E-book
14.7
drukowana A5
19.78
List Do Syna czyli kulisy gabinetu oficera UB

Bezpłatny fragment - List Do Syna czyli kulisy gabinetu oficera UB


Objętość:
32 str.
ISBN:
978-83-8104-825-5
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 19.78

Wracanie do przeszłości jest jak grzebanie widelcem w świeżo zagojonej ranie. Tak samo absurdalne, bolesne i niepotrzebne. Najpierw odczuwa się niepokój, pewien dyskomfort spowodowany przeczuciem bólu, wnętrzności skręcają się w napięciu, chcemy się cofnąć, uciec przed operacją, ale w końcu decydujemy się na pierwszy krok.


Pole wokół rany jest przestrzenią prób, dotykamy więc delikatnie i sprawdzamy stopień odczuwania bólu i własną wytrzymałość. Można się kierować w stronę rany pomaleńku, odsłaniając kolejne warstwy opatrunku, sprawdzając na jaki ból możemy się narazić i czy jesteśmy w stanie bądź chcemy go znieść. Można też na tym etapie jeszcze podjąć próbę odstąpienia od eksperymentu, założyć nowy, świeży opatrunek, nie zaglądać pod niego zbyt często i nie podrażniać rany aż do momentu zagojenia, nie biorąc pod uwagę oczywiście, że może się wywiązać jakiś stan zapalny, a nawet zakażenie, i że otoczenie zacznie zwracać uwagę na rannego z wielu przyczyn, i nie zawsze będą to momenty miłe.


Zwolennicy chirurgii doradzają radykalne oczyszczanie rany, założenie szwów i zaakceptowanie blizny. Każda blizna jest znacznikiem jakiejś przebytej walki, niektórzy nawet je kolekcjonują i chwalą się nimi. Ja mam na przykład bliznę po postrzale. Lubię czasem na nią patrzeć, bo przypomina mi pewne zdarzenie z przeszłości, o którym opowiem za chwilę.


Istnieją również masochiści uwielbiający długi proces gojenia, ból, celebrują zmianę opatrunków, nie dają ranie się zabliźnić tylko dlatego, by emanować swoim cierpieniem, męczyć innych i zmuszać ich do bezustannej opieki i pielęgnacji oraz szczególnej uwagi. Nienawidzę tego typu osobników. Człowiek powinien być twardy, męski, a nie rozmazany jak małe dziecko.


Jest to równie bezsensowne jak na wstępie wymieniona czynność, bo po co rozraniać na nowo blizny? Czasem jednak podejmujemy próbę pozbycia się blizny, decydujemy się na wprowadzenie radykalnych zmian w naszym organizmie, który szwankuje, nie działa na tyle prawidłowo abyśmy mogli zaznać błogiego stanu całkowitego pogodzenia się z życiem i zaakceptowania toru, którym podąża nasz los.


Podjęcie się takiej operacji na własnych uczuciach spowodowało poczucie kresu mojej ziemskiej wędrówki. Musiałem zakończyć sprawę zaczętą przed 50 laty, kiedy to poczułem się całkowicie we władzy złego, a radość doznana z tego powodu wypełniła mnie niemal erotyczną rozkoszą.

Wiedziałem, że szatan chcący zawładnąć moim umysłem żąda całkowitego podporządkowania i uznałem, że jest to jedyna władza, której jestem w stanie być podległy. Teraz nadszedł czas, by zakończyć spektakularnie sprawę Tura, a nawet odwrócić role, bym na koniec życia ja stanął przed okiem kamery i został gwiazdą szatańskiego spektaklu. Dopracowałem już scenariusz w każdym szczególe, używając różnych narzędzi i ludzi, wystarczyło go tylko zapisać i rozdzielić role.


Codziennie patrzyłem na swoją twarz w lustrze, obserwując znaki nałożone przez upływający czas. Z lustra patrzył na mnie płonącymi ponuro oczami stary, siwy mężczyzna. Badałem tę twarz centymetr po centymetrze, przyglądałem się każdej zmarszczce, obserwowałem ze złością zniszczenia, jakich dokonały upływające lata. Nie podobało mi się to. W duszy nadal byłem tym młodym czarnowłosym chłopakiem, zwinnym i bystrym. Patrząc na swoje odbicie w łazienkowym lustrze czułem się karykaturą samego siebie, jakimś idiotycznym sobowtórem. Każdy poranek wiązał się z wykonaniem mnóstwa osobistych zabiegów, o których kiedyś nawet nie miałem pojęcia. Już samo mycie i wkładanie w usta protez napawało mnie obrzydzeniem. A cóż dopiero inne zabiegi, oglądanie zwiotczałego ciała; siwe włosy na mojej klatce piersiowej wyglądały żałośnie. Kiedyś miałem piękną posturę i czarne sobole na piersiach. Teraz moje piersi przypominały piersi starej Indianki, dawna muskulatura zmieniła się w jakieś kobiece wypukłości, zwiędłe, opierające się niemal na wypukłym brzuchu. Nogi paradoksalnie zrobiły się szczupłe, po dawniej zarysowanych mięśniach pozostało wspomnienie, jak dwa patyki unosiły pękaty korpus. Sam przed sobą wstydziłem się własnego wyglądu.

Obraz w lustrze budził we mnie niechęć, a nawet wściekłość. Trudno jest pogodzić się z nieuchronnym zbliżaniem się do kresu życia, ze starością i rożnymi dolegliwościami z nią związanymi. Czasem nienawidziłem siebie, uderzałem dłonią w zimną taflę lustra, ale nic to nie zmieniało, obraz był cały czas taki sam. Wygląd był jednakże tylko czubkiem lodowej góry.


Dopadły mnie starcze dolegliwości. To już odbierałem jako cios poniżej pasa. Nie dość, że człowiek wygląda źle, to jeszcze źle się czuje, w dodatku wszystko to miało wspólny mianownik — skrępowanie. Musiałem uważnie obserwować okolice mojego rozporka, gdyż utraciłem zdolność

kontrolowania własnego pęcherza. Było to powodem pewnej krępującej sytuacji, kiedy nie zauważyłem powiększającej się plamy i zwrócono mi uwagę. Dyskretnie wprawdzie, ale zawsze miało to miejsce. Nigdy nie pozwolę by taka sytuacja się powtórzyła.


Wszystkie życiowe sukcesy bladły i stawały się mało ważne wobec widoku młodych, roześmianych twarzy; zazdrość pożerała moją duszę pomału i boleśnie, a ona codziennie odradzała się jak wątroba Prometeusza i męce nie było końca.


Byłem całkiem sam. Potęgowało to moją złośliwość i jadowity stosunek do ludzi. Nie mogłem jednak przemóc się i nawet nie chciałem dążyć by tę sytuację zmienić. Czasami bawiła mnie myśl, że inni postrzegają mnie jako sąsiada, życzą dobrego dnia lub nocy (w zależności od pory dnia, w której mieli okazję mnie spotkać), i nie mają pojęcia kim jestem naprawdę. Uważają mnie za miłego staruszka, któremu czasem trzeba pomóc wnieść zakupy po schodach. I bardzo dobrze, nie musiałem się niczym męczyć, inni robią dużo za mnie, całkiem za darmo. Nikt nie domyślił się, że byłem samotną, siedzącą w jamie własnego domu bestią, krwiożerczym monstrum, które kolejny raz szykowało się do ataku.


Zostało mi tylko nadanie odpowiedniego tytułu mojemu spektaklowi.


Czułem znów to zapomniane już nieco drżenie we wnętrzu mego starego ciała, ogarniające mnie podniecenie kazało usiąść przy biurku i zacząć pisanie scenariusza. Moja ostatnia rola wyznaczona przez mojego osobistego diabła miała mieć tytuł, który krążył w mojej podświadomości, ale nie umiałem go jeszcze sprecyzować. Męczyłem się, pisanie na siłę nie przynosiło żadnego pozytywnego skutku. Żaden tytuł nie wydawał mi się odpowiedni, był zbyt pretensjonalny, albo jakiś łzawy, zupełnie jakby to miał być jakiś romans. W końcu porzuciłem to zajęcie, zdając się na pomoc mojego opiekuna, który nakazał mi ze znużonym westchnieniem zabrać się do pracy. Był to najwyższy już czas, gdyż o wydarzeniach, które za chwilę opiszę zaczęto ponownie mówić, rozpatrywać je, musiałem więc podjąć odpowiednie kroki, by uchronić się od kary, a sprawę zakończyć raz na zawsze sukcesem.


Tego dnia usiadłem do biurka a diabeł podyktował mi głosem ciepłym i stanowczym, głosem dobrego cierpliwego nauczyciela:


,,List do syna” *


Później pisałem już samodzielnie.

**********

Miałem opowiedzieć o tym, dlaczego lubię moją bliznę. Otóż jej nabycie wiąże się z pewnym zdarzeniem z dość już odległych czasów, jednak niezwykle ważnych dla mnie.


Obudziłem się z uczuciem ogromnego ciężaru we wszystkich członkach ciała. Nie mogłem otworzyć zaschniętych ust, zasklepiły się z pragnienia tworząc bolesną bruzdę na mojej twarzy. Spuchnięty język wypełniał całą jamę ustną, a ślina spieniła się w kącikach warg. Ohydny smak w ustach sprawiał mdłości. Byłem ranny. Jakieś litościwe dłonie wyrwały mnie śmierci, pielęgnowały i wróciły światu. W nieznajomej izbie pachniało prasowanym płótnem i moczem. Za oknem krakała wrona, a gałąź niecierpliwie stukała w okno. W głębi domu słychać było zwykły gospodarski codzienny gwar. Dźwięki, których nie słyszałem tak dawno, że stały się zupełnie niemal obce, dawały chociaż poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Leżałem na łóżku w nieznanym pokoju, nade mną rozpościerał się drewniany, malowany na biało sufit. Poczułem na rozpalonym gorączką czole chłodną drobną dłoń, sprawiło mi to ulgę, ukoiło. Nie mogłem swobodnie oddychać, gdyż byłem spowity płóciennym bandażem, a każdy nawet minimalny ruch powodował przeraźliwy ból, tak przeszywający, że nie byłem w stanie nawet określić, w którym miejscu przeszyła mnie kula.

Bolało mnie po prostu wszystko, nawet oddychać musiałem krótkimi delikatnymi wdechami, z czego wywnioskowałem, że najprawdopodobniej mam uszkodzone postrzałem płuca. Chciałem pić, błagałem myślą o kroplę wody, a nie mogłem wypowiedzieć słowa, osłabienie pozbawiło mnie możliwości wydania jakiegokolwiek dźwięku. Powieki opadły mi i zapadłem w sen, który był ostatnim w moim życiu snem spokojnym i odżywczym.


**********


Sprawcą mojego postrzału był niemiecki żołnierz. Zwykła sprawa na wojnie — w każdej chwili można było pożegnać się z życiem, szczęściarzom takim jak ja udawało się czasem uciec spod kosy, wylizać rany i później dalej bawić się ze śmiercią w kotka i myszkę. Bezsens tej idiotycznej igraszki polegał na tym, że śmierci podstawiało się głowę w imię sprawy przegranej i zamiast przejść do nowego porządku bawiliśmy się w wojsko. Taka zabawa dla dużych chłopców, z użyciem całej technologii mordowania pod szyldem patriotyzmu. Było to modne w pewnych kręgach w owym czasie, mówi się o tym do dziś, wydawane są książki i inne publikacje. Nie ma to żadnego sensu, ale nie będę się tym zajmował, gdyż z reguły nie lubię się zajmować rzeczami bez znaczenia. Czas płynie szybko i jest na tyle cenny, że nie wolno go marnować, szczególnie w moim wieku staje się to bardzo oczywiste.


Postanowiłem osobiście wykonać wyrok na mordercy, któremu nie udało się zamordować mnie. Dzień zapowiadał się fantastycznie, słońce dopiero rozpoczęło swoją podróż po niebie. Dom, w którym zajmował mieszkanie, miał nieduży taras wychodzący na wschód, trochę ukryty wśród krzewów. Nie czekałem długo. Chwilę po tym, gdy zająłem odpowiednie dla mnie stanowisko pojawił się na tarasie. Był rozespany, nieuważny, czuł się bezpiecznie, nawet nie podejrzewał, że zaraz jego głowa rozpadnie się na kawałki. Postawił na stoliczku filiżankę z kawą i rozpoczął poranną prasówkę. Ugniatał spokojnie tytoń trzymanego między palcami papierosa, delektując się widocznie miłym porankiem i myślą o zapaleniu, o wciągnięciu w płuca dawki dymu przepełnionego dającymi poczucie relaksu toksynami. Zadanie moje nie było trudne, ściągnąłem delikatnie spust celując w jego głowę. Wtedy też poczułem, jak jakaś zimna dłoń silnie opuszcza lufę, a głos wewnętrzny każe mi wykonać dwa strzały. Pierwszy by sprawić ból, zranić, by Niemiec męczył się, wykrwawiał, by śmierć nie nadeszła zbyt szybko. Wtedy jeszcze udało mi się sprzeciwić temu wezwaniu, zabiłem go rozwalając czaszkę jednym celnym strzałem.

Rozprysnęła się jak skorupa jajka, odrzucając korpus z zabawnie drgającymi członkami jakieś dwa mery od krzesła, na którym siedział jeszcze chwilę wcześniej. Na stoliku stała parująca kawa, wyglądało jakby na chwilę odszedł od niego, popielniczka z dymiącym papierosem podwajała to uczucie chwilowego porzucenia porannej czynności.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 19.78