Gama
Gdybym mogła znaleźć szept,
Pośród burzy jaką jest
Miłość, która kończy się,
Zjeść ją jak poranny chleb.
Gdybyś mógł zaufać mi,
Ziemię plewić z każdych chwil
Oczy znów nasycić mną
Gdy idę w stronę — inną.
Serce dziurawe jak ser…
Ce w tej gamie nut zjeść.
Gdybyśmy mogli wypić swoje słowa.
Czekać jak po chwili odbiera je głowa,
Zamiast dźwięków ciszą była by mowa
Pytasz czy już jestem na to gotowa.
Weszłam.
Zamówiłam słońce i wiatr
Przyszedl Czas — miły kelner choć spieszyć się chciał…
Wyszłam.
Spod mrozu nart
Na fladze zakrwawionej, lecz zwiewnej
Schować się miał.
Poszłam.
Bo ze wszystkich kart
Na straży stały biernej
Odłamki serca wśród skał
Rozmyty obraz,
Na dole woda.
Słona.
Gdyby dwoje
Gdyby dwoje było jednym,
Jedną drugą każde z dwojga
Jedno jak ten głaz — wciąż bierny,
A drugie zbyt mocno kocha.
Gdyby do jednego dodać
Drugie co tak samo czuje,
I gdy tylko wspólna trwoga
Pierwsze ratować próbuje.
Gdyby pierwsze miało problem,
Drugie by znów powstać w całość
Pomoże mu znosić godnie
To co pierwszego zastało
I gdyby drugie żyło w szczęściu,
A zabrakło by pierwszego
To czy na wspólnym ich zdjęciu
Było by pół, czy całego?
Tęczówka
A gdybyś Ty wybrać miał,
Czy w wodzie stać,
Czy płynąć z nurtem,
To czy byś chciał
Oczami słów być i mówić to co widzisz?
Każda na Słońcu łza
Tęczówką kryje kolory.
Znajdź na łzy zawory
Nie lękaj się dotyku zła.
I kruchą drogą,
Piaskowym szlakiem
Ślady zacieraj
Snów wiatrakiem.
Walcz.
Nie pozwól, by skutek przyczynę zjadł.
Zanieś na plecach ból,
By spoczynek miał na końcu w podróży, by padł.
Typ: Mojżesz
Kiedy przez oczy dusza zagląda,
On jak porcelanowa lalka wygląda.
Tęsknota nim pisze opowieść bytu
Jakby na dzwonek miał dźwięk skowytu.
Zamiast na studia
Chodził do studia.
I to okazała się bez dna studnia.
Wśród traw i roślin marniał piorunem,
Przy braku syntezy równał się z tajfunem.
Mówił, że warto się zapomnieć na chwilę,
By pamiętać długo życie.
Tyle.
Coma
A co, jesli to sen?
Taki na jawie, ale jednak.
Pod drzewem śpi wiatr,
Słońce rozpłaszczyło się na dobre.
A po śladach nart
Gonią samotne spodnie.
Nawierzchnia jest sucha,
A czoło mokre i czerwone lica
I cisza w oddali głucha
Krzyczy czerwienią, że tam ulica.
Płomienie zajęły już przód i maskę,
Nieprzytomna postać widziana jak z wróżby,
Odchyloną w stronę chmur, świecącą czaszkę
Widać z oddali, gdy przyjeżdżają służby.
I budzi się, żyje. I nawet oddycha
Rozmawia i smuci się tak zwyczajnie
Czas jej tak samo jak wszystkim umyka
I chce go spożytkować jak najwydajniej.
Dni mijają i nic szczególnego
Nie stało się, nie wydarzyło.
Rok minął, dotyk bliskich to coś ważnego
A życie się tylko słodko przyśniło.
Skończyło…
Wracam
Kurz nocy posypany nad miastem.
Namaste.
Huk zbitej zastawy na diadem.
Amen.
Tego zapachu nie znoszę.
Proszę.
I takie łuny jedynie zagaszam.
Przepraszam.
Cień strachu i cień złudzenia.
Do widzenia.
Szansa na to, że zębami zgrzytam.
Witam.
Chwila moralnego kaca.
Wracam.
Dezerter
Czasami siada obok mnie,
Zagląda oczami skośnymi jak kot
Tak doskonale tyle o mnie wie,
że wstaje i wskakuje na czarny płot.
Urodził się wtedy, gdy ja wyszłam z czerni.
Gdy mama karmiła on też ze mną jadł.
Nauczył mnie byśmy na świat byli bierni
i ostatnie światło w mych oczach skradł.
Dziś przyszedł ten dzień — czas rozstania —
Oczy zamknął nie żegnając się.
Już nie ma łez i cichego łkania,
Rozumiem już kogo pozbyłam się.
Oddaję go — jest już cały siny,
Lekarz pociesza, że nie z mojej winy,
W ustach deficyt upragnionej śliny,
W głowie mamroczą zaspane rymy.
Żegnaj. Odejdź spokojny mój brachu.
Będę żyć w barwach, bez Ciebie —
Strachu.
Pudełko
Leżę. Mimo wrzasku ciszy, która drze mi uszy.
Spoglądając w sufit widzę jak wali się ściana,
Kawałek po kawałku, gips, cegły kruszy,
Zza tego widoku się świat wyłania.
Drzewa wchodzą w każdy kąt mieszkania,
Słońce przykrywa cienie i dziury.
Już żadna istota wiatru nie przesłania,
Już odchodzą gdzieś te brudne chmury.
Przedstawienie kończy się nagle.
Mówią, że korona z głowy nie spadnie…
Szkoda.
A my dalej w pudełku zamknięci,
Nakręceni jak pozytywka wieczorową porą.
Marzeniami i oddechem tchnieni,
W walce o każdy dzień z ciemności zmorą.
Strzał
Stereotypy, konstrukcja świata.
Mapy przeżyć toną — strata…
Kobiety kochają łobuzów raczej
niż dobrych facetów…?
Inaczej.
Gdy jesteś wierzący, Bóg Cię kocha,
Gdy chodzisz na Mszę to istna radocha…
Lecz najbardziej kocha tych co źli byli
I się po prostu nawrócili…
A Ty?
Co z Tobą?…
Dwoje ludzi, dusz i serc
Potrafią wymierzyć miecz.
Łączy ich żyła w mózgu, myśli te same
Budzenie się o wspólnych porach nad ranem…
Mówisz, że jest Twoim przyjacielem,
A nie zainteresujesz się jego problemem.
Istnieniem!
Mężczyźni zdradzają, na każdym kroku,
Lubią z prostej lini skoczyć do boku.
Każdy z nich nie odpuści okazji.
Serio?
Wystarczy mieć troszkę wyobraźni…
Człowiek, płeć, uczucia, dusza
Miłość, gniew, życie rozkrusza.
Strzał
Strzał. Nie jeden, wiele.
Myśli na przedzie, w spokoju i gniewie.
Broń na biodrze, broń na ustach,
W sercu krew, krew na chustach.
Strach, że każde inne zachowanie
To wady rozwoju, nie jego wahanie.
Niezależne ode mnie,
Nie mam wpływu.
Wiją się niczym węże na kiju.
Co rusz ten strzał przeszywa mój mózg,
Rozdrabnia go coraz mocniej już.
Niedługo pokruszy go jak lód.
Niedługo i mnie zabraknie znów słów.
Dziekuję wszystkim, którzy są ze mną każdego dnia.
Bolało
Bolało mocno,
Pulsowało.
Piekło — a może w piekle podobnie czułam.
Dziś już nie.
Ale kiedy wspomnę…
Kim jesteś? Chciałeś być kimś…
Zapraszam, kolacja gotowa.
Toast za pogrzebanie.
Czarna sukienka splątana w szprychy,
Niemoc w nogach, stare pedały.
Dobranoc.
Rytm ustał
Każdy wyższy ton to dźwięk potłuczonego szkła.
Jakby ktoś drapał tablicę,
a kreda martwo leżała obok.
Zgubiony kącik ten jeden, najwazniejszy.
Nerw zakłębił się w uszach.
Piski, żyletki w ostrym słońcu,
Zażywają kąpieli z krwi.
I tylko ten jeden moment,
Bólu, strachu, łez.
Tylko on przypomina, jaki jest sens.
Kres
Zgasło ognisko.
Wiatr przywiał ciepłą kąpiel z łez.
Ocierałam je nieraz Twoimi dłońmi.
Popatrz tylko.
Jeszcze wczoraj, nie dziś…
Wszyscy na biało —
Dziś Skala szarości.
I kiedy człowiek i jego ludzkość
Obce drugiemu nie były,
Ręce dwie — jedną dla siebie,
Druga by pomóc komuś…
Nagle wiatr uciekł.
W popłochu zginął, a jego prochy zasiane na polach słońc.
A Pan siedzi w drewnianym biurze,
Elegancko przystrojony,
Ma ostatnią noc na poprawki.
Kończy księgę zwaną ludzkim bytem.
Oddaje do publikacji.
My.
Noc, czy dzień — wybierz porę,
Ja w nagość się tylko ubiorę.
Zejdę schodami wszystkich zmysłów,
Stopień po stopniu — bez zbędnych słów.
Oczy swe wbiję w Twój męski głos,
Prowadź mnie nim, aż stanie mi włos.
Kiedy już dojdę, Ty dojdziesz ze mną
W rozkoszy bramę tak bardzo ciemną.
I mimo, że oddech masz przyspieszony
Chcę byś mówił do mnie jak szalony.
Że jesteś spełniony, zadowolony,
Kiedy swym ciałem we mnie wtulony…
Żarzy się ogień spod naszych powiek,
Ręce tak głodne wbiegają w obieg.
Całuj mnie każdą sekundą zegara
Nie pozwól bym marzla, bym tak stała…
Nie wszystko
Nie wszystko jest takie jak nam sie wydaje,
Emocje i cuda? Na dużym ekranie.
Gdy myśląc, że każdy każdemu dorówna,
Jemy czekoladę w kolorze gówna…
Strzelając uśmiechy w lasy sztucznych łez,
Zbieramy trujący, wiosenny bez,
A poranna rosa po policzku spływa,
Ktos z za okna lornetką nas nagrywa,
Opada kurtyna. Zostaje podworko.
I cale bogactwo leciutkie jak piórko…