Wstęp
„Poezja jest wtedy,
gdy emocje znajdują swoje myśli, a myśli znajdują swoje słowa”
— Robert Frost
„Liście szeleszczą na wietrze” Heleny Leny Kołodziejek to wybór wierszy, składający się na cykl utworów o tematyce sentymentalnej. Ileż obrazów budzi w nas tytuł, który poprzez nagromadzenie głosek szczelinowych swoim dźwiękiem podkreśla nastrój całego zbioru. I wcale nie musi to być stan melancholijny czy depresyjny, na który jesteśmy podatni w okresie jesienno-zimowym. Liście mogą też szeleścić wiosną, połyskując jednocześnie promieniami słońca odbijającego się od kory drzew. Dodatkowo śpiew ptaków mieszkających w konarach pozwala zrelaksować się, gdy siedzimy na ławce w parku.
Poetka stworzyła w wierszach indywidualny ton wypowiedzi, ściśle związany z akceptacją przemijania i uszanowaniem ustanowionego przez Boga porządku. Mam wrażenie, że jej dewizą są słowa wyjęte z księgi Koheleta: „Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono”. Doskonale rozumie i akceptuje ten upływ czasu, w którym się znalazła. Wie, że byt zakreśla krąg: coś się kończy, coś zaczyna…
Wiara wyzwala w niej pozytywne emocje. Jej poetycki świat jest barwny i odsłania tajemnicę pór roku, a raczej ludzkiej egzystencji. Podczas lektury wierszy zaciera się odległość czasoprzestrzeni. Pomiędzy „tu i teraz” a wiecznością stoi człowiek. Czasem jest on samotny lub w towarzystwie innych, poddaje się trudnościom lub osiąga wyznaczone cele, cierpi w ukryciu lub cieszy się życiem.
Ważnym elementem twórczości Heleny Kołodziejek jest przyroda. Czerpie z niej siły witalne i wewnętrzną harmonię na każdy następny dzień, choć szelest tytułowych liści cichnie z nastaniem zimy. Świat widziany jej oczami utożsamiany jest przede wszystkim z jego pozytywnymi aspektami. Ta poezja to w pewnym sensie remedium na lęki, te trudne do zrozumienia po ludzku stawiane przez Boga, jak i te, które człowiek stawia przed drugim człowiekiem.
Zamieszczone w niniejszym zbiorze utwory wyróżnia estetyka i dopracowanie kompozycji, a także styl i warsztat pisarski. Widać, że poetka bierze czynny udział w warsztatach literackich, z których czerpie inspiracje. Nie boi się sięgać do literackich wzorów. Z wielką swobodą porusza się w każdym z wybranych gatunków, składających się na sześć podtytułów zbioru: wiersze białe, wiersze rymowane, strofy safickie, tautogramy, triolety, akrostychy. Zachowuje równowagę między tradycyjną formą pisania a wierszem współczesnym.
Na twórczość Heleny Kołodziejek możemy spojrzeć z perspektywy osoby wyglądającej przez okno i obserwującej świat. Możemy też być uczestnikami i głównymi bohaterami tego lirycznego spaceru wzdłuż alei liściastych drzew. W pewnym sensie jest to filozoficzne curriculum vitae o uniwersalnym przesłaniu oparte na doświadczeniu wrażliwej osoby, która ceni życie ponad wszystko.
Izabela Zubko
„jak pory roku mija czas…
człowieka”
wiersze białe
wędrówka
nim zaświecą galaktyki
potrzeby i nadzieje
układasz według schematu
w poświacie łuny
kolejny raz pytasz
gdzie jesteś szczęście
wśród półmroku
zły cień
twoje zmysły dręczy
niepogoda mżawką
zasnuwa oczy
zegar tyka
idąc po nierównościach
pokonujesz
następny odcinek drogi
piękno przyrody
słońce schowało się
za lasem
bezkresne niebo
spowiła paleta barw
ponad drzewami
echo niosło krzyk
spłoszonego ptaka
u schyłku dnia
zaczarowane miejsce
jeszcze tętniło życiem
niezwykłą przestrzeń
wypełniał aromat
polnych kwiatów
od strony jeziora
ciepły wiatr
przywiewał
zapach tataraku
powoli zasypiała
przyroda
obudzi się skoro świt
by znów uwodzić
swoim
magicznym pięknem
metafizycznie
jesteś tajemniczo inna
jak natura
gdy o świcie
pierwszym kwiatom
daje oddech
albo niczym mgła
unosząca się
nad łąkami
która znika
wśród traw
a nocą jesteś niebem
rozgwieżdżonym
i powłóczystą
smugą cienia
gdy przy blasku księżyca
snujesz się znów
pod rękę z marzeniami
na równinach
jeszcze ten jeden raz
obudź mnie
zanim
odejdę bezpowrotnie
tam gdzie
nie ma smutku
i trudów
doczesnego życia
zanurzę się
w zapachu
kolorowych łąk
wierząc
że kiedyś cię odnajdę
na bezkresnych równinach
oblicza miłości
wciąż przypomina łąki umajone
jak mgła poranna nad brzegiem strumyka
albo zachwyca jak źródełko czyste
lub szepcze sennie nieuchwytne słowa
przyciąga wabi niczym polne maki
a oczy u niej jak noc księżycowa
serce ma wielkie gorące otwarte
ufna jak dziecko pod skrzydłem anioła
potrafi zabić a potem znów wskrzesić
jest jak Tezeusz — tęsknotą trawiona
i czasem ciężka nie do udźwignięcia
jak ta śmierć blada gdy ktoś w mękach kona
nad doliną
gdzie ta magia z lat minionych
kolorowe łęgi pola
w moich myślach przechowuję
promyk słońca w kroplach rosy
czar jeziora poszum lasu
stawy grzyby i poziomki
dzisiaj mają inny wymiar
barwne kwiaty z tamtej wiosny
wodospady szmer strumyka
leśne skrzaty wśród paproci
trele ptaków przy domostwach
nad doliną wiatry niosły
zapach fiołków
najpiękniejsze uczucia
rodzą się wśród ciszy
w łagodnym uścisku rąk
i w subtelnym szepcie
czułych powitań
lub pożegnań
przy wschodach
albo zachodach słońca
gdy fala wzruszeń
wzrok przyćmiewa
a świat wiruje
w dziwnym tańcu
wtedy nawet zimą
można poczuć
delikatny zapach fiołków
bo szczęście czasami
przychodzi nieproszone
jak najcudowniejszy sen
z którego
nie chcesz się obudzić
jak kłosy zbóż
w rytmie przyrody
tętniło ludzkie życie
odgłosy natury
i odczuwalna energia
którą emanuje Ziemia
utwierdzały człowieka
w przynależności
do korzeni
z których wyrósł
każdego dnia
od kołyski aż po grób
na kanwie
minionych zdarzeń
niczym kłosy
dojrzewające w słońcu
słowa i czyny
kolejny raz tworzyły
nową rzeczywistość
wśród zawiłych dziejów
dawały nadzieję
na lepszą przyszłość
melancholia
dlaczego dopiero teraz
gdy w ogrodzie kwitną
jesienne astry
zobaczyłeś swój sen
na jawie
w nim przy księżycu
słowik trele śpiewał
a w dzień
świerszcze ukryte
w zielonej trawie
znów grały koncert
na skrzypcach
i życie uśmiechało się
tak bardzo łaskawie
dlaczego dopiero teraz
gdy w ogrodzie kwitną
jesienne astry…
realia
w pewnym wieku
nawet ciepły fotel
nie potrafi cieszyć
wędrówka
w inną przestrzeń
z ironią się uśmiecha
na framudze zdarzeń
wątła perspektywa
już nie mami
wśród zgiełku potrzeb
swój prym wiodą realia
i czasem… poeci
mgła
zostań jeszcze
usiądź przy mnie
pozwól poczuć
bicie serca
tak jak dawniej
pachnie kwieciem
przytul mocno
ciepłe dłonie
dają siłę
lecz na krótko
zasłuchani
w dźwiękach ciszy
jakby cały
świat przystanął
w jednej chwili
nie zaprzeczysz
naszym słowom
życie znów
zatacza koło
zobacz dnieje
czas ucieka
chłodno wokół
widzę smutną
twarz w obłoku
zostań jeszcze
akwen
życie jest humorzaste
jak nieboskłon
nad wielką wodą
raz świeci słońce
innym razem szkwał
albo burza
niespodziewana
nadchodzi
wśród
przejmującego chłodu
gdy białe bałwany
przysłaniają przestrzeń
wtedy
to co po drugiej stronie
staje się dla oczu
niewidoczne
aby nie utonąć
chwytasz za wiosło
macierzyńska miłość
od dnia narodzin
aż po kres życia
gotowa
każdą chwilę
poświęcić
przytuli
ochroni
dla niej szczęściem
jest szczęście
w oczach jej dzieci
nie zawiedzie
przegoni smutki
mroki przepędzi
rodzinny dom… dla nich
zieloną wyspą
wśród trudów życia
na aplauz nie czeka
przebacza
i zawsze jest blisko
macierzyńska miłość
uczucia
dziecko
w każdym wieku
pragnie miłości
lecz najwięcej
potrzebuje jej wtedy
gdy najmniej
na nią zasługuje…
póki żyjemy
kochajmy nasze dzieci
ścieżka
czasu nie rozciągniesz
dlatego pomyśl
i nie pozwól
uwięzić się
w sieciach zarzuconych
bo chociaż
zgiełk dnia trwa
to ty nie możesz tłumić
wewnętrznego głosu
gdy idziesz prostą drogą
sprawy mniej ważne
mają wartość drugorzędną
priorytety
prekursor nowych trendów
jak rozpędzony pociąg
niesie szybkie zmiany
weryfikuje teraźniejszość
bo chociaż swój scenariusz
każdy pisze sam
to życie i tak pobierze myto
w nowych realiach
nieujarzmiony czas
znów pozamienia priorytety
odłamki
w każdym aspekcie
przyzwoitość
jest cnotą
ona nadaje życiu
spójność
gdy jej nie ma
budowane relacje
są tylko chwilą wrażeń
niczym szklane odłamki
mogą poranić
nadwyrężoną materię
kuriozum
...gdy wszystko
wiesz
o innych najlepiej
nawet to
czego oni sami
o sobie nie wiedzą
wtedy
stajesz się
niewiarygodny…
zaduma
myśli człowieka jak liście
na wietrze — rozedrgane
nucą pieśń pokutną
ciernistym krzewem
kaleczą — zraniona dusza
gniew wyzwala wielki
w chaosie wschodów
i zachodów
obojętność zatoczyła krąg
zlodowaciało ludzkie serce
przebudzenie
każda droga prowadzi
w znajome
lub nieznane miejsca
lecz czy wiesz
ile zdołasz
udźwignąć duszo
jaki ciężar
potrafisz ponieść
ile przeboleć strat
wśród chaosu
refleksje
prowokują przebudzenie
aby z nadzieją
powrócić
do lepszego jutra
w kawałkach
mydlana bańka prysnęła
jak sen o poranku
po złudzeniach
nie pozostał ślad
opleciony pajęczą siecią
oswajasz się
z rzeczywistością
niczym duży głaz
runęła
pielęgnowana wielkość
konfrontacja
nikt nie uchroni się
przed przeznaczeniem
lecz czy warto wracać
myślami w przeszłość
by robić rachunki
zysków lub strat
gdy tętni życie
wiosna jak dawniej
kolorami nęci
szemrzą strumyki
wiatr w konarach drzew
śpiewa
a w trawach znów
grają świerszcze
wśród parkowych ścieżek
szepczą pożółkłe liście
jeszcze raz
nostalgia zatoczyła krąg
wypowiedziane słowa
pozostały w pamięci
połamany życiorys
oraz inna przestrzeń wokół
i ta konfrontacja z samym sobą
by stanąć na progu zgody
z nieuniknioną rzeczywistością
przemijanie
w ciszy nabrzmiałej
zwątpieniem
snuł się dzień za dniem
czas ziemskiej istoty
mijał opieszale
wszystkie
smutne zdarzenia
ukryła
maska niepewności
wśród pór roku
pod dziurawym
parasolem
upływały chwile
z przepływem
wiosennych wiatrów
i z chłodem jesieni
sędziwy człowiek
doświadczał
nowej rzeczywistości
gdy z drzew
opadały liście
z uporem
poddawał się
innym realiom życia
opuszczone krzyczą
stare domy jak bukiet
kwiatów na peronie
gdy odjeżdża pociąg
pachną pożegnaniem
zadbanym ogrodem
i kojącą wonią
kolorowych bzów
rosnących przy parkanie
akacją w maju
oraz fajką dziadka
a w niedzielę szarlotką
albo ciastem z jagodami
smakiem cydru
kiścią soczystych
winogron — natomiast
wczesnym rankiem
promykiem słońca
iskrzącym
nad czerwonymi dachami
gdy jest jesień pachną
darem lasów — aromatem
sosnowej żywicy
i owocami z sadu
oraz zasuszonym liściem
między kartkami
niedokończonej opowieści
opuszczone krzyczą
wspomnieniami
stare pochylone domy
wiersze rymowane
stojąc w oknie
nad dachami płyną chmury postrzępione
blisko drogi starym drzewom rosną skrzydła
czas ucieka jakby z wiatrem chciał się gonić
myśl pulsuje niczym w słońcu smuga srebrna
konar dębu otuliły wielkie krople
pęd wiosenny szybko rośnie tak jak trzeba
a ty zieleń znów podziwiasz choć markotnie
niczym życie mgła spowiła lazur nieba
nad łąkami okrzyk ptaków w deszczu moknie
echo cicho smutną skargę opowiada
jeszcze stoisz zamyślony tuż przy oknie
ciągle czekasz na blask jutrzni lecz wciąż pada
w rodzinnym kręgu
choć dzisiaj mieszkasz w innym domu
twoja historia strun dotyka
ty mimo wszystko pędzisz znowu
do miejsc gdzie kiedyś kwitła wyka
i tam gdzie sady pola lasy