Wydanie zaktualizowane
(pierwsze wydanie opublikowano w 2019 roku)
Na okładce wykorzystano zdjęcie
ze strony: https://polskapogodzinach.pl/category/poland
Od autorki
W Poezję jak Beksiński,
w głębię istnienia,
w tajemnice
mimo cierpienia
Tomik wychodzi na 1 listopada
i jest w dużej mierze refleksją cmentarną,
a ludzie boją się śmierci, tej wszechogarniającej wszystko
jak życie,
dlatego sądzę, że warto ją oswoić,
po pobytach tam, gdzie się odchodzi —
być pedagogiem to znaczy być wszędzie
Dedykacja główna —
Eli Ruppe, koleżance, poetce,
zmarłej w listopadzie zeszłego roku,
w dowód trwałej pamięci
Człowieczeństwo a śmierć i życie
To jest miarą naszego człowieczeństwa, że toczmy rozmowy o śmierci, pamiętamy i odchodzimy do pełni bytowania z tymi, którzy nas poprzedzili w drodze. Może trudno nam przyjąć tak prozaiczną funkcję sztuki, ale wyrzucamy ze siebie myśli często te najbardziej absurdalne, by je przetworzyć przez słowo i obraz, oczyścić się, przestawić na co innego, lepszego.
Twórczość jest grą ze swoim umysłem, jak pisał Wydawca młodego Nahacza, Andrzej Stasiuk
Nahacz się zabił. Powiesił się w piwnicy.
Poezja zabija, wyzwala, zrywa kompromisy.
Literatura daje życie i je odbiera.
Literatura uwiecznia za życia, skazuje na pamięć. Często jest to pamięć obumierania, czyli tego, czym jest życie. Pamięć tragiczna…
Życie jest krwawo-rosistą łąką bez dna. Życie bywa sobą, życiem, ale jest tak naprawdę wielką próżnią donikąd. Idziemy, ażeby iść. — Mogłoby się zdawać…
Kto dotknął języka poezji — pokaleczył sobie dłonie, serce, umysł, uczucia (aby dotrzeć do głębi, i przez cierpienie, mroki, lęki). Poezja jest tym, czym jest życie. Życie nie jest śmiercią, ale zwiera w sobie proces umierania.
Postanowiłam, że używając w tym tomiku pełni sensu poezji — zrobię z niej broń. Będę strzelać słowami do wszystkiego, co jest żywe oraz martwe (metafory). Będę strzelać (w celu wzbudzenia bodźcami refleksji, w myśl Sokratesa) przede wszystkim do siebie, by przekraczać granice słów, siebie, aby zagrać jak hazardzista, by iść i iść, póki żyję w życio-śmierci poezji. By zagrać na czulej strunie ludzkiego strachu, przekroczyć ostatnią granicę. Będę się tarzać w słowach, wypruwając z nich potoki krwi, a także życiodajnej wody, ażeby pełniej jednak żyć. Będę tym wszystkim od dziś w poezji, co zabija, utrwala, niszczy i daje zmartwychwstanie (istotą). Będę namacalną pamiątką swojego ludzkiego bólu, który zdarza się w każdym życiu. Zerwę warstwy milczeń.
Poezja mnie zabija. Wieszam się na czułych strunach poezji. Umieram. Wywołuje to obojętność świata. Pisząc szarpię sobie duszę. Pisząc uciekam na tamtą stronę, gdzie widzę blade słońce, jak moja twarz. Pisząc ucinam wieczność, dzieląc ją na chwilo-wiersze. — Ja, człowiek, mówię w imieniu milczących. Akt mojego pisania jest aktem życia. Akt przeżywania cierpienia i śmierci jest drogą do wieczności, w świetle, które nie ustaje.
Pisząc się modlę, pisząc klnę, pisząc śpię na jawie. Pisząc oddaję swoje życie na łamy poezji. Dzielę je na kawałki, kadry, rozdaję. Pisząc kroję ludzką naturę. Szukam sensów. Szukam ludzi jak pogubionych przecinków, a przede wszystkim kropek, bez spacji, bez namysłu.
Pisanie daje mi przetrwanie tutaj, w tej chwili, piszę, a więc nie umieram.
Zakończył się w moim życiu pewien etap. Kiedy piszę te wiersze — zaczynam 29 rok swojego życia. Po ukończeniu drugich studiów magisterskich wybrałam się w podróż egzystencjalną przez połowę Europy. Byłam w drodze 2 tygodnie. Szukałam bezludnych wysp dla swoich myśli. Podróż przebiegła mi w towarzystwie profesora ekonomii. Spotkanie przedstawicielki nauk humanistycznych i przedstawiciela nauk ścisłych, po napisaniu pracy magisterskiej z okresu pozytywizmu. Skończyło się tak, że zatrzymaliśmy się przez kilka dni nad Adriatykiem, na Wyspie Brjuni. Każdy poszedł w swoją stronę. Profesor opalał się, kąpiąc się w wodzie, ja zanurzyłam łydki w morzu, chodząc brzegiem lądu przed siebie ze złamaną ręką, i tak przez te wszystkie dni na wyspie. Któregoś dnia była tu burza (dla tutejszych dzieci to była atrakcja, piszczały, bały się, cieszyły i robiły zdjęcia — może to reakcje bliskie wobec tajemnicy śmierci). Zalały nas fale chłodnego powietrza. Wracaliśmy, przez Budapeszt. Zatrzymaliśmy się na jedną noc nad Balatonem. Myślałam o tym, że miałam się tu spotkać z Elą Ruppe, studentką Barańczaka, która musiała zrezygnować ze studiów filologicznych. Ja także zrezygnowałam ze studiów historycznych na rzecz czegoś innego. Poszłam na wiele lat (jak na mój wiek ówczesny) do Uniwersytetu Pedagogicznego. Rozpoczęłam studia pedagogiczne. Dziś jestem nauczycielką-pedagogiem szkolnym w Zespole Szkół Mechanicznych nr 4 im. gen. Augusta Fieldorfa „Nila” na krakowskim Kazimierzu. Wczoraj trzeci raz nie dostałam się na studia doktoranckie — zakres literaturoznawstwo, Uniwersytet Pedagogiczny. Po raz kolejny odrzucono projekt mojej pracy. Interesowało mnie pisanie na temat niepublikowanych dzienników Haliny Birenbaum. Zamierzałam wykorzystać metodologię bazującą na osiągnięciach fenomenologii. Nie znalazłam zrozumienia (tak to nazwijmy). Na razie odchodzę, zamykając długi etap kształcenia, przeżyć, które były różne. Częsty był bunt, bo nie tędy mają iść ludzie, idee, uniwersytety. Był brak zrozumienia mnie i nawzajem. Były wielkie pytania i nie mniejsze milczenie. W Instytucie Filologii Polskiej nauczyłam się, że każde interpretacja wiersza nie ma sensu, bo to dopisywanie do wiersza nas, tego, co nie istnieje. Szłam na przekór i idę dalej. Idę przecież w poezję. Uczelni i niektórym wykładowcom zawdzięczam wiele. Przede wszystkim konfrontację sposobu bycia i posiadania sposobu na literaturę. Lata spędzone w uczelni, jakiej dedykuję niniejsze wiersze, jako wspomniane zakończenie współpracy i nowy jak na razie pusty etap, gdzie nie zrywam związków z uczelnią, poświęcając jej tak wiele miejsca przecież… (Nie widzę sensu dalszej rozbudowy zdania). Spędziłam tu wiele lat. Mój Uniwersytet „Gogiczny” (zobaczyłam studiując pedagogikę, że przy remoncie taki napis zaczął na niej widnieć) to przede wszystkim spotkania różnorodności. Zwarcia były. Tyle chciałam napisać, by zaznaczyć, w jakim etapie życia jestem, kiedy komunikuję nową epokę swojego pisania. Zatem powrócę do traktowania literatury jak gry, nie tylko ze swoim umysłem, ale światem. Celowo prowokuję, piszę o śmierci, pewnym tabu. Celowo rozpycham się, rozpycham się tam, gdzie mogę. Pozwala mi na to literatura. Rozpycham się słowem, drażnię. Podrażniam, także siebie. Dłubię w ranach, grobie, wieczności, nowym życiu.
Lata spędzone w uczelni to był czas taki, że zrobię, urządzę, zorganizuję rzeczywistość po swojemu, ale nikt jej takiej nie chciał. Jeśli odpychamy się od życia wędrujemy niestety w stronę śmierci. Śmierć jest jak roztłuczone szkło. Wbija się do ciała. Strumienie krwi tylko na początku wzbudzają lęk. Stało się, stało się nie raz. Literatura daje miejsce i czas, by próbować różnych form bytu. Uczelnia jest systemem, który szuka jednostek ugruntowanych w istocie rzeczy, takich wyjętych wcześniejszemu systemowi oświaty. Moje pisanie jest prawem powiedzenia nie. Moja literatura dąży do tego, by móc mówić nie, nawet życiu. Moja literatura jest totalna. To wojna z porządkiem świata i języka (takie mam czas po uczelni, to chwile, mijające może). To wielka gra na czułych strunach poezji. Ten tomik jest wielkim manifestem pokolenia 90. Co dał nam świat, jaki zastaliśmy? Dał nam parę lat względnego spokoju. Nazwano nas pokoleniem straconym. Mieliśmy wszystko, ale rzeczywistość zaczęła oferować nam nic. To czas, kiedy mam 19 lat i rzucam studia w Uniwersytecie Jagiellońskim, rozpoczynając pracę na czarno w warsztacie szewskim. Rzeczywistość nie zaoferowała nam nic sensownego. Emanowała próżnią i brakiem miejsca. W literaturze jest miejsce na wszystko. Na sensy i bezsensy.
Chcę powiedzieć swojej uczelni coś dobrego, swoim profesorom, swojej nieudanej śmierci podczas studiowania. Chcę powiedzieć, że każde doświadczenie, napotkany mur i nie, każda emocja ukształtowały przyszłe wiersze. Chcę powiedzieć, że ten czas nie był stracony, choć tygodnie przemieniały się w miesiące oporu, nawet lata. Chcę powiedzieć, że mur się rozkruszył przy mojej stronie i piszę nowe wiersze. Chcę pisać o śmierci, bo umrę. Chcę dać w tym tomiku te wiersze. Chcę zachować ową część swojej tożsamości, kiedy rozbijam w szpitalu szkło, raniąc się. Chcę powiedzieć, że to ja, że wolno mi to powiedzieć, że ludzka wrażliwość ma prawo stanąć na barykadach, że człowiek ma prawo odchodzić ze świata na własnych warunkach. Chcę poszczypać świat, niech też go boli życie. I tak boli, każdego, ale niektórzy są bardziej wrażliwi.
Chcę powiedzieć swoim wykładowcom, że już wiem, co to jest śmierć, odejście zupełne na bok, że przyjęłam całą cenę literatury, że akceptuję ją, jaka jest — wszczynając pokoleniowy bunt. Chcę mieć prawo posiadania na swojej poezji sznyt. Chcę, by ta poezja żyła, umierała, kąsała, dawała nową nadzieję i nową radość w życiu. Chcę poezji, która jest dynamiczna jak życie, pełna walki, gdzie jest brud oraz zakrwawione ciało człowieka. Mając 29 lat przyjmuję spadek poetycki. Zarazem chcę zaznaczyć, że identyfikuję się ze swoją uczelnią. Skończyłam studia polonistyczne, nie przeszkadza mi to pisać i łamać konwenanse. Nie interesują mnie reguły czasowe, mam swoje metafory. Jestem pedagogiem, nie przeszkadza mi to pisać, mało kto czyta.
Chcę powiedzieć swoim profesorom, że jestem ukształtowaną pisarką, która dojrzewała na ich oczach. Jestem gotowa przyjąć spadek literatów, którzy skazili nas swoimi samobójstwami. Jestem gotowa na Rosiek, Nahaczów i Wojaczków. Spędzałam czas z Basią Rosiek na cmentarzu. Odbyłam wielkie młodzieńcze wagary w czasie studiów. Wybrałam żywe lekcje z twórcami. Wybrałam własną twórczość, własne wykłady w różnych miastach.
Moja poezja jest próbą dotarcia do rzeczywistości, próbą porozumienia, próbą pojednania się z życiem i umieraniem. Mam 29 lat, skończyłam dwa kierunki studiów magisterskich. To dla mnie śmierć pewnej epoki. Skupiłam się bardziej na formie bytu, bycia, istnienia niż nad tym, jak mnie ocenią, co i jak powiem. Ważniejsze jest dla mnie, co napiszę i jak w tej książce. Ważniejsze jest dla mnie, co mam do podarowania, ofiarowania, zostawienia. Poezja jest dla mnie dziś środkiem wyrażenia dni, które minęły, że miały sens, że choć wiersze są skaliste, troszkę ranią, prowokują, to jednocześnie przynoszą katharsis. Myślę, że jestem gotowa, by po tylu latach go doświadczyć, aby przyjąć ułomności systemów edukacyjnych, przyznać swoje i przyznać, że teraz tworzę naukę, system szkolny. Muszę w nim istnieć, tak jak się istnieje, kiedy jest się w nieidealnym świecie. Chcę zostawić swoją pamiątkę, która jest pamiątką rozstania ze sobą. Umiera moje dziesięciolecie, okres życia, który jest chyba najburzliwszy. Zostawię z niego książkę. Pocztówkę z wyrytym swoim imieniem. Chcę powiedzieć, że literatura daje możliwość emanowania tym, co ludzie kryją. Ta poezja to manifest możliwości wypowiedzenia rzeczywistości siebie. To wołanie do siebie, do świata. To wołania, to próba ocalenia siebie w poezji, na wypadek śmierci, która zdarza się stale. To gotowość położenia się do trumny po raz pierwszy. Powiedzenia, że dochodzę do wieku takiej dojrzałości, że tak wiele czasu minęło — że mam prawo pochować niniejszą książką siebie. To pożegnanie symboliczne z uczelnią oraz profesorami.
Niniejszy tomik to jeszcze próba dopowiedzenia ostatnich linijek buntu do swoich profesorów. Mam prawo istnieć w poezji na swoich prawach. Prawo istnienia w poezji jest dla mnie tu jednym możliwym prawem autentycznego istnienia. Napisanie takiej książki to gotowość na odchodzenie. Odchodzimy każdym dniem. Studiując pedagogikę zgłosiłam się, by opiekować się osobami nieuleczalnymi. Mój system świata, to, na czym on istnieje przestawał funkcjonować. Pozostało reanimować swoje wartości. Życie, im dłużej trwało — zabijało we mnie moją tożsamość, która wcześniej była inna. Dużo było w niej życia, teraz tyle piszę o śmierci, jednym pewnym rozrachunku z nami i pewnie dlatego…
Dotykam tego, czego boisz się Ty, czego boję się ja i cała ludzkość. Dotykam tajemnicy śmierci, która zdarza się każdego dnia. Sądzę, że zasługuje na uwagę nie tylko 1 listopada. Taki listopad dzieje się w nas przynajmniej kilka razy do roku. Obchodzimy święta umierania, skazani na to, by obserwować stale proces odchodzenia. Przypatruję się temu od dzieciństwa, od wtedy chodzę na cmentarze, czytając je jak skrócone do minimum biografie. Lubię poezję „nacmentarną”, nagrobną, chodzi o trwanie pamięci o ludziach, ich indywidualności. To wyraża więzi. Tu jest nierzadko poezja, minimalistyczna, to moje klimaty, choć tak naprawdę dziś wolę życie w pełni.
Zaprowadź mnie tam, skąd nie ma powrotu.
Zebrzydowice, 17 września 2019 roku
Kiedyś umrę…
Kiedyś umrę,
na pewno umrę,
nie zapomnę umrzeć,
umrę światu
na wszystkie jego strony wszechświatów.
Umieram powoli,
odkładam już sprawy, których nie mam czasu
załatwić.
Odkładam marzenia na nigdy.
Umieram światu
na jego ślepych oczach.
Umrę na pewno światu,
nie zapominam jak się umiera,
mam to w duszy zakotwiczone
jak serce żyłą splątane,
nie mogąc się wyzwolić
do innej sfery bytu.
Okna
Patrzę w okna, tam, gdzie dzieją się dramaty,
tam, skąd dzieci wyglądają ze szpitali.
Patrzę w siatkę okien.
To części tajemnic radosnych i bolesnych.
To tajemnice dla ludzi o ludziach.
W blokach mało kto się zna tak naprawdę.
Bunt
Uciekła z hospicjum do którego oddała ją rodzina.
Błądziła po ulicy nocą.
Obdarta z sukni wystawnych jakie zwykła co dzień nosić
przez wszystkie dziesięciolecia swojego za długiego
jak niektórzy uważali istnienia,
stąd koniec nie godny, nie nagły, rozciągnięty
ze wszystkimi akcentami drogi krzyżowej.
Z włosami rozdartymi, wiatr je do nieba czarnego unosił.
Zmarła kilka dni potem.
Przed tym dotarła do domu.
Odwieziono ją stamtąd z powrotem do hospicjum.
Z hospicjum w trumnie do domu.
Z domu wystawnego jak jej suknie
ostatecznie na okoliczny cmentarz.
DPS
Z Domu Pomocy Społecznej
także co rana po przebudzeniu uciekali starcy.
Łapano ich zazwyczaj w połowie drogi do miasta,
aplikowano leki i wkładano z powrotem do żelaznych łóżek
nakrytych zszarzałą pościelą,
w których latami leżeli,
zazwyczaj aż do śmierci.
Pedagogiem tu jestem,
jak ludzki los odmienić?
W pielusze wychodzimy ku światu
i w niej wracamy do siebie,
po cichu starcy jak dzieci bezradnie umieramy.
***
Powiedziałam sobie, że pójdę w poezji po kres.
Dotknę własnego umierania, swoich żył,
przetnę je ponownie, znowu zobaczę własną krew…
Powiedziałam sobie, że nie umrę
w poezji, mimo wszechogarniającej,
tej, która sprawia, że przemija wszystko.
Powiedziałam sobie, że w pisaniu
obnażę nawet swoje zwłoki — ciało —
stolicę duszy mojej
w procesie przechodzenia do wieczności…
Powiedziałam sobie, że nie umrę w poezji.
Dzieci w Oświęcimiu
Nauczyciele zabrali nas do Oświęcimia.
Pokazywali na wielkich jak my zdjęciach
postaci dzieci. Byliśmy do nich podobni
w przerażonych spojrzeniach.
Czuliśmy ich sfotografowaną nagość,
poddani eksperymentowi edukacyjnemu…
* * *
Nagie drzewa,
pustka horyzontalna mnie otacza,
błądzisz w niej.
Postać blada
naga
kobiety.
Obdarty ze snów
stoję
człowiek.
Jak słup dymu
do nieba się unoszę.
Domy
Ludzie bezdomni przyrządzają w swych domach posiłki.
Co niedzielę spotykają się w gronie rodziny.
Zasypiają na pięści zaciśniętej dłoni
w swoim łóżku obcym,
obok swojej obcej żony
jaka w ścianę patrzy.
Ludzie bezdomni nie wiedzą, że są bezdomni
i choć mają domy to ich nie mają.
Mieszkają w długich powrotach do siebie,
kiedy są sobą.
Mijają w drodze bezdomnych, którzy są
w swych zajęciach sobą.
Wspólnie błądzą w d r o d z e d o d o m u
pod rozgwieżdżonym niebem,
która, który nigdy nie ustaje.
Pusty dom
Stoi pusty dom Julii na wsi.
Bluszcz przebija kratkę strzępów czarnych szyb,
wędruje do wewnątrz
i wraca z otchłani ku słońcu.
Julia miała 76 lat.
Wychodziła na balkon co rana
i wieszała na balustradzie ze spróchniałego drewna
wielkie, białe poduchy.
Przez resztę dnia patrzyła przez okno, które jej one
właśnie zasłaniały.
Przez okno zarastające za jej życia bluszczem.
Przed bluszczem ona je wybiła.
Wyskoczyła przez nie nocą, bo — mówiła — odwiedził ją
jej zmarły mąż.
Julia już nie wróciła do swojego domu.
Rodzina zabrała ją do siebie.
Julia chodzi nocą po kościołach w mieście.
Mówi, że chodzi za nią zmarły mąż.
Kiedy żył wszystko w ich domu się tłukło.
Rzucali do siebie naczyniami, następnego dnia szli pod
ramię.
Teraz Julia przewraca wszystko w swoim pokoju
i mówi
że
to
on…
Koniak i banany
Joannie Szczęsnej i Annie Biknot
Do garnków już zaglądnięto, ktoś to musiał zrobić.
Ach, tak, więc koniak i banany —
śniadanie Noblistów, nie na trawie.
Ach, odnotowano — w szpilkach podawane, nie tańcząc
boso na rozgrzanym piasku.
Tak, na stół, tradycyjnie.
A ludzie idą po swoje bułki.
Samobójstwo
Żyły wytrzeszczone
kręte
długie
ciało spinające
pękły
w mojej głowie.
To nie był sen poety, wariata,
człowieka.
Pedagogiem jestem,
własną śmierć rozważam
jaka zdarzyła się w dniu narodzin,
w jakiś piątek.
Ukrzyżowany
własną ręką
wiszę powieszony
człowiek,
pedagog.
Pedagog człowiek
pępowiną z życiem spojony.
Umarłem w dniu narodzin.
W dniu śmierci się odrodzę.
Obcy
Świat był nie mój, obcy był.
Psycholog powiedział że matka mnie nie kocha.
Świat przyciskał mnie do piersi.
Psychiatra zwariował.