Karol Kłos
Listy do autorek
Wstęp
Adresatki: Czytelniczki w wieku 7—140 lat, które czytały już listy pozostałych adresatek.
Drogie panie
Poniższe listy zostały odnalezione po wieloletnich i niezwykle żmudnych poszukiwaniach. O części z nich wspominano w innych publikacjach, aczkolwiek ich treść pozostawała nieznaną. Dzięki niezwykle cennej pomocy wielu pań bibliotekarek, za co gorąco dziękuję i równocześnie wszystkie je serdecznie całuję z wdzięcznością, udało się trafić na ślad korespondencji tak żarliwie poszukiwanej. Na czarnym rynku pojawiły się podrabiane kopie. Płacono za nie więcej niż za papirusy. Już samo to mówi wiele o wartości znaleziska. W końcu jednak wysiłki zostały wynagrodzone. Oddajemy oto do Waszych spragnionych rąk (tudzież równie stęsknionych oczu) ten zbiór, dokonawszy jedynie niewielkiej, aczkolwiek koniecznej korekty. Z pewnych względów imiona, nazwiska, nazwy własne i inne dane zostały zmienione, aby uniemożliwić jakąkolwiek identyfikację osób wspominanych w listach. Życzę miłej lektury i pozdrawiam serdecznie.
List 1
Adresatka: Virginia Woolf, autorka listu „Do latarni morskiej”, Czytelnik, Warszawa 2005.
Magiczne miejsca
Dziękuję za list, który od pani, Virginio, otrzymałam. Serdecznie współczuję tych wszystkich obowiązków obywatelskich, tej całej ogromnej pracy, której się pani dobrowolnie podjęła z dobroci serca i umiłowania bliskich, biednych ludzi. Doprawdy, o gorącym sercu to świadczy, o wielkiej wrażliwości. Z całą pewnością zasłuży pani sobie na trwałą wdzięczność tych biedaków, a i naszą drogą naukę pani wspomoże swoimi obserwacjami, wiedzą, tudzież doświadczeniem. Żywię nadzieję, iż owi dostojni goście pani domu zechcą zauważyć te wysiłki, ten ogrom pracy społecznej przez anioła zaiste wykonywanej, jakoby w poczuciu obowiązku odpracowania grzechu pierworodnego. Czas już nadchodzi, moja droga, niebawem nadejdzie, owszem, już nadszedł, aby na katedrach pośród świeczników, w powodzi blasku, oblane chwałą zasiadły kobiety. Jakże długo przyszło nam czekać na tę chwilę, ale oto już się staje ona spełnieniem.
Kochana Virginio. Nie masz pojęcia jak bardzo boleję, że nie mogę być teraz przy tobie, że nie będzie mi dane podzielać twojej radości, przyglądać się spełnieniu, uczestniczyć w odrodzeniu płci naszej, dopomagać w rozjaśnianiu mroków tego upokarzającego systemu. Wiem, ufam, że jesteś dzielna. Z całą pewnością sobie poradzisz. skruszysz ich serca lodowate jakbyś szklankę rozbijała o kamieniami wybrukowaną drogę. Podepczesz ich pychę, zniszczysz butę, przygnieciesz obcasem ich miękkie kręgosłupy moralne. Ich myśli są jak piasek na plaży nieustannie zamiatany falami w tą i tamtą stronę. Oni nie są w stanie ustać w jednym miejscu, nie wspominając już o bohaterskiej obronie wysuniętych rubieży. Potrafią się tylko cofać, ustępować, wyślizgiwać, tudzież przeciekać przez palce. Ty im, najdroższa, cementu dosypiesz, a powstanie tak twardy beton, że pokolenia całe przeminą zanim ze zdumienia zdołają się poruszyć, zanim te rozdziawione gęby przestaną się ślinić i braki w uzębieniu pokazywać.
Jakież to żałosne. Budują swoje życie na trupach. Tylko tego się nauczyli. Żeby zając stanowisko muszą poprzednika nie tylko zniszczyć, żeby już nigdy nie zagroził rewanżem, ale jeszcze rodzinę jego bliską oraz daleką trzeba wymordować, rozstrzelać, ściąć, lub co najmniej doprowadzić do jej emigracji za morze. Swoich krewnych natomiast trzeba koniecznie zatrudnić na wszystkich szczeblach podległej sobie administracji. Wtedy i tylko wtedy krewniacy z wdzięcznością będą donosić na pozostałych pracowników, pilnie strzec dobrodzieja chlebodawcę przed zakusami ewentualnych konkurentów do stanowiska. — Ja otaczam się rodziną, powiedział pewien mądry minister i pozostał ministrem nawet po zmianie rządu.
Wiem, wiem, wiem. Oczyma duszy widzę twoje rozterki i wahania. Odwagi. Kochasz go gorąco, a może nawet bezgranicznie. Dbasz o niego nieustannie. Ratujesz go codziennie przed kompromitacją. Rozumiem to doskonale. Ja również mam swojego szczęśliwca, któremu postanowiłam poświęcić nieco swojego czasu. W tym brutalnym świecie musimy mieć tarczę, która nas obroni przed zakusami złoczyńców. To wyrachowane społeczeństwo wymaga jeszcze wielu lat edukacji zanim zrozumie, że tylko wybitne jednostki, wrażliwe, mądre i błyskotliwe mogą ten świat uwznioślić, naprawić, poprowadzić do zwycięstwa. Oni to jeszcze kiedyś zrozumieją.
Już zaczynam dostrzegać pewne zwiastuny nadchodzącej zmiany. Coraz więcej kobiet dostaje się na eksponowane stanowiska kierownicze. Wciąż jeszcze kobiety średnio mniej zarabiają, ale już niedługo oni zrozumieją, a przede wszystkim zauważą, że kobiety zazwyczaj pracują bardziej wydajnie, znacznie bardziej twórczo. Zawsze nas wykorzystywali, a teraz wreszcie nadchodzą czasy, w których za to wykorzystywanie będą musieli nam wreszcie zacząć lepiej płacić. Więcej płacić. Znacznie więcej. Również w polityce znacząco rośnie udział kobiet. Wyborcami są przecież również kobiety, które nie są ślepe i rozumieją, iż nie ma już potrzeby głosowania na niczym się nie wyróżniającego idiotę. Czas już wreszcie tych wszystkich spoconych i grubych klaunów odstawić do kąta. Razem z innymi odpadkami kartoflanej ksenofobii, buraczanej ciemnoty, wybujałego seksizmu, tudzież rozpasanego oszołomstwa nadwornych klaunów wysypać do zsypu i odstawić na śmietnik historii.
Tymczasem mam swoją rodzinę, w której chronię się bezpiecznie przed ta zgrają szakali. Moje kochane dzieci będą przywódcami narodów, kierownikami rewolucji moralnej lub obyczajowej. Ich portrety będą umieszczali na sztandarach. Ich słowa będą zapisane w encyklopediach. Ich czyny uratują ludzkość przed upadkiem.
Zwłaszcza Monika jest wybitnie uzdolniona artystycznie. Toż to dusza przesiąknięta ideałami piękna. Już jako małe dziecko rysowała prześliczne obrazki. Trzeba było wysilić całą swoją inteligencję i wyobraźnię by dostrzec wszystkie jej pomysły ulepszenia świata. Czasami nawet po wielu dniach od narysowania jakiejś sceny pytałam ją o mały drobiazg umieszczony w rogu kartki czy o kilka kresek pod rysunkiem, a ona wtedy potrafiła godzinami mi opowiadać o przyszłości, w której wszystkie mamusie będą miały nie tylko niezbywalne prawo do kochania, ale będą wręcz nadmiar miłości wylewać z siebie wprost na ulicę, na przechodniów, na ogrody i rosnące w nich rośliny, a świat będzie z radości śpiewał im codziennie serenadę. Kwiaty będą w większym poważaniu niż złoto, a kolorowe wstążki będzie się przyznawało politykom w zamian za ich długoletnią, wierną służbę.
Płacić się będzie za dobrze wykonaną pracę, a nie za lipnie wystawioną fakturę. Wtedy wszyscy będą zawsze uśmiechnięci. Nie dlatego by zrobić dobre wrażenie, ale z powodu dobrego samopoczucia. Wszystkie chodniki będą równo ułożone, aby się przypadkowo ktoś nie potknął o wystająca płytę. Nawet jeśliby po takim potknięciu miał przybyć jeszcze jeden twórca monumentalnego dzieła. Ulice będą idealnie wyprofilowane, żeby jazda po nich była bezpieczna, ekonomiczna, a nawet czysta, bo woda deszczowa zamiast tworzyć kałuże będzie spływała kanałami wprost na uprawne pola. Narożniki budynków będą zaokrąglone, aby się żadne dziecko nie uderzyło biegając zaaferowane zabawą. Zresztą domy będą ze szkła, więc widać będzie na wylot kto się schował i czai za rogiem. Zawsze wszystkim będzie ciepło, sucho, miło i przyjemnie. Kochane dziecko. Mogę jej słuchać całymi dniami, aż czasami złość mnie bierze, gdy trzeba się od tego skarbu odrywać dla innych obowiązków.
Pawełek będzie za to wybitnym naukowcem. Najlepsze uniwersytety będą organizowały olimpiady swoim kadrom profesorskim, a ta uczelnia, która zwycięży otrzyma prawo do podpisania czteroletniego kontraktu z naszym Pawłem. Będzie chlubą światowej nauki. Badania naukowe i odkrycia zdumiewających praw lub zasad będzie mu przychodziło całkiem łatwo, niemal mimochodem. Już teraz wszystkich zdumiewa swoim ścisłym umysłem. Jest najlepszy w swojej klasie z matematyki. Tak, tak, do matematyki to właśnie chłopcy są wyśmienici, wręcz przeznaczeni. To samo z wszelkiego rodzaju techniką. Znają się na przekładniach rowerowych i silnikowych, mają pojęcie o sprężaniu, rozumieją zasady rządzące wydalaniem spalin. Tak, tak, o wydalaniu to właśnie faceci wiedzą najwięcej. Brrr.
Chłopcy przyszłości nie będą musieli służyć w wojsku. Obecnie żołnierze bywają perfidnie wykorzystywani przez swoich dowódców, gonieni przez niedouczonych sierżantów, popychani przez zgorzkniałych chorążych, niedoceniani przez zajętych własnym awansowaniem poruczników, prześladowani przez kolegów ze starszego rocznika. W przyszłości wojsko nie będzie potrzebne, a synowie nie będą zmuszani do rozstania z kochającymi rodzinami. Nikt ich nie będzie wzywał do poświęcania życia w obronie ojczyzny, gdyż cała Ziemia będzie wspólną ojczyzną wszystkich ludzi.
Przeczytałam twój list, moja droga, o latarni morskiej. Toż to prawdziwe arcydzieło. Labirynt w najczystszej postaci. Szczerze gratuluję. Usiłowałam rozszyfrować niektóre wątki znaną ci doskonale metodą statystyczną, ale nie do końca wystarczyło mi cierpliwości. W każdym razie zauważyłam oczywiste tendencje. Na pierwsze miejsce wysunęła się, co oczywiste, latarnia morska, o której wspominasz aż 78 razy, łącznie z tytułem i spisem treści. Na drugim miejscu jest, co zrozumiałe, morze, przywołane w twojej pięknej książce aż 63 razy, a potem łódź, o której wzmianek znalazłam 47. Fale występują 42 razy, żaglówki, żagle tudzież żeglarze 23 razy, a o brzegu piszesz w 22 miejscach. Brzeg znajduje się nieopodal wody, dlatego też o niej piszesz tyle samo razy. Nieco tylko mniej razy, bo 18, wspominasz o rybakach, 17 o statkach, 16 o zatoce i plaży, 15 o wietrze i wyspie. Klamrą spinającą całość jest również kluczowe słowo: światło, o którym można przeczytać 13 razy.
Jak z powyższej wyliczanki wynika pomiędzy latarnią morską a jej światłem krąży cały morsko wyspowy świat przedstawiony, w którym się pływa, żegluje i łowi ryby. Jestem zachwycona twoją przenikliwością i rozmachem. Te wszystkie iskrzące się kolory, te cienie, delikatne tony, ledwie widoczne pociągnięcia pędzlem, aż czułe kreski stalówki. A tak swoją drogą, to czy możesz mi zdradzić, najdroższa przyjaciółko, czy piszesz piórem wiecznym, stalówką, czy tez długopisem? Zresztą to bez znaczenia. Całość wygląda jak wspaniały kwiat pośrodku cudownego ogrodu. Nie sadziłam, że ktoś w tak wspaniały sposób konstruuje jeszcze swoje listy. Możesz być całkowicie spokojna i pewna wdzięczności potomnych za tą iście królewską opowieść.
Wszystko to przypomniało mi o małym pokoiku na poddaszu, do którego przez okno zaglądała każdej nocy maleńka latarnia morska w Jastarni, rzucając na ściany tajemniczy wzór przefiltrowanego przez firanki światła. Mrugając do mnie radośnie opowiadała mi cudowne opowieści z dalekich mórz i oceanów tak długo, aż zasnęłam marząc o podwodnych królestwach, miłości królewicza i wierności ukochanego konika morskiego. Wielkie perły kryły się w złocistych muszlach, a najśliczniejsze korale rozmawiały ze mną o morskich podróżach. Podwodne prądy pozwalały podróżować po świecie wraz z przypływami i odpływami. Słońce z księżycem, ta nieodłączna para bliźniaków, zawsze byli nad wodami oświetlając nam szlaki żeglugowe, a syreny rozstawione jak boje sygnalizacyjne we wszystkich niebezpiecznych miejscach ostrzegały o rafach, mieliznach, groźnych wirach i sterczących z wody skałach.
Ach te dziewczęce czasy. Pamiętasz jeszcze jak bawiłyśmy się w ogrodzie? W wielkiej muszli słuchałyśmy szumu morza i odgłosów fal bijących o brzeg, a potem troskliwie układałyśmy ją do snu wśród gęstych krzaków agrestu. Wędrowałyśmy pomiędzy drzewami owocowymi jakby w komnatach wielkiego zamczyska, albo pośród rozrzuconych na oceanie wysepek bezludnych, na których można było się bezpiecznie schować przed wzrokiem buńczucznych chłopców od sąsiadki. Oni zawsze psuli nam zabawę. Psuje jedne! Wredne samce! Wciąż usiłowali nas wytropić i podejrzeć podczas podnoszenia sukienki, lub zdejmowania majtek. Tylko to jedno chodziło im wciąż po rozczochranych łepetynach. Nie byli w stanie zachwycić się pięknem kwiatów, cudownym zapachem nektaru, oszołamiającym dźwiękiem przelatującego bąka. Od razu rozpoczynali polowanie i gonili biedaka tak długo, aż zamknęli go w słoiku. Pamiętasz to jeszcze, droga przyjaciółko?
Pamiętam ten namiot ustawiony pod gruszą, w którym czekałyśmy na upragnionego karmazynowego księcia. Trójkolorowymi wstążkami przywiązywałyśmy rusztowanie namiotu do drzewek, żeby wiatr nam naszego zamku nie porwał na daleką północ, gdzie zła królowa zazdrośnie marszczyła się na samo tylko wspomnienie naszych młodzieńczych policzków, bystrych ocząt, małych nosków, gibkich bioder i szybkich stóp. Pod sufitem przywiązywałyśmy wciąż świeże bukiety kwiatów, żeby książę gdy już wreszcie przybędzie mógł nas bez ceregieli porwać w swe silne ramiona i złożyć na naszych wargach pocałunek wieczystej miłości. A te wredne chłopaki rzucały w nas piaskowymi bombami.
Ileż to razy upokorzone przez tych chuliganów biegłyśmy z płaczem, w powodzi łez, wśród fal spazmów, pod opiekę kochanej mamy. Ileż to razy sponiewierali nas bez litości zadzierając nam do góry plisowane spódniczki, z których byłyśmy tak dumne. Te bezwstydne bestie pozbawione wstydu potrafiły nawet pakować do pudełka swoje odchody, tylko i wyłącznie dla późniejszej ordynarnej, wulgarnej, męskiej uciechy. Toż to były bestie, nie ludzie. Toż to były potwory. Na sam ich widok zamykałam oczy przerażona myślą o czekających mnie torturach z ich rąk. Stawałam się bezbronną dziewicą uprowadzoną do puszczy przez krwiożerczych kanibali. Zawsze mieli brudne ręce. Zawsze mieli zakrwawione wargi. Zawsze mieli sine, podbite oczy. Tańczyli swój zbereźny taniec śmierci bezczeszcząc tajemnicę naszej płci, urągając naszej kobiecości, nadwerężając naszą delikatność. Niemal nadgryzali naszą dumę, śliniąc się przy tym jak jakieś ogri czy gnomy, bo do prosiaków ich nie można było porównywać, aby nie urazić zwierząt.
Potem było to wspaniałe odrodzenie, powtórny poród, niemal niepokalane obudzenie się ze snu rzeczywistości, powrót do krainy marzeń, do pałacu umysłu, do twierdzy jaźni. Ciepły, letni lub wiosenny deszcz łagodnych słów obmywał moje ciało. Moje małe piersi tężały pod twoimi palcami. Zmywałaś ze mnie bród chłopięcych spojrzeń. Obmywałaś mnie ze świństw chłopackich myśli. Wycierałaś mnie do sucha z nadmiaru ich oślinionych pragnień. Porywałaś mnie w ramiona, najdroższa przyjaciółko, byśmy mogły odlecieć do raju, schronić się pod skrzydłami rozłożystej gruszy i bezpiecznie śpiewać psalmy ku chwale dziewczęcej niewinności. Krasnale przynosiły nam ze źródła oranżadę cytrynową w kryształowych pucharach. Czasami mama się gniewała o te kryształy, ale bardzo rzadko. Jak przychodziła do mamy z gościną pani Krystyna z gazowni, to zawsze powtarzała, że te zbytkowne kryształy już nie są modne, więc dziewczynki śmiało mogą je brać do swoich zabaw. No i brałyśmy szczęśliwe.
Potem dotarłam do tego pięknego miejsca o czytaniu i pisaniu. Myślę, że nawet za bardzo się odkryłaś. Przecież oni w żadnej mierze tego nie docenią. Oni tego nie potrafią zrozumieć. Zawsze pisałaś o sobie, o swoim życiu, o swoim cierpieniu. Owe dwie strony to zaledwie niespełna siedemdziesiąt wersów, tyle ile średnio żyje człowiek, ile zostało dane mu przez stwórcę. Powieść, książka, lektura, rozdział, napisać, przeczytać, czytającej, powieści, czytała, sonet, czytaj, czyta, książkowego, czyta, książki, książkę. Szesnaście zaczarowanych słów. Doskonale rozumiem jak bardzo to musiało być bolesne. Przecież oni uważają, że kobieta nie może napisać książki ani namalować obrazu. Toż to barbarzyńcy. Te dwie strony są najprawdziwszym ołtarzem wystawionym twórczości, pomnikiem ufundowanym przez ciebie, droga Virginio, wszystkim autorkom, pisarkom, poetkom i malarkom. Wszystkie razem chwycimy się za ręce, spojrzymy na siebie, potem w niebo, a później tak zaśpiewamy, że się chmury rozstąpią, a wszystkie święte zejdą na ziemię do nas by razem zatańczyć, uczcić, śpiewać i kochać. Och!
Z tym kochaniem to wcale nie jest taka prosta sprawa. Wydawało by się, że nic trudnego, że zwyczajnie. Otóż właśnie zwyczajnie to kochają tylko mężczyźni. Dla nich to normalka. Zdejmują spodnie, opuszczają gacie i po robocie. Nawet się człowiek nie zorientuje co i kiedy. Nie zdąży się człowiek połapać, a tu już po wszystkim. A potem jeszcze mają pretensje, że nie jesteś dziewicą. Trzeba się nieźle postarać, by odzyskać dziewictwo. Najprościej byłoby każdego kochanka zamordować zaraz tej samej nocy. Tak robią modliszki. Bardzo roztropne owady. Wtedy by można grać rolę dziewicy aż do śmierci. Nikt by się nie połapał. Wystarczy jednak darować życie jednemu z tych trutni, jedynemu wybrańcowi, a już się wszyscy koledzy dowiadują jak to wspaniale było. Od razu wszyscy znajomi znają szczegóły. Im to zawsze jest wspaniale.
No więc przeczytałam twój list, droga pani Virginio. Ile to już lat minęło? Już dawno temu przestałam być młodą, niewinną dziewczynką. Nie mogę już pełnić roli młodziutkiej ulubienicy pana domu, która może sobie pozwolić na wiele ekstrawagancji. W zamian jednak otrzymałam od przeznaczenia inną rolę, równie ekscytującą. Teraz to ja mogę mieć ulubieńców. Stać mnie na to. Zawsze wybieram młodzieńców. Tacy są najmilsi. Mają wystarczająco dużo czasu by zabiegać o moje względy, wystarczająco dużo motywacji do walki pomimo wciąż podnoszonej poprzeczki. To jest jak olimpiada. Każde zwycięstwo musi zostać okupione wielkimi wyrzeczeniami, poświęceniem i pracą. A sukces musi się okazywać tylko kolejnym szczeblem drabiny prowadzącej do nieba.
Ta wyprawa łodzią ku latarni morskiej to był wspaniały pomysł. Byłam zachwycona czytając o niej. Ja również mam bzika na punkcie morza, morskich wycieczek, żeglowania, fal, szumu wiatru, pisku mew i tego całego tańca wszelkich motywów marynistycznych. Ostatnio nawet rozpoczęłam prowadzenie dokumentacji fotograficznej tych wszystkich magicznych miejsc. Ponieważ renta po moim kochanym Franciszku nie jest zbyt wysoka, to żeby zaoszczędzić na kupowaniu filmów fotograficznych, ich wywoływaniu i robieniu odbitek na papierze, zainwestowałam w cyfrowy aparat fotograficzny z oprzyrządowaniem komputerowym. Teraz mogę fotografować do woli, a mój zdolny siostrzeniec zajmuje się przenoszeniem fotografii z aparatu do komputera. Ta informatyka to bardzo interesujący wynalazek.
Gdybyż mój drogi Franek tego doczekał. Fotografowanie było jego wielką pasją. Najbardziej lubił pracować nad moimi portretami. Zdarzało się często, że musiałam mu pozować przez godzinę do jednego portretu. Wciąż poprawiał oświetlenie, zmieniał tło, przestawiał kolorowe plansze, rozkładał parasolki, mierzył natężenie światła i wykonywał tysiące innych czynności. Dla niego nawet najdrobniejszy szczegół miał kolosalne znaczenie. Kiedy już miał wszystko ustawione tak jak trzeba to zabierał się do mnie. Poprawiał mi fryzurę, makijaż, nachylenie głowy, ułożenie rąk, aż w końcu sama już nie wiedziałam co się w koło mnie działo. Każda sesja zdjęciowa była dla niego wielkim przeżyciem. Ma się rozumieć, że zachowałam wszystkie fotografie. Jestem na nich taka młoda. Byłam całym jego światem. Jego gabinet zachowałam w nienaruszonym stanie. Byłby ze mnie zadowolony, gdyby mógł to zobaczyć. Pogładził by mnie delikatnie po policzku i patrząc mi głęboko w oczy powiedział by — dziękuję. Mogłabym …, ach, te wspomnienia …, uśmiechnąć się do niego czule i samym tylko przymknięciem powiek powiedzieć mu, że wszystko wiem. Rozumieliśmy się bez słów. Był zupełnie inny niż ci wszyscy egocentrycy, nadęci bufoni czy przemądrzali idioci. Był jedyny.
No więc chodzę po całej okolicy z aparatem fotograficznym i pstrykam ile tylko się da. A da się pstrykać kilkaset razy bez wymiany filmu i baterii. Jakie to cudowne. Można sobie zrobić tysiące obrazków, które później oglądane na ekranie telewizora przypominają nam wszystkie piękne chwile, wszystkie piękne, magiczne miejsca, tych wszystkich kochanych ludzi. Żałuj Virginio, że nie doczekałaś tego. Byłabyś zachwycona.
List 2
Adresatka: Virginia Woolf, autorka listu „Do latarni morskiej”, Czytelnik, Warszawa 2005.
Latarnia
Droga pani Virginio. Gorąco dziękuję za przepiękny list o latarni morskiej. Jestem owym obdarowanym latarnikiem, którego pani rodzina od lat nie zapomina wspierać. Te ciepłe skarpety bardzo mi się przydają podczas zimnych, nocnych, a jakże często sztormowych dyżurów. Przecież jako latarnik nie tylko dbam o ciągłe świecenie żarówki umieszczonej w laternie (nie mylić z latryną) wieży latarni morskiej, ale również konserwuję i zabezpieczam świecenie świateł nawigacyjnych umieszczonych na główkach wejściowych do portu rybackiego, oraz świateł umieszczonych na stawach nabieżników wskazujących statkom bezpieczną drogę do portu. Stawa to wieża, najczęściej o konstrukcji kratownicowej, a ostatnio również w kształcie rur stalowych, z przymocowanymi doń drabinkami umożliwiającymi wejście na górę, z pomostem na szczycie, oraz z zamontowaną lampą sygnalizacyjną będącą światłem nawigacyjnym. Innym rodzajem takiej konstrukcji jest pława, która służy dokładnie takiemu samemu celowi, ale nie zostaje ustawiona na brzegu tylko na pływającej boi i stąd właśnie nazwa konstrukcji.
Szanowna pani. Tak się jakoś dziwnie składa, że urządzenia techniczne, choćby najdokładniej zmontowane i nowocześnie zaprojektowane, psują się prędzej lub później. Wbrew pozorom długość okresu eksploatacji urządzeń wcale nie wpływa na ich bezawaryjną pracę. Z wyjątkiem, co oczywiste, urządzeń bardzo starych i wyeksploatowanych. Jednakże, jak wynika z mojego doświadczenia zawodowego, urządzenia techniczne psują się najczęściej wtedy gdy na dworze panuje zła pogoda. To właśnie wtedy gdy pada deszcz, gdy wieje silny wiatr, lub gdy temperatura powietrza spada poniżej zera, psuje się najwięcej urządzeń. Można by powiedzieć, że to złośliwość rzeczy martwych. Tak czy inaczej, to właśnie podczas najgorszej pogody przychodzi mi wychodzić z ciepłej i przytulnej dyżurki wprost pod strugi marznącego deszczu, na wyjący wściekle wiatr i nadstawiać karku, albo może policzka, na kolejne, złośliwie chyba ponawiane ataki lodowatych bryzgów wzburzonych fal morskich. To one są najgorsze.
Gdy z Leonem, moim kolegą z pracy, również latarnikiem, idziemy do portu wymienić przepalone żarówki w nabieżnikach i główkach wejściowych, to zawsze wieje. Konstrukcja nabieżnika chwieje się niebezpiecznie, drży od zimna, drży ze strachu o życie wchodzącego na górę latarnika. Znam ją, kochaną, od lat. Tą konstrukcję nabieżnika. Żeby nie było wątpliwości. Znam każdy jej kąt, każdy kątownik, każdy szczebel drabiny prowadzącej na górę. Im jestem wyżej tym ona bardziej drży z rozkoszy, a może z obawy. W każdym razie na samej górze dostaje spazmów, wygina plecy jak kotka, a po poręczy przebiegają iskry nasycenia. Od nich już kilka razy spalił się opornik w elektronice zmieniacza żarówek. Słowo daję.
Gdy już ją odkryję, rumieni się wstydliwie, a uciekające z niej powietrze syczy przeciągle. To dlatego pomalowaliśmy ja na czerwono, aby ten rumieniec nie rzucał się zbytnio w oczy przechodzących dołem rybaków i marynarzy. Te pijane wieprze, upojone piwem opoje zaraz by zaczęły opowiadać soczyste historie z dalekich mórz i oceanów, w których biedny nabieżnik odgrywał by główną rolę, ale nie nawigacyjną, tylko raczej lubieżną. Już by się niosło jak wiatr z portu do portu, że jastarnicki nabieżnik zakochał się w latarniku i mrugał do niego swą lampą co noc przez całe lato, a ten, wredny pijaczyna, a jakże, zamiast zadbać o właściwe naładowanie akumulatora ukochanej konstrukcji, szlajał się po tawernach z młodymi letniczkami.
Wszak latem, nad morzem jest wielokrotnie więcej spragnionych towarzystwa samotnych letniczek niż wiernie czekających na powrót męża do domu żon. Przecież to nie wina latarnika, że statystycznie rzecz ujmując, kobiet jest na świecie więcej niż mężczyzn. Więcej ich się rodzi, więc już na starcie mają przewagę. Potem, w różnych bitwach i zawieruchach wojennych znowu ginie więcej mężczyzn. Nie mam o to pretensji, aczkolwiek takie są fakty. Wraz z wchodzeniem w wiek dorosły niektórzy czym prędzej zawierają związki małżeńskie. Przezorni. Ponadto jeszcze trzeba dodać, iż ciężkie warunki pracy powodują, że mężczyźni żyją średnio o ładnych kilka lat krócej niż kobiety.
To wszystko powoduje powstawanie pewnego zjawiska. Otóż z biegiem lat w danym, określonym środowisku zaczyna brakować mężczyzn gotowych wstąpić na wspólną drogę życia, a zaczyna lawinowo przybywać wolnych, niezamężnych kobiet, tudzież wdów, które bardzo chętnie zawrą znajomość z bezpruderyjnym mężczyzną w poważnym wieku, najlepiej bez nałogów, ze stałym źródłem utrzymania. Zajmowanie urzędowej posady jest tu nie lada atutem. Może to nie od razu widać na pierwszy rzut oka, ale muszę się przyznać, że nie obca jest mi wrażliwość na kobiece wdzięki. Wszak jestem zdrowym facetem, w zasadzie nic mi nie brakuje, chociaż nie można powiedzieć, abym był słusznego wzrostu. Nic to, przecież małe też jest piękne. Fakt, że żona Leona mówi do mnie synku, no ale bądź co bądź to krewna mojej żony, więc nie jest zainteresowana flirtowaniem.
Co innego właśnie letniczki. One przyjeżdżają nad morze, żeby wypoczywać, zażywać kąpieli słonecznych i morskich, zapomnieć o codziennych kłopotach, utyskiwaniach męża, zwłaszcza utyskiwaniach męża. Letniczki dzielą się na te, które mają czym oddychać, te które mają na czym siedzieć, te które mają jedno i drugie, oraz takie które wyglądają niepozornie jak panienki przed pierwszą komunią. Te ostatnie lubię najbardziej. Ma się rozumieć kobiety, nie panienki. Chociaż niektóre kobiety bardzo lubią grać rolę niegrzecznej dziewczynki. Za to ja jestem grzeczny chłopiec w każdym calu. Mam tych cali tyle ile mam, więc muszę je szanować.
Jedna taka pani przyjechała, owszem, razem z mężem. Razem z nim udawała się codziennie na plażę. Ona kładła się na kocu za parawanem, który osłaniał ją przed wiatrem i wścibskimi spojrzeniami sąsiadek. On siadał na leżaku nieopodal, otwierał przyniesioną ze sobą książkę i odpływał. Ponieważ oboje byli moimi znajomymi odwiedzałem ich na plaży. Niby to przypadkiem przechodząc obok zatrzymywałem się na chwilę.
— Ach ten mój mąż, proszę spojrzeć. Ugrzązł w książce i świata poza nią nie widzi. Czy byłby pan tak uprzejmy i posmarował mi plecy olejkiem do opalania?
— Naturalnie, odpowiadałem i usłużnie nacierałem panią wonnościami.
— O tak, piszczała pani, a do moich uszu dochodziły śmiechy, albo raczej chichoty kobiet ukrytych za pobliskimi parawanami. Wylewałem na jej plecy połowę olejku z butelki dziwiąc się, że za każdym razem ta butelka jest wciąż pełna. Ona chyba codziennie kupowała sobie nowy olejek do opalania. Najwyraźniej bardzo lubiła się nim smarować, to znaczy być smarowaną.
— Jeszcze, mój drogi, jeszcze, omal nie krzyczała znajoma letniczka, a ja zastanawiałem się intensywnie, czy za którymś z sąsiednich parawanów nie ukryła się jedna z moich drogich sąsiadek, które bardzo chętnie i z radością pobiegną jeszcze tego samego dnia do mojej żony z barwną opowieścią o moich, jakoby wulgarnych, wyczynach na plaży.
Kiedy już ją nasmarowałem olejkiem, dochodziła do wniosku, że pora się wykąpać. Sól zawarta w morskiej wodzie dobroczynnie wpływała na jej górne drogi oddechowe. Tak twierdziła.
— Pójdzie pan ze mną, prawda. Mój małżonek nie znosi morskiej wody, a ja muszę dbać o moje drogi oddechowe. Bardzo pana proszę.
Cóż było czynić. Rozbierałem się do gaci i wstawałem zza parawanu. Ona też się rozbierała błyskawicznie i wstawała zza parawanu. Preferowała kąpiel w stroju rajskiej Ewy. Jak rażony piorunem padałem znowu na koc, gestykulując przy tym do niej, żeby też to uczyniła. Ona jednak biegła już w stronę fal, wymachując przy tym rękami jakby pomagała sobie w płynięciu przez zbyt gęste powietrze. Wystawiłem głowę ponad parawan, a ona kiwa na mnie, żebym do niej dołączył.
— Niech pan idzie, odezwał się dobrodziej jej małżonek znad książki, ona tak zawsze robi, nic nowego, taka już jest i nic na to obaj nie poradzimy. Niech pan już lepiej idzie, bo za minutę będzie się wydzierała na całą plażę, żeby ją pan ratował z tej morskiej kipieli.
— Przecież nie ma żadnej kipieli, usiłowałem obronić swoją pozycję biernego obserwatora, prawie wcale nie ma dzisiaj fal, więc nic jej w tej wodzie nie grozi.
— Niech pan idzie, dobrze radzę, jeszcze jej pan nie zna tak dobrze jak ja.
— Halo! Wołała już kobieta. — Proszę przyjść! Jaka cudowna woda!
— Idę, idę, odpowiedziałem i pobiegłem w stronę wody. Na całe szczęście woda była zimna. Zapewne zna Pani, droga Virginio, ten dowcip o kaczorze i zimnej wodzie, prawda? Tak właśnie było ze mną. No i bardzo dobrze. Tak to wtedy było. Niczego więcej nie pamiętam. Ci marynarze, szczególnie oni, zaraz zrobią z igły widły.
No więc muszę ją odkryć, aby zajrzeć do wnętrza zmieniacza żarówek. Pokrywę łatwo się zdejmuje, ale znacznie trudniej ją założyć. Zupełnie tak samo jak prezerwatywę. No ale nie o tym. Gdy już jestem na czubku, muszę sprawdzić wszystkie żarówki, jedna po drugiej. Zazwyczaj prowadzą się porządnie, aczkolwiek najczęściej jedna z nich jest już wybrakowana i ląduje w śmietniku. Tak, tak, życie na świeczniku nie jest proste.
Potem ją zakrywam zakładając specjalną osłonę, która ją chroni przed wiatrem i deszczem. Niestety, mnie nie ma co chronić, więc moknę i marznę na wietrze, który potrafi przebić się przez każdą kurtkę, przez każdy płaszcz, wcisnąć się za koszulę, wpełznąć za kalesony. Gdy wracam do dyżurki to trzeba się przebierać, bo wszystkie ubrania są przemoczone. Wtedy właśnie najbardziej przydają się wełniane skarpety, które od Pani tak często dostaję. Jest Pani, Wirginio, najbardziej pracowitą kobietą jaką kiedykolwiek poznałem. A muszę się przyznać, że poznałem tych kobiet całe mnóstwo.
Nie wszystkie poznałem osobiście, rzecz jasna, aczkolwiek wiele z nich jest ze mną po imieniu. Niektóre przeszły na ty po gorącym pocałunku. Wiadomo jak to jest po kielichu. Jak sobie człowiek trochę wypije, to mu się robi gorąco i zaczyna się rozbierać. Dotyczy to również przedstawicielek piękniejszej części naszego społeczeństwa. Owa piękniejsza część naszego społeczeństwa bardzo rzadko, a w zasadzie jedynie wyjątkowo, jest bardziej odporna na skutki działania alkoholu w organizmie człowieka. Większość kobiet, po prostu szybciej się upija niż chłopcy. No i wtedy zaczyna się robić interesująco, gdy piękna kobieta zaczyna nagle w towarzystwie zdejmować ubranie. O ile na plaży nie wywołuje to raczej większych sensacji, o czym sam się przekonałem, to w mieszkaniu powstaje problem oddelegowania ochotników do opuszczenia mieszkania. Przegrywający wychodzą na chłód nocy, ewentualnie zabierając ze sobą niedokończoną jeszcze butelkę dla rozgrzewki i umilenia oczekiwania. Zwycięzca natomiast zostaje w towarzystwie rozbierającej się kobiety aby dopilnować porządku, tudzież strzec jej czci i honoru przed zakusami obcych.
Albowiem z obcymi to zawsze był kłopot w naszej ojczyźnie, jak historia długa i zawiła. Najeżdżali nasze ziemie konno, a także piechotą, rabowali, kradli, gwałcili, palili ogniem żywym i prochem, wydzierali dzieci małe matkom z objęć, porywali całe stada krów i owiec. Teraz nam wykupują najatrakcyjniejsze działki, złoża, kopalnie, a nawet huty ostatnio kupili, a do stoczni też się zabierają. A te durne baby, za przeproszeniem Pani, jak to baby, wiadomo, za bogatym zawsze pójdą, za lepiej ubranym, za większym i grubszym portfelem, za większym autem, za większym domem, za większym tym, no, tym, wie Pani przecież. Chociaż niektóre mówią, że rozmiar się nie liczy, to jednak po cichu każda kalkuluje i przelicza centymetry na złotówki, metry na morgi, a diabli wiedza co tam jeszcze na co.
Leon może poświadczyć, że te wszystkie znajomości moje z kobietami, a zwłaszcza z kobietami obcymi, to były całkowicie przypadkowe, krótkotrwałe i powierzchowne. Można zapytać. Natomiast Pani, droga Virginio, to zupełnie co innego. Pani jest jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa niczym drogocenny skarb, niepowtarzalna jak uśmiech słynnej Lisy, droga memu sercu jak te skarpety mym zmarzniętym stopom. Pani jest dla mnie ciepłem domowego ogniska, żarem bijącym od kominka w mroźne, długie, zimowe wieczory. Pani jest dla mnie ostoją spokoju, portem podczas sztormu, przystanią w długiej drodze przez życie. Dziękuję serdecznie za Pani obecność, za Pani dobre serce, za Pani pracowitość, no i za sama pani obecność. Dziękuję również za te piękne skarpety.
List 3
Adresatka: Magdalena Tulli, autorka listu „Skaza”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2006.
To nie mogła być skaza
Przede wszystkim chciałbym zacząć od wystroju i podziękować pani za ten bruk na placu. To kamieniarz go dostarczył hurtem. Skoro hurtem to zapewne po niższej cenie, ale o tym nic mi nie wiadomo. Jeśli byłbym kamieniarzem, też bym chętnie sprzedawał duże ilości bruku po hurtowej cenie. Im więcej kupisz tym taniej kupisz. Skoro na kupnie dwóch rzeczy można zaoszczędzić dziesięć złotych, to oczywistym się staje, iż kupując tych przedmiotów dwieście zaoszczędzi się aż dwa tysiące złotych. To już suma jest nie do pogardzenia dla każdego kupca.
Była kiedyś taka promocja w księgarni. Sprzedawali książki za połowę ich wcześniejszej ceny. Nie można jednak było wybrać sobie dowolnego egzemplarza, a jedynie te, które sprzedawcy wybrali do sprzedaży promocyjnej. No, w końcu skoro zdecydowali się na promocję, to mieli prawo decydować o przedmiocie promocji. Dodatkowym warunkiem promocji był zakup dwóch książek. A niech ich czart pogoni! Mimo tego jednak się zdecydowałem. Co prawda musiałem wydać sumę taką jak za książkę bez promocji, ale za to miałem możliwość przeczytania dwóch powieści. Krótko mówiąc, zgodziłem się z faktem, że księgarz naciąga mnie na sumę, której bym nie wydał w innych warunkach, ale co dwa egzemplarze to nie jeden.
Wszedłem do księgarni. Książek było tam … dużo. Sprzedawca miał włosy przylizane czymś świecącym się. Musiałem zmrużyć oczy. Ukłonił się grzecznie, przy tym pytając czego sobie życzę. Zapytałem o promocję. Wielki, jasny uśmiech rozświetlił jego oblicze. Założyłem okulary z fotochromami. Jasność biła od sprzedawcy tak wielka, że mi się szybki w okularach natychmiast zrobiły czarne. Widziałem tylko zarys postaci, jakby pomnik z brązu na tle zachodzącego słońca. Wtedy zrozumiałem, że to nie od sprzedawcy blask taki bije, a od osobnika za nim stojącego. Zrozumiałem wszystko w lot. Skłoniłem głowę grzecznie, jak mnie nauczono.
Właściciel księgarni powiedział chłodno do sprzedawcy aby mnie zaprowadził do działu promocji, po czym poszedł na zaplecze. Słychać było stamtąd jak zaciera ręce z zadowolenia i podśpiewuje sobie dość powszechnie znaną melodię. Sprzedawca poprosił bym pofatygował się za nim. Cóż było robić, poszedłem. Prowadził mnie wąskimi przejściami pomiędzy stołami z wyłożonymi na nich książkami a wysokimi regałami, z półkami co trzydzieści centymetrów, wzmocnionymi od spodu metalowymi kątownikami dla uniknięcia ich wyginania się, na których poustawiano ciasno książki. Zrozumiałem w lot strategię sprzedawców. Na stołach wyłożono książki najbardziej atrakcyjne, modne, głośne, poszukiwane, aktualnie reklamowane. Natomiast cała reszta znajdowała się na regałach.
Przechodząc mimo stołów siłą rzeczy patrzyłem na kolorowe tytuły, na krzykliwe okładki, na dobrze mi znane nazwiska, na głośne inicjały. Pełno tam było umięśnionych herosów, uzbrojonych policjantów, umundurowanych oficerów, roznegliżowanych aktorek, wspaniałych pałaców, wysokich wież, wielkich gór złota i mnóstwo jeszcze innych upragnionych rzeczy. Cen tylko nigdzie nie było widać. Sprzedawca prowadził mnie dalej. W rogu pomieszczenia stał mały stoliczek. Już z daleka widziałem cenę książki przekreśloną wielkimi czerwonymi kreskami, krechami, być może nawet belkami koloru czerwonego. Obok wypisano nową cenę. Jak miło. Właściciel musiał chyba dokładać do sprzedaży tej książki. Zdecydowałem się bez wahania. Okazało się jednak, że aby ją kupić muszę nabyć drugą książkę, ponieważ promocja obowiązuje tylko zestaw dwóch książek. Kupiłem obie, a co mi tam.
Szczęśliwy szedłem za sprzedawcą w kierunku kasy. Przechodziliśmy obok stołów z książkami. Jak to w księgarni. Kolorowe okładki przyciągały spojrzenie. Była tam najnowsza książka tegorocznego noblisty. Proszę, proszę, kto by się spodziewał tak szybko po przyznaniu nagrody. Wydawca musiał się nieźle sprężać. A jakie wydanie. Obok leżała sobie spokojnie dwunasta część mojej ulubionej sagi. W takim razie musiała jeszcze być gdzieś niedaleko część jedenasta, bo ostatnio kupowałem dziesiątą. Była, a jakże. Zauważyłem też ostatnio bardzo reklamowaną serię o mitach w nowych interpretacjach. Były trzy tytuły. Potem zauważyłem dwie książki ubiegłorocznego noblisty oraz zestaw książek nominowanych do nagrody Nike. Byłbym został do rana w tej księgarni, gdyby sprzedawca nie zaczął wyłączać świateł. Narobiłem krzyku. Bardzo grzecznie mnie przepraszali i zapraszali ponownie. Zapłaciłem kartą i wyszedłem szczęśliwy. Potem bank odebrał mi samochód, bo na koncie zabrakło pieniędzy na kolejną ratę. Więcej już karty płatniczej nie zabieram ze sobą do księgarni.
No ale przyznać trzeba, że bruk był pierwsza klasa, doskonałej jakości, jeszcze doskonalszej faktury. Iście królewski bruk. To znaczy bruk przez królewskich majstrów układany. A może i nawet przez królewskich kamieniarzy ciosany ze skały w okolicznych kamieniołomach. Wbrew pozorom to wcale nie jest takie proste. Może przesadzam, bo w kamieniołomach to raczej pracowali niewolnicy lub więźniowie. Z całą pewnością nie mają oni czasu celebrować piękno faktury kamienia, nie przyglądają się mu z bliska, co najwyżej na wyciągnięcie ręki, może przedłużonej kilofem lub łopatą. Jeżeli nie są daltonistami, to mogą dostrzec co najwyżej zmianę koloru kamienia, co może również mieć wpływ na jego twardość i kruchość. Na placu jednakże można się było zatrzymać na chwilę, spojrzeć z zachwytem pod nogi i dostrzec te wszystkie warstwy geologiczne, te złoża, uskoki, fale zachodzące na siebie, cisnące się jedna za drugą bezładnie, jakby w popłochu, w strachu, w panice przed nadchodzącym sztormem dziejowym. Lub tąpnięciem. Dobrze, że pani wspomniała o owym tąpnięciu. Takich wrażeń się przecież nie zapomina, prawda?
Takiego bruku jest już coraz mniej w naszych miastach, a nic nie zapowiada poprawy sytuacji w przyszłości. Coraz częściej leją beton na drogi, bo to szybciej i bardziej ekonomicznie. Bardziej ekonomicznie to znaczy taniej. Wyjaśniam, ponieważ w dzisiejszych szalonych czasach, by nie powiedzieć nieopatrznie: czasach skorumpowanych, ekonomie bywają różne, czasami wręcz przeciwstawnie różne, diametralnie, a może nawet diabolicznie inaczej interpretowane. Nawet wykładowcy już się w tym wszystkim pogubili, więc nic dziwnego, że ci biedni studenci nie zawsze potrafią załapać o co chodzi. Wzrok im się psuje od nadmiaru czytania przy słabym oświetleniu. Ale niech no tylko który spróbuje wkręcić większą żarówkę do lampki nocnej lub żyrandola w wynajętym pokoju, to już mu da popalić gospodyni tak, że zaiste aż dym pójdzie mu z głowy.
Asfaltu potem leją kilka warstw na beton, żeby go zmiękczyć. Rozumiecie coś z tego? Bo ja nie. Pewnie chodzi o to, by się opony zbyt szybko nie zdzierały na betonie. Projektanci, dyrektorzy i inni decydenci jeżdżą zazwyczaj dobrymi, drogimi samochodami. Te samochody najczęściej są wyposażone w dobre, drogie opony. No więc projektują, a potem zatwierdzają projekty, a jeszcze później podpisują umowy lub decyzje o budowie dróg o takich parametrach, przy których ich drogie opony w drogich samochodach nie będą się zanadto zużywały.
Problem konieczności remontu drogi i wymiany warstwy wierzchniej asfaltu na nową jest stwarzaniem możliwości zatrudnienia dla prężnie się rozwijających przedsiębiorstw budowlanych, a tym samym zmniejszenia bezrobocia panującego w naszym kraju już od wielu lat. Stanowczo zbyt wielu lat. Robotnicy nie powinni mieć czasu na czcze rozmyślania, bo im wtedy przychodzą do głów bardzo głupie pomysły. Zostało to już udowodnione naukowo, po długotrwałych badaniach, obserwacjach, skrupulatnych notatkach, wielu eksperymentach, zużyciu ogromnej ilości słoików, próbówek, menzurek, rurek i czego tam jeszcze, po licznych dyskusjach w gronie osób zorientowanych, po licznych kłótniach w gronie wtajemniczonych. Wiele małżeństw zawarto w środowisku, wiele tez przeprowadzono rozwodów, zanim udało się wreszcie doprowadzić do uzgodnienia listy rozbieżności, a potem podpisać uroczyście końcowy raport. Posypały się tytuły naukowe, tematy prac doktorskich i odznaczenia. W końcu teorię o konieczności zapewnienia robotnikowi pracy w celu zapewnienia jego prawidłowego rozwoju emocjonalnego została dopisana do powszechnie obowiązujących prawd. Niedługo już zostanie też usankcjonowana stosownymi zapisami prawnymi. Wtedy wreszcie będzie można na zawsze pożegnać wszystkie rewolucje.
Tak krawiec kraje jak mu materii staje. A że materii, to znaczy pieniędzy zawsze jest zbyt mało, to coraz jest mniej chętnych do dekorowania miast swoich, miast naszych przecie, ulic i placów w tych miastach brukiem. Już tylko czasami jakiś proboszcz wiejskiej parafii potrafi docenić walory bruku i zamawia kamień by dróżki na cmentarzu nim wyłożyć, lub drogę z kościoła do plebani. Idzie sobie potem pleban jak niegdysiejszy dziedzic, albo późniejszy sekretarz, po pięknym bruku, wolnym krokiem, dostojnie, gładząc się po guzikach sutanny, rozmyślając o przemijaniu czasu. O tych co odeszli, których znał przecie doskonale, a teraz leżą wszyscy jak jeden obok siebie w równych rzędach pomiędzy starymi klonami. Jakże im ścieżki obok kwatery wiecznej nie wybrukować, żeby łatwiej było liście jesienią zmieść, a po deszczu by nie trzeba było po kostki w błocie brodzić w drodze ku odwiedzinom, chwili zadumy, ku ukojeniu wspomnień.
Trzeba pamiętać o wszystkich. Czasami wydaje się człowiekowi, że z durniem rozmawia, co to niczego nie rozumie, a on ci nagle wyjeżdża z takim dajmy na to cytatem, że aż w pięty idzie. Myślał by kto, że to filozof jaki, profesor co najmniej, lub inny mądrala dyplomowany co to mądrzyć się mu wypada, a to zwykły człowiek bez szkół, bez doświadczenia, bez znajomości nawet. Najprawdopodobniej zasługa to edukacji społeczeństwa przez środki masowego przekazu, zwłaszcza telewizji. Naoglądają się ludzie durniów podczas kłótni, idiotów podczas pyskówek, nasiadanych posiedzeń i innych różnych transmisji, to i potem na imbecylów nie chcą wyglądać, więc gadają zaraz do rzeczy, po ludzku, jak trzeba. Aż miło ich potem powspominać.
Z tymi wspomnieniami największy jest problem. Są zawsze tak żywe, wyraźne, jakby to wczoraj było, jakby to wczoraj się rozmawiało. Ten uśmiech i błysk w oczach, który potrafił powiedzieć znacznie więcej niż słowa, a jakże często znacznie prościej niż słowa potrafiłyby wytłumaczyć. Te promienie słońca padające na policzki, przymrużone oczy, spokojne chwile na ławeczce w ogrodzie. Ten wiatr rozwiewający włosy jak dłoń ukochanej osoby. Pochylone plecy nad zagonkiem warzyw wymagającym pielenia, bo się chwasty rozrastały coraz bardziej. Prezenty przywiezione z dalekich mórz, dalekich lądów nieznanych, których dziecięca wyobraźnia nie jest w stanie umiejscowić w żadnym konkretnym miejscu. Były jak magiczne przedmioty z krainy baśni, przywiezione, dostarczone po tęczy, która spaja brzegi światów baśniowych i domu.
Również ten grymas bólu zadanego bez zastanowienia w nagłym porywie złości. Już się go nie da cofnąć, już się go nie zdoła naprawić ani za niego przeprosić. Już go nie zdąży wybaczyć. Nie pomogą kwiaty schnące powoli w wazonie, tracące każdego dnia kolejne płatki. Opadają na płytę kamienną jak liście na wybrukowaną ścieżkę i płaczą brązowymi łzami, które pozostawiają zacieki na kamieniu. Trzeba się sporo namęczyć, naszorować szczotką twardą, aby te ślady w końcu zmyć tak jak się zmywa rozmazany makijaż z twarzy.
Taki bruk to zupełnie coś innego niż zwyczajne kocie łby układane na drogach. Kamień jego szlachetniejszy, dojrzalszy, łagodniejszy, mniej hałaśliwy, bardziej wyciszony, stonowany, po prostu dostosowany, dorobiony, ze znawstwem położony, z gracją i wdziękiem dopasowany. On tam jest na swoim miejscu. On tam po prostu jest. I basta. Takie jego przeznaczenie. Zalewanie go asfaltem jest bezczelną profanacją. Ileż to ulic w naszych miastach jeszcze nie odkryło swoich zamaskowanych skarbów? Pytanie to mogłoby pozostać bez odpowiedzi na zawsze gdyby nie owi robotnicy w drelichach, gdyby nie postacie w ubraniach roboczych, granatowych, zielonych, szarych lub pomarańczowych, które we wszystkich miastach zostały powołane do dbania o należyty stan dróg, studzienek kanalizacyjnych, rur, instalacji kanalizacyjnych i deszczowych. To oni usuwają usterki, zrywają plastry asfaltu łomami lub kilofami, aby się dostać do spodu. Wystarczy ich zapytać, poprosić uprzejmie, a udzielą informacji. To oni, jak kustosz każdego muzeum, znają tajemnice każdego miasta. To oni też znają położenie bruku, jego zasięg i pochodzenie. To oni mogą mu wystawić certyfikat autentyczności, a nawet rodowód. Taki bruk to skarb całego miasta.
Kamieniarz go powoływał do życia miarkowanymi uderzeniami młota. To wcale nie jest taka prosta sprawa jak by się mogło wydawać. Od zbyt silnych uderzeń pęknie nie tam gdzie potrzeba, a przed słabymi opędza się niczym krowa ogonem przed natrętnymi muchami. Trzeba wiedzieć gdzie uderzyć, jak uderzyć, kiedy uderzyć. To uderzenie musi być jak pocałunek, który otwiera drogę do dalszych pieszczot. Dobrze położony bruk na ulicach miasta stroi je jak sukienka kobietę, jak garnitur dyrektora, jak mundur generała, jak frak dyrygenta wreszcie. Nowoczesne miasta, albo raczej pragnące za takowe być uważane, pozbywają się strojących je bruków jako staroświeckich falbanek i koronek, jako barokowych detali zaśmiecających formę pięknego, modernistycznego miasta. Niektórzy projektanci chcąc wykazać się już nawet nie nowoczesnością, a ponowoczesnością, szlachtują swoje projekty przebudowy miast jak prosiaki w rzeźni, pozbawiając je wszystkich ozdób, dekoracji, akcentów, elementów, a w zamian zalewając miasto szkłem, stalą i betonem.
Tym czasem prawdziwi znawcy duszy miasta, każdego miasta, starają się zachować jego najpiękniejsze miejsca, najbardziej zapadające w pamięć oblicza. Często nawet niefunkcjonalne, droższe, wymagające dużych nakładów pracy elementy celowo się zachowuje, konserwuje, a nawet odtwarza, aby to co stanowiło piękną część naszego własnego świata przetrwało również dla dzieci i wnuków.
Muszę przyznać, że należą się pani podziękowania, pani Magdaleno, również za te stroje. Kobieta potrafi docenić wagę stroju. Chociaż niby to nie strój decyduje o wartości człowieka, ale w historyjce opowiedzianej przez panią jest inaczej niż w życiu, czyli dokładnie tak jak w życiu prawdziwym. Normalne życie przecież do prawdziwych nie należy. Wszyscy od zawsze o tym wiedzą. W prawdziwym życiu potrafią docenić człowieka, jego zdolności i możliwości. Jej także. W prawdziwym życiu robi się karierę, zdobywa uznanie, złote epolety, medale i krzyże zasługi, z którymi powiązane są nierozerwalnie stosowne dodatki do emerytury. Potem można te medale przypiąć do czerwonej poduszki i ponieść za trumną, a ludzie mogą się wtedy przekonać o wartości i zaletach odchodzącego.
Natomiast w normalnym życiu nikt sobie nie zawraca głowy tego typu bzdurami. Każdy myśli tylko i wyłącznie o sobie, o swoim interesie, niezależnie od tego jak jest on duży i czy jeszcze wciąż potrzebuje podtrzymywania, popychania, smarowania czy innych zabiegów, tudzież czynności. W normalnym życiu każdy dba o swoje dochody, dochody swojego męża lub kochanka, dochody swoich dzieci, rodziców, teściów. No, tych ostatnich to nie zawsze. Tam strój, wygląd każdego jest bardzo ważny, czasami najważniejszy. Generał musi się wyróżniać w tłumie szeregowców.
Pani posadziła nas na widowni teatru, wcześniej pobierając opłatę za wstęp, miejsca siedzące, klimatyzowaną poczekalnię, wodę mineralną bez gazu, i kazała słuchać. Od razu było wiadomo, iż kostiumy będą odgrywały pierwszoplanową rolę w przedstawieniu. Ot, materialistka jedna. Pamiętam jak dzieckiem jeszcze będąc grałem rolę w przedstawieniu amatorskiego teatru dzielnicowego. Kostiumy szyły nam mamy. Dekoracje robiły mamy. Natomiast dialogi pisały nam mamy. Reżyserką była, co chyba oczywiste, mama. Przygotowywaliśmy się bardzo rzetelnie. Próbowaliśmy kilka razy dziennie, sumiennie, w każdej wolnej chwili, jak się zeszły sąsiadki z dziećmi swemi, zwłaszcza wieczorami długiemi, jesienno-zimowo-wiosenno-letniemi, u nas, jak prawdziwi artyści. Ileż było tego przebierania, ubierania, rozbierania, zakładania, to chyba nikt nie potrafi zliczyć.
Przy okazji trzeba było się nauczyć szycia ubrań, aby pomóc mamie. Wykroje spodni i koszul nie były wcale trudne. Wystarczyło rozpruć jakieś już znoszone egzemplarze. Jakość materiału, jego kolor, grubość lub gatunek nie miały znaczenia. Wszak sąsiadki też nie przynosiły kostiumów z najmodniejszej krempliny, tylko ze zwykłych fartuchów do sprzątania i gotowania, jakie miała każda gospodyni domowa w tych interesujących czasach. Szwy nie musiały być dokładne ani mocne, bo wtedy materiał można było ponownie wykorzystać.
Już sam wstęp nie pozostawiał w tej materii żadnych złudzeń. Pokazałaś, że materiały nie tylko bardzo Cię zajmują, jak każdą kobietę, lecz będą wręcz rządzić światem przedstawionym, decydować o powodzeniach bądź niepowodzeniach postaci. Przepraszam wszystkie wojujące feministki, tudzież feministów, za te słowa. Macie rację, zgadzam się, że mężczyzn również zajmują materiały. Czasami zajmują tak bardzo, iż nie mogą się doczekać ich zdejmowania. Tak, tak. Jakie to urocze. Też mieliśmy taki numer w swoim repertuarze. Przychodzi gruby facet do gabinetu lekarskiego.
— Dzień dobry, panie doktorze, mówi otyły osobnik.
— Proszę się rozbierać, poleca pan doktor.
— Ależ panie doktorze, oponuje przybyły.
— Proszę się najpierw rozebrać, a potem porozmawiamy.
— Skoro pan doktor nalega to dobrze. Pacjent zdejmuje z siebie kurtkę, po czym usiłuje zagaić rozmowę.
— No więc, panie doktorze, chodzi o to….
— Prosiłem, żeby się pan rozbierał, prawda? Doktor nie pozwala pacjentowi zabrać głosu.
— Ależ panie doktorze!
— Proszę nie podnosić głosu, proszę pana. Jest pan w gabinecie lekarskim, a tu ja wydaję polecenia. Do pana należy słuchać i wykonywać co każę. Nawet wtedy jeżeli wydaje się to panu niezrozumiałe. Zrozumiano?
— Naturalnie, panie doktorze, ja tylko….
— No więc proszę nie dyskutować, tylko natychmiast się rozebrać do pasa.
Po tak zdecydowanym i stanowczym poleceniu pacjent milknie zajmując się zdejmowaniem z siebie kolejnych ubrań. Zdejmuje sweter, drugi sweter, trzeci sweter, flanelową koszulę, drugą flanelową koszulę, wełniany bezrękawnik, czyli tak zwany u nas lifk, potem kolejną koszulę, koszulkę z krótkim rękawkiem, następną, jeszcze jedną. W miarę zdejmowania kolejnych sztuk ubrań okazuje się, że pacjent wcale nie jest otyły, nawet nie jest normalnie zbudowany, tylko jest wręcz chorobliwie chudy. W końcu stale przed doktorem rozebrany do pasa.
— No więc panie doktorze….
— Teraz to co innego, przerywa mu doktor, słucham pana uważnie. Co też panu dolega?
— No więc, panie doktorze, otóż nic mi nie dolega. Chciałem tylko panu doktorowi powiedzieć, że przywiozłem węgiel.
Tak to mniej więcej wtedy wyglądało. Zabawy było co niemiara.
No ale przecież materiały to także materiały budowlane, materiały promocyjne, materiały informacyjne, szkoleniowe, poglądowe i wiele innych. Wracam honor wam, kochane, więc zawrzyjmy rozejm. Zresztą co tu dużo gadać, również jestem feministą. Naprawdę. Całkiem poważnie. Starałem się kiedyś usilnie zostać sekretarzem dyrektora. No i się udało. Szczera prawda. Tylko na krótko, bo potem go wylali za molestowanie seksualne sekretarza. Następny dyrektor zatrudnił kobietę. Na nic nie zdały się skargi i zarzuty o dyskryminacji.
Kto jak kto, ale pani to doskonale rozumie, że niektórzy ludzie bywają dyskryminowani przez innych, prawda pani Magdziu. Tak szczerze mówiąc między nami, to wcale nie mam pewności, że jest pani, tak jak ja, feministką. Ale mogła by pani być nią, prawda? Mogła by pani. To by nawet pasowało mi do kontekstu.
Tak więc od początku było wiadomym, że to materiały będą rządzić światem, bo na początku było złoto. Potem było jeszcze złoto, a później było znowu złoto. Temu materiałowi nic się nie oprze. Dla złota każdy zrobi wszystko. I wszędzie. Nawet w takiej historyjce. Pozory były rzecz jasna inne. Na początku wszędzie było pełno kurzu, pyłu, brudu, latających w powietrzu drobinek. Wystarczyło odsłonić okno, zapalić świecę lub latarkę, a okazywało się, że powietrze aż gęste jest od wirujących piórek, kłaczków, pęczków, nitek i innych form przestrzennych. Byle się człowiek oparł o ścianę, a już miał koszulę od rdzy wybrudzoną, od farby wymazaną. Wszędzie było pełno farby, ale nie po to by upiększać otoczenie, lecz właśnie dla uprzykrzenia, spłycenia, zatarcia. Niby to była zwykła dykta, a wielkie plastry farby łuszczyły się i opadały pod nogi. Niby to była ściana solidna, a co rusz to tu to tam kawałki tektury się odklejały, zszywacze wypadały, nici puszczały, a brzegi rozchodziły się na dobre kilka centymetrów. Można było udawać, że się szpar z jednego pokoju do drugiego nie widzi, ale jak się cienie postaci z jednego domu rzucały na podłogę w innym domu, było to już trochę denerwujące.
Swoją drogą to by był wspaniały film. Ciekawe czy już ktoś kupił prawa do filmu. Pewnie to tajemnica handlowa. Aktorzy by rozmawiali w pokoju o sprawach rodzinnych, dajmy na to o tym, że się pokojówka dziwnie zachowuje, jak by była jakaś zakochana czy co, a przez szparę w ścianie byłoby widać tę właśnie dziewczynę podczas stosunku z dziadkiem. A co! Dziadek też człowiek. Czas już najwyższy sprzeciwić się brutalnej dyktaturze młodości, zdrowia i urody. Toż to nie uroda tylko horror gdy anorektyk pieprzy się z anorektyczką. Można odnieść wrażenie, że to jacyś kosmici się parzą. Już piękniejsze byłoby zbliżenia dwóch/dwojga manekinów oglądane na tle półek z książkami i kolorowych wieszaków z ubraniami. Mam nadzieję, iż te słowa panią nie bulwersują.
Nie tylko ściany były dziurawe. To samo z dywanami. Nie było żadnego, który by się nie pruł. Czasami wzory na dywanie układały się w najprawdziwszy labirynt, bo zesztukowane z kilkunastu usiłowały sprawiać wrażenie nowego dywanu. A jak się człowiek potknął, niechcący zahaczając o brzeg i zawijając go choćby tylko trochę, to zaraz taka otchłań się spod niego wyłaniała, że trzeba było szybko dywan poprawiać aby się bestie z piekła na świat nie przedostawały. Trzeba było tego nieustannie pilnować. Każda z postaci stawała się w takich warunkach strażnikiem, obrońcą, woźnym, cieciem. Niby nie było etatu dla dozorcy, a się dozorców namnożyło ponad wszelką miarę. Uknuto nawet hasło, że dozorca to brzmi dumnie. Wystarczyło wziąć do ręki pierwszy lepszy kij lub trzonek, młotek lub łopatę, by tym gwoździe dobijać, zszywki doginać, dyktę podpierać, tekturę przyklepać, a już wszyscy dokoła patrzeli z podziwem i nabierali szacunku dla ludzkiej pracy, dla spostrzegawczości, dla przedsiębiorczości. Był taki jeden brygadzista, który nawet obiecywał wędkę zamiast ryby, ale jak zwykle skończyło się na kiju. Dobrze, że nie był to kij samobij, bo wtedy to by się dopiero porobiło.
Tak naprawdę jednak chodziło o duże ilości złota. Wszyscy słyszeli o miedzi brzęczącej i złocie płynącym. Próchno jak złoto świecące. Stąd się wzięła legenda o ważkach obsypanych złotym puchem. Trzeba było ten strumień złota wyprać, zalegalizować. Dlatego powstała legenda o królu Midasie. To był najlepszy pomysł brygadzisty, pomysł roku.
Wysyłało się paczki miedzianych naczyń do króla, a wracały od niego naczynia złote. Interes kręcił się przez długie lata, aż się synowie o sukcesję pokłócili, jeden drugiego kamieniem poczęstował po głowie, no i się biznes skończył.
Potem łatwowiernym podsunięto dla zmyłki faktury na srebrne gwoździe. To był dopiero gwóźdź wieczoru. Wszyscy zaczęli szeptać o srebrnych ćwiekach. Żaden celnik się nie połapał. Gdzieniegdzie rozsypano drobne ilości tego towaru. Dla ściemy. Chwyciło. A jak! Musiało chwycić. A złoto tymczasem poddawano procesowi galwanicznemu i pozłacano nim nici. Nici do szycia. Zwyczajnie. Nici koloru złotego można przetransportować przez każdą granicę. Całkowicie legalnie. Polak jednak potrafi. Nawet cło zostało zniesione na nici. Ze względu na duże zapotrzebowanie do produkcji ubrań i mundurów. Zwłaszcza mundurów. Doświadczony krawiec, wieloletni przyjaciel rodziny, tymi nićmi obszył mundury wojskowe. Inne również. To dlatego dziewczęta tańczące w przerwach meczu mają szaty połyskujące złotą nitką, złote sukienki, złote staniki, złote majtki. To dlatego w tańcu potrząsają złotymi pomponami.
Krawiec szył aż mu się ręce trzęsły z wrażenia. Nic dziwnego. Terkot maszyny krawieckiej przywodził na myśl zbliżająca się lokomotywę albo odgłosy sekretarki piszącej na maszynie. Tak to materia opowieści wysnuwała się spod tej maszyny, a palce śmigały w powietrzu jak złota igła, szybciej od myśli. Jak patrzę na te klawisze maszyny do pisania to aż mi się wydaje, że one zaczynają mieć maleńkie dziurki na nitkę, aby je przyszyć do palców.
Ma pani rację, pani Magdo, że stroje decydują o wszystkim. To przecież strój Adama odróżnił go od małp. Dopóki nie zakrył swojej nagości nie wiedział, że jest człowiekiem. Mógł skakać z gałęzi na gałąź, a małpy traktowały go jak swojego. Fakt, nauczył je obierać banany, więc miały swój interes w dobrym go traktowaniu. Zawsze można było mieć nadzieję na kolejną lekcję. Dużo też nie brakowało, a nauczyłby je posługiwać się ogniem. Któż wie jak potoczyłyby się losy obu gatunków, gdyby Adam przed swoim zejściem z drzewa nauczył małpy gotowania potraw. Być może zamiast lodów bananowych istniałaby tylko zupa bananowa. Kotom też by się wtedy bardziej oberwało. Bez dwóch zdań. Znacznie częściej małpy by im przypalały ogony, zamiast w popłochu uciekać na najwyższe gałęzie.
Potem było tak samo. Skóry zamieniono na sukno. Było lżejsze, wygodniejsze, nie cuchnęło skunksem ani słoniną. Nie prowokowało kotów. Od tej pory waga krawca bardzo wzrosła. Z czasem miał taki brzuch, że już nie mógł dosięgnąć ręką do maszyny. Trzeba było zatrudnić pracowników. Krawiec, Krawczyk i Krawczyński to najstarsze rody książęce. Gdyby syn Krawczyńskiego był nie zabił wuja po tym jak ten zabił mu ojca, to by potem nie musiał uciekać do Danii ani zmieniać nazwiska na Cham.
Byłem. Zobaczyłem. Przeczytałem. Szycie nie jest celem, jest środkiem wiodącym do celu. Celem jest kolejna opowieść.
To nie było wiadome od samego początku. Początkowo było to pilnie strzeżoną tajemnicą wojskową. Powołano do życia specjalne służby. Misja owych służb specjalnych było dochowanie tajemnicy. Honor położono na szali. Przysięgało się na miłość do ojczyzny i rodziny. Z czasem zapodziało się gdzieś słowo: rodzina. Od tej pory przysięgi zaczęły być łamane, niedotrzymywane. Oficerowie tajnych służb pojawiali się w najmniej oczekiwanych miejscach. Przylatywali śmigłowcami, a odjeżdżali tramwajem. Albo odwrotnie.
Chociaż z tym śmigłowcem ukrytym w chmurach to już chyba przesada. Tak samo było w opowiadaniu „Mór”. Pisze się przez ó, bo chodzi o mór od morowego powietrza, od zarazy. Chmury były tak nisko, że gdy przesuwały się nad miastem to zahaczały o sterczące nad dachami anteny telewizyjne. Wywoływało to iskrzenie, przeskakiwanie iskier pomiędzy elementami anteny. Gęste, czarne chmury wyglądały jak jakaś zupa w talerzu odwróconym do góry dnem. Wtedy stół musiałby być przybity do sufitu. Takie dekoracje byłyby równie zabawne jak ten plac.
Mafia miała sporo roboty z zamaskowaniem swoich działań. Musiała strzec się zarówno tajnych służb jak i zwykłych obywateli. Gangsterzy nigdy nie mogli być pewni własnego bezpieczeństwa. Każdy przechodzeń mógł być wtyką. Dlatego wszystko musiało sprawiać wrażenie normalnego, legalnego interesu. Na wypadek niezapowiedzianej kontroli narkotyki rozprowadzano jako cukier. Każda plotka o nadchodzącym kryzysie wpływała na wzrost sprzedaży narkotyków.
Dla odmiany, zamiast mąki sypano do worków gips, a mąkę do worków po wapnie. Wapno natomiast można było na rynku dostać tylko w postaci płynnej zawiesiny rozlewanej do butelek od mleka. W celu rozpoznania właściwego towaru magazynierzy posługiwali się specjalnymi wzorami. Gdyby nawet wpadły one w niepowołane ręce, to swoim wyglądem przypominały niechlujnie rozwiązaną krzyżówkę. Nikt w tym nie mógł się połapać. Trzeba przyznać pani, pani Madziu, sporo odwagi, skoro odważyła się na ujawnienie realnych władców i dysponentów naszego świata. Nie każdy by się na to zdobył. Odważne spojrzenie rzuca sporo światła na niektóre problemy naszego codziennego życia. Na odkrycie całej prawdy przyjdzie jednak jeszcze trochę poczekać. Zwłaszcza, iż nie obyło się bez drobnych błędów i przekłamań. No ale któż z nas nie popełnia drobnych błędów.
Na Placu Zwycięstwa tłum zebrał się w ciągu jednego dnia. Tramwaj nie miał daleko do jeżdżenia, nie musiał nadrabiać zaległych kilometrów. Jak wskazówka sunął sobie po tarczy zegara, to znaczy rynku, a pośrodku rosło miasteczko namiotów i znoszonych, czarnych lub granatowych płaszczy.
Dyktator nie zważał na protestujących. Oni nigdy nie zważają. Zachowują się jak słonie w kuchni. Jak coś spadnie na podłogę strącone ogonem lub trąbą, to trudno. Nigdy nie chcą płacić. A służby tymczasem wyłapują działaczy, wylewają kawę z termosów, wyrzucają bułki, których i tak nikt nie chciał jeść, bo były upieczone z gipsu zamiast mąki. Takie dekoracje starczają na dłużej. Prawdziwe bułki, jeśli nawet postacie by ich nie zjadły, to zjadły by je myszy. Natomiast gipsowych bułek, ciastek czy chleba nikt nie zje. A poza tym sami spróbujcie rozliczyć się z magazynierem po spektaklu, kiedy brakuje rekwizytów, bo na zapleczu ktoś akurat dzisiaj nie zjadł śniadania i był głodny.
Oczywistym jest, że w końcu ich rozgonią. Posłużą się pałkami, kijami, gazem łzawiącym lub wodnymi armatkami. Na protestujących sposobów jest bez liku. Można stado gołębi zarazić ptasią grypą i wypuścić nad tłum, żeby na niego z góry oddawało guano. Tak to się chyba fachowo nazywa. W razie potrzeby można do tego celu używać również kaczek. Zamiast setkami tysięcy wybijać chore stada lepiej wykorzystać je do walki z opozycją, z zamieszkami, z rewolucją.
Każda rewolucja niesie ze sobą oczyszczenie. W tym przypadku musiałoby to być oczyszczenie przy pomocy ognia, albo przynajmniej wapna. Dopiero później armatki wodne, żeby się sąsiednie domostwa nie zajęły. Albo przed zatkaniem wywietrzników wsypać im ten proszek. To byłoby straszne. To byłaby wielka tragedia. Niczyja to wina, że tragedie zdarzają się właśnie ludziom, a nie na przykład świniom. Nie ma tak dobrze. Tragedie zdarzają się ludziom, bo tylko ludzie potrafią o nich opowiedzieć.
Ci obcy zawsze zagrażają nam i naszym bliskim. Nie wiadomo skąd biorą takie tanie bluzki i buty, którymi zalewają nasze targowiska. Nie wiadomo skąd biorą takie ilości gumy do żucia i czekolady. A czy to jest zdrowe albo przebadane przez Instytut? Czy ktoś im wystawił pozwolenie? Dlaczego nie płacą podatków? Kto ich ubezpieczył? Kiedy potrącono im składki emerytalne i chorobowe? Nikt tego nie dopilnował, więc nie ma się co dziwić, że się ludzie obawiają. Przecież tam nikt nie dba o bezpieczeństwo konsumenta. Nigdy nie wiadomo czym możemy się zarazić od takiej hołoty. Oni są zawsze groźni, niebezpieczni i źli. Naszym patriotycznym obowiązkiem jest z nimi walczyć, ich usunąć, zlikwidować.
Na początek wystarczy piwnica pod kinem. Stary schron można szybko zaadoptować na więzienie, na obóz. Jednak nie na długo, bo magazyn też jest potrzebny. Trzeba więc będzie szybko wymyślić inne rozwiązanie. Trzeba będzie znaleźć sposób na następny krok. Tylko nie trzeba pytać mieszkańców, bo zaraz wszystko oprotestują. Tak właśnie było z mieszkańcami Helu, którzy nie chcieli więzienia. Nigdzie nie chcą więzień, domów poprawczych, ośrodków Monaru ani schronisk. Niech sobie bezdomni, narkomani i złodzieje zostaną u siebie.
Jak każda opowieść tak i ta nie mogła się obejść bez odrobiny przemocy. W każdej przygodzie potrzebne jest napięcie, aby przyciągnąć, zawłaszczyć uwagę widowni. Widzimy zatem niewinnego chłopca, dziecię czyste o pyzatej buzi, o wielkich oczach patrzących ufnie na świat. Ów potomek, następca, zapewne kochany miłością gorącą, wychuchany, idący przez plac z gazetami pod pachą. Ów syn robotnika na placu, być może na Placu Czerwonym, nazwy wszak nigdzie nie podają, co celowym jest zabiegiem. Ten młodzieniec podejmuje się pierwszej w swym życiu pracy w nadziei podołania obowiązkom.
Plac Czerwony jednak krwi się domaga i przemocy. Ciążenie historii jest zbyt silne. Dziecko temu nie podoła. Przewracają więc chłopca moce nieczyste, siły destrukcji, gdy wicher dziejów zadął mocniej. A z boku wyglądało jakby to pies potrącił chłopaka, jakby to mały kundel wytrącił mu gazety i rozsypał po placu. Zaroiło się natychmiast od stóp wszelakich i na obcasach roznieśli w proch cały nakład. Zanim się zdążył obejrzeć, zanim się spostrzegł, już mu nawet ostatnie drobniaki zwędzili, ostatni grosz zarąbali. Nawet rozpłakać się nie było kiedy.
O zgrozo nieuchronności dziejów, o zgubna tkaczko przeznaczenia. Niewinnie na psa padło oskarżenie. Nikt nie stanął w obronie kundelka. Ledwo się zakręcił na placu, a już do niego z rewolweru ktoś mierzy, celuje z zemsty pragnieniem w oczach. Niewinne dziecię stało się zbrodniarzem. O losie okrutny! O ironio dziejów! Rewolucja czkawką się odbiła i niewinność w zbrodnię zamieniła. Przepadły wszystkie odcinki „Zwierzyńca”. Na nic krasnoludki, na nic sarenki. Nawet królewna nic nie poradziła.
Tylko opowiadać o tym, to było jeszcze mało. Raz puszczona w ruch zbrodnia nie potrafi się zatrzymać. Gdybyśmy chociaż mogli przestać czytać, rzucić tę opowieść w kąt gdzieś, ścierką nakryć, zamieść w kąt i stertą szmat przykryć, to by może jeszcze jakoś dało się ujść z honorem. Uratować dumę własną każdy chciałby, ale podczas rewolucji, przewrotu, zamachu, czy chociażby tąpnięcie nikt nie zważa na uczucia. Wszyscy depczą się wzajemnie. Zamiast wyprzedaży towaru trzeba by tam wyprzedaż osób zorganizować. I o dziwo, Madziu nasza miła, też niepomna doświadczenia innych dałaś się zapędzić w kąt, wprowadzić w maliny.
Widziałaś przecie, musiałaś słyszeć te informacje, widzieć relacje, poznać opowieści o nadziejach producentów filmu o przepięknej miłości dwóch gejów na koniach. Nie pomogła odwaga producenta, bo geje Oskara jednak nie dostali. Miłość przegrała z problemami społecznymi. Tak więc trzeba się było tych problemów trzymać kurczowo, a nie na dach urzędu sprowadzać dwóch chłopców.
Dobrze wiedziałaś, iż społeczeństwo nasze zacofane, że ciemne jest i homofobiczne, więc po cóż się było pchać na ten dach z owymi chłopcami. Skoro już jednak wejść im tam kazałaś, to niechby chociaż jeden z nich spad z hałasem na plac pod koła wprost tramwaju. Mało ci było na dachu kota, mało było skrzypka, to jeszcze chłopięta się musieli napatoczyć. No ale na szczęście wiatr i mrozy szybko ich z dachu przepędziły. Tu biję brawa, składam gratulacje.
Napięcie jednak nie mogło opadać. Porwano więc naczelnika urzędu. Sprawa prosta i zupełnie zrozumiała. Jeśli trzeba było kogokolwiek porywać, to właśnie najwyższego rangą biurokratę. Dyrektor do spraw ekonomicznych nieźle to sobie wymyślił. Przez długi czas trzeba było faceta na dyrektorskim stołku utrzymywać, pensję mu płacić niemałą, a jeszcze premie i nagrody, dodatki służbowe, funkcyjne, ulgi, telefon komórkowy, sekretarkę, samochód z kierowcą. Całe szczęście, że na benzynie chociaż się zaoszczędziło, bo nijak nie szło samochodem wyjechać poza plac.
Ale mechanicy i tak co chwilę wymyślali przeglądy sezonowe, naprawy, wymiany, regulacje, dokręcanie, ustawianie, mycie, pastowanie, suszenie. Tych czynności bywało na liście zazwyczaj o kilkanaście więcej, a rachunki z każdym przeglądem coraz wyższe. Gdyby chociaż na placu znajdował się skup złomu, to można by tego grata sprzedać, albo w komis oddać.
Porwanie naczelnika stanowiło pewne rozwiązanie. Dotychczasowe poniesione nań koszty można było doliczyć do sumy żądanego okupu. Tak też zapewne uczyniono. Jeśli byłbym porywaczem, to doliczyłbym jeszcze sobie prowizję. Tak na wszelki wypadek, żeby było z czego ustąpić w razie prób negocjacji. Najprawdopodobniej tak właśnie uczyniono, w wyniku czego żądana suma okupu okazała się tak wysoka, że nikogo nie było stać na jej uiszczenie. Dlatego naczelnik urzędu już nie powrócił na zajmowane wcześniej stanowisko.
Pod tym akurat względem znacznie lepiej jest być posłem lub senatorem. O podobnie tajemniczym porwaniu, albo raczej tajemniczym uwolnieniu porwanego czytałem w „Porwaniu”. Tam jednak chodziło o coś zupełnie innego. Tu natomiast w tajemnicy pozostał nie tylko sam fakt uprowadzenia, jego mocodawcy i wykonawcy, ale również cel. Niby to oszczędności kadrowe, a jednak wnikliwy obserwator dostrzeże od razu niekonsekwencje w postępowaniu. Przecież sama pani mówiła, kochana Madziu, że nie wnika zanadto w rachunki i faktury, że zbyt skrupulatnie ich nie sprawdza. To jest najbardziej tajemnicze. No ale ile można o porwaniu. To już zaczyna być nudne.
Skoro już raz się rzekło, że napięcie nie powinno opadać, to trzeba było historię znowu posunąć do przodu. Wtedy stała się rzecz straszna. Ktoś posunął się nawet do kanibalizmu. Wiadomo dokładnie kiedy się to stało. Właśnie wtedy gdy ślepiec zaczął się przeciskać do przodu, bo nic nie widział. Pewnie nic więcej też i nie zobaczył, ale co się stało to się nie odstanie. Dziecko zniknęło. Nikt się nie przyznał do winy. To oczywiste. Nikomu też winy nie udowodniono. Żeby było jasne. Cała reszta była okryta niezgłębionym mrokiem domysłów. Być może część organów sprzedano nieznanemu pośrednikowi pewnej tajemniczej firmy medycznej. Nie można wykluczyć takiej ewentualności.
Niepodważalnym też jest panujący w tłumie na placu głód. Gipsowych bułek nie dało się zjeść. Cementowo gipsowe chleby mogły ewentualnie posłużyć co najwyżej do bazgrania nimi po murach domów. Zebranym od rana na placu ludziom żołądki schnęły w szybkim tempie, przyklejały się do krzyża, to znaczy do kręgosłupa.
Wszyscy wiedzą nie od dziś, że mięso niemowląt jest niezwykle delikatne. Z całą pewnością dałoby się je pogryźć i połknąć nawet na surowo, bez pieczenia, gotowania, smażenia. No, może przydałoby się nieco przypraw i coś do popicia. Takie zostawili nam świadectwa ci, którym nie udało się przeżyć wielkich oblężeń, epidemii, wojen czy innych kataklizmów i katastrof. Zostały po nich tylko świadectwa w notesach, pamiętnikach lub listach. Tym, którym udało się przetrwać nie w głowie były opowieści o strasznych pomysłach, o przerażających praktykach, o tajemniczych ceremoniach, o mrocznych rytuałach. Nikt z nich nie zamierzał składać świadectwa przeciwko sobie. Niektórzy nawet zdecydowali się na wymordowanie wszystkich pozostałych przy życiu towarzyszy, którzy mogliby zostać świadkami ich zbrodni.
Pomimo rozpaczy rodziców, pomimo natychmiastowej akcji poszukiwawczej przedsięwziętej przez krewnych, dziecka już nie odnaleziono. Na pewien trop naprowadził policjant. To oni właśnie są szczególnie predysponowani do rozwiązywania tego typu zagadek. Tym razem jednak policjant podsunął obserwatorom możliwe rozwiązanie wbrew sobie. Tak właśnie. Wbrew sobie. Być może nawet przez nieuwagę, albo przez głupotę. Bardzo często się przecież zdarza, że zatrudniają na odpowiedzialnych stanowiskach różnych durni. Tak właśnie mogło być również i tym razem. Otóż ów policjant dał się zobaczyć, pozwolił by go zobaczono, dopuścił do zauważenia przez postronne osoby, podczas spaceru wokół placu z maleńkim udem w garści, które to udko obgryzał ze smakiem. Doprawdy, trzeba być kompletnym debilem, by paradując po ulicy równocześnie oblizywać się i cmokać z maleńkim udem w garści. Toż każdy potwór robiłby to w swej norze, a on sobie wyszedł na ulicę. Trzeba przyznać, że funkcjonariuszy nasze państwo zawsze miało kiepskich.
Takiej rzezi niewiniątka świat już bardzo dawno nie widział. W dodatku wszystko wskazuje na to, iż odbyło się to w majestacie prawa. Skandal! Groza! Horror! No a potem to już tylko usiąść i płakać. Łzy same się cisnęły do oczu. Wydawało mi się, że jestem zimnym draniem, a tu masz. Czy można się było nie wzruszyć, widząc poganianych ludzi w drodze po swoją śmierć. Bito ich kijami. Żeby tylko. Słaniali się na zmęczonych nogach, ledwie szli, właściwie pełzli, a jeszcze ich bito. Albo raczej pomimo. Nie był to pierwszy marsz śmierci. Tamten upamiętniono. Postawiono pomniki, wmurowano tablice. Są miejsca gdzie można składać kwiaty. To ważne. Pozostawiono druty kolczaste i niektóre baraki. Ku pamięci. Tymczasem mieszkańcy miasta nie życzyli sobie miejsc pamięci, upamiętniania martyrologii. Na placu było stanowczo zbyt mało miejsca.
Jednego tylko zabrakło pani, Magdaleno. Nie mam o to zbyt wielkich pretensji, ale nieco wiadomości z geografii by się przydało. Chociaż troszkę, nie za wiele. Każde dziecko wie, że gdyby kopać tunel aż na druga stronę planety, to dotrze się nie do Ameryki, tylko do Chin. To podstawa. To nawet fundament. Wymagana odrobina edukacji. To po pierwsze. A po drugie taki tunel musiałby przechodzić przez strefę płynnej magmy we wnętrzu planety. Takie podróże zostały już opisane, a nawet również sfilmowane. Mniej więcej wiadomo więc jakie wymagania musiałyby spełnić pojazdy do podróży na wskroś planety. Z całą pewnością wymagań tych nie spełniają taksówki. Pomiędzy bajki należy więc włożyć historię o sprowadzeniu dużej ilości taksówek w celu wywiezienia uchodźców z piwnic pod kinem do Ameryki.
Reasumując. Powieść jest wspaniała, nieskazitelnie i z polotem napisana, nieźle wymyślona. Scenariusz był genialny. Co tu dużo mówić, po prostu genialny. Lektura tej powieści przynosi czytelnikowi mnóstwo radości, mnogo wzruszeń, sporo emocji. Wiele słonych łez wytoczą oczy zanim dobiegną po rzędach liter do końca utworu.
Scenografia bardzo estetyczna, pełna dopracowanych elementów, wręcz dopieszczonych składników.
Kostiumy przemyślane, sensowne, dobrze ilustrujące dziejącą się akcję.
Praca dekoratorów oraz monterów dekoracji wymaga zauważenia, choć przydałoby się nieco więcej staranności przy zamalowywaniu nowych teł, wymienianych fragmentów. Trzeba by więcej czasu i pracy poświęcić usuwaniu usterek, naprawianiu uszkodzeń, a zwłaszcza wykonywaniu jednolitych elewacji.
Pomimo tych w zasadzie drobnych i być może nieistotnych uwag polecam serdecznie historię autorstwa pani, pani Magdaleno. Zapoznanie się z ową opowieścią przyniesie każdemu wiele pożytku, radości, a także ulgę w cierpieniu, złagodzi ból istnienia, odsunie troski, dopomoże w codziennej walce z przeciwnościami życia. Będę polecał lekturę.
Pozdrawiam serdecznie.
List 4
Adresatka: Olga Tokarczuk, autorka listu „Prawiek i inne czasy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005.
Czasy
Włożyła pani sporo pracy w przybliżenie nam całej okolicy, opisanie jej wyglądu, często bardzo pięknych zakątków. Od razu widać wprawione pióro doświadczonej pisarki, literackie zacięcie świadomej warsztatu literatki, to znaczy autorki, smykałkę błyskotliwej narratorki. Tak, smykałkę do opowiadania to pani ma. Szczerze gratuluję i zazdroszczę. Co tu będę owijał w bawełnę, że zazdroszczę takiego talentu. Bo zaiste talentów pani nie brakuje. Gdybyż to była wymierna waluta, jak przed wiekami, to by się można było nieźle ustawić na tym materialnym świecie zdominowanym przez interesownych, biznesowych naciągaczy od reklamy. Tymczasem trzeba się wiele napracować, prawda? Całe szczęście, że w pani przypadku z tej pracy powstają tak piękne te…, no…, produkty. Owoce. Otóż to, owoce. „Po owocach ich poznacie.” Tak, owoce to pani ma z całą pewnością piękne. Zresztą cała pani jest piękna. Wiem, bo sam widziałem.
Byłem na wakacjach w jednej z podkieleckich wsi. Pojechałem tam z rodzicami, albo raczej to oni zabrali mnie ze sobą. Był czas wczesnej wiosny, więc mogliśmy przebierać w ofertach zakwaterowania. Już na dworcu zobaczyliśmy tłum kwaterodawców. Skłębiona, rozwrzeszczana grupa ludzi z tablicami na wysokich kijach. Im wyższy był kij tym lepiej widać było przymocowaną doń tablicę. Większość była zasłonięta przez te z pierwszego rzędu. Najprawdziwsza mozaika ofert. Na tablicach były wielkimi literami były napisane ceny pokoi, pokoi z łazienkami, apartamentów, kwater agroturystycznych, pól namiotowych, kempingów. Całkiem możliwe, że była tam również inne oferty, ale nie wszystkiego można było się dopatrzeć, nie wszystkiego doczytać, bo tłum wciąż falował, drgał, kołysał się, przesuwał raz w prawo, to znów w lewo, aż prawie nie spadł z peronu na tory.
Ludzie z tłumu przepychali się do przodu, rozdawali razy łokciami sąsiadom, starali się jak najwyżej podnieść swój kij z tablicą. Ceny były znacznie niższe niż u nas. To widziało się od razu. Ceny były wręcz porażająco niskie. Widać było wyraźnie, że od dawna nie było tu zbyt wielu turystów. Kwaterodawcy imali się wszelkich sposobów pozyskania sobie klientów. Ci najbardziej zdesperowani odpychali innych, podkładali im nogi, starali się przewrócić kij z tablicą sąsiada. Być może za chwilę wszyscy oni w zgodzie pójdą do baru na piwo i będą z zawiścią rozmawiać o tym szczęśliwcu, który zdoła wynająć swoje pokoje.
Nieco dalej stało kilka samochodów. Samochody te stały na parkingu. Wzdłuż parkingu stały maszty. Wysokie maszty. Przy każdym z masztów stał jakiś człowiek. W większości byli to mężczyźni w garniturach. Ach ta dyskryminacja. Gdzie się tylko człowiek obejrzy, wszędzie dyskryminacja. Do masztów były przymocowane liny, na których łopotały na wietrze wielkie, wysokie (albo długie) banery reklamowe różnych hoteli. Cen nie podano, ale w zamian zachwalano miłą obsługę, komfort, wyposażenie pokoi i tym podobne rzeczy. Prawdopodobnie w tych hotelach mieszkałoby się cudownie. Trzeba by jednak zapłacić nie tylko za mieszkanie, a również za tych facetów w garniturach, za limuzyna, za banery reklamowe, a może nawet jeszcze za atrakcyjne miejsce prezentowania owych banerów.
Tata zdecydował się na kwaterę agroturystyczną. Zrobił mamie niespodziankę. Oboje byli zachwyceni. Wieczorami była kolacja przy ognisku, pieczenie kiełbasek i ziemniaków. Trzeba było bardzo uważać żeby kiełbaska nie spadła z patyka w ogień. Gospodarze mieli konie i organizowali przejażdżki bryczką lub nawet drabiniastym wozem. Można było pomagać przy pracach gospodarskich. Czasami wręcz tego wymagano. Gdy gospodarz skosił trawę na łące, to trzeba było codziennie na tą łąkę chodzić z widłami i przewracać skoszoną trawę na drugą stronę, żeby lepiej schła.
Co za wstyd. Jaki obciach. Wiocha pełną parą. Wyobraża pani to sobie? Miastowe ludzie idą środkiem drogi, w błocie po kolana, z widłami na ramieniu. Toż to horror! Tata wciąż się ze mnie śmiał. A gospodarz to dał mi takie wielkie gumiaki, że jak szliśmy przez to błoto, czy raczej przeprawiali się przez nie na drugą stronę wiochy, wciąż jeden gumiak spadał mi ze stopy, więc co rusz musiałem na jednej nodze wyławiać go z błotnej pułapki. Wszystkie psy z okolicy szczekały jednocześnie robiąc taki hałas, jakby natężeniem głosu chciały nas ogłuszyć, a potem bezbronnych pożreć do ostatniej kosteczki. Najwyraźniej w tych stronach nie karmili psów tak jak należy.
Kiedy wreszcie dotarliśmy na łąkę zobaczyliśmy skoszoną trawę. Leżała sobie i odpoczywała. My też musieliśmy przed pracą odpocząć po tej uciążliwej drodze. Łąka sięgała aż po horyzont. Pewnie ze sto kilometrów łąki. Pewnie z milion ton skoszonej trawy, która miała stać się pożywnym sianem dla krów i owiec naszego gospodarza. Kiedy on to wszystko skosił? Chyba zwariował myśląc, że my damy temu radę. Czarno to widziałem. Łąka była bardzo długa, podzielona rowami melioracyjnymi na wąskie paski. O ile było mi wiadomym, takie podmokłe łąki powstają w ujściach rzek, które wpadając do morza niosą ze sobą durze ilości piasku, mułu i innego materiału osadowego. Ujście rzeki, pomyślałem sobie i natychmiast się rozpłakałem. Przecież byliśmy w Górach Świętokrzyskich, więc ta łąka miała całkowite prawo sięgać aż do morza jakieś sześćset kilometrów dalej na północ.
Tata powiedział, żebym nie przesadzał. Rozpoczął przewracanie skoszonej trawy. Tak właściwie to owa trawa wyglądała już jak siano, więc nie rozumiałem po co ją jeszcze przewracać. Tata przewracał, a ja zająłem się szukaniem czterolistnej koniczyny. Koniecznie potrzebowałem szczęścia. Żeby nas ktoś zabrał z tego pola. Zauważyłem nieopodal swojej nogi wielkiego robala. Zamierzałem czym prędzej odskoczyć na bok, dalej od niego, ale wtedy zaplątałem się w swoich wielkich gumiakach. Upadłem. Upadłem twarzą do dołu. Co za pech. Ciekawe czemu ktoś to nazywa trawą. Zamiast trawy poczułem ustami, policzkami, nosem, czołem i szyją zeschnięte pokrzywy i osty. Tata musiał przerwać przewracanie. Musiał też nieść mnie na barana. Musiał mamie wytłumaczyć czemu tak wrzeszczę. Gospodarzowi musiał wytłumaczyć dlaczego nie dokończyliśmy pracy. Przez kilka następnych dni mieliśmy spokój z pracą. Moje cierpienie na coś się przydało.
Wieczorem miło spędzaliśmy czas przy ognisku. Z niedalekiej Babiej Góry dochodziły nas głosy śpiewu i tańców. Czarownice, jak zwykle, nie zasypywały gruszek w popiele i korzystały z pięknej pogody, z magicznych uroków nocy. Wiatr przynosił zapach dymu, potu i nasienia, co niechybnie świadczyło o dobrej zabawie czarownic. Niedaleko wyły psy. Pewnie też miały ochotę na swawolenie, ale ich nikt nie spuścił z łańcucha. Natomiast koty baraszkowały z takim jazgotem, że aż uszy puchły. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na to, że nocą słychać znacznie więcej niż za dnia. Od dobiegających odgłosów można było się dowiedzieć o tym co działo się w okolicy. Skrzypienie drzwi mówiło, że gospodyni już podoiła krowy i wróciła do domu z wiadrem świeżutkiego mleka. Od strony drogi niósł się śpiew młodziutkiej córki sąsiadów, który szeptał mi pieszczotliwie do ucha, że Marylka właśnie idzie z niebieską bańką po mleko dla jej małego braciszka. Pewnie znowu założyła na siebie tą długą spódnicę, która tak ładnie opina się jej na udach i pośladkach, że wyraźnie widać dokąd sięgają jej majtki.
Trzask pękającej gałązki w pobliskich zaroślach ostrzegał mnie przed zbytnim oddalaniem się od blasku ogniska. To mały niedźwiadek przeciskał się przez krzaki w poszukiwaniu swojej mamy. Był niegroźny, gdyż miał jeszcze małe zęby, chociaż bardzo ostre niczym szpilki, małe pazurki, no i przede wszystkim mało siły. Zbyt mało aby zadzierać z ludźmi. Gospodyni mówiła, że kręci się po okolicy już od kilku tygodni. Widziało go wielu tutejszych, a nikt z gości. Wydawało mi się to bardzo podejrzane. Poszedłbym sprawdzić, obawiałem się jednak spotkania z kochającą mamusią niedźwiadka.
Gdyby nie te hałasy, to można by usłyszeć jak gwiazdy spadają, jak komety przelatują i jak księżyc majestatycznie sobie płynie po niebie. Najbliższe gwiazdy, zupełnie tak samo jak Słońce, były uwiązane do tego samego warkocza naszej galaktyki. Ona tańczyła szybkiego oberka, ze śmiechem puszczając oko głowie konia z pobliskiej mgławicy. Już chciała chwycić się grzywy i wskoczyć na rumaka szybkim ruchem zwinnej kocicy, ale turbulencje międzygalaktyczne skłoniły ją do pozostania na swoim miejscu. Wielki, rubinowy pierścionek rozjarzył się kolejnym oczkiem supernowej.
Rodzice wtulili się w siebie i zauroczeni pięknem nocy mruczeli coś cicho do siebie wpatrując się w rozjaśnioną Lunę spod przymkniętych powiek. Nie chciałem im przeszkadzać, więc odszedłem na bok i usiadłem sobie pod drzewem na wzgórzu. Nogi oparłem na grubych korzeniach, plecy wtuliłem w konar i naśladując rodzicieli wpatrywałem się w nocne niebo. To był czas piękna.
Rozmyślałem o swojej przyszłości. Będę bogatym człowiekiem. Stać mnie będzie na wszystko o czym sobie zamarzę i jeszcze na trochę więcej. Będę miał kilka samochodów.
Nagle usłyszałem podejrzany szelest za sobą. Zdrętwiałem ze strachu. Jeszcze mocniej wtuliłem się w drzewo, mając nadzieję, że w półmroku będę niewidoczny, że zleję się z pniem w jedno, że zjednoczę się z naturą nie do odróżnienia dla postronnego obserwatora. Z pobliskich zarośli wyszła jakaś postać, dziwna osoba. Niby była chuda, a powiewały wokół niej jakieś suknie, że w zasadzie trudno było określić jej posturę. Baba to była, starucha, a może wiedźma. Być może obudziły ją hałasy i rwetes czyniony przez młodsze koleżanki. Weszła na szczyt wzgórza, stanęła nieopodal mnie i spojrzała w niebo. Byłem już prawie pewien, iż ona także zamierzała rozkoszować się pięknem nocy, gdy nagle wyciągnęła ręce ku niebu i jakże poczęła wygrażać księżycowi.
Przerażony wstrzymałem oddech. Z zarośli wybiegł wielki pies. Już miał mnie ominąć, gdy zatrzymał się i spojrzał prosto na mnie. Jego ślepia świeciły groźnym blaskiem. Za nim pojawiło się jeszcze kilka psów. Pomyślałem, że to koniec. Zjedzą mnie jak nic. Na szczęście wtedy ona je zawołała.
— Psowie, nie tyle krzyknęła co powiedziała półgłosem, do nogi! — Psy natychmiast do niej pobiegły tracąc zainteresowanie moim zapachem. Albo miały już go dość, bo zapewne do przyjemnych nie należał. Ze strachu spociłem się tak, że wielkie krople potu kapały mi z nosa, ciekły po policzkach i plecach, zmoczyły dokładnie ubranie na piesi. W tym przepoconym ubraniu zrobiło mi się zimno. Baba usiadła na ziemi, a psy otoczyły ją wianuszkiem jak młode matkę, poukładały się wokół niej. Jednego i drugiego pogłaskała po łbie.
— Dobrzy psowie, dobrzy, mruczała do nich, a ja drżałem coraz bardziej pod drzewem. — Zawsze jesteście z Florentynką, zawsze blisko, nie jak ten wielki i zimny księżyc, co to mnie nieustannie dręczy swoimi ślepiami. Nawet gdy się schowam w domu, to przez okna zagląda, ciekawski jeden, wścibski, zazdrosny o was. On sam jeden jest, a to jego odbicie z jeziora nawet porozmawiać nie może, albo nie chce z nim. Jej głos był dziwny, chrapliwy chwilami, to znów piszczący jak sygnał parowozu. — Będziesz się jeszcze długo musiał męczyć, krzyknęła nagle głośniej, długo pracować w pocie czoła, trudzie i znoju, tak jak się należy każdemu człowiekowi, zgodnie z bożą obietnicą daną w rajskim ogrodzie. Będziesz się pocił i trudził, a nie znając dnia ani godziny będziesz się niecierpliwił czekając na efekty swojej pracy. Cierpliwości trza się ci uczyć, cierpliwości i uporu.
Baba siedział razem z psami na ziemi i mruczała do nich przez cały czas. Przez wiele czasów. Kilka godzin już chyba minęło, kiedy się wreszcie zdecydowałem nabrać nieco powietrza do płuc. No, może nie godzin, ale minut. O mało się nie udusiłem ze strachu. Oddychałem jak najciszej, jak tylko potrafiłem. Na szczęście przed świtem baba podniosła się z ziemi i odeszła wraz ze swoimi psami. Na kwaterę wróciłem z ciałem rozpalonym gorączką. Przez trzy dni leżałem w łóżku i przyjmowałem lekarstwa.
Potem był Wielki Tydzień. W czwartek i piątek trwały długie ceremonie w miejscowym kościele. Za to w sobotę aż trzykrotnie wyznaczono święcenie pokarmów. Najwięcej ludzi było za pierwszym razem. Zwłaszcza najbogatsi gospodarze z okolicznych wiosek najwyraźniej obawiali się, że księdzu zabraknie wody święconej. Oj, mieli oni co święcić. W drugim terminie do kościoła przyszło już znacznie mniej ludzi, a za trzecim razem tylko kilka osób.
Zamierzałem już wracać do domu gdy zobaczyłem babę z psem. Też miała coś do poświęcenia w koszyku. Musiała być bardzo stara, bo wyglądała jak czarownica z dawien dawna ukrywająca się w lesie, co to do ludzi wychodzi tylko raz do roku. Prowadziła psa na grubym powrozie. Zamiast uwiązać go przed kościołem to weszła z nim do środka. Ponieważ bałem się psa, postanowiłem przyglądać się jej z daleka. Podszedłem do małego okienka przy bocznym ołtarzu. Było uchylone. Ze środka dochodził zapach wilgoci i kadzidła. Ostrożnie zajrzałem. Zobaczyłem staruchę przywiązującą psa do barierki. Chyba mnie zauważyła, bo powiedziała półgłosem:
— Idę się pomodlić, a ty popilnuj mi psa.
Aż mnie sparaliżowało ze strachu. Ledwie nos wsadziłem w to okno, a już musiała mnie zauważyć. Cóż było robić. Nie zdążyłem nawet nic odpowiedzieć, a ona obróciła się tyłem. Odchodząc wymruczała jeszcze: — Zaraz wrócę. Poszła i usiadła w ławce w pierwszym rzędzie. Pies usiadł na tylnych łapach i smętnie spoglądał za swoją panią. Potem chyba wyczuł jakieś smakowite zapachy dochodzące ze stojących obok koszyków z jedzeniem. Zamerdał wesoło ogonem i wsadził nos do jednego z koszyków. Leżąca na wierzchu haftowana serwetka upadła na podłogę. W koszyku zobaczyłem wielki bochen chleba, gliniany garnek zakryty papierem i owinięty gumką, oraz duże pęto kiełbasy.
Na widok kiełbasy aż ślinka pociekła mi z ust. Kiełbasa była chyba grubsza od mojej ręki. Wyglądała z daleka na podwędzaną. Nie ma siły, żeby jej pies z tak bliska nie zwąchał. Jemu pewnie też przyszedł apetyt na tą kiełbasę. Trzeba pamiętać, że czasy to były ciężkie, czasy biedne, więc takiej kiełbasy nie widywało się zazwyczaj w takich ilościach. Jak miało się szczęście to można było dostać od mamy dwa plasterki na grubej pajdzie chleba. Tak, tak, to były ciężkie czasy.
Wtedy z zakrystii wyszedł starszy mężczyzna. Stanął i rozglądał się po kościele. Coś go zaciekawiło przy bocznym ołtarzu, bo zrobił dwa kroki w jego stronę i znowu się przyglądał. Pewnie podziwiał koszyki z jedzeniem. Nagle zauważył psa węszącego przy koszykach. Zamachał gwałtownie rękami i szybkim krokiem, prawie biegnąc, podszedł do psa i zabrał się do rozwiązywania sznura. Wystraszyłem się i schowałem głowę za oknem, żeby mnie nie zobaczył. Nie wiedziałem co robić. Jak baba się dowie o moim braku staranności w pilnowaniu psa to koniec ze mną. Zdecydowałem się uciekać do domu. Na wszelki wypadek jednak zawołałem przerażonym głosem w stronę mężczyzny:
— Zostaw tego psa! Pilnuję go Florentynce z Prawieku. — Potem w te pędy uciekłem do domu.
Dalszego ciągu już się pewnie pani domyśla. Przyszła wojna. Potem musiałem zając się zakładaniem rodziny i wychowywaniem dzieci. Później trzeba się było zaopiekować wnukami. Tak po prostu wypadało. Takie czasy. Przez wiele lat po prostu nie było czasu ani okazji przyjechać do Prawieku. Kiedy wnuki wreszcie podrosły i zacząłem mieć więcej wolnego czasu, to wymyślili reformę administracyjną, ubezpieczeń i czegoś tam jeszcze. Dokładnie nie pamiętam. Trzeba było wymieniać dowody osobiste, załatwiać mnóstwo formalności, wypełniać stosy formularzy, wniosków, ankiet. Nastały czasy biurokracji. No a potem, jak wymyślili tą hecę z wchodzeniem do Europy, to straciłem cierpliwość. Pomyślałem sobie wtedy, że teraz albo nigdy. Spakowałem walizki, odebrałem pranie z pralni, sama pani rozumie, taka teraz moda, podlałem kwiaty i przyjechałem.
Niestety. To już nie to co kiedyś. Nie to co przed wojną. Nawet nie to co zaraz po wojnie. Nabudowali wszędzie pełno daczy, willi, kurhauzów i innych. Wszędzie albo zaorali, albo asfaltem zalali. Wysuszyli stawy i mokradła. Powycinali najpiękniejsze drzewa. Po tym pięknym dębie na górce nie pozostało nawet śladu. Tylko wspomnienia. Taki czas. Na starość to już tylko wspomnienia człowiekowi zostały.
Kilka razy dziennie przez wioskę przejeżdżał autobus. Przyjeżdżali nim różni ludzie, różne psy i koty, domokrążcy i oszuści. Granica ich nie powstrzymała. Granica zupełnie przestała istnieć. Co poniektórzy dygnitarze przyjeżdżali służbowymi samochodami. Przyjeżdżali się zabawić, nażreć, nażłopać wódy i piwa. Przyjeżdżali na polowania. Tu im wszystko przygotowywano, naganiano zwierzynę, czasami wprost pod lufę. Jak się czasami który za bardzo nażłopał i nie potrafił dzika ustrzelić, to nawet trzeba było przed rozjuszonym dzikiem ratować. To doprawdy zdumiewające, ale jest taka prawidłowość. Różni dobrzy ludzie, uczciwi, pragnący pomagać innym, dostają się do władzy. Potem im ta władza zmienia charakter, łamie kręgosłup, od tego nieustannego kłaniania się, ściskania dłoni, oglądania za siebie w obawie czy jaki się już nie szykuje na to stanowisko. Im kto wyżej zaszedł, tym więcej mu zazdrościło, tym częściej się musiał oglądać i własnych pleców pilnować.
Każdy z nich musiał podejmować decyzje. Decyzje były zawsze jedynie słuszne, aczkolwiek ich niepodejmowanie mogłoby przywieźć podwładnych do myśli, iż ich przełożony jest niepotrzebny, że każdy go może zastąpić. Proste sprawy często nie wymagały interwencji. Natomiast najtrudniejsze były konflikty. Nie ma takiego człowieka, co to by pogodził wszystkie zwaśnione strony. Zawsze ktoś zostanie skrzywdzony. Im więcej się podejmuje decyzji, tym więcej się krzywdzi ludzi. Natomiast im wyżej się zajdzie tym częściej trzeba te decyzje podejmować, tym więcej dotyczą one ludzi. Wioskowy głupek raczej nikogo nie skrzywdzi, o ile kogoś nie pobije. Sołtys może tę lub tamtą rodzinę pominąć. Wójt tą lub tamtą wioskę wyróżnić. Wojewoda przydzielić dotację dla tego miasta, lub tamtego powiatu. Zawsze pozostanie ktoś niezadowolony i skrzywdzony. Im większymi pieniędzmi się operuje, tym więcej pozostaje skrzywdzonych. Czasy dobrych bóstw niosących szczęście wszystkim dawno już minęły. Pozostał już tylko jeden Bóg. To ten, który nie miesza się do spraw ludzi, zostawił im możliwość wyboru swojej drogi. Dlatego postanowiłam unikać wszelkiej władzy, unikać podejmowania ważnych decyzji, aby jak najmniej ludzi musiało przeze mnie płakać.