Istnieje mądrość, która jest nieszczęściem, ale istnieje też nieszczęście, które jest obłędem.
Herman Melville, Moby Dick
Rozdział 1
Limak John leżał na łóżku i przyglądał się osowiale miliardom płatków śniegu tańczącym za oknem. Monotonny obraz szarości już od dłuższego czasu przewijał się przed jego oczyma. Testował pokłady cierpliwości starannie przechowywane na okazje takie jak ta. Mężczyzna miał wrażenie, jakby wszystkie żywioły natury złączyły siły przeciwko niemu, by z uśmiechem na ustach pokazać mu środkowy palec i udowodnić, że mają go w dupie.
Z letargu wybudził go cichy, damski głos.
— Popatrz na mnie.
Limak rzucił prostytutce karcące spojrzenie. Oczekiwał, że w zapłaconym przez niego czasie kobieta będzie robić to, co do niej należy. A szczególnie wstrzymywać się od nieszczerych prób zbudowania między nimi bliskości.
— Rób swoje — odparł chłodno.
Umilkła i odgarnęła włosy do tyłu. Po jej wilgotnym czole spływała mała kropelka potu. Limak wytarł ją szybkim, zdecydowanym ruchem i głęboko westchnął, a następnie spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Zdawało mu się, że wskazówki znajdowały się w tym samym miejscu co chwilę wcześniej, jakby czas wcale nie płynął, lecz zatrzymał się w miejscu. Ten bezruch zmroził mężczyznę jeszcze bardziej niż chłód wpadający do mieszkania przez szpary w oknach. Poczuł, że coś jest nie tak, i prawie natychmiast zapragnął znaleźć się gdzie indziej, byle uciec z tej przeklętej, klaustrofobicznej klitki przypominającej mysią norę.
Rzucił prostytutce wymowne spojrzenie w nadziei, że jego niewerbalna sugestia nie będzie wymagała dodatkowego komentarza. Dziewczyna kiwnęła głową i przyśpieszyła, a jej pokaźne piersi zaczęły rytmicznie podskakiwać. Po chwili jęczała już cichutko. Jej usta zacisnęły się w delikatnym grymasie bólu, który nie umknął uwadze Limaka, a wręcz wywołał na jego twarzy półuśmiech. Na moment zapomniał o czasie i nieruchomych wskazówkach — rozkoszował się widokiem nagiej, bezsilnej kobiety przez godzinę należącej tylko do niego. I choć nieszczególnie miał ochotę na seks, a jego towarzyszka nie zaliczała się do grona wybitnych piękności, nie zamierzał przepuścić okazji, by trochę się zabawić. Wymierzył jej solidnego klapsa w pośladek. Dziewczyna wydała z siebie okrzyk bólu i nerwowo spojrzała na zegar.
Tymczasem Limak oparł głowę o ramię i leniwym, prawie niewzruszonym tonem kazał jej jeszcze bardziej zwiększyć tempo. Posłusznie wykonała polecenie, chociaż jej czerwona z wysiłku twarz sugerowała, że dziewczyna była bliższa wybuchowi płaczu niż doprowadzeniu mężczyzny do szczęśliwego finału. Mimo to kontynuowała bez słowa sprzeciwu, aż Limak w końcu poczuł delikatne łaskotanie w dolnej części ciała. Zmarszczył brwi i wydał krótki chrapliwy odgłos. Następnie rozluźnił mięśnie, po czym wypuścił powietrze nosem, jakby wydychał dym z papierosa.
— J… już? — zapytała prostytutka, po czym oparła się na jego torsie.
— Tak, spierdalaj — powiedział i gwałtownie ją z siebie zepchnął. Wstał z łóżka i zaczął podnosić z podłogi rozrzucone ubrania. Wkładał je pośpiesznie na wychłodzone ciało, zastanawiając się, dlaczego chłód pomieszczenia początkowo zupełnie mu nie przeszkadzał, a teraz powodował w nim rozdrażnienie. — Zimno jak na biegunie. — Rzucił pogardliwe spojrzenie opatulonej prześcieradłem kobiecie. Widział w jej oczach zawstydzenie. Dokładnie to samo, które towarzyszy każdej prostytutce zaczynającej swoją karierę w seks biznesie.
— To stara kamienica — odparła cicho. — Następnym razem będzie cieplej. Obiecuję.
Limak wykrzywił twarz, narzucił na siebie popielaty płaszcz i skierował się do wyjścia.
— A… a zapłata?! — Dziewczyna wybiegła za nim do przedpokoju.
Mężczyzna zatrzymał się w miejscu i bez odwracania się w jej stronę wyciągnął z kieszeni pomięty banknot, po czym rzucił go na podłogę.
— Po pierwsze, zainwestuj w ogrzewanie, bo można sobie odmrozić dupę, kiedy leży się przez godzinę na lodowatym materacu. Po drugie, jeszcze niewiele umiesz. Ciesz się, że w ogóle ci płacę — dodał z pogardą i wyszedł z mieszkania. Trzasnął drzwiami, a w tyle zostawił zawstydzoną dziewczynę i smutny pokój, do którego nie zamierzał więcej wracać.
Kolejny raz czuł niesmak i rozczarowanie. Seks od dawna nie przynosił mu satysfakcji, a jedynie poczucie źle zainwestowanych pieniędzy, wypływających ciurkiem z kieszeni przy każdej nadarzającej się okazji. Prostytutki wykorzystywały jego słabość, obiecywały nieziemskie rozkosze w kurewskich Edenach i letnie szczytowania na Kilimandżaro, ale kończyło się jak zwykle — w kawalerce na obszczanym tapczanie, na którego chwilę wcześniej zwalił się jakiś narwaniec. Limak wiele razy próbował z tym skończyć. Zadawał sobie pytanie, po co w ogóle to robi. Do tej pory nie znalazł odpowiedzi. Możliwe, że to zajęcie weszło mu tak bardzo w krew, że stało się nieomal uzależnieniem. A może już sam nie pamiętał powodu, dla którego zaczął chodzić na dziwki, więc na wszelki wypadek wolał z tego nie rezygnować, by przypadkiem nie odkryć, że wcale mu tego nie brakuje?
Wyszedł na zewnątrz, podniósł kołnierz płaszcza i rozejrzał się wokół. Ani śladu człowieka. Ruszył po śliskiej nawierzchni ku wąskiemu przejściu, które po dłuższej chwili doprowadziło go do szerokiej ulicy pogrążonej w półmroku. Pojedyncze latarnie rzucały wątłe światło na ziemię, obejmując pomarańczowym blaskiem kawałek chodnika i pordzewiałe kosze na śmieci. Wzdłuż drogi ciągnęły się dwa rzędy posępnych kamienic wyglądających na niezamieszkałe. Naruszone zębem czasu fasady nosiły na sobie liczne pęknięcia, odsłaniając pod spodem ciemnoczerwone cegły. Wąskie i strzeliste okna nieotwierane od lat były pożywką korników i siedliskiem pajęczyn, a w mieszkaniach panowała nieprzejednana ciemność.
Limak wzdrygnął się na samą myśl, że mógłby zobaczyć w nich coś więcej niż tylko mrok. Domy zdawały się skrywać dawno zapomniane historie, które snuły się nocami niczym upiory i zapraszały do środka zbłąkanych wędrowców. Nie chciał być jednym z nich. Odwrócił wzrok i przyśpieszył kroku.
Kierował się do starej kamienicy, której bramy wejściowej pilnowały dwie rzeźbione postaci podtrzymujące ciężar sklepienia. Z ich oczu biło przerażenie, mięśnie były napięte, a twarze wykrzywiały się w rozdzierającym bólu. Mężczyzna nieomal słyszał trzask miażdżonych jak zapałki kości i przeraźliwe wrzaski cierpiętników dudniące w jego uszach. Wzdrygnął się, pośpiesznie minął figury i pchnął ciałem frontowe drzwi.
Z sufitu zwisała naga żarówka, rzucając przytłumione światło na klatkę, a w powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach starości. Wilgoć pokrywała bielone ściany, po których spływały małe kropelki wody wyglądające jak łzy, ale przecież kamienica nie mogła płakać. Była tylko stosem cegieł ułożonych w symetrycznym porządku. Nie miała uczuć. W przeciwnym wypadku Limakowi łatwiej byłoby zrozumieć, dlaczego schody żałośnie skrzypią pod jego stopami, a wiatr smutno zawodzi w pustym korytarzu. To by oznaczało, że kamienica żyje, a jeśli tak jest, to już wie o jego obecności.
Mężczyzna dotarł do drzwi swojego mieszkania i spojrzał niepewnie za siebie. Zdawało mu się, że ktoś za nim idzie, choć mógł to być tylko bzdurny wybryk jego zmęczonej głowy, cierpiącej na chroniczny brak snu. Możliwe, że to właśnie jego niedobór płatał Limakowi figle i zniekształcał odbiór rzeczywistości.
Przetarł twarz dłońmi, po czym wszedł do środka i nastąpił na coś śliskiego. Schylił się i podniósł z ziemi białą kopertę z widniejącym na niej adresem jego domu. Od lat nie otrzymał od nikogo żadnej przesyłki. Tym bardziej dziwił fakt, że ktokolwiek mógłby mieć powód, by do niego napisać. Nie miał rodziny ani przyjaciół, a na korespondencji urzędowej zwykle widniały krwistoczerwone stemple. Koperta nie nosiła ich śladów.
Limak powoli skierował kroki do niewielkiego pokoju. Przy ścianie piętrzyły się stosy książek o szarych, podniszczonych okładkach, spośród których wiele leżało otwartych stronami do ziemi, jakby wszystkie były czytane w tym samym czasie. Naprzeciwko nich górowały brudne kubki po kawie zalegające na małym kredensie zastępującym kuchnię, a tuż obok znajdował się zielony tapczan. Pościel, niegdyś białą, pokrywały teraz rozliczne plamy, które przez lata zdążyły wniknąć głęboko w strukturę prześcieradła. Limak przeniósł wzrok na drzwi balkonowe, przez które do środka dostawało się zimno. Termometr wskazywał siedemnaście stopni — o wiele za mało, by mówić o komforcie życia, lecz wystarczająco dużo, by opóźnić proces psucia jedzenia pozostawionego na talerzach.
Mężczyzna usiadł w twardym fotelu przy ścianie i powoli otworzył kopertę. Ujrzał białą kartkę papieru zapisaną odręcznym pismem.
Drogi Limaku,
Minęło wiele czasu, odkąd po raz ostatni dane nam było się widzieć.
Przez te wszystkie lata nieustannie podróżowałem i widziałem już chyba wszystko, co można zobaczyć: krainy tak piękne, jak opisują to legendy, i miejsca na ziemi niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Czasami pływałem po oceanach, a w czasie rejsów zachwycałem się opowieściami starych żeglarzy o nieprzebranych skarbach spoczywających na ich dnie. Bywało też, że wędrowałem samotnie po dzikich stepach, gdzie rozkoszowałem się odgłosami wiatru, a za kompas musiały wystarczyć mi gwiazdy.
Nie piszę jednak, by opowiadać ci moją historię, której streścić w dwóch słowach i tak nie zdołam, a ty — ze względu na nasze zaszłości — słuchać wcale nie chcesz, ale dlatego, że umieram. Ile czasu mi zostało? Tego dokładnie nie wiem, ale lekarze twierdzą, że jest to kwestia tygodni. Czy jest to dużo, czy też mało pozostaje kwestią względną. Dla dziecka czekającego z utęsknieniem na powrót rodzica z dalekiej wyprawy kilka tygodni to wieczność. Dla umierającego to zaledwie chwila, którą ten próbuje od siebie oddalić. Ja jednak przyjąłem wiadomość o swojej śmierci ze spokojem. Przeżyłem życie tak, jak chciałem, i jestem pogodzony z tym, co nieuchronne. Zatem ostatnie dni spędziłem na porządkowaniu niedokończonych spraw i, mówiąc szczerze, domknąłem wszystkie poza jedną.
Sumienie nakazywało mi odezwać się do Ciebie już dawno temu, ale za każdym razem, gdy dłoń chwytała pióro, nie wiedziałem, co napisać. Co powiedzieć po tylu latach? Jak naprawić to, czego zapewne naprawić się już nie da? Wiem, że zwykłe słowo „przepraszam” to marna nagroda pocieszenia za lata mojej nieobecności, ale pomyślałem, że może istnieje sposób, by Ci to zrekompensować.
Pamiętasz zapewne wiersz, który mi podarowałeś. Przeleżał lata w kieszeni mojego płaszcza, a ja bałem się go przeczytać. Zebrałem się na odwagę, by to zrobić, dopiero gdy dowiedziałem się o swojej chorobie. Teraz już wiem, że zrobiłem to co najmniej dziesięć lat za późno. Drogi Limaku, wiesz, że zawsze byłem wielbicielem Twojego talentu, który przez lata marnował się zamknięty w szufladzie biurka. Jednak po zapoznaniu się z Twoim ostatnim wierszem nie mogłem pozwolić, by tak wielki geniusz przeszedł niezauważenie w pisarskim świecie. Ten jeden, jedyny raz zrobiłem coś wbrew Tobie i zupełnie tego nie żałuję.
Odnowiłem mianowicie kontakt ze starym znajomym wydawcą, który — podobnie jak ja — zachwycił się tym dziełem i pragnie zaoferować Ci współpracę przy wydaniu całego tomu wierszy. Dostrzega ogromny potencjał i możliwość dłuższej współpracy. Będzie zatem czekał do czternastego dnia miesiąca na nadesłanie zbioru utworów do publikacji. Po tym terminie uzna ofertę za nieaktualną. Adres znajdziesz na odwrocie.
Chociaż tyle mogę dla Ciebie uczynić.
Rick
Limak dokończył czytanie listu, po czym zmiął go w dłoniach i rzucił w kąt pokoju. Kulka papieru poturlała się po podłodze i zniknęła pośród innych śmieci leżących na ziemi. Mężczyzna poczuł, jak wali mu serce, a gorąc odbiera oddech. Włożył palce za czarny golf i spróbował go poluzować, ale sprężysty materiał na nowo przylgnął do spoconej szyi. Sapnął. Pot zrosił mu czoło.
Nie mógł uwierzyć, że Rick odezwał się do niego po tylu latach nieobecności, jakby wszystko, co wydarzyło się między nimi, zostało nagle puszczone w niepamięć. I to tylko dlatego, że umiera. Śmierć, jakkolwiek nieodwracalna, nie zmywa popełnionych win niczym czarodziejski wodospad miłosnej harmonii. Jest tylko drogą w przepaść, a z niej nie ma powrotu. Z przeszłości też nie.
Energicznie podniósł się z fotela i kopnął z całej siły w leżące na ziemi pudełka obiadowe. Resztki jedzenia rozbryzgnęły się na ścianie, na której zostały tłuste, czerwone plamy.
— KURWA — wycedził przez zaciśnięte zęby, po czym złapał za laskę i wybiegł z mieszkania wprost na ośnieżoną ulicę.
Chciał zapomnieć o tym, co przeczytał, oczyścić głowę z kłębiących się w niej myśli o Ricku. Momentalnie zdjął go chłód. Przemarzł, w żołądku chlupotała pustka. Był zmęczony. Zmęczony listem i w ogóle zmęczony wszystkim. Potrzebował odpoczynku, a zamiast tego bezustannie fundował sobie nocne maratony picia: po poniedziałkowej lustrzanej libacji dochodził do siebie cały następny dzień, oglądając martwym wzrokiem sufit swojego mieszkania. Kolejnego dnia powłóczył na kacu do pracy. Kiedy stanął przed zgrają przysypiających w ławkach kretynów, zdołał wypowiedzieć w sumie trzy zdania, z których pierwsze i ostatnie stanowiły wprowadzenie i podsumowanie tego środkowego, a w środkowym wylały się żale na kurewski świat i przesolone żarcie. To wszystko w dodatku przerwane zwymiotowaniem do kosza na śmieci.
Właściwie nie pamiętał kiedy ostatni raz był zupełnie trzeźwy. Możliwe, że miewał kiedyś okresy abstynencji, ale widocznie za każdym razem dochodził do wniosku, że świat widziany w przeźroczystym szkle był łatwiejszy do zniesienia niż ten oglądany przez różowe okulary. W końcu prochy były na receptę, a alkohol dostępny na każdym rogu ulicy bez zbędnych pytań.
Przyśpieszył. Droga była pusta, a kiedy szedł jej środkiem, to miał wrażenie, jakby należała do niego. Raz po raz uderzał laską o twarde podłoże i wsłuchiwał się w dźwięki, jakie wydawała. Za każdym razem były tak samo głuche.
Nagle zza pleców dobiegł go warkot silnika. Początkowo pomyślał, że tylko mu się wydaje, ale przystanął i odwrócił głowę. Ze zdziwieniem spostrzegł żółtą taksówkę sunącą powoli po skrzypiącym śniegu. Jej szerokie reflektory oświetlały drogę, a z wnętrza dobiegała senna muzyka.
Auto zatrzymało się tuż obok niego. Kierowca uchylił szybę do połowy.
— Dokąd pana podwieźć? — zapytał taksówkarz niskim, grubym głosem, który idealnie pasował do jego pucołowatych policzków pokrytych bruzdami.
— Nie potrzebuję podwózki — odparł zachowawczo Limak. Rzadko kiedy widział, by cokolwiek jeździło po jego ulicy. Zwłaszcza taksówki. A już na pewno nie późną nocą.
— No, daj pan zarobić parę groszy.
Limak zeskanował wzrokiem wnętrze samochodu i przyjrzał się brzdękającym wokół lusterka amuletom.
— Dzięki. Przejdę się.
— W taką noc? No właź pan. Policzymy coś taniej — burknął kierowca.
Limak rozejrzał się wokół siebie. Mógł iść pieszo i marznąć, albo przejechać się w cieple i za kilka minut znaleźć się w barze.
— A, niech tam, kurwa, będzie — mruknął i wsiadł do samochodu.
— Gdzie jedziemy?
— Dwie ulice dalej jest bar u Jimmiego.
— Znam. — Taksówkarz kiwnął głową i ruszył po mokrym śniegu. — Ale zaraz go zamykają.
— Jak to?!
Mężczyzna wskazał zegar na desce rozdzielczej. Dochodziła druga. Większość miejsc o tej porze była już nieczynna lub wkrótce miała się zamknąć.
Limak ze złości uderzył ręką w podłokietnik.
— Złamasy — burknął pod nosem.
Kierowca machnął ręką i delikatnie przyśpieszył.
— Znam inne miejsce otwarte całą dobę.
— Daleko?
— Kawałek, ale chyba się panu nie śpieszy.
Limak milcząco skinął głową, po czym wyciągnął z kieszeni płaszcza waniliowe cygaro.
Rozdział 2
Taksówka zatrzymała się w małej uliczce, zionącej chłodem i pustką. Limak wysiadł z samochodu i momentalnie przesiąkł zapachem nieznanej mu dzielnicy, która zdawała mu się tak bardzo obca, jakby przez całe życie ukrywała się przed jego wzrokiem.
Rozejrzał się wokół, a usta wygięły się mu w grymasie niesmaku. Nienawidził tego miasta z całego serca i miał poczucie, że ono odpłaca mu tym samym. Może właśnie z tego powodu kamienice odwróciły się do niego plecami, eksponując konglomerat pordzewiałych schodów przeciwpożarowych, zamiast witać go widokiem rozwartych niczym ramiona okiennic.
W oddali błysnęło małe światełko. Mężczyzna przyjrzał mu się z uwagą, a potem wszedł w szerokie przejście między dwoma fabrykami. Na pierwszy rzut oka przypominały zwyczajne pustostany, po których od lat hulał wiatr, jednak pozory łatwo można zmylić, a czujność uśpić. Wyłamane deski w oknach miały wyglądać na przypadkowe akty wandalizmu, choć w rzeczywistości stanowiły robotę przestępców poszukujących bezpiecznej kryjówki. Każdy wiedział, że miejsca takie jak te dawały im azyl w postaci ciepłego dachu nad głową i totalnej anonimowości. Wszystko to odbywało się przy cichym przyzwoleniu stróżów prawa, stroniących od nieprzyjaznych sobie dzielnic. Policja wolała pić kawę i obżerać się tłustymi pączkami, od których puchły im palce, a rozum pokrywał się lukrem koloru spermy, aniżeli ścigać morderców pszczół i gwałcicieli dmuchanych lalek. Zresztą, kogo obchodziło, czy przestępcy trafią w końcu do pierdla, czy też będą przez resztę życia koczować na miejskich bezdrożach i wyłudzać pieniądze od przypadkowych przechodniów. Limakowi ich los pozostawał obojętny, dopóki się do niego nie przypierdalali. Mogli żyć albo umrzeć. Albo najpierw umrzeć, a potem żyć, kurwa, nawet wiecznie.
Limak wsadził ręce w kieszenie i przyśpieszył kroku. Mijał bezdomnych leżących na ziemi, przykrytych kartonowymi pudłami, którzy trzęśli się z zimna i wyciągali do niego ręce. Odwracał wzrok, aby odciąć się od widoku bladosinych twarzy. Wiedział, że do rana wszyscy zamarzną, więc pomaganie im miało taki sam sens jak wymiana starego akumulatora w samochodzie tuż przed jego złomowaniem. Nie chciał się do tego mieszać, a tym bardziej obarczać siebie winą za losy ludzi niepotrafiących o siebie zadbać.
Chwilę później dotarł pod niebieski neon pubu. Przed wejściem walały się śmieci i przyprószone śniegiem butelki po alkoholu. Dookoła, niczym cienie, snuli się ludzie. Niektórzy apatyczni i bezwolni, kręcili się w kółko, jakby nie wiedzieli, dokąd zmierzają. Inni, zamroczeni alkoholem, próbowali dowiedzieć się o drogę do domu, a ich bezskuteczne starania rodziły na twarzach przerażenie, jakby sądzili, że już nigdy się stąd nie wydostaną.
Limak rzucił im wzgardliwe spojrzenie i pchnął drzwi do knajpy. Jednak nim zdążył przekroczyć próg, do jego uszu dotarł przeraźliwy kobiecy krzyk, dochodzący z drugiego końca ulicy. Zimny dreszcz przeszył jego ciało, serce przez chwilę waliło tak mocno, jakby chciało uciec z piersi. Krzyk trwał tylko ułamek sekundy. Ucichł równie szybko, co się pojawił, ale pozostawił po sobie krępującą ciszę — nazbyt sztuczną, by można było określić ją mianem zwyczajnej. Skrywała w sobie tajemnicę znaną tylko dwóm osobom, z których jedna prawdopodobnie nie miała już szans doczekać kolejnego świtu.
Limak przejechał wzrokiem po snujących się bezwiednie cieniach. Szukał w ich twarzach potwierdzenia, że nie zwariował, że oni też słyszeli to co on, ale niczego takiego nie dostrzegł. Jedynie tępy wzrok i wykrzywione bólem usta. Kimkolwiek byli, to ludźmi już na pewno nie.
Przełknął ślinę i wszedł do środka.
Wewnątrz panował zaduch. Rozpiął płaszcz i rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu. Przy ciasno rozstawionych stolikach siedzieli przygarbieni faceci i sączyli piwa. Ich półgłośne rozmowy przerywały wybuchy śmiechu i dudniące odgłosy dochodzące z toalet. Limak kroczył powoli przez środek lokalu. Czuł, jak jego buty kleją się do podłogi, na której alkohol mieszał się z moczem i zalegającym na niej brudem. W głębi sali znajdował się niepozorny bar. Siedziało przy nim kilku palaczy o mętnych spojrzeniach utkwionych w ziemi, a tuż obok na drewnianym blacie co chwilę lądowały szklane kufle wypełnione wodnistym piwem.
— Co dla ciebie? — zapytał brodaty barman i rzucił mu przy tym nieufne spojrzenie. W ustach trzymał małą wykałaczkę, którą sprawnie obracał językiem.
— Whisky.
— Jedną?
— Tak — odparł Limak, a gdy dostrzegł, że mężczyzna sięga po rozpoczętą butelkę, rzucił prędko: — Całą.
Barman odwrócił głowę.
— Całą butelkę? Musiałeś mieć, kolego, niezłą wypłatę.
Limak nie miał ochoty wdawać się w dyskusję. Kiwnął głową i położył na blacie wymięty banknot.
Nagle przy barze pojawiła się starsza kobieta. Kołyszącym krokiem podeszła bliżej i puściła mu oko. Jej staromodna, czarna sukienka falowała przy każdym ruchu, a rozłożysty kapelusz zabierał całą wolną przestrzeń wokół. Nieznajoma uśmiechnęła się uwodzicielsko, po czym otuliła szyję Limaka aksamitnym szalem.
— A może mnie też coś postawisz, młodzieńcze?
— Nie jestem już taki młody — odparł szorstko i zrzucił z siebie szal. Czuł na spodniach lubieżne spojrzenie kobiety. Zaczynało go mdlić na samą myśl, że mógłby iść z nią do łóżka.
Na blacie wylądowały butelka whisky i szklanka. Limak chciał odejść, lecz kobieta przysunęła się bliżej. A do tego otarła się kokieteryjnie o jego krocze.
— Jesteś taki piękny… Jak mój Mac. On też był taki przystojny. No i ten zarost!
— Musiała mnie pani z kimś pomylić.
— Och, nie bądź taki… — mówiąc to, kobieta zacisnęła dłoń na jego ramieniu. — Mogę ofiarować ci odrobinę czułości.
Limak odparł spokojnym, prawie beznamiętnym tonem.
— Nie pociąga mnie nekrofilia. Może kiedyś, ale na razie wolę, jak kobieta w łóżku się rusza i wydaje dźwięki. Nie wliczam do tego pośmiertnych bąków.
— N-nekro… co? — zapytała nieznajoma, próbując przy tym ukryć rumieniec zmieszania.
— Gówno. Zejdź mi z oczu.
Kobieta zaniemówiła i nabrała powietrza, lecz zaraz potem przez jej twarz przeszedł grymas wzburzenia, a z ust wylał się potok gorzkich słów.
— Jak śmiesz?! Daleko ci do mojego Maca! Myślałam, że mogę obdarzyć cię swoim uczuciem, ale już nie chcę! Jesteś taki sam jak wszyscy faceci!
— Wariatka… Zresztą, masz już chyba swoich adoratorów — powiedziawszy to, Limak wskazał głową na trójkę podpitych mężczyzn, którzy podeszli do nieznajomej.
— Pee! Gdzie ty się ukrywasz? — zawołał krępy rudzielec i chwycił ją mocno za ramię.
— Puszczaj, ochlaptusie! — Kobieta spróbowała mu się wyrwać.
Mężczyzna roześmiał się i zacisnął mocniej dłoń.
— Patrzcie ją — zwrócił się do swoich kolegów. — Uważa się za lepszą od nas.
— Puszczaj, powiedziałam! Gdyby mój Mac wciąż żył, dałby ci popalić!
Rudzielec zaczerwienił się na twarzy, po czym wycedził przez zęby:
— Ale nie żyje, a ty wciąż wisisz mi pieniądze. Na twoim miejscu rozmawiałbym grzeczniej.
— Mówiłam ci, że nie mam więcej! — odburknęła. — A teraz się wynoś! Nie widzisz, że mam randkę?
— W twoim wieku to chyba tylko ze śmiercią — rzucił wysoki brunet z butelką piwa w ręce. Reszta jego towarzystwa parsknęła śmiechem.
Pee spojrzała na Limaka błagalnym wzrokiem. Jej oczy zaszkliły się łzami.
— Powiedz im… powiedz, że jesteśmy razem.
Limak delikatnie się uśmiechnął i wzruszył ramionami.
— Nie znam tej pani.
— Na zewnątrz z nią — przerwał rudzielec.
Mężczyźni chwycili ją za ręce i nogi, po czym podnieśli do góry niczym szmacianą lalkę. Kobieta wierzgała, darła się w niebogłosy, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Jedynie Limak przyglądał się z zaciekawieniem jej bezskutecznym próbom ucieczki. Wkrótce jednak zniknęła za filarem, a on doszedł do wniosku, że jej los jest przesądzony. Zapewne zaginie bez śladu w tym samym ciemnym zaułku co jej poprzedniczka, w imię zasad wielkomiejskiej dżungli, których nie przestrzegała. A zatem nie przesłyszał się wtedy przed wejściem do baru. Ktoś naprawdę przeraźliwie krzyczał. Ta myśl przyniosła mu pokrzepienie — z jego głową było wszystko w porządku.
Wtem za plecami usłyszał głos barmana.
— Wolne miejsca na końcu sali!
Limak skinął i zajął krzesło w rogu przy kanciastym stoliku o nierównych brzegach. Na jego środku tliła się mała świeczka osadzona w zastygłym wosku. Jej płomień delikatnie oświetlał sylwetkę mężczyzny, który nalał sobie whisky, oparł ramiona o twardy blat stołu i obracał w dłoni szklankę z alkoholem. Bursztynowy kolor trunku hipnotyzował jego spojrzenie, mamił złudnym przeczuciem, że wkrótce zapomni o Ricku, a przeciążona głowa dostąpi chwili oddechu. Gryzły go sprawy, które na lata uległy zapomnieniu, a teraz znowu odżyły, jakby jego mózg wybudził się ze śpiączki.
Przechylił szkło, wypił duszkiem całą zawartość i ukrył głowę w ramionach. Próbował myśleć o czymś innym, jednak im bardziej się starał, tym boleśniej powracała do niego twarz nadawcy listu i ich ostatnie spotkanie. Wiedział, że jeśli od razu nic z tym nie zrobi, to pewnego dnia skończy w białym kaftanie i będzie walił głową w betonową ścianę pokoju bez klamek. Nie chciał tego. Nie potrafił znieść myśli, że obcy ludzie mogliby sprawować nad nim kontrolę, jak gdyby jego życie należało do bandy szalonych naukowców, traktujących go jak królika doświadczalnego. Musiał zapomnieć. Ale jak?
Myślał o liście. Myślał o tym, co napisał Rick, i równocześnie przypominał sobie coraz więcej z treści, która wcześniej mu umknęła. Było tam coś jeszcze. Coś, co początkowo zbył niechybnym lekceważeniem, a teraz trafiło w niego jak piorun — propozycja wydawcy.
Czy to możliwe? Dziwne, że akurat wobec tej informacji przeszedł zupełnie obojętnie, a przecież była czymś więcej niż tylko ofertą współpracy. Niosła ze sobą ogromne możliwości, jakich nigdy nie miał — szansę na zmianę swojego dotychczasowego życia. Koniec z nędznym mieszkaniem, pracą pozbawioną perspektyw i tanim seksem. Miałby wszystko, począwszy od sławy, na pieniądzach kończąc. Dla poety wydać twórczość, to jak dla ślepego strzelić dziesiątkę na strzelnicy. Jedyna okazja na milion, więc nie wolno chybić. Możliwe, że nigdy więcej nie musiałby znosić uniżonej pozycji pionka w maszynie społecznej, która bezdusznie odzierała go z wyjątkowości, nie zostawiając nawet cienia nadziei na bycie zauważonym. Wszak inaczej patrzy się na świat z pozycji domina trzymającego w ręku skórzany pejcz, niż na poddanego, który tym pejczem obrywa.
Uśmiechnął się pod nosem. Oferta mile go połechtała, lecz gdy tylko zaczynał o niej intensywniej myśleć, przyjemne uczucie spływającego nań poetyckiego splendoru niszczyła obecność Ricka. Limak nie chciał mu niczego zawdzięczać, a przyjęcie jego propozycji byłoby jak przyznanie, że samemu nigdy by sobie nie poradził. Co zrobić, gdy jedna półkula mózgu odwodzi go od pójścia o krok na przód w obawie przed porażką, a druga kusi wachlarzem korzyści i wizją pisarskiego sukcesu?
Rozejrzał się po siedzących wokół ludziach. Liczył, że odnajdzie w ich oczach odpowiedź. Równocześnie miał wątpliwości, czy szczający pod siebie żule i spoceni, łysi faceci po czterdziestce, śliniący się już od progu na widok prostytutek, byli zdolni rozstrzygnąć targający nim konflikt. Tylko on jeden wiedział, że jeśli wróci do pisania, które porzucił lata temu, otworzy puszkę Pandory i obudzi wszystkie drzemiące w niej potwory przeszłości. Wypełznie z nich Rick i Bóg raczy wiedzieć kto jeszcze, a Limak wiedzieć wcale nie chciał. Z drugiej strony, odrzucić szansę na wydanie swoich wierszy, w momencie gdy beznadzieja codzienności prowadzi co dnia na kraniec ulicy z nadzieją szybkiej śmierci pod kołami samochodu, to jak leczyć grypę przeświadczeniem, że choroba sama przejdzie.
— Do dupy z tym wszystkim… — westchnął i wsłuchał się w odgłosy pubu. Wśród rumoru i jazgotu biesiadującej gawiedzi dało się słyszeć jeden niepasujący do reszty dźwięk. Stuknięcia obcasów. Były tak równe jak skala w linijce albo rytm w muzyce. Zaburzały plątaninę rozmów i hałas przesuwanych po podłodze krzeseł.
Limak dolał sobie whisky i pociągnął solidny łyk. Targało nim dziwne przeczucie, że ktokolwiek się zbliża, idzie dokładnie w jego kierunku i, prawdę mówiąc, wcale się nie mylił.
Kroki ustały. Mężczyzna podniósł nieśpiesznie wzrok i zeskanował stojącą przed nim kobietę koło sześćdziesiątki. Jej długie, kruczoczarne włosy opadały na fioletową suknię wysadzaną błyskotkami, które brzdękały jak małe dzwoneczki, gdy tylko się poruszyła.
— A ty, kurwa, kim jesteś? — zapytał znużonym głosem.
Nieznajoma usiadła bez słowa, jednak zachowała pewien odstęp od stołu. Następnie wyciągnęła karty i zaczęła tasować je w dłoniach. Jej flegmatyczny sposób bycia kontrastował z narwaną postawą Limaka, który rzucił jej szydercze spojrzenie.
— Wróżka? Naciągaj kogoś innego.
Kobieta spojrzała na niego z kamiennym wyrazem twarzy.
— Widzę, że coś cię trapi.
— A niby skąd to możesz wiedzieć?
Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, mówiący o tym, jak wiele Limak musi się jeszcze nauczyć o życiu. A zwłaszcza o sprawach, które wybiegają daleko poza jego utarte schematy myślowe.
— Trudno ci uwierzyć w to, czego nie widzisz.
— Przeciwnie — odburknął mężczyzna. — Dzięki temu — mówiąc to, zakołysał butelką whisky — wierzę we wszystko, nawet w różowe słonie.
— Jednak w kieliszku nie znajdziesz odpowiedzi na nurtujące cię pytania.
— A jakie to pytania? — prychnął.
— Te, które chcesz zadać, ale się boisz.
Nagle Limak poderwał się z krzesła, chwycił szklankę i cisnął nią z całej siły o ziemię. Szkło rozbiło się na setki kawałków, a rozlany alkohol zaczął wsiąkać w szpary między deskami.
— Wypierdalaj stąd! Ale już!
— A więc twierdzisz, że nie potrzebujesz wróżby — powiedziała spokojnie kobieta, jakby nie zwróciła uwagi na wybuch złości Limaka. Wzrokiem wskazała na puste krzesło, dając mu do zrozumienia, że powinien zająć swoje miejsce.
Mężczyzna rzucił jej lodowate spojrzenie i usiadł z powrotem przy stole. Powoli zaczynało mu szumieć głowie, a jego reakcje spowalniały. Wciąż jednak zachował na tyle przytomności umysłu, by bronić się przed natarczywością swojej rozmówczyni.
Przekręcił się bokiem na krześle, założył nogę na nogę i wziął solidny łyk z butelki.
— Nie powiesz mi niczego, czego nie wiem.
— Ja milczę. Ty słuchasz. Karty mówią. — Powiedziawszy to, kobieta wskazała gestem dłoni rozłożoną talię.
— Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?
— A ty? Czemu tak bardzo się bronisz?
— Bo to bzdury — wybełkotał i zmarszczył brwi. — Nie wierzę w to całe jasnowidztwo i gadanie o przyszłości, której nie da się przewidzieć. Gdyby było to możliwe, dzieciaki tłumnie odwiedzałyby wróżki, żeby dowiedzieć się, co ich czeka w przyszłości. Wróżby… też mi…
— Każdy człowiek ma swoje własne przeznaczenie. Wybierz jedną kartę.
Na twarzy Limaka pojawił się półuśmiech pomieszany z pogardą. Wiedział, że jeśli zrobi to, o co prosi wróżka, będzie musiał zapłacić. Chciała go wciągnąć w swoją grę, przekonana, że łatwiej sterować ludźmi pod wpływem alkoholu, bo na trzeźwo każdy już dawno by ją pogonił.
— Nie zamierzam się z niczego spowiadać ani tym bardziej wydawać na to pieniędzy — odparł Limak.
— Uznajmy zatem, że dziś wróżba jest za darmo.
— Taa? Od kiedy wróżki dają gratisy? Z takim biznesplanem szybko pójdziesz z torbami.
Kobieta ponownie wskazała na karty, a Limak poczuł na sobie jej świdrujące spojrzenie. Nie zamierzał poddawać się presji, ale jednak coś go korciło, żeby spróbować.
— Niech cię diabli — burknął pod nosem. Następnie bez zastanowienia odwrócił jedną z kart. — Zadowolona? Widzisz coś ciekawego? — zapytał sarkastycznie i wziął kolejny haust whisky. Przez jego twarz ponownie przebiegł ironiczny uśmiech, a na czole pojawiły się kropelki potu.
— Stoisz przed poważnym dylematem — powiedziała wróżka z zastanowieniem w głosie. — Nie wiesz, co powinieneś zrobić, bo jesteś rozdarty, jakby żyły w tobie dwie różne osoby, lecz każda z nich chciała czego innego.
— Co za brednie…
Wróżka puściła komentarz Limaka mimo uszu i kontynuowała:
— Masz przed sobą dwie drogi. Jedna jest żmudna i pokrętna, ale ostatecznie zakończy się pomyślnie. Druga… druga doprowadzi cię do celu, ale będzie okupiona wielkim cierpieniem, na które nie będziesz gotów.
— Pyrrusowe zwycięstwo — dodał Limak z wyższością. — Tak to się fachowo nazywa.
Kobieta zmierzyła Limaka pełnym współczucia spojrzeniem, jakby zobaczyła w kartach coś niepokojącego. Mówiła dalej:
— Staniesz przed trudnym wyborem. Bądź zatem ostrożny. Spotkasz na swojej drodze różne osoby, ale pamiętaj, że nie każdy będzie ci przychylny. Przyjaciel może zdać ci się wrogiem, a wróg przyjacielem. Zatem nie ufaj swoim zmysłom. Są zawodne. I uważaj na słowa. Mają wielką moc. Czynienia dobra lub zła.
— Wielką moc… — parsknął Limak i opróżnił butelkę. Z usłyszanych słów nie wynikało nic konkretnego; to była jedynie miałka papka dla niemowląt, którą można podać każdemu dziecku posiadającemu sprawny aparat gębowy. Był wściekły, że dał się wciągnąć we wróżby i pozwolić sobie na wiarę, że mogą nieść ze sobą jakąś wartość. — Wiem, że i tak chcesz ode mnie wyciągnąć pieniądze — powiedział i pokiwał karcąco palcem przed nosem kobiety. — Ale ja ci nie zapłacę. Ani złamanego grosza.
Wróżka nachyliła się bliżej świeczki, tak że płomień oświetlał jej twarz, po czym wyszeptała:
— Kusi cię propozycja. Wiem to. Wiem też, że będziesz chciał wiele zaryzykować w imię swoich wierszy, nawet jeśli jeszcze się wahasz. Ale i tak to zrobisz. Dostaniesz to, czego pragniesz. Którejkolwiek z dróg nie wybierzesz.
Kiedy usłyszał o wierszach, zesztywniał, a jego oczy szeroko się rozwarły. Nie miał pojęcia, skąd wróżka wiedziała o tym wszystkim. Przecież nie mogła tego wyczytać z jego twarzy, a list znajdował się w domu. Nikt nie miał do niego dostępu. No chyba, że to jakaś cholerna pułapka, w którą dał się złapać.
— Skąd o tym wiesz?! — warknął przez zęby.
— Karta mi powiedziała.
— Pieprzenie w bambus! Karta niczego nie wie! To tylko kawałek papieru z nadrukiem!
Kobieta pokręciła bezradnie głową i zaczęła zbierać talię ze stołu.
— Chyba nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić.
Limak uderzył pięścią w stół.
— A właśnie, że możesz!
— Wróżba daje odpowiedź tym, którzy chcą jej słuchać. Ty najwidoczniej nie chcesz.
Mężczyzna zmarszczył brwi. Jakkolwiek trudno mu było uwierzyć w to, że wróżka wyczytała to wszystko z karty, nie znajdował innego logicznego wytłumaczenia, które by to wyjaśniało. Nie wierzył, że Rick miałby dzielić się taką informacją z jakąś hochsztaplerką, tym bardziej, że mieszkał gdzieś na drugim końcu świata. Istniało zatem pewne prawdopodobieństwo, że nieznajoma rzeczywiście coś zobaczyła, a przepowiednia jest prawdziwa. PRAWDZIWA.
— Idę się odlać. Czekaj tu — rzucił cierpko i wstał od stołu.
Jego ciało niepewnie trzymało się na miękkich nogach, a w głowie szumiał alkohol. Starał się balansować między ludźmi, ale i tak co chwilę o kogoś się obijał. Za plecami słyszał rzucane w jego stronę obelgi i wyzwiska, ale nie miał siły, by na nie odpowiadać. Chwiejnym krokiem dotarł po chwili do niewielkiej łazienki wysadzanej płytkami koloru żółci i bieli. Ściany i podłoga były brudne i mokre, a pisuar w rogu zniszczony. Leżące na ziemi kawałki ceramiki ociekały moczem sączącym się lepkim strumieniem pod nogi wysokiego bruneta. Mężczyzna miał opuszczone spodnie i posuwał siedzącą na umywalce nastolatkę, która uderzała rytmicznie głową o lustro.
— Co za patologia… — mruknął sam do siebie i pchnął laską drzwi od kabiny.
Pośrodku betonowej posadzki stał zdezelowany sedes obsrany gównem jak gołębnik po nalocie ptaków. Nad muszlą niczym sępy krążyły muchy, a wydobywający się z wnętrza odór był tak przykry dla nosa, że wypalał wszystkie inne unoszące się w powietrzu zapachy. Mężczyzna wykrzywił twarz i zakrył nos rękawem, po czym wytoczył się z cuchnącej łazienki na korytarz. Odkaszlnął, a z ust wypłynęła mu strużka śliny, której nie chciał z powrotem połykać. Wtem kątem oka dostrzegł tylne wyjście. Przedostał się nim na tyły lokalu, gdzie zaczerpnął haust świeżego powietrza i przytulił twarz do chropowatej fasady budynku. Zimna cegła przyjemnie chłodziła jego rozgrzane policzki, a ciało bezwładnie oparło się o ścianę. Za plecami usłyszał kobiecy głos.
— No, no. Kogo my tu mamy?
Limak zignorował pytanie. Bez słowa rozpiął rozporek i zaczął sikać, skupiając na tym całą swoją uwagę. Żółty mocz spadał na ziemię i roztapiał zalegający na niej śnieg.
— Jesteś tu nowy? Nie widziałam cię nigdy wcześniej… — dodała kobieta i podeszła bliżej.
Mężczyzna nie odpowiedział.
— Nie jesteś zbyt rozmowny.
— Nie widzisz, że szczam? — odburknął Limak i rzucił kobiecie nieprzyjazne spojrzenie. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej pociągłą twarz i mocny makijaż eksponujący szerokie usta.
— Przepraszam… — wyszeptała uwodzicielsko i zaczęła masować swój biust kolistymi ruchami. — Miętoliłeś kiedyś takie cycki?
Limak skończył sikać, nieśpiesznie zapiął rozporek, siłując się przez chwilę z zamkiem, a następnie zwrócił się do dziewczyny:
— Miałem dziś chujowy dzień i było w nim zbyt wiele kobiet.
— No… ale chyba nie takich jak ja? — wyszeptała nieznajoma, a przy tym zmysłowo wodziła palcem pod sukienką. — Uwielbiam takich… eleganckich mężczyzn. Za rogiem mam przytulne mieszkanko…
Limak zacisnął usta, zastygł w bezruchu i zmierzył dziewczynę wściekłym spojrzeniem.
— Zostaw mnie.
— A może… nigdy tego nie robiłeś? — zaśmiała się, bacznie obserwując jego reakcję.
Mężczyzna zrobił energiczny krok do przodu i złapał nieznajomą za szyję. Silne palce niczym żelazne obręcze zacisnęły się na jej karku i zdusiły w kobiecie wszelki oddech. Prostytutka próbowała zachować spokój, lecz już po kilku sekundach zaczęła się nerwowo wić.
Limak zbliżył usta do jej ucha, wulgarnie przejechał po nim językiem i wyszeptał:
— Wyruchałem dziesiątą część tego miasta. Jak myślisz, co jeszcze możesz mi zaoferować?
— Ss-a-am s-się… prz… ekonaj… — wydusiła nieznajoma. Próbowała się mu wyrwać, niestety bezskutecznie.
— Mam nadzieję, że jesteś równie mocna w łóżku, co w gębie. Niełatwo mnie zadowolić — stwierdził, wygiął usta w półuśmiechu i zwolnił uścisk.
Kobieta upadła na ziemię i złapała się za piersi. Przez chwilę ciężko dyszała, a gdy już trochę się uspokoiła, obrzuciła Limaka wściekłym spojrzeniem, przez które przebijała lubieżność.
— Nie wiedziałam, że lubisz na ostro.
Limak włożył kciuka w jej usta i przyglądał się, jak kobieta namiętnie go ssie.
— Dalej. Pokaż to swoje gniazdko — mruknął ozięble.
Prostytutka wstała, złapała go za rękę i poprowadziła labiryntem wąskich przejść między kamienicami, z których każda wyglądała identycznie. Tu i tam walały się odpady, a tyły budynków oszpecały kontenery na śmieci. Za każdym razem, gdy jakiś mijali, wiatr zawiewał im w twarz smrodem zgniłego jedzenia i sfermentowanych owoców. Być może niektóre z nich już zamieniły się w wino, i to bez udziału Boga — cudowne, kurwa, przemienienie. Brakowało jeszcze chleba i ryb, które można by rozmnożyć, ale i na to pewnie znalazłby się jakiś sposób. Z całą pewnością naukowcy już pracowali nad produkcją większej ilości jedzenia, aby wykarmić trzecią część świata pozbawioną warunków do uprawy roślin i hodowli bydła. Człowiek był władny zrobić wszystko samemu i to bez udziału religii. Limak jej nie znosił. Mieszała tylko w głowie, zajmowała wolne przestrzenie mózgowe, które można by przeznaczyć na szczytniejsze cele, takie jak zgłębianie sztuki operowania słowem, czy nawet ta jebana astrologia. Co by o niej nie mówić, to w ciągu kilku minut dała mu więcej niż zmyślony Bóg przez całe życie.
— Daleko jeszcze? — zapytał ze zniecierpliwieniem.
— Nie. Już prawie jesteśmy — odpowiedziała, po czym nagle puściła jego rękę i skoczyła w bok, by zniknąć za metalowymi drzwiami.
— Ej, a ty gdzie?! — krzyknął, próbując ją zatrzymać.
Nagle zza pobliskiego kontenera wyrosło kilku potężnych mężczyzn. Bez słowa zmierzali w jego kierunku z metalowymi pałkami w rękach. Limak już wiedział, że nie jest dobrze. Odwrócił się na pięcie, chciał spróbować uciec, ale drogę zagrodziło mu kolejnych dwóch drabów. Jeden z nich, o wyrazie twarzy nieznoszącym sprzeciwu, podszedł do niego i przemówił krótkim, żołnierskim tonem:
— Dawaj kasę i kładź się na ziemi.
— Pierdol się, cebularzu — syknął Limak. Wyraźnie poczuł parujący z niego alkohol.
— Zła odpowiedź.
Limak nie zdążył zareagować, bo ktoś uderzył go w głowę. Upadł na chodnik. Jego kaszkiet momentalnie nasiąknął krwią, a przed oczami zrobiło się ciemno. Zaraz potem zasypał go grad ciężkich ciosów zadawanych z niebywałą wręcz furią. Leżał na ziemi w kałuży krwi i zastanawiał się, czy to już jego koniec.
Rozdział 3
Limak powoli otworzył oczy. Jego mętny wzrok dostrzegał przemykające nieopodal postaci i jaskrawe punkciki, które mogły być światłami mieszkań. Zresztą, czymkolwiek by nie były, zdawały się o niebo przyjaźniejsze niż ciemna ulica, w której leżał. Wiedział, że jeśli na niej zostanie, umrze z wyziębienia. Próbował się ruszyć, ale gdy tylko oderwał rękę od ziemi całe ciało przeszył potworny ból. Zawył i rzucił kilka siermiężnych przekleństw, po czym zmienił sposób działania na metodę małych kroków. Ściągnął zębami rękawiczki i włożył palce do ust. Trzymał je w środku tak długo, dopóki ciepła ślinie nie zaczęła przywracać im krążenia. Wkrótce delikatnie poruszył nimi z ulgą, że przynajmniej jakiś tępy chuj mu ich nie połamał. Następnie powoli uwalniał pozostałe części ciała i za każdym razem zaciskał zęby, by nie krzyknąć. Gdyby wczoraj wiedział, że jego poranek zamieni się w diabelną kaźnie, dałby się obrabować bez słowa sprzeciwu, i może teraz spałby w normalnym łóżku, zamiast leżeć przyklejony do ziemi jak guma do ławki.
Mężczyzna doczołgał się do swojej laski. Złapał ją mocno w dłonie i użył jako podparcia, by podnieść się z kolan. W końcu stanął o własnych siłach. Co prawda, śmierć z wyziębienia już mu nie groziła, ale to wcale nie napawało go optymizmem. Był potwornie pokiereszowany, a jedno sprawne oko to za mało, by widzieć swoje położenie w różowych barwach. Zakaszlał i splunął krwią. W ustach pozostał mu nieprzyjemny metaliczny smak, a na śniegu pojawiła się brunatnoczerwona plama. W tym stanie nie miał szans zajść daleko. Wychłodzone ciało potrzebowało się rozgrzać, a pusty żołądek marzył o ciepłym posiłku.
Przygarbiony i obolały, powłóczył nogami w kierunku ulicy. Na plecach czuł nieprzyjazny wzrok przechodniów mijających go szerokim łukiem. Może i cuchnął żebractwem i nędzą, ale nie zamierzał nikogo prosić o jałmużnę. Zwłaszcza tych śmiesznie poważnych mężczyzn w szarych prochowcach, z szarymi teczkami w dłoni. Wszyscy tak samo bezbarwni jak przeceniony lakier do włosów, a zarozumiali jakby pracowali przy budowie rakiet kosmicznych.
Limak przejechał wzrokiem po przydrożnych kamienicach, których dolne piętra zajmowały lokale użytkowe. Dyndające na wietrze szyldy wskazywały kolejno warsztaty drukarskie, obuwnicze, lakiernicze, małe sklepiki, a między nimi wszystkimi skryła się niewielka knajpka serwująca śniadania — jedyne miejsce, które ktoś miał odwagę otworzyć o tak nieludzkiej godzinie, i jedyne dające odrobinę nadziei na coś ciepłego.
Mężczyzna pokuśtykał w jej stronę, oblizując sine wargi. W oknach migotały tandetne bożonarodzeniowe lampki, które już dawno powinny zostać ściągnięte, ale widać właściciel wolał przyciągać klientów pstrokatym gównem zamiast przyjemnym zapachem kawy.
Limak pchnął drzwi ramieniem i wtoczył się do środka. Wnętrze przypominało bar szybkiej obsługi, w którym białe ściany kontrastowały z czerwonymi, skórzanymi siedziskami, a menu napisane kredą na czarnej tablicy ograniczało się tylko do jajecznicy, rogalików i napojów. W tyle za ladą oparta o ścianę stała czarnoskóra kelnerka. Wpatrywała się drętwo w szybę i bawiła się językiem gumą do żucia. Na Limaka nawet nie zwróciła uwagi. Dopiero gdy ten głośno zakaszlał, wybudziła się z niby drzemki i nieśpiesznie podeszła z notesikiem w dłoni. Zeskanowała go obojętnym spojrzeniem.
— Co podać?
— Kawę i rogalika.
— Jaką kawę? — westchnęła zrezygnowanym głosem.
— Gorącą, z cukrem. I rogalik — odparł mężczyzna, po czym otworzył portfel drżącymi rękoma. Był pusty. Włożył ręce do kieszeni płaszcza w gorączkowym poszukiwaniu pieniędzy. Znalazł tylko kilka drobniaków, które położył na blacie. — Co za to dostanę?
— Za to? Nie wiem, może lizaka w sklepie na rogu. Jak pan nie ma pieniędzy, to proszę nie zajmować kolejki.
Limak odwrócił głowę.
— Nikogo za mną nie ma.
— Bo odstrasza pan porządnych klientów. Nie potrzebujemy tu włóczęgów.
— Też mi, Sheraton z koziej dupy…
— Proszę się nie unosić — odparła nieco bardziej stanowczo. — To porządny lokal. Zamawia pan albo wychodzi.
— Jutro oddam.
Kelnerka skrzyżowała ramiona na piersiach.
— Nie ma pieniędzy, nie ma jedzenia.
Tuż za nią pojawił się łysiejący mężczyzna w białym podkoszulku rozdartym na brzuchu. Oparł się rękoma o blat i burknął:
— Jakiś problem?!
— Nie z tobą rozmawiam, luju — syknął Limak i zwrócił się z powrotem do dziewczyny. — To tylko parę gównianych ziarenek najtańszej kawy z pobliskiego supermarketu, bo koło nasion kawowca to nawet nie leżało. Ile to, kurwa, może być warte?
— Tyle, ile w cenniku — odparła wyraźnie poirytowana. — Proszę wyjść!
— Głuchy pan jest?! — huknął mężczyzna w podkoszulku. — Wynocha!
Limak wykrzywił twarz w szyderczym uśmiechu, podszedł do wolnego stolika przy oknie i usiadł na kanapie. Czuł, jak jego ciało pulsuje, a w zmarzniętych kończynach zaczyna na nowo krążyć krew. Do uszu co chwilę docierały wezwania do opuszczenia lokalu, ale on miał je gdzieś. Nic mu nie mogli zrobić, a nie podejrzewał, że będą chcieli się z nim szarpać. Jego ciało bardziej przypominało kawał ołowiu niż żywą tkankę zbudowaną z wody i czegoś tam jeszcze, nie pamiętał czego. Jedyne, co mogło go teraz przesunąć z kanapy, to buldożer.
Przymknął powieki. Już powoli odpływał w błogi sen, gdy nagle usłyszał, jak ktoś przysiada się do jego stolika.
— Ciężka noc?
Mężczyzna powoli otworzył sprawne oko i spojrzał na siedzącą przed nim dziewczynę.
— Czego?
— Usłyszałam twoją rozmowę z kelnerką — odparła nieznajoma, podsuwając mu gorącą kawę i rogalik.
— Zabieraj to.
— Przestań. To nic wielkiego. Najtańsza kawa i rogalik z czekoladą.
Limak mruknął i odwrócił się w kierunku czarnoskórej kelnerki, wołając zachrypniętym głosem:
— Mówiłem, kurwa, że to zwykła, tania lura?!
Dziewczyna zmierzyła go lekceważącym spojrzeniem i wystawiła środkowy palec. Limak parsknął śmiechem i od razu gorzko tego pożałował. Poczuł nieznośny ból w trzewiach. Odkaszlnął, a na jego ręce pojawiła się odrobina krwi.
— Gówno tam wiedzą o kawie.
— Powinieneś jechać do szpitala — kontynuowała nieznajoma. Patrzyła z lekkim niepokojem, jak mężczyzna trzyma się za brzuch.
— Masz może cygaro? Albo fajkę? — wysapał. Jego twarz wykrzywiła się z bólu.
— Nie zmieniaj tematu. To żaden wstyd prosić o pomoc.
— Czego ty właściwie chcesz?
— Nie jestem głupia. Widzę, że ktoś cię pobił.
— Nawet jeśli, to moja sprawa.
— A jednak przyszedłeś do kawiarni bez grosza przy duszy.
Limak zignorował ripostę, nie chciał wchodzić w dalszą polemikę. Może w innych okolicznościach dałby się sprowokować na dłuższą wymianę zdań, ale dzisiejszy poranek jednoznacznie zweryfikował jego możliwości prowadzenia dyskusji.
Tymczasem dziewczyna niewinnie się uśmiechnęła i delikatnie przekręciła głowę, ukazując długi blond warkocz.
— Pij, póki gorąca. Dobrze ci zrobi.
Mężczyzna przełknął ślinę, po czym wziął łyk kawy. Smakowała jak aromatyzowana woda, ale przynajmniej była ciepła.
— Masz jakieś imię? — zapytała nieznajoma.
— Mam — mruknął Limak i wgryzł się zębami w rogalik. Był dość czerstwy, ale nie przeszkadzało mu to za bardzo. Starannie go przeżuwał, a przy tym uważnie śledził wzrokiem swoją rozmówczynię. Miała ładną twarz i błękitne, głęboko osadzone oczy. Nosiła gruby, wełniany sweter, skrywający drobne ciało.
Oblizał palce i cicho przemówił:
— Z takim ciałem powinnaś pracować w barze ze striptizem.
Przez twarz dziewczyny przemknęło lekkie zakłopotanie, ale szybko ukryła je pod wierzchnią warstwą doklejonej pewności siebie.
— A skąd wiesz, że nie pracuję?
— Gdyby tak było, teraz odsypiała byś nockę, zamiast siedzieć tu ze mną na śniadaniu.
— Może potrzebuję coś załatwić na mieście i wcześnie wstałam?
Limak głęboko się zamyślił i przejechał dłonią po kilkudniowym zaroście. Lubił ten moment, gdy małe włoski kłuły jego opuszki palców, choć nie rozumiał dlaczego akurat ta czynność sprawia mu przyjemność.
Przez chwilę siedział w ciszy, oddając się finezji samego dotyku. Kiedy skończył, wziął łyk kawy. Jego twarz spoważniała, a on zaczął mówić spokojnym, pozbawionym refleksji głosem:
— Widziałem kiedyś rano na przystanku pewną tancerkę z klubu nocnego. Silly się nazywała. Zwolnili ją po paru latach pracy.
— Dlaczego?
— Kolana jej drżały, a dla tancerki to najgorsza z możliwych rzeczy. Jeśli drżą ci kolana, jesteś skończona.
— Bo kolana drżą? — Nie kryła dezorientacji poruszonym tematem.
— Tak słyszałem.
— I co się z nią stało?
— Nic. Wszędzie szukała nowej pracy. Zwykle nie chcieli z nią nawet gadać, a w jednej fabryce powiedzieli, że nie ma potrzebnych kwalifikacji. Dasz wiarę? Brak kwalifikacji do składania dwukolorowych długopisów.
— I co się z nią stało?
Limak wciągnął głęboko powietrze nosem.
— To co zawsze. Upomniała się o nią ulica.
— Ale.. ż-że jak? — Dziewczyna skrzyżowała ramiona i zrobiła zdziwioną minę.
— Nie wiesz? — zapytał Limak z półuśmiechem na ustach. — Trafiła do burdelu.
— Boże. To straszne…
— Straszne było to, że sobie nie radziła. Mówili, że nie chce robić wszystkiego. Szybki numerek w kakaowe oczko i do domu. A ten biznes rządzi się swoimi prawami…
— Odeszła? — zapytała dziewczyna widocznie poruszona całą historią. Jej wyraz twarzy zdradzał zmieszanie połączone z cichą nadzieją na pomyślne zakończenie.
— Podobno wyjechała za granicę, ale ja bym jej szukał bliżej dna rzeki — odparł Limak i rzucił pogardliwe spojrzenie na swoją rozmówczynię.
— Po co mi to wszystko mówisz?
— To historia z morałem — mruknął Limak i wydłubał kawałek rogalika spomiędzy zębów. — Morał jest taki, że dziwki i tancerki muszą mieć zdrowe kolana i fajną dupę, którą lubią pokazywać. Ty za to nie jesteś żadną z nich, bo w takim swetrze możesz pracować co najwyżej w muzeum włókiennictwa, a nie w burdelu czy tam klubie nocnym.
Nim dziewczyna zdołała cokolwiek powiedzieć, Limak jednym haustem dopił kawę i wstał od stołu.
— Jeśli szukasz przyjaciół do dzielenia się sekretami szydełkowania ubrań, radzę poszukać w domach spokojnej starości.
Następnie powłóczył do lady, chełpiąc się myślą, że przykładnie zgasił nieznajomą ciętą ripostą.
— Ty tam — mruknął do znajomej kelnerki. — Możesz mi powiedzieć, gdzie jestem?
Dziewczyna niechętnie na niego spojrzała, ostentacyjnie żując gumę.
— Aktualnie w kawiarni.
Limak zrobił taką minę, jakby zjadł gorzką pigułkę. Czuł zarazem złość, że ktoś go zmusił do jej połknięcia. Nic nie powiedział. Stał tylko w milczeniu, a jego gniew coraz mocnej odznaczał się na twarzy.
Kelnerka podeszła bliżej i oparła dłonie o blat.
— Chce pan coś zamówić? Może menu czwartkowe? Nie? To do widzenia.
— Dziś czwartek? — Limak nagle złagodniał, gdy uświadomił sobie, że tego dnia zajęcia na uczelni. Z czystej przyzwoitości mógłby je chociaż odwołać, skoro i tak znowu się nie pojawi. Chyba, że już go zwolnili. Nie pamiętał. — Kurwa.
— Tylko bez przekleństw.
— Mogę zadzwonić?
Kelnerka przewróciła oczami i wyciągnęła spod lady czerwony telefon z tarczą.
— Jeśli tylko w ten sposób się pana pozbędę…
Limak wykręcił numer i czekał na sygnał. Miał nadzieję, że ktoś odbierze o tak wczesnej porze, choć w dużym stopniu zależało to od dobrej woli ksantyp z dziekanatu.
W końcu po drugiej stronie usłyszał niski, kobiecy głos.
— Halo — przemówił szorstkim tonem. — Limak John z tej strony. Jestem chory, leżę w szpitalu. Słucham? Nie, nie wiem, w którym. Było ciemno jak mnie wieźli — dodał niechętnie i odłożył słuchawkę, a następnie zwrócił się do kelnerki. — Jaka to dzielnica?
— Kurewsko nieprzyjemna — prychnęła i zarzuciła szmatkę na ramię.
— Wal się — mruknął, po czym wyszedł z lokalu.
Na zewnątrz wciąż panował półmrok, a mróz dawał się we znaki, jakby całonocne harce jeszcze mu się nie znudziły. Limak przeszedł kilka kroków, rozejrzał się wokół siebie i prawie natychmiast poczuł, jak kręci mu się w głowie, a świat przed oczami ciemnieje. Próbował ustać na nogach, ale, nim zdołał cokolwiek zrobić, stracił równowagę i upadł na chodnik.
Syknął z bólu i z mozołem obrócił się na brzuch. Starał się podnieść do pozycji czterokończynowej. W tym samym momencie zauważył wybiegającą z kawiarni nieznajomą. „Co za wstyd” — pomyślał, gdy usłyszał jej głos. Już tylko na jego podstawie wiedział, że ma do czynienia z rozemocjonowaną kretynką szukającą wśród innych zapewnienia o swojej wartości. Takie były najgorsze. Wszędzie ich było pełno, próbowały na siłę uszczęśliwiać innych, nawet gdy ci tego nie chcieli.
— Daj… Pomogę ci — stwierdziła, chwyciła Limaka pod ramię i dźwignęła go do góry.
— Zostaw! — warknął, wyszarpując się z objęcia, choć sam nie miał siły wstać. — Czego znowu chcesz?
— Widziałam przez szybę jak się przewracasz. Odwiozę cię do domu.
— Daremny trud.
— Czyżby? — zapytała retorycznie. Przyjrzała się jego pokiereszowanym dłoniom. — Nie zostawię cię tutaj samego. Masz jakieś lokum?
Limak przeciągle mruknął, co miało oznaczać, że ma. Wszystko go bolało, nawet myślenie, a co dopiero trafić samemu do mieszkania. Może altruizm posiada też swoje dobre oblicze? Dał za wygraną i potulnie pozwolił poprowadzić się do stojącego nieopodal zielonego dodge’a. Usiadł na przednim siedzeniu po stronie pasażera, a nieznajoma zajęła miejsce kierowcy i rzuciła mu poważne spojrzenie.
— Na pewno nie chcesz jechać do szpitala?
Limak pokręcił głową.
— Ale wiesz, że to może być niebezpieczne? Możesz mieć wstrząśnienie mózgu lub inne urazy wewnętrzne… Ktoś powinien cię zbadać.
— Połowa tego miasta ma poważniejsze problemy z głową niż ja z resztą ciała.
Dziewczyna westchnęła, wrzuciła jedynkę i dynamicznie ruszyła po śliskiej nawierzchni.
— To gdzie jedziemy?
— Dzielnica Druga.
— Druga? Co robiłeś taki kawał od domu?
— Nieważne… — wyszeptał Limak i oparł głowę o zimną szybę. Było mu niedobrze. Miał ochotę zwymiotować wszystko, co zjadł, i tym samym pozbyć się uczucia ciężkości na żołądku.
Utkwił wzrok w sunących po szynach tramwajach. Ich miarowy stukot z wolna przymykał jego powieki, lecz mimo to nie chciał usnąć. Myślał o tych wszystkich ludziach śpieszących co rano do znienawidzonej pracy, tylko po to, by przerzucać papiery z kupki A na kupkę B — na drugi dzień zaś odwrotnie. Zapewne większość z nich nigdy nie zadała sobie nawet trudu, żeby dowiedzieć się, co robi. Przynajmniej tak długo jak szef przekazywał im coroczne podziękowania za wytężone wysiłki, a oni z dumą ściskali jego dłoń i pozowali do pracowniczych laurek. Co za bezmyślna masa. Kiedyś zastąpią ich roboty. Może jeszcze nie teraz, ale w kolejnych dekadach na pewno.
Prawie natychmiast znów pomyślał o wróżbie. Powracała do niego przez cały dzisiejszy poranek, odkąd się obudził. Czuł, jak przeszywają go jej słowa. Były w każdej jego myśli i upadku. Gdy jadł paskudny rogalik, wróżba chrupała mu między zębami, a gdy pił kawę, dostawała się wraz z kofeiną do jego gardła. Raz chciał ją od siebie odpędzić, a raz witał ją z otwartymi ramionami niczym najlepszą z najgorszych prostytutek. To jakby dwie sprzeczne siły bezskutecznie walczyły o zwycięstwo, a on musiał rozsądzić, kto powinien wygrać. Tylko że nie potrafił tego zrobić.
Wypuścił powietrze ustami i spojrzał na nieznajomą.
— Wierzysz w przeznaczenie?
— Chyba nie — odparła dziewczyna z zamyśleniem w głosie. — Nie wierzę w to, że wszystko jest z góry zaplanowane. Przecież codziennie podejmujemy jakieś decyzje.
— W tym rzecz… Może kiedy je podejmujemy, wybieramy taką, jaka jest nam sądzona…
— To jaki sens miałaby nasza własna wola?
— Nie wiem.… — dodał po cichu. — Spotkałem wczoraj wróżkę.
— I zastanawiasz się nad tym, co ci powiedziała?
— Właśnie — syknął Limak. Czuł się jak idiota na spowiedzi. — Nie mogła wiedzieć, o czym myślę. Ale wiedziała.
Nieznajoma wzruszyła ramionami.
— Wróżki to sprawne manipulatorki. Zapewne usłyszałeś to, co chciała, żebyś usłyszał.
Limak pokręcił głową.
— Nie ona.
— Skąd to możesz wiedzieć? Wróżki polują na ludzi takich jak ty — odparła mimochodem i momentalnie po wypowiedzeniu ostatniego zdania zdała sobie sprawę z niefortunności tego przekazu.
— Takich jak ja? Że niby, kurwa, jakich?
— Przepraszam… nie to miałam na myśli…
— A co niby? — żachnął się Limak.
— Miałam na myśli, że wyszukują kogoś, kto wydaje im się podatny… — dodała, plątając się w swoich słowach. — Ech, przepraszam. Nie chciałam cię obrazić. Co ci powiedziała?
Mężczyzna pominął milczeniem wywód swojej rozmówczyni i przeszedł do dalszej części historii.
— Pewien wydawca zaproponował, że opublikuje moje wiersze.
— Nie wyglądasz na poetę — mówiąc to, nieznajoma zmierzyła go ciekawskim wzrokiem. Upewniała się, że jej spostrzeżenie nie odbiega od wizerunku mężczyzny.
— A ty na tancerkę erotyczną.
— Ale to już ustaliliśmy — dodała z lekkim uśmiechem.
Limak zamilkł, gdy zdał sobie sprawę z tego, że zabrnął w kozi róg. Nie lubił przegrywać słownych potyczek, zwłaszcza z kimś przynajmniej dziesięć lat młodszym od niego. Mimo to musiał przyznać, że ma do czynienia z osobą o niezłym jak na to miasto poziomie intelektualnym, i być może ktoś taki nie trafi mu się przez wiele kolejnych miesięcy. Postanowił powiedzieć jej więcej, niż początkowo zakładał.
— W przeszłości pisałem wiersze. Dużo pisałem. Lata pisałem… Potem przestałem.
— I teraz nagle ktoś chce wydać twoją twórczość?
— To długa historia, na co najmniej siedem piw lub czternaście drinków, a ja nie mam tyle czasu — zripostował i szybko dodał: — Wydawca ma tylko jeden mój wiersz. Pewnie myśli, że mam ich więcej, a ja… wszystkich się pozbyłem.
— Możesz napisać nowe.
— Rzecz w tym, że… — rozpoczął, ale zdał sobie sprawę, że nie potrafi otwarcie wyrazić tego co tak bardzo mu ciążyło. Czy powodował nim strach, czy cokolwiek innego, tego nie wiedział. Na razie chyba wolał zatrzymać swoje wątpliwości dla siebie. — Nieważne.
— Dokończ, skoro zacząłeś. Nie wiesz, czy chcesz to zrobić? Czy chcesz znowu pisać?
Limak przygryzł wargi i zwrócił twarz ku szybie. Ta rozmowa przestała mu się podobać. Do końca drogi siedział w milczeniu, jedynie wskazywał palcem trasę. Po pewnym czasie zaczął rozpoznawać znajome miejsca. Gęsta zabudowa, duszny klimat i ponura pustka. Był w domu.
— W prawo, za tamtym szyldem — mruknął.
Dziewczyna spojrzała przez boczną szybę.
— A myślałam, że to ja mieszkam w posępnej dzielnicy…
Limak udał, że tego nie słyszy, choć wiedział, że wszystko jest prawdą. Być może sam już zdołał przywyknąć do tego miejsca, ale dla garstki osób zapuszczających się w jego rejony musiał to być szok porównywalny ze skokiem na bungee. Tyle, że bez liny.
— Stań pod tamtą kamienicą.
Dziewczyna zatrzymała samochód, po czym wyciągnęła małą karteczkę i coś na niej napisała. Limak wziął ją do ręki i przeczytał.
— Serene Swan.
— Pod spodem masz mój numer.
— Chcesz się umówić na seks? — Limak powiedział to z takim spokojem, jakby pytał obcego o drogę.
— Nie bądź obleśny — skwitowała Serene i lekko się od niego odsunęła. — W końcu podobno jesteś poetą.
— Liryczny seks?
Serene popatrzyła na niego z politowaniem i pokręciła głową.
— Nic z tego.
Mężczyzna zmarszczył czoło i momentalnie zmienił ton na bardziej bezwzględny.
— W takim razie po co to wszystko? Dlaczego mi pomagasz?
Dziewczyna czule na niego popatrzyła, ale nie wiedziała, co odpowiedzieć. Może to jego sposób mówienia albo nieroztropnie zagubione oczy pełne bólu i bezduszności były tym, co przypominało jej Josha.
— Wyśpij się i zadzwoń, jak wydobrzejesz.
— Już lecę… — odparł sarkastycznie i wytoczył się z auta.
Rozdział 4
Lutowy chłód zakradł się pod kołdrę Limaka i obudził go z głębokiego snu. Mężczyzna powoli otworzył oczy, rozejrzał się dookoła i zaczął się zastanawiać, gdzie jest. Przez chwilę leżał w bezruchu. Spróbował dostosować wzrok do ciemności, ale nie widział nawet konturów mebli. Dopiero leniwa retrospekcja wydarzeń pozwoliła mu ustalić, że musi przebywać w swoim własnym mieszkaniu.
Odetchnął z ulgą i prawie natychmiast poczuł w gardle palącą suchość. Przysunął się na kraj łóżka i przeczesał ręką podłogę w poszukiwaniu czegoś do picia. Chwycił butelkę wody, po czym pociągnął solidny łyk. Woda podziałała orzeźwiająco na jego ciało — momentalnie uśmierzyła ból głowy i przywróciła go do stanu jako takiej używalności.
Mężczyzna leniwie podniósł się do pozycji siedzącej, a gdy minęły najgorsze zawroty, wstał. Następnie podszedł do ściany, żeby poszukać po omacku włącznika światła. Wkrótce pod palcami wyczuł kwadratowy przycisk. Żarówka zamigotała kilka razy i oświetliła jego przygarbione, posiniaczone ciało. Na dłoniach widniała zakrzepła krew. Limak nie wiedział, jak wygląda jego twarz, ale mógł się tylko domyślać, że wcale nie lepiej. Po raz pierwszy w życiu cieszył się z braku lustra, które rozbił kilka lat wcześniej w akcie niekontrolowanego wybuchu gniewu po kłótni z handlarzem cygar. Odłamki wciąż leżały na ziemi, jakby mu przypominały, że to wyłącznie jego wina, choć on twierdził inaczej. Gdyby dostał towar po starej cenie, nie wpadłby we wściekłość, a lustro dalej stałoby na swoim miejscu.
Na podłodze leżał czarny, pomięty golf. Limak go podniósł i włożył na ramiona pokryte gęsią skórką. Kolejno przetoczył się w kierunku lodówki, wyciągnął z niej kilka plasterków sera i piwo, usiadł w fotelu i raczył się zimnym posiłkiem. Wskazówki zegara wybiły za kwadrans dziesiątą. Przespał cały dzień, a mimo to zmęczenie wciąż morzyło mu oczy. Ziewnął i wtulił się mocniej w oparcie zielonego fotela. Chwilę później dostrzegł pomięty list leżący na ziemi pośród sterty innych gazet. Cholerny list, z którym nie wiedział, co zrobić. Mógł do końca świata wegetować bezwiednie na wypłowiałej wykładzinie, ginąć pośród innych szpargałów, albo przepaść bez wieści w czarnym foliowym worku, w którym dogorywałby samotnie na jakimś wysypisku śmieci.
Limak w końcu wstał z fotela i przyjrzał mu się z uwagą, jakby nie był zwykłą kartką papieru, lecz epokowym znaleziskiem archeologicznym, do którego należy podejść z ostrożnością.
Po chwilowej zadumie podniósł się z kucek i odszedł na bok. Cały czas jednak patrzył się na list. Nie potrafił go wyrzucić, ale przejść obok na chłodno też nie. Bał się, że jeśli zostanie w mieszkaniu choć chwilę dłużej, w końcu zwariuje albo straci nad sobą panowanie i zrobi coś, czego będzie żałował. W zasięgu jego pięści nie znajdowało się żadne inne lustro, na którym mógłby wyładować swoją frustrację. Wybrał więc trzecią możliwość.
Na ramiona zarzucił płaszcz, a na głowę kaszkiet, po czym wyszedł z domu. Wziął ze sobą niedopitą puszkę piwa. Mróz dalej trzymał, a śnieg skrzypiał pod butami. Limak wałęsał się bez celu między opuszczonymi fabrykami rozsianymi wokół jego dzielnicy i przyglądał się wysokim, ceglastym kominom zdającym się dotykać czubkami nieba, jakby zbudowano je na wzór mitycznej Wieży Babel. Być może w każdym okresie dziejów ludzie wznosili podobne budowle próbujące udowodnić wyższość człowieka nad Bogiem. Tak samo zresztą w jego imię przez wieki mordowano innowierców i palono na stosach niewinne kobiety. Dawał życie tym, którzy na to nie zasługiwali, a swoim gorliwym wyznawcom pozwalał umierać z głodu. Piekielnie dobry ten ludzki Bóg, wymyślony na potrzeby kontrolowania poddanych mu mas. Na samą myśl Limak poczuł, jak go mdli.
Skręcił w nieznajomą uliczkę i doszedł po chwili do długiej szutrowej drogi, od lewej ograniczonej rzędem ceglanych kamienic, od prawej metalową siatką. Za ogrodzeniem rozciągał się pas dzikich chaszczy, zza których złowrogo wyzierał dworzec kolejowy. Oświetlony kilkoma punktowymi lampami, przypominał uśpionego, betonowego potwora.
Mężczyzna obrócił w dłoni laskę i kopnął w leżącą na ziemi nadgryzioną kanapkę. Kromka uderzyła w metalowy kubeł na śmieci i upadła z głuchym pluskiem na śnieg. Jak na sygnał zza kosza wyskoczył wychudzony rottweiler, który chwycił ją w zęby i łapczywie pożarł kilkoma kłapnięciami szczęk. Kilka sekund później oblizał się, podniósł głowę i spojrzał się na Limaka głodnym spojrzeniem. Mężczyzna przełknął ślinę i zamarł w bezruchu. Przeszło mu przez myśl, że jeśli będzie stał nieruchomo, pies go nie zauważy, lecz i tym razem nadzieja okazała się matką głupców. Pies odsłonił żółte zęby, a wtórująca temu gradacja warknięć nie pozostawiała najmniejszych złudzeń, że zwierzę chce zaatakować.
Szybki rzut oka na okolicę wystarczył Limakowi, by zrozumieć, że nie ma dokąd uciekać. Zaczął powoli wycofywać się w kierunku ogrodzenia, jednocześnie wyciągnął przed siebie dłonie w uspokajającym geście. Rottweiler nadal wpatrywał się w niego wściekłymi, dzikimi ślepiami.
Mężczyzna poczuł za plecami siatkę. Spojrzał w górę. Mogła mieć ze dwa metry, nie więcej, ale nie miał czasu, żeby się zastanawiać, czy uda mu się na nią wdrapać. Była jego jedyną szansą. Pies groźnie zaszczekał. Limak poczuł krew w skroniach. Odbił się od chodnika i skoczył na ogrodzenie, jak najwyżej potrafił. Palce i stopy zaczepiły się o metalowe oczka. Adrenalina zrobiła swoje, udało mu się podciągnąć ciało do góry. Za plecami usłyszał wściekłe ujadanie zwierzęcia, które chwilę później uderzyło z całym impetem o ogrodzenie i wgryzło się w niego kłami. Limak mocno przylgnął do przeszkody, a gdy minęła pierwsza salwa ataku, zwolnił uścisk, po czym upadł z jękiem na twardą glebę.
— Jebany kundel… — wysyczał.
Rzucił psu nienawistne spojrzenie, po czym odkaszlnął i wziął głęboki oddech. Wcześniejsze rany po pobiciu jeszcze nie zdążyły się zabliźnić, a już doszły do nich kolejne. „Kurwa” — pomyślał. Dokładnie obejrzał swoje ręce i nogi. Potrzebował wrócić do domu i się opatrzyć, ale rottweiler uparcie pilnował ogrodzenia, odcinając mu drogę powrotną. Nie pozostawało mu nic innego, jak przeczekać noc na dworcu.
Podniósł się z ziemi i ruszył w stronę budynku otoczonego murem chaszczy i samosiejek, między którymi bielały placki śniegu. Nie miał tak beznadziejnego tygodnia od wielu lat. Kumulacja nieszczęść okazała się tak duża, że nawet gdyby wykupił wszystkie losy na loterii, to i tak by przegrał. Teraz już jednak nie zamierzał o tym myśleć. Wyczerpanie wzięło górę nad krzykiem rozpaczy na niesprawiedliwość tego popierdolonego świata.
Wkrótce dotarł do betonowych schodów ewakuacyjnych prowadzących na peron. Gdy tylko wszedł na górę, od razu skierował kroki na najbliższą ławkę pomazaną sprayem. Usiadł zmęczony i spuścił wzrok na żółtą linię wyznaczającą odstęp od torowiska, jaki należy zachować, gdy nadjeżdża pociąg.
Kątem oka dostrzegł leżące obok niego jabłko. Skąd tu, kurwa, wzięło się jabłko? Leniwie wyciągnął po nie dłoń i obrócił kilka razy, przyglądając mu się z uwagą. Następnie dobył z kieszeni stępiony kozik z drewnianą rękojmią i odciął cienki plasterek z widocznymi na nim brązowymi przebarwieniami miąższu. Zerknął na nie z niesmakiem, lecz mimo to włożył kawałek do ust. Chwilę później poczuł smak goryczy. Wykrzywił twarz i wypluł jabłko na ziemię, wprost pod nogi małego chłopca. Dziecko mogło mieć nie więcej niż sześć lat, a jego wątłe ciało tonęło w zbyt dużej niebieskiej kurtce przeciwdeszczowej. Kontrastowały z nią ubłocone czerwone kalosze i wyświechtana czapka tego samego koloru.
Limak zmarszczył brwi i rzucił pretensjonalnym tonem:
— Czego się gapisz?
Chłopiec popatrzył na jabłko, a na jego brudnej buzi pojawił się czerwony rumieniec. Limak kiwnął ze zrozumieniem głową i podał chłopcu owoc.
— Ostrzegam, że niedobre.
Dzieciak złapał jabłko w ręce i wgryzł się w nie ze smakiem. W tym czasie uważnie obserwował Limaka. Zdawało się, że jego początkowe onieśmielenie umknęło wraz z zaspokojeniem pierwszego głodu, a zastępująca go ciekawość wydarła z jego ust jak pocisk:
— Co się panu stało?
— Nic — powiedział Limak, a po tym zadrżał z zimna.
— Ma pan tu krew — dodał chłopiec, wskazując palcem czoło.
— A, to… — mruknął mężczyzna i przyłożył dłoń do skroni, na której zaczynał już robić się strupek. — To wczorajsze. Paru gości spuściło mi wpierdol.
Malec wybałuszył oczy.
— Pani w przedszkolu powiedziała, że nie można tak mówić.
— O, serio? A wspominała, że nie rozmawia się z nieznajomymi? — zapytał z przekąsem.
Wiedział, jaki los spotyka dzieciaki wałęsające się nocami po miejscach takich jak to. Można było poczytać o nich w kronikach kryminalnych, z których wręcz wylewały się wzmianki o porwaniach i gwałtach na nieletnich, a historie te nigdy nie miały szczęśliwego zakończenia.
Chłopiec pokręcił przecząco głową i odgryzł kolejny kęs jabłka.
— Nie mówiła.
— Ale matka pewnie już tak — odparł Limak zmęczonym głosem. Chłopiec na słowo „matka” otworzył szerzej oczy i zrobił krok do tyłu. Mężczyzna podniósł dłoń w uspokajającym geście.
— Już dobrze. Nie bój się. Powiedz lepiej, co tu robisz o tej porze.
— Czekam na pociąg, a pan?
— Niech będzie, że to samo.
— Mogę usiąść obok pana? — zapytał chłopiec i podszedł bliżej.
Limak przesunął się bez słowa, żeby zrobić miejsce swojemu małemu rozmówcy. Chłopiec wgramolił się na ławkę i zaczął machać nogami w powietrzu nogami.
— Gdzie się wybierasz tak późno, kolego? — mruknął. Starał się udawać brak zainteresowania, choć korciło go, by się dowiedzieć, co sześciolatek robi sam w nocy na dworcu.
— Nigdzie.
— Mówiłeś, że czekasz na pociąg.
Chłopiec pokiwał głową, przeżuwając jabłko z prędkością światła. Po rękach spływał mu sok, a do policzka przykleił się kawałek skórki.
— Jak nigdzie nie jedziesz, to po chu… — Limak w ostatniej chwili złapał się za język, dusząc przekleństwo w zarodku, i zaraz potem się poprawił: — To po co tu siedzisz?
Malec wzruszył ramionami i zanucił coś pod nosem.
— Halo? — powtórzył Limak i machnął mu ręką przed nosem. — Jesteś tam?
Chłopiec popatrzył na niego nieśmiałym wzrokiem i bez słowa pokazał mu ogryzek.
— Co mam z tym zrobić?
Mężczyzna zmarszczył brwi, po czym machinalnie złapał ogryzek w dłoń i rzucił na torowisko.
— Możesz teraz odpowiedzieć na moje pytanie?
— Jakie pytanie?
Limak przewrócił oczami. Czuł, że traci cierpliwość.
— Gdzie jedziesz?
— Nigdzie.
— To co tu robisz, w dodatku sam? To nie jest bezpieczne miejsce.
— Po prostu. Lubię patrzeć na pociągi.
— Ja pierdolę…
— Nie wolno…
— Tak, wiem — przerwał mu Limak. — Nie wolno tak mówić. Bla bla bla.
Chłopiec roześmiał się, po czym wyszczerzył krzywe zęby.
— Śmieszny pan jest!
— Tak… boki zrywać — odparł z niechęcią. Zastanawiał się, czy upadł już tak nisko, że nie potrafi dogadać się nawet z przedszkolakiem.
Wyciągnął z kieszeni cygaro i przez chwilę przypatrywał mu się z namaszczeniem godnym króla. Zdawał sobie sprawę z tego, że musi oszczędzać, ale pieniądze po prostu ginęły bezpowrotnie w czarnej dziurze zwanej życiem. Dopiero co otrzymał wypłatę, a już miał poczucie, że nie starczy do pierwszego. Teraz jeszcze jakoś dawał radę, bo dorabiał pisaniem na boku prac dyplomowych dla gamoni ze swojej uczelni, ale w okresie letnim, kiedy studenci mają wolne i nie wpływają do niego żadne nowe zlecenia, z kasą zawsze jest krucho. Być może właśnie z tego powodu lipiec i sierpień upływały mu pod znakiem większej wstrzemięźliwości od używek. To zdecydowanie najgorszy okres w całym roku. Gorszy nawet od świąt i wszystkich dni wolnych, podczas których miał przynajmniej zapasy alkoholu.
Wydał z siebie sapnięcie i zapalił, po czym wypuścił nosem kłąb szarego dymu.
— Jak będzie jakiś pociąg na Kubę, to wsiadam…
Chłopiec pokręcił głową.
— Takiego nie ma. Ale może pan jechać w góry. Będzie za cztery minuty.
Limak spojrzał ze zdumieniem na malca.
— Znasz cały rozkład na pamięć?
— Mhm.
— Masz jakiś fetysz z tymi pociągami?
— Czyli co?
— To taka rzecz, bez której nie możesz osiągnąć stanu podniecenia — odparł bezwiednie Limak, jakby czytał encyklopedyczną definicję.
— Nie rozumiem, proszę pana.
— Bo zamiast się uczyć, to szwendasz się nocami po dworcach. Mądrzy ludzie tak nie robią — dodał Limak karcąco i rozejrzał się po peronie. Zimne stalowe filary w kształcie igreka podtrzymywały wysoki dach, a po szarej platformie wiatr poniewierał gazety i ulotki. Stojący na środku niewielki, bielony budynek z zakurzonymi szybami wyglądał, jakby był nieczynny od lat. Przytwierdzona do niego tablica z napisem „Bilety” stanowiła jedyną wskazówkę mówiącą o jego przeszłości.
— A pan jest mądry?
Limak zmierzył chłopca chłodnym spojrzeniem.
— Co z tymi pociągami? Chcesz być maszynistą, czy jak?
— Yhy. Chcę. — Malec pokiwał zdecydowanie głową, a jego oczy zabłyszczały.
— Całe życie w metalowej klatce. Nudy.
— Nieprawda! — wykrzyknął chłopiec, jakby ktoś właśnie podeptał jego marzenia. — Można jeździć, gdzie się chce!
— Raczej: gdzie ci każą. Po kilku latach takiego kursowania w te i z powrotem wypalisz się jak pochodnia, zaczniesz pić i zemrzesz w rowie na jakimś zadupiu.
— Wcale, że nie! Pani mówi, że mogę być maszynistą!
— A co ona może wiedzieć? Uczy w przedszkolu z braku innych perspektyw. Zmarnowała życie i wciska ci kit, że z tobą będzie inaczej, bo nic innego nie potrafi ci przekazać. Marność rodzi marność.
Chłopiec spuścił głowę i włożył małe rączki do kieszeni. Limak z kolei uśmiechnął się pod nosem. Czuł, że naprostował skrzywiony pogląd na świat swojego małego rozmówcy. Lepiej było pozbyć się złudzeń o bzdurnych marzeniach jako dzieciak, niż potem cierpieć z powodu ich niespełnienia jako dorosły. Niewielu ludzi zajmowało się zawodowo tym, czym chcieli. Prędzej kończyli tam, gdzie udało im się załatwić pracę. Proza życia w niczym nie przypominała wysmakowanej literatury z najwyższej półki, a raczej mdławe czytadło z szarymi stronami, z których każda była taka sama.
— Widzisz, są dwa rodzaje ludzi. Tacy, którym wszystko się udaje, i cała reszta — zaczął Limak, starając się wytłumaczyć panujący porządek spraw w najprostszy możliwy sposób.
— Ale ja chcę jeździć pociągiem…
— Nie planuj. Przynajmniej się nie rozczarujesz, jak będziesz zamiatał ulice jako dozorca.
— Ale ja chcę jeździć pociągiem!
Mężczyzna głęboko westchnął, gdy zdał sobie sprawę z tego, że chyba nie uda mu się dotrzeć do chłopca ze swoim przekazem.
— Dobra, jak wolisz. Zostań sobie tym swoim… maszynistą.
— Mogę? — zapytał dzieciak z nadzieją w głosie, jakby od decyzji Limaka zależała jego przyszłość.
— Tak. Ale nie licz na to, że obsrasz się zielonymi banknotami i będziesz zwiedzał świat. Kurs z węglem na wschód i z powrotem to wszystko, na co możesz liczyć. I nie mów potem, że nie ostrzegałem.
Chłopiec spuścił głowę i pociągnął nosem.
— To kim mogę być?
Limak dostrzegł smutek w oczach dziecka i trochę złagodniał. Niezdarnie poklepał chłopca po ramieniu i powiedział:
— Coś wymyślimy. A teraz śmigaj do domu, bo jest już późno.
— Chcę tu zostać z panem.
— Musisz wracać. Rodzice się będą martwić.
Nagle po peronie zagrzmiał niski, kobiecy głos.
— Saddy!
Chłopiec drgnął jak rażony piorunem, otworzył szeroko oczy i wbił wzrok w Limaka.
— To twoja matka? — zapytał mężczyzna. Dzieciak pokiwał głową.
— Saddy! Ty durniu! Znowu się szlajasz po dworcach! — warknęła korpulentna, niska kobieta z tłustymi włosami zawiązanymi w kucyk. Śmierdziało od niej alkoholem. Podeszła do chłopca i gwałtownie szarpnęła go za ramię tak, że zadarł kolanami o ziemię i wydał z siebie okrzyk bólu.
Limak stanął na równe nogi.
— Proszę go zostawić!
— A weź się pan odpierdol! To moje dziecko i będę go chować po swojemu! Ty gówniarzu! Dostaniesz lanie, jak wrócisz do domu! — fuknęła, a przy tym uderzyła dziecko w głowę tak, że spadła mu czapka. Chłopiec zaczął płakać i skulił się w sobie.
— Jak go jeszcze raz uderzysz, to cię zajebię — warknął Limak, zaciskając dłonie na lasce.
— Idź w chuj, łachu jeden, luju pierdolony! Pies cię trącał! — zripostowała kobieta i splunęła pod nogi mężczyzny. — Chyba pomyliłeś dworzec z przytułkiem! Z taką obitą gębą to tylko dzieci możesz straszyć! A może ty jaki pedofil jesteś? — wyszeptała i zrobiła krok do przodu w stronę Limaka. — Co ty tu robiłeś z moim dzieckiem, hę?! Mam wezwać policję?!
— Niee… Nic… My tylko rozmawialiśmy.
— Policja! Policja! — wydarła się kobieta i wskazała palcem Limaka. — Zboczeniec! Chciał skrzywdzić mojego syna!
Mężczyzna gorączkowo rozejrzał się wokół. Chociaż byli tu tylko we trójkę, wyobraził sobie, jak zza rogu wybiegają policjanci, by go zatrzymać. Nie chciał spędzić reszty życia w pierdlu za czyn, którego nigdy nie popełnił. Odwrócił się na pięcie i pośpieszył w przeciwnym kierunku, lekko utykając na lewą nogę. Za plecami słyszał rechoczący śmiech kobiety i obelgi rzucane w jego stronę. Kilka sekund później zagłuszył je hałas pędzącego po torach pociągu, który z łoskotem minął stację i pomknął dalej w nieznane. Czy nie miał się tutaj zatrzymać?
Limak oparł się o ladę nieczynnej kasy biletowej. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Był spocony i blady. Łypnął za siebie. Kobieta i chłopiec zniknęli bez śladu, a on przeniósł wzrok na szybę sklepiku i ujrzał w niej swoje własne odbicie. Dotknął dłonią zmęczonej twarzy, na której brud mieszał się z zastygłą krwią, a w brodę wplątały się drobne źdźbła trawy. Intensywnie niebieskie oczy, które pamiętał sprzed lat, teraz przygasły i straciły swój blask. Spojrzenie stało się szkliste i chłodne jak oczy lalki.
Pociągnął nosem, schylił głowę i wziął głęboki wdech ciężkiego powietrza. Świat nie tylko go nie dostrzegał. On nim gardził. Limak nie chciał tak dłużej żyć, chciał być słyszalny. Może gdyby udało mu się wydać ten cholerny tomik wierszy, nareszcie odbiłby się od dna. Tak. To było jedyne wyjście. A więc od przeznaczenia nie da się uciec. Wybrało za niego drogę, od której nie było odwrotu.
Mężczyzna uderzył pięścią w betonową ścianę i przygryzł wargi.
„Wracam do pisania” — pomyślał.
Rozdział 5
W sali wykładowej panował półmrok. Przełamywała go jedynie wątła poświata nocnego miasta wdzierająca się do środka przez wysokie okna. Jej blask oświetlał drewniane meble, a wśród nich profesorski pulpit pokryty drobinkami kurzu oraz wysłużone biurka z niedbale zasuniętymi krzesłami, jakby osoby, które na nich siedziały, opuściły pomieszczenie w pośpiechu.
Limak John kulił się z zapalonym cygarem w ręku na kamiennym parapecie przy oknie. Szary dym tworzył w powietrzu gęstą zawiesinę, która wsiąkała z wolna w ściany i podłogi przesycone zapachem wanilii. Duszna atmosfera otulała bezwolnie mężczyznę, przymykała jego zmęczone powieki, lecz ten usilnie stawiał opór nadciągającej senności.
Próbował skupić swoją uwagę tylko na pisaniu, ale przez głowę przelatywały mu miliony myśli. Wśród nich musiała zaplątać się ta właściwa, skrywająca w sobie literacki potencjał na wiersz lub chociaż jego namiastkę, jednak na razie jej nie dostrzegał. Liczył, że uda mu się coś napisać, ale nadal nie miał żadnego pomysłu. Ogarnął go lęk. W powietrzu wisiało widmo klęski, a czas nie był jego sprzymierzeńcem. Z każdym dniem i każdą godziną coraz bardziej słabł. Drżące ręce z trudem trzymały kredę podczas prowadzenia wykładów, mózg plątał się w zeznaniach i podsuwał iluzoryczne zdarzenia. Raz wydawało mu się, że z kimś rozmawia, póki nie rozpoznał w lustrze swojej własnej twarzy. Kiedy indziej zasnął na ławce w parku, przekonany, że jest w swoim mieszkaniu. Za dnia prowadził zajęcia dla grupki neurotycznych studentów, którzy z racji młodzieńczych namiętności do używek i alkoholu, sami ledwo kojarzyli otaczającą rzeczywistość. Nocami natomiast bezskutecznie ślęczał nad kartką papieru i łamał ze złości ołówki w dłoniach. Wcześniej obojętny i konsekwentnie ponury, teraz poddawał się emocjonalnej huśtawce nastrojów. Śmiał się, gdy inni płakali, i smutniał, gdy nie było ku temu powodu. Czuł, że nie poznaje sam siebie, a nader wszystko, że traci kontakt z rzeczywistością.
Nagle z letargu zaczął wybudzać go hałas dobiegający z korytarza. Początkowo cichy i przytłumiony, wkrótce stał się głośny i wyraźny. Podłoga zadudniła. Biurka zadrżały. Limak wzdrygnął się i rozchylił usta, jakby chciał krzyknąć, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle. Przełknął ślinę i zwrócił przekrwione oczy ku wyjściu. Był w pułapce. Cokolwiek się zbliżało, nie miało dobrych zamiarów.
— Kto tu jest?! — warknął półsennym głosem, przez który przebijał strach. Zanim usłyszał odpowiedź, poczuł, jak odpływa z niego wszelka energia, a głowa bezwiednie opada na zimną szybę. Gdyby nawet miał jeszcze czas, by uciekać, i tak nie dałby rady się podnieść. Zmęczenie wzięło górę nad instynktem przetrwania. Świat zawirował jak trącony dłonią kalejdoskop.
Usłyszał skrzypnięcie. Po karku przeszedł mu dreszcz. Czoło zrosił pot. Spojrzał omdlałym wzrokiem na drzwi, w których po niewymownie długiej chwili pojawiła się korpulentna postać.
— W imię Ojca i Syna! — wykrzyknęła, a przy tym wykonała znak krzyża. — A kimże pan jest?
Limak wygiął twarz w geście przypominającym uśmiech, choć bliżej mu było do gorzkich łez bezsilności. Przez moment poczuł, jak odpływa z niego samoświadomość, a zostaje jedynie szkielet obleczony skórą. Zapomniał wszystko, nawet swoje imię.
— J… ja? — wyjąkał ze zdziwieniem w głosie.
— No przecież, że nie ja! A poza tym, tutaj nie wolno palić!
— Nie wolno… palić? — sapnął wyczerpany, jakby przebiegł maraton, po czym utkwił szklisty wzrok w kobiecie. — Gdzie ja jestem?
— Na uczelni. Jak się pan tu dostał? — zapytała i rozejrzała się podejrzliwie po sali, jakby spodziewała się znaleźć w niej ukrytą odpowiedź na swoje pytania.
Na dźwięk słowa „uczelnia” Limak drgnął. Powoli zaczął sobie przypominać poranną pyskówkę z jakimś pierwszoroczniakiem i pomidorową, którą rozlał na spodnie podczas przerwy obiadowej. Cholerna zupa. Przez cały dzień wyglądał, jakby się obszczał. Co za wstyd. Nie… chwila. Zupę jadł przedwczoraj i na pewno poszedł się potem przebrać.
Spojrzał na krocze. Widniała na nich zaschnięta plama.
— Jaki dziś dzień? — wymamrotał wyraźnie skonfundowany.
— Dwudziesty czwarty lutego.
Mężczyzna zsunął się ociężale z parapetu i, przykurczony niczym starzec, zbliżył się do drzwi. Pozostawił za sobą smugę szarego dymu.
— M-miałem zajęcia — wyjąkał. — Pracuję tutaj. Tak sądzę.
Kobieta zmierzyła go nieufnym spojrzeniem.
— Nigdy pana nie widziałam.
— Bo płacą pani za zamiatanie — odparł Limak i wskazał palcem na słomianą miotłę, którą trzymała w dłoni.
— Płacą mi za porządek — mruknęła urażonym tonem. — Również za to, żeby nie kręciły się tutaj podejrzane osoby.
Nagle mężczyzna przypomniał sobie o legitymacji, którą nosił w spodniach. Sięgnął drżącą ręką do tylnej kieszeni i wyciągnął sfatygowany dokument z zagiętymi rogami.
Kobieta przez chwilę przyglądała się zdjęciu i niechętnie pokręciła głową.
— No. Niech będzie. Ale, tak czy siak, proszę zgasić papierosa.
— To cygaro.
— Oj tam, papieros, cygaro. Smrodzi i tyle, a palić nie wolno. Nawet pracownikom uczelni.
— A niby czemu?
Sprzątaczka rozłożyła pulchne ręce i prychnęła.
— Rektor zabronił! Powinien pan to wiedzieć.
— Ale ja… — wydukał Limak, ale zaraz urwał w pół zdania. Znowu zakręciło mu się w głowie, a żołądek ścisnął się jak związany sznurem.
— Wiem, wiem. Wszyscy wykładowcy są tacy sami. Z głową w chmurach! Mimo to za długo tu pracuję, żeby tacy mną rządzili! A teraz niechże się już pan zbiera, bo wygląda jak śmierć! Sio! Do domu! Tylko proszę mi to oddać, na miłość boską! — krzyknęła i wyciągnęła cygaro z dłoni Limaka. — Jeszcze sobie pan krzywdę zrobi albo uczelnię spali. Ja już się tym zajmę.
— Pani… się… zajmie?
— Dobrze się pan czuje?
— Ja… nie wiem… — szepnął Limak
Chwycił się za głowę, a następnie wytoczył się na korytarz. Próbował ukryć swoje zmieszanie. Zimne światło lamp od razu oślepiło go swoim blaskiem. Zmrużył oczy i po omacku szedł wzdłuż ściany w kierunku wyjścia. Słyszał swoje własne kroki, czuł bicie serca. Przyśpieszył, a stukot laski niósł się echem. Chciał się stąd jak najszybciej wydostać. Brakowało mu tchu. Liczył w myślach drzwi, które mijał. Zdawały się nie kończyć, a przecież nie mogło być ich tak dużo.
Wtem usłyszał znajomy głos.
— W imię Ojca i Syna! A kimże pan jest?
Limak powoli rozchylił powieki. Światło dalej biło po oczach, jednak bez problemu rozpoznał znajomą sprzątaczkę, z którą chwilę wcześniej rozmawiał. Patrzyła na niego z rozwartymi ze zdziwienia ustami i wykonała znak krzyża. Zdawało się, że w ogóle go nie pamięta, a przecież dopiero co się widzieli…
— P-przecież mnie pani zna… — powiedział ze zwątpieniem w głosie.
— Ja? A skąd? Kim pan, u licha, jest?
Mężczyzna zbladł i cofnął się do ściany.
— Ja… Muszę stąd wyjść.
— Najpierw chcę się dowiedzieć, czego pan szukał na trzecim piętrze — odparła stanowczo i założyła ręce na biodra. — Tutaj nie wolno wchodzić.
— Chcę tylko wyjść… tylko wyjść. Proszę mi dać odejść…
— Mogę zobaczyć pański dokument?
Limak zaczął miotać się jak spętane zwierzę. Złapał za jakiś gramot i cisnął nim o ziemię. Obrócił się i zobaczył strych uczelni. Wszędzie unosił się zapach siarki. Wytrzeszczył oczy i złapał się za głowę.
— CHCĘ WYJŚĆ! WYJŚĆ! WYYYYYYYJJJJJJJŚĆ!
— Już dobrze! Na miłość boską! Zaraz pana wyprowadzę!
— GDZIE WYJŚCIE?!
Kobieta ponownie się przeżegnała i drżącą ręką wskazała Limakowi schody.
Mężczyzna zbiegł po kamiennych stopniach aż na parter. Już po chwili wydostał się z budynku. Podparł się ramieniem o drzewo, schylił głowę i zaczął wciągać głęboko powietrze. Kręciło go w żołądku. Czuł, że to tylko kwestia czasu, kiedy zwymiotuje. Splunął flegmą na śnieg, a ten szybko wchłonął wydzielinę. Następnie Limak załkał i zakrztusił się własną śliną. Chciało mu się wyć, ale zamiast tego zacisnął zęby i spojrzał przed siebie.
Miał już niewiele czasu, a na szali położył wszystko. Porażka nie wchodziła w grę.
Mijały godziny. Limak siedział przy biurku i wpatrywał się osowiale w zabytkowy zegar zawieszony na wysokości wzroku. Stalowe wskazówki przesuwały się rytmicznie po złotej tarczy, co wprawiało mężczyznę w hipnotyczny stan. Ciężka głowa poddawała się z wolna sile grawitacji kuszącej błogim snem i nieważkością wspomnień, lecz Limak nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Szelest kartek papieru trzymanych pod dłonią przypominał mu, że wciąż ma coś do zrobienia, a z każdą minutą na jego niekorzyść przesypuje się kolejne ziarenko w klepsydrze czasu.
Rozchylił płaszcz, po czym wypuścił powietrze ustami. Miał wrażenie, że jego oddech parzy niczym gorący podmuch ognia, a ubranie klei się do spoconego ciała.
W tym stanie myślenie zdawało się nie lada wyzwaniem, a nadanie mu sprawnej warsztatowo kompozycji literackiej prawie niewykonalne. Mógł, co prawda, pokusić się o wymyślenie czegoś niewymagającego, ale grafomańskie rymowanki o młodzieńczym zakochaniu nie przedstawiały żadnej wartości dla wykształconego czytelnika, który traktował je co najwyżej jako żartobliwy przerywnik w drodze po dzieła najwybitniejszych poetów. Potrzebował czegoś wstrząsającego, czegoś, co złamie kręgosłup moralny ludzi i poskłada go na nowo. Dzieła wprawiającego w osłupienie, które nie pozwoli zasnąć, potarga emocje, rozbudzi nadzieje, a potem je zdusi w zarodku. Właśnie czegoś takiego potrzebował. Gdyby chociaż zaczął, reszta mogła ułożyć się sama.
Stara pisarska szkoła polecała wybrać dowolne słowa, które jako pierwsze wpadną do głowy, a następnie próbować zbudować przy ich pomocy jakąś opowieść. Limak wytężył umysł, ale jedyne, o czym myślał, to przedwczorajszy seks w zaułku, kostniejące palce na chłodzie, samotna kolacja złożona z kromki chleba, płomyk świeczki, i znowu seks. Jeszcze ta cholerna zupa pomidorowa… Niemożliwe, że to tyle, że to już.
O czym ma zatem napisać? Sięgnął pamięcią głębiej, lecz gdy tylko to zrobił, zakręciło mu się w głowie. Przetarł czoło, wytężył myśli, ale czuł, że zaczyna umykać mu chronologia wydarzeń ostatnich miesięcy. Wszystko się ze sobą mieszało: dni, tygodnie, daty i ludzie. Wkrótce zgasły jego jedyne wspomnienia i sama myśl o tym, że w ogóle je miał. Towarzyszył temu krótkotrwały lęk, że już nigdy ich nie odzyska, że nie przypomni sobie, kim jest i co robi. Nim tak się jednak stało, odpłynął. Miejsce niepokoju wypełniła obojętność, a jej ołowiany ciężar przygniótł go do krzesła bardziej niż grawitacja.
Odchylił głowę i pozwolił, by rozgrzana do czerwoności lampa paliła jego twarz żywym ogniem. Czuł, że topnieje jak marcowy śnieg. Rozpływa się po zakamarkach swojego pokoju i wnika w bordowy dywan. Co za ironia, lubić ciemność, która wywołuje strach, i nie cierpieć światła będącego ostoją bezpieczeństwa.
W górnym rogu między bocznymi ścianami znajdowała się pajęczyna. W samym jej środku miotała się uwięziona mucha. Im bardziej próbowała się uwolnić, tym mocniej przyklejała się do lepkich niteczek. Drgania sieci tylko przyśpieszały nieuchronny moment pojawienia się pająka, który z pewnością czaił się gdzieś w splocie szarych nici. Możliwe nawet, że uwił swoje gniazdo w drewnianej ramie łóżka lub w wysłużonym tapczanie. Oba miejsca stanowiły bezpieczny, zaciemniony kąt dla czarnego, mięsistego kątnika — zwiastuna niepowodzeń i śmierci.
— G-gdzie j-je-ssteś… — wysapał Limak, sparaliżowany już samą myślą o spędzeniu nocy w jednym pokoju z pajęczakiem.
Nagle nogawka jego spodni delikatnie się poruszyła. I znowu. Mężczyzna przełknął ślinę. Poczuł, jak coś wspina się po jego nodze. Był już pewny, że to nie złudzenie. Wstrzymał oddech i zacisnął dłonie na blacie biurka. Bał się spojrzeć w dół, bo podświadomość wiedziała, co tam jest. Tylko on sam nie chciał jeszcze w to uwierzyć.
Coś strzeliło. Rozległ się potężny huk. Papiery na biurku zdmuchnęła niewidzialna siła. Lampa zamrugała i przygasła. Limak wrzasnął i skoczył jak oparzony. Krzesło upadło z hukiem na podłogę, a on tuż za nim. Gwałtownym ruchem strzepnął spodnie i płaszcz. Pająka nie było.
Wziął kilka głębokich wdechów. Spojrzał na sufit, gdzie uprzednio wisiała pajęczyna, ale kąt pokoju skrywał się teraz w ciemności. Limak zastanawiał się, czy sieć w ogóle tam była. Może dał się złapać w sidła własnego umysłu, który karmił go wszystkim, co budziło w normalnym człowieku grozę. Pamiętał, że wróżka ostrzegała, żeby zanadto sobie nie ufał, i chyba po raz pierwszy musiał przyznać jej rację. A jednak, coś uderzyło.
Wstał, chwycił laskę i delikatnie przesunął grubą kotarę. Na środku szyby widniało okrągłe pęknięcie, rozchodzące się na boki niczym pajęcza sieć. Nawet gdyby ktoś rzucił kamieniem z ulicy, trudno było sobie wyobrazić, że ów kamień dolatuje na trzecie piętro z tak dużą siłą, by rozwalić okno.
Otworzył drzwi i wyjrzał na balkon. Między barierkami hulał wiatr, a na brudnoszarym śniegu wśród drobin pyłu i tynku leżał martwy kruk. W jego dziobie wciąż wiły się uwięzione robaki, zaś z nienaturalnie wygiętej głowy wypływała ciemnoczerwona krew, która powoli krzepła, lepiąc pióra i zostawiając gęste krople na betonie.
Mężczyzna utkwił wzrok w czarnych oczach ptaka. Biło od nich zimno, ale fascynowały swoją aurą tajemniczości. Szkliste, bezbarwne — Limak już takie widział. Zwierzęta czy ludzie, wszyscy po śmierci wyglądali tak samo, a Śmierć nie oszczędzała nikogo. Przychodziła po biednych i bogatych, dobrych i złych. Najpotężniejsi korzyli się przed jej obliczem i błagali do ostatniego tchu o dodatkowe minuty życia. Myśleli, że za pieniądze mogą kupić wszystko — kretyni. Tymczasem Śmierć zabierała każdego. Apelacji nie uwzględniała. Czy miała prawo to zrobić? Na pewno. Czy kierowała się sprawiedliwym osądem? Zdecydowanie nie.
Limak zmarszczył brwi i poczerwieniał na twarzy, po czym gwałtownym kopnięciem nogi strącił kruka z balkonu. Nie chciał go więcej widzieć.
Poczekał w ciszy, póki ptak nie uderzył o topniejący śnieg, po czym zawrócił do mieszkania i… nagle się zatrzymał. Przez głowę przeszła mu dziwna, wręcz niestworzona myśl, że powinien sprawdzić, czy kruk rzeczywiście jest martwy. Z jakiegoś powodu nie dawało mu to spokoju, a przecież pozbył się zwłok. Z sekundy na sekundę kumulował się w nim niepokój. Niby widział krew i rozłupaną czaszkę, niby ptak spadł z wysokości na ziemię, a jednak… coś było nie tak.
Podszedł ostrożnie do balustrady i spojrzał w dół. Kruk zniknął.
— To niemożliwe… — wyszeptał, po czym otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Przez głowę przetoczyła się gonitwa myśli podszyta nerwową salwą logicznych wyjaśnień tego, co mogło się stać, jednak żadne z nich nie brzmiało na tyle sensownie, by uznać je za prawdopodobne. Nawet gdyby ptak jakimś cudem przeżył, nie dałby rady odlecieć z połamanymi skrzydłami i rozwaloną czaszką. W takie cuda nikt nie uwierzy.
Limak obrócił się na pięcie i wybiegł z mieszkania. Zbiegał ze schodów, przeskakując po dwa stopnie. O ile sprzątaczka na uczelni mogła być tylko omamem, pajęczyna przywidzeniem, a sam pająk konsekwencją rozbudzonych lęków, o tyle kruk naprawdę leżał na balkonie, a jego krew wciąż zasychała na bucie Limaka. Jeśli mózg robił sobie z niego kolejny żart, to nie był, kurwa, śmieszny.
Mężczyzna walnął pięścią w drzwi wejściowe, a te momentalnie odskoczyły i obiły zewnętrzną ścianę, po czym z powrotem zamknęły się z hukiem. Limak kipiał wściekłością, pod którą skrywała się kompletna dezorientacja. Już sam nie wiedział, czy naprawdę wybiegł na ten piekielny mróz, czy tylko tak mu się wydaje. Zacisnął dłoń na lasce i uderzył nią z całej siły w jedną z latarni.
Rozległ się głuchy brzdęk.
— Jeden zero dla ciebie — warknął przez zęby, po czym podszedł do kupki śniegu splamionej czerwonymi kroplami. Ptak musiał leżeć dokładnie w tym miejscu. Tylko gdzie był teraz? Nie poszedł chyba na kawę z ciastkiem.
Przeczesał wzrokiem ziemię. Jego uwagę zwróciły ślady kroków odciśnięte wzdłuż drogi, koło miejsca, gdzie znajdował się wcześniej kruk. Częściowo stopniały śnieg uniemożliwiał wyśledzenie osoby, która tędy przechodziła. Niemniej jednak nikt w tak krótkim czasie nie dałby rady przemknąć niezauważony. A gdyby nawet przyjąć, że tak było? Wystraszył się i ukrył gdzieś tutaj? Potencjalnie były tylko dwa miejsca, a na jedno z nich właśnie patrzył.
Kamienica naprzeciw stała niezamieszkana od niepamiętnych czasów. Miejskie legendy krążące od lat w przekazie ustnym skutecznie zniechęcały potencjalnych lokatorów nawet do tego, by spróbować rozważyć wynajem mieszkania w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Zresztą, kto przy zdrowych zmysłach chciałby zamieszkać w budynku, gdzie liczba samobójstw na metr kwadratowy przekraczała dwukrotnie statystyki dla całego regionu. Druga Dzielnica właściwie była martwa, a przez to bezkonkurencyjna pod względem cen. Limak jakoś się w niej odnalazł, choć najbliższe autobusy kursowały dwadzieścia minut drogi stąd, a sklepów właściwie nie było. Tylko bar u Małego Jimmiego kilka przecznic dalej, ale prócz stałych bywalców, zwykle świecił pustkami. Właściciela zapewne skusił niski czynsz, co i w przypadku Limaka odegrało kluczową rolę w podjęciu decyzji o wynajmie.
Skreśliwszy miejsce numer jeden z listy podejrzanych, Limak powoli skierował wzrok na swoją własną kamienicę. Cicha i wygaszona. Jedno wejście. Jedno wyjście. Ludzi brak.
Wtem, w oknie na parterze poruszyła się firanka. Trwało to zaledwie sekundę, może mniej, ale wystarczająco długo, by zimny dreszcz przeszedł po karku Limaka. Wzdrygnął się i poczuł, jakby cały rząd latarni przyglądał mu się z uwagą w oczekiwaniu na jego ruch.
— Pokaż się! — krzyknął i obrócił się dookoła. — Wyjdź, zamiast kryć się jak tchórz! No, dalej!
Nic się nie wydarzyło. Splunął i wszedł do klatki z zaciętością na twarzy widoczną po ułożeniu kącików ust. Na lewo znajdowały się drzwi koloru rozcieńczonej bieli. Widniała tam tabliczka z nazwiskiem właścicieli lokalu, a pod nią judasz. Dziwne. Mijał te drzwi prawie codziennie i nigdy nie widział, by ktokolwiek tutaj mieszkał. Myśl o wejściu do środka przypomniała mu o zupie warzywnej z brukselką, której nie znosił jako dziecko (zresztą jako dorosły też).
Wziął głęboki oddech, chwycił za metalową kołatkę i zastukał nią kilka razy. Odpowiedziała mu cisza. Po chwili ponowił pukanie, lecz i tym razem spotkało się ono z głuchym odzewem. Jeśli ktoś rzeczywiście był w środku, nie zamierzał się ujawnić.
— Niech to szlag — syknął i bezwiednie położył rękę na zimnej klamce. Puściła. Mężczyzna zastygł w bezruchu, a następnie pchnął delikatnie drzwi i zajrzał do środka. Słyszał, że w niektórych krajach właściciel już dawno rozwaliłby mu łeb w imię konstytucyjnych zasad wolności. Tu przynajmniej mógł liczyć na ostrzeżenie, nim ktoś odstrzeli mu jaja.
W mieszkaniu panowała ciemność. Limak postawił niepewnie krok i powoli wszedł w klaustrofobicznie wąski korytarz o pstrokatych ścianach, od których odklejały się tapety.
— Halo? — zapytał niepewnym głosem, kiedy mijał kuchnię.
W półmroku przełamanym blaskiem ulicy dostrzegł kaflowy piec i znajdujące się nad nim chochle. Zwisały na metalowych łańcuchach jak straceńcy na szubienicy. Na sąsiadującym stole pokrytym ceratą leżał długi nóż. Limak od razu pomyślał, że gdyby miał się ukrywać, a tym bardziej kogoś zabić, wybrałby kuchnię z całą paletą ostrych narzędzi, zamiast sypialni, w której ostry bywał tylko seks. Tutaj jednak nikogo nie było, więc albo ktoś się śpieszył, albo nie czytał kryminalnych rubryk stanowiących niezjednane źródło wiedzy na temat morderstw. Alternatywnie, ktoś naprawdę tu mieszkał. Tylko na chuj ruszał firanką?
Limak podszedł do końca korytarza, gdzie znajdowały się kolejne drzwi. Otworzył je na oścież i przesunął wzrokiem po niewielkim pomieszczeniu z kilkoma prostymi meblami. Dokładnie naprzeciwko stało okno wyglądające na podwórze. Drzemiące firanki przepuszczały niewiele światła, jednak wystarczająco dużo, by oświetlić bufiasty fotel usytuowany tyłem do wejścia. Cuchnął starością. Limaka wręcz mdliło na samą myśl, że dogorywa w nim jakiś staruszek z demencją, bez której nie rusza się nawet do kibla, w efekcie czego zapomina zabrać ze sobą gazet do podtarcia tyłka po porannym wypróżnieniu.
— Jest tu ktoś? — powtórzył nieco pokorniej, po czym podszedł bliżej. Stąpał bezszelestnie niczym skradający się lampart. Jego oczom ukazała się przygarbiona kobieca postać z siwymi włosami. Jej tułów szczelnie opatulały swetry, a na nogach spoczywał gruby pled sięgający ziemi.
— Proszę pani? — wyszeptał półgłosem. Zastanawiał się, czy kobieta nie rzuci się na niego z krzykiem, jeśli uzna go za włamywacza. Nie widział dokładnie jej twarzy. Nie był pewny, czy go obserwuje, czy może śpi w najlepsze i nie zdaje sobie z sprawy z jego obecności.
Delikatnie się nachylił i dźgnął staruszkę końcówką laski. Ciało nie stawiało żadnego oporu. Kobieta osunęła się bezwładnie na ziemię z głuchym łopotem.
Limak wrzasnął, gwałtownie się cofnął i potknął o własne nogi. Upadł na ziemię. Przylgnął do wezgłowia łóżka, po czym zaczął nerwowo drgać. Już wiedział, że ktoś zabił staruszkę, i morderca prawdopodobnie dalej gdzieś tu się znajduje. Musiał uciekać, ale nie potrafił nawet nabrać tchu w płuca. Oddech stał się tak płytki, że nieomal zgasły.
Wtem do jego uszu dotarł cichy szept dochodzący ze ścian.
— Liiimaaak….
— Co?! Kto tu jest?! — wykrzyknął nerwowo i rozejrzał się po pokoju.
Po chwili głosy rozbrzmiały na nowo, tym razem z każdego zakamarka mieszkania. Z sypialni, kuchni i korytarza. Wszystkie naraz i każde z osobna, nachodziły na siebie. Nawoływały, jakby chciały, żeby wyszedł im na spotkanie, lecz on nie chciał ich słuchać.
— Liiiiimmaaaak……
Mężczyzna skulił się w sobie i zatkał uszy.
— Nie! Dosyć! PRZESTAŃ!
Głosy ustąpiły. Zrobiło się cicho. Limak powoli podniósł się i rozejrzał wokół siebie jak podróżnik w dżungli pełnej niebezpiecznych zwierząt. Sufit bez zmian, ściany nietknięte, podłoga… Zamarł. Na czubku buta dostrzegł czarnego, tłustego pająka, zmierzającego nieśpiesznie w kierunku jego spodni.
Zbladł, otworzył szeroko oczy, naprężył ciało, po czym wydał z siebie przeraźliwy ryk przerażenia. Gwałtownym ruchem strzepnął go z buta i rzucił się do korytarza, którego sufit utkany był gęstą pajęczyną. Z jej środka wydostawały się czarne i białe pajęczaki. Rozpełzały się po ścianach i podłodze, aż korytarz zamienił się w bezkształtną szarą masę.
Mężczyzna zacisnął zęby, zakrył głowę i przebiegł z prędkością światła przez wąski korytarz, żeby wydostać się na ulicę. Potem już tylko pędził przed siebie, nie patrzył wstecz, nie myślał. Krzyczał, choć nie z bólu ani rozpaczy. Z bezsilności. Ze strachu. Z samotności. Wiedział, że coś go ściga i już nie przestanie. Gdziekolwiek pójdzie, cokolwiek zrobi, ktoś będzie za nim podążał.
Biegł więc bez ustanku, aż płuca nie mogły złapać tchu, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Na horyzoncie pojawiło się skrzyżowanie ulic. Odbił w lewo, po czym skrył się pod czerwoną budką telefoniczną. Kręciło mu się w głowie. Treść żołądka podchodziła mu do gardła. Wykrzywił twarz i zwymiotował na ziemię resztki śniadania.
Miotały nim konwulsje.
— C-c-co się… z-z-ze mną dz-zieje? — wymamrotał i splunął kwaśną wydzieliną. Wybuchł płaczem, lecz momentalnie przestał i zaczął walić głową w ścianę.
„Musze się stąd wyrwać. Natychmiast. Inaczej zwariuję… już wariuję… Nie. Nie. Nie dam się wsadzić do zakładu. Nie jestem taki. Jestem normalny. Muszę uciec. Uciec od tych ulic. Są wszędzie… Jak głosy… Głosy też są ze mną… cały czas… Ale jeszcze ucichną… tylko się wyśpię… i zasnę… Nie! Jeśli zasnę, nie zdążę… W snach nie można szybko biec…” — Jego głowę wypełnił natłok szalonych myśli.
Drżącą dłonią sięgnął po cygaro. Z kieszeni wyleciała mu mała karteczka i wpadła do kałuży. Widniało na niej znajome nazwisko jedynej osoby, która kiedykolwiek zostawiła mu swój numer. Jedynej, jaką znał, i jedynej, do której mógł się zwrócić o pomoc.
Wziął słuchawkę, wbił ciąg cyfr i przyłożył aparat do ucha.
Po drugiej stronie usłyszał ciepły, lecz zaskoczony głos.
— Tak? Słucham?
Limak milczał, gdyż nie wiedział, co powiedzieć.
— Halo? — powtórzyła niepewnie Serene.
— To ja. Limak.
Rozdział 6
Serene zatrzymała swojego zielonego dodga na środku ulicy i zatrąbiła kilka razy. Wodziła niepewnie wzrokiem za jakimkolwiek ruchem. Na próżno. Mglista powłoka wypełniła szczelnie przestrzenie między budynkami, a deszcz niesiony wiatrem zasiekał ze wszystkich stron, bombardując z furią karoserię samochodu.
W noc taką jak ta nawet koty chętniej wracały do swoich właścicieli, i tylko jeden człowiek nie poszedł w ich ślady. Możliwe, że skrył się pod wiatą przystanku albo przycupnął przy wejściu do jakiegoś domu, aby tam poczekać na pomoc. Z całą jednak pewnością nigdzie się stąd nie ruszył. Serene przypomniała sobie jego chaotyczne słowa o wróżce, przepowiedni, kruku i jakiejś martwej kobiecie. Gdyby nie wybuchy histerycznego śmiechu przerywane znienacka duszącym łkaniem, uznałaby to za niesmaczny dowcip. Tym razem jednak wcale nie było jej do śmiechu. Ktoś w takiej kondycji mógł zrobić sobie krzywdę, a sądząc po stanie psychicznym Limaka, prawdopodobieństwo takiego scenariusza było bardzo wysokie.
— A niech to — westchnęła, po czym odpięła pasy i wybiegła na ulicę. Nie miała parasolki, więc głowę zakryła jedynie płaszczem. Deszcz momentalnie odarł ją z resztek ciepła, a mroczna ulica z poczucia bezpieczeństwa. Strach przed tym, co niewidzialne, przerażał ją już od najmłodszych lat. Rodził niepokój i nie pozwalał zasnąć, choć nie znajdowała ku temu żadnego logicznego wytłumaczenia. Co noc zasypiała przy zapalonej lampce i zastanawiała się, czy lęki chowają się w ciemności, czy też towarzyszą człowiekowi niezależnie od pory dnia. Być może zawsze są tuż obok, lecz w promieniach słońca nikt ich nie dostrzega.
Rozejrzała się wokół siebie, po czym podbiegła kolejno do najbliższych bram i sprawdziła, czy nie ma tam Limaka. Wejścia do kamienic też okazały się puste, a przystanków nie było wcale.
Wtem zobaczyła budkę telefoniczną i uświadomiła sobie, że mężczyzna przecież musiał skądś dzwonić. Ulica się zgadzała, reszta była kwestią szczęścia.
Podeszła bliżej i niemal od razu dostrzegła postać kulącą się przy ścianie budynku.
— Limak?! Już jestem. Co się stało?
— Idzie po mnie… — odparł cicho. Widziała, jak ten trzęsie się z zimna.
— Kto? Masz kłopoty? — zapytała i klęknęła w kałuży.
Mężczyzna popatrzył na Serene przekrwionymi oczami.
— N-nie wiem, ale wiem, że idzie. Jest blisko…
Dziewczyna przygryzła wargi. Limak był w gorszym stanie, niż początkowo myślała. Jego twarz zrobiła się dużo bledsza i bardziej wychudzona niż w dniu, w którym spotkała go po raz pierwszy. W ciągu niecałych dwóch tygodni zmienił się tak bardzo, że gdyby nie charakterystyczny płaszcz i czarny kaszkiet, mogłaby w ogóle go nie poznać.
Złapała go pod ramię, po czym spróbowała go podnieść. Mężczyzna warknął i wyrwał się z jej objęć. Serene odskoczyła na bok i wyciągnęła ręce w uspokajającym geście, niczym człowiek próbujący zapanować nad dzikim zwierzęciem.
— Spokojnie. Nie będę cię dotykać, ale musisz iść ze mną. Rozumiesz? Nie możesz tu zostać.
— Odejdź… Co jeszcze chcesz mi odebrać…? — wymamrotał Limak, a następnie z powrotem skulił się w sobie.
— Dzwoniłeś do mnie. Nie pamiętasz? To ja, Serene.
— S-serene? — Uniósł głowę, a zaraz potem przejechał wzrokiem po ciemnym niebie, jakby spodziewał się coś tam znaleźć.
— Tak. Już dobrze.
— Muszę się stąd wydostać — wyszeptał.
— Tak, razem się wydostaniemy — powiedziała łagodnie i wskazała palcem zapalony samochód z żółtymi reflektorami. — Jak Bonnie i Clyde.
— Bonnie i Clyde… — powtórzył Limak. — Ich dorwali faceci w kapeluszach…
— Ale z nami będzie inaczej.
Limak spojrzał na ulicę, którą jeszcze rano wracał do mieszkania. Teraz jej środkiem płynęła wartka rzeka zasilana wodą z rynien i opadami deszczu. Mężczyzna wiedział, że nie da rady jej pokonać. Dawała mu znak, że musi stąd uciekać, i to jak najszybciej, zanim zupełnie postrada rozum.
Podniósł się z ziemi, opatulił płaszczem i przeszedł powolnym krokiem do samochodu. Woda obmywała mu kostki. Skostniałe palce kilka razy szarpnęły za klamkę, nim drzwi się w końcu otworzyły, a on zajął miejsce pasażera i przymknął oczy. Widział tylko ciemność, ale już przed nią nie uciekał. Nie miał dokąd. Usłyszał, jak Serene wsiada z drugiej strony i odpala silnik samochodu.
Wziął głęboki oddech i rozluźnił ciało, jednak nie potrafił się zrelaksować. Czuł oddech Serene blisko swojej twarzy. Malinowe perfumy pozostawiały w nosie przyjemną woń, ale równoważyło je przenikliwe spojrzenie, które w nim utkwiła. Jeśli liczyła na soczystą opowieść rodem z Księgi Tysiąca i Jednej Nocy, czekało ją gorzkie rozczarowanie. Dociekliwość nie była pożądaną cechą ludzi, którzy planowali długie życie.
— Jedź już… — wycedził przez zęby i w tym samym momencie poczuł uderzenie zmęczenia. Sapnął z wysiłku, a jego głowa bezwiednie opadła na szybę.
— No przecież jedziemy od dobrych dziesięciu minut. Dobrze się czujesz? — odparła Serene, po czym przyłożyła mu dłoń do czoła. Było rozpalone. — Limak?
Mężczyzna mruknął coś pod nosem, ale nie odpowiedział. Przymknięte powieki nerwowo drgały, jakby śnił koszmar. Dopiero gdy dziewczyna dodała gazu, a samochodem rzuciło na wyboistej drodze, Limak wybudził się z półdrzemki i wydukał nieprzytomnym głosem.
— Muszę… pisać. Wysadź mnie w jakimś barze.
— Nie ma mowy. Zabieram cię do siebie — powiedziała zdecydowanie i zacisnęła ręce na kierownicy.
— Gdzie mój ołówek?
— Na razie o tym nie myśl. Musisz wypocząć.
— Jedźmy do baru…
— Nie zostawię cię samego w takim stanie. Chyba zwariowałeś!
Mężczyzna wygiął się w spazmatycznym odruchu, a jego rozwarte palce zadrżały, jakby przeszył je prąd.
— Nic… NIE… ROZUMIESZ — wycedził, po czym z powrotem opadł z sił jak przygwożdżony niewidzialną siłą.
— Pojedziemy do mnie. Rozgrzejesz się i coś zjesz. Potem na spokojnie pogadamy — odparła Serene. Zastanawiała się w duchu, czy podjęła właściwą decyzję, kiedy zdecydowała się zabrać Limaka ze sobą. Jakkolwiek pewnie starała się zabrzmieć, w swoim głosie wyczuwała podenerwowanie, które z całą pewnością nie uszło jego uwadze. Wpatrywał się w nią beznamiętnym wzrokiem, kotwiczącym gdzieś pomiędzy jej ustami a czołem. — Cz-czemu właściwie zadzwoniłeś? — zapytała z zamiarem przerwania niezręcznej ciszy.
— Zostały dwa dni… nie mogę pisać. Straciłem wenę…
— Zrobimy to razem — powiedziała stanowczo. — Ale najpierw porządnie się wyśpisz. Przyjmiesz moje warunki, bo nie masz wyboru.
Mężczyzna przekręcił głowę i omiótł wzrokiem roztaczającą się przed nimi ulicę. Szeroka dwupasmówka zwężała się do jednego pasa prowadzącego na estakadę, na szczycie której droga skręcała w lewo.
— Naprawdę myślisz, że to ty tu rządzisz? — mówiąc to, silnym ruchem złapał za kierownicę.
— Limak! Co ty robisz! Puszczaj! — wrzasnęła Serene i spróbowała odzyskać kontrolę nad autem. — Zabijesz nas!
— Jeżeli wróżka mówiła prawdę, to jeszcze nie teraz — odparł oschle.
Dziewczyna rzuciła krótkie spojrzenie w tylne lusterko. Tuż za nimi pędziła potężna ciężarówka wypełniona kamieniem. Hamowanie nie wchodziło w grę, prędkość nie dawała szans, by zdążyć się zatrzymać.
— Limak!
— Nie wrócę do mieszkania!
— Na Boga! Znam kogoś, kto ci pomoże! — krzyknęła i otworzyła oczy z przerażenia.
Mężczyzna puścił kierownicę, a Serene natychmiast odbiła w lewo, omijając o włos metalowe barierki. Zjechała z estakady i skręciła w zatoczkę autobusową, po czym gwałtownie wcisnęła hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon tuż obok przystanku.
Serene spojrzała na Limaka. Jej twarz pulsowała czerwienią.
— Zwariowałeś?! Co to miało być?!
Mężczyzna zmrużył oczy, jakby raziło go słońce.
— Lekcja. I nie każ mi jej powtarzać. Jestem dobrym nauczycielem, ale kiepskim pedagogiem.
— Chyba totalnym kretynem!
— W takim razie po co przyjechałaś?
Serene zaniemówiła i uderzyła ze złości w kierownicę. Miała ochotę zostawić go w najbliższym otwartym barze, tak jak sobie tego życzył, ale — do jasnej cholery — nie po to ratowała go jeszcze piętnaście minut temu, żeby teraz dać mu się zapić na śmierć w jakiejś spelunie. Cud, że w ogóle jeszcze funkcjonował bez igły w żyle albo prób samobójczych. Tacy jak on zwykle kończyli na sznurze, a ich ciała odnajdywano dopiero po kilku tygodniach, gdy rozkładające się zwłoki wydzielały nieznośny fetor. Dlaczego więc mu pomagała? Chyba przez oczy. Cholerne oczy, które tak bardzo przypominały jej Josha.
Ruszyli dalej. Reszta drogi minęła w milczeniu. Serene nie mówiła, dokąd jadą, Limak o to nie pytał. Na przemian odpływał w sen i znowu się budził, by spoglądać, jak deszcz spływa po dachach. Od zawsze dostrzegał w nim swojego cichego sprzymierzeńca, który jako jedyny rozumiał jego rozterki i oczyszczał głowę z toksycznych myśli. Marzył, by pozwolić kroplom deszczu zmyć z niego całą zarazę tego miasta, by choć przez jeden dzień poczuć ukojenie.
Wkrótce przymknął oczy i zasnął na dobre. Z odrętwienia wyrwało go dopiero nagłe szarpnięcie. Samochód skręcił gwałtownie w prawo, a następnie zaczął toczyć się po brukowanej drodze skierowanej ostro ku górze. Pobocza porastały rozłożyste dęby, a w ich cieniu kryły się domy z wysokimi płotami.
Serene zatrzymała auto przy jednym z nich i kiwnęła głową.
— Jesteśmy na miejscu.
— To znaczy gdzie? — zapytał zachowawczo Limak, po czym zapukał w szybę i wyjrzał przez okno, za którym szalała wichura.
— Wiem, że moje słowa nic dla ciebie nie znaczą, więc może posłuchasz kogoś bardziej doświadczonego.
— Myślałem, że zebrałaś już wszystkie mądrości świata — zadrwił Limak.
— Gdyby tak było, pewnie już dawno wysadziłabym cię po drodze — stwierdziła Serene, po czym wyszła z samochodu i podbiegła do bramki, żeby wcisnąć dzwonek. Niecierpliwie stąpała z nogi na nogę i nieudolnie chroniła się przed siekącym deszczem skrawkiem płaszcza. Od razu przemokła, a jej spodnie kleiły się do zmarzniętych nóg. Skierowała wzrok na wygaszony dom, licząc w duchu na pojawienie się w oknach światła, a przynajmniej odgłosów życia potwierdzających, że ktoś jest w środku.
Po chwili podszedł do niej Limak. Stał nieruchomo jak kamień i cierpliwie pozwalał, by deszcz zalewał mu twarz, a krople spływały do oczu.
— Sss… s-pokojnie — wyjąkała Serene. — Zaraz ktoś powinien otworzyć.
Wtem w oknie na parterze rozbłysło światło, zaraz potem rozległ się metaliczny odgłos przekręcanych zamków i w drzwiach pojawiła się smukła kobieta w średnim wieku. Nosiła czarną suknię do kostek, a jej zaplecione dłonie wyglądały jak złożone do modlitwy.
— O co chodzi? — zapytała surowym tonem.
— Czy zastałam pana Beauchampa? — odparła Serene. Jej głos falował, ręce trzęsły się z zimna.
— Jest środek nocy. Pan Beauchamp już dziś nikogo nie przyjmuje.
— Wiem, że jest późno… ale obawiam się, że ta sprawa nie może zaczekać. Czy mogłaby mu pani powiedzieć, że przyszła Serene Swan?
— Serene Swan? Ach tak… Pamiętam panią — podkreśliła kobieta i zmrużyła oczy, po czym bez słowa otworzyła, aby goście mogli wejść na teren posesji. Gdy tylko się zbliżyli, gosposia z powrotem przymknęła drzwi, zostawiając jedynie niewielki prześwit, przez który przypatrywała się obojgu podejrzliwym wzrokiem. — Zatem, jaka to sprawa?
— Potrzebujemy pomocy. — Serene przygryzła dolną wargę.
— Kto dokładnie?