góry nóż. Uderzyła nim w szybę. Niewielkie okienko pod wpływem zderzenia z rączką zaczęło pękać, aż w końcu całe zmieniło się w multum mieniących się odłamków szkła. Cay włożyła rękę do środka i zaczęła szukać klamki od drugiej strony.

— Już otwarte — powiedziała, przekręcając zamek. Josie przyglądała się odbijającym promienie słońca kawałkom porozbijanego szkła. Caylee odwróciła nóż i schowała go do plecaka, który założyła na plecy. Blakely otworzyła drzwi szerzej i weszła do środka. Na równi z przekroczeniem progu, powróciło do niej wiele wspomnień, tych przyjaznych, jak i tych mniej. W jednej chwili przypomniały jej się czasu, gdy przeciskała się między uczniami po przepełnionych korytarzach, siedziała w ponurych salach, na krzesłach, które wiecznie były uszkodzone i popijała bezsmakowe mleko na trybunach boiska. Teraz to miejsce wiało pustką i wpędzało w ponury nastrój. Nie było to spowodowane jedynie sytuacją wywołaną przez apokalipsę, ale też świadomością, że minęło już sześć lat, odkąd wszystkie ukończyły tę szkołę. Później ruszyły dalej nieświadome tego, że to ostatni raz, kiedy mogły kiedykolwiek poczuć się tak beztrosko.

— Zapomniałam się zapytać, na czym my tak w ogóle będziemy spać? Jak żyć? I jak ty sobie to w ogóle wyobrażasz? — Caylee zwróciła się w stronę Blakely. Pierwsze co przyszło jej do głowy, to znienawidzona przez wszystkich sala gimnastyczna oraz jej wyposażenie, które zawierało dziesiątki, używanych raz do roku materacy. To musiało im wystarczyć, przynajmniej na razie, dopóki nie uda im się zaopatrzyć w coś bardziej komfortowego.

— W sali gimnastycznej są materace.

— One są twarde — oburzyła się.

— Zawsze zostają ci ławki.

— Od czego zaczynamy? — powiedziała, zdejmując plecak i rzucając go pod ścianę holu. Oparła ręce na biodrach i spojrzała na dziewczyny. Blakely przeanalizowała sobie w głowie cały plan budynku. Po prawej stronie znajdował się korytarz, prowadzący w głąb szkoły, na wprost przejście do hali, a po lewej stołówka. Obok korytarza były schody prowadzące na górne piętro budynku, które nawet teraz budziło w Blackburn niepokój i wstręt. A to wszystko przez bibliotekarkę i okropną nauczycielkę muzyki, które miała tam swoje siedziby.

— Ty tu jak na razie rządzisz, prawda?

— Więc tak, Caylee sprawdzisz pierwsze piętro, Maisie ty drugie. Przeszukajcie wszystkie sale czy nikt tutaj się nie ukrywa. Josie sprawdzisz stan jedzenia w kuchni i stołówce, ja zajmę się szatniami i skrzydłem północnym.

— Jasne.

— Pamiętacie jak kiedyś ktoś chciał skoczyć z okna? Ciekawe czy tu straszy.

— Nie biadol tylko idź.


Blakely podczas przeszukiwania sal natknęła się na wciąż pełne zabawek sale klas zerowych, które z niewiadomego powodu znajdowały się w budynku gimnazjum. Przez moment wydawało jej się, że znowu słyszała krzyki dzieci walczących o lalkę czy innego misia. Wszędzie dało się odczuć niedawną obecność. Przecież niedawno zaczął się rok szkolny, cieszące się z powrotu dzieciaki biegały po korytarzach. Gdyby tylko ktokolwiek wiedział, jak potoczą się losy świata.

Cała czwórka odetchnęła z ulgą, gdy okazało się, że nikt żywy ani martwy nie ukrywał się w szkole. Chwilę później zaczęto wstępne naprawianie budynku, aby można było w nim jakoś normalnie mieszkać, przynajmniej przez kilka pierwszych dni. Wszystkie powybijane okna zostały zabite deskami, tak aby żadne zimno nie dostało się do środka. Jednocześnie wiązało to się z tym, że światło w budynku będzie o wiele bardziej ograniczone. Josie znalazła w stołówce zapas jeszcze niezepsutego, w miarę świeżego jedzenia. Znalazło się też sporo zapasów, które będą mogły przetrwać więcej czasu. Niektóre szafki zapełnione były kartonami z tłuczonymi ziemniakami, zupami i sosami w puszkach oraz pełnymi opakowaniami owsianki. Nawet dwie stojące w rogu maszyny z przekąskami wciąż były w pełni zaopatrzone. Nie było to dużym zdziwieniem. Stołówka gimnazjum zawsze była bardzo dobrze wyposażona. Larsen obliczyła, że jeżeli będą jeść po trzy porcje dziennie, to wystarczy go na jeszcze na dwa tygodnie a przy dobrych wiatrach może nawet i na trzy. Później ruszą, aby czegoś szukać. Pod wieczór, Caylee i Maisie zajęły się przeniesieniem materacy do sal, które zostały wybrane jako pokoje.

Na początku trudno było wszystkim zasnąć i nie chodziło tutaj o dyskomfort wywoływany miękkością materaca, a właściwie to jego brakiem. Najgorzej radziła sobie z tym Blakely. Czuła się dziwnie tym, że możliwe, że należy do grupy ostatnich ludzi na świecie. Zaledwie kilka tygodni temu siedziała na uniwersytecie Blackridge, słuchając kolejnego ciągu nudnych wykładów dotyczących operacji morskich i nawigacji.

Kilka dni minęło, nikt nawet nie zdążył zauważyć kiedy. Przy remoncie szkoły czekało na dziewczyny wiele wyzwań. Musiały pozbyć się gruzów z zawalonej świetlicy, naprawić bramę, przetransportować łóżka oraz inne meble ze znajdujących się w okolicy w miarę niezniszczonych i opuszczonych domów, rozdzielić pozostałe zapasy, sprawdzić elektryczność i dostęp do wody. Wszystko to było warte efektu. Każda z nich posiadała teraz swój własny pokój, który mógł, chociaż odrobinę imitować ten, który miały w swoim dawnym domu. Wszyscy myśleli, że w końcu udało im się znaleźć bezpieczne schronienie. Chociaż na moment mogły zaznać spokoju, aż do jednego ranka. Blakely została obudzona przez Maisie, która zaalarmowała ją o niebezpieczeństwie.

— Ktoś tam lezie — szepnęła Caylee, wyglądając przez zabite dwoma deskami okno. Gdy tylko słowa Hart dotarły do jeszcze zaspanej Blackburn, od razu otrzeźwiała i podbiegła do centrum akcji. Serce momentalnie zaczęło jej szybciej bić. Kilka metrów od bramy chroniącej szkołę przed włamywaczami, przechodziła trójka osób. Dwóch dorosłych facetów i jedno dziecko.

— Przecież wszyscy zginęli.

— Najwidoczniej nie wszyscy. — Nieznajomi zatrzymali się centralnie przed bramą i spojrzeli w okno. Cała czwórka usiadła na podłodze. Nie chciały ryzykować narażenia się, tym bardziej że nie miały pewności czy ci ludzie są bezpieczni.

— Co teraz robimy? — zapytała ściszonym głosem.

— Nie wiem.

— Hej! Jesteście tam? — Krzyknął jeden z mężczyzn i złapał ręką za bramę, ale ta ani drgnęła. W głowie Blackburn kłębiły się myśli. Walczyła sama ze sobą, analizując wszystkie za i przeciw. Aż w końcu jedna strona zaczęła przechylać szalę.

— Idę do nich — Blakely wstała z miejsca i podeszła do drzwi wejściowych. Serce zaczęło jej dudnić a ręce drżeć z przypływu adrenaliny.

— Pogrzało cię? Mogą być niebezpieczni! — Blondynka poczuła zaciśnięty uścisk Caylee na swojej ręce. Spojrzała w jej oczy, wiedziała, że mówi na poważnie, ale wiedziała też, że nie mogą tak postępować, patrząc na sytuacje świata. Każdy człowiek się przyda, jeżeli będą siedziały jedynie w swoim towarzystwie, to prędzej czy później zwariują. Blackburn próbowała wyrwać się z uścisku przyjaciółki, jednak wszystko nadarem. — Aż tak ufasz ludziom?

— Nie jesteśmy niebezpieczni — krzyknął drugi z mężczyzn.

— Idziecie ze mną? — spojrzała z wyczekiwaniem na stojące z boku przyjaciółki. Blakely poczuła w środku jakiś impuls, który kazał jej wyjść na zewnątrz i zająć się tymi ludźmi. Maisie i Josie spojrzały na siebie, a po chwili przytaknęły jednocześnie głowami, odpowiadając na wcześniejsze pytanie. Uścisk na nadgarstku rozluźniał się, aż całkowicie nie zniknął. Caylee cofnęła się o krok.

— Pójdziesz do nich tylko dlatego, że powiedzieli, że nie zrobią nam krzywdy? — Wyszła przez drzwi. Hart jeszcze próbowała przekonać Blackburn do ponownego zastanowienia się, ale nic to nie pomagało. Dziewczyna została całkowicie zaślepiona przez nieznajomych.

— Hej! — krzyknęła. — Czego od nas chcecie?

— Nie jesteśmy groźni. Szukamy tylko ocalałych.

— Przyszliśmy aż z Netherville, do tej pory nie znaleźliśmy nikogo żywego — Powiedział młodszy z mężczyzn. Dziewczyny ogarnął niepokój. Do Netherville jest dość sporo kilometrów, a właściwie to nawet dużo więcej niż sporo. Zrozumiała, że jeżeli to one są pierwszymi ludźmi, których spotkali, to jest już pewne, że jest źle. Można byłoby pomyśleć, że najzwyczajniej nie mieli szczęścia do szukania ludzi. Jednak ta jedna niepokojąca wizja przebijała się przez pozostałe.

— Nie zostawię ich.

— Co jeśli to jacyś psychole? Albo co gorsza, Biała Straż? — Josie aż wzdrygnęła się, gdy usłyszała o Białej Straży. Nie do końca rozumiała ich działania i niewiele o nich wiedziała, ale od Blakely i Caylee dowiedziała się wystarczająco dużo, aby wiedzieć, że są groźni.

— Czy ty każdego będziesz tak osądzać? Jeżeli dalej taka będziesz, to zginiemy wszystkie, bo wymordujemy się nawzajem.

— Jeśli cię zabiją w nocy, to wiedz ja nie będę kopać ci grobu.

— Przestańcie, obie — Maisie stanęła pomiędzy przyjaciółkami. Blackburn tylko spojrzała ostatni raz na Caylee i ruszyła w stronę bramy, aby ją otworzyć.

— Wejdźcie.

— Dziękujemy — odpowiedziała dotychczas tylko przyglądająca się dziewczynka. Po chwili cała trójka weszła do środka i zamknęła z powrotem bramę. Caylee posłała tylko blondynce wściekłe spojrzenie.

— Nazywam Vincent Ayers, to mój syn Sebastian i córka Millie — powiedział starszy z mężczyzn, wskazując ręką kolejno na swoje dzieci. — Jako jedyni przeżyliśmy z całego Netherville. — Vincent, lekko siwawy mężczyzna o długich sięgających za ucho włosach, dojrzałych rysach twarzy i lekkim zaroście miał na oko grubo ponad czterdzieści lat. Mimo swojego wieku był dobrze zbudowany. Na sobie miał beżową bluzkę z długim rękawem, który podwinięty był do połowy przedramienia. Millie była po prostu dzieckiem o niewinnym i przerażonym spojrzeniu, które starało się jak tylko mogło, aby zrozumieć, co się stało. W ręku trzymała zmarnowanego pluszaka w postaci królika. Przyciskała go mocno do swojej ciemnej, miejscami wytartej dżinsowej kurtki. Sebastian był chłopakiem o atletycznej budowie. Szerokie, muskularne ramiona opinane były przez brązowo-zielony T-shirt. Cała rodzina Ayers była do siebie bardzo podobna. Wszyscy mieli jasną, lecz lekko opaloną skórę oraz brązowe, wpadające w ciemny blond włosy. Jedynie Sebastian w przeciwieństwie do swojego ojca i siostry, miał oczy o bursztynowym odcieniu, pozostali posiadali bardzo jasne, błękitne tęczówki.

— Postanowiliśmy przejść do innego miasta, aby znaleźć jakichś innych odpornych.

— Odpornych?

— Mieszkacie w szkole? — Sebastian rozejrzał się wokoło. Jego zachowania diametralnie się zmieniło, gdy tylko przekroczył próg budynku. Stał się o wiele bardziej pewny siebie, co jeszcze mniej podobało się Caylee, która przez cały czas stała na uboczu i obserwowała nowych przybyszy.

— Tak, ale nie jest tak źle.

— Dobra, przepraszam, że się tak wtrącę, ale chciałabym wiedzieć. Kim są odporni?

— Nie zastanawiałyście się nigdy, dlaczego tylko wy przeżyłyście? — Zastanawiały się i to nie raz, jednak w żaden sposób nie potrafiły sobie tego wyjaśnić.

— Zwyczajny fart.

— To nie fart, tylko geny. Miałyście w szkole zasady dziedziczenia cech. Te krzyżówki genetyczne — dziewczyny w odpowiedzi kiwnęły głowami. Nawet Caylee odstawiła na bok swoją dumę i zaczęła słuchać starszego Ayersa. — To coś bardzo podobnego. Wasi rodzice przekazali wam odpowiednie geny recesywne, które są odpowiedzialne za odporność na wirus, który wypuściła Biała Straż.

— Co? To jakaś ściema jest? Skoro rodzice przekazują geny, to dlaczego twoja rodzina żyje?

— Ja i moja żona byliśmy oboje odporni, więc nasze dzieci też są odporne.

— To dlaczego nasze rodzeństwo nie żyje? — zapytała Josie, patrząc na Vincenta, oczekując wyjaśnień.

— Bo prawdopodobnie wasi rodzice byli z grupy Aa, czyli całe twoje pokolenie, miało 25% szans na bycie odpornym, padło akurat na was. — Blakely doszczętnie zatkało po tym, co usłyszała. Nie rozumiała tego jak coś tak losowego, mogło zaważyć o życiu i śmierci. Czy jakiś rodzaj loterii? Ona i jej bracia mieli tylko po dwadzieścia pięć procent szans na przeżycie apokalipsy? Istniała też możliwość, że jej rodzice byli całkowicie odporni, wtedy, gdyby nie ta tragedia, to cała rodzina by żyła. Zadawała sobie pytanie dotyczące tego, jaką grupę genów ma, jednak miała świadomość, że nigdy nie otrzyma na nie odpowiedzi. Josie posmutniała jeszcze bardziej, gdy uświadomiła sobie to, że tylko jej jedynej było pisane przetrwać wirusa.

— Mówiłam, że oni są jacyś popaprani — Caylee zbliżyła się do Sebastiana, przybierając wściekły wyraz twarzy. Chłopak cofnął się o krok i podniósł ręce w geście obronnym. Hart nie zadręczała się myślami o odporności. Całą rodzinę straciła dawno przed apokalipsą. Jej udało się przetrwać i nieważne było dla niej, jak to się stało.

— Lepsza nie jesteś — odpowiedział, licząc na to, że dziewczyna tego nie usłyszy.

— Co? — podeszła jeszcze bliżej i złapała go za koszulkę, przybliżając go do siebie jeszcze bardziej. Teraz niemalże stykali się nosami. Atmosfera między dwójką robiła się coraz bardziej napięta. Można było się poczuć, jakby stało się obok bomby atomowej, która zaraz miała wybuchnąć.

— Stop! — Maisie stanęła między obojgiem — To do niczego nie prowadzi — powiedziała, rozdzielając ich rękoma.

— Ty im wierzysz?

— A masz jakieś inne wyjaśnienie? Nie wiem jak ty, ale ja wolę mieć jakąś wersję wydarzeń, zamiast siedzieć i męczyć się nad tym samemu. — Zdaniem Josie i Blakely, Maisie bądź co bądź miała rację. Zastanawianie się nad tym, dlaczego przeżyło, się apokalipsę jest strasznie dołujące i męczące. Lepiej jest mieć jedną wersję wydarzeń i w nią wierzyć, niż zadręczać się pytaniami.

— Zbyt szybko ufasz ludziom — powiedziała głosem przesiąkniętym goryczą, złością i żalem, po czym odeszła w stronę sali gimnastycznej, na której dość często przesiadywała.

— A ty zbyt wolno — Maisie spojrzała na oddalającą się Caylee. Po chwili uświadomiła sobie, że nadal trzyma dłoń na klatce piersiowej Sebastiana. Jej policzki delikatnie się zaczerwieniły. Zabrała rękę i podeszła do pozostałych. Zapadła cisza, nikt zbytnio nie wiedział, co ma powiedzieć.

— Musicie jej wybaczyć. — zaczęła Blakely — Jej ojciec pracował w Ministerstwie Obrony Narodowej, a wcześniej w wojsku, ona sama...jest bardzo przewrażliwiona, jeśli chodzi o bezpieczeństwo.

— Rozumiemy — Sebastian poprawił koszulkę — Ciężko jej to wszystko przyjąć?

— Najwyraźniej, nie przejmujcie się nią. — W środku Blakely próbowała stłumić poczucie winy za to, że Millie stała teraz przestraszona i bała się zrobić, chociażby najmniejszy ruch. Caylee po śmierci ojca stała się jeszcze bardziej wybuchowa i podejrzliwa, co zawsze było wielką przeszkodą na drodze zawiązywania nowych znajomości.

— Ja nie zamierzam — chłopak wzruszył ramionami. Ojciec spojrzał na niego piorunującym wzrokiem, wyraźnie niezadowolony jego postawą.

— Sebastian! — chłopak od razu opuścił ręce i odwrócił spojrzenie w przeciwną stronę do Vincenta.

— Możecie z nami zostać. Oczywiście, jeśli chcecie. Josie, zaprowadzisz ich do pokoi?

— Pewnie. Chodźcie za mną.

— Mais upewnij się, czy brama jest poprawnie zamknięta.

— Słaba ta wasza brama.

— Jak na razie wystarczy.

— Miejmy nadzieję. — Powiedział Sebastian i ruszył razem ze swoim ojcem i siostrą za Josie, która poprowadziła ich w głąb korytarza. Blakely nie rozumiała podejścia chłopaka. Maryland to niewielka miejscowość leżąca praktycznie na granicy prowincji, więc raczej wątpliwe jest to, że Rząd czy Biała Straż sprawdzałby akurat to miejsce w pierwszej kolejności. Jednak kiedyś na pewno je sprawdzą, ale do tego czasu zdążą się na to przygotować i o wiele lepiej zabezpieczyć. Chociaż na samym początku nasuwa się pytanie, dlaczego tak właściwie Biała Straż miałaby sprawdzać miasta?

**

W przeciągu kilku dni wszystko zdążyło się w miarę unormować. Caylee po wielu namowach przestała warczeć w stronę Ayersów, a nawet można by pomyśleć, że odrobinę ich polubiła. Jednak ciężko jest stwierdzić czy są to jej faktyczne intencje, czy jednak tylko kwestia przyzwyczajenia. Blakely musiała zmierzyć się samą sobą w momencie, gdy została zmuszona do dzielenia władzy razem z Vincentem. Wiedziała, że on nadaje się do tego lepiej. Miał o wiele bogatszą wiedzę, był starszy i mniej zagubiony w tym apokaliptycznym świecie. Blackburn nie do końca potrafiła się z tym pogodzić. Chociaż zdawała sobie sprawę z tego, które z nich będzie lepiej dowodzić, to wciąż kurczowo trzymała się stołka, z którego ktoś chciał strącić ją patykiem. Układ dzielenia władzy był jedynym, na jaki mogła przystać. Z pomocą Sebastiana udało się w końcu przeprowadzić szczegółowe oględziny szkoły. Brakowało prądu, słupy wysokiego napięcia całkowicie się zerwały, ale za to wciąż była bieżąca woda. O wątpliwej jakości i nie specjalnie nadająca się do picia. Warunki, jakie panowały w środku bazy, pozostawiały dużo do życzenia, ale były nawet znośne. Mimo tego wszystkiego, to nie da się ukryć, że nikomu nie uda się przeżyć zbyt długo bez najważniejszego. Bez jedzenia. Z przybyciem nowych ludzi, zapasy, jakie pozostały w szkole, kurczyły się w dwukrotnie szybszym tempie. Ayersowie w momencie swojego przybycia nie wnieśli zbyt dużo. Dlatego pierwsza ekspedycja zaczęła zbliżać się jeszcze większymi korkami niż przedtem.

— Mam mapę. — Caylee rzuciła na szklany blat złożonym w prostokąt kawałkiem zżółkniętego papieru, który znalazła w zakurzonych szafkach sali geograficznej. Vincent zaczął ją rozkładać po całej długości stołu, aż ich oczom nie ukazał się całkowity rozkład miasta. Maryland nie należało do dużych miejscowości. W latach swojej świetności liczyło niespełna dwadzieścia tysięcy mieszkańców, ale te czasy odeszły do przeszłości. W ostatnich czasach większość ludzi wyjeżdżała, aby odetchnąć, głównie do Blackridge.

— Dobra, więc tak. Tutaj jest szkoła — Blakely przejęła inicjatywę i zajęła miejsce najbliżej mapy. Wskazała palcem na miejsce, w którym znajdował się kontur budynku gimnazjum — niecałe pół kilometra dalej znajduje się komisariat, a później centrum handlowe — przesuwała palcem po kartce, pokazując grupie poszczególne punkty. Na dłużej zatrzymała się jedynie przy miejscu, gdzie znajdował się kontur centrum handlowego — To będzie nasz cel.

— Ile tam jest pięter?

— Trzy, ale na jednym jest siłownia. Musimy zorganizować grupę i jutro rano wyruszyć — Blakely wyprostowała się i spojrzała na otaczających ją ludzi. Większość miała wzrok wciąż utkwiony w mapie. Nikt zbytnio nie kwapił się do zgłoszenia się na ochotnika. Wyjście poza bezpieczną strefę wiązało się z pewnym ryzykiem. Przecież nie wiadomo co może czaić się za rogiem.

— Blakely, dobierz sobie dwie osoby — Blackburn była zaskoczona, chociaż spodziewała się, że to na nią padnie. Znała to miasto jak własną kieszeń. Teraz stała przed wyborem. Musiała dobrać pozostałych dwóch towarzyszy, który pomogą jej w ekspedycji, a nie będą przeszkadzać.

— Ja mogę — Wzrok wszystkich obecnych w pokoju zwrócił się na Sebastiana.

— Ty?

— Może i nie znam terenu, ale mogę sporo unieść.

— Mais? — Maisie była najlepszym wyborem. Jedną z rzeczy, jakie są potrzebne leki, a nikt w grupie nie zna się na nich lepiej niż Levy. W momencie wybuchu apokalipsy była podczas ostatniego roku studiów medycznych. Dodatkowo znała plan budynku. Caylee może i była silna, ale Blakely bała się ryzyka wybuchnięcia bomby między nią a Sebastianem.

— Jasne — kiwnęła głową.

— Trudno będzie określić, kiedy wrócimy, więc miejcie na oku bramę.

— Mi to się wydaje, że powinniśmy przez cały czas ją obserwować. Nie tylko podczas wypadów na miasto — powiedziała Caylee i założyła ręce na piersi.

— Są tutaj kamery? — zapytał po chwili optymistycznie Sebastian.

— Zepsute i nie ma prądu.

— Może udałoby się coś naprawić.

— A i zapomniałabym. Przed każdą ekspedycją będziemy robić listy najpotrzebniejszych rzeczy, jeśli czegoś potrzebujecie, to po prostu dopiszcie — Na ten pomysł wpadła Josie, która zauważyła, że najbliższe dni są jedyną szansą na zdobycie niektórych rzeczy. Później większość tego, co pozostało, się zepsuje, a menu zawęzi się głównie do puszek.

— Tylko bez żadnych głupot — dołożył Vincent.

— Czy my w ogóle mamy określone co dokładnie mamy zabrać?

— Najważniejsze jest jedzenie, później są leki i broń — Tak jak wcześniej Blakely czuła się w szkole bezpiecznie, tak teraz ciągle myśli o tym, jak ulepszyć zabezpieczenia. To wszystko przez Sebastiana, który swoimi opowieściami o czyhającym wszędzie niebezpieczeństwie zasiał w Blackburn ziarno niepokoju, które powoli zaczyna kiełkować, przeradzając się w paranoję. Nie mają żadnej broni. Gdyby ktoś ich zaatakował, nie mają jak się obronić. A tymi wyszczerbionymi nożami niewiele zdziałają.

— Dobra, wracajcie do swoich zajęć. Maisie, Sebastian jutro o szóstej przed wejściem — oboje odpowiedzieli skinieniem głowy i rozeszli się w swoje strony. Jedynie Blakely została pozostała w dawnym gabinecie dyrektorki. Gdy już wszyscy opuścili pokój, odłożyła mapę na jej dawne miejsce i zaczęła przeszukiwać regały w celu znalezienia rozkładu pomieszczeń w szkole. Mimo że znała ten budynek na pamięć, to chciała zapisać który pokój do kogo należy oraz jak rozdzielić między szatnie magazyny. Zależało jej na organizacji. Jak najlepszej i jak najszybszej.

— Tutaj jest — szepnęła do siebie, wyciągając z szuflady oprawioną w zakurzoną, plastikową ramkę, mapę pierwszego piętra. Pod nią kryły się plany kolejnego piętra oraz piwnicy. Blakely odłożyła je na blat biurka. Rozkład wcale nie był tak czytelny, jak się tego spodziewała. Część tuszu wyblakła i zamiast granic między salami pozostały bezbarwne plamy. Ciężko było się odnaleźć. Na samym początku złotowłosa podjęła próbę określenia sali, która służyła jej za pokój. Później było jej o wiele lepiej poruszać się po samym planie. Spojrzała na narysowany kontur korytarza na pierwszym piętrze. Po jego lewej stronie odnalazła pomieszczenie oznaczone numerem dwadzieścia cztery. Blackburn podpisała salę swoim imieniem i to samo zrobiła przy kolejnych. Jedna ze ścian pokoju numer dwadzieścia sześć stanowiła jednocześnie koniec korytarza. W tamtym pomieszczeniu zadomowili się Vince z Millie. Mieli chyba najładniejszy widok zza okna ze wszystkich, bo prosto na szkolny plac zabaw. Po drugiej stronie korytarza znajdowały się pokoje numer dwadzieścia siedem, osiem i dziewięć zamieszkiwane kolejno przez Caylee, Maisie i Josie. Tylko jedna jedyna Blakely wybrała sobie salę po innej stronie niż pozostałe dziewczyny. Wróciła wzrokiem na prawą stronę od swojego pokoju. Znajdowało się tam puste pomieszczenie jednak to po lewej, nie było już takie puste. Mieszkał tam Sebastian i jak na razie żadne z nich nie skarżyło się na swoje sąsiedztwo. Gdy skończyła podpisywać pokoje, przejrzała jeszcze raz wszystkie plany, tym razem skupiając się na szatniach. Gdyby tylko się przyłożyli, to mogliby zagospodarować to jako przestrzeń do stworzenia magazynów. Jest to chyba najlepsza lokacja dostępna w budynku. Wnoszenie i znoszenie tego wszystkiego po schodach na piętro byłoby lekkim problemem. Już nie chodzi o same leki, ale głównie o broń i amunicję. Jedzenie mogliby kumulować w kuchni, dopóki jest w niej miejsce, a leki zaniosą do gabinetu pielęgniarki. Tam oprócz kropli żołądkowych i kilku bandaży, nic przydatnego się nie znajduje. W końcu to gabinet szkolnej pielęgniarki.

Po pewnym czasie planowania złożyła mapy i wrzuciła je do szuflady. Blakely przyszło na myśl, że z tego pokoju można byłoby zrobić centrum dowodzenia. Trzymać tutaj wszystkie raporty z ekspedycji, listy potrzebnego zaopatrzenia czy nawet rozpiskę żywności. Może i traktuje to wszystko zbyt poważnie, ale jej zdaniem lepiej wiedzieć gdzie już byli i co stamtąd przynieśliśmy, niż iść po raz drugi do tego samego miejsca, tylko po to, aby wrócić z pustymi rękoma.

Rano przed wejściem na Blackburn czekali Maisie i Sebastian gotowi na wyruszenie poza bramę. Każde z nich miało na plecach założony plecak, a w nim dwie torby, butelkę wody i nóż, w razie, gdyby trzeba było coś albo kogoś przeciąć. Okolice szkoły nie były bardzo zniszczone. Może to dlatego, że tutaj nie było co niszczyć. Kilka niewielkich domków i tyle. Jednak dalsza część miasta jest już w o wiele bardziej strasznym stanie. Znaczna część budynków, które Blakely zawsze mijała, idąc do szkoły, teraz stanowią jedynie ruiny Maryland. Podczas drogi do centrum handlowego nikt nie odezwał się ani słowem. Cała trójka rozmyślała nad swoimi własnymi sprawami, aż do momentu, gdy dotarli do celu. Blue Moon Plaza nie zachowało się tak dobrze, jak szkoła, ale nie było tragicznie. Połowa budynku była odsłonięta przez wielką dziurę, z której boków wstawały czarne rusztowania i pozostałości zbrojenia. Znaczna większość szyb była powybijana. Musiał tutaj trafić potężny piorun, a siła z którą uderzył, spowodowała te wszystkie uszkodzenia. Najgorsze było to, że po zniszczonej stronie, znajdował się największy sklep spożywczy. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że chociaż połowa z tego ocalała.

Podeszli do jednego z głównych wejść. W mieście nie ma prądu, więc nie otworzą się tak jak zawsze, a dziura znajdująca się w nich była stanowczo za mała, aby móc się przez nią przecisnąć. Blackburn chwyciła za przyczepiony do paska toporek i z całej siły uderzyła w przeszkadzające im szkło. Sebastian i Maisie odsunęli się, aby odłamki sypiące się na ziemię ich nie dosięgły. Po pierwszym uderzeniu dziura nadal nie była wystarczająco duża, więc wymierzyła kolejny cios w szklaną taflę, a następnie kolejny i kolejny. Aż do momentu, gdy na spokojnie mogli się przecisnąć.

— A więc czego mamy szukać? — zapytał Sebastian, rozglądając się po opuszczonym centrum handlowym. Blakely i Maisie poczuły się dziwnie, widząc taką pustkę. Jeszcze nigdy nie spotkały się z takim bezludziem w tym miejscu.

— Najlepiej jest zwracać uwagę na jedzenie, które ma długą datę przydatności. Zrobimy tak — oboje zwrócili wzrok na blondynkę — Mais zajmiesz się apteką na pierwszym piętrze. Bierz to, co uważasz za najważniejsze, a później ogarniesz ten sklep obok.

— Ok — kiwnęła głową.

— Sebastian, masz prawą stronę a ja lewą.

— Jasne.

— Widzimy się za dwie godziny przy wejściu. — Wszyscy rozeszli się w kierunku wyznaczonych sektorów. Blakely po swojej stronie natrafiła na Railway. Niewielki market, w którym można było znaleźć wszystko. Zatrzymała się na moment zaraz po wejściu do sklepu. Przypomniały jej się czasy, gdy przychodziła tutaj z rodzicami. Od dziecka najbardziej w sklepach uwielbiała stoiska z artykułami biurowymi. Mogła godzinami przeglądać wszystkie znajdujące się tam zeszyty, notatniki i różnego rodzaju zakreślacze. Nie musiała nic kupować, wystarczyło, że je przejrzała. Sama nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego dawało jej to taką radość. I tym razem nie mogła powstrzymać się przed odwiedzeniem tego działu. Większość zawartości regałów walała się po podłodze. W oczy rzucił jej się ciemnoczerwony zeszyt z nadrukiem czarnej róży wiatrów. Blakely wzięła go do ręki i zajrzała do środka. Perfekcyjnie białe kartki aż kusiły, aby je zapisać. W głowie Blackburn narodził się nowy pomysł. A co jakby zaczęła opisywać swoje codzienne życie? Jest to chyba jedyna forma zachowania wspomnień i dokładnego opisu przebiegu apokalipsy, jaką mogłaby komuś pozostawić. Nie myśląc dłużej, wrzuciła notatnik do torby i wróciła do zbierania pozostałych przedmiotów.

W ciągu dwóch godzin udało się jej zapełnić wszystko, co miała ze sobą. Torby okazały się jeszcze cięższe, niż się tego spodziewano. Blakely z trudem przytargała je pod wejście, przy którym miała spotkać się z Maisie i Sebastianem. Nikt oprócz blondynki nie pojawił się na horyzoncie. Znudzona czekaniem oparła się o ścianę i zjechała na podłogę. Jej myśli krążyły wokół tego, jak zacząć pisać swój dziennik. Po dłuższej chwili dołączył do niej Sebastian, który odstawił równie zapełnione torby na podłogę i usiadł obok Blakely. Czekali już tylko na Maisie.

— Słyszałaś to? — zapytał po chwili ściszonym głosem. Oboje wytężyli słuch i starali się skupić na dźwięku, który słyszał wcześniej Sebastian.

— Co?

— Jakiś szmer.

— Może to Maisie? — Chłopak podniósł się, a Blakely stanęła obok niego. — Ja jestem tutaj, a też to słyszałam. — zza rogu wyszła Levy. Odstawiła swoje bagaże i rozejrzała się wokół zaniepokojona.

— Ktoś się tutaj szlaja — Blakely wyjęła zza paska swój toporek, a Sebastian zdjął przewieszony na plecach kij bejsbolowy i stanął w pozycji obronnej. Czekali w bezruchu na jakikolwiek odgłos, ale jak na razie nic nie było słychać.

— Hej, a co wy… — usłyszeli za sobą głos, który został przerwany przez głuchy odgłos uderzenia. Sebastian zamachnął się kijem i strzelił nieznajomego prosto w głowę, aż ten upadł nieprzytomny twarzą na podłogę.

— Sebastian!

— On zemdlał czy umarł? — Blakely przyjrzała się bliżej chłopakowi. Nie potrafiła dostrzec czy oddycha. Miała szczerą nadzieję, że Ayers jednak go nie zabił.

— Nie wiem, nie przywaliłem mu aż tak mocno.

— Zawaliłeś mu kijem w łeb człowieku!

— Przewróćmy go, to przynajmniej zobaczymy czy jeszcze dycha — Maisie kucnęła i ostrożnie przekręciła chłopaka na plecy. Przyjrzała się jego delikatnie poruszającej się klatce piersiowej. Żyje. Blakely odgarnęła włosy z jego twarzy i zatrzymała się, trzymając rękę w bezruchu. Poczuła się jak sparaliżowana.

— Jezu, to Nathan — Blackburn przejechała dłonią po perfekcyjnej, pozbawionej wszelkich mankamentów, porcelanowej twarzy chłopaka. Josie zawsze mówiła, że Nath wygląda jak męska wersja Królewny Śnieżki i trudno było się z tym nie zgodzić. Miał kruczoczarne, sięgające do połowy szyi, roztrzepane włosy oraz lekko czerwone usta z blizną po niedawno wyjętym kolczyku. Trzeba było przyznać, że wyglądał bez niego dziwnie. Najlepsze bądź najgorsze w jego wyglądzie były oczy o barwie oceanu, które sprawiały, że serce Blakely topniało przy każdym spojrzeniu.

— Jaki Nathan?

— Mój… znajomy — odpowiedziała nieśmiało. Ciarki przeszły jej po ciele, gdy zetknęła się z karcącym spojrzeniem Maisie.

— Zostawmy go i wracajmy do domu — Sebastian podniósł się i zawiesił kij na plecach.

— Mózg se zostaw — Blakely wstała. Odezwały się w niej dawne uczucia. Nie miała pojęcia jak to zrobi, ale musiała zabrać go do szkoły. Grupa potrzebowała zapasów, ale Blakely potrzebowała Nathana. Tym bardziej że dostrzegła, jak na podłodze zaczynają pojawiać się coraz większe plamy o szkarłatnej barwie. — Musimy zabrać go do naszej bazy. Trzeba go opatrzyć.

— Nie damy rady zabrać tego wszystkiego i jego na dodatek.

— Pod spodem jest parking.

— A myślisz, że ktoś jest takim debilem, że zostawił pilot w aucie?

— Nic nie zaszkodzi spróbować — powiedziała z nadzieją w głosie.

— Wy idźcie szukać, ja zostanę i chociaż zabandażuję mu tę głowę. — Maisie uklęknęła przy Nathanie. Pozostała dwójka ruszyła w stronę ruchomych schodów prowadzących na podziemny parking. Gdy zeszli na dół ich oczom ukazał się niemalże pusty parking, na którym znajdowało się jedynie kilka samochodów. Podeszli do jednego z nich, ale okazał się zamknięty, a kluczyków w środku nie było. Tak samo było z drugim i trzecim pojazdem.

— Dobra, został nam tylko ten — wskazał na ostatni znajdujący się na parkingu samochód. Przybliżyli do niego i zobaczyli, że drzwi nie są do końca zamknięte. — Nie wierzę, są kluczyki.

— I trup przy okazji — Dziewczyna spojrzała na opartego czołem o kierownicę mężczyznę, a raczej jego truchło. Sebastian spojrzał na nią a później na kierowcę. Z jednej strony ucieszyli się, że może uda im się wrócić samochodem, ale z drugiej oboje poczuli smutek. Blakely otworzyła przednie drzwi pojazdu, a ciało chłopaka wypadło z niego na parking.

— Spróbuj go odpalić, a ja przeniosę to ciało — Sebastian chwycił za ramiona, na których tkwiła za duża biało-niebieska koszulka w paski i przeciągnął trupa kilka metrów od pojazdu. Nie mieli teraz zbytnio czasu ani miejsca, aby go pochować. Blakely usiadła na fotelu i poczuła pod ręką coś mokrego. To była krew. Na dodatek świeża. Obróciła się w lewo i dostrzegła, że ten mężczyzna, którego targał Sebastian, miał przesiąknięty krwią rękaw. Zamknęła na moment oczy i odetchnęła głośno. Musiała się uspokoić. Drżącym palcem nacisnęła przycisk odpalający silnik, jednak nic się nie stało. Podświetlenie nawet nie rozbłysło, co oznaczało, że klucz nawet nie znajdował się w pobliżu. Spróbowała jeszcze kilka razy, ale z każdą kolejną nieudaną próbą zaczynało jej się robić coraz goręcej ze złości.

— No dalej no — powiedziała, podejmując kolejną próbę odpalenia pojazdu, jednak nadal na marne. Rozejrzała się po wnętrzu auta, ale nigdzie nie dostrzegła pilota. Schyliła się i zajrzała pod siedzenie. Tam również nie było nawet śladu po kluczu, ale dostrzegła coś srebrzystego w kącie. Sięgnęła ręką i chwyciła za przedmiot. Był to pistolet. Wyciągnęła magazynek i dostrzegła, że znajduje się w nim tylko jedna kula.

— Spróbuj teraz — krzyknął po chwili Sebastian. Dziewczyna jeszcze raz nacisnęła na przycisk uruchamiający. Silnik zawarczał. Udało się

— Skubany miał wyłączony zegarek — chłopak podszedł pod drzwi, trzymając w ręku wąski czarny pasek z niewielkim wyświetlaczem. Wszystko było pokryte czerwoną posoką. Sebastian po chwili wytarł krew o swoją koszulkę i założył go na swoją rękę. Blakely poczuła, jak dzisiejsze śniadanie podchodzi jej do gardła.

Po krótkiej chwili oboje znajdowali się pod wejściem z wybitymi przez nich wcześniej szybami. Szybko zapakowali do bagażnika zapełnione przez torby, a następnie umieścili Nathana na tylnym siedzeniu. Blakely usiadła obok niego i przez całą drogę powrotną trzymała jego głowę na kolanach, pilnując jednocześnie, aby opatrunek był odpowiednio mocno zaciśnięty. Maisie zabandażowała mu ranę na głowie, ale nie miała wystarczająco dobrych warunków, żeby zrobić to profesjonalnie. Oby nic poważnego mu się nie stało. Droga powrotna zajęła o wiele mniej czasu, niż gdy musieliśmy tutaj iść na piechotę. W ciągu pięciu minut znajdowali się już pod bramą szkoły. Sebastian zgasił silnik i jako pierwszy wyszedł z samochodu. Blakely spojrzała przez szybę auta, za drzwiami wejściowymi do środka bazy stała już Caylee.

— Otwieraj tę bramę — krzyknął w jej stronę Sebastian.

— Skąd to macie?

— Nie teraz Cay, musimy opatrzyć Nathana — Maisie wyszła z auta. Blakely wciąż siedziała, trzymając głowę nieprzytomnego chłopaka na kolanach. Jeszcze raz przyjrzała się jego spokojnej twarzy. Wyglądał jakby tak po prostu spał. Po chwili z budynku wyszedł Vincent, zaraz za nim pojawiła się Josie i Millie. Wzrok absolutnie wszystkich był zwrócony na grupkę przy samochodzie.

— Nathana? — zapytała, otwierając bramę. Ayers wsiadł do auta i przejechał kilka metrów dalej, tak żeby samochód znalazł się już na terenie bazy. Blackburn otworzyła tylne drzwi, a Sebastian wywlókł go z auta. Chłopak złapał go za przedramię, po czym przewiesił sobie jego ramię na barku. Z drugiej strony podeszła do niego Maisie i razem poprowadzili nieprzytomnego czarnowłosego do środka szkoły. Caylee przez moment obserwowała całą trójkę, aż do chwili, gdy Blakely wysiadła z samochodu. Ona, jak i Josie stały z boku w niemałym szoku. Nikt nie widział Nathana od ponad roku. Przepadł jak kamień w wodę. To, że nagle się zjawił, było okropnie konfundujące, tym bardziej że pojawił się w ostatnim miejscu, w którym ktokolwiek mógłby się go spodziewać.

— Tego Nathana.

— Myślałam, że siedział w Jerycho — odpowiedziała Caylee. Nath pochodził z Jerycho, mieście oddalonym o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Maryland. Razem z Blakely starali odwiedzać się tak często, jak tylko mogli, ale nagle kontakt ze strony Nathana się urwał. To przerwane przez uderzenie Sebastiana zdanie było pierwszym, jakie usłyszała z jego ust od tak długiego czasu.

— Bo tam siedział.

— To skąd się tutaj wziął? — zapytała Josie.

— Też bym chciała wiedzieć.

— Blakely co tutaj się stało? — obok dziewczyn pojawił się zdezorientowany Vincent. Blackburn nie wiedziała, od czego powinna zacząć.

— Znaleźliśmy mojego starego znajomego, Sebastian przywalił mu kijem i zemdlał. Musieliśmy zabrać go do bazy, więc poszliśmy szukać samochodu. Mieliśmy takiego farta, że akurat udało nam się znaleźć to, co widzisz — powiedziała, wskazując na stojące przed nimi, białe auto. Wyszło na to, że praktycznie poszli po zapasy, a wrócili z trupem, który sprawi, że te zapasy będą jeszcze szybciej znikać niż poprzednio — A i jeszcze to — wyciągnęła zza paska spodni pistolet znaleziony w samochodzie — Została tylko jedna kula.

— Przyda nam się — odpowiedział, oglądając broń z każdej strony.

— Nazbieraliśmy dość sporo tego jedzenia. Wystarczy nam na jakiś tydzień, może trochę więcej. — Blakely złapała za swój plecak i zarzuciła go sobie na plecy. Do ręki wzięła jedną z toreb i ruszyła w stronę wejścia do budynku. Dowlokła się do stołówki, gdzie zapasami zajęła się już Josie. Dziewczyna coś jeszcze do niej mówiła, ale te wszystkie słowa odbijały się od niej jak od ściany. Najważniejszy był teraz Nathan. Chciała go zobaczyć, porozmawiać z nim. Blakely próbowała sobie to wszystko poukładać i wyjaśnić, jednak wciąż za nic nie mogła zrozumieć, co Stein robił w Maryland. Jedyne co wiedziała, to to, że on tak jak i pozostali jest odporny na tego wirusa. Po drodze spotkała Millie, która siedziała na ławce i bawiła się swoim pluszowym królikiem. Panującą dotychczas przygnębiająca atmosfera trochę się rozluźniła, gdy zobaczyła, jak wielką radość sprawiła jej ten kawałek materiału wypchany watą. Ale i tak wszystko w jej głowie nadal kręciło się wokół Nathana. Nie mogła przestać o nim myśleć, więc od razu udała się do gabinetu pielęgniarki, gdzie miała znajdować się Maisie z nowym, poszkodowanym członkiem grupy. Blakely pomyślała, że jeżeli nie będzie miał poważniejszych obrażeń, to przeniosą go do pokoju, gdzie będzie odpoczywał aż do momentu, gdy nie odzyska przytomności.

Gdy znalazła się przed gabinetem pielęgniarki, wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Biało-zielone depresyjne ściany i wciąż obecny zapach środków dezynfekujących automatycznie przyprawiały o ból głowy. Najgorsze miejsce, do jakiego można było trafić w tej szkole. Wchodziłeś do środka cierpiąc katusze, ze świadomością, że nikt ci nie pomoże.

W środku zobaczyła Maisie układającą w szklanej szafce, zabrane wcześniej przez nią leki i wciąż nieprzytomnego ciemnowłosego leżącego z bandażem wokół głowy.

— I co z nim? — zapytała, podchodząc do kozetki.

— Jak na razie nie widzę żadnych poważniejszych urazów.

— Miejmy nadzieję, że tak zostanie — w tym momencie Blakely spojrzała na szafkę z lekami i przypomniała sobie o tym, co miała do przekazania Mais

— Mam pytanie — brunetka spojrzała na przyjaciółkę swoimi bladymi, zmęczonymi niebieskimi oczami. Ten świat powoli ją wykańcza, ale mimo tego wciąż starała się zachować jej wieczny optymizm.

— Hmm?

— Pamiętasz, że on nie jest do końca… zdrowy, prawda? — spojrzała na niego. Nadal nieprzytomny leżał na ciemnym materacu, a zza zaciśniętego na głowie opatrunku wystawały czarne, długie kosmyki włosów. Na prawym ramieniu granatowej koszulki znajdowała się niewielka plama z zaschniętej już krwi. Wyglądał tak niewinnie i spokojnie, że aż ciężko byłoby pomyśleć, że mógłby komukolwiek zrobić krzywdę.

— Tego nie da się zapomnieć.

— Myślisz, że mogłabym gdzieś załatwić mu jakieś leki? Trochę się boję, że te jego napady wrócą.

— Jest tutaj od ilu? Dwudziestu minut? A ty już zaczynasz wariować na jego punkcie. — Blakely odwróciła wzrok.

— Nie, znaczy, przejmuję się nim tak jak wszystkimi. Sama przyznasz, że lepiej dla nas wszystkich będzie, gdy Nathan zostanie tym normalnym sobą.

— On i normalność. — rzuciła Blackburn roześmiane spojrzenie, ale od razu spoważniała, gdy zobaczyła, że dziewczynie nie było do śmiechu — Czekaj, a on nie miał iść na to całe usuwanie niepoczytalności?

— Kontakt nam się urwał niedługo przed zabiegiem.

— Zobaczymy, jak wygląda sprawa, gdy się obudzi. Jeżeli będzie potrzebował leków, to postaram się jakieś załatwić. Jak na razie nikomu nie zagraża, prawda?

— Niby tak — uśmiechnęła się lekko.

— Tylko nie przywiązuj się do niego zbyt szybko.

— Spokojnie, teraz mam do tego inne podejście — zapewniła ją. Blakely ciężko było o tym mówić. Gdy spojrzała na spokojną twarz chłopaka, z wielkim bólem przychodziło jej myślenie o tym, jak okropnym człowiekiem kiedyś był. Tak przynajmniej wszyscy jej powtarzali.

— Wiedziałam, że nie wolno wam ufać! — głos zbulwersowanej Caylee dobiegł do pokoju, w którym znajdowały się Maisie i Blakely. Spojrzały na siebie, po czym obie wybiegły z pomieszczenia. Żadna z nich nie wiedziała, o co chodzi, ale było jasne, że nie dzieje się nic dobrego.

— Uspokój się — głos Sebastiana tylko jeszcze bardziej zdenerwował dziewczyny. Przyspieszyły kroku i nawigowane odgłosami kłótni dotarły przed pokój Ayersów. Na korytarzu w półkolu stali Sebastian, Millie i Josie a w samym centrum wydarzeń znajdowała się Caylee z Vincem. Hart była cała poczerwieniała ze złości.

— Co się tutaj dzieje?

— Od początku wiedziałam, że z nimi jest coś nie tak! — wycedziła przez zaciśnięte zęby.

— To z tobą jest coś nie tak — Powiedział po chwili Sebastian, zwracając uwagę rozwścieczonej Caylee. Najwyraźniej nie przemyślał swojej decyzji, bo był to naprawdę zły ruch. Dziewczyna podeszła do niego, a Blakely i Maisie już przyszykowały się do działania w razie ewentualnego ataku Cay na Ayersa. Nigdy nie wiadomo co może jej strzelić do głowy, a w szczególności, gdy znajduje się w takim stanie.

— Ze mną? Może i tak, ale ja przynajmniej nie jestem szpiegiem Białej Straży — skierowała swój wzrok na stojącego obok niej Vincenta. Z każdą sekundą serce Blackburn zaczynało bić coraz to szybkiej. Łączyła kropki, a świadomość tego, co za chwilę mogła się dowiedzieć, przerażała ją jeszcze bardziej. Chwila, o czym ty mówisz?

— Jakim szpiegiem? — Vince wyglądał na zdezorientowanego.

— No, to pokaż im swoje ramię — powiedziała Caylee w stronę starszego Ayersa. Blakely uświadomiła sobie, że nigdy jeszcze nie widziała Vincenta, w krótkim rękawie. Od samego początku nosił dłuższe koszulki z podwiniętymi rękawami do łokci. Wyglądało to zwyczajnie, ale nigdy do głowy nikomu by nie przyszło, że pod spodem może ukrywać się coś, co może świadczyć o jego przynależności do bardzo groźnej organizacji. Vincent nie miał wyjścia, był otoczony przez zdenerwowanych ludzi oczekujących wyjaśnień. Powoli i ostrożnie podciągnął rękaw do samej góry i odsłonił skrywane dotychczas ramie. Widniał tam niewielki tatuaż w postaci białego obrysu trójkąta z małym kółkiem na samym środku.

— Co do ciula…

— Spokojnie, zaraz wam to wyjaśnię.

— Tu już nie ma co wyjaśniać — powiedziała Cay i wycofała się o kilka kroków, stając bliżej Joisie — Trzeba się ich pozbyć, póki nie poobrzynali nam głów, jak to Strażnicy mają w zwyczaju robić.

— Caylee, daj mu powiedzieć — Blakely tak jak zawsze, starała się wypierać wszystko, co złe. Miała ogromną nadzieję na to, że Vincentowi uda się jakoś wytłumaczyć, chociaż będzie to potwornie trudne.

— Przyznaję się, należałem do Białej Straży — Powiedział, odwracając wzrok od pozostałych członków grupy. Blakely poczuła, jakby została ogłuszona ciężkim przedmiotem. Nigdy przez myśl jej nie przeszło to, że Vince mógłby należeć do tak paskudnej grupy, jaką jest Biała Straż. Z czasem jej ciało zaczął wypełniać gniew i żal.

— Mówiłam — krzyknęła triumfalnie Caylee.

— Byłem inżynierem biotechnologii, ale nie mam nic wspólnego z tym, w takim stanie znajduje się świat. Odszedłem od nich, gdy tylko dowiedziałem się, co robili z wirusem. Musiałem się z tym ukrywać dla bezpieczeństwa moich dzieci. Biała Straż jest podzielona na dwa podzespoły, różnią się zajęciem, ale nie nazwą. Dlatego często są brani jako jedna całość. Bioinżynierowie nie stoją za tymi wszystkimi pacyfikacjami.

— Ale stoją za wynalezieniem czegoś takiego jak Revenant, Ostrza Chimery i Dagon. Ogółem mówiąc, stworzyliście najgorszy syf, jaki ta ziemia widziała. Zniszczyliście więcej istnień ludzkich niż normalna broń i to tylko podczas ostatniej wojny. Nie jesteście bez winy.

— Masz rację — mężczyzna spojrzał na swoje dzieci — Powinienem odejść, ale zanim to zrobię, proszę was, aby Millie i Sebastian mogli z wami zostać. Oni są niewinni, nie mieli z tym nic wspólnego.

— Nikt nie będzie nigdzie odchodził, jesteśmy dorośli i tak się zachowujmy — wtrąciła Blakely, krzyżując ramiona na piersi. Spojrzała lodowatym spojrzeniem na Caylee, w której aż się gotowało.

— Ty sobie chyba żarty robisz. Tony ludzi wykorkowało przez wirus, który jego ekipa wypuściła w eter. Chcesz go tutaj dalej trzymać? — dziewczyna z każdą sekundą uruchomiała się coraz bardziej, ale Blackburn wciąż stała niewzruszona. Ona już podjęła decyzję. Jej priorytetem stało się zbudowanie grupy, społeczności. Odbudowanie cywilizacji i ocalenie ludzi, którzy przeżyli. Nie mogła pozwolić sobie na taką decyzję. Vincent ma informacje, jakich nie ma nikt inny. Mogą się im przydać. On jako jedyny wie jaką technologią operuje Biała Straż i jak się przed nią bronić.

— Kłótnie na nic nam się nie zdadzą. Musimy budować coraz silniejszą grupę, a nie ją psuć od środka.

— Zaczyna mnie nudzić to twoje gadanie o budowaniu więzi i pomaganiu sobie.

— Rozwiążemy to w demokratyczny sposób. Maisie, co o tym sądzisz? — wzrok wszystkich spoczął na niebieskookiej brunetce, która poczuła się odrobinę zakłopotana.

— Ja mu ufam. Gdyby miał nam coś zrobić, to dawno bylibyśmy już martwe. Zresztą, jest bioinżynierem, nie wiem, dlaczego mieliby chcieć nas skrzywdzić.

— Powiedz to mojej matce — odburknęła Caylee.

— Josie?

— Myślę, że zasługuje na drugą szansę.

— Przepraszam Cay, ale Vincent zostaje z nami, tak samo, jak Sebastian i Millie.

— Jestem ciekawa czy kiedykolwiek dożyje dnia, w którym staniesz po mojej stronie. — Hart była rozczarowana postawą Blakely. Liczyła, że chociaż tym jednym razem ją poprze. Blackburn nie wiedziała, co ma jej odpowiedzieć. Uznała, że cisza jest wystarczająca. Caylee spojrzała tylko zawiedziona na przyjaciółkę i zniknęła za drzwiami swojego pokoju. Po krótkiej chwili wszyscy się rozeszli swoje strony, a Maisie z pomocą Sebastiana przeniosła wciąż nieprzytomnego Nathana do pokoju Blakely. Sama zawlekła do pustej sali obok kilka materacy, żeby stworzyć z nich imitację łóżka. Odstąpiła swój pokój tylko po to, aby mieć pewność, że Stein będzie miał zapewnione odpowiednie warunki.

Ściemniło się. Różowe niebo ustąpiło granatowemu pustkowiu. Blakely usiadła na niezbyt miękkim fotelu w pokoju Nathana i czasami podsypiając obserwowała chłopaka. Bijący od chłopaka spokój i delikatnie tańczący płomień stojącej na stoliku świecy jeszcze bardziej ją usypiał. Myślała o dzisiejszym dniu. Vincent poważnie nadwyrężył jej zaufanie, ale nie chciała, aby odchodził. Skoro to bioinżynierowie stworzyli Ostrza Chimery, to może ma informacje dotyczące tego, gdzie i kiedy ich użyto. Blakely kilka lat temu straciła jedną z ważniejszych osób w swoim życiu. Podejrzewa, że nie był to wypadek, a wszystkie poszlaki, jakie zebrała, wskazywały na użycie ostrz. Nigdy nie otrzymała potwierdzenia jej teorii. Może teraz ma jedyną szansę. Gdy atmosfera się ostudzi, musi zapytać o to Vincenta. Inaczej nie będzie mogła przestać o tym myśleć. Tak jak zawsze.

— Dlaczego tutaj tak siedzisz? — zapytał Sebastian, wchodząc do pokoju. Blakely podniosła zaspany wzrok i podparła głowę ręką.

— Czekam, aż się wybudzi. — oboje spojrzeli na leżącego nieopodal Nathana. Czarnowłosy owszem, był powodem, dla którego Blakely siedziała obok, ale nie był on jedyny. Tutaj mogła spokojnie posiedzieć i odpocząć. Była zmęczona dzisiejszym dniem.

— Nie zdążyłem ci jeszcze podziękować.

— Ale za co?

— Za to, że stanęłaś w obronie mojego ojca. To w porządku facet, nigdy nikogo nie skrzywdził. Przynajmniej nie specjalnie. — chłopak przysunął do Blakely krzesło i usiadł na nim. Teraz oboje wpatrywali się bez celu w ścianę naprzeciwko.

— Wiem, nie wygląda na skurczybyka.

— O co chodziło Caylee z tym, żeby Maisie powiedziała to jej matce? — blondynka poczuła, jak dziwny prąd przechodzi po jej ciele. Rozmawianie o przeszłości, a zwłaszcza o przeszłości Hart nie należało do najłatwiejszych rzeczy na świecie.

— Jej matka była żołnierzem specjalnym. Raz razem z oddziałem została wysłana na misję, z której nie wróciła. Kilka dni później dostarczyli jej ciało pod drzwi domu. Z wypalonymi oczyma, rozszarpanymi płucami i obszernymi poparzeniami wewnętrznymi. Jak ktoś miał trochę więcej pojęcia, to wiedział, że tak właśnie działa…

— …Dagon

— Składając kondolencje, mówili, że wróg przedostał się do laboratoriów i wykradł środek. Może i ktoś by w to jeszcze uwierzył, gdyby nie fakt, iż w ciągu kilku ostatnich lat zdarzyło się zbyt wiele takich „przypadków”. — Sebastian przypomniał sobie, że kiedyś słyszał o tej historii. Było o niej głośno przez bardzo krótki czas, później wszystko zostało zamiecione pod dywan. Wszyscy w jednej chwili zapomnieli o Olivii Hart i jej oddziale.

— Nie wiedziałem, że miała aż tak ciężko. — Chłopak doskonale wiedział, jakie to uczucie stracić matkę w nie do końca normalnych okolicznościach. Kilka lat temu Vince podjął decyzję o odejściu z Białej Straży. Problem w tym, że nikt nie odchodzi z Białej Straży. Nigdy. Całą rodziną musieli się ukrywać, ale to nie mogło trwać w nieskończoność. Finału tej historii może się każdy domyślić.

— Miała okropne życie. Myślałam, że to ja miałam źle, ale ona w wieku dziewiętnastu lat została kompletnie bez rodziny. — w pokoju nastała cisza.

— Tak swoją drogą, to co łączy cię z tym gościem? Skąd się znacie? — chłopak wskazał ręką na Nathana. Sebastian zaczynał podejmować coraz trudniejsze tematy. Dla Blakely było to jak ukłucie w serce.

— Kiedyś podszedł do mnie w galerii w Blackridge, bo miałam koszulkę z o ironio, Bad Sanity, czyli naszym wspólnym ulubionym zespołem. Rozmowa się jakoś kleiła i złapaliśmy kontakt. Przez kilka miesięcy było wszystko dobrze, aż wszystko zaczęło się powoli sypać. W wielkim skrócie ja się przejmowałam, a on dawał mi do tego powody. — Nathan potrafił wykorzystywać sytuacje jak mało kto. Gdy już stwierdzono u niego bipolar, zaczął przedstawiać to Blakely jako coś nadwyraz okropnego. Hiperbolizował, wyolbrzymiał wszystkie swoje fazy, objawy, bo doskonale wiedział, że Blackburn będzie w stanie zarwać noc, tylko po to, aby dowiedzieć się, jak się czuje. Cierpiał przez tę chorobę, ale jeszcze bardziej cierpiała Blakely, która nieświadomie dała mu się wciągnąć w bagno, które powoli ją topiło.

— Czyli taki wilk w owczej skórze?

— Trochę tak. Ale to nie była jego wina — zaśmiała się i poczuła, jak jej gardło zaczęło zamieniać się w papier ścierny. — Pójdę po coś do picia. Też chcesz?

— Nie, dzięki — Blakely wstała z fotela i wyszła na ciemny korytarz. Każdy już spał. Było już dawno po północy, jedyne światło dobiegało z pokoju, który właśnie opuściła. Stołówka znajdowała się nieopodal. Odwiedzenie części kuchennej i zabranie stamtąd wody zabrało Blackburn jedynie kilka minut. Wracając do pokoju, usłyszała niepokojące dźwięki. Zignorowała je, aż w końcu same zniknęły. Gdy przekroczyła próg pokoju, dostrzegła w blasku świecy siedzącego na łóżku Nathana. W jednej chwili jej serce zaczęło szybciej bić. Cały parszywy humor, jaki jej wcześniej towarzyszył, zniknął za pomocą jednego spojrzenia.

— Tutaj jesteś — powiedział ciemnowłosy, uśmiechając się czule. Aksamitny głos chłopaka przeszył jej ciało, dodał jej energii, od razu odechciało się jej spać.

— Jednak żyjesz.

— Gdybym cię nie znał, mógłbym pomyśleć, że jesteś z tego powodu zawiedziona — Blakely odstawiła wodę na stojący nieopodal stolik, usiadła obok chłopaka na łóżku i ostrożnie go przytuliła. Traktowała go jak motyla, któremu bardzo łatwo zrobić krzywdę.

— Dobrze, że już jesteś.

— Ja przy okazji chciałbym przeprosić, że cię wtedy strzeliłem. Trochę spanikowałem. — Wtrącił się Sebastian i przysunął krzesło trochę bliżej łóżka.

— W porządku, nie mam ci tego za złe.

— Sebastian — wyciągnął rękę w stronę chłopaka. Nath od razu ją uścisnął. Sprawiał wrażenie naprawdę sympatycznego, przyjaznego i kochanego chłopaka. Ayersowi aż ciężko przez myśl przechodziło to, że mógłby być nie w porządku.

— Nathan.

— Potrzebujesz czegoś?

— Nie, mam się dobrze.

— Jak głowa?

— Nadal boli — chłopak dotknął bandaża zaciśniętego wokół jego czaszki.

— Nie spodziewaliśmy się wtedy, że ktoś jeszcze żyje.

— A gdzie jest Gwen i James? — Spojrzała niezrozumiałym wzrokiem na Sebastiana a on na nią. Oboje nie mieli bladego pojęcia, o kogo chodzi.

— Gwen? James?

— Nie zabraliście ich ze sobą?

— Nie spotkaliśmy nikogo poza tobą.

— O niee pewnie zostali ...muszę iść ich znaleźć — Nathan zdjął z siebie okrywający go wcześniej koc i podniósł się z łóżka. Blakely razem z Sebastianem podeszli do niego z dwóch stron i złapali za ramiona, przyciskając go do materaca.

— Nigdzie nie idziesz, zostajesz tutaj, masz rozwalony łeb.

— Nie dadzą sobie rady sami. Muszę iść do centrum.

— Siedź tutaj — Ayers mocniej przycisnął go do łóżka.

— My pójdziemy ich poszukać — Nath na te słowa trochę się uspokoił i przestał się rzucać.

— Przecież nawet nie wiecie, jak wyglądają.

— To nam powiedz — Nathan opanował oddech i zamknął na chwilę oczy. Spojrzał jeszcze raz na Blakely i Sebastiana, teraz już o wiele spokojniejszym wzrokiem.

— Gwen jest trochę niższa ode mnie, ma rude włosy sięgające trochę poniżej ramion. Ostatni raz jak ją widziałem, była ubraną w niebieską bluzę i czarne spodnie, a James był wysoki i chudy, miał ciemne włosy, a i był ubrany w taką koszulę w paski. — Sebastian spojrzał na Blackburn spanikowany. Opis tego chłopaka idealnie pasował do opisu trupa, którego znaleźli w samochodzie.

— Wydaje mi się, że James… znaleźliśmy go na parkingu. Przykro nam. — Nathan spojrzał przed siebie. W jego błękitnych oczach zakręciła się samotna łza.

— Musicie znaleźć Gwen. — Spojrzał na nich błagalnym wzrokiem.

— Rano pójdziemy jej poszukać.

— Dopiero?

— Jest coś koło północy teraz jej nie zajdziemy i tak, a jeszcze możemy oberwać.

— Ja oberwałem, jak było widno.

— Szczegół — brunet uniósł kącik ust w geście uśmiechu.

— Obiecuję, że ją znajdziemy. Jakbyś czegoś potrzebował, to jestem w pokoju obok. — rzuciła w stronę Nathana Blakely, wychodząc z pokoju.

— Okay.

— Miłych snów — ostatni raz uśmiechnęła się do chłopaka i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Blakely wróciła do swojego pokoju. Ciemnego, pustego i zimnego. Była zmęczona, ale gdy tylko położyła się na materacu, nie mogła zmrużyć oka. Martwiła się o to, jak jutro znajdą tą całą Gwen. Przecież minęło już tyle czasu, może być wszędzie. Wiedziała, że będzie to naprawdę trudne wyzwanie. Prawdopodobieństwo, że ta dziewczyna wciąż jest w centrum, jest bardzo niskie, ale musiała za wszelką cenę ją odnaleźć. Nie chciała, aby Nathan się na niej zawiódł.

Podniosła się i wstała ze swojego posłania. Podeszła do plecaka, który leżał przy oknie. Wyciągnęła z niego notatnik, znaleziony wcześniej w sklepie. Usiadła z powrotem na materacu, zapaliła małą świeczkę i postawiła ją obok, na stoliku zrobionym z kilku ułożonych na stosie książek. Wyrwała jedną kartkę. Zaczęła pisać na niej wiadomość dla pozostałych. Razem z Sebastianem wyruszą bardzo wcześnie, zaraz po wschodzie słońca. Nie zdążą nikogo poinformować o swoim wyjściu. Nabazgrała na kartce, że wyszli po zapasy, a o ewentualne szczegóły powinni pytać Nathana. Nie chciała pisać po co, a właściwie to po kogo tak faktycznie idą. Wolała, aby nikt nie nastawiał się na nową osobę, bo nie było pewności czy z nią wrócą. Gdy skończyła pisać notatkę, wyrwała stronę i położyła kartkę obok. Rano pójdzie ją wywiesić. Z braku lepszego zajęcia zaczęła opisywać początki apokalipsy. Jak to wszystko wyglądało z jej perspektywy. Podczas pierwszych faz znajdowała się w Blackridge, później po tym jak linie komunikacyjne zostały zerwane, postanowiła wrócić do domu. W tamtym dniu, w dniu, w którym zginęła jej rodzina, wiedziała, że coś się stanie. Czuła to od samego początku. Po odnalezieniu resztek swojego rodzinnego domu zatrzymała się u Caylee. Tak samo zrobiły Josie i Maisie zaraz po tym, jak potraciły wszystko. Żyły tak w strachu aż do dnia, gdy dom Hartów spłonął. Później było już im wszystko jedno. Blackburn widziała wszystko, widziała, jak płonęły domy, a razem z nimi ludzie, widziała walące się budynki i to jak mieszkańcy konali w męczarniach przez wirusa. Już zamierzała zgasić świecę i zmusić się do zaśnięcia, ale przeszkodził jej w tym dźwięk otwieranych drzwi. W przejściu pojawiła się ciemna sylwetka. Po włosach i budowie ciała rozpoznała, że to Sebastian. Gdy zobaczył, że Blakely wciąż nie śpi, otworzył szerzej drzwi.

— Hej. Dalej nie śpisz? Zobaczyłem światło. Myślałem, że zasnęłaś z zapaloną świecą.

— Nie. Jak na razie nie mogę zasnąć. To chyba od tego nadmiernego myślenia.

— Wyglądasz na zestresowaną. — Chłopak wszedł do środka pokoju i zamknął za sobą białe, sklejkowe drzwi. Cień rzucany przez jego sylwetkę zafalował na ścianie. Rozejrzał się po pokoju w celu znalezienia czegoś, na czym mógłby usiąść, ale dostrzegł, że nic oprócz łóżka zrobionego z dwóch materacy się do tego nie nadaje.

— Bo jestem. Zobowiązałam się do czegoś, czego z każdą sekundą jestem coraz mniej pewna. Dobicie Nathana jest ostatnią rzeczą, jaką mam ochotę robić, a mam przeczucie, że ta dziewczyna może być już daleko stąd.

— Miejmy nadzieję, że nie. Wiesz, jeśli oboje nie możemy spać, to może spędzimy ten czas inaczej? Na przykład na rozmowie?

— Rozmowie? O czym? — zapytała zaskoczona. Nie spodziewała się, że Ayers przyjdzie do niej w środku nocy tylko po to, aby porozmawiać, ale widziała po nim wyraźnie, że coś siedzi mu na duszy i nie daje spokoju.

— O wszystkim i niczym — Sebastian usiadł na drugim końcu materaca i oparł rękę o podkuloną prawą nogę. — Co robiłaś przed rozpoczęciem tego całego cyrku?

— Studiowałam w Blackridge bezpieczeństwo morskie.

— Brzmi ciekawie.

— Ale takie nie było. — zaśmiała się.

— To, czemu je wybrałaś?

— Nie miałam na to zbytniego wyboru. Pochodzę z rodziny marynarzy. Tam pierworodne dziecko ma z góry ustalony los. Uczysz się, żeby zostać kimś związanym z morzem, musisz wyjść za kogoś z podobnej rodziny i mieć dzieci, którym będziesz wpajać to samo. I tak w kółko i kółko.

— Trochę to pogrzane.

— Zwłaszcza kiedy nie znosisz wody.

— Wydaje mi się, że trochę znam to uczucie. U mnie w rodzinie też jest taka popaprana tradycja, że przynajmniej jedna osoba na pokolenie musi być jakimś inżynierem. Ja zostałem inżynierem budownictwa. — powiedział i momentalnie posmutniał. Blakely spojrzała na niego niepewnie.

— To źle?

— Mój dziadek i mój ojciec byli bioinżynierami. Moje pokolenie powinno to kontynuować, ale ja byłem zbyt głupi, mój brat też nie miał do tego głowy, a Millie nie wiedziała nawet o co chodzi.

— Zaraz, ty masz brata?

— Tak, młodszego. Miał na imię Abraham. Każdy mówił na niego Bram. Był chyba najbardziej denerwującym człowiekiem jakiego kiedykolwiek poznałem.

— Był? Co się z nim stało? — Sebastian zawiesił się na moment. Chciał opowiedzieć Blakely o swoim bracie. W końcu to ten temat go tutaj przywiał. Męczył się z tym od momentu, gdy dowiedział się o historii Caylee. Wszystko, co bolesne wróciło w jednej chwili. Nie było nawet opcji, że zasnąłby tej nocym tłamsząc to w sobie.

— Chciałbym wiedzieć. Zniknął 7 Maja 2074. Dokładnie w swoje piętnaste urodziny, trzy lata temu. Do tej pory nie wiadomo co się z nim stało. Mam nadzieję, że żyje.

— Współczuję ci.

— Zmieńmy temat — powiedział szybko i odwrócił wzrok. Sebastian myślał, że przez te lata zdążył się oswoić z tematem zniknięcia Abe’a. Ale jak się okazało, mylił się. Wciąż sprawiało mu to ból i to niewyobrażalny. — Mówiłaś, że nie lubisz wody, czemu?

— Bo kojarzyła mi się z jeżdżeniem na drugi koniec prowincji tylko po to, żeby posiedzieć chwilę na statku i wracać przez kolejne pięć godzin do domu. — Samo wspomnienie przyprawiało ją o mdłości i zawroty głowy. Gdy tylko przypomniała sobie, ile razy jej ojciec podejmował próby nauczenia małej Blakely pływać, czuła jak robi się jej niedobrze. Wszystkie lekcje kończyły się licznymi podtopieniami, a Blackburn jak nie potrafiła pływać, tak nie potrafi do tej pory.

— Po co jeździliście aż tak daleko?

— Mój ojciec był kapitanem. Miał swój statek, nazywał się „Volturnus”. Co jakiś czas zabierał nas do portu w Antaross, żeby przyzwyczaić nas do tego życia.

— To było twoje przeznaczenie? Zostanie kapitanem? — Dziewczyna z trudnością powstrzymała się od śmiechu.

— Nie, ja jestem kobietą. Moim przeznaczeniem było co najwyżej, zostanie żoną kapitana. Statek dostałby albo jeden z moich braci, albo mój ewentualny mąż.


Dalsza rozmowa nie trwała długo. Oboje wyrzucili z siebie, to co tkwiło im na sumieniu, dzięki czemu sen przyszedł o wiele szybciej. Blakely zasnęła, zanim Sebastian zdążył wrócić do swojego pokoju.

Rankiem, promienie dopiero co pojawiającego się słońca obudziły Blackburn. Wpadały bezpośrednio przez okno na jej okrągłą, zaróżowioną twarz. Mrugnęła kilka razy, aby przyzwyczaić się do pomarańczowego światła i podniosła się. Zaraz powinni wyruszyć. Blakely przeciągnęła się i wyszła na korytarz. Chciała sprawdzić, czy Sebastian też już się obudził, ale gdy podeszła pod drzwi jego pokoju, nie usłyszała żadnych dźwięków. Z jakiegoś powodu nie chciała go jeszcze budzić. Powoli przeszła korytarzem trzymając w ręku wiadomość. Zawiesiła kartkę na korkowej tablicy i wróciła do swojego pokoju w towarzystwie martwej ciszy. Nikt normalny nie wstaje o tej porze. Budzenie się tak wczesnym rankiem było dziwne, tym bardziej w obliczu apokalipsy gdzie nigdzie ci się nie spieszyło. Blakely zabrała plecak, schowała do środka dwie torby. Na wypadek, gdyby Gwen jednak się nie znalazła, przynajmniej zbiorą jakieś zapasy, a ich wyjście nie pójdzie na darmo.

— Gotowa? — głos Sebastiana sprawił, że serce dziewczyny zaczęło mocniej bić. Chłopak zatrzymał się przed wejściem. Był już w pełni wyekwipowany i przygotowany do wyjścia. Wyraźnie znużony czekał, aż Blakely zbierze swoje rzeczy.

— Tak.

— No to chodźmy, zanim wszystkich pobudzimy. — Blackburn przypięła do paska swój toporek, zarzuciła plecak na ramię i wyszła z pokoju. Delikatnie zamknęła drzwi, starając się, aby nie wydały żadnego hałasu. Obudzenie kogokolwiek z bazy było ostatnim czego, w tej chwili potrzebowali. Oboje nie byli w najlepszym nastroju i woleli uniknąć zbędnych pytań.

— Ja prowadzę.

— Nawet nie rozważałam innej opcji. — odpowiedziała, po czym oboje wyszli z budynku. Chłód kanadyjskiego, porannego, jesiennego powietrza momentalnie ich rozbudził. Sebastian podszedł pod stojące pod bramą auto i wsiadł do środka. Blakely otworzyła wjazd, pozwoliła chłopakowi wyjechać na jezdnię i z powrotem zamknęła bramę, wydając przy tym tak głośny hałas, że z pewnością pobudził już wszystkich w szkole. Nie przejęła się tym zbytnio, tylko wsiadła do czekającego na nią auta.

— Wszędzie jest pusto tak, jak zaraz będzie w baku tego samochodu. Nawet nie zauważyłem, że bateria się wyładowała. Musimy zajechać na stację benzynową, bo wątpię, że znajdziemy generator. — Blakely spojrzała na wyświetlający się napis informujący o niskim poziomie paliwa i rozładowanej baterii napędowej. Tylko tego im teraz brakowało. Na całe szczęście budynek Blue Moon Plaza był już widoczny. Oboje zaczęli bacznie obserwować cały teren wokół, wypatrując poszukiwanej przez nich rudowłosej dziewczyny.

— Obok centrum jest jedna. Możesz tam pojechać, a ja w tym czasie się rozejrzę.

— Niech ci będzie.

Po dotarciu na miejsce Sebastian zatrzymał się przed wejściem, a Blakely zabrała swoje rzeczy i wyszła na zewnątrz. Auto odjechało po kilku sekundach, znikając za rogiem galerii. Dziewczyna zarzuciła na ramię swój plecak i spojrzała na rozbite wejście. Odłamki szkła odbijały promienie dopiero co wschodzącego, pomarańczowego, apokaliptycznego słońca. W środku Blue Moon Plaza było pusto. Nawet jeszcze bardziej niż ostatnio. Blakely wiedziała, że Sebastian jest niedaleko, ale jednak czuła się osaczona przez tę nicość.

Rozejrzała się po pierwszym piętrze. Wszystko tkwiło w tym samym miejscu. Nic nie zmieniło się od momentu, gdy byli tutaj ostatni raz. Nawet zaschnięta krew Nathana na podłodze wciąż pozostawała nietknięta. Mogli to uznać jednocześnie za dobry, jak i za zły znak. Początek poszukiwań przebiegł bardzo sprawnie. Na parterze zachowało się tylko kilka niewielkich sklepów. Znalazła tam dokładnie to, czego się spodziewała. Pustkę i rozczarowanie. Nie chciała sama wchodzić na drugi poziom galerii, wolała poczekać na to, aż Sebastian wróci. Jednak po chłopaku nie było ani śladu. Blackburn zdecydowała, że w międzyczasie rozejrzyj się po parkingu. Zeszła schodami na dół wkraczając bezpośrednio na sam środek betonowej pustyni. Cisza, jaka tam panowała, dzwoniła w uszach dziewczyny. Przy oddalonym o kilkanaście metrów, cementowym słupie dostrzegła sporej wielkości plamę brunatnej, zaschniętej krwi. Wcześniej leżało tam ciało Jamesa. Podeszła bliżej śladu. Wyglądało to, jakby ktoś ciągnął trupa po asfalcie.

— Coś znalazłaś? — zapytał Sebastian, stając za dziewczyną, która aż podskoczyła do góry ze strachu. Jej skupienie całkowicie przyćmiło jej wszystko i nawet nie słyszała odbijających się mocnym echem, zmierzających ku niej kroków chłopaka.

— Znajdę to się zaraz ja po drugiej stronie tego świata, jak będziesz mnie tak straszył. Zastanawiam się nad tym, gdzie mogło przepaść ciało Jamesa. Myślisz, że to mogła być ona?

— Nie mam pojęcia. Ślad się w pewnym momencie urywa, równie dobrze ten chłopak mógł sam wstać.

— Oby nie.

— Byłaś na górze?

— Nie. Przejdziemy się po ostatnim piętrze. Jeśli jej nie znajdziemy, to zbierzemy jakieś zapasy.

— Zapasami powinniśmy się zająć tak czy siak. Tego nigdy za wiele. Przynajmniej nikt nie będzie miał do nas pretensji, jak wrócimy. — Ciężko było się z tym nie zgodzić. W tym momencie większym priorytetem stało się dla nich zebranie zapasów niż samo znalezienie Gwen.

Po wejściu na górne piętro oboje skupili się praktycznie tylko i wyłącznie na Railway. Blakely pakując do plecaka kolejne puszki, natknęła się na schowane między pudełkami niewielkie papierowe opakowanie po przenośnym radiu. Było nieruszone, a w środku wciąż znajdowało się całe wyposażenie. Ktoś w tym miejscu dokonał bardzo ważnej, życiowej decyzji. Blackburn schowała radio do plecaka. Gdzieś w oddali usłyszała ciężki do zidentyfikowania dźwięk. Był bardzo podobny do tego, który słyszała przed pojawieniem się Nathana. Pierwsze co przyszło jej do głowy, to to, że Sebastian po raz kolejny chce ją przestraszyć.

— Masz niezwykle wysublimowane poczucie humoru, jeśli bawi cię straszenie mnie.

— Co? — chłopak pojawił się tuż obok niej.

— Czekaj, coś mi tutaj nie pasuje.

— Też to słyszałem, myślałem, że to ty — oboje usłyszeli kolejny odgłos, tym razem o wiele bardziej wyraźny. Odwrócili się do siebie plecami. Blakely wciągnęła zza paska toporek, a Sebastian naszykował kij. Zza jednej z półek wyskoczyła postać w niebieskiej bluzie z kapturem trzymająca deskę skierowaną w stronę Blackburn i Ayersa. — Weź zostaw tę deskę.

— Czego chcecie? Nie oddam wam moich zapasów — z jej gardła wydobył się dziewczęcy, przerażony głos. Słychać było, że stara się wyglądać na pewną siebie i groźną, ale szczerze to słabo jej to wychodziło.

— Babo, jesteśmy w sklepie pełnym jedzenia, myślisz, że chcielibyśmy akurat twoich zapasów? — Argument Sebastiana trochę uspokoił dziewczynę, bo opuściła deskę z poziomu ich twarzy. Blackburn zobaczyła, jak spod kaptura wystaje jej kosmyk płomienistych, rudych włosów.

— Ty jesteś Gwen?

— Skąd znacie moje imię?

— Nathan nas tutaj po ciebie przysłał — gdy dziewczyna usłyszała imię ciemnowłosego, rzuciła deskę na podłogę i ściągnęła kaptur. Teraz już oboje mieli pewność, że trafili na osobę, której szukali. Była niższa niż Nathan, a nawet niższa niż Blakely. Gwen miała długie, związane w ledwo co trzymający się kucyk włosy o miedzianej barwie oraz niebiesko-zielone, duże oczy. Na jasnej, porcelanowej twarzy widniało kilka piegów. Była młoda. Gdyby ktokolwiek w tym momencie zapytał Blakely, ile dałaby jej lat, to spokojnie odpowiedziałaby, że nie ma nawet dwudziestu.

— Nathan? Wszystko z nim dobrze?

— Trochę się poobijał, ale wszystko z nim dobrze — Sebastian spojrzał na Blackburn ze znaczącym uśmiechem, ale w odpowiedzi dostał jedynie karcące spojrzenie.

— Jest w naszej bazie.

— Mamy cię zabrać ze sobą.

— Jesteście jego przyjaciółmi? — Jej spojrzenie wyrażało więcej niż była w stanie powiedzieć. Nie do końca im ufała. Dodatkowo była przerażona i bezradna.

— Nazywam się Blakely, a to jest Sebastian — Na dźwięk imienia blondynki, Gwen trochę się uspokoiła. Blackburn, aby pomóc dziewczynie się jeszcze bardziej uspokoić, odłożyła toporek na półkę. — To jak, wracasz z nami?

Gwen przytaknęła i szybko pobiegła w stronę swojego obozowiska. Zabrała wszystkie zgromadzone wcześniej przez nią rzeczy, po czym dołączyła do pozostałych, który już wyszli ze sklepu. Rudowłosa uśmiechnęła się na widok samochodu. Ufała Blakely, ale nie z przekonania, tylko z reguły. Znała ją tylko z tego, co opowiedział jej Nathan. Zaraz po wejściu do samochodu zaczęły sypać się w jej stronę pytania.

— Po przyjeździe zatrzymaliśmy się tutaj na chwilę. Ja i Nathan mieliśmy pójść po jakieś zapasy, a James miał zostać w aucie. Jak wróciłam na parking, nie było tam ani samochodu, ani Nathana, do tego jeszcze ciało Jamesa. — Głos dziewczyny się zachwiał. Blakely i Sebastian spojrzeli na siebie ukradkiem. Dotarło do nich, jak okropnie musiało to wyglądać dla Gwen. Stan, w jakim zostawili galerię, mógł wskazywać na to, że jakaś mało przyjaźnie nastawiona grupa po prostu napadła na obcych ludzi, zamordowała kogo spotkała i ukradła samochód.

— Faktycznie, słabo to wyglądało.

— Nie mogłam go tutaj tak zostawić, więc zakopałam go w lesie za galerią. Później byłam tak zmęczona, że zasnęłam w sklepie na tej sekcji z meblami. Wy mnie obudziliście.

— Dlaczego James był martwy? — Wypalił Ayers, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy to pytanie było na miejscu. Siedząca na sąsiednim siedzeniu Blackburn posłała mu pogardliwe spojrzenie, ale on tego nie zauważył. Był za bardzo skupiony na drodze.

— Zabił się. — odpowiedziała zduszonym głosem.

— Przykro nam.

— To nic takiego, był chory. — Atmosfera zaczęła się zagęszczać, a rozmowa zjechała na niezbyt komfortowy temat. Blakely jako jedyna zdecydowała się to zmienić i przerwała panującą między nimi ciszę. Gwen wyglądała tak, jakby każde wspomnienie o tym chłopaku wbijało jej kolejną szpilkę w serce.

— Musieliście dużo przejechać, żeby dotrzeć do Maryland.

— To było okropnie nudne kilka godzin, ale Nathan uparł się, że musi cię znaleźć.

— Mnie? — Blakely obróciła się i spojrzała zaskoczona na dziewczynę.

— Chciał cię w swojej grupie. Wiedział, że przeżyłaś, wiesz, on i te jego specjalne umiejętności. Mówił, że bez kogoś takiego jak ty zginiemy.

— Mogę cię o coś zapytać?

— Pewnie.

— Skąd się znacie? — dziewczyna zawiesiła się na moment.

— Poznaliśmy się jakiś czas temu w ośrodku w Havoc podczas naszego leczenia. My i James byliśmy w jednej grupie. Dlaczego pytasz?

— Tak z ciekawości. — Nie potrzebowała już zadawać więcej pytań. Dostała odpowiedź, której się spodziewała. Dało jej to jasno do zrozumienia, że przyjmując Gwen do grupy, dokładają sobie jeszcze większe wyzwanie, niż się tego spodziewali.

Dalsza droga minęła im na ciągłej rozmowie. Tym razem to Gwen zadawała pytania. Była strasznie gadatliwa, tego nie dało się ukryć. Potrzebowała tylko kilku chwil, aby się oswoić i rozkręcić. Gęba jej się nie zamykała. Non stop opowiadała o Nathanie, wypytywała o niego. Strasznie się martwiła. Po tym, jak się zachowywała, Blakely mogła wywnioskować, że byli ze sobą naprawdę blisko. Nawet bliżej niż ona kiedykolwiek była i niż kiedykolwiek mogłaby być.

Gdy zbliżyli się do dzielnicy Maryland, w której znajdowała się szkoła, Blackburn zaczęła się stresować. Na pewno wszyscy czekają na nich i licząc na wyjaśnienia.

W końcu dotarli na miejsce. Gwen od samego początku była dość sceptycznie nastawiona do szkoły. Trudno jej było sobie wyobrazić, jak ktoś może tam mieszkać. Niby jest apokalipsa, ale że aż w szkole? Przez całe swoje życie nienawidziła tego miejsca z całego serca. Pomyślała, że gdyby tylko wiedziała, jak ta historia się skończy, to nigdy nie posłuchałaby Nathana i nie wyjechałaby razem z nim do Maryland. Po chwili uświadomiła sobie o jak wielkich głupotach myśli. Przecież ona zawsze słucha Nathana. Zawsze. Nawet gdyby kazał jej skoczyć do basenu wypełnionego igłami, to by to zrobiła, mimo że panicznie boi się igieł.

Weszli do środka. Wewnątrz budynku panowała cisza i częściowy mrok. Echo ich kroków odbijało się między korytarzami. Blakely pomyślała, że może jeszcze nikt nie wstał, a ich poranny wypad ujdzie im płazem, ale te wszystkie myśli prysły w momencie, gdy dostrzegła Vincenta wychodzącego ze swojego pokoju. Żołądek zwinął jej się w supeł. Gwen przyczaiła się za plecami Blakely i nic się nie odzywała. Czekała aż cała burza w postaci Vince’a przeminie.

— Sebastian, Blakely macie mi coś do powiedzenia? — głęboki głos Vincenta rozszedł się po pustych korytarzach budynku. Każdy wykonany przez niego krok sprawiał, że serce dziewczyny przyspieszało. Tylko na nią tak to działało. Sebastian stał z boku i miał kompletnie wywalone we własnego ojca. — Kim jest ta dziewczyna?

— To Gwen — wydukała po krótkiej chwili

— Wyszliśmy jej szukać.

— Przy okazji zebraliśmy zapasy.

— Czemu nikogo nie poinformowaliście? — Spojrzał na nich wzrokiem łączącym w sobie złość i zawód. Dopytywał, mimo że dobrze wiedział, po co wyszli i dlaczego mu o tym nie powiedzieli, ale mimo tego chciał ich chociaż trochę przycisnąć do muru.

— Zostawiliśmy kartkę na tablicy, nie mieliśmy zbytnio czasu — Sebastian przejął stery, widząc, jak kiepsko z rozmową radzi sobie Blackburn. On już był odporny na humorki jego ojca. Doskonale wiedział, że tylko udaje takiego strasznego, aby pokazać, że to on tu rozdaje karty. Tak naprawdę w środku był co najwyżej lekko zdenerwowany.

— Następnym razem trochę bardziej skutecznie informujcie, gdzie idziecie. Pomogę wam z tym, bo zaraz musimy pojechać po zaopatrzenie.

— Chodź, zaprowadzę cię do Nathana — Blakely odetchnęła głęboko, gdy Sebastian wraz z ojcem wyszli na zewnątrz. Przeszły korytarzem i zatrzymały się przy drzwiach z numerem 21. Gdy stanęły w progu, Gwen rzuciła się na Nathana, ściskając go mocno i mocząc łzami przód jego koszulki.

— Tak się cieszę, że cię widzę — powiedział ciemnowłosy, przyciskając dziewczynę mocniej do siebie. Blakely patrząc na ten obrazek, poczuła mocne ukłucie w sercu. Odezwało się w niej stare uczucie zazdrości. Jedyne co jej pozostało, to zaakceptowanie tej sytuacji. Niby nie przejmowała się nim aż tak jak kiedyś, ale wciąż obchodził ją jego los i nie podobało jej się to, że jakaś inna dziewczyna miałaby zająć jej miejsce u jego boku. Drażniło ją to, ale nie miała na tyle siły i odwagi, aby ich rozdzielić. Nie mogła odebrać mu kogoś, kto sprawiał mu szczęście. — Bałem się, że cię dorwali.

— Chwila, kto miał ją dorwać? — zapytała po chwili Blakely, patrząc na oboje zaniepokojona. Gwen i Nathan usiedli obok siebie na łóżku, otarli mokre od łez policzki i zwrócili się w stronę Blackburn. Z ich twarzy znikły wszelkie ślady szczęścia, a na ich miejscu pojawił się strach.

— Zanim tutaj przyjechaliśmy, w Havoc spotkaliśmy jakieś stwory.

— Później widzieliśmy je jeszcze kilka razy.

— Były strasznie chude, widać im było żebra przez skórę. Ich kończyny były nienaturalnie długie.

— I te oczy, blade z jedną, czarną kropką na środku.

— Cały czas miały otwarte pyski a z nich leciała jakaś ciecz. — Mówili na przemian, bo żadne z nich nie było w stanie wydusić więcej. Byli przerażeni, ale Blakely w ogóle nie traktowała ich słów poważnie. Fakt, iż oboje są chorzy psychicznie sprawiał, że ich wypowiedzi, a zwłaszcza te, odnośnie nadnaturalnych stworzeń były odbierane z naprawdę wielką rezerwą. Do tej pory pamięta jak całymi dniami Nathan zadręczał ją opowieściami o przygodach różowej pandy, która towarzyszyła mu w codziennym życiu.

— Dobrze, że mówicie. Najważniejsze, że nic się wam nie stało, teraz was zostawię, muszę pójść porozmawiać z Vincentem o przygotowaniu pokoju dla Gwen. — Blakely wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Odeszła kilka metrów i wypuściła głośno powietrze nosem. Z korytarza obok było słychać delikatne kroki, należały one do Maisie, która właśnie wyszła ze swojego pokoju.

— Przyprowadziłaś mu dziewczynę? — zapytała, stając obok.

— Pewności nie mam, ale na to wygląda.

— Może to i nawet lepiej. To dlatego jesteś taka przybita?

— Nie, trochę mnie zastanowiło, to co powiedzieli. Podobno widzieli jakieś potwory.

— I im wierzysz?

— Spokojnie, nie jestem na tyle głupia, żeby wierzyć we wszystko, co powiedział Nathan.

— A ta dziewczyna? Też to potwierdziła? — Maisie założyła ręce na piersi, czekając na odpowiedź.

— Tak, tylko że ona jest… taka sama jak on. W sensie umysłowym. — Opis, który wcześniej podali pasował do ciał niektórych ludzi zainfekowanych wirusem, a ich umysły nie potrzebują wiele, aby takie trupy ożywić.

— Czyli nie ma się czym przejmować. Nie wiem, jakie jest prawdopodobieństwo, że mieli takie same halucynacje, ale pewnie oddziałują jakoś na siebie. — Blakely oparła ręce na biodrach. Poczuła, że w miejscu, gdzie zawsze tkwił je toporek, znajdowała się teraz pusta wyrwa. Panicznie przejrzała jeszcze wszystkie kieszenie, ale nie przyniosło to oczekiwanego skutku. Fala gorąca zawładnęła jej ciałem.

— Szlag, zostawiłam swój toporek. Muszę się wrócić.

— Że teraz?

— Należał do Petera, Caylee mnie zaciupie widelcem jak się dowie, że go zgubiłam — Pamiątki to coś, co rodzina Hart traktuje bardzo personalnie. Fakt, iż Caylee zaufała Blakely na tyle, aby przekazać jej jeden z ostatnich reliktów przypominających jej o bracie, potęgował sytuację. Blackburn zaczęła czuć presję, bojąc się tego, aby Caylee, aby nie wyszła zaraz ze swojego pokoju.

— Ale Sebastian i Vince zaraz wyjeżdżają.

— No to się przejdę. — W jej wyobrażeniach nic nie mogło równać się z piekłem, jakie mogłaby zgotować jej Hart, gdyby tylko się o wszystkim dowiedziała. Centrum nie znajdowało się aż tak daleko, a skoro ruszy pieszo to ma możliwość skrócenia sobie drogi przez las oblegający teren za boiskiem.

— Blakely zaczekaj jeszcze chwilę. — Maisie złapała dziewczynę za ramię i spojrzała przed siebie. Zajęło jej chwilę, aż w końcu zebrała słowa. — Skoro już zjechałyśmy na temat Sebastiana, to widziałam ostatnio jak wychodził z twojego pokoju.

— Z pokoju który teraz jest Nathana?

— Nie, z tego drugiego. Nie zrozum mnie źle, ale to wyglądało dość dziwnie.

— Po prostu rozmawialiśmy. Po tym, jak Nath się wybudził, oboje nie byliśmy w stanie zasnąć, to tyle.

— Podoba ci się? — Początkowo Blakely myślała, że się przesłyszała, ale gdy dotarło do niej, że jednak nie, poczuła, jak wiele uczuć zlewa się w jedno, tworząc bezkształtną mieszankę emocji z mocno wybijającym się zażenowaniem i zawstydzeniem. Było to chyba jedno z najbardziej niezręcznych pytań, jakie kiedykolwiek rzucono w jej stronę.

— Co? — zapytała, po chwili otrząsając się z szoku. Policzki Maisie mocno się zaróżowiły.

— Po prostu pytam.

— Nie! — krzyknęła, aż echo rozeszło się korytarzem.

— Ok, lepiej już się zbieraj, bo zrobi się ciemno.

— Przecież nawet południa nie ma. — Zanim się obejrzała, Maisie zniknęła za drzwiami pokoju. Blakely machnęła tylko ręką i ruszyła w stronę głównego korytarza. Tam przy okazji powiadomiła Sebastiana i Vincenta o jej wyjściu. Trochę dziwnie jej było spojrzeć na młodszego Ayersa po tej rozmowie z Maisie. Wystarczyło, że znajdował się w tym samym pomieszczeniu a Blakely już czuła się niekomfortowo.

Kamień spadł jej z serca gdy znalazła się w sklepie. Toporek leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Wracając przez las nie miała nic lepszego do roboty niż obserwowanie pomarańczowego nieba i górującego na nim słońca. Promienie przedzierały się przez pożółkłe liście, które trzymały się jeszcze na cienkich gałęziach, tworząc powykręcane cienie. Pogoda była zaskakująco ładna jak na tę porę roku. Przynajmniej w porównaniu do tej która zazwyczaj panowała w Witherbury w środku października. Idąc wydeptaną i szarą od pyłu drogą dostrzegła kamień, który zaczęła kopać, nucąc przy okazji jedną z piosenek jej ulubionego zespołu. Niewielka skała turlała się kilka metrów do przodu i czekała aż Blakely wykopie ją jeszcze raz. Dziewczynę tak to pochłonęło, że przestała nawet patrzeć na drogę, czego skutki było od razu widać, bo kamień wypadł z toru i wpadł w pobliskie krzaki. Szmer, na który składały się dźwięki trawy i opadniętych na ziemię, wysuszonych liści dotarł do uszu blondynki. Ta tylko wzruszyła ramionami i nie zwalniając, kroczyła dalej w stronę bazy. Nie minęła nawet minuta, gdy dźwięk się ponowił, tym razem o wiele wyraźniejszy. Blakely zaczęła obserwować otoczenie z niepokojem. Obawiała się, że jakieś zwierze może zaraz wypaść na drogę z każdej strony i ją zaatakować. Kiedyś w tych lasach aż roiło się od dzików. Złapała za toporek, tak aby w razie czego była gotowa do obrony. Kolejny szmer usłyszała za sobą.

Gdy się obróciła, nie zdążyła nawet spojrzeć wyraźnie, bo coś skoczyło jej przed twarzą. Cofnęła się szybko i podniosła toporek do góry, ale dłonie trzęsły jej się tak bardzo, jak serce. To nie był dzik, tylko jakaś szarawa kreatura. Potwór stanął na dwóch nogach i głośno ryknął w stronę dziewczyny. Gorąco oblało jej ciało, a nogi zmieniły się w dwa wypchane watą worki. Ledwo co dawała radę utrzymać własny ciężar. Przez moment Blakely nie była w stanie się poruszyć. Strach, jaki wywoływał w niej wysuszony do granic możliwości, nadnaturalnie wielki stwór sparaliżował ją całą. Bestia zrobiła krok do przodu i spojrzała w niebieskie, przerażone oczy Blackburn swoimi pozbawionymi tęczówek, czarnymi źrenicami. Przybliżyła pysk, z którego wylewała się przezroczysta maź. Zapach zgnilizny, rozkładającego się ciała i śmierci uderzył w nozdrza stojącej nieruchomo dziewczyny. Liczyła na to, że jeżeli się nie ruszy, to bestia zostawi ją w spokoju. Dopiero po chwili zrozumiała to, jak bardzo się przeliczyła. Potwór ryknął prosto w jej twarz odsłaniając szeregi długich, ostrych kłów, rozłożył łapy na boki prezentując swoje pazury. Blakely odwróciła się i zaczęła biec przed siebie. Gnała ile miała sił w nogach w stronę bazy, której początku nie było nawet widać. Ciężkie, szybkie kroki potwora ciągnęły się za nią. Nie miała najmniejszych szans, żeby uciec, stwór był zbyt szybki. Nie zastanawiała się długo. Musiała ratować własne życie. Skręciła w lewo, zbaczając z drogi. Przecisnęła się między drzewami, mając nadzieję, że dzięki temu zgubi oponenta, albo przynajmniej go spowolni. Zmęczenie powoli dawało się we znaki. Oddech dziewczyny stawał się coraz cięższy. Nogi piekły ją od bólu, ale nie mogła się zatrzymać. Przebiegła jeszcze kilka metrów aż usłyszała, że kroki za nią ustały. Zwolniła tępa i nie oglądając się za siebie, schowała się za jednym z większych drzew. Przylgnęła do niego plecami i zakryła usta dłonią, próbując przy tym uspokoić własny oddech. Wytężyła słuch. Nic nie usłyszała, ale nie miała pewności czy zgubiła potwora. Chciała wyjrzeć i się upewnić, ale przerażenie jej na to nie pozwalało. Cała się trzęsła ze zmęczenia i strachu. Serce dudniło jej tak, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi. Minęła chwila, aż Blakely zebrała się na to, aby wychylić głowę zza pnia. Nic tam nie było. Jedynie drzewa i ani najmniejszego śladu po bestii. Odetchnęła głośno i oparła drżące dłonie o kolana. Wszystko w niej buzowało, a myśli kłębiły się, tworząc mętlik. Nie mogła uwierzyć temu, co przed chwilą widziała. To coś wyglądało jak trupy, które pozostały po ludziach zakażonych wirusem, tylko bardziej zmutowane i mniej martwe. Chwilę zajęło jej uspokojenie oddechu. Rozejrzała się wokół, próbując znaleźć drogę do bazy, tak aby nie musiała zawracać. Nie chciała ryzykować możliwością spotkania tego czegoś jeszcze raz. Na początku nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Nieprzyjemne mrowienie ustępowało z każdym kolejnym krokiem. W lesie było cicho, aż zbyt cicho. Blakely kroczyła między drzewami. Gdy zbliżyła się do wyjścia, na jej drodze pojawiła się przeszkoda. Ta, której najbardziej się obawiała. Monstrum stąpnęło potężnie na ziemię i wrzasnęło agresywnie w stronę przerażonej dziewczyny. Blackburn odwróciła się i ostatkiem sił zaczęła znowu biec. Brakowało jej energii, traciła kontrolę nad własnym ciałem, a przed oczami zaczęła wirować jej ciemne plamy. Drzewa obrócił się przeciwko niej. Nie nadążała za wymijaniem ich i co rusz uderzała w któreś, zwalniając coraz bardziej. Czuła oddech potwora na swoim karku, czuła oddech śmierci. Zapas sił, jaki miała Blakely, zaczął się wyczerpywać. Wiedziała, że to jej koniec. Na jej nadgarstku pojawił się mocny uścisk, który szarpnął nią w przeciwną stronę. Dziewczyna uderzyła o drzewo plecami.

— Stój za mną — Nieznajomy, wysoki chłopak o raczej wątłej budowie ciała schował ją za swoimi plecami. W prawej dłoni trzymał błyszczące, srebrne ostrze wyglądające jak połączenie miecza z maczetą. Bestia zaczęła przedzierać się przez drzewa i wyciągnęła kościstą łapę w ich stronę. Zrobiła zamach i trafiła chłopaka w ramię, z którego po chwili zaczęła wypływać krew. Podniósł miecz, skierował go w stronę potwora i jednym, szybkim ruchem podciął mu gardło. Szara kreatura runęła na kolana, panicznie machając łapami wokół rozciętej, długiej szyi. Czarna ciecz wylewała się z rany, wydając przy tym bulgoczący dźwięk. Przez chwilę jeszcze wiła się ziemi, aż w końcu padła bez życia, utopiona we własnej krwi. Chłopak był niewzruszony. Blakely spojrzała na niego.

— Co to było?

— Krzykacz, dla którego miałaś być ofiarą.

— Dziękuję.

— Drobiazg. — Otarł miecz o rękaw i zarzucił go na plecy. Wzrok Blackburn spoczął na jego poranionym ramieniu, z którego zaczęło wypływać coraz więcej czerwonej posoki.

— Wszystko dobrze z twoim ramieniem?

— Tak, poradzę sobie — Chłopak obrócił się i chciał zrobić krok do przodu, ale ból, jaki przeszył jego ciało, sprawił, że odepchnęło go do tyłu, prosto na drzewo. Zsunął się po nim i zdjął z głowy czarny kaptur, odsłaniając sięgające za uszy, lekko pofalowane blond włosy, zakrywały stalowoniebieskie oczy, których chłód mimo wszystko dosięgał Blakely. Niezdanie złapał za fragment rozszarpanej bluzy, ale sprawiło mu to tylko jeszcze większy ból.

— Daj, ja sprawdzę. — Blakely klęknęła przy nim i ostrożnie odsłoniła zranione ramię. Oddech blondyna zaczął drzeć. Rana była głęboka i wyglądała, jakby ktoś przejechał mu kombajnem po ciele. Dziewczyna oderwała kawałek swojej koszuli i zawiązała ją wokół ramienia. — Dasz radę wstać?

— Tak — podniósł się, ale przyszło mu to dość ciężko.

— Zaprowadzę cię do mojej bazy, opatrzą cię tam.

— Nie potrzebuję pomocy. — odpowiedział chłodno i znowu się zachwiał.

— No właśnie widzę. — Blackburn złapała go za zdrowe ramię i pomogła mu wrócić na właściwy tor. Oboje byli zmęczeni, ale wspólnymi siłami, powoli wlekli się w stronę bazy.

— To jak się nazywasz?

— Cass.

— Jestem Blakely.

Na dłuższą chwilę między nimi zawitała cisza. Nie trzeba było być spostrzegawczym człowiekiem, aby dostrzec, że Cass nie należy do zbyt rozmownych osób. Blakely czuła wewnętrzną blokadę przed zaczęciem jakiejkolwiek konwersacji. Może to i na lepsze wyszło, przynajmniej nie tracili oddechu, który teraz obojgu był bardzo potrzebny. Dziewczyna przez cały czas starała się targać blondyna w miarowym tempie, tak aby oboje mogli iść w miarę swobodnie, ale i żeby znaleźli się jak najszybciej za bramą szkoły. Ilość krwi w organizmie chłopaka zmniejszała się coraz bardziej, ale mimo to wciąż miał wiele siły. Blakely była wręcz pod wrażeniem tego, że Cass stara się jak może, aby jej nie obciążać, chociaż ma praktycznie rozszarpane ramię. Dziewczyna miała głęboką nadzieję, że Maisie sobie z tym poradzi, bo jeżeli nie, to poczucie winy nie da jej spać. Nie mogła pozwolić na to, aby ten chłopak stracił życie, tylko przez to, że zdecydował się ją uratować.

— Tak właściwie, to gdzie ty mnie prowadzisz? — zapytał zduszonym głosem. Niechętnie zaczął rozmowę. Cisza mu nie przeszkadzała, nawet się nią cieszył, ale czuł, że zaczyna słabnąć i musiał się jakoś ratować przed utratą przytomności. Rozmowa z Blakely była najlepszą możliwą opcją.

— Do naszej bazy. Znasz się trochę na mieście?

— Nie, nie jestem miejscowy.

— Idziemy do szkoły, jest niedaleko stąd. — Mimo że szli skrótem, to przez to uciekanie przed Krzykaczem droga wydłużyła się jeszcze bardziej. Czasami między drzewami migały szkielety strawionych przez ogień budynków. Zbliżali się już do terenów bazy, ale wciąż pozostało im sporo drogi. Nie mogli zwalniać.

— Macie aż tak dużą grupę, że nie daliście rady zmieścić się w zwykłym domu?

— Jest nas dziewięcioro, ty będziesz dziesiąty. — Głos Blakely był stanowczy, ale Cass tego nie wyłapał. Rana, która płonęła żywym ogniem, pochłaniała znaczną część jego myśli.

— Nic większego nie znaleźliście?

— Nie przesadzaj, gimnazjum nie należy do największych budynków w mieście. Jeżeli dobrze się to zagospodaruje, to jest w sam raz.

— Jasne — Blakely wyłapała, że jego głos stał się o wiele mniej wyrazisty niż jeszcze chwilę temu. Cass powoli słabł. Jego ciężar coraz bardziej spadał na dziewczynę. Zbierała sobie wszystkie siły, aby mu pomóc i dowlec go do bazy żywego. Było jej ciężko, ale wiedziała, że jeśli go puści, to on nie da rady ustać na nogach. Blackburn spojrzała na niego. Stał się blady, nawet jeszcze bardziej niż był wcześniej, jego oczy aż emanowały bólem, którego starał się nie pokazywać. A do tego odniosła wrażenie, że w żadnym stopniu jej nie ufa i bacznie obserwuje każdy jej ruch.

— Poza tym to jedna z najlepiej zachowanych kwater w okolicy. Nie mieliśmy zbytnio wyboru. Pomieszkasz, to sam zobaczysz. Przekonasz się do tego miejsca.

— Dlaczego jesteś taka pewna, że zostanę?

— Myślisz, że cię zabandażują, dadzą jakąś witaminkę i wypuszczą w świat? Dopóki nie wydobrzejesz, nigdzie nie pójdziesz. Jestem ci to winna. — Był to tylko jeden z kilku powodów. W pierwszej kolejności Blakely przyświecał jej cel. Spotkała kolejnego człowieka, więc musiała przyjąć go do swojej grupy. Ocalić, chociaż Cass nie wyglądał na takiego, który by tego potrzebował.

— Nie możesz mnie przetrzymywać, to wbrew prawu.

— Prawa przestały istnieć w momencie, gdy znikła pierwsza gwiazda.

— Tutaj się z tobą zgodzę. Teraz możesz zrobić wszystko byle tylko przetrwać. — Głos chłopaka zaczął drżeć. Blakely poczuła większe obciążenie na swoim barku. Jego ciało stawało się coraz bardziej wątłe.

— Ej, wiesz co? Chyba zaczynam… — nie dokończył zdania, bo runął na ziemię nieprzytomny. Blackburn uklękła przy nim, przewróciła go na plecy i podjęła próbę obudzenia chłopaka, ale nic nie pomagało. Starał się być silny, ale to nie mogło się ciągnąć w nieskończoność. Szarpnęła kilka razy jego ramię. Wstała i złapała za bezwładną rękę chłopaka. Próbowała podnieść go do góry, ale jego dłoń ciągle się wyślizgiwała w wyniku czego, Cass kilka razy przyłożył czerepem o ziemię. Podeszła do chłopaka od strony jego głowy. Spróbowała złapać go pod pachami i w taki sposób przenieść go do szkoły, jednak okazało się to słabym pomysłem. Ciało szurało po ziemi, sprawiając opór, z którym Blakely nie była w stanie sobie poradzić. Ostatnią deską ratunku było dowleczenie chłopaka na plecach. Sprawiało jej to nie tylko ból, ale i też zawroty głowy, a jej oddech stawał się coraz płytszy. Nie mogła się zatrzymać czy pozwolić sobie na przerwę. Kroczyła miarowo, starając się złapać po drodze jak najwięcej powietrza. Przeszła tak część drogi, aż pojawiła się kolejna trudność. Obraz przed jej oczyma zaczął się rozmazywać. Jedyne do dostrzegła przed utratą przytomności, był zniekształcony zarys budynku gimnazjum.

Rozdział II

Przez niewielkie okno do pokoju wpadało trochę wieczornego światła, które jako jedyne oświetlało całe pomieszczenie. W środku nie znajdowało się nic oprócz pojedynczego łóżka, na którym leżała wciąż nieprzytomna Blakely. Jej długie, złote włosy opadały niesfornie na jasną twarz. Z boku leżał zwichrowany koc, który wcześniej najwyraźniej okrywał ciało dziewczyny. Blackburn zaczęła się powoli wybudzać. Otworzyła oczy i rozejrzała się po pokoju. Nie poznawała go. Wiedziała, że jest w szkole, ale nie miała pojęcia gdzie dokładnie. Podniosła się i podeszła do jedynego wyjścia z pomieszczenia. Gdy otworzyła drzwi, okazało się, że prowadzą one na korytarz. Blakely od razu poczuła zimno. Dreszcz przeszedł przez jej ciało. Wróciła się do środka, zarzuciła na ramiona leżący na podłodze koc i przeszła dalej korytarzem. Minęła drzwi ich prowizorycznego szpitala, ale nie zatrzymała się tam zbyt długo. Im kroczyła bardziej w głąb szkoły, tym intensywniej czuła, że w powietrzu unosił się duszący zapach farby zmieszany z palącymi się kablami i rześką wilgocią, która pozostała po wczorajszym deszczu. Ciche głosy dobiegające gdzieś z oddali budynku stawały się powoli coraz to bardziej wyraźne.

— Chyba jest równo. — Ayers odsunął się o krok od ściany, na której namalowany był czarną farbą wielki symbol. Przedstawiał literę V z dwoma, poprzecznymi kreskami na środku.

— Tylko żeby teraz nikt tego nie dotknął. Nie mam ochoty zmywać ze ścian poodbijanych, wymazanych farbą śladów rąk.

— Moim zdaniem to by się nawet z sobą zgrywało — Blakely po cichu podeszła do nich, ale jeszcze przez moment stała nieruchomo. Chciała się trochę bardziej przyjrzeć obojgu. Pierwszym, na co zwróciła uwagę, było to, że stali bardzo blisko siebie, niemalże stykali się ramionami. Teraz kilka rzeczy stało się dla niej jasne. A zwłaszcza ta ostatnia rozmowa, którą przeprowadziła z Maisie.

— I właśnie dlatego kwestie estetyczne zostawiłeś mi.

— Co to za pentagram? — odezwała się zachrypniętym głosem Blakely a Sebastian i Maisie momentalnie odskoczyli od siebie.

— O już się wybudziłaś.

— To znak naszej grupy. Wiesz, skoro to już prawie pewne, że jesteśmy skazani tylko na siebie do końca naszych dni, to wypadałoby się z czymś identyfikować. — Ayers jakby całkowicie zignorował to, w jakim stanie wcześniej znajdowała się Blackburn. Od razu zajął się prezentowaniem i zachwycaniem się nowo stworzonym przez niego dziełem. Czekał przy tym na kolejne pochwały, które miały się posypać w jego kierunku. Jednak Blakely nie miała siły, aby wydusić z siebie nic więcej niż tylko marne „Ładnie”. Sebastian poczuł się trochę zbyty i niedoceniony, ale nie ruszyło go to zbyt mocno. Blackburn nie należy do grona osób, na których opinii by mu zależało.

— Jeśli przeniesiesz te dwie kreski na boki to powstanie M.

— Jak Maryland — Dodał Sebastian, patrząc na zamuloną dziewczynę, która lekko bujała się na boki. Była strasznie blada i sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała zemdleć, albo nawet i zejść.

— Gdyby tylko ta wiertarka przestała mi wiercić w mózgu to może byłabym w stanie sobie to zwizualizować.

— A właśnie, jak się czujesz? Albo wiesz co, nic nie mów, pójdziemy do gabinetu, to od razu podam ci leki. — Maisie złapała dziewczynę delikatnie za ramię i poprowadziła ją w stronę swojego gabinetu. Trochę obawiała się o jej stan. Była dość osłabiona.

Gdy przeszły przez drzwi, Blakely od razu dostrzegła nieprzytomnego chłopaka, który wcześniej ją uratował. Wspomnienia, które dotychczas widziała tylko przez mgłę, zaczęły się powoli klarować.

— Trzymaj — podstawiła jej pod nos maleńki kubeczek z brązowo-pomarańczowym płynem, przypominającym konsystencją i wyglądem syrop klonowy. Blackburn wypiła to duszkiem, a palący ból przeszył jej gardło. Kaszlnęła kilka razy. Oczy zaszły jej łzami, ale od razu poczuła mocne kopnięcie energii. Jakby ktoś dał jej zastrzyk pobudzający. Serce zabiło kilka razy szybciej, ciało stało się mniej wiotkie, a ból głowy momentalnie ustał. — No, to jak się czujesz?

— Jakby ktoś potraktował mnie paralizatorem, jakieś sto razy. — Mówiąc to, poczuła prąd przechodzący pod jej skórą.

— Czyli wszystko jest w porządku. To normalna reakcja organizmu na Blixt, lekarstwo, które ci podałam. Ale spokojnie, to pomoże ci się zregenerować, niestety straciłaś trochę tej krwi.

— Nie wiedziałam, że miałam jakąkolwiek ranę.

— A tak swoją drogą to, co wy dwoje odwaliliście? U obojga zauważyłam rany szarpane i to na tyle głębokie, że musiałam was kilka razy zszywać. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale za nic nie mogłam tych ran zasklepić. Poszedł cały zapas spreju, a i tak nie wyglądało to dobrze. Musiałam wspomóc się zszywkami. Trochę cię to poboli, ale niedługo przestanie. No i najprawdopodobniej zostanie blizna. — Blackburn zaczęła przyglądać się poszczególnym partiom swojego ciała w poszukiwaniu rany. Na prawym przedramieniu dostrzegła wystający spod zawiniętego rękawa szarej bluzy, fragment opatrunku.

— Serio? Bo jak na razie w ogóle nie boli.

— Czekaj, co? — Maisie odwróciła się od szafki z lekami i spojrzała na Blakely zaskoczona.

— Nic nie czuję.

— Jak to nic nie czujesz? Może to przez...sama nie wiem co. Nie podawałam ci nic, co mogłoby tak zadziałać. — Levy wróciła się do biurka i zaczęła szukać opakowań po wszystkich lekach, które przez ostatnie dwa dni podała Blackburn. Sprawdzała ich skład, skutki uboczne, ale nie znalazła tam nic pomocnego. Podeszła bliżej dziewczyny, zdjęła jej z ręki opatrunek i zaczęła dokładnie analizować całą ranę. Była paskudna. Ciągnąca się przez prawie pół ręki szrama udekorowana była błyszczącymi, przekrwionymi zszywkami, małymi bliznami po sprayu, który połączył tkanki nie w tym miejscu, w którym powinien. Zauważyła, że wokół niej, skóra zrobiła się lekko czerwonawa. Tekstura też nie przypominała dawnej wersji.

— Wyjdę z tego?

— Nie, nie tym razem. To tak jakbyś miała paraliż tkanek wokół tej rany. Ciekawe czy u tego chłopaka sytuacja wygląda tak samo.

— A co z nim? — Blakely zwróciła swój wzrok w stronę leżącego obok Cassa który, nawet gdy był nieprzytomny, to wciąż wyglądał, jakby miał za wroga cały świat.

— Nie jakoś wspaniale, ale stabilnie. To jak? Powiesz mi, co tam zaszło? I kto to w ogóle jest?

— To Cass — Blackburn zawiesiła się na moment. Uświadomiła sobie, że nie jest w stanie powiedzieć nic więcej na jego temat. — Uratował mi życie.

— Przed czym miał cię uratować? — Blakely przypomniała sobie widok atakującego ją Krzykacza. Jego szarą, prześwitującą skórę, długie kończyny i te zęby, z których sączył się jad. Strach znowu zaczął paraliżować jej ciało, tak samo, jak w tamtym momencie.

— Pamiętasz, jak mówiłam ci o tych potworach, które widział Nathan i Gwen? One są prawdziwe.

— Nie wiedziałam, że uderzyłaś się w głowę. — Powiedziała brunetka, opierając się rękoma o biurko i patrząc z politowaniem na Blakely.

— Mais, ja nie żartuję!

— Dobra, ale przecież sama mówiłaś, że coś takiego nie ma, a ta dwójka sobie to tylko uroiła w tych nierozgarniętych łepetynach.

— Bo tak myślałam, dopóki to coś się na mnie nie rzuciło w lesie.

— I co teraz zrobimy?

— Nie mam pojęcia.

— Najlepiej będzie chyba porozmawiać o tym z Vincem. Jeśli ktoś ma cokolwiek o tym wiedzieć, to na pewno będzie to on, no może pomijając tego jegomościa. — Ich wzrok ponownie spoczął na Cassie.

— Lepiej będzie, jak porozmawiam z nim od razu. Wiesz, gdzie teraz jest?

— Tam, gdzie zawsze, czyli u siebie.

Zaraz po tym Blakely wyszła z gabinetu Maisie, kierując się prosto do znajdującego się na samym końcu korytarza pokoju. Idąc, zauważyła kątem oka, że w niektórych pomieszczeniach trwają jakieś prace, ale nie miała teraz czasu na to, aby się nad tym zastanawiać. Sprawa Krzykaczy była na tyle poważna, że nie mogła czekać dłużej. Nie mogą dłużej żyć w błogiej nieświadomości, gdy zaczęła się prawdziwa walka o przetrwanie.


Drzwi do pokoju Vincenta i Millie były uchylone. Blackburn zapukała raz i nie czekając na odpowiedź, weszła do środka. Dziewczynki nie było w pomieszczeniu. Pewnie pomagała przy czymś Josie tak jak zawsze. Vince siedział sam przy masywnym, poobdzieranym, drewnianym biurku. Przed sobą miał lekko zmodyfikowaną mapę miasta z kilkoma pozaznaczanymi punktami. Na jego twarzy tkwiło skupienie. Wyraźnie było widać, że nad czymś intensywnie myślał, bo nawet nie zwrócił uwagi na moment, w którym Blakely weszła do środka.

— Vince. — Głos dziewczyny wytrącił go z transu. Oderwał wzrok od mapy i aż podskoczył w miejscu, gdy zobaczył stojącą nad nim trupio bladą postać Blakely.

— Nie słyszałem, jak weszłaś. Trochę mnie przestraszyłaś, ale mimo wszystko dobrze cię widzieć. Kiedy się obudziłaś?

— Jakąś godzinę temu, może pół, nie więcej. — Blackburn spoważniała, cień uśmiechu, który tkwił na jej twarzy, zniknął. — Musimy o czymś porozmawiać.

— Po tonie twojego głosu rozumiem, że to na pewno coś poważnego.

— Chodzi o bezpieczeństwo grupy. — Mówiąc to, podwinęła rękaw swojej bluzy jeszcze bardziej. W pełni odsłoniła rozpościerający się prawie na pół ręki opatrunek. Nie odkrywała rany, bo jej widok nie należał do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie.

— Co ci się stało?

— Zaatakowało mnie coś, co wyglądało jak przerośnięty powirusowy trup. Jak przyprowadziliśmy tutaj Gwen, to razem z Nathanem zaczęli rozmawiać o jakichś potworach. Nie brałam tego na poważnie. Do czasu aż nie zobaczyłam tego na własne oczy.

— Chyba już wiem, o czym mówisz. Do końca liczyłem na to, że jednak moje przypuszczenia się nie sprawdzą. Te potwory, o których mówisz to Grismorteus Curse. Są przypadkowym wynikiem pewnych… eksperymentów, które przeprowadzała kiedyś Biała Straż. — Mówiąc to, w jego głosie wyraźnie było czuć zawstydzenie. Vince nigdy nie był dumny z tego, czym się kiedyś zajmował. Do Białej Straży trafił zaledwie trzy lata po tym, jak ją utworzono. Miał wtedy niespełna dwadzieścia jeden lat. Należał do pierwszych roczników, które zostały poddane szkoleniu. Był na tyle zdolny, że zainteresowała się nim sama Agatha Harris, która wyznaczała go do prac przy takich tworach jak przykładowo Revernant. Stanowisko, jakie zajmował, było godne pozazdroszczenia, ale niosło za sobą bolesne konsekwencje. Vince do tej pory nie jest w stanie pozbyć się wyrzutów sumienia za to, co spotkało jego rodzinę, a w szczególności żonę i młodszego syna.

— Jak można stworzyć coś takiego przypadkiem?

— Jeden z zespołów pracował nad szczepionką w razie ewentualnego nawrotu Bladej Ospy. Po złączeniu Aspartralu, Diviproxu i jeszcze kilku innych substancji powstało coś, co nazwano związkiem GHX-498. Działał, ale swoje prawdziwe właściwości ujawniał, dopiero gdy przekształcono go w formę gazową. W takiej postaci bardzo szybko dostawał się do organizmu człowieka i w zależności od aspektów biologicznych obiektu, po dłuższym lub krótszym czasie nie tyle, co eliminował chorobę, a wywoływał mutację albo zabijał.

— To czeka i nas? — Zapytała po chwili ciszy.

— Gdybyś miała się zmienić, to już dawno byś to zrobiła. Tak samo, jak wszyscy, którzy przeżyli. A skoro się tak nie stało, to znaczy, że jest w nas coś, co pozwala nam pokonać mutagen. — Blakely przypomniała sobie to, co mówił Vincent jeszcze jakiś czas temu. O ich odporności. Teraz zaczęło to nabierać innego sensu. Nie spodziewała się, że to pójdzie aż w tak makabryczną stronę. Uśmiercanie ludzi to jedno, ale zmienianie ich w żywe trupy to drugie.

— Chwila, czyli wszyscy, którzy zginęli przez wirusa, zmienili się w Krzykacze?

— To nie do końca tak. Wyróżnia się trzy główne grupy reakcyjne na styczność z GHX-498. Pierwsza jest oznaczona przez Białą Straż symbolami ‘’aa” i nie przejawia żadnych objawów zakażenia. Eliminuje czynniki mutagenne od razu po dostaniu się wirusa do organizmu. Dalej jest ‘’ab’’, ludzie, którzy zmarli, ale ich ciała nie zostały poddane mutacji. Tylko 15% z tych, którzy zginęli, mieli grupę ‘’bb’’, czyli tą, która zamienia cię w Grismorteus Curse.

— A po ludzku można? — Vincent odwrócił mapę na drugą stronę i narysował na jej środku okrąg i podzielił go na trzy nierówne części.

— Może jak ci to rozrysuję, to będzie łatwiej. Spójrz, ludzie podzieleni są na trzy grupy, najpierw najliczniejsi, stanowiącą ponad połowę wszystkich, to ta z oznaczeniem ‘’ab’’. To wszyscy ci, którzy zginęli od wirusa, ale nie przeszli przemiany. Nimi nie musimy się przejmować, bo wciąż pozostają martwi. Pod względem liczebności następni są ci z grupą ‘’bb’’. To głównie o nich nam chodzi, bo to oni stwarzają zagrożenie. Ale stanowią jedynie 15% całości, więc nie jest aż tak źle. No i na końcu najważniejsza grupa. Ciężko określić jej liczebność, ale oszacowano, że odporni stanowią od 30 do 15% całej populacji. Posiadają oznaczenie ‘’aa’’ i gen, który eliminuje mutagen i nie pozwala na przemiany wywołane GHX-498. To jesteśmy my. Odporni. — Blakely zawiesiła się na moment. Jej mózg robił, co mógł, aby przyswoić wszystko co przekazał jej Vincent. Spojrzała jeszcze raz na narysowany wykres. Może i nie było to aż tak skomplikowane.

— Tak czy siak, musimy coś zrobić, żeby zwiększyć bezpieczeństwo. 15% to nie jest aż tak dużo w przeliczeniu na cały świat, ale wiemy, że Krzykacze są w Maryland. I to naprawdę blisko nas.

— Ciężko mi powiedzieć jakie kroki powinniśmy podjąć dalej. Nie mam aż takich informacji. Muszę trochę pomyśleć.

— Porozmawiam z Cassem, jak się obudzi, on może będzie wiedział coś więcej. — Blakely zbierała się już do wyjścia, gdy zatrzymał ją głos Ayersa.

— Zajdź przy okazji do Nathana, miał podłączyć kamery do generatora i spróbować je naprawić. Upewnij się, że wszystko idzie w odpowiednim kierunku. Będziemy ich potrzebowali, bardziej niż wydawało się nam na początku. — Kiwnęła tylko głową w odpowiedzi i wyszła z pokoju.

Bezpośredni naprzeciwko niej znajdował się sekretariat, który połączony był z serwerownią i pokojem technicznym. To na pewno tam teraz przebywał Nathan. Obrała sobie to miejsce za pierwszy przystanek. Podchodząc do serwerowni, słyszała dźwięki rozmowy. Gdy otworzyła drzwi do pracowni, oślepiło ją zielonkawe światło bijące z kilku ustawionych obok siebie monitorów. Przez kompletny brak okien w pomieszczeniu, praktycznie panował półmrok, co jeszcze bardziej potęgowało jaskrawość ekranów. Oczy Blakely potrzebowały chwili, aby przyzwyczaić się do światła. Nathan niemalże leżał na czarnym, obrotowym krześle z nogą opartą o biurko. O kolano miał opartą klawiaturę, a na jego ramieniu wisiała bawiąca się włosami Gwen. Twarze obojga momentalnie zwróciły się w stronę Blakely.

— Nie przeszkadzam wam? — Zapytała speszona.

— Ty nigdy nie przeszkadzasz. — Nathan odłożył klawiaturę na blat i usiadł normalnie na krześle. Kątem oka dziewczyna spojrzała na monitory. Szeregi cyfr i liter, których znaczenia nawet nie znała, zmieniały się co kilka sekund. Blackburn zawsze była pod wrażeniem umiejętności informatycznych Steina, tym bardziej że ona ledwo co potrafiła stworzyć tabelkę w Excelu.

— Dobrze cię widzieć żywą.

— Jak się czujesz?

— Wszystko powoli zaczyna się normować. — Odpowiedziała, uśmiechając się lekko. Gwen położyła głowę na ramieniu Nathana. Blakely dalej czuła się nieswojo, ale w tym momencie nie była pewna czy to przez stan jej zdrowia, czy może obecność dziewczyny.

— Trochę się o ciebie martwiliśmy. — Rudowłosa spojrzała na Blackburn z zatroskaniem, co wzbudziło w niej mocno mieszane emocje.

— Niepotrzebnie.

— Wiemy, co was zaatakowało, poznaliśmy je po ranach. James miał taką samą.

— Chcieliśmy powiedzieć o tym innym, ale baliśmy się, że to wywoła zbyt duże zamieszanie i zrobią wam krzywdę.

— Już rozmawiałam z Vincentem i Maisie na ten temat. Wszyscy niedługo zostaną poinformowani. Musimy zachować szczególną ostrożność. Tym bardziej w momencie, gdy nie wiemy jak się z tymi potworami obchodzić. — Teraz próbuję skonfigurować podgląd z kamer, bo serwery całkowicie padły, ale później sprawdzę, czy czujniki w kamerach dalej działają. Jeśli tak, to spróbuję je przekalibrować tak, aby wykrywały ruch.

— To na pewno nam pomoże.

— Gwen, koniec przerwy. Mamy jeszcze trochę roboty — Rzuciła stojąca na korytarzu Caylee. Gwen podniosła się z siedzenia i zanim wyszła, pocałowała Nathana w czoło. Oboje odprowadzili ją wzrokiem.

— A ty, jak się czujesz? — Chodzi ci o stan mojej głowy fizycznie czy psychicznie?

— Jedno i drugie.

— Rana się goi. A jeśli chodzi o to drugie to od zabiegu jestem kompletnie innym człowiekiem, w końcu poczułem, że żyję, tak normalnie. Najgorsza była świadomość, że masz kawałek metalowej blachy w czaszce, która wysyła ci jakieś impulsy. Ale potem pojawiła się Gwen i zapomniałem o wszystkim.

— Właśnie. Ty i ona. To coś poważnego?

— Chyba tak, znaczy, nie zamierzam się z nią na razie żenić, ale to fajna dziewczyna, lubię ją.

— Widać, że ona ciebie też. — Nie dała rady wykrzesać z siebie nic więcej. Czuła, że Gwen nie do końca do niego pasowała. Ale co mogła z tym zrobić? Nic. — Jak wracaliśmy to powiedziała mi, że przyjechaliście tutaj po mnie.

— Tak było. Słuchaj, ja wiem, że między nami w ostatnim czasie nie było zbyt kolorowo, ale zajmowałaś i dalej zajmujesz specjalne miejsce w moim sercu. Jesteś jedyną osobą, z która mogłem porozmawiać, tak szczerze. — Jeśli pominąć te wszystkie przykre sytuacje, to chwile, jakie razem spędzili, są chyba jednymi z najszczęśliwszych w ich życiu. Ta relacja, która kiedyś się między nimi narodziła, nie była tylko przyjaźnią. To było coś znacznie silniejszego. Mówili w tym samym języku. Z pozoru to może wydawać się dość głupkowate, ale czasami potrzeba porozmawiania z kimś, kto podziela twoje pasje, jest tak mocna, że gdy już się znajdzie taką osobę, to za nic nie chce się jej stracić.

— I dlatego wolałeś przejechać tyle kilometrów, nawet nie wiedząc, czy żyję, zamiast wrócić do rodziny?

— Myślę, że nawet jeśli przeżyli to i tak są szczęśliwsi beze mnie, a poza tym, chyba najlepiej wiesz, jak wyglądała nasza relacja. — Temat rodziny był jednym z tych, których Nathan nie lubił poruszać. Jako kilkunastoletni chłopak został adoptowany przez bezdzietne małżeństwo z Jerycho. Nie dogadywali się najlepiej. Nathan był trudnym dzieckiem i mówiąc w skrócie, mieli z nim dużo kłopotów. Sam też nie przykładał zbytniej uwagi do tego, aby jakoś to zmienić. O swojej biologicznej rodzinie nigdy nic nie mówił. Nawet Gwen i Blakely nie mają pojęcia o jego prawdziwym imieniu, rodzicach, rodzeństwu. Nie znają nawet powodu, dla którego chłopak trafił do adopcji.

— Może zejdziemy już z tych smętnych tematów co? Jak minął ci ten rok?

— Tak samo, jak każdy inny. Nie stało się nic wartego uwagi.

— Naprawdę? Ja na przykład przez miesiąc służyłem w marynarce — Blakely zmarszczyła brwi, a Nathan uśmiechnął się lekko.

— Podejrzewałam cię o wszystko, tylko nie o pójście do wojska.

— Byłem kelnerem.


Porozmawiali jeszcze chwilę, wspominając stare czasy i opowiadając sobie to działo się, gdy nie mieli ze sobą kontaktu. Była to przyjemna odskocznia od powodującego strach i lęk tematu Krzykaczy, do którego Blakely musiała zaraz wrócić. Na korytarzu spotkała Maisie, od której dowiedziała się, że Cass wciąż jest nieprzytomny. Przy okazji dostała instrukcje co robić, jeśli akurat trafiłaby na moment, w którym chłopak by się wybudził. Po tym wszystkim Blackburn poczuła się zmęczona. Nie tyle, co fizycznie, a psychicznie. Chciała zamknąć się, chociaż na moment w pokoju. Zostać sama ze swoimi myślami.

Vincent, gdy tylko znalazł chwilę, powiadomił wszystkich o sytuacji z Krzykaczami. Nie czekał na Blakely, która i tak tego dnia obudziła się dość późno. Przekazał im całą swoją wiedzę. Chociaż nie było jej dużo, to i tak te wszystkie informacje bardzo pomogły. O dziwo, większość grupy przyjęła wiadomość o nowych przeciwnikach ze spokojem. Jakby wiedzieli, że coś podobnego się pojawi, tylko nie wiedzieli kiedy.

Pierwszym miejscem, do którego ruszyła Blakely po przebudzeniu, był gabinet lekarski Maisie. Ciężko było jej stwierdzić czy priorytetem w tym momencie były informacje o Krzykaczach, czy może sam Cass. Po drodze nie spotkała nikogo. Korytarze opustoszały. Gdy otworzyła drzwi, zobaczyła blondyna siedzącego na kozetce i trzymającego się kurczowo za głowę.

— Jak samopoczucie?

— Gdzie ja jestem? — Zapytał, patrząc na Blakely zdezorientowany. W jego głowie miał miejsce jeden wielki helikopter. Zamknął oczy i oparł się o ścianę. Czuł, że powoli zbliża się do granicy własnej wytrzymałości. Gdyby dalej musiał patrzeć na ten wirujący obraz, mdłości, które wywracały jego wnętrzności na drugą stronę, mogłyby wziąć górę.

— W bezpiecznym miejscu, nie musisz się o nic martwić. — Blackburn stawiała lekkie, ciche kroki. Nie chciała sprawiać chłopakowi jeszcze większego cierpienia. Sama znała ten ból jak nikt inny. Podeszła do niewielkiego biurka i przysunęła bliżej metalową tacę, na której równiutko ułożone były medykamenty.

— Dobra już pamiętam. Ty jesteś tą nieszczęsną dziewczyną, którą uratowałem przed Krzykaczem. Przywlokłaś mnie tu.

— Myślałam, że już zapomniałeś.

— Niektórych rzeczy nie da się zapomnieć, przynajmniej nie w tak krótkim czasie. — Niechętnie otworzył oczy i podniósł wzrok. Bijące od jasnego wystroju światło drażniło jego niebieskie oczy. Blakely podała mu mały, plastikowy kubek z brązowawym płynem. Sam zapach już ją odtrącał.

— Wypij to.

— Co to jest? Śmierdzi okropnie.

— Szczerze, to nie mam pojęcia.

— Czyli chcesz mnie otruć?

— Jeszcze nie teraz, muszę wyciągnąć od ciebie kilka informacji. No to już, bo musimy zaraz przejść do mniej przyjemnej części. — Cass szybko wypił lekarstwo i niewzruszony odłożył kubek obok siebie. Blakely podniosła z tacki strzykawkę do połowy wypełnioną lekko żółtawą substancją, najpewniej antybiotykiem.

— A to mi po co?

— Boisz się igieł czy bólu? Jak chcesz, to mogę podać ci jakieś znieczulenie czy coś w tym stylu.

— Ból to najbardziej ludzka rzecz na świecie, nie ma czego się bać. Zresztą strach to też ciekawy temat. Większość lęków to tylko złudzenia. Tak jak na przykład lęk wysokości. Naprawdę boimy się tego, co nastąpi później. Upadku. — Nawet nie poczuł, jak Blakely wbiła długą igłę w jego mięsień. Na jego twarzy nie pojawił się nawet najmniejszy grymas.

— Fajnie, tylko może zostaw to filozoficzne gadanie na potem co?

— Później może już nie być okazji. Nie zostanę tutaj. — Odpowiedział, opuszczając rękaw z kamiennym wyrazem twarzy. Blakely dalej uśmiechała się znikomo.

— Chodzi tylko o kilka dni, aż twój stan się odpowiednio unormuje. Później to sobie rób, co tylko chcesz.

— Nic mi nie będzie. Potrafię sobie poradzić.

— Na chwilę obecną to nie masz siły żeby samemu wstać, ale mam nadzieję, że masz siłę żeby odpowiedzieć mi na pytania dotyczące Krzykaczy. — Wzięła stojące przy oknie krzesło i przedstawiła je, siadając wprost na przeciwko wpatrującego się w nią znudzonego Cassa.

— Co chcesz konkretnie wiedzieć?

— Wszystko, co się da — westchnął.

— Jest tylko jeden sposób żeby je zabić. Przecięcie strun głosowych. Nie mogą wtedy krzyczeć, czyli nie mają jak wypuścić z siebie nadmiaru powietrza i rozrywa im płuca. Najlepiej zrobić to czymś srebrnym, ale kilka razy widziałem, jak same sobie rozszarpują gardła własnymi pazurami. Może są straszne, ale i bardzo głupie.

— Ten krzyk ma jakieś znaczenie?

— Poza tym, co ci przed chwilą powiedziałem, to mogą w taki sposób przywoływać inne osobniki, ale nie mam pewności. Zawsze zbierają się w stada. Ten przypadek u was był jedynym wyjątkiem, jaki widziałem.

— Reagują na cokolwiek? Coś je drażni?

— Światło. Konkretniej wszystkie możliwe źródła sztucznego światła. Świece, żarówki, ogień. W dzień słońce blokuje większość promieni, ale w nocy nie ma już tak łatwo. Bez księżyca nie ma naturalnego źródła, więc każdy nawet najmniejszy błysk zwoła tutaj całą hordę.

— Mają jakieś specjalne upodobania, jeśli …

— Nie ma pojęcia — nie dał jej dokończyć — Najczęściej widywałem je w lasach, ale nie wydają się mieć problemu ze zmienianiem terytorium. To wszystko, co wiem. — Blakely czuła, że chłopak wie coś jeszcze, ale nie ma chęci na dalszą rozmowę. Nie zadawała więcej pytań. Odstawiła tylko krzesło i podała Cassowi rękę, aby pomóc mu się podnieść. Blondyn tylko zlustrował ją wzrokiem i z niemałym trudem poderwał się z siedzenia. Gdy koślawo człapał po korytarzu, poczuł mocny ból w okolicy żeber. Zacisnął rękę w pięść, a drugą złapał się za brzuch.

— Jeśli coś się dzieje, musimy…

— Nic mi nie jest — warknął w jej stronę — To tylko poobijane żebra, za kilka dni mi przejdzie — Cass zszedł z tonu, gdy tylko zobaczył zatroskane spojrzenie, które Blakely skierowała na jego osobę. Była to jedna z nielicznych sytuacji w jego życiu, gdy ktoś przejawił w jego kierunku tyle życzliwości i pomocy. I to jeszcze bezinteresownie. Nie chciał żeby dziewczyna pomyślała, że tego nie docenia, ale nie umiał inaczej.

— Twój pokój jest niedaleko. — Blakely starała się pokazać chłopakowi przy okazji jak najwięcej przydatnych pomieszczeń, które znajdowały się w budynku. Cass nie wykazywał jakiegoś zbytniego entuzjazmu i nieporadnie próbował to ukryć. Gdy minęli schody prowadzące na piętro, zza rogu wyskoczył Sebastian. Zaskoczony spojrzał na towarzysza Blackburn. Ich spojrzenia się skrzyżowały. W jego oczach było coś tak niepokojącego, że nie chciało się w nie patrzeć ani chwili dłużej.

— Już się obudziłeś? Jestem Sebastian — Powiedział ze sztucznym uśmiechem i podał blondynowi rękę. Ten niechętnie ją uścisnął.

— Cass.

— Miłego pobytu w Maryland — rzucił i zniknął gdzieś w odmętach korytarza. Blakely trochę to zaniepokoiło, ale wzruszyła tylko ramionami.

Po odprowadzeniu chłopaka do jego nowego pokoju Blakely poinformowała go tylko, że w razie czego jest za ścianą i wróciła do siebie.

W szufladzie biurka wygrzebała swój notatnik. Chciała zapisać wszystko, czego się dowiedziała od Cassa i Vincenta. Później łatwiej będzie jej to przeanalizować i opracować plan działania. Opisała dokładnie to jak Krzykacze powstały, pewnie popełniając mnóstwo błędów w nazwach. Na samym końcu wielkimi literami zapisała „POD ŻADNYM POZOREM NIE WŁĄCZAĆ ŚWIATŁA W NOCY”. Zaraz po tym postanowiła, że spróbuję naszkicować Krzykacza, albo przynajmniej coś, co wyglądało jak on. Z ich konfrontacji nie pamiętała zbyt dużo. Wszystko działo się tak szybko, że cudem byłoby spamiętanie każdego obrazu. Skupienie się na wspomnieniach z tamtego momentu nie było przyjemne, ale było konieczne. Przed oczyma zaczął malować się jej obraz wysokiej, wychudzonej kreatury o szarej, zwisającej miejscami skórze, długiej twarzy z pustymi, białymi oczami i ostrymi kłami, z których sączyła się jakaś wydzielina. Zaczęła powoli przenosić swoje wyobrażenia na papier. Od dziecka lubiła rysować, ale nigdy nie wychodziło to tak zadowalająco, jakby tego chciała. Przykładała niezwykłą uwagę do szczegółów, które zapamiętała. Resztę sobie dorysowała. Chciała jak najdokładniej odzwierciedlić widzianego przeze nią Krzykacza. Gdy już skończyła rysunek, spojrzała na niego jeszcze raz. Przeraziło ją trochę to, z jaką precyzją udało się jej odwzorować tę kreaturę. W momencie, gdy oczy Blakely natrafiły na puste ślepia bestii, od razu przypomniała sobie minioną konfrontację. Widziała dokładnie każdą sekundę spędzoną przy jego boku. Wszystko to budziło w niej odrazę i sprawiało, że żołądek przewracał się jej na drugą stronę. Czym prędzej zamknęła notatnik, aby zabrać sprzed swoich oczu rysunek.

— I jak? Dowiedziałaś się czegoś? — Blakely nie spostrzegła, jak drzwi do jej pokoju się otworzyły. Aż podskoczyła w miejscu i odruchowo odsunęła dalej notatnik. W przejściu zobaczyła Sebastiana. Ciężko było jej określić czy mogła w tej sytuacji odetchnąć z ulgą. Obecność Ayersa sprawiała, że Blackburn czuła się skrępowana i zestresowana. Miała wrażenie, że coś wisi między nimi w powietrzu, tylko nie była pewna co.

— Tak. Wiem już dwie najważniejsze rzeczy, czyli jak je zabić i co robić żeby ich unikać. Cass powiedział, że trzeba przeciąć im gardło, najlepiej srebrem i uważać na światło, bo to je przyciąga, a zwłaszcza w nocy. Musimy pozbyć się wszystkiego, co mogłoby je tutaj przywołać.

— Szkoda, dopiero co znaleźliśmy generatory i odzyskaliśmy prąd. Ale mus to mus.- Oparł się o framugę drzwi i zaplótł ramiona na piersi. Opuścił wzrok. Jego myśli biły się ze sobą. Nie wiedział jak ugryźć tę rozmowę. — Nie wydaje ci się, że on za dużo wie na ten temat?

— Słucham?

— Ma tyle informacji. Więcej niż mój ojciec, a on przecież wiedział jak powstały, pracował przy nich. Ja miałbym go na oku.

— Chyba trochę przesadzasz.

— Po prostu sądzę, że nie powinniśmy ufać temu typowi. Rozumiem, że masz w stosunku do niego dług, ale najlepiej byłoby jakby się stąd zmył jak najszybciej. — Głos Sebastiana zaczął przybierać coraz bardziej nieprzyjemny ton. Czuć w nim było nutę zdenerwowania i czegoś, co zaintrygowało Blakely, pretensji. Było to dla niej dziwne, bo akurat Ayers był jedną z ostatnich osób, po których można byłoby spodziewać się takiego zachowania w stosunku do nowego członka grupy. Liczyła na to, że wykaże się jakimkolwiek zrozumieniem. Sam jeszcze jakiś czas temu był w podobnej sytuacji. Wylądował w nowym miejscu i też nie został przez wszystkich entuzjastycznie przywitany, ale wystarczyło chwilę poczekać.

— Nie uważasz, że zaczynasz łapać drobną paranoję?

— Od tego w grupie jest Caylee, a ty spójrz. Nikt o nim nic nie wie. Skąd przyszedł? Jak ma na nazwisko? Ile ma lat? — Zachowanie chłopaka zaczynało irytować Blackburn. W myślach przyznała, że faktycznie nic o Cassie i ma dość podejrzany wygląd, głównie przez te swoje tatuaże, ale to nie jest powód aby go od razu skreślać.

— Kiedy miał o tym komukolwiek powiedzieć? Dopiero co się obudził. Daj mu po prostu szansę…

— Przestań Blakely! — wtrącił — Sama wiesz, że mu źle z oczu patrzy. — Blackburn aż pokręciła głową z niedowierzaniem. To wszystko, co mówił Sebastian, było dla niej niedorzeczne. Miała wrażenie, że zaraz zaśmieje mu się w twarz.

— No, to faktycznie mocny argument. Zapomniałeś już, jak to było z wami? To samo mówiła Caylee o tobie i twojej rodzinie, a jakoś dalej tu jesteście. Zaufałam wam, tak samo, jak dziewczyny więc teraz oczekuję, że zrobisz to samo.

— Nie chce mi się z tobą dłużej kłócić. Rób sobie, co chcesz. Tylko później nie przychodź z płaczem, bo Pan Błękitnooki wymordował ci pół grupy. — Obojętność, z jaką to powiedział, aż zdziwiła dziewczynę. Sebastian westchnął. — Jutro idziemy z Maisie po zapasy. Chcesz coś?

— Maisie? Myślałam, że to ja jestem twoją partnerką do ekspedycji.

— Czasy się zmieniają. Ty byłaś nieprzytomna, a ktoś musiał przygotować się do powitania kolejnej mordy do wyżywienia — Sebastian celowo powiedział to w taki sposób aby wzbudzić w Blakely poczucie winy. Nie tylko za to, że dzięki niej zapasy będą kurczyć się znacznie szybciej, ale również za to, że jego ukochana musiała wyjść do tego niebezpiecznego świata. W jego oczach Maisie byłą wręcz najważniejszym członkiem zespołu i zrobiła wystarczająco dużo dla grupy. Nie chciał jej w żaden sposób narażać. — Więc?

— Niczego nie potrzebuję.

— Zastanów się nad tym, co ci powiedziałem.

— Ty też — Sebastian bez słowa wyszedł z pokoju. Blakely przez moment wpatrywała się jeszcze w zamknięte drzwi, próbując zrozumieć, co się przed chwilą stało. Kompletnie nie rozumiała jego zachowania. Dotychczas dobrze się dogadywali, nawet bardzo dobrze. Wstała, przeszła się po pokoju kilka razy i z powrotem usiadła na krześle. Chciała ochłonąć, oczyścić umysł, ale słowa Sebastiana wciąż odbijały się echem w jej myślach. Spojrzała na leżący z boku notatnik. Otworzyła go i zabrała się za kontynuowanie swojej pracy, ale za nic nie mogła znaleźć spokoju. Była cała roztrzęsiona. Z trudem przyszło jej opanowanie własnych rąk.

— A temu to o co chodziło? — Usłyszała za sobą głos. Tym razem spokojny i ciepły, momentalnie przyniósł ukojenie zszarganym nerwom Blakely.

— Nie wiem. — powiedziała i złapała się za głowę. — Ten człowiek doprowadza mnie do szewskiej pasji. Nagle wynalazł sobie jakiś problem. Chłopak obudził się godzinę temu, a ten już robi takie akcje. Co on sobie o nas pomyśli?

— Spokojnie. Zamknij oczy i oddychaj — Nathan podszedł bliżej i kucnął przed Blackburn. Delikatnie złapał jej ręce. Dziewczyna poczuła, jak jeden wielki spokój przechodzi przez jej ciało. Minęła chwila, nim Blakely całkowicie się wyciszyła.

— Nie mam pojęcia co się z nim ostatnio dzieje.

— Maisie zawróciła mu w głowie. Może aż trochę za bardzo.

— I to jest powód żeby traktować innych w taki sposób?

— Wiesz, pojawił się kolejny jeleń na tym rykowisku. Najwyraźniej miał wielką potrzebę pokazania, kto tutaj rządzi.

— Mam nadzieję, że Cass nie słyszał tej rozmowy. Spalę się ze wstydu, jak go spotkam.

— Nawet jeśli to on nie wydaje mi się być typem osoby, która w jakikolwiek sposób przejmowałaby się zdaniem innych. — Nathan odgarnął swoje kruczoczarne włosy z twarzy i uśmiechnął się lekko. Niewielki gest, który dawał Blakely tyle radości. Czuła, że przynajmniej w nim ma wsparcie. — Jak coś to ja i Gwen jesteśmy po twojej stronie. To nie są czasy, w których możemy sobie przebierać, z kim chcemy żyć a z kim nie.

— Dobrze, że chociaż ty myślisz. Nie wiem czemu, ale czuję, że on musi z nami zostać. — Blackburn doskonale wiedziała, że Cass jest najbardziej ogarniętą we współczesnym świecie osobą, jaką poznała. Tacy ludzie nie trafiają się na co dzień. Co prawda, ciekawiło ją, skąd chłopak ma takie informacje, ale wystarczyło chwilę poczekać, a Blakely dowiedziałaby się tego, co tak bardzo ją trapi.

— Nie przejmuj się Sebastianem. On cię nie zna i nie wie dlaczego… — Uciął w odpowiednim momencie. Nathan nie zawsze zastanawiał się nad tym, co ma zamiar powiedzieć, ale na całe szczęście w większości przypadków w porę się orientował. Nie wypowiedział imienia, którego tak bardzo Blakely nie chciała usłyszeć. — Sebastian nigdy nie zrozumie twojego spojrzenia na świat.

— Nie chce żeby go rozumiał, ale… w sumie to już sama nie wiem.

— Zawsze masz mnie i Gwen. I pamiętaj. Jeśli jesteś urodzonym przywódcą, to nie potrzebujesz korony czy tronu aby prowadzić ludzi. — Nathan podniósł się i posłał dziewczynie pokrzepiający uśmiech. Przypomniał sobie o Shepperd która czekała na niego w pokoju z niemiłosiernym bólem głowy. Przez to kilkudniowe nieprzerwane wdychanie oparów farby, nie mogła funkcjonować bez tabletek, które właśnie miał dostarczyć jej Nathan.

— Jakby coś się działo, to mi powiedz. Razem zawsze łatwiej będzie nam rozwiązać jakiś problem.

**

W ostatnich dniach pogoda zrobiła się wyjątkowo paskudna. Ciemne chmury zebrały się nad Maryland. Nie tyle, co nad miastem, a nad grupą. Atmosfera zaczynała już powoli zajeżdżać gnijącym trupem i niestety nikt nie miał zamiaru jej oczyścić. W centrum tego cyrku znajdował się Cass. Każdy kolejny dzień, który spędził w szkole, dolewał oliwy do płonącego konfliktu między Sebastianem a Blakely. Stronę Ayersa obrała Maisie, która była już przez niego tak mocno zmanipulowana, że tylko czekała na moment, w którym mogłaby wbić kolejną szpilę swoim przeciwnikom. Reszta trzymała się od tego z daleka. Pchanie się między Sebastiana i Blackburn było równoznaczne z dobrowolnym wejściem między młot a kowadło. Mieli neutralny stosunek i znacznej większości było to szczerze obojętne czy Cass zostanie, czy nie. Zdążyli się już przyzwyczaić do tego, że jest ich o jedną osobę więcej i nie przeszkadzałoby im gdyby został na stałe. Sam Cass nie sprawiał zbytniego zainteresowania grupą. Rzadko kiedy się odzywał, a jeśli już to zrobił, to rozmawiał głównie z Blakely. Jego rany goiły się wyjątkowo powoli. Potrzebował jeszcze kilku dni aby dojść do siebie. Blackburn przed nikim nie ukrywała, że wolałaby aby został z nimi, ale chłopak miał już swoje plany.

Za niespełna trzy dni chciał wyruszyć gdzieś na zachód. Nie mówił dokładnie gdzie i po co, ale nie było to dla nikogo zbytnim zdziwieniem. Cass postanowił, że zanim ruszy w swoją stronę, chciałby jakoś się odwdzięczyć za opiekę, którą mu zafundowali. Blakely uznała, że najlepiej byłoby, gdyby razem wyszli po zapasy, których nigdy nie jest za wiele. Po ponad miesiącu mnóstwo jedzenia uległo zepsuciu. Zasoby mocno się skurczyły, przez co lwią część menu stanowiły puszkowane zupy i fasola. Josie bardzo starała się aby jakkolwiek urozmaicić jadłospis, ale nie dało się ukryć, że wszystko smakowało prawie identycznie. Cass i Blakely przygotowywali się do wyjścia. Do swoich plecaków zapakowali ich całodniowy prowiant w postaci dwóch butelek przefiltrowanej wody, paczki suszonej wołowiny i dwóch batonów energetycznych. Zdecydowali, że wezmą samochód. Odebranie klucza od Sebastiana było nie lada wyzwaniem. Chociaż auto nie należało do niego, to gdy tylko dowiedział się, że Cass ma siąść za kierownicą, zaczął zachowywać się w już typowy dla niego sposób. Ostatecznie dzięki ingerencji Vincenta udało się wszystko opanować.

— Skoro mamy wszystko to przygotuj sobie broń.

— Już ją mam — powiedziała, kładąc rękę na poobdzieranym toporku, tkwiącym w kaburze zrobionej z dwóch pasków i kawałka materiału.

— To tyle? — Chłopak zlustrował ją wzrokiem.

— A co mam innego brać?

— No nie wiem, może coś palnego?

— A tak, mamy jedną sztukę… z jedną kulą.

— Przecież wy się nie macie czym bronić. Co z was za grupa? — Cass załamał ręce i obrócił się w stronę okna. Jego wzrok spoczął na punkcie, w który wpatrywał się martwo. Blakely wydawało się, że nawet przestał oddychać.

— Mamy kilka broni. — Powiedziała, wybudzając go ze skupienia.

— Tak, ale kompletnie bezużytecznych. Jeśli wystąpi jakieś zagrożenie, to nie macie szansy na ocalenie. Jesteście bardziej nieogarnięci, niż myślałem.

— Myślałeś, że jesteśmy nieogarnięci?

— Nie zadawaj zbędnych pytań. Pakuj klamoty, zmienimy trochę kurs. — Chłopak szybko zarzucił swój plecak na ramię i wyszedł z pokoju, w którym się przygotowywali. Rozejrzał się rozbieżnie po korytarzu i wystrzelił jak z procy w przeciwnym kierunku. Nie reagował na liczne nawoływania Blakely. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach do gabinetu lekarskiego. Otworzył drzwi z impetem i wręcz rzucił się do szafki z lekami. Zaczął je przebierać. Obracał wszystkie pojemniki i pudełka, niszcząc przy tym całą pracę Maisie. Niektóre z nich pakował do plecaka, a inne odrzucał w bok.

— Co ty robisz? — Zapytała zaniepokojona Blakely. W ręku trzymała poszargany, bordowy materiałowy plecak. Chłopak przez moment nawet na nią nie spojrzał, dopiero gdy zamknął szafkę, zwrócił na nią swój lodowaty wzrok.

— Próbuję zwiększyć wasze szanse na przeżycie.

— Zabierając leki, które mogą uratować komuś życie?

— Jeśli nikt z was nie ma padaczki, to nie są wam potrzebne. Chodź, bo mamy coraz mniej czasu. — Cass złapał ją za rękę i szybkim krokiem poprowadził w stronę wyjścia. Wsiedli do auta i odjechali w zupełnie przeciwną stronę, niż wcześniej planowali.

Przez ponad dwadzieścia minut jechali wzdłuż bezkresnego, szarego, gęstego lasu. Korony prześmigujących między świerkami i modrzewiami klonów powoli zmieniały swoją barwę. Ten widok przypomniał Blakely, jak w podstawówce wychodzili na kilkugodzinne wycieczki, aby podziwiać walory zmieniającej się natury. Co prawda, wszystko w tym lesie zawsze wyglądało dokładnie tak samo, bez względu na obecną porę roku. Jeśli chciało się już na siłę dopatrywać różnic, to można było je zaobserwować jedynie w ilości błota lub śniegu na ścieżce, która prowadziła do wielkiej strażnicy. Gdy minęli tablicę informującą o wyjeździe z Maryland, Blakely zaczęła się trochę niepokoić. Po tym, jak przekroczyli granicę miasta Porkies, próbowała zadać kilka pytań co do celu ich podróży, ale dostawała jedynie wymijające odpowiedzi w stylu „zaufaj mi”. Po przejechaniu kilkunastu kolejnych kilometrów Cass zatrzymał samochód na uboczu i przykrył go kilkoma gałęziami. Wokół wielkiego pustkowia widać było jedynie zniszczone domy i nadpalone resztki drzew. Porkies było miasteczkiem jeszcze mniejszym i jeszcze bardziej zniszczonym niż Maryland. Po z pozoru przyjaznych osiedlach, malowniczych krajobrazach nie było nawet śladu. Wszystko obróciło się w przerażająco niepokojące pustkowie.

Podeszli pod jedyny ledwo trzymający się, niewielki dom. Chłopak wszedł pewnie do środka a zaraz za nim speszona Blakely. Ledwo co paląca się świeca oświetlała, całe, brudne i śmierdzące metalem pomieszczenie. Oboje stanęli przy jakimś długim stole zbitym z kilku desek i zardzewiałej blachy. Ten cały budynek przyprawiał Blackburn o dreszcze. Z dziury, w której kiedyś były drzwi wyszedł mężczyzna. Spojrzał tylko na Cassa i podszedł bliżej. Na jego twarzy było widać kilka blizn i zmarszczek, przydługie, przetłuszczone włosy koloru ciemny blond były zaczesane do tyłu, a zmęczone, wąskie oczy błyskały zgniłą zielenią. Nie wzbudzał w dziewczynie nawet krztyny sympatii a tym bardziej zaufania.

— Cassi, dawno cię tutaj nie widziałem — powiedział zachrypniętym głosem i rozłożył ramiona tak, jakby chciał przytulić chłopaka — Dobrze wyglądasz.

— Potrzebujemy broni Ricky — Odpowiedział chłodno. Jego twarz przybrała zupełnie inny wyraz niż wtedy gdy był sam z Blackburn. Była tak jakby pusta. Bez żadnych emocji, utkwiona w jednej pozycji.

— Ktoś chyba ma kłopoty — zaśmiał się i oparł się o blat, który pod jego ciężarem dość mocno się ugiął.

— Niektórym ciężko ich uniknąć.

— Też w sumie racja. To, co mi przywiozłeś, bo coś mi się wydaje, że nie tę piękną dziewczynę — Blakely pośpiesznie odwróciła wzrok. Cass rzucił plecak na blat, a Ricky uniósł krzaczaste brwi.

— Powinno wystarczyć. — Kiwnął głową i wziął plecak ze sobą. Mężczyzna wszedł do jakiegoś pokoju z zawieszonymi w drzwiach starymi, mocno wybrakowanymi koralikami. Serce podeszło jej do gardła.

— Po co mnie tutaj przywlokłeś?

— Żebyś wiedziała co robić na przyszłość.

— To wszystko, co mogę wam zaoferować. Dorzuciłem kilka gratisów, tak na dobry start. — Mężczyzna wrócił do pokoju, niosąc w rękach wielką sakiewkę zrobioną z jakiegoś podziurawionego koca. Położył ją na blacie i odsłonił zawartość. W środku znajdowała się broń i to w dużej ilości. — Musi wystarczyć — Cass zawinął wszystko z powrotem i zarzucił sobie cały pakunek na plecy.

— Dzięki Ricky.

— Przyjemność po mojej stronie

— Uśmiechnął się, przez co Blakely poczuła, jak całe jej śniadanie zbiera się do ucieczki. Cass wskazał głową na wyjście. Blondynka czym prędzej wyleciała z tego okropnego miejsca. Przytrzymała tylko spróchniałą imitację drzwi, aby chłopak mógł spokojnie wyjść.

— A i jeszcze jedno, nie było nas tutaj. Jasne? — Odwrócił się w stronę Ricky’ego. Powiedział to głosem tak szorstkim i tak chłodnym, że Blackburn aż przeszły ciarki.

— Jak zawsze — gdy tylko chłopak wyszedł ze środka, Blakely puściła z obrzydzeniem drzwi i wytarła ręce o spodnie. Wyjście na świeże powietrze było rajem dla jej płuc zmęczonych zapachem rdzy i kurzu, który panował w środku.

— Kto to do cholery był?

— Znajomy. Przed apokalipsą miał sklep z bronią. Teraz, w czasach gdy nie wiesz, czy jakiś czub nie czai się za rogiem, jego towar jest jeszcze cenniejszy.

— Przecież handel bronią jest nielegalny.

— Bo akurat w tym mieście ktokolwiek się tym przejmował. Myślisz, że wybrali sobie taką nazwę, bo to fajnie brzmiało? Porkies z zewnątrz może i było ładnym miastem, ale w środku był jeden wielki syf i kluski z paśnika.

— Co mu dałeś?

— Lekarstwa zawierające Benzodiazepiny. Teoretycznie, są dla jego córki, ale nie mam pewności czy sam się nie uzależnił. — Blakely aż wstrząsnęło, gdy wyobraziła sobie, że on w takich warunkach trzyma córkę. Wrócili do samochodu, Cass wrzucił wszystko na tylne siedzenie i spojrzał na broń.

— Oby nikt nigdy nie musiał jej używać.

Wracając, zahaczyli o jeszcze kilka sklepów i zebrali wszystko, co tylko się dało. Po okazaniu fantów spotkali się z mocno mieszanymi reakcjami. Oczywistą krytyką ze strony Maisie oraz Sebastiana, ale co ważniejsze, z entuzjazmem pozostałych, a w szczególności Caylee, której oczy aż zabłysły, gdy zobaczyła tyle broni. Od razu zgłosiła się do sprawowania pieczy nad magazynem. Nikt nie zamierzał się z nią kłócić, bo wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Hart prędzej ich wszystkich rozstrzela, niż pozwoli im odebrać tę posadę. Od najmłodszych lat wpajano jej pasję do wszelakiej broni, więc i tak znała się na tym najlepiej z całej grupy.

Blakely po powrocie nie czuła się najlepiej. Wszystko przez to, że uświadomiła sobie, co podziało się między nią a Maisie. Jeszcze jakiś czas temu były najlepszymi przyjaciółkami, a teraz nie mogły spojrzeć na siebie normalnie. Leżąc tak i zastanawiając się nad prawdziwą przyczyną ich konfliktu, Blackburn zasnęła. Obudziła się, dopiero gdy gorąco wewnątrz jej ciała zaczęło przeradzać się w żywy, niemożliwy do zniesienia ogień. Język wysechł jej na wiór, a gardło zamieniło się w pustynię. Wyszła z pokoju. Zaczerpnęła chłodnego powietrza przemykającego przez korytarze. Spojrzała na uchylone drzwi stołówki i zrozumiała, że najpewniej zaspała na kolację. Ociężałe kroki odbijały się echem po całym piętrze. Przekraczając wejście, oczy wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu, momentalnie zawiesiły się na dziewczynie. Nie wiedziała, czy to przez to, że to pierwsze spóźnienie, jakie się przytrafiło w jej całej karierze, czy może przez to, że wyglądała tak źle, jak się czuła. Bez słowa zgarnęła czekającą na nią porcję wystygniętej już zupy pomidorowej. Usiadła naprzeciwko Cassa. Za nią siedział Sebastian oraz przylepiona do niego Maisie. Oboje odprowadzili Blackburn wzrokiem aż do samego stołu.

— Wszystko z tobą dobrze? — Zapytał blondyn, który beznamiętnie mieszał łyżką w swojej porcji.

— Zobacz, jaki bohater — Drwiący głos Sebastiana zadziałał na Blakely jak płachta na byka. Wstała z tak wielkim impetem, aż odsunęła krzesło pod drugi stół.

— Zamkniesz się w końcu?! — wrzasnęła.

— Czego ty znowu od niego chcesz? — Maisie stanęła na przeciwko Blackburn patrząc na nią tak, jakby miała ją za moment rozszarpać.

— Chce żeby w końcu zamknął tę swoją mordę i przestał mi rozbijać grupę.

— Sama ją niszczysz tak jak wszystko i wszystkich na swojej drodze. — Dla Blakely był to strzał w policzek. Rozjuszona pchnęła stół, który je rozdzielał. Naczynia, które na nim stały zabujały się, rozlewając na blat resztki zupy. Ten kawałek sklejki z nogami stanowił jedyną barierę powstrzymującą je przed skoczeniem sobie do gardeł. Sebastian siedział na swoim miejscu jak wryty i nie zamierzał nic zrobić ze swoją dziewczyną.

— Daj spokój — Cass złapał Blackburn za ramię.

— Ile wy macie lat żeby się tak zachowywać? — Vincent momentalnie znalazł się przy dzielącym je stole.

— Mówię do całej trójki. — Wzrok mężczyzny zawiesił się na jego synu. Pokręcił głową. Był zawiedziony jego postawą.

— Myślisz, że matka byłaby dumna z twojego zachowania?

— Nie wspominaj o niej w obecności tych…

— Caylee! — Roztrzęsiony i pełen przerażenia głos Josie przerwał wypowiedź Sebastiana. Hart nagle runęła na klęczki. Trzymała się kurczowo za gardło, z którego wydobywały się bulgoczące odgłosy. Wyglądało to, jakby się topiła. Wszyscy momentalnie rzucili się w jej stronę z pomocą. Caylee nie mogła złapać oddechu i rozpaczliwie szukała sposobu aby zaczerpnąć powietrza. Na podłodze pojawiła się czerwona kropla. Zaraz pojawiła się kolejna i jeszcze jedna. Wokół Hart zaczęła tworzyć się kałuża krwi. Podniosła wzrok. Na jej bladej twarzy pojawiły się strumienie krwi spływające z oczu. Z ust zaczęła się wylewać czerwona, gęsta breja przypominająca zmiksowane, gnijące wnętrzności. Krew wylewała się na podłogę strumieniami. Po raz pierwszy Caylee poczuła, jak ogarnia ja strach. Strach przed nagłą śmiercią.

— Co się jej dzieje?

— Zróbcie mi miejsce! — Maisie w ułamku chwili znalazła się w centrum sytuacji i odepchnęła wszystkich. Caylee utraciła wszystkie siły, rozłożyła się na podłodze bez oddechu. Dygoczące ręce Levy złapały za jakąś szmatę i otarła nią zakrwawioną twarz Hart.

— Wydaje mi się, że wiem, co jej jest.

— Sebastian wyprowadź stąd Millie. Natychmiast. — Zaniepokojony Vincent spojrzał na chowającą się w objęciach brata dziewczynkę. Ayers pospiesznie wyszedł razem z siostrą ze stołówki.

— Myślisz, że to Dagon? — Ledwo co wydusił tę nazwę z gardła.

— Nie mam wątpliwości. Tak paskudnie działa tylko jedna trucizna.

— Musimy znaleźć lekarstwo jak najszybciej. Gdzie go szukać? — Maisie i Vincent spojrzeli tylko na Nathana zrezygnowani.

— To zdarzyło się tylko raz w historii. Nie ma lekarstwa. — Jej twarz zalała się kolorytem ze ścianą. Dagon został użyty jako broń biologiczna podczas ostatniej wojny. Gdy spostrzeżono, jak destruktywne ma działanie, zabroniono go tworzyć i wykorzystywać w jakichkolwiek warunkach. „Oficjalnie” Biała Straż pozbyła się całego nakładu i poddała go utylizacji. Sam Marco Morin potwierdził, że tak się stało. No właśnie widać.

— Ona umrze.

— Coś na pewno da się zrobić. — Josie, chociaż na co dzień była pełna optymizmu, to tym razem sama nie wierzyła w to, co mówi. Blakely zakręciło się w głowie. Jej oddech stawał się coraz płytszy z każdą kolejną sekundą, którą spędziła na uświadamianiu sobie, co dzieje się z jej przyjaciółką. Była przerażona. Jej ciało przeszedł dziwny ból. Czuła jakby jej płuca zaczęły pęcznieć a żyły płonąć żywym ogniem. W ustach pojawił się gorzki, metaliczny smak zwiastujący najgorsze. Panika odebrała jej rozum. Nie mogła się ruszyć, mówić ani oddychać.

— Hej, Blakely. Wszystko dobrze? — Cass zwrócił uwagę na stojącą obok niego dziewczynę. Kaszlnęła krwią i spojrzała na niego przerażona.

— Nie — Wydusiła ostatnim tchnieniem i padła na podłogę, łapiąc się za szyję. Próbowała przebić wielki balon, który stanął w jej gardle. Chciała tylko złapać oddech. Wszystkie dźwięki wokół niej zaczęły się deformować. Oczy zaszły krwią. Miała wrażenie, że zamknięto ją w bańce, która powoli się zmniejszała i wypełniała wodą. Próbowała się przez nią przedrzeć, ale jedyne co robiła, to wypluwała na ziemię swoje wnętrzności. Czuła, że to jej koniec. Czuła zbliżającą się do niej śmierć.

Rozdział III

W środku niewielkiego pokoiku powoli zaczynało robić się ciasnawo. Wszyscy, którym udało się dotrwać do tego momentu, zebrali się w gabinecie pielęgniarskim. W centrum uwagi znajdowała się Maisie, która już przytłoczona licznymi pytaniami siedziała na postawionym pod ścianą krześle. To na nią spadł cały ciężar. Wszyscy oczekiwali, że dokona cudu, czegoś niemożliwego i wyleczy wszystkich zarażonych. Atmosfera powoli robiła się coraz bardziej napięta przez frustrację, jaka we wszystkich rosła. Za ścianą znajdowały się cztery, półżywe ciała i nikt nie mógł nic na to poradzić.

— Ja naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem to cholerstwo się tu dostało.

— Może to przez tę broń? Jest to w ogóle możliwe?

— Ja nie wiem, czy to dobry trop — Powiedział przybitym głosem Nathan. Dla niego ta sytuacja była wyjątkowo trudna, bo nim zdążył ochłonąć po tym, jak zobaczył co dzieje się z Blakely, Dagon zebrało kolejne żniwo w postaci Gwen, która padła nieprzytomna tuż przed nim. Zresztą Sebastian też nie był w najlepszym stanie. Widok dławiącego się we własnej krwi ojca zostawił trwały ślad w jego pamięci. — Gwen już wcześniej wspominała mi, że kiepsko się czuje. Zresztą, Cass też miał kontakt z bronią, a jakoś nic mu nie jest.

— Wiesz, jak to się mówi „Elektryka prąd nie tyka” — Sebastian zaśmiał się pod nosem. Cass jako jedyny stał na uboczu. Ze splecionymi na piersi ramionami wpatrywał się martwo w jeden punkt na ziemi. Komentarz Ayersa i palące spojrzenia pozostałych członków grupy wytrąciły go z rozmyślań.

— Mów sobie co chcesz, ale ja nie mam z tym nic wspólnego. — Odpowiedział chłodno.

— Ta? Bo dziwnym trafem odkąd się tutaj zjawiłeś, pojawiają się nam non stop nowe problemy. — Cass czuł frustrację Sebastiana. Każdy ją czuł. Ciężko mu było zaprzeczyć jego słowom, nawet przed samym sobą. Ciągnął za sobą problemy od dziecka i jak widać, i tym razem go nie opuściły. Ale ta sytuacja różniła się od poprzednich. Po raz pierwszy czuł coś na kształt poczucia winy. I to go niepokoiło.

— Dajcie sobie spokój dobra? Są ważniejsze tematy do dyskusji.

— Maisie, co powinniśmy zrobić — W głowie dziewczyny miał miejsce istny mętlik.

— Możemy podać im jakieś antybiotyki i środki do neutralizacji toksyn.

— Po prostu przyznaj się, że nie wiesz co robić — Cass spojrzał martwo na zakłopotaną Maisie. Nie mógł dalej słuchać tego, jak męczyła się próbując wykaraskać się z kolejnego pytania.

— To jaki ty masz pomysł?

— Na sam początek trzeba podać im blokery.

— Po co? Żeby zrobić z nich warzywa? — Levy nie widziała ani krztyny sensu w tym, co mówił Cass. Omega Blokery to środek, którego działanie opierało się na ograniczeniu pracy mózgu i zaburzeniu świadomości pozostawiając przy tym jedynie niezbędne do funkcjonowania organizmu frakcje. Niewłaściwie stosowany może wprowadzić pacjenta w nieuleczalny stan wegetatywny albo spowodować śmierć mózgu.

— Jesteś w tym kierunku wykształcona, więc chyba wiesz, jak działa Dagon.

— Chyba wszyscy wiedzą po tym, co się stało. Tracisz krew i zapadasz w śpiączkę, z której nie da się wybudzić.

— Z zewnątrz, owszem, ale to w środku dzieje się prawdziwe piekło. To nie jest byle jaka trucizna. Biała Straż opracowała ten środek tak, aby zadawał, jak najwięcej bólu. Niektóre środki, które wchodzą w skład Dagon, po zapadnięciu w śpiączkę wymuszają na mózgu pewne reakcje, mające na celu wywołanie projekcji wspomnień, a właściwie to jednego wspomnienia, tego najbardziej traumatycznego. Pamiętasz taką akcję sprzed kilku lat? Jak chłopak z Mansfield zastrzelił matkę na oczach swojego młodszego brata? To wyobraź sobie, że ten dzieciak przeżywa ten dzień, w kółko non stop czując ciągle ten sam ból. Omega Blokery przynajmniej tego im oszczędzą. — Nathana z tego wszystkiego aż skręciło w żołądku. Maisie słuchała z niedowierzaniem tego, co mówił Cass.

— Jeśli zadziałają zbyt mocno, to już nigdy się nie obudzą.

— A jeżeli czegoś nie zrobimy to albo wykorkują w przeciągu dwunastu godzin, albo palną sobie w łeb jak jakimś cudem się przebudzą. Niektórzy w ten sposób mogą przerobić traumę albo się w niej jeszcze bardziej zatracić. Wiem, że mnie nie lubisz, ale tutaj nie chodzi o ciebie czy mnie, tylko o życie ludzi. Twoich ludzi.

— Ty nie masz przypadkiem zbyt dużej wiedzy na ten temat?

— A ty nie masz nic innego do roboty niż wpieprzanie się w czyjąś rozmowę? To są informacje z badań, które od jakiegoś czasu są w domenie publicznej, więc gdybyś interesował się czymś więcej, niż sobą samym to ty też byś o tym wiedział.

— Czemu tak ci zależy, żeby ich uratować? Liczysz na to, że nagle wszyscy będą traktować cię jak bohatera i będą błagać, abyś został? Twoje niedoczekanie.

— Nie bój się, nie odbiorę ci tytułu samca alfa.

— Muszę to przeanalizować. To nie jest takie proste. To jest prawdziwe życie. Nie możesz wszystkiego zresetować, jak popełnisz błąd. — Maisie schowała głowę w dłoniach.

— To lepiej się streszczaj, zostało nam tylko kilka godzin na podjęcie jakichkolwiek działań. Później już nie będzie kogo ratować. — Cass wyszedł z pokoju. Po krótkiej chwili w jego ślady poszli Josie oraz Nathan, którzy zostawili Sebastiana i Maisie samych w gabinecie.

— Josie, zaczekaj chwilę — Dziewczyna na dzwięk swojego imienia zatrzymała się w miejscu i spojrzała za siebie. Nath przyspieszył kroku — Musisz mi w czymś pomóc. — Dodał półszeptem i odruchowo obejrzał się przez ramię. Chciał się upewnić czy aby na pewno nikt ich nie słyszy, a w szczególności Sebastian. Odkąd zabrakło Blakely i Vincenta, Ayers zaczyna przywłaszczać sobie tytuł lidera i powoli wprowadza swoją tyranię. Jak na razie jest ona skierowana głównie w stronę Cassa, ale to tylko kwestia czasu aż przyjdzie pora na nich. — Trzeba porozmawiać z Cassem i przekonać go, żeby tutaj został.

— Dlaczego?

— Widać, że Maisie nie ma zielonego pojęcia co robić, a Sebastian nie pozwoli jej się zgodzić z nowym. On, chociaż ma jakiś plan, jakąś wiedzę. Nie chcę stracić Blakely i Gwen przez to, że ten ćwok sobie coś ubzdurał. — Ayers powoli zaczynał zniechęcać do siebie wszystkich wokół i coraz mocniej było to widać. Jego zachowanie, traktowanie ludzi z góry, robi się męczące. Jednocześnie Nathan jak i Josie czuli stałe napięcie, gdy przebywali w jego obecności.

— Wstyd mi za niego. Zachowuje się okropnie i jeszcze wciąga w to Maisie.

— Sama widzisz. Ja nie mam nic przeciwko temu, aby został tu na stałe.

— Ja na początku się trochę bałam, ale Caylee mnie uspokoiła. Powiedziała, że on jest niebezpieczny, ale jeśli będziemy mieli go po swojej stronie, to na tym bardzo skorzystamy. To jak zawarcie sojuszu z najmocniejszym zawodnikiem. — Cass był jedyną osobą poza Gwen, do której przybycia Caylee się nie przyczepiła. A to już coś musiało oznaczać. Josie miała kłopoty z wyrobieniem sobie własnego zdania, bardzo często potrzebowała naprowadzenia, wskazówki kogoś, kto pomógłby, jej dostrzec to, co trzeba. Takimi osobami zazwyczaj były Blakely i Caylee.

— Coś w tym jest. Dlatego powinniśmy jakoś podtrzymać to, co zbudowała Blakely.

— Musimy dać mu znać, że ma nasze wsparcie, tylko żeby Sebastian się nie dowiedział. — Oboje obejrzeli się za siebie. Na korytarzu było pusto. Resztę drogi przeszli w ciszy, tak aby nikogo nie uprzedzić. Zatrzymali się przy uchylonych drzwiach pokoju Cassa, który łapczywie pakował rzeczy do swojego poobdzieranego plecaka. Był tym tak zajęty, że nawet nie spostrzegł Josie i Nathana, którzy pojawili się w wejściu. Nie zauważył ich albo nie chciał dać im o tym znać.

— Cass, masz chwilę? — Larsen nieśmiało wkroczyła do ciemnego pomieszczenia. Pokój chłopaka był prawdopodobnie najciemniejszym miejscem w całym budynku. Nie toż, że wszystkie ściany były w odcieniu mocnego granatu, to jeszcze wszystkie możliwe okna zasłonięte były roletami. Widać, że do sprawy Krzykaczy podchodził nad wyraz poważnie.

— Dosłownie chwilę, zaraz wychodzę.

— Nie musisz odchodzić. Sebastian tylko próbuje się popisać. Tak naprawdę to frajer pompka z niego.

— Wiem — odparł beznamiętnie nie odwracając wzroku od plecaka. Chwycił za leżący na blacie białej komody miecz i zawiesił go na pasku.

— Nie obchodzi mnie co mówi, ani co myśli.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 54.61