E-book
7.35
drukowana A5
56.4
Listy do Mayumi

Bezpłatny fragment - Listy do Mayumi

Objętość:
325 str.
ISBN:
978-83-8126-721-2
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 56.4

Dla Maryli.

Dedykuję tę książkę mojej kochanej żonie Maryli, która cały czas, niezmiennie i wytrwale dopingowała mnie do napisania drugiego tomu „Lata Rudiego”. To właśnie dzięki niej powstały „Listy do Mayumi”!

Część pierwsza. Listy

Rozdział pierwszy — Tokio

Mężczyzna z mozołem piął się pod górkę, pchając przed sobą rower. Dzień był wyjątkowo gorący, jak na tę porę roku. W końcu to dopiero początek wiosny, a już słońce grzało niemiłosiernie, wypalając dziurę w głowie. Stanął na chwilę, zdjął czapkę z daszkiem i otarł spocone czoło chusteczką. Poprawił torbę, umocowaną do dużego kosza na kierownicy roweru i ruszył dalej w męczącą drogę.


Mijał właśnie uroczy dom pani Haruko, kiedy na skrzyżowaniu ulic dostrzegł grupkę dziewcząt. Stały pod sklepem herbacianym pana Masukari i żywo o czymś dyskutowały. Gimnazjalistki były ubrane w jednakowe mundurki koloru indygo z granatowymi spódniczkami. Zdjęły niebieskie berety i popijały zimną zieloną herbatę z kostkami lodu. Chichotały przy tym, jakby w napoju znajdował się jakiś środek rozśmieszający, a nie zwyczajna sancha, słodzona syropem ryżowym mitoku.


Wszyscy wiedzą, że pan Masukari robi najlepszą zimną sanchę z syropem i lodem w całej dzielnicy, ale żeby pijąc wyczyniać tyle hałasu? Ech, ta dzisiejsza młodzież, robi już co chce — myślał pan Kenzo Watanabe, listonosz urzędu pocztowego Yubin-kyoku w dzielnicy Arakawa.


Mężczyzna zatrzymał się, poprawił mundur i przez chwilę uważnie przyglądał rozchichotanym dziewczętom. Pracował w tej dzielnicy kilkanaście lat i przez to znał każdego mieszkańca; od tego małego, po tego już bardzo starego. Dlatego od razu poznał kim są „chichotki”.


Najwyższa z nich, to Ichiko Okuma, córka miejscowego krawca. Mieszkała kilka przecznic dalej, zaraz obok masarni pana Kurosawy. Druga, ta odwrócona plecami do listonosza i nieco niższa, ale za to tęższa od Ichiko, to Fumiko Suzuki, druga córka pana Suzuki, starszego urzędnika dzielnicowego. Bardzo porządna rodzina.

A ta trzecia?… — zastanawiał się chwilę. — Przecież to Mayumi Fukusawa! Córka pana Eiji Fukusawy, tego znanego inżyniera! Mam przecież do niej list w torbie! Widać wreszcie wrócili z Europy. Co za szczęście, nie będę musiał chodzić na koniec ulicy, żeby go dostarczyć. Tym bardziej, że nie mam innych przesyłek po tamtej stronie.


Pan Watanabe tak się podekscytował swoim odkryciem, że nie patrząc na boki ruszył gwałtownie przed siebie, prosto w stronę sklepu i stojących przy nim dziewcząt.

Całe szczęście, że rikszarz biegł wolno, inaczej doszłoby do niezłego karambolu. Chłopiec musiał skręcić gwałtownie, omijając rower listonosza. Jednak mimo to, jednym z wystających drążków rikszy potrącił wypełniony po brzegi kosz z jabłkami.


Pełne owoców bambusowe łubianki, wystawiał przed dom pan Kawaguchi. Polerował pieczołowicie każde z osobna, a potem owijał w białą karbowaną bibułkę. Sporych rozmiarów stare drzewo jabłoni rosło na jego podwórku, dlatego jak co roku wystawiał przed dom jesienne zbiory tych smacznych i słodkich cacuszek. W jaki sposób przechowywał owoce w tak znakomitym stanie aż do wiosny, było wielką tajemnicą nauczyciela. W każdym razie, właśnie w ten sposób dorabiał sobie do skromnej emerytury. Najwięcej uciechy z wystawionych przysmaków miały dzieci, bo one mogły je brać za darmo. Wiedziały jednak; tylko jeden owoc dla każdego i koniec! Same przestrzegały tej zasady, obawiając się, że w innym wypadku pan Kawaguchi więcej im nie zrobi przyjemności!


Szturchnięty koszyk spadł z małego stolika. Mnóstwo czerwonożółtych kulek, owiniętych w białe „koszulki”, rozsypało się po całej ulicy. Zbierali wszyscy świadkowie zdarzenia, łącznie z naburmuszonym pasażerem rikszy i chichoczącymi gimnazjalistkami. Zaś pan Watanabe, podnosząc owoce przepraszał nieustannie jak umiał najlepiej za swoje gapiostwo, kłaniając się nisko wszystkim w koło. Wyrażał tym samym wielkie ubolewanie za swoją głupotę i nieostrożność. Zaś w szczególności przepraszał właściciela małego straganu, który mimo szkody, odkłaniał się listonoszowi, twierdząc z przekonaniem:

— Nic się przecież nie stało! Najważniejsze, że wszyscy są cali i zdrowi!


Gdy zamieszanie ucichło, a listonosz z emerytowanym nauczycielem zebrali wszystkie jabłka i wymienili ostatnie ukłony, pan Watanabe stwierdził, że z zasięgu wzroku zniknęła gdzieś Mayumi, razem ze swoimi koleżankami! Zerknął w jedną i drugą uliczkę, aż wreszcie zauważył dziewczęta, idące w stronę domu Ichiko Okumy. Złapał rower oparty o ścinę domu pana Masukari, tym razem z uwagą rozejrzał się w koło, i ruszył truchtem w ślad za pannami.

Koleżanki nie spieszyły się zbytnio, rozmawiając o jakichś swoich ważnych sprawach, więc listonosz zbliżył się na tyle, by móc zawołać:

— Panienko Mayumi! Panienko Fukusawa! Proszę zaczekać!…

Zaskoczone dziewczęta zatrzymały się i odwróciły.

Listonosz zdyszany podbiegł w końcu blisko i od razu sięgnął do przepastnej torby, z której wyciągnął dosyć grubą żółtawą kopertę.

— Mayumi Fukusawa, mam tu dla panienki list prosto z Niemiec! Proszę!

Podał kopertę, kłaniając się uprzejmie i zgodnie z wymogami.


Dziewczyna spłoszyła się lekko, ale odebrała przesyłkę od pana Watanabe. Na dodatek jej policzki oblał lekki rumieniec, kiedy zobaczyła szelmowskie spojrzenia koleżanek, mówiące:

— My już doskonale wiemy od kogo przyszedł ten list, na dodatek taki gruby!


Podziękowała ładnie i odkłoniła się, trzymając list w obu rękach przed sobą.

Chichoczące koleżanki również ukłoniły się listonoszowi i już wszystkie miały odejść, gdy pan Watanabe, nieco skonsternowany powiedział jeszcze:

— Panienko Fukusawa, czy mogę mieć do panienki prośbę?

Nieco zdziwiona Mayumi zatrzymała się i odpowiedziała:

— Oczywiście panie Watanabe, słucham.

Ichiko i Fumiko grzecznie odsunęły się na bok. Po czym urzędnik pocztowy zdjął czapkę, rozejrzał się dokoła i nachylił do dziewczynki. Zniżył konfidencjonalnie głos, jakby bał się zdradzić jakąś wielką tajemnicę, i wyłuszczył w czym problem:

— Czy byłoby dużą nieuprzejmością, gdybym mógł od panienki dostawać znaczki z listów, które będzie panienka otrzymywać z Niemiec? Najlepiej, gdyby panienka pozwoliła mnie samemu je odklejać od koperty. Dlatego, że wiem jak to robić, by ich nie uszkodzić.

W lekkim ukłonie patrzył z nadzieją na Mayumi, czekając cierpliwie na odpowiedź.

— Oczywiście panie Watanabe! Może pan zabierać znaczki. Tylko niech pan nie niszczy kopert — odpowiedziała.


Twarz listonosza zajaśniała niczym słońce na niebie, a usta wygięły się w uśmiechu szczęścia. Pocztylion skłonił się nisko, dziękując i zapewniając solennie:

— Pięknie dziękuję, panienko Fukusawa! Obiecuję, że koperty będą nienaruszone, a listy do panienki będę dostarczać w pierwszej kolejności. Najszybciej jak się da!

Zasępił się jednak.

— A co z dzisiejszym listem?…

— Noo, nie wiem. Może jutro odbierze pan sobie znaczek. Ja go jakoś odkleję od koperty tak, żeby go nie uszkodzić — zaproponowała Mayumi.

— Nie, nie!… — zawołał przestraszony. — Wolę zrobić to sam!

Założył czapkę i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Nagle podniósł palec do góry i zawołał uradowany, odprowadzając jednocześnie rower pod ścianę domu pana Kuruki.

— Jakby panienka była uprzejma poczekać kilka minut! Wezmę na chwilę list i w stanie nienaruszonym, ale już bez znaczka, zaraz oddam z powrotem! — Skłonił się nisko, wyciągając przed siebie rękę.

Mayumi z wahaniem oddała przesyłkę panu Watanabe. Ten odwrócił się na pięcie i pognał pędem w stronę sklepu pana Masukari. Tylko sandały strzelały o bruk. Jakoś wyhamował przed wejściem, kłaniając się przy okazji nisko klientowi, który akurat wychodził, i zniknął w środku.


Minęło kilka minut i listonosz pędził z powrotem, trzymając przed sobą list w wyciągniętej ręce, niczym znicz olimpijski.

Zdyszany, skłonił się po raz kolejny i oddał kopertę Mayumi. Dziewczyna ze zdziwieniem stwierdziła, że papier jest nienaruszony, ale znaczka nie było.

Jak to zrobił pan Watanabe? Trudno powiedzieć, najważniejsze, że dotrzymał słowa i nie zniszczył przesyłki.

Jeszcze raz wymienili ukłony i dziewczynki ruszyły w swoją stronę.


Listonosz sięgnął za pazuchę i wydobył z wewnętrznej kieszeni mały klaser na znaczki. Otwarł go z pietyzmem i sprawdził, czy nowa „zdobycz” ma się dobrze. Uśmiechnął się pod nosem szczęśliwy i ruszył w dalszą trudną drogę doręczyciela. W ten bardzo upalny dzień, kiedy to żar lał się z nieba niemiłosierny.

Teraz jednak, nie robiło to już na nim żadnego wrażenia! Miał w końcu „ten” znaczek z Hindenburgiem!… Był co prawda stemplowany, ale co tam, nareszcie jest! Po tylu latach poszukiwań!


*


Mayumi jeszcze przez chwilę stała przy drewnianej furtce domu, rozmawiając cicho z Fumiko.

Widać było po dziewczynce, że najchętniej wbiegłaby do domu i wreszcie wyjęła list z tornistra. Nie chciała jednak zrażać do siebie najlepszej koleżanki. Ta w końcu zorientowała się o co chodzi i widząc minę Mayumi, roześmiała się głośno. Poklepała ją w ramię i powiedziała:

— Fukusawa, idź już w końcu do domu i przeczytaj swój list! Widzę, że o niczym innym nie myślisz! Obiecaj mi tylko jedno, że jutro w szkole opowiesz nam, co napisał Rudi! Obiecujesz? Mayumi, proooszę!…

Fumiko zrobiła minkę, jakby się miała zaraz rozpłakać, a potem skłoniła nisko i trwała tak do momentu, aż Mayumi w końcu złapała za jej tornister i podniosła dziewczynę do pionu.

— Doobra, obiecuję! Opowiem, a nawet przyniosę do szkoły i wam przeczytam! Idę! Pa, Suzuki! Do jutra!…


Odwróciła się na pięcie i dwoma susami znalazła się przed wejściem. Zdjęła buty przy stopniu. Odsunęła letnie drzwi z siatki na owady. Odwróciła się i pomachała jeszcze odchodzącej koleżance. Potem pognała prosto do swojego pokoju, mijając kolejno; długi korytarz, jadalnię i kuchnię. W światło której zawołała w biegu:

— Dzień dobry, pani Kokoda! Dzień dobry, pani Yoda!

Biegła dalej, ślizgając się po gładkich deskach podłogi. Zostawiła w tyle pokój ojca i Yunzego. Gdy wreszcie dotarła do siebie, cichutko zasunęła za sobą drzwi, otwarła tornister i wyjęła list.


Usiadła na krześle postawionym do biurka.

Jeszcze raz dokładnie obejrzała kopertę, a wtedy dwie wielkie łzy spłynęły jej po policzkach.

— Czego ryczysz, głupia? — mruczała, chlipiąc. — Przecież powinnaś się cieszyć i śmiać… Rudi napisał! — Wytarła rękawem policzki. — Nareszcie!… Mój, Rudi!

Sięgnęła po nożyk do kopert i już miała przeciąć papier, kiedy ktoś delikatnie zapukał w drewnianą framugę.

Mayumi niezadowolona z faktu, że znowu jej ktoś przeszkadza, podeszła szybko pod próg i uklękła, siadając na stopach. Złapała za uchwyt i przesunęła lekkie jak piórko drzwi, otwierając. W korytarzyku klęczała pani Kokoda. Trzymała ręce na kolanach, przyglądając się uważnie wychowance.

— A co to za zwyczaje moja panno? — zapytała spokojnie. — To tak, dobrze wychowana młoda kobieta, wraca do domu? Wpadając jak jakaś, bomba? Albo, co jeszcze gorsze, jakiś rozwydrzony chłopak? — Widząc jednak, że z dziewczyną jest coś nie tak, przerwała na chwilę i delikatnie, łapiąc pod brodę, podniosła wyżej twarz Mayumi.

— Płakałaś? — spytała zdziwiona. — Dlaczego?

— Przyszedł list. Wreszcie przyszedł list od Rudiego, pani Kokoda… — wyszeptała Mayumi.

— Dzisiaj? Teraz? Nie widziałam listonosza.

— Bo spotkał mnie przy sklepie pana Masukari i tam mi go dał.

— Widzę, że pan Watanabe ostatnio zaniedbuje swoje obowiązki. — Okazała swoje niezadowolenie. — Powinien dostarczać korespondencję pod adres, a nie oddawać listy „po drodze” — stwierdziła surowym tonem.

Jednak uśmiechnęła się i dokończyła:

— Teraz rozumiem twoje zachowanie Mayumi, bo wiem ile czasu czekałaś na ten list. — Wstała z klęczek. — Zostawiam cię samą i życzę miłej lektury. Potem przyjdź do kuchni, pani Yoda zrobiła dzisiaj katsudon. — Zasunęła drzwi.


Mayumi posiedziała jeszcze chwilę, a potem wstała i usiadła za biurkiem. Otwarła kopertę i zajrzała do środka. Kilka kartek papieru w linię, zapisanych obustronnie drobnym regularnym pismem. W stronicach było jeszcze coś ukryte.

Zdjęcie!

Wyciągnęła z koperty fotografię i wtedy na jej twarzy pojawił się radosny uśmiech. Patrzyła bowiem na dobrze jej znanych i drogich sercu ludzi, pozujących do zdjęcia w dwóch rzędach.


Na pierwszym planie, przed ławką ustawioną specjalnie do zdjęcia, a tuż przy nogach siedzących na niej ludzi, leżał na boku mały chłopiec, umorusany jak nieboskie stworzenie. Z tego, co pamiętała Mayumi, z ziemi pozował do zdjęcia, podparty o własną dłoń — mały Hans. Tuż za nim, na samym środku ławki rozsiadł się oczywiście Rudi. Ubrany w czyściutki i odprasowany strój do treningu karate, który dostał od pana Otsuki! Na głowie miał czapkę Yunzego! Po jego prawej stronie usadowili się, trzymający się za ręce; Edek z Helenką. Uśmiechnięci od ucha do ucha. Helenka włożyła na głowę śliczny wianek z kwiatków, przyozdobiony koralikami. Część z koralików zwisała z wianka wprost na czoło. Po lewej stronie Rudiego siedział długi Kifka z Kulokiem. Mieli czapki zawadiacko podniesione go góry, a Kulok nieudolnie zasłaniał dłonią załataną dziurę w spodniach. I jak to oni, robili oczywiście do fotografa, „małpie” miny. Za siedzącymi na ławce stali kolejni znani jej ludzie. Na samym środku tuż za plecami Rudiego, wyprostowana jak struna pani Zofia. Trzymała jedną dłoń na ramieniu syna, zaś drugą wspierała się o zgięte ramię Franciszka Husa. Ten, ubrany był w białą koszulę. Założył ręce za szelki spodni i trwał niczym wielka skała z szerokim uśmiechem pod sumiastym wąsem.

— Oj, chyba nieco przytył pan Franciszek, bo brzuszek mu się mocno zaokrąglił! — zauważyła ze śmiechem.

Po prawej stronie rzeźnika, stał doktor Hubner z synem Josefem. Lekarz oczywiście palił papierosa i dzierżył w ręce swoją wielką torbę lekarską. Josef, akurat w momencie, kiedy pstryknęła migawka w aparacie, poprawiał palcem spadające z nosa druciane okularki. Przy Zofii stanęła przyjaciółka i sąsiadka mamy Rudiego. Pani Murgotowa z małą Julką na rękach, ubrana była w tradycyjny śląski strój. Trochę z boku grupki, robiącej sobie zdjęcie, dziewczyna zauważyła jeszcze jedną postać. Był to nie kto inny, a Zefel! Na łbie miał słynny słomkowy kapelusik w kwiatki, a z pyska capa wystawała trawa! Mayumi śmiała się, widząc słynnego kozła na zdjęciu. Nie wiedziała, czy znalazł się tam przypadkiem, czy też przyprowadzili go specjalnie. Przyjrzała się dokładnie zdjęciu i stwierdziła z zadowoleniem, że tłem dla fotografii było podwórko familoka gdzie mieszkał Rudi.


Mayumi odwróciła kartonik, mając nadzieję, że Rudi coś napisał na odwrocie fotografii. I nie zawiodła się, bowiem chłopak, swoim starannym „maczkiem”, opisał wszystkie sfotografowane osoby. Napisał też, że zdjęcie zrobiono w ciepły i słoneczny październikowy dzień ubiegłego roku.

Dziewczyna odłożyła fotografię na biurko i delikatnie, jakby się bała uszkodzić, wyjęła zapisane kartki z koperty. Rozłożyła list i zaczęła czytać.


***


„Droga Mayumi!


Wybacz, że piszę dopiero teraz, ale wcześniej nie było czasu. Tak do końca, to nie byłem jeszcze zdrowy. U nas jeszcze zima, mróz tęgi trzyma i nie ma zamiaru popuścić. Piszę do Ciebie pierwszy raz i mam tremę, bo nie chcę napisać czegoś głupiego. Zresztą, tak w ogóle, to ja piszę list pierwszy raz w życiu!

Nie wiem, co chciałabyś wiedzieć, dlatego po prostu napiszę Ci, co się u nas działo, kiedy już wyjechaliście do domu. No i oczywiście, co się dzieje teraz!

Mam nadzieję, że u Was wszystko w porządku, bo u nas, jak na razie — tak. Jesienią Edek zaczął praktykę czeladniczą u pana Franciszka i Helenka jest przez to bardzo zadowolona. Ed siedzi teraz w ich domu od rana do wieczora. Raz to nawet pan Hus powiedział, że nie miał, jak do tej pory, tak pilnego ucznia! Co to przychodzi z samiutkiego rana do warsztatu, a potem nie chce się z niego wynieść! Pan Franciszek śmiał się i powiedział mamie, że nie wie, czy Edek tak się garnie do zawodu, czy do innych rzeczy. A mama powiedziała, żeby machnął na to ręką, bo nawet, jakby przychodził dla innych rzeczy, to i tak się czegoś nauczy. Ciekawe, o co im chodziło?


Mauymi na te słowa uśmiechnęła się pod nosem.


Pani Otylia przez to, że nie ma Edka, a pan Murgot w końcu znalazł pracę na kolei, to teraz często przychodzi do mamy i opowiada jakie Edek robi postępy w nauce masarstwa. Razem gotują, razem chodzą na zakupy i na spacery z Julką. W ostatnią niedzielę wszyscy poszli wieczorem na potańcówkę! Nie wiem, czy wiesz co to jest „potańcówka”. U nas, ludzie po pracy w niedzielny wieczór, chodzą tańczyć do muzyki różnych orkiestr. Wiesz takich jak te, co to wtedy na Rynku grały, ale mniejszych. Najczęściej to kilku muzyków gra, a ten najważniejszy, to harmonista albo skrzypek. Te orkiestry przygrywają do tańca, a ludzie na specjalnie ustawionym podeście bawią się do późna w nocy! Tańczą w parach różne tanga, walce i polki. Mama poszła z panem Franciszkiem, a pani Otylia oczywiście z mężem. Moja mama na zabawie tanecznej! Wyobrażasz sobie? U was w Japonii też tak jest?


Mówię Ci, Mayumi, bawili się wszyscy bardzo ładnie, a my patrzyliśmy z boku, bo nam nie wolno bez zgody dorosłych wchodzić na podest.

Wiesz co zrobiła moja mama?! Nawet się nie zorientowałem, kiedy podeszła i wyciągnęła mnie na do tańca! Ale mi było wstyd! Nie dla tego, że tańczyłem z mamą, to nie! Ja po prostu nie umiem tańczyć!…


Mayumi przerwała lekturę listu i powiedziała na głos:

— Nie martw się Rudi, ja też nie umiem! A takich zabaw, jak wasze, to u nas w ogóle nie ma!

Zatopiła się we własnych myślach na krótką chwilę, ale zaraz wróciła do listu.


…Teraz mama i pani Otylia, to są najlepsze przyjaciółki!

A, wracając do tej zabawy.

Wiesz, nie przypuszczałem, że pan Franciszek, to taki tancerz doskonały. Mówię ci, jak z mamą zatańczył walca, a potem polkę, co się nazywa „Dziadek”! Całe towarzystwo stało z boku i wszyscy z podziwem klaskali w ręce! A moja mama głośno się śmiała i wreszcie była szczęśliwa.

Zresztą, muszę Ci powiedzieć, że teraz pan Franciszek często u nas bywa, wiesz? Nie mam nic przeciwko temu, bo to porządny człowiek. Pomaga nam we wszystkim, a mama bardzo lubi Helenkę i pomaga jej w różnych sprawach.

W ogóle, w naszym małym mieszkanku ruch jak na ulicy, bo co chwila ktoś przychodzi i rozmawiamy albo gdzieś idziemy, czy coś tam robimy. Często Helenka przychodzi do mamy i razem szyją modne ubrania, przerabiając stare rzeczy. Oczywiście zaraz za nią zjawia się Edek, a potem dziwnym trafem pojawia się pan Franciszek. Dodaj do tego panią Otylię i Julkę, wpadnie jeszcze pan Murgot albo Kulok z Kifką i nie wsadzisz palca w kuchni! …


— Ech, Rudi — westchnęła Mayumi — ale masz fajnie!

I przeczytała kolejne zdanie listu.


Szkoda, że Ciebie tu nie ma Mayumi… Szkoda, że nie ma Ciebie, i Yunzego…


Napisał! Napisał, że mu szkoda, to znaczy, że…

Po policzkach dziewczynki popłynęły łzy. Wytarła oczy i wysiąkała nos, a gdy zaczęła już coś widzieć, powróciła do lektury.


…Dwa dni temu, jak co roku, w rocznicę wypadku na kopalni, poszliśmy na grób taty. Hus kupił wielki bukiet kwiatów i zapaliliśmy dużo świec. Staliśmy w milczeniu, a mama płakała. Ja nie płakałem. Bo czułem, że tata się cieszy i patrzy na nas z nieba przychylnym okiem, dlatego nie było mi smutno. Coś mi mówiło, że nas obserwuje i życzy nam, wszystkiego dobrego. Chyba teraz już odpoczywa spokojny, po tych wszystkich szychtach…


O szkole nie będę Ci pisał, bo nie ma o czym. Musiałem nadrobić czas jaki straciłem w szpitalu, a potem w domu.

Opowiem Ci za to, kto mnie niedawno odwiedził. Nawet sobie nie wyobrażasz Mayumi, jaką miałem dziwną i niespodziewaną wizytę! Już opowiadam. Tak jak zapamiętałem, a pamiętać tę wizytę będę chyba do końca życia!


Był wieczór, początek grudnia, siedzieliśmy z mamą w kuchni. Ja odrabiałem lekcje, a mama szyła jakieś moje potargane portki. Słuchaliśmy radia, a tu nagle ktoś puka do drzwi. Pomyślałem, że to zapewne ktoś znajomy, więc zawołałem:

— Otwarte!

Jednak nikt nie wchodził. Wstałem od stołu, a mama odłożyła szycie i czekała zaciekawiona, kto to może być. Podszedłem do drzwi i otwarłem. Wiesz, kto stał za progiem?

Hubert!


W pierwszej chwili go nie poznałem, był bardzo chudy i blady. Mimo, że na dworze panował tęgi mróz, co to potrafi fest zaczerwienić policzki. Na głowę miał naciągniętą czapkę, a pod brodą kilka razy owinięty szalik. Stał w milczeniu i patrzył na mnie tymi swoimi szarymi oczyskami. Tak faktycznie, to poznałem go po oczach!

Zapytał cicho:

— Mogę wejść?

Nie odpowiedziałem mu wprost, tylko szerzej otwarłem drzwi. Wszedł…

Mama, gdy go zobaczyła, to aż ją zatchnęło. Jednak nic nie mówiąc, wstała i wyszła do pokoju.

Zostaliśmy sami…


Mayumi, czytając te słowa była tak podekscytowana, że na jej twarzy pojawiły się mocne rumieńce, a oczy zapaliły się gniewnym blaskiem.


…Hubert ściągnął czapkę z głowy, odwinął szalik i rozpiął kurtkę. Czekał, co powiem.

— Zdejmij to wszystko i siadaj. W kuchni gorąco, spocisz się, a potem może cię na dworze przewiać i przeziębienie gotowe! — powiedziałem.


W milczeniu zdjął ubranie i usiadł za stołem. Teraz dopiero mogłem stwierdzić, jaka z niego się zrobiła mizerota. Dawnego, dobrze zbudowanego Huberta już nie było. Rozciągnięty golf wisiał na nim jak na wieszaku. Zauważył, że mu się przyglądam i powiedział:

— Wyglądamy jak duchy, co? Dwa chodzące nieszczęścia…

— Noo, nie da się ukryć. W końcu obaj uciekliśmy śmierci spod kosy. (Bo wiesz Mayumi, u nas śmierć często jest pokazywana jako kościotrup, trzymający w rękach kosę. No i tak się właśnie mówi, że ktoś „uciekł śmierci spod kosy”, czyli przeżył jakimś cudem mimo, że nie miał na to większych szans.)

Hubert chrząknął i dodał jakimś takim bezbarwnym głosem:

— Taa, a ta śmierć przyszła do nas pod postacią mojego ojca, porucznika Detlefa Nitzke… Dopiero to, co się z nami stało, otwarło mi oczy. Pobłądziłem Rudi, a wielu z moich, dalej błądzi… Miałem kupę czasu, żeby to dobrze przemyśleć.


Wstałem i nic nie mówiąc, podszedłem do pieca, żeby zrobić herbaty. Postanowiłem, że najpierw dam mu się wygadać. Miałem przeczucie, że właśnie po to przyszedł. Postawiłem przed nim gorący kubek z naparem.

— Wiesz Rudi, że jeszcze nie tak dawno byłeś moim największym wrogiem? Chłopakiem, na którego nie było nawet warto spojrzeć. Wstyd było gadać z jakimś tam — „polaczkiem”. Wpajali mi w łeb, że tacy jak ty i inni twoi kumple, to śmieci. W swojej pysze i głupocie, myślałem naiwny, że świat należy do takich jak ja. Dumnych i durnych chłopaczków, którzy włożą na siebie śmieszne ubranka, wyuczą się idiotycznych regułek, będą machać łapami w górę, a potem mogą trzymać innych pod butem.


Napił się herbaty, a ja siedziałem cicho, słuchając.


— Jak mnie ojciec bił… A właściwie, jak usiłował mnie utopić i pozbawić życia, tam na tych zimnych hałdach. Wiesz czego nie mogę najbardziej zapomnieć? Tego sapania i smrodu wódy, gdy przez cały ten czas, mruczał do siebie, że nie zasługuję na to, by żyć… Mój świat się zawalił Rudi, i wiesz, ja też chciałem wtedy umrzeć. Nie dlatego, że się bałem, ale dlatego, bo nie chciałem być na świecie, po którym chodził porucznik Detlef Nitzke… — Napił się znowu i dokończył:

— Zrozumiałem…


Popatrzył na mnie tymi swoimi smutnymi bladymi jak brudny śnieg oczami i powiedział cicho:

— To ty Rudi, przywróciłeś mnie do żywych. Ironia, nie? Uratował mnie mój największy wróg, a wydawałoby się największy przyjaciel, ojciec — przerwał — chciał mnie zabić.


Obracał kubek z herbatą w palcach.

— Nie chcesz ze mną rozmawiać, Rudi?

— Nie, dlaczego. Słucham, co mówisz, a mówisz jak — szukałem słów — jak dorosły mężczyzna, wiesz? Zmieniłeś się, Hubert… Bardzo.

— Taak. Chyba tak, a raczej na pewno. Tamtego Huberta w krótkich czarnych spodenkach, z połamanym krzyżem na rękawie. Co to miał wszystko w dupie, a w głowie jedynie głupie wybujałe ambicje i wyobrażenia o sobie — już nie ma. A Rudi? — nagle zmienił temat. — Tamten Rudi, z kraciastą czapką na bakier, jest? — zapytał.

Patrzyłem na niego uważnie, i wierz mi Mayumi, dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że Hubert powiedział mi o czymś, co dopiero teraz do mnie dotarło! Tamtego Rudiego, co biegał po hałdach, gonił się z żołnierzami i nosił na głowie starą czapkę po ojcu, traktując świat jak wielki plac zabaw, też już nie ma! Tamten Rudi, Droga Mayumi, przestał istnieć! Umarł, zastrzelony przez Nitzke’go, tam na hałdzie, kiedy ratował mnie mój przyjaciel Yunzo i pan Otsuka…


Odpowiedziałem mu:

— Nie ma Hubert. Tamtego Rudiego też już nie ma. Jest Rudolf. Rudolf Wodniok. Wiesz o tym, tak samo jak ja, wiem teraz, że nie ma tamtego Huberta…


Mayumi przerwała czytanie i zamyślona spojrzała w okno, myśląc:


— Rudi ma rację, od tamtego nieszczęsnego zdarzenia wszystko się zmieniło. I ja się zmieniłam, i Yunzo się zmienił. Nawet tata inaczej na nas patrzy, traktując jakoś tak, poważniej. Hm… Jakie to wszystko jest dziwne i jakie skomplikowane jest nasze życie. Rudi napisał: „Droga Mayumi”. — Uśmiechnęła się. — Może kiedyś napisze jeszcze inaczej, jeszcze bardziej czule? Ech, o czym ty myślisz, głupia! Puknij się w głowę! Przecież on został tysiące mil od ciebie! Jaki to ma sens? No, jaki?…


Kolejna łza popłynęła po policzku. Wytarła nos i czytała dalej.


…Gadaliśmy jeszcze chwilę, ale w zasadzie, to co najważniejsze żeśmy sobie już powiedzieli. Hubert, wypił herbatę i wstał. Popatrzył na mnie, jakoś tak dziwnie i oświadczył spokojnie:

— Wiesz, mój „wrogu największy”, że dwa razy uratowałeś mi życie?

Nie odpowiedziałem, ale moja zdziwiona twarz wystarczyła za pytanie.

— Pierwszy raz, kiedy narażając swoje, przyniosłeś lekarstwo. Drugi, gdy przez twój wyczyn, zdałem sobie sprawę z tego, że byłem głupcem…

Ubrał się szybko i stojąc w drzwiach odwrócił się, chrząknął i powiedział:

— Wybacz Rudi, przepraszam cię za mojego ojca, i… dziękuję ci za wszystko, a najbardziej za nowego Huberta. Przyjacielu.

Otworzył drzwi i wyszedł.


Mayumi! Byłem tak zaskoczony jego słowami, że nie potrafiłem ruszyć się z miejsca! Stałem jak słup soli i nawet go nie pożegnałem! Usiadłem za stołem i trwałem w milczeniu długi czas, aż do kuchni weszła mama zaniepokojona ciszą. Opowiedziałem jej o naszej rozmowie, a raczej o tym, co powiedział Hubert. Płakała…

Na drugi dzień dowiedziałem się, że Hubert, Helga i pani Nitzke, wyjechali w ten wieczór z Bytomia, gdzieś w głąb Niemiec.


Ale dosyć tych smutków!


Powoli będę kończył mój list. I tak zająłem Ci dużo czasu. Jeżeli pozwolisz, to teraz mam kilka słów do mojego Przyjaciela, Yunzego! Oczywiście to, co napisałem do Ciebie, możesz odczytać Yunzemu, tak samo to, co napiszę do niego możesz przeczytać i ty…


— Nie, Rudi! Nie kończ, opowiadaj dalej! — zawołała.


…Yunzo, Drogi Przyjacielu!


Teraz kilka słów do Ciebie!

Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku, bo u mnie w jak najlepszym!

Wiesz, całe szczęście, że w tę straszną noc zabrałeś skrzynkę z mojej kryjówki! Bo wyobraź sobie, że jak już mogłem w miarę dużo chodzić, poszliśmy w któryś dzień z Kulokiem zobaczyć, co słychać na hałdach.

Wyobraź sobie, że tej mojej dziury, w której mnie znalazłeś już nie ma! Żołnierze wyrównali cały teren i wszędzie postawili zasieki z drutu kolczastego, tak gęste, że nawet tam teraz nie wejdziesz. Wycięli nawet wszystkie małe drzewka, które tam rosły. Widocznie po tym, kiedy Nitzke do mnie strzelał i po tym, jak zrobiliśmy mu kawał z kozą, Niemcy doszli do wniosku, że na hałdy blisko granicy nikt już nie może wchodzić.

Razem z Kulokiem szybko odeszliśmy stamtąd, bo kto wie, czym by się teraz skończyło łażenie tak blisko granicy. Gdybyś wtedy nie zabrał moich skarbów, zapewne przepadłyby z kretesem. Dlatego jestem Ci podwójnie wdzięczny!

Wiesz, powiem Ci coś w tajemnicy.

Mama się zgodziła, a pan Franciszek powiedział, że wyłoży parę marek na mój dalszy trening! Niestety nie ma u nas żadnego klubu, gdzie możnaby trenować karate, ale jest taki, w którym nauczają innej japońskiej sztuki walki — judo. Dlatego od nowego roku zaczynam treningi! Możesz o tym powiedzieć panu Otsuce.

Tak przy okazji. Gdybyś kiedyś spotkał pana Otsukę, to pozdrów Go ode mnie i życz Mu, wszystkiego najlepszego!


Mam nadzieję, że jak się znowu spotkamy, to spróbujemy swoich sił na tatami!


Yunzo, mój Drogi Przyjacielu.

Szkoda, że nie ma Ciebie w Bytomiu! Zima trzyma mocno i śniegu spadło chyba z pół metra. Nie wiem, jak jest u was, ale u nas teraz wszyscy ślizgają się na ślizgawkach albo zjeżdżają z hałd na sankach. To znaczy ci zjeżdżają, co mają sanki, bo większość z nas ich nie ma, więc zjeżdżamy na czym się da! Śmiechu ci przy tym i zabawy co niemiara. Pan Spyra, co ma konie, organizuje kuligi. Na pewno razem z Mayumi wybralibyśmy się na taki kulig wieczorem przy pochodniach!

Ach, zapomniałem! Wy przecież nie wiecie, co to jest kulig! Już wyjaśniam.


Pan Spyra zaprzęga konie do dużych sań, podobnych do wozów jakimi się przewozi węgiel. Nie mają jednak kół, tylko płozy. Do środka układa się słomę, żeby można było na niej siedzieć. Do tych dużych sań, podpinają się wszyscy ci, co mają swoje małe sanki. Jeden za drugim. Na duże sanie siadają ci, co nie mają sanek, a reszta dzieciaków wskakuje po dwóch lub trzech na te przypięte. I to jest właśnie kulig!

Koń idzie sobie wolno, ciągnąc całą kawalkadę, a my zapalamy pochodnie i jedziemy; wołając, śmiejąc się i rzucając śnieżkami. Ile razy sanki się wywróciły i wszyscy powpadali w zaspy śniegu! Raz pamiętam, jak pan Hus, na koniec jazdy rozpalił duuuże ognisko i na nim opiekaliśmy kiełbaski, nadziane na patyki. Ale było fajnie!…


Mayumi przestała czytać i znowu zapatrzyła się w okno. Wyglądało to tak, jakby patrząc przez szybę chciała sobie wyobrazić Rudiego i inne dzieci, bawiące się podczas kuligu. Na jej twarzy błądził nikły uśmieszek. Westchnęła ciężko.

W Tokio mało kto widział więcej śniegu niż te kilka centymetrów, które czasami spadło w zimie. Zresztą i tak zaraz się topił, zamieniając się w błoto. A co dopiero mówić o jakimś „kuligu” i sankach.


…Jak przyjedziecie znowu do Bytomia, to koniecznie o tej porze roku! Wtedy zobaczycie, jaka u nas jest zima!


Moi Drodzy, Mayumi i Yunzo.


Na koniec mojego listu, chciałem Wam powiedzieć coś bardzo ważnego.


Nawet nie zdajecie sobie sprawy z faktu, jak było ważne, że oboje pojawiliście się w moim życiu. Gdyby nie to, kto wie, jakby się ono dalej potoczyło i, czy w ogóle chodziłbym jeszcze po ziemi!


Jeszcze raz, dziękuję Wam bardzo!


Mayumi, Tobie za Twoją subtelność i delikatność, którą mnie zauroczyłaś.


Mayumi już nie wiadomo który raz, rozpłakała się, ale tym razem ze szczęścia.


Yunzo, Tobie mogę jedynie powiedzieć tyle, że nie ma drugiej takiej osoby, która znaczyłaby dla mnie więcej niż Ty — Mój Drogi Przyjacielu!


Kończę już mój przydługawy list.

Trzymajcie się tam, w tej dalekiej i pięknej Japonii!

Napiszcie, co u Was słychać, czekam z niecierpliwością!


Zawsze Wam Oddany, Rudi Wodniok.


Ps.

No i zapomniałbym!

Oczywiście pozdrówcie serdecznie ode mnie tatę i mamę! Oczywiście Panią Kokoda też!

Miałem również przekazać Wam wszystkim serdeczne pozdrowienia od mamy i pana Husa oraz całej reszty, z Helenką i Edkiem na czele!

Co czynię z wielką radością!

Pa, kochani!

Rudi.


Aha! No i wybaczcie mi mój niemiecki! Pisałem, jak umiałem!


Bytom, dnia 28-go stycznia 1935 roku.”


***


Mayumi odłożyła kartki na biurko. Jednak zaraz podniosła je z powrotem z blatu i zaczęła czytać list od początku. W pewnym momencie stwierdziła, że w pokoju zrobiło się ciemno. Litery zaczęły się zlewać w jakąś niezrozumiałą masę.

Nie szkodzi — pomyślała. — W sumie i tak znam go już na pamięć.


Wsadziła kartki do koperty i włączyła światło. Rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok zatrzymał się na zegarze.

— Ale jest późno, a ja mam jeszcze tyle do zrobienia!


Wyszła z pokoju i od razu nadziała się na Yunzego, wracającego z treningu.

— Cześć siostrzyczko! — zawołał wesoło, przesuwając palcem czapkę do tyłu. — Tata i mama są w domu? — pytał, układając pieczołowicie tuż przy ścianie w przedpokoju, wielki i długi pokrowiec na łuk. — Bo jakoś tak cicho wszędzie.

Mayumi zauważyła, że brat przesuwał daszek czapki w identyczny sposób, jak robił to Rudi!

— Cześć, braciszku! — odpowiedziała wesoło na powitanie. — Nie wiem! Za to, zgadnij, co ja mam? Wiesz, co dzisiaj przyszło?! — spytała, przechodząc szybko do kuchni i nie czekając na odpowiedź krzyknęła:

— List od Rudiego przyszedł!

— To co nie gadasz od razu! — zawołał Yunzo. — Gdzie jest?! Dawaj go tu zaraz! — wołał, wpadając do kuchni.

— Potem, najpierw zjemy, bo pani Yoda będzie zła i już nam nigdy nic nie ugotuje! — Mayumi śmiała się wesoło, widząc podnieconą minę brata.


Całe szczęście dla nich, że pani Kokoda poszła już do siebie. Miała jakieś pilne sprawy do załatwienia. Natomiast pani Yoda — kucharka, była przygłucha i w ogóle nie zwracała uwagi na wrzaski dzieci. Przygotowany, pachnący i gorący katsudon, podała w dużych miseczkach, stojących na tacach niskiego stołu. Na każdej z nich, oprócz dania głównego, w mniejszych naczynkach, były serwowane różne dodatki; marynowany imbir, sos sojowy, zupa miso, tofu w słodkim ryżowym sosie na deser, kimchi oraz bukiet z marynowanych jarzyn. Na koniec, pani Yoda postawiła na środku stolika duży ciężki imbryk z zaparzoną zieloną herbatą jaśminową i dwie czarki z czarnej laki. Dzieci skłoniły się nisko, trzymając przed sobą w złożonych dłoniach, między palcem wskazującym a kciukiem, pałeczki do jedzenia. Już miały zabierać się do posiłku, gdy uważny wzrok pani Yoda zatrzymał się na brudnych dłoniach Yunzego. Kamienne spojrzenie gosposi wędrowało wolno, wzdłuż rąk chłopca do góry, by na koniec zatrzymać się na jego oczach. Ten wymowny gest wystarczył w zupełności. Chłopak natychmiast podniósł się z klęczek, skłonił nisko i mamrocząc pod nosem przeprosiny, wybiegł się umyć. Mayumi grzecznie poczekała na brata, a potem zjedli posiłek w tempie godnym mistrzów wyścigów w jedzeniu. Podziękowali ładnie i umyli po sobie naczynia. W progu kuchni ukłonili się gosposi, a potem pobiegli do pokoju Mayumi.

Rozdział drugi — Yunzo

Był późny wieczór. Eiji Fukusawa siedział w swoim gabinecie, przeglądając popołudniową prasę, kiedy we framugę drzwi ktoś delikatnie zapukał.

— Taak?

Drzwi przesunęły się wolno. Na progu czekał Yunzo.

— Mogę wejść tato?

— No pewnie, że możesz! Wchodź i nie pytaj!

Fukusawa odłożył gazetę na niski stolik i uśmiechnięty zwrócił się do syna:

— Jak tam synku, list przeczytałeś? Powiedz, czy Mayumi w ogóle dała ci go potrzymać? — Zaśmiał się wesoło.

Yunzo również się uśmiechnął i odpowiedział:

— No pewnie tato, że czytałem i to nie raz. Ona już zna na pamięć każde słowo. Nic innego nie robi tylko w kółko czyta, co napisał Rudi. Swoją drogą, ładnie wszystko opowiedział, nie? A widziałeś zdjęcie? — spytał.

— Oczywiście! Mayumi pokazywała nam zdjęcie i czytała list chyba przez godzinę! Tłumaczyła mamie, kto jest kim na fotografii, no i oczywiście obie zachwycały się, jaki to Rudi jest piękny i przystojny! Obgadały wszystkich po kilka razy. Widziałeś? Rudi siedział w twojej czapce na głowie! — Eiji Fukusawa podszedł do przesuwanych drzwi, prowadzących do małego ogrodu i przymknął je nieco, bo z dworu zaczął do domu wchodzić wieczorny chłód. — Tak, ładnie opisał, co się u nich działo. Wiesz nie przypuszczałem, że ten Hubert zachowa się honorowo. Jak to się ludzie potrafią zmienić… — Przerwał na chwilę i zamyślił nad jakąś własną sprawą. — No, ale coś mi mówi, że ty nie przyszedłeś tylko pogadać o liście Rudiego, co synku?


Nim Yunzo odpowiedział, usiadł wygodniej na tatami. Podciągnął pod siebie nogi i ułożył za plecami poduszkę, na której oparł się o ścianę pokoju.

— Tak. W zasadzie, tak tato…

Zastanowił się chwilę, i powiedział:

— Rudi zawsze mówił, że chce zostać inżynierem, jak jego tata. — Chrząknął cicho, szukając słów. — Wiesz… On idzie w ślady ojca… Tato, a jak ty byś się na to zapatrywał, gdybym ja, poszedł jednak w trochę inną stronę? Co?…

Jedyną reakcją Fukusawy na słowa syna było lekkie, wręcz nieznaczne, uniesienie brwi. Tylko tym okazał swoje zaskoczenie na słowa syna.

Pomyślał:

Yunzo? Mój syn, który zawsze ma na wszystko czas, którego motto brzmi: „co ty tata! Nie martw się! Jakoś to będzie!”. Yunzo, który nigdy nie wie czego tak do końca chce. On ma plany na przyszłość? Oj, to może być bardzo trudna rozmowa…

— Hmm… Wiesz, zaskoczyłeś mnie tym pytaniem. I tak dobrze, że w końcu w ogóle pytasz o takie rzeczy. Do tej pory jakoś specjalnie się nie zastanawiałeś kim chcesz być. Ba, nawet za bardzo się nie przejmowałeś do jakiej szkoły wyższej pójdziesz. A tu nagle, bach! Tata, ja mam inne plany! Nawet nie wiem, jakie to plany, no i przecież nie znasz moich postanowień synku, w stosunku do ciebie.

— No właśnie tato. Dlatego dobrzeby było na ten temat porozmawiać, nie?

— No wreszcie! Mój kochany sowizdrzał, mówi jak dorosły mężczyzna! Dobra, oczywiście, że pogadamy, tylko pozwól mi zapalić jednego papierosa. Mama co prawda zaraz wyczuje dym i będzie awantura, ale bez tego, tak poważna rozmowa nie może się obyć! — Sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę papierosów i zapalił, siadając przy drzwiach prowadzących na patio. — Dobra synu, mów. Jestem gotowy na wszelkie rewelacje. — Uśmiechnął się do Yunzego, wypuszczając kłąb dymu za drzwi.


— Wiesz tato, rozmawiałem dzisiaj, no i wcześniej też oczywiście, z panem Hikaru. To jest jak wiesz, mój sensei od łucznictwa. Noo… i on mi powiedział, a w zasadzie namówił mnie już jakiś czas temu, żebym się dalej uczył na kadeta, a potem poszedł do szkoły oficerskiej…

Twarz Eiji w momencie stała się twarda jak kamień. Rysy stężały, wzrok stał się nieruchomy i utkwiony w jeden punkt.

— Mów, mów dalej synu…

— Noo, więc sensei, ale też i pan Kurosawa w szkole, powiedzieli mi, że jestem dobrym kandydatem na oficera armii cesarskiej. Mam dobre wyniki z zajęć fizycznych, lubię matematykę i potrafię podobno przewodzić w grupie rówieśników. No i takie tam rzeczy. A pan Kurosawa powiedział też, że dla mnie najważniejszy jest honor, a honor u żołnierza jest podstawą…

— Dosyć… — Ojciec ostro przerwał Yunzemu. — A ty? Co ty chcesz? Bo na razie opowiadasz, co inni chcą. Pytam więc, czego chce Yunzo Fukusawa? Też chce być żołnierzem, czy też, może to Yunzo Fukusawa chce być oficerem, a dopiero później są ci inni, którzy go do tego pchają? W końcu, po to do mnie przyszedłeś, nie? Powiedzieć, czego chcesz…

Yunzo skonsternowany tonem ojca i całkowitą zmianą jego nastroju długo nie odpowiadał, aż w końcu stwierdził cicho:

— Tak, to ja chcę zostać oficerem, tato…

— Wiesz, że trwa wojna, prawda? Wiesz o tym, że w Mandżurii japońscy żołnierze walczą i zwyciężają, ale też giną. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy być żołnierzem i oficerem? — spytał twardo i nie czekając na odpowiedź, sam wytłumaczył:

— Bycie żołnierzem, to nie są dyrdymały i smętne gadki o honorze. To jest beznadzieja wojny, to jest walka na śmierć i życie w błocie i rozpaczy. To jest — śmierć! Zabijanie innych ludzi, niszczenie innych narodów i kultur! Po co?!… W imię honoru? Dla chwały i zwycięstwa kogoś lub jakiejś idei, chcesz być marionetką od zabijania w czyichś rękach? Tak?… Odpowiedz, godzisz się z tym?…

Yunzo wstał, skłonił głowę i wyprostował ręce wzdłuż ciała. Powiedział cicho:

— Tak, tato…

— Głośniej! Nie słyszałem, żołnierz odpowiada głośno i krótko, tak żeby wszyscy słyszeli! Gadaj!…


Tym razem syn podniósł wysoko głowę, patrząc hardo na ojca. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął:

— Tak! Tak, chcę być oficerem! I będę nim, czy tego chcesz, czy nie!… Tak jak dziadek i pradziadek!

Fukusawa podszedł do syna i spojrzał mu głęboko w oczy.

— Dziadek i pradziadek?… I nawet takim, jak porucznik Nitzke? Nawet, takim?…

Yunzo zbladł, przełknął ślinę, ale nie odwrócił wzroku.

— Ten człowiek nie miał honoru, to nie był prawdziwy żołnierz. Ja… Ja będę prawdziwym oficerem, tato.

— A co to znaczy według ciebie prawdziwy żołnierz? — zapytał Eiji, kładąc synowi dłonie na ramiona. — Co? Kim jest według ciebie, taki prawdziwy oficer? Czy to może taki człowiek, co to nie zabija cywili i nie strzela do ludzi? Czy też taki, który jednak zabija cywili i strzela do ludzi, ale honorowo? Co?… A może, to taki, co to każe innym zabijać, a sam jest bardzo honorowy i tylko komenderuje, dowodzi?

Yunzo stał dłuższą chwilę, usiłując wytrzymać nie tylko wzrok ojca, ale i ciężar jego ramion na swoich barkach.


W końcu odwrócił wzrok i patrząc gdzieś w bok, stwierdził:

— Tato, ja nie wiem. Ja nie chcę teraz się nad tym zastanawiać. Teraz tylko wiem, że chcę być kadetem, a potem oficerem… Tak, jak dziadek i pradziadek!… Ich służba cesarzowi była wielkim honorem! I, ja też tak chcę!

— Aha, to znaczy synku, że moja służba cesarzowi, jako inżyniera i specjalisty górniczego, który był wielokrotnie nagradzany i wyróżniany, to jest jakaś ujma na honorze rodziny, tak?

— Nie, nie! To nie tak! Jestem bardzo dumny z tego, że mam takiego mądrego i ważnego tatę! — Żywo zaprzeczył Yunzo, patrząc na ojca. — Ale widać, ja mam inny cel w życiu niż ty, tato.


Fukusawa odwrócił się i odszedł pod okno, patrząc w głąb ogrodu, gdzie pani Yoda po kolei zapałała ogrodowe lampiony. W pokoju zapanowała cisza.

Po kilku chwilach odwrócił się, podejmując w końcu jakąś decyzję, i już miał ją przekazać synowi, gdy do środka weszła matka.


— Co się dzieje? Co tak siedzicie po ciemku? Obaj macie jakieś takie dziwne miny, coś się stało? — Zadawała pytania, jedno po drugim, zapalając przy okazji małe lampki i zamykając drzwi do ogrodu. — Eiji, znowu paliłeś w domu, a tak cię prosiłam! — Pokręciła głową niezadowolona.

Drobnymi kroczkami, na tyle na ile pozwalała yukata, podeszła do męża i uklękła obok na grubej poduszce, podciągając nogi pod siebie.

— Nic, nic kochanie — odpowiedział Fukusawa, siadając obok niej. — Dyskutowaliśmy z Yunzem o różnych sprawach. Prawda? — Tłumaczył się, szukając u syna poparcia. — No i w trakcie tej rozmowy zapaliłem jednego, przepraszam. — Skłonił się lekko.

— No właśnie tak było mamo, ale tata stał w drzwiach do ogrodu i dmuchał dymem tam na zewnątrz!

— Tam dmuchał, czy nie tam. Czuć smród papierosów i tyle. Yunzo, idź do siebie i bierz się za lekcje — zakomenderowała. — Muszę porozmawiać z ojcem. Mam nadzieję, że list z Niemiec nie namieszał ci w głowie jak siostrze, i przynajmniej ty myślisz rozsądnie. Musiałam jej w końcu zabrać tę kopertę, bo nie robiła nic innego, tylko czytała po raz enty opowieści Rudiego. No chłopaku, co tak stoisz jak słup z rozdziawioną buzią? Dalej! Jak żołnierz! Raz i dwa, do roboty!…


Gdyby nie przytłumione światło w pokoju, Miko Fukusawa mogłaby zobaczyć, że nie tylko synowi, ale też i mężowi opadła szczęka po jej ostatnich słowach. Tym bardziej, że nigdy wcześniej, delikatna i nad wyraz spokojna pani Fukusawa, nie używała takich zwrotów w rozmowie. Była bowiem osobą, dla której żołnierski dryl był czymś tak odległym, niczym wyspy Okinawa.


Słyszała rozmowę?! — Przemknęło przez myśl męskiej części rodziny Fukusawa.


***


Woźny stanął przed szkołą i ostro dzwonił ręcznym dzwonkiem na przerwę. Uczniowie wyszli z klas. Ustawili się pod ścianą, czekając aż wyjdą nauczyciele, którzy będą mogli swobodnie przejść do pokoju nauczycielskiego. Była długa przerwa i pora na posiłek. Dyżurni w klasach otwarli szeroko okna, a potem ogłosili, że można spożywać przyniesione z domu bento.

Dzisiaj Yunzo miał w swojej klasie dyżur. Założył fartuch i czepek. Pobiegł do kuchni szkolnej po termos herbaty, który był przygotowany dla jego kolegów.

Gdy wracał do klasy, zauważył go nauczyciel matematyki, pan Kurosawa.

— Fukusawa! Yunzo Fukusawa! — zawołał.

Chłopak rozejrzał się, a gdy zobaczył kto go woła, natychmiast podbiegł do nauczyciela. Odstawił termos na bok i skłonił się nisko.

— Tak, proszę pana?

— Jak zaniesiesz termos do klasy, zjedz prędko i przyjdź pod drzwi gabinetu pana dyrektora. Będę tam czekał na ciebie. Rozmawiałeś już może z ojcem?

— Tak, rozmawiałem.

— I co? Co powiedział pan Fukusawa? — pytał zaciekawiony nauczyciel.

— Na razie nic. W każdym razie, nie był zadowolony z mojej decyzji…

— Hmm… — mruknął nauczyciel. — Dobrze, pogadamy jeszcze o tym. Teraz biegnij do klasy, bo koledzy czekają na herbatę.


Yunzo błyskawicznie zjadł swoje bento i pobiegł pod gabinet dyrektora szkoły. Stanął karnie pod drzwiami. Niestety, pana Kurosawy jeszcze nie było, więc trwał tam z miną cierpiętnika. Trochę mu było głupio, bo zazwyczaj pod drzwiami dyrektora stali chłopcy, którzy coś nieźle przeskrobali. Dlatego postanowił odsunąć się nieco dalej i robił przy tym pewną siebie minę, po to, by pokazać iż jest tutaj z zupełnie innego powodu niż większość niesfornych uczniów. Mimo takiej „postawy”, kilku kolegów zaczepiło Yunzego. Konfidencjonalnym szeptem, rozglądając się na boki, radzili mu, co ma robić w czasie rozmowy z panem Tamuki. Ma się ukorzyć i ze łzami w oczach zapewniać, że już więcej nie będzie. Inaczej może pójść w ruch bambusowa rózga, z której był znany dyrektor. Yunzo najpierw zaprzeczał, że absolutnie, on tutaj jest z zupełnie innego powodu, ale potem machnął ręką i tylko kiwał głową, dziękując kolegom za „dobre rady”. Na horyzoncie pojawił się wreszcie pan Kurosawa. Yunzo zgodnie ze zwyczajem wybiegł mu na przeciw i skłonił się przed nauczycielem. Gdy ten go minął, poszedł tuż za nim prosto do gabinetu dyrektora.


Za wielkim biurkiem z ciemnego drewna, siedział dosyć tęgi i łysy jak kolano jegomość z nasuniętymi na czubek nosa binoklami. Dyrektor gimnazjum, pan Narita Tamuki, był człowiekiem, jak to mówią „starej daty”. Nie ubierał się w nowoczesne i szykowne garnitury, jak wszyscy w Tokio „nowocześni” mężczyźni. Zawsze nosił na sobie tradycyjny strój japoński, składający się z granatowej koszuli kogin i szerokich spodni karusan, na co narzucał lekką jasnoniebieską bluzę haori. Na nogi wkładał sandały zouri, nałożone na białe skarpetki na dwa palce — tabi. Zdawał sobie doskonale sprawę, że wzbudzało to wiele niechętnych mu komentarzy, a nawet po cichu naśmiewano się z pana Tamuki. Trwał jednak twardo przy swoim postanowieniu i jeszcze nikt go nie widział w garniturze. Jednak o dziwo, dyrektor gimnazjum nie cierpiał z tego powodu żadnych szykan, a wręcz przeciwnie, piął się po szczeblach kariery w szkolnictwie tokijskim zadziwiająco szybko. Szczególnie teraz, gdy w Japonii powróciły do łask nauki Kodeksu Bushido.

Nie znaczyło to wcale, że dyrektor Tamuki stronił od zdobyczy nauki i nowoczesnej techniki. Wszak biurko miał na wskroś europejskie; solidne i dębowe, a siedział za nim w wygodnym i obitym skórą fotelu z wysokim oparciem. Posługiwał się doskonale nowoczesnymi narzędziami edukacyjnymi. Które, gdy tylko pojawiły się w Tokio, zaraz trafiały do jego szkoły. To był kolejny ewenement, jeżeli chodzi o wydział szkolnictwa tokijskiego dentetsu. Mimo wręcz szowinistycznych zapatrywań pana Tamuki, to właśnie do jego szkoły trafiały techniczne nowinki z różnych stron świata.


Pan Kurosawa stanął przed biurkiem szefa w lekkim skłonie, zaś Yunzo trwał tuż za nim, grzecznie pochylony w niskim ukłonie. Dyrektor zakończył jakieś swoje ważne czynności i podniósł wzrok na gości.

— A, pan Kurosawa i, jak mniemam, Yunzo Fukusawa… — sapnął i oparł się wygodniej o oparcie fotela. — Siadajcie proszę.

Nauczyciel wraz z uczniem, skłonili się raz jeszcze i usiedli przed biurkiem na niskich podwyższeniach, tylko niewiele wystających ponad tatami. Skórzane głębokie fotele były przeznaczone tylko dla znamienitych gości, więc stały sobie z boku pod ścianą, czekając na lepsze czasy.

— Panie Kurosawa, czy to jest ten uczeń, który zamierza wstąpić do korpusu kadetów naszej cesarskiej armii, tak? A w związku z tym, pragnie kontynuować naukę w gimnazjum wyższego stopnia, gdzie jest położony nacisk na szkolenie wojskowe, tak?

Dyrektor miał zwyczaj, że kiedy rozmawiał, to zadawał pytania, na które najczęściej sam sobie odpowiadał. Tak więc, niby pytany nauczyciel, doskonale zdając sobie sprawę z przypadłości szefa, milczał jak grób. Czekał cierpliwie na meritum wypowiedzi pana Tamuki.

— Ostatnio poinformował mnie pan, że Yunzo Fukusawa osiąga doskonałe wyniki w matematyce i w sporcie szkolnym, tak? No więc byłby doskonałym kandydatem z naszego gimnazjum do takiej szkoły i zapewne nie przyniósłby wstydu naszej palcówce. Tak?

— Tak, panie dyrektorze — natychmiast odpowiedział Kurosawa.

Yunzo z podziwem zerknął na nauczyciela matematyki i zastanawiał się w jaki sposób pan Kurosawa wyczuwał moment, kiedy ma odpowiedzieć na dyrektorskie „tak”, a kiedy milczeć. Doszedł do wniosku, że to chyba lata praktyki wyuczyły podwładnych pana Tamuki, w jaki sposób mają prowadzić rozmowę ze swoim pryncypałem.

— No to dobrze, bo ostatnio otrzymywałem listy od zwierzchników, by jak najwięcej młodzieży kierować do takich właśnie szkół wyższych. A tutaj jeszcze, młody pan Fukusawa sam chce edukować się w tym kierunku, tak?

— Tak, panie dyrektorze — wypalił Yunzo.

— Nie pytałem cię o zdanie Fukusawa — powiedział dyrektor twardo.


Yunzo skłonił się nisko i zastygł w tej pozycji, czekając, co będzie dalej.

Narita Tamuki wstał od biurka i szeleszcząc hakamą podszedł do chłopca.

— Wstań chłopcze.

Yunzo podniósł się natychmiast i zastygł z opuszczonymi przy nogach rękami. Tak jak trzeba, w lekkim ukłonie.

— Rozmawiałeś z ojcem?

— Tak, panie dyrektorze, rozmawiał — odezwał się Kurosawa.

— Nie pana pytałem, panie nauczycielu. Pytam Yunzo Fukusawę, tak? Czy rozmawiałeś na temat pójścia do szkoły o kierunku wojskowym z ojcem. Co?

— Rozmawiałem, panie dyrektorze.

— No i?… Co ojciec na to, jakie jest zdanie pana Fukusawy w tej kwestii?

— Mój tata uważnie wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia, ale jeszcze się zastanawia. Nie określił swojego zdania, panie dyrektorze.

— Doskonale go rozumiem. To nie jest łatwa decyzja, jakby się komuś wydawało, tak? W końcu decyduje o losie swojego syna, następcy i kolejnego z rodu! Dobrze mówię, panie Kurosawa, tak?

— Oczywiście, panie dyrektorze! — zapewnił głośno nauczyciel.

— A jak myślisz, Yunzo Fukusawa, ojciec przychyli się do twojego wyboru, czy też ma inne plany w stosunku do ciebie, co?

— Trudno powiedzieć, panie dyrektorze, mój dziadek i pradziadek służyli w cesarskiej armii i ja też bym chciał. Tata zapewne chciałby, żebym poszedł w jego ślady i został inżynierem, ale mnie ta dziedzina w ogóle nie interesuje. Jednak, jak ojciec postanowi, tak będzie. Z pokorą przyjmę jego decyzję.

— No właśnie! — Pan Tamuki podniósł wysoko palec i jeszcze raz powtórzył:

— No właśnie! Wola ojca jest święta! Tak było u nas od zawsze i tak powinno być teraz! Obecnie są praktykowane różne podejścia w kwestii wychowania i coraz bardziej modne, obce zwyczaje w tych sprawach, tak! Te równouprawnienia, te demokracje, te ich nowoczesne wychowywanie dzieci! Głupota! To tradycja trzyma naród w kupie, tradycja i porządek! Powtarzam, wola ojca jest święta, jednakowoż w dzisiejszych czasach, to Japonia jest najważniejsza! Służenie cesarzowi i naszemu pięknemu krajowi, najwyższą powinnością każdego obywatela! Dobrze Fukusawa, że mimo młodego wieku rozumiesz o co chodzi, tak. — Poklepał Yunzego po ramieniu i wrócił za biurko.

Yunzo dalej stał w lekkim skłonie z pochyloną głową.

— Dlatego, młody człowieku, zaprosisz ojca do mnie na krótką rozmowę. Napiszę do niego list, który oddasz panu Fukusawa. Omówimy temat twojej dalszej edukacji, tutaj w szkole. Mam nadzieję, że twój tata znajdzie chwilę czasu na spotkanie ze mną.


Wyciągnął z szuflady kartkę papieru ze znakiem wodnym szkoły oraz elegancki zestaw do pisania. Namoczył pędzelek w tuszu. Zamaszystymi krótkimi ruchami napisał kilka słów. Następnie złożył list równo na trzy części i umieścił go w kopercie. Kopertę zalakował.

— Podejdź. Oddasz ten list ojcu. Pamiętaj, od tej rozmowy zależy twoja przyszłość. Spróbuj w międzyczasie jeszcze porozmawiać z rodzicami na ten, jakże ważny temat, tak? Napisałem w liście prośbę do ojca, byśmy się spotkali za dwa tygodnie. Mam nadzieję, że pan Fukusawa, znajdzie czas. To wszystko panie Kurosawa! — zwrócił się teraz do nauczyciela. — Mógłby pan więcej czasu poświęcać swoim uczniom i rodzicom. Powinien pan już dawno o tej sprawie porozmawiać z panem Fukusawa, tak. Ma pan dwa tygodnie, żeby tę sprawę doprowadzić do końca, panie nauczycielu. — Oparł się wygodniej o fotel. — To wszystko. Możecie odejść, tak.


***


Mayumi była w ogrodzie. Dziewczynę tak pochłonął rysunek, który tuszem kreśliła na grubej kartce papieru ryżowego, że nawet nie zwróciła uwagi na fakt iż Yunzo siedzi tuż za nią, przyglądając się z uwagą jej pracy. Poczekał, aż oderwie pędzel od papieru i dopiero wtedy się odezwał:

— Pięknie… Ja tak nie umiem.

Mayumi odwróciła się, a na policzki wypłynął rumieniec wstydu.

— No coś ty braciszku, to wcale nie jest piękne! Maluję, jak umiem. Nie wychodzi mi najlepiej. — Wydęła policzki na znak niezadowolenia.

— Co ty gadasz, przecież widzę, że wszystko jest jak trzeba. I góry, i liście bambusa, i kapliczka. No może tutaj w tym miejscu… — Nachylił się do przodu i pokazał palcem. — Powinnaś dać więcej zielonego, ale ogólnie, to ładny obrazek. No i znaki wyszły ci całkiem, całkiem… — Taksował obrazek z przekrzywioną głową.

— Mówisz serio? — Popatrzyła na swoje dzieło z większym entuzjazmem. — Bo wiesz, chcę go wysłać Rudiemu. Mam nadzieję, że mu się spodoba.

— Eee… Spokojnie, na pewno — zapewnił siostrę. — Wiesz, widok i tak będzie dla niego bardzo egzotyczny. — Uśmiechnął się. — Pamiętasz te wszystkie obrazy, które wisiały w tej niemieckiej willi? Oni tam malują albo portrety jakichś starych i strasznych ludzi, albo śmieszne widoczki, które mnie osobiście wcale się nie podobały, bo były ciemne i ponure. Twój obrazek, to przy tamtych bohomazach arcydzieło!

— Yunzo, przestań się ze mnie nabijać! Bo zaraz wezmę i to potargam! — Maumi speszyła się uwagami brata, nie do końca przekonana o tym, czy mówi prawdę, czy też może, drwi sobie z jej artystycznych starań.

— Zaraz, „nabijać”! Mówię jak jest! Bardzo ładny pejzaż. Zachowałaś wszystkie kanony rysunku i kaligrafii. No i według mnie, użyłaś odpowiednich barw. Zresztą, on i tak nie będzie wiedzieć o co chodzi z tym obrazkiem. To inna kultura jest; inni ludzie i w ogóle, wszystko jest tam u nich, inne…

— Jak mu opiszę w liście, to będzie wiedzieć.

— A po co? Niech się cieszy widoczkiem i tyle. Jeszcze będziesz mu opisywać na czym polega sztuka japońskiej kaligrafii i rysunku. Pójdzie do biblioteki, to sam sobie poszuka w książkach.

Mayumi spojrzała na brata zdziwiona jego zachowaniem.

— Braciszku, co ci jest? Czemu jesteś złośliwy?

— Złośliwy? Ja?…

— No tak, mówisz o Rudim, jakby był kimś gorszym, a przecież tak nie jest. To twój najlepszy przyjaciel, prawda? To co się dzieje? Ty też powinieneś wreszcie napisać do niego kilka słów, wiesz jak na to czeka. Tam u nich w Bytomiu i w ogóle w Niemczech, zaczyna być niewesoło. Z tego co pisze, będzie jeszcze gorzej. Napisz bracie, co?

Yunzo, patrzył gdzieś przed siebie i milczał.

— Yunzo?… Mówię do ciebie!

— Dobra, napiszę. Jednak nie teraz, napisz Rudiemu o czymś w moim imieniu, ja nie mam czasu.

— Wiesz, odkąd poszedłeś do tej nowej szkoły, coraz trudniej się z tobą rozmawia braciszku.


Yunzo popatrzył na siostrę zdziwiony, a na jego twarzy zagościł grymas mówiący wyraźnie: „a co ty tam możesz wiedzieć”. Siedział naburmuszony i nic już nie mówił. Gdy się w końcu odezwał, ignorując zupełnie wcześniej poruszany temat, powiedział:

— Słyszałaś? Wybuchła wojna z Chinami… Pan Tamuki powiedział, że teraz wreszcie Japonia odzyska dawną wielkość, która została nam odebrana w tak perfidny sposób! Damy łupnia tym Chinolom! — Uderzył pięścią w kułak. — W szkole od jutra mamy mieć więcej przedmiotów wojskowych, wiesz? No i dadzą nam nowe mundurki. Bardzo podobne do mundurów naszych żołnierzy z armii Kwantuńskiej.

Mayumi patrzyła na brata i było jej smutno.

Jakże on się zmienił!

Nie pamiętała, bo chyba nigdy tak się nie zdarzyło, żeby Yunzo nie zapytał, co tam u niej słychać! A przecież właśnie od jutra zaczynała studia na uniwersytecie!

— Yunzo?…

— Tak? — Patrzył na nią z góry, bo właśnie podniósł się z trawy.

— Nie, nic. Dobrze, napiszę Rudiemu w liście coś od ciebie…

Rozdział trzeci — Z Bytomia do Pragi

Rudi siedział przy biurku w swoim pokoju. Było bardzo cicho. W pomieszczeniu panował mrok. Świeciła tylko mała lampka, ustawiona na blacie biurka. Mama w końcu ukołysała marudną dzisiaj Emilkę. Pozmywał naczynia po kolacji i teraz miał trochę czasu dla siebie. Odrobił pracę domową i mógł zabrać się za kolejny list do Mayumi. Przeciągnął się i spojrzał na wiszący na ścianie obrazek, który jakiś czas temu dostał w liście z Japonii. Oprawiony w ramki, wisiał na honorowym miejscu głównej ściany pokoju, zaraz obok dużego portretu ojca i ślubnego zdjęcia Zofii i Franciszka. Ilekroć patrzył na namalowany przez Mayumi pejzaż, nie wiedzieć czemu, przypominały mu się perypetie związane z oprawą malowidła.


Pewnego dnia poszli z Husem na ulicę Piekarską, do speca od oprawiania obrazów. Pokazali mu rysunek, ale ten z uporem maniaka proponował im tylko ciężkie ozdobne ramy, na dodatek pozłacane, które w ogóle nie pasowały do delikatnego dzieła Mayumi. Najgorsze było w tym wszystkim to, że chłop nie dał sobie nic powiedzieć, bo rama ma być ozdobna i szlus.

W końcu Franciszek mocno się wkurzył i stwierdził, że nie ma z nim o czym gadać. Poszli do znajomego stolarza. Ten wysłuchał o co chodzi, podrapał się w głowę i kazał czekać. Pogrzebał na zapleczu warsztatu i wyszedł do nich z prostymi listwami przypodłogowymi, tylko takimi cieńszymi. Właśnie o coś takiego im chodziło! Powiedział, że z tego może zrobić ramkę i będzie gotowa na jutro.

Na drugi dzień, tak się złożyło, że po ramkę poszła Helenka. Zapłaciła żądaną cenę, nawet nie zaglądając do środka owiniętego w papier pakunku. Przytargała paczkę do domu i zostawiła ją w kuchni. Gdy Rudi wrócił ze szkoły od razu rzucił się do odwijania paczki. Zdjął papier, a tu spod niego „wyskoczyła” na niego pięknie wykonana ramka, pociągnięta złotą farbą!

Rudi stał z ramką w rękach i nie wiedział śmiać się, czy płakać. Zabrał nieszczęsne dzieło do piwnicy i tam przez pół dnia szlifował drewno, zdzierając błyszczącą powłokę, a potem pomalował listewki bezbarwnym lakierem. Tak robił przez kilka dni, aż w końcu ramka była taka, jaką sobie wymarzył i obrazek Mayumi zawisł gdzie trzeba.


Rozmyślania Rudiego przerwały jakieś hałasy dochodzące z ulicy. Natychmiast podszedł do okna i odsunął zasłony. Wyjrzał, czy czasami znowu faszyści nie szykują się do wybijania szyb w sklepach. Tym razem jednak przed domem było pusto. Zobaczył tylko, biegnącą grupkę mężczyzn, którzy szybko oddalali się w stronę hałd. Po chwili z przeciwnej strony doszły do niego głośne i ostre dźwięki policyjnych gwizdków. Otwarł okno. Od strony Krakauerstrasse — Krakowskiej, biegło ciężko kilku policjantów.

W tym momencie do drzwi pokoju ktoś zapukał. Rudi odwrócił się od okna i zawołał:

— Proszę!

— To tylko ja Rudi, mogę wejść? — Hus zaglądał przez próg. — Co się tam dzieje? Znowu demolują żydowskie sklepy?

— Wejdź Franciszku, proszę. Nie, tym razem jakaś inna rozróba. Przed chwilą w tamtą stronę uciekały jakieś chłopy, a teraz od centrum za nimi biegną policaje. O, chyba jest wśród nich Wilibald Kempka. Tak wielgi chłop jest w policji yno jeden.

Rudi wychylił się przez okno i gdy Kempka dobiegł zdyszany do sklepu Husa, krzyknął:

— Dobry wieczór, panie Kempka! A co się to zaś wyrabio, co tyla larma robicie po nocy!

Kempka zatrzymał się, podniósł wyżej policyjne czako, ocierając pot z czoła. Zadarł do góry głowę i poznawszy kto do niego woła, krzyknął:

— Gonimy podpalaczy! Synagoga podpolili, pierrońskie mamlasy! Poli się jak dziobli, i chyba nic z ni nie ostanie.

Hus też wychylił się z okna i zerknął w stronę centrum. Faktycznie na nocnym niebie widać było wielką łunę pożaru i usłyszeli coraz głośniejsze dzwonki straży pożarnej.

— Ja panie Kempka, jo widzioł, co te lebry sam lecieli prosto w góra, ale bydziecie już nieskorzyj. Dejcie se pokój one już dawno siedzom kajś skryte! — Rudi krzyknął do policjanta, który po małym odpoczynku ruszył w dalszy pościg.

— Ja, jo wim, ale jo musza za niemi lotać, bo tak kazali. Trzymej się Rudi i nojlepi dzisiok już nie wyłaź z doma! — zawołał i potruchtał w noc.

Rudi zamknął okno i zasunął zasłony. Zobaczył, że ojczym siedzi przy biurku i pali papierosa, zastanawiając się nad czymś intensywnie.

— Coś cię trapi Franciszku? — zapytał i usiadł na łóżku.

Dopiero po chwili Hus się odezwał.

— Tak, Rudi. I to bardzo… — westchnął. — Wiesz, że ostatnio często rozmawialiśmy wspólnie z mamą, a też z tobą, Helenką i Edkiem, na bardzo ważne tematy związane z naszą rodziną. W tych dyskusjach zgadzałeś się z nami, że coś trzeba zrobić, bo tak dalej nie można żyć. Kiedy dwa tygodnie temu, znowu nam wybili szyby w sklepie i wymalowali durne hasła na bramie, byliśmy już z mamą zdecydowani. Tym bardziej, że Emilka sporo podrosła, a Zosia doszła już do sił po porodzie. Wiesz dobrze, że w zasadzie sklep i masarnię od jakiegoś czasu prowadzi Edek z Helenką przy pomocy Otylii z mężem. Dlatego z Zosią poważnie się zastanawialiśmy, czy czasami nie wyprowadzić się z Bytomia, a nawet, czy nie wyjechać z Niemiec. Dzisiejsza noc przechyliła szalę. Postanowiłem, wyjeżdżamy do Pragi! Nie chcę ci nic narzucać Rudi, ale bardzo cię proszę, jedź z nami. Tutaj nic dobrego cię nie czeka, a w Pradze masz więcej szans na dobrą szkołę i lepszy start w życiu. Co ty na to, chłopcze? Wiem, że jesteś rozsądnym młodym człowiekiem i masz skonkretyzowane plany w życiu… — Hus przerwał, uchylił okno i wyrzucił niedopałek.


Rudi siedział ze spuszczoną głową, nie odzywając się przez dłuższą chwilę. Potem popatrzył uważnie na Franciszka i powiedział cicho:

— Byłbym głupcem, gdybym nie skorzystał z tak hojnego daru, Franciszku. Dziękuję ci. Oczywiście, że pojadę z wami! Z tobą, mamą i Emilką. Jeszcze mnie w Pradze nie widzieli! — zaśmiał się wesoło. — A Helenka? Co z nią będzie, też z nami pojedzie? A, Edek?

Hus uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Nawet nie wiesz, jak się cieszę! Helenka?… Edek? To ty nic nie wiesz?! Serio?…

— Noo… — Rudi przeciągał słowo, zastanawiając się, czego to niby nie wiedział. — A niby, co mam wiedzieć?

— Nic ci nie powiedzieli? A, to szelmy! Na pewno? Ani Edek, ani Helenka? — dopytywał Franciszek.

Rudi wzruszył ramionami i był coraz bardziej zaintrygowany.

— Nic, a nic…

Hus klasnął w dłonie, śmiejąc się basowym głosem.

— Przyszli do nas wczoraj, kiedy mama akurat karmiła Emilkę i wiesz co zrobili?! Poprosili nas o zgodę!

— Na co? Zgodę na co, tato. Powiedzże wreszcie! — Rudi coś się tam domyślał, jednak czekał, aż ojczym sam mu to powie.

— W grudniu wesele! Ot, co!… — Hus klepnął się w uda. — Najpierw odstrzelimy wielkie weselisko, a potem do końca roku załatwimy wszystkie formalności ze sklepem. Zaś w styczniu, wyjeżdżamy do Pragi! O!…

Przez drzwi zajrzała Zofia, spojrzała zdumiona na męża i zapytała cicho:

— A ty co tutaj robisz po nocy Franciszku? Nie krzycz tak, bo obudzisz Emilkę.

— Nic kochanie, tak tylko rozmawiam z Rudim! Wyjeżdżamy do Pragi! Wszyscy!


Na twarzy Franciszka Husa zagościło błogie szczęście.


***


Mayumi uśmiechnięta czytała fragment listu od Rudiego, w którym opisywał, jak się bawił na weselu Helenki i Edka:


„…Ech, Mayumi! Moja Droga, Mayumi!

Szkoda, że Cię tutaj ze mną nie było! Bawilibyśmy się razem, aż by nam nogi ze zmęczenia odpadły!

Opowiem Ci zaraz, ile było śmiechu, ale też i trochę płaczu, kiedy Helence zdejmowali panieński wianek z głowy, a potem nałożyli czepiec. Nawet Husowi nie jedna łezka pociekła z oczu! Mówię ci!

Bo wiesz, to taki stary zwyczaj na naszych weselach, co się „oczepiny” nazywa. U nas panienka — kobieta niezamężna, przy różnych okazjach nosi na głowie kwietny wianek, zaś mężatka — czepiec, czyli taką chustkę z koronki. Już po ceremonii ślubu, w czasie zabawy na weselu, gdzieś koło północy, wszystkie zamężne kobiety z gości weselnych, przyjmują dawną panienkę do grona mężatek. Wtedy to przy śpiewach i różnych śmiesznych przygadywaniach, zdejmuje się z jej głowy wianek, a zakłada czepiec. Dlatego ten zwyczaj nazywa się „oczepiny”, od tego czepca właśnie.


Najlepsze w tym wszystkim było to, że wianek musiał zdjąć z głowy swojej młodej żony, pan młody! Czyli to Edek musiał Helence zdjąć wianek, a wcale to nie było takie łatwe! Bo tym razem, niezamężne kobiety, czyli panienki, robiły wszystko, żeby mu w tym przeszkodzić! Nawet biły biednego Eda (i to wcale nie lekko) drewnianymi łyżkami po rękach, szczypały w policzki i czochrały włosy! Ale Ed był bardzo dzielny i w końcu dał radę!

No i jak już pan młody, czyli Edek, zdjął ten wianek, wtedy oddał go uroczyście Helence, klęcząc przed nią na kolanach. Teraz mężatki nałożyły na włosy Helence czepiec, śpiewając przy tym taką smutną i rzewną piosenkę.

To wtedy Hus beczał, a mama razem z nim, a powiem Ci w zaufaniu, że nawet mnie się łezka zakręciła! Gdy już było po wszystkim, Helenka odwróciła się tyłem do zgromadzonych za nią panienek. Tych jeszcze nie zamężnych, rzucając im przez ramię zdjęty wianek. Wszystkie chciały złapać! Śmiechu przy tym było co niemiara! Ta, której się udało uchwycić wianek Helenki, w najbliższym czasie miała wielkie szanse na zamążpójście.


To taki kolejny zwyczaj, wiesz?


Ech, piękne to było wesele, piękne…

Na koniec oczepin, na środek sali wyszli; Franciszek z mamą u boku i rodzice Edka, a naprzeciw nich stanęli nowożeńcy.

Franciszek miał bardzo uroczystą minę. Podszedł do Edka i jako głowie nowej rodziny, wręczył mu kopertę. To samo uczynił pan Murgot. Edek podziękował pięknie i otwarł najpierw kopertę od Franciszka, a tam było pismo, że on i Helenka otrzymali od niego jako prezent ślubny: dom, warsztat i sklep! Wyobrażasz sobie?!

Kiedy Edek odczytywał wolę Husa, to razem z Helenką płakali jak bobry!

Potem Edek otwarł kopertę od swoich rodziców, a tam był sporych rozmiarów plik banknotów!

Jak Murgotowie uzbierali tyle pieniędzy, nie mam pojęcia! Edkowi, to aż się nogi ugięły, gdy zobaczył tę gotówkę!


Ściskali się i płakali ze szczęścia przez kilka minut, a cała sala biła brawo i wszyscy głośno krzyczeli:

— Niech, żyją! Niech, żyje młoda para! Gorzko!… Gorzko!

No, a muszę Ci powiedzieć, że gdy tak wszyscy wołają, to znaczy „gorzko, gorzko!”, nowożeńcy obowiązkowo muszą się pocałować w usta! Długo i mocno!


Jak się pocałowali, to dopiero wtedy orkiestra skocznie zagrała i zabawa ruszyła dalej, aż do białego rana!


Uff, mówię Ci Mayumi, nogi mnie bolały dwa dni!


A, powiem Ci w tajemnicy, że na weselu Hans przygruchał sobie fajną dziewuszkę! Wyobrażasz sobie?! Zresztą wiesz, on bardzo się zmienił, to już nie jest ten mały zasmarkany Hans, którego pamiętasz, a fajny młody chłopak, co bardzo dba o swój wygląd. Czasami, aż do przesady!”


Mayumi przerwała lekturę listu.

A ty z kim się bawiłeś, mój Rudi? — pomyślała smutna i patrzyła na zdjęcie ślubne Helenki i Edka.

Nowożeńcy uśmiechnięci i szczęśliwi, siedzieli w śląskich tradycyjnych strojach ludowych na pięknym szezlongu. Tuż za nimi, przy Edku stał wyprostowany jak struna Rudi, a od strony Helenki, jakaś ładna dziewczyna. Ładna i szczupła z długimi blond włosami. Jak opisał Rudi na odwrocie fotografii, była to Jadzia.


Gdy wróciła do listu, Rudi jakby przewidział jej niewesołe myśli, bo napisał:


„A ja Mayumi, tkwiłem tam sam jak kołek. Mimo, że byłem świadkiem Edka i siedziałem obok druhny Helenki, to i tak w zasadzie mało co z nią rozmawiałem. Wiesz Jadzia, ma chłopaka i z tego co mówią, już tak na poważnie. Tańczyłem z nią kilka razy i zapraszałem do tańca inne dziewczyny, ale niestety, to nie to samo, co gdybyś Ty się ze mną bawiła! Jak wtedy na Rynku w czasie festynu. Pamiętasz?


Jeszcze nie raz będziemy mieli okazję do wspólnej zabawy, zobaczysz!


A teraz najważniejsza rzecz, Droga Mayumi, którą chcę Ci opowiedzieć w tym liście.

Jeszcze przed ślubem Helenki z Edkiem, Franciszek z mamą, a w zasadzie my wszyscy, postanowiliśmy, że się wyprowadzimy z Bytomia i wyjedziemy z Niemiec.

Nie wiem, czy zwróciłaś uwagę, ale jest już inny adres zwrotny na kopercie!

Bowiem od tygodnia mieszkamy w czeskiej Pradze!

No nie wszyscy, bo jak Ci pisałem Helenka i Edek są teraz dumnymi właścicielami masarni i sklepu, które pozostawił im Franciszek.


My, to znaczy; Mama, Emilka, Franciszek i ja, zajmujemy mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy, które kupił tato w dzielnicy czeskiej Pragi, co się nazywa Liberec. Ja mam swój pokój, a mama z Emilką i Franciszkiem, swój. Jest też duża kuchnia, salon do przyjmowania gości, łazienka z oddzielną ubikacją oraz mały pokoik w którym mogłaby na przykład mieszkać gosposia. Mieszkanie jest duże i słoneczne. A najważniejsze, wyobraź sobie, że nie ma pieców! Są za to kaloryfery na ciepłą wodę, które doskonale ogrzewają wszystkie pokoje. Nie trzeba nosić węgla i brudzić, paląc w piecach.

W ogóle, mówię Ci, Praga jest piękna! Te uliczki, te sklepy i knajpki! Wszędzie czyściutko i elegancko. I ludzie jacyś tacy inni, bardziej życzliwi, szczęśliwsi… Nie wiem, może tak mi się tylko wydaje po tym, co ostatnio działo się u nas w Bytomiu?

Wiesz, tutaj też boją się wojny, chodzą plotki, że już niedługo Niemcy mogą napaść na ich kraj. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, chociaż po tym co widziałem u nas, wszystkiego się można spodziewać.

Ech, mówię Ci Mayumi, co to się wyrabia! Ludziom się coś w głowy robi, czy co?! U Ciebie, w Japonii, też tak jest?


Ale co tam, zostawmy na razie te drażliwe tematy! Napisz lepiej, co tam u Ciebie, no i oczywiście, co porabia mój Najlepszy Przyjaciel Yunzo! Ostatnio prawie wcale się nie odzywa, wszystko u niego w porządku? Jak mu idzie w tej nowej szkole!


Pozdrawiam Cię serdecznie i ściskam mocno!

Rudi Wodniok.


Ps.

Niesamowite! Połowa lutego, a w Pradze prawie wiosna! W następnym liście opiszę Ci to przepiękne miasto.

Aha, Franciszek wczoraj znalazł sklep z dobrym zapleczem na masarnię! Będziemy zakładać nowy zakład rzeźniczy!

No i oczywiście, jak zawsze, wszyscy kazali Cię uściskać i ucałować! Pozdrów rodziców.

Ukłony, Rudi.


Praga, 16 luty 1939 rok.”


***


— Ech, Rudi. — Mayumi westchnęła i odłożyła list na biurko.

Kolejny raz spojrzała na fotografię z wesela Helenki i Edka. Uśmiechała się smutno, a w jej głowie kłębiły się wcale nie wesołe myśli.


Chyba masz rację. Ludziom się w głowach poprzewracało. Skąd mogłeś wiedzieć, że to wszystko tak się potoczy? Praga od dwóch miesięcy jest już niemiecka. Stolica Protektoratu Czech i Moraw… Cudowna i wolna Praga, teraz jest pod niemieckim butem. Co ty tam teraz myślisz, co porabiasz najmilszy?

Odłożyła zdjęcie

Yunzo? Ech, Rudi. Gdybyś wiedział, jak mój brat, a twój, jak go zawsze nazywasz — najlepszy przyjaciel, się zmienił! Nigdy go nie ma w domu, ma jakieś głupie idee i wiecznie się kłóci z ojcem. Mama? Mama tylko z tego powodu płacze po kątach. O tym mam ci napisać Rudi? Wojna też do nas zagląda, i niestety chyba jest nieunikniona. Bo wszyscy do niej dążą! Uważaj na siebie najdroższy. Uważaj tam, mój Rudolfie Wodnioku z Bytomia…


Schowała list do koperty, a potem wsadziła go do ładnej skrzynki w której trzymała wyłącznie listy od Rudiego. No, może po za małymi wyjątkami, bo jeszcze coś innego tam chowała. W pudełku Mayumi znajdowały się jeszcze dwie najcenniejsze dla niej rzeczy.

Na samym dnie spoczywał szczelnie owinięty w celofan, duży różowy kogucik na patyku oraz pukiel blond włosów. Ten mały loczek, Mayumi odcięła chłopakowi, kiedy leżał nieprzytomny w szpitalu, a potem nosiła w jedwabnej chusteczce na sercu, niczym wielki talizman, mający mu przywrócić zdrowie, czerpiąc energię z jej ciała. Tak sobie wtedy myślała, w swoich naiwnych młodziutkich uniesieniach i nadziejach. A może faktycznie, to właśnie za sprawą jej modlitw i tych naiwnych pragnień, Rudi wyzdrowiał? Kto, to wie? Kto, wie…


Gdy odkładała skrzynkę na miejsce, usłyszała z głębi domu jakieś podniesione głosy, pomyślała wtedy:

Znowu się kłócą? Znów Yunzo staje okoniem do woli ojca i wszystko wie najlepiej? Kiedy to się wreszcie skończy.


Wyszła z pokoju i poszła w stronę kuchni, skąd dochodziły podniesione głosy. Zajrzała przez drzwi. Na środku izby, tyłem do niej, stał jakiś wojskowy. Z tego, co widziała, pełny pułkownik! Skądś znała tę sylwetkę. I nagle przyszło olśnienie! Przecież to jest Kitaru Otsuka! Ich dawny nauczyciel i kierowca, kiedy byli w Niemczech! Przed panem Otsuka stał ojciec i matka. Kłaniali się nisko i głośno, podniesionymi głosami, wyrażali swoje zadowolenie z przybycia niezwykłego gościa. Eiji Fukusawa zauważył córkę, która stała w progu i zawołał:

— Wejdź Mayumi, wejdź! Nie uwierzysz, kto nas odwiedził!

Otsuka odwrócił się szybko i widząc Mayumi uśmiechnął się szeroko, wołając:

— A cóż to za piękna panienka stoi w progu! Nie śmiem nawet podnieść oczu! — Stał w głębokim skłonie, przytrzymując jedną ręką oficerską szablę.

Mayumi spłonęła rumieńcem i odpowiedziała z uśmiechem, spuszczając głowę:

— Panie nauczycielu, to przecież ja, mała Mayumi, twoja najlepsza uczennica! Tylko już troszkę większa!

— To nie może być prawda! — Ciągnął zabawę Kitaru Otsuka. — Ta Mayumi, którą pamiętam, to przecież małe i chude dziewczątko w kwiatowym kapelusiku na głowie! A tutaj, stoi przede mną, największa piękność, jaką widziałem w całym Tokio!


Po tych słowach wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Eiji Fukusawa zaprosił niespodziewanego gościa do salonu, gdzie usiedli przy niskim stole. Miko Fukusawa razem z panią Yoda zajęły się przygotowywaniem poczęstunku, a pani Kokoda, siedząc nieco z boku rozpoczęła ceremonialne parzenie zielonej herbaty, na specjalnie przeznaczonym do tego celu stoliku. Mężczyźni rozmawiali cicho. Kiedy już wszystko było gotowe, a herbata podana do degustacji, kobiety usiadły skromnie z boku, przysłuchując się rozmowie. W spokoju i ciszy wypili herbatę. Potem gospodarz i pan Otsuka podnieśli do góry czarki z sake, by wznieść toast. Na ten moment do pokoju zajrzał Yunzo. Od razu poznał kim jest gość, podbiegł do pułkownika i padł przed nim na kolana, kłaniając się nisko.

— Sen sei! Pan, Otsuka! Pan, pułkownik Otsuka! — mówił bez ładu i składu.

Mężczyźni odłożyli alkohol, a pułkownik podniósł się z klęczek. Złapał Ynzego za ramiona, podnosząc do góry. Przyglądał mu się dłuższą chwilę z uwagą, a potem bez słów przygarnął do siebie i mocno uściskał. Potem jeszcze raz popatrzył z podziwem na chłopaka i odezwał się do Fukusawy:

— Ale ci syn wyrósł Eiji! Piękny młodzieniec! — Odwrócił się do gospodarzy. — Moi mili! — zwrócił się do obojga rodziców, stojących ze skromnie opuszczonymi głowami. — Macie piękne i wspaniałe dzieciaki. Tylko pozazdrościć!

Potem odwrócił się do Yunzego i powiedział:

— Widzę, że chodzisz do szkoły o profilu wojskowym. To co, po szkole kadetów, dalej na oficera? Marynarka, wojska lądowe, a może wojska pancerne! O, te mają wielką przyszłość!

— Tak, sen-sei! Chcę zostać oficerem, ale jeszcze nie wiem w jakim rodzaju wojsk — Yunzo skomentował słowa Otsuki.

— Hm. Mężczyzna musi znać swoje miejsce na ziemi. Widzę, że ty Yunzo, już swoje wybrałeś. — Otsuka powrócił do stołu, a za nim usiadła reszta osób będących w pokoju. — A co na to mój drogi przyjaciel, pan Fukusawa? Jak ty się zapatrujesz na plany syna, Eiji? Chyba dałeś przyzwolenie, inaczej nie mógłbym oglądać Yunzego w tym militarnym mundurku.


Twarz Fukusawy stężała i zrobił się poważny.

— Tak Kitaru, zgodziłem się. Jednak, bez przekonania. Pogadamy o tym później.

— Tak myślałem, Eiji — Otsuka skwitował słowa przyjaciela. Podniósł do góry czarkę z sake i wznosząc toast zawołał:

— Za zdrowie miłych gospodarzy!… Za Japonię i Cesarza!… Za pokój!…

Po oststnich słowach toastu, które padły z ust Otsuki, zdziwienie jakie pojawiło się na twarzy gospodarza było wielkie. Teraz on podniósł swoją czarkę, wołając:

— Za pomyślność miłego gościa!… — Po czym również dodał:

— Za pokój!… Kampai!

— Kampai! Za pokój! — krzyknęli zgodnie wszyscy biesiadnicy.


***


Siedzieli w mroku ogrodu, paląc papierosy i popijając wolno sake, którą zagryzali marynowanymi pędami bambusa.

— Nie mogę się z tym pogodzić, Kitaru. Wybacz, ale nie mogę. Yunzo bardzo się zmienił. Z chłopaka, który miał hopla na punkcie honoru, otwartego na świat i ludzi. Zrobił się ktoś, ktoś… — zastanowił się chwilę — …na kształt, tego Huberta z Niemiec! Rozumiesz mnie? W tej szkole zrobili mu papkę z mózgu! Nic tylko wojna i wojna!… Wiedziałem, że tak będzie, wiedziałem! Próbowałem jakoś bronić go przed tą decyzją, przed pójściem do tej głupiej szkoły, ale wszyscy byli przeciwko mnie. Dyrektor, nauczyciele, no i sam Yunzo! Jedynie Miko i Mayumi stały za mną murem, ale ich zdanie nic dla Yunzego nie znaczy. Teraz, to już w ogóle… — Nie dokończył i przechylił kolejną czarkę wódki. — Kitaru, co z nami będzie? Do czego to wszystko zmierza?

— Przecież dobrze wiesz Eiji, co będzie. Już jak byliśmy w Europie, wiedzieliśmy czym się to wszystko może skończyć. Rozmawialiśmy nie raz o wariactwie, które ogarnęło świat. Jestem żołnierzem, ślubowałem na honor i życie, że będę walczył w imieniu Cesarza, na chwałę Japonii. Jednak nigdy nie przypuszczałem, jak szybko będę musiał spełniać swoje przysięgi! Byłem w Chinach. Ba, ja tkwię w Chinach, przyjacielu!… — Wypił kolejną czarkę sake. — I za dwa dni znowu tam wracam. To nie jest wojna dla ludzi z takim charakterem jak mój. Ludzie, u boku których przyszło mi walczyć, nie są dzielnymi i ceniącymi honor żołnierzami. To, co się tam wyprawia, nie mieści się w głowie, Eiji… — umilkł na chwilę. — Jednak, tak jak powiedziałem — przysięgałem. Dlatego, jak trzeba będzie, oddam życie za Japonię i Cesarza. Mimo wszystko…

— Mówisz dziwne rzeczy, Kitaru. Bardzo dziwne… Znam cię, gdybyś nie musiał, nic byś mi nie powiedział. Widać, masz ku temu konkretny powód.

— Tak, mam.

Pułkownik Otsuka odpiął kołnierzyk koszuli i wyjął spod materiału mały błyszczący przedmiot przypięty do złotego łańcuszka. Uniósł wyżej dłoń, tak by go było widać w słabym świetle latarni. Wtedy Fukusawa zobaczył wiszącą na łańcuszku kulę karabinową. Pięknie się mieniła w bladym i złotawym świetle papierowych lampionów.

— O, co to jest? Kula karabinowa?

— Tak, dokładnie. A wiesz skąd ją mam? — spytał pułkownik.

— Noo, nie. Bo skąd mam wiedzieć. Zdobyłeś na froncie? Albo to pocisk, który nie trafił w cel lub wręcz przeciwnie, trafił — zgadywał. — Nie wiem, Kitaru. Wytłumacz mi proszę — poprosił gospodarz, nalewając do pucharków kolejną porcję wódki i zapalił następnego papierosa.

— To jest kula, która na szczęście nie zabiła dzielnego człowieka w ciele którego utkwiła. Dopiero później zrozumiałem, jakie miała dla niego znaczenie. To jest „Święta Kula”. Ochronny talizman, który dostałem od niego jakiś czas temu. Jednak wydaje mi się, że on już wtedy wiedział iż kiedyś taki amulet będzie mi bardzo potrzebny. Mało mnie znał, a dał mi ten pocisk na pamiątkę z wdzięczności, że pomogłem, kiedy tego najbardziej potrzebował.

— Mówisz dziwne, ale jakże fascynujące historie. I co się stało z twoim przyjacielem? Żyje?

— Tak, ale jest bardzo daleko stąd. Szkoda, bo moglibyśmy sobie jeszcze tyle powiedzieć, tyle pokazać… — Napił się. — A teraz nie wiem, czy będzie jeszcze ku temu okazja.

— Możesz mi zdradzić, kim jest ów tajemniczy człowiek?

— Zdziwisz się, Eiji. Ten pocisk, dał mi nie kto inny, a Rudi! Urwis i przemytnik, mały Polak z niemieckiego Bytomia. To on mi otworzył oczy, pokazując na czym polega honor oraz prawdziwe poświęcenie. Ten jeden chłopiec miał go więcej, niż cała armia moich żołnierzy, strzelających i machających szablami w Chinach…


Milczeli oboje, zatopieni we własnych myślach.

Kitaru z pietyzmem schował wisiorek pod koszulę, klepnął się w kolana i wstał.

— Dziękuję ci za gościnę, przyjacielu. Masz wspaniałą rodzinę. Zawsze dobrze się czułem w waszym towarzystwie. Niestety, ja nie miałem czasu, by zadbać o takie szczęście dla siebie — stwierdził z goryczą, zapinając pod szyją guzik koszuli. — Może dlatego traktuję Mayumi i Yunzo, jak swoje własne dzieci. Martwię się postawą chłopaka. Z tego co mówisz, zmienił się bardzo i powoli zamienia się w tych bezmyślnych, zadufanych w sobie idiotów u boku których przyszło mi walczyć. Trzeba coś zrobić, by uchronić Yunzego od tego zła. Być żołnierzem, to nie znaczy być człowiekiem wyzutym z wszelkich zasad…

Położył rękę na ramieniu Fukusawy.

— Mam trochę znajomości w ministerstwie. Postaram się, by Yunzo nie narobił sobie, ani nikomu innemu kłopotów. Jeżeli pozwolisz, będę czuwał nad karierą Yunzego, oczywiście na tyle, na ile to będzie możliwe.

Fukusawa skłonił się nisko i odpowiedział cicho:

— Dziękuję, Kitaru. Miałem nadzieję na twoją pomoc w tej sprawie.

— Na mnie pora. Pożegnaj ode mnie wszystkich. Ucałuj Mayumi! — Uśmiechnął się. — Dzielna dziewczyna! No, no!… Takie wyniki na uniwersytecie? Prymuska, świetnie! Dalej podkochuje się w Rudim?

Inżynier uśmiechnął się na te słowa.

— O, tak. Listy od chłopaka, to największa świętość! A jak je czyta ma wiecznie mokre oczy.

— Szkoda, że ta znajomość nie ma szans na szczęśliwy koniec — westchnął pułkownik.

— Niestety. Uważaj na siebie, Kitaru. I pisz czasami, adres znasz. Powodzenia! Jeszcze raz dziękuję za wszystko, przyjacielu.

Fukusawa skłonił nisko. To samo uczynił Otsuka.

— To ja dziękuję, Eiji.

Już miał odejść, gdy nagle zatrzymał się w progu domu.

— Słuchaj, może uznasz to za jakiś mój wymysł albo przewrażliwienie. W każdym razie postaraj się, taka moja dobra rada, wyprowadzić z Tokio w najbliższym czasie. Znajdź gdzieś dom na dalekich przedmieściach. Może na końcu linii Yamanote? Wtedy dzieci będą miały łatwy dojazd do szkół. Mam przeczucie, że za jakiś czas, to będzie bardzo ważne.

— Rozumiem, przyjacielu. Tak zrobię, wierzę w twoje przeczucia… Do zobaczenia. Sayonara.


***


Fukusawa poczekał, aż taksówka z pułkownikiem odjedzie w noc. Odwrócił się i zamknął drewnianą bramę prowadzącą do ogrodu. Zabrał tacę z butelką, kieliszkami i brudnymi naczyniami. Zgasił lampiony i wszedł do domu. W kuchni, jak umiał najciszej, poukładał wszystko na stole. Już miał wychodzić, gdy usłyszał za sobą szept:

— Tato? — Odwrócił się zaskoczony.

W kąciku dostrzegł niewyraźną sylwetkę Mayumi, dziewczyna siedziała tak cichutko, że nawet jej nie dostrzegł.

— Córeczko, a co ty tutaj robisz po ciemku? — spytał zdziwiony. — Dlaczego jeszcze nie śpisz?

— Nie mogłam zasnąć. Przyszłam się czegoś napić i tak sobie tutaj siedzę przy oknie — umilkła na chwilę. — Tato?

— Tak, słucham cię Mayumi?

— Co z nami teraz będzie?

Pan Fukusawa stał w progu kuchni i nie odwracając się odpowiedział cicho:

— Nie wiem, córeczko. Nie wiem… Myślę jednak, że wszystko dobrze się skończy. — Domyślił się, że Mayumi słyszała ostatnie słowa Otsuki, więc dodał jeszcze. — Muszę poszukać jakiegoś dobrego i nowego domu dla nas, bo coś mi się wydaje, że Kitaru ma rację. Trzeba będzie opuścić Tokio, przynajmniej na jakiś czas. Nie siedź tu długo. Idź spać. Dobranoc.

Rozdział czwarty — Wojna

Wszyscy siedzieli w kuchni, słuchając w milczeniu Polskiego Radia z Warszawy. Zbliżała się czternasta, więc za chwilę powinni nadawać kolejne wiadomości. Przed chwilą z przerażeniem wysłuchali lektora, czytającego tym swoim charakterystycznym i ponurym głosem, kolejny komunikat o nalotach:

— „Uwaga! Uwaga, nadchodzi!… Ko — ma, trzydzieści siedem! Lo — ta, czterdzieści trzy!… Ko — ra, osiemnaście! Powtarzam!… Uwaga! Uwaga, nadchodzi! Ko — ma, trzydzieści siedem! Lo — ta, czterdzieści trzy!… Ko — ra, osiemnaście!…”

Gdy skończył, z głośnika popłynęła rzewna muzyka Chopina. Takich komunikatów nadawano przez radio bardzo dużo i niestety, było ich coraz więcej.


Hus z miną cierpiętnika siedział przy stole i popijał piwo, patrząc, jak Zofia po drugiej stronie blatu usiłowała nakarmić łyżeczką Emilkę. Córeczka, gdy miała zjeść zupę albo coś innego niż słodycze, mocno grymasiła. Marudziła i robiła wszystko, żeby nie połknąć podanej porcji. Obok niego siedział Rudi. On też trzymał w dłoniach mały kufel z piwem, ale jak na razie nie tknął napoju. Miał lekko spuszczoną głowę i tylko łypał spode łba na rozkapryszoną siostrę. Widać było, że jest zły na cały świat.

W końcu nie wytrzymał, odstawił z hałasem kufel, aż się wylała część płynu. Wstał gwałtownie z krzesła, podszedł do odbiornika i przekręcił gałkę potencjometru głosu do oporu. Momentalnie z głośnika „Tesli” ryknęła muzyka.

Hus wstał szybko i przyciszył dźwięk.

— No, co ty! — syknął niezadowolony. — Chcesz, żeby nam zabrali radio?

Emilka wystraszona zachowaniem Rudiego i nagłym hałasem, rozpłakała się na dobre, a na dodatek zwróciła, to co nagromadziła w buzi wprost na sukienkę Zofii. Matka wstała i zabrała dziecko do łazienki, a gdy wychodziła z kuchni, jej oskarżycielski wzrok skierowany na syna i marsowa mina, mówiły wszystko.

Rudi zmieszany swoim wybuchem, podszedł do stołu i wypił piwo jednym haustem.

Odstawił kufelek, otarł usta z piany i powiedział:

— Przepraszam…

Hus podszedł do pasierba i położył mu ciężką dłoń na ramieniu.

— Nic się nie stało, chłopcze. Rozumiem cię. Wszyscy jesteśmy dzisiaj jacyś poddenerwowani.

— To nie o to chodzi, Franciszku! Nie rozumiesz, że ja już nie mogę! Ja muszę wyjechać, i walczyć!… Ruszam jutro, nad ranem. To już postanowione — oznajmił twardo, głosem nie znoszącym sprzeciwu.


Rzeźnik nalał z dzbana piwa do kufli i podniósł oba, podając jeden Rudiemu.

— Spodziewałem się tego prędzej, czy później. Rozmawialiśmy na ten temat nie raz. Lepiej, że tak się to stanie, niż gdybyś miał uciec cichcem i zostawić nas w niewiedzy. W takim wypadku, to już na pewno serce Zosi pękłoby z rozpaczy! Zresztą, musisz jej o swojej decyzji powiedzieć sam, ja nie będę w stanie.

— Ja o tym doskonale wiem, Franciszku. Zaraz jej to powiem.

Po ostatnich słowach Rudiego do kuchni wróciła Zofia. Popatrzyła na twarz syna, i już wszystko wiedziała. Nie musiał nic mówić. Usiedli obok siebie, a Rudi, jak to często kiedyś bywało, oparł głowę na ramieniu matki i objął ją mocno w talii.

Trwali tak z zamkniętymi oczami i milczeli…

Hus wyszedł po cichu, zostawiając ich samych.


***


W okna mieszkania nieśmiało zaglądały pierwsze szare przebłyski brzasku. Rudi stał w przedpokoju, ubrany do dalekiej drogi. Przez plecy miał przewieszony mały turystyczny plecak, a w rękach miętosił kaszkiet, który dostał od Franciszka. Zofia stała nieco z boku i wycierała załzawione oczy. Hus trzymał chłopaka za ramiona i długo patrzyli sobie w oczy. Potem przytulił go mocno i trwali tak przez jakiś czas.

— Pamiętaj Rudi, nie pchaj się w kłopoty. Trzymaj pieniądze zawsze dobrze schowane. Na wojnie najważniejsze, to cały czas myśleć! Uważaj co robisz i z kim. — Przerwał na chwilę. — Zresztą, wiesz to wszystko, wałkowaliśmy temat przez pół nocy. Jak już będziesz w jednostce we Francji, napisz zaraz, dobrze? Wróć! W końcu jesteś moim jedynym synem, nie? — Rudi kiwał głową, że rozumie, a Franciszek uśmiechnął się i nieco odsunął.

Teraz podeszła matka. Poprawiła delikatnie niesforny kosmyk włosów, opadający mu na czoło. Pogładziła czule po lekko falującej czuprynie, a potem cichym i łamiącym się głosem powiedziała:

— Tam, w wojsku, na pewno cię krótko ostrzygą… — Głaskała go po twarzy, wpatrując się intensywnie w jego niebieskie oczy, jakby chciała zapamiętać syna wszystkimi zmysłami. — Uważaj na siebie synku. Kocham cię bardzo i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, wiesz o tym… Dlatego, musisz wrócić. Proszę Rudi, zrób to dla mnie…

— Obiecuję, że wrócę cały i zdrowy, mamo. — Pogłaskał ją wierzchem dłoni po twarzy i pocałował w oba policzki. Potem jeszcze raz mocno objął. — Wiem, wiem, bo jak nie, to mi spuścisz takie manto, że przez tydzień na tyłku nie usiądę! — Zażartował, uśmiechając się zawadiacko. Odwrócił się jeszcze do Husa i wyciągnął do niego rękę.

— Jak wrócę, to wypijemy tyle piwa, że nam się będzie uszami wylewać!

— Trzymam cię za słowo, synu! — powiedział Hus poważnie, mocno ściskając dłoń Rudiego.

— Ucałujcie Emilkę. Ach, mamo, byłbym zapomniał! Na biurku zostawiłem list do Mayumi i Yunzego. Z nimi też chciałem się pożegnać, dlatego skreśliłem kilka słów. Bądź tak dobra i wyślij go jak najszybciej, bo trudno powiedzieć, czy niedługo w ogóle będzie działać jakaś poczta.

Na te słowa odezwał się Hus:

— Będę dzisiaj w centrum, to nadam z poczty głównej, szybciej pójdzie.

— To idę. Uważajcie na siebie, kochani. Obiecuję, że będę pisać! Kocham was!… — Otwarł drzwi, pomachał im jeszcze na korytarzu i zbiegł po schodach.

Stali tak oboje, patrząc w pustkę klatki schodowej i już wiedzieli, byli wręcz pewni do bólu, że od tego momentu ich życie nie będzie takie samo.


Coś się nieodwołanie skończyło i nigdy nie wróci.

Franciszek mocno objął szlochającą Zosię i wolno zamknął drzwi.


***


Stał w kolejce w wielkiej hali poczty głównej, czekając cierpliwie, aż jakiś łysy korpulentny jegomość wykłóci się z urzędnikiem w sprawie wielkiej paczki, którą chciał nadać gdzieś na południe Czech. Reszta kolejki również, w miarę spokojnie, znosiła pretensje szukającego dziury w całym marudnego gościa. Nie mając nic do roboty, Hus rozglądał się ciekawie wokół, aż w pewnej chwili dostrzegł, jak przez wielkie uchylne drzwi wejściowe do hali pocztowej pewnym krokiem weszło trzech mundurowych Niemców. Otwarli wrota, rozmawiając i śmiejąc się z czegoś głośno. Ubrani byli w czarne mundury SS. Gdy maruda, kłócący się z pocztowcem dostrzegł wreszcie SS-manów, zamknął się natychmiast. Zabrał z okienka swoją pakę, nałożył kapelusz na łysą głowę i oddalił się w odległy kąt hali, a stamtąd czmychnął prosto do wyjścia. Hus ukradkiem przyglądał się trójce żołnierzy, taksując ich chłodnym okiem. Odeszli w drugi kąt sali i stanęli obok kontuaru przy którym wypełniało się druki pocztowe. Mimo sporego tłoku, obok nich od razu zrobiło się najpierw luźniej, a potem wręcz pusto. Przed Husem w kolejce stały jeszcze dwie osoby, więc mógł sobie pozwolić na dalszą obserwację. Jego uwagę zwrócił najwyższy z Niemców, szczupły i krzykliwy mężczyzna w wyglansowanych na błysk oficerkach. Stał przy blacie i w charakterystyczny sposób unosił się i opuszczał na palcach stóp…

Hus w tym momencie zdał sobie sprawę, że gdzieś już widział takie zachowanie. Ten ruch, ta wredna gęba…


Nitzke!… Detlef Nitzke! Rany Boskie, toż to nikt inny, tylko ten sukinsyn! — Przemknęło mu przez myśl i zrobił się blady jak kreda.


Natychmiast odwrócił głowę i teraz patrzył z uporem w przeciwną stronę.

— Pan podejdzie. Panie, coś pan zasnął? Teraz pana kolejka do okienka! — Jakiś facet, stojący za nim, szturchnął go lekko w ramię.

Hus jak w transie, na sztywnych nogach podszedł do szyby i podał przez szparę w szybie list Rudiego.

Urzędnik pocztowy spojrzał na adres i głośno, a Husowi wydawało się, że bardzo głośno, powiedział:

— O, do Japonii! Daleko. Nie wiadomo, czy w ogóle dojdzie. Chcesz pan ekspresem, czy normalnie?

— Słucham? A jakie to ma znaczenie? — spytał i poczuł, że w uszach zaczęło mu nagle mocno szumieć, nie wiedzieć dlaczego.

— Ekspresem, teoretycznie szybciej, ale przez to dwa razy drożej. No i właśnie dlatego pytam; czy ten list do Japonii ma być ekspresem, czy normalny? — powiedział, zerkając na Husa znad wąskich okularów do czytania.

— Patrz, pani. — Usłyszał za sobą zirytowany głos jakiejś baby. — Gdzie to ci ludzie w wojnę listy wysyłają! Do Japonii, a do Jiczina, nie łaska? Znowu, Bóg wie ile, będziemy czekali, aż ten fajtłapa za szybą nada przesyłkę.

— Ekspresem. I proszę się pośpieszyć, mam mało czasu — warknął Hus.

— To jest urząd pocztowy, a nie piekarnia, panie szanowny. Tutaj nic na szybko się nie da. Jeszcze trzeba przesyłkę zważyć. — Położył list na szalce małej uchylnej wagi. — Nakleić, znaczki. — Długo szukał w wielkiej teczce odpowiednich nominałów i naklejki „Express”. — Ostemplować! — Walną kilka razy pieczątką poczty, umocowaną na długim kijku jak obuch młotka. — I dopiero wtedy wszystko jest gotowe. — Stwierdził z zadowoleniem, oglądając uważnie stemple na znaczkach. — Płacisz pan, dwadzieścia dwa i pięćdziesiąt… Tych tam, niemieckich papierków. Drogo, nie? — zapytał urzędnik z kwaśnym uśmiechem. — No, ale jak do Japonii, to musi być drogo!

— Panie skończ już pan z tą Japonią, dobra? Kiedy dojdzie? — mruknął, patrząc wymownym wzorkiem na pocztowca.

— A, bo ja to wiem?! Teoretycznie za miesiąc, a praktycznie; o ile dojdzie albo jak dojdzie, to będzie!

Hus, zapłacił i odwrócił się wolno. Namolna baba już się pchała, odsuwając go bezceremonialnie od okienka. Zlustrował hol poczty, że niby rozgląda się za kimś lub za czymś. Stwierdził z ulgą, że SS-manów już nie było. Widać wyszli w momencie, gdy nadawał list. Odetchnął i podszedł do drzwi. Przez szybę wyjrzał na zewnątrz, a upewniwszy się, że droga wolna, wyszedł na ulicę.


***


— Franciszku, jesteś pewny, że to był Nitzke?!

— Tak, kochanie! To był ten drań! Tego typa rozpoznałbym wszędzie, nawet w ciemnym tunelu bez świateł!

Hus stał w kuchni, oparty o kredens i pił łapczywie wodę ze szklanki. Nawet nie rozebrał się z płaszcza.

— Może on tylko przejazdem trafił do Pragi albo jest, na jakiejś ich przepustce, w delegacji… — zastanawiała się Zofia.

— O, nie! Był wyluzowany, swobodny i zachowywał się, jakby był u siebie. Wiesz, prędzej ci dwaj, co z nim byli, to byli kumple, co go odwiedzili, powiedzmy przejazdem. Nitzke, zachowywał się jak gospodarz na swoim.

— I co my teraz zrobimy, Franciszku? — spytała, opierając się ciężko o blat stołu. — Przecież, znając nasze szczęście, to w tej wielkiej Pradze na pewno się na niego napatoczymy, wierz mi!

Hus poszedł do przedpokoju i zdjął płaszcz. Gdy wrócił, usiadł przy stole obok Zofii i powiedział:

— Też tak uważam. A zresztą, skąd możemy wiedzieć, czy on, mając teraz taką władzę, nie zacznie szukać wśród ludności Pragi wszystkich Franciszków Husów? Nasz sklep i rzeźnia są już znane w tej dzielnicy, i nie tylko. A on przecież może chcieć zemsty i teraz zechce nam pokazać, kto tu rządzi… — Zasępił się. — On może wiedzieć, że Rudi wyjechał z nami z Bytomia. Zresztą, kto wie, co taka szuja zrobi? Na dodatek SS-man? Oni zabijają ludzi dla zabawy albo wysyłają do obozów!

Podniósł się ciężko od stołu i podszedł do okna.

— Nie wiem, ale wydaje mi się Zosiu, że dla naszego bezpieczeństwa, trzeba będzie opuścić Pragę i to szybko.

— Znowu?! Kolejny raz tułać się po świecie?! A gdzie się podziejemy, co?! — Zofia też wstała od stołu i podeszła do męża. — A Rudi? Nawet jak napisze, to nie będziemy o tym wiedzieć! Będzie biedak słał listy, a my nawet nie będziemy w stanie odpowiedzieć! Jak nas odnajdzie po wojnie?


Hus odwrócił się do żony i twardo spojrzał jej w oczy.

— Zosiu, nie ma innego wyjścia. Będę co jakiś czas przyjeżdżał do Pragi. Na poczcie zgłoszę, żeby listy na ten adres przekierowywali na post-restante. Opłacę skrzynkę pocztową i będę regularnie ją sprawdzał. Kiedy Rudi do nas napisze, to mu prześlemy nasz nowy adres. Tam w Bytomiu, Nitzke był zwykłym żołnierzem, i to były inne czasy. Wtedy najwyżej mógł mnie wysłać do więzienia. Jednak mimo tego, wiesz co zrobił Rudiemu! Teraz ten człowiek może robić, co chce! Od pół roku jest okupantem w moim kraju, a teraz jego pobratymcy niszczą twój! Myślisz, że jak się dowie o naszym istnieniu w Pradze, to da nam spokój?! — Hus był coraz bardziej zdenerwowany. — Zrobi wszystko, żeby się nas pozbyć raz na zawsze… — skończył, widząc przerażenie w oczach Zofii.

— Ale Rudi! Co z Rudim… — powiedziała cicho.

— A, Emilka? A, ja? — pytał Hus, smutnym i pełnym wyrzutu głosem. — My już nic nie znaczymy? A, Helenka i Edek?

— No, coś ty! Jak możesz! — obruszyła się Zofia, wołając:

— Jak możesz w ogóle tak myśleć!

Złapała twarz męża w dłonie, całując go gorąco w usta i oba policzki.

— Ty i Emilka, to moje życie. Rudi, to też moje życie. Bez was jestem niczym, rozumiesz, ty mój kochany wielkoludzie? — Złapała go za ręce i dodała:

— Masz rację Franciszku. Musimy się wynieść z Pragi. Tylko gdzie my się podziejemy? Kto nas przygarnie?

Hus przyciągnął Zosię do siebie i mocno przytulił.

— O to się już nie martw, kochanie. O to się już nie martw…


***


Eiji Fukusawa wszedł do domu i stwierdził zaskoczony, że chyba nikogo nie ma, bo w budynku panowała kompletna cisza.

Był bardzo tym faktem zawiedziony, bo dzisiaj miał takie ważne i w sumie pomyślne dla całej rodziny wiadomości do przekazania. Wszedł do kuchni i stwierdził ze zdziwieniem, że jednak ktoś jest, a nawet, w co trudno było uwierzyć, byli obecni wszyscy domownicy! Siedzieli cichutko, pogrążeni we własnych myślach. Tylko pani Yoda, gotując posiłek na niskim piecyku, coś tam do siebie mruczała, mieszając od czasu do czasu łyżką w żeliwnym pękatym garnku.

Inżynier stanął w progu, chrząknął znacząco i zapytał:

— Hm… Coś się stało? Bo tak siedzicie, jakby nastąpił koniec świata.

Zaskoczeni domownicy odwrócili się w jego stronę. Dopiero teraz zauważył w rękach Mayumi i Yunzego kartki papieru listowego. Domyślił się od razu.

Przyszedł list od Rudiego!


Miko Fukusawa wstała z tatami i drobnymi kroczkami, zbliżyła się do męża. Skłoniła się lekko, wyjaśniając sytuację:

— Pół roku szedł ten list Eiji. Wyobrażasz sobie? Pół roku!… Rudi napisał go do Mayumi i Yunzego zaraz we wrześniu, kiedy w Europie wybuchła wojna. On poszedł na tę wojnę, Eiji… — dokończyła cicho.

Po tych słowach Mayumi wybuchnęła cichym szlochem, a Yunzo wstał, zostawiając swój list na podłodze i ze spuszczoną głową, szybkim krokiem wyszedł z kuchni.

Fukusawa podszedł do córki i klęknął obok niej. Popatrzył na kartki listu, a potem cicho zapytał:

— Mogę?…

Dziewczyna kiwnęła głową na znak zgody.


*


„Droga, Mayumi!


Wybacz, że długo nie pisałem, ale teraz dopiero znalazłem trochę czasu. Wiesz, jak to jest; szkoła, praca u Husa, znowu szkoła, i tak na okrągło.

Zresztą nie będę oszukiwał. Takie życie, to już przeszłość, gdyby tak tylko wyglądała nasza codzienność w Pradze, to nie byłoby tak źle! Może troszkę nudno, ale przynajmniej, normalnie.

Niestety od kilku miesięcy nasz świat legł w gruzach. Marzenia, plany i normalne nudne życie, prysnęło niczym mydlana bańka już wtedy, gdy Niemcy wkroczyli do Pragi, a co dopiero teraz, gdy napadli na Polskę!


Nie wiem kiedy dotrze do Ciebie ten krótki list. Mam tylko nadzieję, że w ogóle dojdzie!

Jednak, kiedy go już otrzymasz, będziesz zapewne wiedzieć, co się u nas dzieje! Co się wyprawia w całej Europie!


Wojna!


Niemcy zaatakowali mój rodzinny kraj. Zrobili to po cichu i bez uprzedzenia, jak jacyś parszywi i wstrętni zdrajcy! Bez honoru i czci! Bombardują i rujnują całe miasta. Na Warszawę te dranie dokonują systematycznych nalotów i niszczą wszystko, zabijając wielu ludzi! Robią to z premedytacją, jakby to był jakiś ichni poligon, a nie stolica wolnego kraju gdzie mieszkają bogu-ducha winni ludzie! Rozstrzeliwują cywili, zabijają kobiety i dzieci! Palą wsie, mordują wszystkich, co stawiają jakikolwiek opór! Niemieckie świnie faszystowskie!

Nienawidzę ich! Muszę iść i z nimi walczyć!

Przepraszam Cię Mayumi, uniosłem się, ale musisz mnie zrozumieć, nie mogę być na takie okrucieństwo obojętny!

Anglia i Francja wypowiedziały wojnę tym draniom! Mam nadzieję, że teraz, to już kwestia dni, gdy będzie z nimi koniec!

Muszę przy tym być!…

Na dodatek dowiedziałem się, że od wschodu zaatakowali nas sowieci z Rosji! Teraz Polska walczy samotnie na dwa fronty!

Dlatego nie dziw się, że muszę być na tej wojnie! Znasz mnie, wiesz jaki mam charakter!

Jestem Polakiem i Ślązakiem! Obrona mojej Ojczyzny, walka za nią, to mój święty obowiązek! Byłbym człowiekiem bez honoru, gdybym patrzył obojętnie na to, jak najeźdźca niszczy bezkarnie mój kraj i morduje moich rodaków!


Kochana Mayumi!

Piszę ten list, żeby pożegnać się z Tobą. Jutro, skoro świt, wyjeżdżam z Pragi. Muszę się dostać do polskiego wojska. Zrobię wszystko, żeby się przyłączyć do naszych jednostek we Francji. Granice, to dla mnie nie problem, przecież wiesz.

Obiecuję, że będę pisać! Trudno mi powiedzieć, jak będzie działała poczta, tak więc nie wiem, czy w ogóle będą do Ciebie dochodziły moje listy. Mam tylko nadzieję, że ludzie się opamiętają i wojna długo nie potrwa!

Kończę, bo chciałem jeszcze napisać parę słów do Yunzego, a nie mam zbyt wiele czasu.


Droga Mayumi, kiedy to całe nieszczęście się już skończy i gdy już zwyciężymy, a świat wreszcie ucichnie i ochłonie, obiecuję Ci, że zrobię wszystko, by znowu się z Tobą spotkać.

Obiecałem mamie, że wrócę cały i zdrowy!

Dlatego, Tobie też przyrzekam — wrócę z tej wojny i wtedy się spotkamy! Dobrze?…

Masz jeszcze tego różowego kogucika z festynu?…


Uważaj na siebie, Moja Droga i skończ studia, prymusko!

Mam tylko nadzieję, że u Was w Japonii będzie spokojnie!

Pozdrów rodziców!

Trzymaj się! Ściskam mocno — Rudi Wodniok.


Praga, dnia 21 września 1939 roku.”


*


Fukusawa wolno złożył kartki listu i włożył je ostrożnie do koperty. Potem zerknął na porzucony na tatami list do syna.

Podniósł papier.


„Yunzo! Mój Najlepszy Przyjacielu!


Świat i źli ludzie postanowili, że właśnie nastąpiła pora, by udowodnić, czy jesteśmy warci tego, że możemy po nim stąpać.

Postanowili, bez naszej wiedzy i zgody, że musimy się określić po której stronie stoimy. I na koniec, zdecydowali za nas, że zamiast się kochać, zdobywać wiedzę, planować dalsze życie, mamy iść i zabijać.


Wiem, bo sam mi pisałeś i opowiadała Mayumi w swoich listach, że uczysz się i przygotowujesz do roli żołnierza.

Widzisz, ja zostałem zmuszony do tego, by żołnierzem się stać już teraz! Chociaż wcale tego nie chciałem!

Zdradziecka i haniebna napaść na mój kraj, a wcześniej okupacja kraju Franciszka i innych narodów, wszystko złożyło się na to, że ja — Rudi Wodniok, zamiast chodzić na randki i rozkoszować się dorosłością, muszę wziąć broń do ręki i strzelać do wroga. Strzelać do ludzi!

Zapytasz:

— Dlaczego? Po co?…

Odpowiem:

— Bo tak trzeba Przyjacielu, bo tak każe czyste sumienie i obowiązek wobec Ojczyzny.

Wiesz o czym mówię, prawda?


Yunzo, mam do Ciebie wielką prośbę.

Nie daj sobie wmówić, że jesteś lepszy niż inni! Że tylko Twoja wola i sposób życia jest dobry! Myśl o tych wszystkich, co jak ja, chcieli żyć w spokoju, a nie było im dane! Już niedługo zostaniesz żołnierzem, a na swojej drodze spotkasz wielu różnych ludzi, i tych dobrych, ale też tych złych. Jak to w życiu bywa. Jednak zawsze zastanów się, czy usuwając ich ze swojej drogi, to ty masz rację, czy też może, jednak oni?…

Kiedyś mój tata, opowiadał mi bajkę, jak to mały i spokojny kot, który bawił się nawet z małymi myszkami, został pewnego dnia osaczony przez bandę groźnych i dużych szczurów kanałowych. Kąsały go, aż w końcu przyparły do muru, chcąc zagryźć. Gdy już nie było ucieczki, nasz łagodny i miły kotek, w strachu i rozpaczy, a także w ogarniającej go wściekłości, wysunął pazury i wyszczerzył kły. Zagryzł swoich napastników…

Piszę nieco chaotycznie, ale przez tę (może naiwną) opowieść chcę Ci przekazać przyjacielu, że w każdym momencie i w każdej chwili, trzeba się zachować tak, by potem w lustrze móc sobie spojrzeć w oczy.


Yunzo!

Idę na wojnę. Tobie zaś Przyjacielu życzę, żebyś nigdy w swojej karierze żołnierza, nie musiał chwytać za broń i nie musiał walczyć w złej sprawie i wierze! W ogóle, życzę Ci, byś nigdy nie musiał walczyć, a jedynie cały czas tylko doskonalił swoje żołnierskie umiejętności!


Może kiedyś, Yunzo, będzie jeszcze nam dane poćwiczyć razem karate, pod okiem pana Otsuki, co? Kimono trzymam dalej! No może jest już troszkę małe, ale jakoś się zmieszczę!…


Trzymaj się mocno! Jak będę mógł, to napiszę!

Twój przyjaciel — Rudi Wodniok.”


*


Czyżby Rudi wiedział i przeczuwał, co siedzi w głowie mojego syna? — pomyślał inżynier. — Jakie złe moce go opętały? Dlaczego Yunzo zostawił list? Bo się teraz wstydzi? A może nie chce się przyznać, że tak z nim właśnie jest, jak napisał jego przyjaciel?


Odłożył kartkę na stolik. Potem wstał i widząc, że kobiety podniosły na niego wzrok, powiedział:

— Myślę, że to, co się teraz dzieje w Europie ogarnie cały świat. Mam tylko nadzieję, że nasz kraj nie wmiesza się w wojnę. Jednak z tego, co widzę i co się dookoła nas wyprawia, moje oczekiwania są płonne… Dlatego, idąc za radą pułkownika Otsuki szukałem nam nowego lokum. I chyba dzisiaj wreszcie znalazłem. Jutro wszyscy tam pojedziemy i pokażę wam nasz nowy dom.

— Ja nigdzie nie jadę, tato — odezwał się Yunzo, stojący w progu kuchni.

— Tak? A dlaczego, jeżeli wolno spytać? — Głos Fukusawy, zaczynał już nosić nuty irytacji. Jak zawsze od czasu, gdy nie potrafił z synem znaleźć wspólnego języka.

— Ano, dlatego tato, że od jutra nasza szkoła jest skoszarowana. Miałem wam to dzisiaj powiedzieć, ale nie było czasu.

Podszedł do stolika i wziął list z blatu. Potem odwrócił się do pani Yody, zdjął garnek i wrzucił list do piecyka.

— Yunzo, co robisz! — krzyknęła Mayumi. — Palisz list Rudiego! Odbiło ci?!

Już zamierzała wyjąć palący się kawałek papieru, kiedy Yunzo złapał ją za nadgarstek.

— Zostaw! Ty nic nie rozumiesz…


Wstał i wyszedł z kuchni, zostawiając ich samych, bez słowa wyjaśnienia.

Matka podniosła się z klęczek i poszła za synem.


Fukusawa, siedząc obok Mayumi zdał sobie nagle sprawę, że tym gestem Yunzo pokazał, że i on jutro wyrusza na wojnę! Paląc list od przyjaciela, zakończył swoje dotychczasowe życie! Nie posłuchał Rudiego, nic nie zrozumiał! A może zrozumiał, a teraz jest mu wstyd, i boi się tego uczucia. Tej słabości, która nie przystoi żołnierzowi?

Rozdział piąty — Londyn

Stał przez dłuższą chwilę przy charakterystycznej czerwonej skrzynce królewskiej poczty. Nie wiedzieć czemu, wpatrywał się zamyślony w metalową klapkę, za którą przed chwilą zniknęły listy, a które napisał do rodziny i Mayumi. Już od dłuższego czasu nie miał od nikogo z nich, żadnych wiadomości. Nie dziwił się temu zbytnio, listy przychodziły, jak chciały i kiedy chciały. Co prawda sprawdzał skrzynkę, kiedy tylko miał na to czas, ale najczęściej, a dokładnie prawie zawsze, była pusta. Martwił się o nich wszystkich. Miał nadzieję, że w domu i tam, u Mayumi za wielką wodą, wszystko jest w porządku.

Było zimno i siąpił, jak zawsze zresztą o tej porze roku, dokuczliwy deszczyk. Postawił kołnierz kurtki, głębiej naciągnął furażerkę i już miał odejść, kiedy usłyszał tuż za sobą:

— Polok?… Lotnik?…


Odwrócił się szybko, bo nagle zdał sobie sprawę, że skądś znał ten głos. Ale zaraz wyrzucił tę głupią myśl z głowy, bo to przecież niemożliwe.

Przed nim stał postawny młody sierżant w mundurze armii amerykańskiej. Tak jak on, ubrany był w skórzaną kurtkę lotnika. Czapka, jak to u Amerykanów zawadiacko przekrzywiona, w gębie tkwił ogarek grubego cygara, a spod cienkiego wąsa nie znikał szeroki uśmiech.

Rudi patrzył uważnie na faceta i stwierdził, że twarz jest jakby znajoma. Tamten też przyglądał mu się uważnie. Uśmiech znikł mu z ust i natychmiast wypluł cygaro, pytając niepewnie:

— Rudi? Rudi Wodniok?!

Teraz się już nie zastanawiał i krzyknął na całą ulicę:

— Bercik Konopka!… Kulok, ty pierroński giździe!

Padli sobie w objęcia.


Kiedy się mocno wyściskali, odsunęli się na długość ramion taksując wzajemnie wzrokiem.

Pierwszy odezwał się Rudi:

— A gdzie żeś ty trafił, chopie? Do Jankesów?! — Zerknął na rękaw kurtki i mruknął z uznaniem — Bombowce…

Kulok popatrzył na kamrata wesoło i dotykając palcem tarczy dywizjonu bombowego przyszytej do kurtki Rudiego, powiedział:

— Witej w klubie, Rudi!…

Śmiali się głośno i poklepywali po ramionach. Nagle Kulok spoważniał i spytał:

— U ciebie w doma wszystko pasi? Bo u mnie ja, wszystkie są zdrowe, ale majom pierońsko ciężko. Wiesz jak, Poloki u Niemca. Szkoda godać…

— Ja, u mnie tyż wszystko gro. Yno długo nie dostoł żech żodnygo brifu, ani z doma, ani od Mayumi.

— To ty dali piszesz do ty dziołchy? — zdziwił się. — Nawet teroz, gdy Japońce napadli na Jankesów?

— Ech, Bercik — mruknął Rudi — a co ona mo wspólnego z tą zasraną wojną, co?

— Ja, no tyż prowda… — zmitygował się przyjaciel. — Ale nic to! Takie spotkanie trza uczcić, idymy na piwo, ja!? Mosz trocha wolnego?

— A pewnie, dopiero jutro mom wrócić do jednostki.

— No toż idymy! Znom tu taki fajny pub. Godom ci, a jakie tam frele som! Yerona, yno brać i wybierać! Wszystkie gryfne, i… — zawiesił głos. — Chyntne jak dziobli! Mom tam tako, wiesz. — Mrugnął okiem.

— Oj, Kulok, Kulok! — Śmiał się Rudi. — Jo wszystko powiem ojcu! Już on ci do! Widzieliście go, frele i cygara!

Śmiali się głośno.


***


W pubie, jak zwykle w takich lokalach, panował niesamowity gwar, a atmosfera była tak gęsta od dymu, że można było powiesić siekierę. Sala była wypełniona po brzegi młodymi mężczyznami w mundurach różnych formacji, którzy bawili się ile tylko mogli, do czasu, gdy już po przepustce, musieli wrócić do swoich jednostek. Razem z żołnierzami bawiły się młode kobiety, jak je określił Bercik — „gryfne frele”. Ich głośny śmiech, co chwila przetaczał się po lokalu.


Nie wiadomo, jak właściciel pubu to zrobił, ale do tak ciasnego pomieszczenia zdołał jeszcze wcisnąć stare zdezelowane pianino, które okupowała grupka mocno już podchmielonych pancerniaków, usiłujących grać na nim szlagiery ostatnich lat.

Piwo i whisky lały się strumieniami, a harmider był na poziomie startującego Lancastera.


Rudi i Kulok znaleźli w miarę ustronne miejsce na końcu sali, gdzie spokojnie mogli pogadać. Przed każdym z nich stały dwie pinty mocnego „Ale”, które sączyli spokojnie, rozmawiając.

Bercik opowiadał Rudiemu, w jaki sposób znalazł się w armii amerykańskiej.

— Wiesz brali wszystkich, dosłownie wszystkich chopoków bez wyjątku. Wsadzali na dekle te ich pierońskie hauby z krojcem i kazali nom walczyć za Adolfa. Poszoł Hans, poszoł Kifka, no i jak wiesz, poszoł tyż Ed… — napił się łyk piwa.

— Bercik! Ed poszoł do wermachtu? Jo nic nie wiedzioł!

— A mioł coś do godania? Kazali i fertig. Albo idziesz, albo my już twoja familio załatwimy tak, co zowejrzysz. No i ludzie podpisywali te pierońskie volkslisty, i szli… — westchnął.

— Wiesz coś o nich? Kaj som? Dali u Niemca, albo kaj? — pytał Rudi.

— Nic. Słyszołech yno, ale nie powiem ci, co to jest prowda. Kifka ponoć zginął w Afryce, kajś w Egipcie, czy kajś tam… Ale nie wiem do końca, możno to bujda jest. — Zapalił cygaro.

— Kolego! Kolego, a poczęstuj biednego strzelca cygarem! — Przyczepił się jakiś młokos w mundurze szeregowego piechoty.

— Ja ci dam kolegę, ćwoku! — Warknął czystą angielszczyzną Kulok. — Z sierżantem gadasz, wypierdku!

Tamten nieco ochłonął i salutując odpowiedział:

— Sorry, nie poznałem, pana sierżanta!

Już miał odchodzić, gdy Kulok złapał go za rękaw.

— No co ty, na żartach się nie znasz?! Masz chłopie i pal, aż ci dym dupą wyleci! — I klepnął żołnierza w plecy tak mocno, że chyba mu wytrzepał z pleców cały kurz, jaki młody zebrał na ćwiczeniach.

— Żal mi ich, tych z piechoty, a zarazem podziwiam te łajzy — ciągnął dalej po angielsku. — My albo pancerniaki, czy też marynarka, mamy ten złudny komfort, że siedzimy za kawałkiem blachy i wydaje się nam, że kule nas ominą. Oni wyłażą z okopów i lezą prosto pod kule, na wroga. — Dopił pierwszą pintę.

— Jo tyż trafił żech do Afryki, jak Kifka, ale mnie i jeszcze jednymu karlusowi z Zabrza udało się uciec. Wsiedli my w nocy na motor, wiesz tako dupno maszyna z koszem po boku. Ciśli my bez te piochy, aże nos chytli Angole. O mały figiel, a by nos ubili, ale gdy my im zaczęli krzyczeć, co my som Poloki, to wzieli nos do niewoli. W angielskim lagrze byli my dwa miechy, a tam durch nos yno wypytywali i przepytywali: a skąd, a dlaczego, a po co? Sto razy żech powtarzoł swoja data urodzenio i takie tam duperele. A, gdy my im w końcu dla śmiechu pedzieli, co my som Ślązoki, tamte oficery z wywiadu ogłupli i zaroz nos przeciepli do takigo obozu, co to byli różne dziwne chopy z cołkigo świata. Nawet jeden Japoniec był! A jak żółtki wystrzelali Jankesów w Perl Harbor, to nagle ten synek kajś się stracił, wiesz? Potym jo i Karlik, tak się nazywoł mój kamrat, trefili my na tako jednostka, co to płynęła do Anglii, tam się nos zapytali, czy nie bydymy walczyć u Amerykanów. Papióry już mieli gotowe, pierrońskie Yankesy, no to my się zgodzili. Wiesz, czasami się zastanawiom, co by było, kiejby my im pedzieli — nie. Tak żech tu trefił i lotom jako nawigator na „Grand Lady”, tak my nazwali naszo piykno B-24. Bo jest dupno jak stodoła od Spyry!… — Śmiali się oboje, a Bercik dopił drugą pintę, zamawiając kolejne dwie.

— A ty, Rudi? Jak żeś się tu znaloz?

Rudi rozpiął kołnierzyk munduru i wyjął paczkę Chesterfieldów. Zapalił jednego i teraz on rozpoczął krótką opowieść o swoich wojennych losach.

— Zaroz opowiem, yno powiedz mi Bercik, czamu nie pójdziesz do naszych dywizji? Przeca jest ich teroz w Anglii dużo.

— A wiesz co, tak ci powiem szczerze, pomyślołech se tak, że jak się już to wszystko skończy, to nie wiem, czy nie przekludza się to ty ich Ameryki. Tak kombinuja, możno tam mi pójdzie lepi? Nie byda durch robić na grubie i nosić kuloków, choby mój starzik… — zaśmiał się, a potem jakoś tak, zamyślił i posmutniał.


Pili przez chwilę w milczeniu i w końcu Rudi zaczął swoją historię:

— Wiesz, że wyprowadziliśmy się do Pragi. Ledwie my tam okrzepli, a germańce zajęli Czechy. Potym wybuchła wojna z Polską. Jo chcioł od razu iść walczyć, ale matka mi nie pozwoliła, jednak w połowie września wyjechałem. Przedostałem się do Francji. Przeca wiesz, że dlo nos granice to pestka, nie? — Rudi śmiał się wesoło. — I powiem ci Kulok, te granice wszędzie są takie same! Niczym się nie różnią. We Francji zaciągnąłem się do naszego wojska, ale nawet nie powalczyłem, bo zaroz trza było uciekać bez ta cało Dunkierka. Trafiłech do Anglii, a tukej był nabór do polskich dywizji bombowych, to żech się zaciągnął. Mnie tyż wypytywali durch, skąd, a dlaczego, a po co? Ale potym dali spokój, widać sprawdzili wszystko, i szlus. — Teraz Rudi zamówił kolejne dwie pinty i poczuł, że powoli zaczyna mu szumieć w głowie. — Teroz lotom jako drugi pilot na Wellingtonie.

— A dobre te wasze maszyny? Bo te amerykańskie są ekstra, wiesz. Cołkiem szybkie i wytrzymałe jak dziobli. Majom yno jedyn feler. Tyn, co siedzi na samym zadku, wiesz tyn strzelec na ogonie. On mo przesrane. Jo już stracił dwóch kamratów, co ich meserszmity zestrzeliły. A jednego, to własny samolot sprasował w ty dziupli jak ślimoka w skorupie.

— Wiem, tyż o tym słyszołech. Wiesz, co? Napijmy się za naszych poległych kumpli Kulok, i tych tukej, i tych tam, po drugi stronie. One są przeca wszystkie nasze chłopoki, nie? Ślązoki!

— Ja, napijmy się.

Wypili do dna i Rudi odstawił kufel.

— Ja, Bercik, na mnie pora, musza iść.

— No coś ty, przeca zabawa się dopiero zaczyno! Zobocz jakie frele przyszły do pubu! No i jest ta mojo gryfno babka! Robi w lazarecie, wiesz jest pielęgniarką…

Bercik wstał i zaczął machać w stronę trzech młodych kobiet, które właśnie weszły do lokalu. Machał ostro, a one wytrwale przedzierały się w ich kierunku, omijając wszystkich namolnych żołnierzy, którzy chcieli bawić się w ich towarzystwie.


Gdy w końcu dotarły szczęśliwie, Kulok z pełną kurtuazją i szarmancją, przedstawił sobie towarzystwo.

— Miłe panie! Przedstawiam Rudolfa! Już samo imię powala, bo jest to imię najseksowniejszego aktora wszech czasów, ale gdzie mu do podporucznika i asa polskiego lotnictwa! Rudiego!…

— Panie poruczniku! Przedstawiam ci trzy piękne kobiety i damy! Kruczoczarnego wampa o bezdennym mrocznym spojrzeniu. To nie kto inny jak Jenny — pielęgniarka z miejskiego szpitala. Zaś owa ruda piękność z piegowatym noskiem, to Lucy — ważny urzędnik poczty królewskiej! Natomiast cudowna blondynka, o pięknych, okrągłych i zmysłowych… Oczach! — Przyciągnął trzecią z nich bliżej siebie. — To jest Georgia, również pielęgniarka, ale pracująca w wojskowym szpitalu. Jakby się człowiekowi coś przytrafiło, nie daj Boże, to tylko należy sobie życzyć, by położyć się na oddziale gdzie owa piękność leczy. Od razu będziesz zdrowy!

Dziewczyny śmiały się wesoło, słuchając, jak je Bercik przedstawia.

— Mnie, Roberta, najlepszego nawigatora w armii Wuja Sama, już panie znają, więc nie muszę się przedstawiać! Dlatego teraz mam propozycję nie do odrzucenia! Na dobry początek znajomości, proponuję napić się za przyjaźń angielsko-polską i polsko-angielską! Czyli, wznieść toast trzema rodzajami trunków! — Podniósł wysoko palec. — To jest: piwem lub piwem, albooo… — zawiesił głos i dziewczyny dokończyły za Bercika zgodnym chórem:

— Piwem!…

Po tym okrzyku w mieście ostro ryknęły syreny alarmowe, modulowanym głośnym jękiem. Zawyli też bywalcy pubu, w którym chyba każdy wydał jęk zawodu. Trzeba zostawić dobrą zabawę i biec do schronu. Nalot! Kolejna przyczyna, by nienawidzić faszystów!


Najbliższym schronieniem przed niemieckimi bombami były tunele metra. Zeszli po schodach i usiedli pod ścianą, daleko od stacji. Bercik zdążył jeszcze jakimś cudem zabrać z szynkwasu dzbanek z piwem i cztery szklanki, które poupychał po kieszeniach.

Rudi siedział obok Jenny, opierając się plecami o wykafelkowana ścianę. Nasłuchiwał wybuchów, które były tak mocne, że ze ścian sypał się pył.

— Wielkie bomby, prawda? — zapytała dziewczyna przestraszona.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 56.4