E-book
7.35
drukowana A5
29.61
List otwarty do Kaina

Bezpłatny fragment - List otwarty do Kaina

Objętość:
123 str.
ISBN:
978-83-8273-246-7
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 29.61

tegoroczny śnieg

usta złożone do modlitwy

bronią się przed rezygnacją

nie ma w tegorocznym zwiastowaniu

krztyny rozwagi

przeterminowanego ciała

na którym żerowaliby niewolnicy

tutejszego królestwa

kalendarz wartości jest wykrzesany

z grzbietów katedr

pogrąża się w miliardach

zaakcentowanych wykrzykników

wynajętej muzyki

u zagłówka świeżo wzniesionego tronu

ironicznych przeczuleń

szukam ubóstwa

paroksyzmu nadziei

by mogła przywdziać skórę

pamiątkę po rozlanych chmurach

w kącie wyludnionego sadu

dopóki Bogu dopisuje humor

uśmiechnijmy się do luster do ścian

na których rozkwita

tegoroczny śnieg

jeszcze jedna naderwana chustka

wyszarpnięta zza krwi gór

szafot

za fundamentem racji

czeka czas tak przewidywalny

że strach uciekać

poprzez piorunochrony

na wypatroszonych kamieniach

dorosły Bóg wciąż się bawi

w szkopuł

wiatr który wspina po żebrach

macierzystego folwarku

znów oswajasz

swoje dziecięctwo choć wiesz

udajesz dorosłego

nie myśl że sprawozdania

są kolcem w desce twojego szafotu

kiedy czas zawali się

pod naszymi krokami

pokonamy pokorę wiodącą ku

ptasim balladom

pozostał mi haust życiodajnego relanium

nie bój się

krzywo przyszytego uśmiechu

nikt nie zauważy różnicy

marzenia z przypadku

nie istnieją w nas płomienie miast

zrywy bezkształtów

które pomogłyby zagrać

na łuku wyłuskanym z serca

tkanym z domorosłości uwielbień

i zwichniętych krzyży

przysięgłam schodom

zaprowadzę je

do sypialni Boga tam gdzie bezdomni

rozpoznają swoje pełne hańby

spojrzenia rozpostarte na tutejszym

harmonogramie marzeń

z przypadku

przyszedł do nas

pierworodny okrzyk

od którego schnie

w płucach

przybył i zwątpił że czas również jest

objęty fizjologią

że łodzie przeciekają że wiatr zazdrości

nam popytu na życie

w dziewiątym miesiącu ciąży

stygmaty

przekonaj mnie

nadszarpnięty strach spleciony jest

z plastiku bliskiego purpurze południa

spoglądasz poza granice burz

które ułaskawione przez powiekę tęczy

zbliżają się

niby zeszłoroczny sad

przegrałam wspomnienie

nosiło pod swym sercem

brzask trzcinę z zielonego lodu

która nie zna łzy

ofiarowanej

za pół ceny

przytułki pograniczy taplających się

w kryształowym powietrzu

wyrzeźbionym w ciele co grzecznie

suszy się na sznurze

są jak tłoczona przerzutami noc

której tak trudno zapobiec

gdy trawy rosną

u stygmatów kolan

za dobre uczynki

zbliż się do granicy gwiezdnego pyłu

archipelagów

lubię twoje gwoździe wzroku

nagminność myśli

do których nie posiadasz praw

autorskich

chociaż przecinek głowy

domaga się pytania retorycznego

nakarm mnie rozdrobnionym

pacierzem

rozwałkowanymi łuskami głosek

które czekają na pierwszeństwo

kołyszą na żerdzi żalu

za dobre uczynki

niech niebo zakwitnie na żyznej glebie

policzków

ziemia rozpryśnie krwawą bańką

przeżyjemy choć nikt od nas

nie wymaga

powinowactwo do nostalgii

poprzez objawienia

słowników wyrazów dwuznacznych

pełznie odarte z kliszy

powinowactwo do nostalgii

ukryte przed Demiurgiem odpuszczenie

pasie się pośród skał

wydzierganych potulną dłonią Matki Boskiej

noszę zawsze plastikową torebkę

zamiast odpuszczenia win

szkliste słowa kreślą drogowskazy

na kosmatym brzuchu nieba

rzeczywistość staje się łaską

jakiej nikt tu nie szanuje

głód lawiruje pośród schizofrenicznych wrażeń

pośród pożółkłych czeluści

gdzie wszystkim wystarczy oddechu

do tańca

pochopność wyznania wiary

na przekór bezcielesnym nadgarstkom

na złość ostatniemu Stwórcy

który jeszcze nie opuścił

mojej świątyni

oznaki wiary

zataczam ciaśniejsze kręgi

na płonącej skórze katafalków

wyłuskuję spod niezdrowo kryształowych warg

przywidzenia którym tak daleko

do komórek macierzystych

mlecznych jak pierwszy sen dziecka

przypowieść która chełpi się krwią

górnolotną bo splecioną z łyku

garści kamienia

nie chcę szukać oznak wiary

tam gdzie Bóg domaga się poklasku

a umierający rozwieszają ogłoszenia

o zaginięciu udomowionego życia

znów szukamy róż

odartych z kolców

ich kielichów białego wina

pozwól mi poszukać treści tam

gdzie upadła forma

Boże przybij mnie do swojego krzyża

pokaż ciało

które ktoś zapomniał odłożyć na półkę

nowotwór maski

włóczę się między zmarszczkami

na czole anioła stróża

zgryźliwość wzruszeń niby tarcza

przemieszcza się wbrew myślom

którym ktoś przekręcił sylaby

wybiórczość praw

jest opłatkiem który przesiąkł modlitwą

wznieconą w duecie

odpływy gwiazdozbiorów

nut zaklętych w ciżbę

w nowotwór maski

chciałam wzniecić niebo położyć się

pośród szklanych źdźbeł

na wydeptanej Bożą stopą łące

lecz pociski gwiazd chowają się

między włosy

na przedramionach Lucyfera

list otwarty do Kaina

oto rubensowski świt który nie jest

kwiatem spłodzonym przez noc

drzazga zanurzona

w procesji jutrzejszego lata

karmisz nadaremno

to wielopiętrowe mięso które powleka

całun naskórka

gdzieniegdzie słychać szelest

zagłuszonego pocałunku

warg bez słów

kojarzysz mi się z napiętą żyłką

chińskiego zegara

z dłutem sekundnika który wyznacza tor

paznokciom na jakich zliczasz

skrzydełka much

przydarzyło ci się kolejne ciasto

które łatwiej nazywać zakalcem

powrócę ubrana w sukienkę z rozpaczy

ograbionych z resztek światłocienia

do kolekcji dołączył ostatni list

z początku pożegnalny lecz jednocześnie

zawieruszony

wśród gęstych od stęchłego marmuru

snów pozostał ten który brnie

pod prąd tutejszej

wyschniętej rzeki

rzeki z której czarnych wód utkałeś ogień

dla mojej bezpłodnej gromnicy

zanim wyleczę się

z języka ludzkiego podnieś mnie choć raz

nim napotkam pośród listów

ten otwarty skierowany do Kaina

ostatni aplauz

ukierunkowana

podmuchem krwi

chmury haftowanej w najwyższym czasie

karmię swoje formy bycia

w tutejszym zakamarku

bez fundamentów

wpasowana w maskę

wybornie opinającą

rysy powietrza

przyzwyczajoną do czarno-białych piwonii

zbieranych przez noc

we wspomnieniach Boga

jeszcze jeden niewłaściwie wychowany

dorosły

prosto spomiędzy poplątanych

łańcuszków żył

międzygalaktyczny głaz

o którym wszyscy milczą

ostatni

w tym sezonie aplauz

i z odpowiedzialnością przywdziewam

kaftan

który wciąż świetnie na mnie leży

mimo upływu granic i rozdeptanych spraw

kosztowna wiara

w przeciwieństwie do wszystkich

jestem wierząca

wierzę bowiem

w zezwierzęcenie uczuć

jakimi nakarmił mnie

mój pierwszy ojciec

pogrzebana w pudełku po zapałkach

zbyt dużym dla mojej śmierci

dryfuję pośród map

kreślonych dłonią której żarówka

się przepaliła

zrzucam z ciała twoje spojrzenie

wczoraj jeszcze rozwieszonego na krzyżu

wraz z resztą bielizny

schną nasze sny suszą się

wbrew gwiazdom przytroczonym

do Bożych kolan

wbrew ciszy która złorzeczy

tym którzy mogą oddychać

bez grzechu

zimno bez twojej winy konkwistadora

bez białej krwi jeszcze goręcej

Boże dlaczego wiara w Ciebie

jest dzisiaj tak kosztowna?

uciekajmy

od dawna nie było u nas

apokalipsy

śmiertelna powszedniość

świeży czas upojny

niby poranny kubek czarnej kawy

bez słodzika

przekonuje do urzędowego uśmiechu

choć moje ciało nie przyznaje się

do dobrobytu

z utraconym człowiekiem

nie pozostał na lustrze

jeden pełnokrwisty ślad

na nieprzemakalnej skórze oblekającej

duszę zbliżoną do wiatru

jakiej nie przekona pamiątka

miłości kupiona w butiku

za rogiem

powrócę jeszcze

zanim odpłynie niebo

póki zwyczajność nie odbierze mi

wiary a normalność nie wtargnie

na pięciolinię lęku

który słyszę ja

z wyjątkiem wszystkich

wzejdę perskim księżycem

wbrew akwarelom

stworzonym we śnie szaleńca

który uwolnił się od losu

w skorupie zacnego człowieka bez usterki

ze stwierdzoną śmiertelną

powszedniością

umrzeć wbrew młodości

chciałabym umrzeć wbrew młodości

zrywać kwiaty bez lęku

że ktoś odbierze mi łąkę

i zostawi tylko kilka martwych

bochenków ciał

zostawiłam na pożarcie kwiatom

mój obrzezany sen

Boga odartego z ludzkiej skóry

sny rzeźbione

w woskowych łzach

Najwyższy widzę nad Tobą

skradziony raj niebo wyludnione

od siedmiu tysiącleci

pogrążona w bezsennych słowach

które zdobią Twoje zbyt cierniste wargi

róży bliskiej rubinowej koronie

na głowie pogrążonego w żałobie

Lucyfera

niezamieszkana metropolia

zbyt pośpiesznie zawierzając się

rzeźbionym w krysztale pustyniom

nie rozumiejąc czego szukać

po drugiej stronie kurtyny

wskrzesić cię

na przekór sceneriom

od których tu się teraz roi

dźwignąć z pokory jaka się narzuca

nie potrafię umrzeć wbrew

uroczystym zażaleniom że strach

mieszka także w kubku gorącego mleka

w pękniętej strunie skrzypiec

w metropolii w której nikt już

nie mieszka

wierzę że damy radę

bez oficjalnych skrupułów

bez zakalca który może zdarzyć się każdemu

że wraz z czwartym koniem

apokalipsy uniezależnimy się

od ciała

porzucimy piedestał i znajdziemy

tę smutną zapałkę która da ogień

zziębniętym pytaniom

wiekuistość osiądzie śniegiem

na epilogu

wymyślonej pośpiesznie skale

którą porasta zielony naskórek

mgły za jaką nie ma już

ani słowa

sny z minionego roku

chowam w cudzysłowie

twoją ostatnią wolę

z każdej strony światła śledzę życie

które się naprzykrza

ukrywam melancholię

w nadludzkiej serii przeinaczeń

pośród resztek

po wczorajszej sjeście moich snów

z minionego roku

rzucam na pożarcie złości i łzom

mimowolnie piękne serce

patrzę jak ubywa

z każdym kęsem z każdym haustem

wiatru poddaję się wątpliwościom

czasem warto uwierzyć w ból

opłaca się spojrzeć

w fiołkowe źrenice Chrystusa

na razie musi wystarczyć mi bezkres

który niesiesz pod pachą

w stronę publicznego

świata

musi wystarczyć odrobina nienawiści

aby na języku zasiać posłuszeństwo

i czułość po zeszłorocznym

śniegu

przekrzywiony pocałunek

odkąd nauczyłam urodzajne płuca

chełpić się krwiobiegiem

odkąd cień znicza

znaczy drogę ku pobocznej zmarzlinie

sny stają się przestrogą

dla marzeń

wspomnień odebranych dziecku

które nie rozumie jeszcze

śmierci

z uległością zapisuję na pięciolinii

blizny bełkotliwej pieśni

dedykowanej tym którzy wciąż nie sprzedali

jaskrawości

pożądając ostatniego przekrzywionego

pocałunku

pragnąc skóry

przypalonego placka słońca

zmuszając do uległości

uśmiech

konam w obłędzie

na przygotowaną dla mnie kołysankę

z ust wyrodnej nauczycielki

której pokuta

jeszcze raczkuje a starość zaciska wargi

niezadowolona z pracy

na trzy czwarte etatu

wykradziona perła

wydziergany z marmuru spazm

milczenia bez pokrycia

bańka światła przecięta zaostrzonym

słowem

jak świeżo zasiana trawa na mogile

mojej choć nie przyznaję

przesuwam się wzdłuż ciał

z wykradzioną perłą

alter ego

z myślą przekłutą szydełkiem

w dłoni praktykującej matki

wydrążoną z osobliwości niczym drzewo

odarte z żył

nadziewanych zielonym sokiem

ktoś przyszpilił podrzędne zdjęcie

do tablicy ogłoszeń

została na nim moja przedwczorajsza twarz

podobno zaginęłam

podczas wygnania z raju

dziecięca mogiła

starcia skażonych przykazań

dekalogu bez pokrycia w świetle dziennym

gdzie proza życia wraca

nadal na tarczy

kiedy człowiek rozbiera się do naga

i już wie że zaznał dobrobytu

wszechstworzenia

prześwietlona krew wciąż się mieści

w ciasnych naczyniach

skradam się wołam o ciszę

ze smutkiem i wiarą w kącikach duszy

łzami na głuchoniemych ustach

z pociechą w lustrze

do którego pozłacanych ram nie pasuje

mój wysłużony uśmiech

na podobieństwo

w tych ramach przegląda się pejzaż

z rozmysłem niedokończony

na wzór życia najsmutniejszej z ballad

granej przez Boga na akustycznej gitarze

nocą przy ognisku

wiem przeminęła ta wieczność

kiedy Bozia była naszą kochaną Mamą

Pan Bóg rozdawał cukierki

a śmierć stanowiła opowieść

dla niegrzecznych dzieci

które nie chcą jeszcze łagodnie spać

skąd przyszłam na ten świat

nie wiem skąd przyszłam

na ten świat

ale była to pochopna decyzja

zagubiona w stolicy podeptanych wejrzeń

poszukująca wśród wiatru

krztyny powietrza

odzyskałam wiarę w bezsilność którą ktoś rzucił

na obiad

oskarżeniom w potrzebie

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 29.61