tegoroczny śnieg
usta złożone do modlitwy
bronią się przed rezygnacją
nie ma w tegorocznym zwiastowaniu
krztyny rozwagi
przeterminowanego ciała
na którym żerowaliby niewolnicy
tutejszego królestwa
kalendarz wartości jest wykrzesany
z grzbietów katedr
pogrąża się w miliardach
zaakcentowanych wykrzykników
wynajętej muzyki
u zagłówka świeżo wzniesionego tronu
ironicznych przeczuleń
szukam ubóstwa
paroksyzmu nadziei
by mogła przywdziać skórę
pamiątkę po rozlanych chmurach
w kącie wyludnionego sadu
dopóki Bogu dopisuje humor
uśmiechnijmy się do luster do ścian
na których rozkwita
tegoroczny śnieg
jeszcze jedna naderwana chustka
wyszarpnięta zza krwi gór
szafot
za fundamentem racji
czeka czas tak przewidywalny
że strach uciekać
poprzez piorunochrony
na wypatroszonych kamieniach
dorosły Bóg wciąż się bawi
w szkopuł
wiatr który wspina po żebrach
macierzystego folwarku
znów oswajasz
swoje dziecięctwo choć wiesz
udajesz dorosłego
nie myśl że sprawozdania
są kolcem w desce twojego szafotu
kiedy czas zawali się
pod naszymi krokami
pokonamy pokorę wiodącą ku
ptasim balladom
pozostał mi haust życiodajnego relanium
nie bój się
krzywo przyszytego uśmiechu
nikt nie zauważy różnicy
marzenia z przypadku
nie istnieją w nas płomienie miast
zrywy bezkształtów
które pomogłyby zagrać
na łuku wyłuskanym z serca
tkanym z domorosłości uwielbień
i zwichniętych krzyży
przysięgłam schodom
zaprowadzę je
do sypialni Boga tam gdzie bezdomni
rozpoznają swoje pełne hańby
spojrzenia rozpostarte na tutejszym
harmonogramie marzeń
z przypadku
przyszedł do nas
pierworodny okrzyk
od którego schnie
w płucach
przybył i zwątpił że czas również jest
objęty fizjologią
że łodzie przeciekają że wiatr zazdrości
nam popytu na życie
w dziewiątym miesiącu ciąży
stygmaty
przekonaj mnie
nadszarpnięty strach spleciony jest
z plastiku bliskiego purpurze południa
spoglądasz poza granice burz
które ułaskawione przez powiekę tęczy
zbliżają się
niby zeszłoroczny sad
przegrałam wspomnienie
nosiło pod swym sercem
brzask trzcinę z zielonego lodu
która nie zna łzy
ofiarowanej
za pół ceny
przytułki pograniczy taplających się
w kryształowym powietrzu
wyrzeźbionym w ciele co grzecznie
suszy się na sznurze
są jak tłoczona przerzutami noc
której tak trudno zapobiec
gdy trawy rosną
u stygmatów kolan
za dobre uczynki
zbliż się do granicy gwiezdnego pyłu
archipelagów
lubię twoje gwoździe wzroku
nagminność myśli
do których nie posiadasz praw
autorskich
chociaż przecinek głowy
domaga się pytania retorycznego
nakarm mnie rozdrobnionym
pacierzem
rozwałkowanymi łuskami głosek
które czekają na pierwszeństwo
kołyszą na żerdzi żalu
za dobre uczynki
niech niebo zakwitnie na żyznej glebie
policzków
ziemia rozpryśnie krwawą bańką
przeżyjemy choć nikt od nas
nie wymaga
powinowactwo do nostalgii
poprzez objawienia
słowników wyrazów dwuznacznych
pełznie odarte z kliszy
powinowactwo do nostalgii
ukryte przed Demiurgiem odpuszczenie
pasie się pośród skał
wydzierganych potulną dłonią Matki Boskiej
noszę zawsze plastikową torebkę
zamiast odpuszczenia win
szkliste słowa kreślą drogowskazy
na kosmatym brzuchu nieba
rzeczywistość staje się łaską
jakiej nikt tu nie szanuje
głód lawiruje pośród schizofrenicznych wrażeń
pośród pożółkłych czeluści
gdzie wszystkim wystarczy oddechu
do tańca
pochopność wyznania wiary
na przekór bezcielesnym nadgarstkom
na złość ostatniemu Stwórcy
który jeszcze nie opuścił
mojej świątyni
oznaki wiary
zataczam ciaśniejsze kręgi
na płonącej skórze katafalków
wyłuskuję spod niezdrowo kryształowych warg
przywidzenia którym tak daleko
do komórek macierzystych
mlecznych jak pierwszy sen dziecka
przypowieść która chełpi się krwią
górnolotną bo splecioną z łyku
garści kamienia
nie chcę szukać oznak wiary
tam gdzie Bóg domaga się poklasku
a umierający rozwieszają ogłoszenia
o zaginięciu udomowionego życia
znów szukamy róż
odartych z kolców
ich kielichów białego wina
pozwól mi poszukać treści tam
gdzie upadła forma
Boże przybij mnie do swojego krzyża
pokaż ciało
które ktoś zapomniał odłożyć na półkę
nowotwór maski
włóczę się między zmarszczkami
na czole anioła stróża
zgryźliwość wzruszeń niby tarcza
przemieszcza się wbrew myślom
którym ktoś przekręcił sylaby
wybiórczość praw
jest opłatkiem który przesiąkł modlitwą
wznieconą w duecie
odpływy gwiazdozbiorów
nut zaklętych w ciżbę
w nowotwór maski
chciałam wzniecić niebo położyć się
pośród szklanych źdźbeł
na wydeptanej Bożą stopą łące
lecz pociski gwiazd chowają się
między włosy
na przedramionach Lucyfera
list otwarty do Kaina
oto rubensowski świt który nie jest
kwiatem spłodzonym przez noc
drzazga zanurzona
w procesji jutrzejszego lata
karmisz nadaremno
to wielopiętrowe mięso które powleka
całun naskórka
gdzieniegdzie słychać szelest
zagłuszonego pocałunku
warg bez słów
kojarzysz mi się z napiętą żyłką
chińskiego zegara
z dłutem sekundnika który wyznacza tor
paznokciom na jakich zliczasz
skrzydełka much
przydarzyło ci się kolejne ciasto
które łatwiej nazywać zakalcem
powrócę ubrana w sukienkę z rozpaczy
ograbionych z resztek światłocienia
do kolekcji dołączył ostatni list
z początku pożegnalny lecz jednocześnie
zawieruszony
wśród gęstych od stęchłego marmuru
snów pozostał ten który brnie
pod prąd tutejszej
wyschniętej rzeki
rzeki z której czarnych wód utkałeś ogień
dla mojej bezpłodnej gromnicy
zanim wyleczę się
z języka ludzkiego podnieś mnie choć raz
nim napotkam pośród listów
ten otwarty skierowany do Kaina
ostatni aplauz
ukierunkowana
podmuchem krwi
chmury haftowanej w najwyższym czasie
karmię swoje formy bycia
w tutejszym zakamarku
bez fundamentów
wpasowana w maskę
wybornie opinającą
rysy powietrza
przyzwyczajoną do czarno-białych piwonii
zbieranych przez noc
we wspomnieniach Boga
jeszcze jeden niewłaściwie wychowany
dorosły
prosto spomiędzy poplątanych
łańcuszków żył
międzygalaktyczny głaz
o którym wszyscy milczą
ostatni
w tym sezonie aplauz
i z odpowiedzialnością przywdziewam
kaftan
który wciąż świetnie na mnie leży
mimo upływu granic i rozdeptanych spraw
kosztowna wiara
w przeciwieństwie do wszystkich
jestem wierząca
wierzę bowiem
w zezwierzęcenie uczuć
jakimi nakarmił mnie
mój pierwszy ojciec
pogrzebana w pudełku po zapałkach
zbyt dużym dla mojej śmierci
dryfuję pośród map
kreślonych dłonią której żarówka
się przepaliła
zrzucam z ciała twoje spojrzenie
wczoraj jeszcze rozwieszonego na krzyżu
wraz z resztą bielizny
schną nasze sny suszą się
wbrew gwiazdom przytroczonym
do Bożych kolan
wbrew ciszy która złorzeczy
tym którzy mogą oddychać
bez grzechu
zimno bez twojej winy konkwistadora
bez białej krwi jeszcze goręcej
Boże dlaczego wiara w Ciebie
jest dzisiaj tak kosztowna?
uciekajmy
od dawna nie było u nas
apokalipsy
śmiertelna powszedniość
świeży czas upojny
niby poranny kubek czarnej kawy
bez słodzika
przekonuje do urzędowego uśmiechu
choć moje ciało nie przyznaje się
do dobrobytu
z utraconym człowiekiem
nie pozostał na lustrze
jeden pełnokrwisty ślad
na nieprzemakalnej skórze oblekającej
duszę zbliżoną do wiatru
jakiej nie przekona pamiątka
miłości kupiona w butiku
za rogiem
powrócę jeszcze
zanim odpłynie niebo
póki zwyczajność nie odbierze mi
wiary a normalność nie wtargnie
na pięciolinię lęku
który słyszę ja
z wyjątkiem wszystkich
wzejdę perskim księżycem
wbrew akwarelom
stworzonym we śnie szaleńca
który uwolnił się od losu
w skorupie zacnego człowieka bez usterki
ze stwierdzoną śmiertelną
powszedniością
umrzeć wbrew młodości
chciałabym umrzeć wbrew młodości
zrywać kwiaty bez lęku
że ktoś odbierze mi łąkę
i zostawi tylko kilka martwych
bochenków ciał
zostawiłam na pożarcie kwiatom
mój obrzezany sen
Boga odartego z ludzkiej skóry
sny rzeźbione
w woskowych łzach
Najwyższy widzę nad Tobą
skradziony raj niebo wyludnione
od siedmiu tysiącleci
pogrążona w bezsennych słowach
które zdobią Twoje zbyt cierniste wargi
róży bliskiej rubinowej koronie
na głowie pogrążonego w żałobie
Lucyfera
niezamieszkana metropolia
zbyt pośpiesznie zawierzając się
rzeźbionym w krysztale pustyniom
nie rozumiejąc czego szukać
po drugiej stronie kurtyny
wskrzesić cię
na przekór sceneriom
od których tu się teraz roi
dźwignąć z pokory jaka się narzuca
nie potrafię umrzeć wbrew
uroczystym zażaleniom że strach
mieszka także w kubku gorącego mleka
w pękniętej strunie skrzypiec
w metropolii w której nikt już
nie mieszka
wierzę że damy radę
bez oficjalnych skrupułów
bez zakalca który może zdarzyć się każdemu
że wraz z czwartym koniem
apokalipsy uniezależnimy się
od ciała
porzucimy piedestał i znajdziemy
tę smutną zapałkę która da ogień
zziębniętym pytaniom
wiekuistość osiądzie śniegiem
na epilogu
wymyślonej pośpiesznie skale
którą porasta zielony naskórek
mgły za jaką nie ma już
ani słowa
sny z minionego roku
chowam w cudzysłowie
twoją ostatnią wolę
z każdej strony światła śledzę życie
które się naprzykrza
ukrywam melancholię
w nadludzkiej serii przeinaczeń
pośród resztek
po wczorajszej sjeście moich snów
z minionego roku
rzucam na pożarcie złości i łzom
mimowolnie piękne serce
patrzę jak ubywa
z każdym kęsem z każdym haustem
wiatru poddaję się wątpliwościom
czasem warto uwierzyć w ból
opłaca się spojrzeć
w fiołkowe źrenice Chrystusa
na razie musi wystarczyć mi bezkres
który niesiesz pod pachą
w stronę publicznego
świata
musi wystarczyć odrobina nienawiści
aby na języku zasiać posłuszeństwo
i czułość po zeszłorocznym
śniegu
przekrzywiony pocałunek
odkąd nauczyłam urodzajne płuca
chełpić się krwiobiegiem
odkąd cień znicza
znaczy drogę ku pobocznej zmarzlinie
sny stają się przestrogą
dla marzeń
wspomnień odebranych dziecku
które nie rozumie jeszcze
śmierci
z uległością zapisuję na pięciolinii
blizny bełkotliwej pieśni
dedykowanej tym którzy wciąż nie sprzedali
jaskrawości
pożądając ostatniego przekrzywionego
pocałunku
pragnąc skóry
przypalonego placka słońca
zmuszając do uległości
uśmiech
konam w obłędzie
na przygotowaną dla mnie kołysankę
z ust wyrodnej nauczycielki
której pokuta
jeszcze raczkuje a starość zaciska wargi
niezadowolona z pracy
na trzy czwarte etatu
wykradziona perła
wydziergany z marmuru spazm
milczenia bez pokrycia
bańka światła przecięta zaostrzonym
słowem
jak świeżo zasiana trawa na mogile
mojej choć nie przyznaję
przesuwam się wzdłuż ciał
z wykradzioną perłą
alter ego
z myślą przekłutą szydełkiem
w dłoni praktykującej matki
wydrążoną z osobliwości niczym drzewo
odarte z żył
nadziewanych zielonym sokiem
ktoś przyszpilił podrzędne zdjęcie
do tablicy ogłoszeń
została na nim moja przedwczorajsza twarz
podobno zaginęłam
podczas wygnania z raju
dziecięca mogiła
starcia skażonych przykazań
dekalogu bez pokrycia w świetle dziennym
gdzie proza życia wraca
nadal na tarczy
kiedy człowiek rozbiera się do naga
i już wie że zaznał dobrobytu
wszechstworzenia
prześwietlona krew wciąż się mieści
w ciasnych naczyniach
skradam się wołam o ciszę
ze smutkiem i wiarą w kącikach duszy
łzami na głuchoniemych ustach
z pociechą w lustrze
do którego pozłacanych ram nie pasuje
mój wysłużony uśmiech
na podobieństwo
w tych ramach przegląda się pejzaż
z rozmysłem niedokończony
na wzór życia najsmutniejszej z ballad
granej przez Boga na akustycznej gitarze
nocą przy ognisku
wiem przeminęła ta wieczność
kiedy Bozia była naszą kochaną Mamą
Pan Bóg rozdawał cukierki
a śmierć stanowiła opowieść
dla niegrzecznych dzieci
które nie chcą jeszcze łagodnie spać
skąd przyszłam na ten świat
nie wiem skąd przyszłam
na ten świat
ale była to pochopna decyzja
zagubiona w stolicy podeptanych wejrzeń
poszukująca wśród wiatru
krztyny powietrza
odzyskałam wiarę w bezsilność którą ktoś rzucił
na obiad
oskarżeniom w potrzebie