E-book
8.82
drukowana A5
23.5
drukowana A5
Kolorowa
44.63
Lewe Oko na Pogorii

Bezpłatny fragment - Lewe Oko na Pogorii

Relacja z rejsu Fajerwerki na rejach


Objętość:
69 str.
ISBN:
978-83-8104-508-7
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 23.5
drukowana A5
Kolorowa
za 44.63

Motto:

Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś.

Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.

Mark Twain

Wyzwanie

26.12.2016 Poniedziałek

Pobudka o 3.30. Prysznic i zabieram się za robienie kanapek dla naszej ekipy. Kończę, gdy wstają Magda i Mateusz, szybkie śniadanie i punktualnie o 5.00 wyjeżdżamy z Niemiec. Cieszyłam się na ten wyjazd od sierpnia, kiedy syn namówił mnie na dołączenie do ekipy jadącej na Sylwestrowy Rejs „Fajerwerki na rejach” na STS Pogoria po Morzu Liguryjskim. Morze Liguryjskie — samo brzmienie obiecuje przygodę! A jeszcze na Pogorii, słynnym polskim żaglowcu, na którym pływał Kapitan Krzysztof Baranowski, twórca Szkoły pod Żaglami.

Ja — na żaglowcu? Z doświadczeniem kilkugodzinnej turystycznej podróży z Kołobrzegu na Bornholm, w czasie której poznałam głównie podstawowe objawy morskiej choroby? Mimo to ciągnie mnie na morze..


Spełniam marzenia? Podejmuję kolejne wyzwanie? Jadę razem z synem, synową, ich znajomymi. Jestem starsza o pokolenie, ale specjalnie mi to nie przeszkadza, mam nadzieję, że dla nich różnica wieku też nie będzie problem.

Miała jechać mama Madzi, niestety, splot okoliczności rodzinno — zdrowotnych spowodował, że z pakietu „Mała Gosia + Duża Gosia = dwie mamuśki/teściowe” ostałam się tylko ja. Sami chcieli, to mają!


W Warszawie zabieramy Pawła i Ritę, która wsiada do samochodu prosto z dyżuru w szpitalu. Czuję się bezpiecznie pod opieką syna i trojga medyków. Pod Łodzią w Oberży Złoty Młyn czeka Beata i Julian, pojawia się też autokar z Gdańska, dalej pojedziemy razem. Zamawiamy jajecznicę, następny ciepły posiłek dopiero jutro na Pogorii. Przed 14.00 docieramy do Wrocławia, tu dosiada reszta załogi.

Przed nami 19 godzin nocnej podróży, Pogoria cumuje w Civitavecchii, portowym mieście odległym od Rzymu około 70 km.

Na pokładzie

27.12.2016 Wtorek, Civitavecchia

Niebo błękitne bez jednej chmury. Słońce grzeje lewy policzek, z prawej lekki wiatr. Siedzę na dziobie Pogorii, za plecami maszty, żagle zwinięte. Obok na deskach pokładu wygrzewa się Madzia, Mateusz tłumaczy, jak klarować żagle, Paweł z Ritą stoją przy relingu, Michał przechadza się po kei. Jest pięknie! Gdybym sobie chciała wyobrazić taką scenę rok temu, zabrakłoby mi wyobraźni.

***

Przyjechaliśmy przed czasem o 9.30. Italia powitała nas piękną pogodą, mgły powoli unosiły się odsłaniając smukłe cyprysy, przysadziste pinie i kędzierzawe palmy.

Po przyjeździe chwila na rozpakowanie, dostajemy przydział do ósemki ulokowanej w środkowej części statku, obok kajuty mechanika. Blisko do łazienki, mesy, poza tym ciasno, klaustrofobicznie. Na szczęście nie mam klaustrofobii, zajmuję górną koję (poduszka, poszewka, koc) w samym końcu pomieszczenia. Do dyspozycji połówka szafy, dzielona z Michałem, drugą część zajmują Rita z Pawłem; szuflada pod dolną koją, półeczka na podręczne drobiazgi. Z tyłu koi półka z kapokiem (kamizelka ratunkowa nr 25), na materacu uprząż (pasy bezpieczeństwa). Żeby wejść na górę, muszę się trochę nagimnastykować, nie ma żadnej drabinki, uff — daję radę. Zagospodarowuję przestrzeń, wyciągam śpiwór, jaśka, wieszam ręczniki na poręczy koi. Jest dobrze, mogę nawet siedzieć po turecku, zaleta 150 cm wzrostu! Szybki prysznic i na śniadanie idę odświeżona, nie czuję zmęczenia dobą w podróży.


Po posiłku spotkanie na rufie z kapitanem Krzysztofem Jamrozikiem, który przedstawia pozostałych członków stałej załogi.

Bosman: Henryk Czerniecki, budzący szacunek posturą i głosem, jak na bosmana przystało, przyjechał z nami autokarem.

Kucharz: Złoty, tak się przedstawia, tak mamy się do niego zwracać (Piotr Lewandowski).

Mechanik: Mirek Bednarz, to nasz znajomy, pływał z Mateuszem i Michałem na Kapitanie Borchardzie, poznałam go na weselu m&M i polubiłam, bo mówił same dobre rzeczy o moim jedynaku.

Oficerowie: Andrzej Witowski (wachta I), Remigiusz Trzaska (wachta II), Dariusz Kluczka (wachta III) i Karol Boroń (wachta IV) — organizator wyjazdu z Yacht Klubu Wrocław.

Dostajemy przydział do wachty pierwszej, pod dowództwo Andrzeja, młodego, ale budzącego zaufanie żeglarza.

— Nie dość, że sympatyczny, uśmiechnięty, to jeszcze przystojny, aż strach! — stwierdzam.

Do naszej ósemki dołącza małżeństwo Nina z Michałem i Sebastian, któremu trochę przykro, bo rozdzielili go z dziewczyną, próby znalezienia kogoś na wymianę się nie udały.


Szkolenie zaczyna się od zakładania kapoka, instrukcji spuszczania szalupy ratunkowej, okoliczności i zasad używania uprzęży. Zapięcie się w pasy bezpieczeństwa wcale nie jest proste: jak wsunę nogi, to nijak nie mogę sobie poradzić z rękami; jak zaczynam od rąk, to kończę manewr skakaniem na jednej nodze, bezskutecznie celując drugą we właściwy otwór. Nie ja jedna mam problem, Nina też mocuje się z zapięciem.

— Najlepiej najpierw założyć, potem zapiąć na dole — podpowiada Andrzej. Jeszcze sprawdzenie mocowań, zlikwidowanie luzów na szelkach — gotowe.

Ćwiczymy na sucho kolejne alarmy: Człowiek za burtą, opuszczenia statku, pożarowy, wodny, do żagli …

Uff, na koniec wszystko mi się myli, ale robię mądrą minę, żeby się nie wydało. Obiecuję sobie wszystko jeszcze raz przestudiować; tablicę z alarmami przyuważyłam w mesie podczas obiadu.


Kolej na szkolenie obsługi żagli rejowych. Zgłaszam brak gotowości do wspinaczki po masztach i rejach, trzeba znać miejsce w szeregu i swoje ograniczenia. Jestem nowicjuszem na żaglowcu, w dojrzałym wieku, po zawale, nie mam siły w rękach, brak mi umiejętności, sama ambicja to za mało. Rezygnuję zatem z części szkolenia, popatrzę, jak robią to inni. Instrukcji z pokładu udziela oficer drugiej wachty, Remek, kolejne czynności demonstruje na górze Darek, oficer trzeciej.

Z przyjemnością obserwuję ćwiczenia. Jestem dumna z moich bliskich, Magda z Mateuszem z łatwością poruszają się po bukszprycie, wspinają się błyskawicznie na maszty, wchodzą na reje. Podobny poziom reprezentuje kilkanaście osób, pozostała większość podejmuje próby przełamując lęk, własne ograniczenia i brak sprawności. Część osób, podobnie jak ja, nie podejmuje się wchodzenia na maszty.

Patrzę po twarzach, jestem chyba najstarsza, tylko pan Ryszard ze szpakowatą brodą reprezentuje zbliżoną kohortę wiekową.

Na szczęście bez problemu nawiązuję kontakt z młodymi, potrafię się dostosować, przechodzę na ty, zgodnie z żeglarskim zwyczajem, nie jestem starszą panią na wycieczce.

— Gdyby było inaczej, Mateusz nie namawiałby mnie na ten wyjazd — myślę — dziękuję Ci Synu, za zaproszenie, za ten dzień pełen wrażeń, emocji, nowych doznań…

Ja się wzruszam, a tymczasem młodzi już śmigają po rejach i zapierając się nogami o pertę, stalową linkę, pozują do zdjęcia. Kolejne ćwiczenie: przygotowanie do stawianie marsla dolnego, sprawdzenie, czy sejzingi porządnie przytrzymują zwinięty żagiel.

Po szkoleniu na rejach próba postawienia żagla na dziobie, bomkliwra a może latacza? Jeszcze nie opanowałam nazewnictwa, obiecuję, że nadrobię braki. Nowych słów mnóstwo do zapamiętania, a po podróży i intensywnym dniu wszystko mi się miesza.

Usłyszane po raz pierwszy: knaga, nagiel, klarować, brasować, fały, kontrafały, szoty, perta, sejzingi, dirki, gejtawy, gordingi, brasy… i wiele innych. Brzmią jak poezja, tylko, kurcze, co znaczą?

Na szczęście dzięki literaturze marynistycznej kojarzę co nieco: keja, koja, mesa, kambuz, kubryk, rufa, dziób, reja, trap, cuma, bandera, bulaj, kapok, szklanki, luk, reling…

I jeszcze wachty: nawigacyjna, trapowa, kambuzowa, kotwiczna, bosmańska…


Magda zgłosiła się na starszą wachty, jej zadaniem będzie pomoc oficerowi w organizowaniu pracy, obsadzanie stanowisk podczas wacht morskich i portowych, przydzielanie zajęć podczas wachty gospodarczej.

Kolacja o 18.30: grochówka z mięsną wkładką, gorąca, dobrze doprawiona, smakuje pysznie. Na drugie sypki ryż, sztuka mięsa, sałatka; kompot kończy posiłek. Kuk Złoty pyta, czy smakowało. Ba! Zjadłam wszystko, po całym dniu na dworze, mam apetyt godny majtka.

Po kolacji idziemy na miasto, spacerujemy, mimo zimy i późnej pory na ulicach sporo ludzi, ciepło, tylko roziskrzone choinki w witrynach przypominają, że to końcówka grudnia. Nad portem góruje Fort Michelangelo, niestety, jest za późno na zapoznanie się z szesnastowieczną budowlą zaprojektowaną przez Buonarottiego. Wracamy nadmorską promenadą, Mati prowadzi, zna miasto i okolice portu z poprzednich rejsów. Robimy małe zakupy i meldujemy się na statku, od 20.00 nasza wachta ma dyżur na pokładzie.

Spotykamy się w klasie, pomieszczeniu na śródokręciu służącym do celów szkoleniowych i towarzyskich; dołącza kapitan, mechanik, robi się wesoło. Wychodzimy kolejno na stanowisko przy trapie. Razem z Beatą pilnujemy, żeby nikt niepowołany nie wszedł na pokład w przedostatniej zmianie, od 22.00 do 22.45, potem kolej na Magdę, Mateusza i Michała.

***

Leżę na koi, nad głową szumi wentylator, dmucha zimnym powietrzem, z maszynowni słychać agregat. Młodzi zostali na rufie, noc jest ciepła, dyżur kończą o północy. Czuję lekkie kołysanie, zagrzebuję się w śpiwór, czas spać, jutro wypływamy z portu.

Alarm!

28.12.2016 Środa, Morze Liguryjskie, w drodze na Elbę

Wyszłam spod prysznica, przez bulaj świeci słońce, Pogoria się kołysze, niebo błękitne (stan zachmurzenia określany jako 1, czyli ¼ nieba pokrywają lekkie chmury), bandera powiewa. Do obiadu pół godziny. Idylla.

***

Za nami wieczór w klasie, wachta trapowa, pierwsza noc na statku. Po 36 godzinach, dniu pełnym wrażeń, śpię bezproblemowo, nikt z naszej ósemki nie chrapie, budzi mnie piknięcie komórki, o 7.00 dzwonek obwieszcza pobudkę. Do 7.30 czas na poranną toaletę, 7.30 — śniadanie (ryż na słodko, wędliny, ser żółty, warzywa) bez pogaduszek przy herbacie, bo na posiłek czeka druga zmiana.


8.00 — podniesienie bandery i apel poranny. Komunikat kapitana o godzinie wypłynięcia z portu, bosman przypomina o porządnym sklarowaniu lin (już wiem, że klar = porządek na statku), mechanik obrazowo wyjaśnia konieczność co najmniej 15 sekundowego spłukiwania toalet (żeby paczki gładko spływały), Złoty (kucharz i motorzysta) podkreśla, że wszelkie pytania podczas wachty kambuzowej kierujemy do starszego wachty lub oficera a nie do niego, ścierki i naczynia z pentry(?) nie mają prawa trafiać do kambuza, środki czystości są w bakiście(?), a po mesie się nie kręcimy, jak się przygotowuje posiłek.

— Groźnie ten Złoty wygląda — myślę, zastanawiając się, co to takiego ten/ta pentra i bakista? Oficerowie nie zabierają głosu; pytań, skarg, zażaleń załoga nie ma, apel się kończy.


Wyskakujemy na szybką kawę na pożegnanie Civitavecchii, cappuccino + croissant z czekoladą smakuje wybornie. Wracamy, o 9.30 kolejne szkolenie: przygotowanie do stawiania żagli. Tym razem oficer Andrzej pilnuje, żebym popróbowała różnych czynności, przy alarmie manewrowym potrzebna jest każda para rąk, wczoraj przyznałam się, że jestem po raz pierwszy na żaglowcu. Ćwiczę luzowanie, dociskanie, popuszczanie, pompowanie…. Jak na zupełnie zielonego załoganta idzie mi nieźle, zwłaszcza, jak ktoś podpowiada, jak sknagować szoty albo jakieś inne fały. Nazw żagli i takielunku nadal nie opanowałam, ale już wiem, co to nagielnagielbank, potrafię zrobić węzeł knagowy (no dobra, czasem mi się myli). Michał komentuje:

— Mateusz, stresujesz mamę, jak cię nie było, knagowała bez zastanowienia.

Coś chyba w tym jest, chciałam się wykazać przed synem i mi nie wyszło.

O 10.30 przejmujemy wachtę nawigacyjną, która zgodnie z regulaminem trwa od 8.00, ale podczas postoju statku w porcie pokład obsługuje wachta kambuzowa.

Dostaję przydział do kabiny nawigacyjnej, mam zapisywać, co robimy/o której podczas wychodzenia z portu.

— Hm… tylko skąd ja będę wiedzieć, CO robimy/CO się dzieje, skoro niewiele widzę?

Andrzej uspokaja, że będzie podpowiadał, mam zapisywać na brudno, potem on skoryguje zapisy do dziennika pokładowego. Zapisuję zatem wszystko, co widzę, słyszę lub się domyślam:

— włączono silnik,

— odcumowano,

— ponton na pokładzie,

— mijamy główki portu,

— pozycja: długość, szerokość, stan morza, wiatru, ciśnienie, kurs….

Szczerze mówiąc, stresuję się mocno, gdyby mi ktoś powiedział, że przy pierwszym wyjściu z portu na swoim pierwszym rejsie w życiu będę stać w kabinie nawigacyjnej z zadaniem odnotowywania kolejnych manewrów, to uznałabym to za absurdalny żart. Domyślam się, że moja funkcja nie jest aż tak ważna, skoro oficer powierzył ją nowicjuszce, ale nie zmienia to faktu, że staram się ambitnie wywiązać z obowiązków.

O 12.00 zdajemy wachtę, czas wolny do obiadu. Z kambuza docierają zapachy bardzo pobudzające kubki smakowe.

***

Poleguję w koi. Jestem już całkiem zagospodarowana. Nad głową świetlówka, można pisać i czytać. Po lewej nad głową półeczka: kosmetyczka, lekarstwa, komórka, okulary. W nogach mieści się torba, stos ubrań w gotowości pod ręką. Pod sufitem półka z kapokiem, przy wkładaniu trzeba pamiętać, żeby latarka była na górze, a gwizdek nie plątał się wokół szczebelków.

— Gwizdek może uratować życie, kto oglądał „Titanica”, wie dlaczego — przypomina bosman.

W środku między kojami wąska szafa na cztery osoby, pod dolną koją dwie szuflady, w swojej trzymam kalosze, buty, spodnie od sztormiaka. Przejście między kojami ok. 80 cm, jednoczesne wyjście z koi czworga mieszkańców powoduje zator, potrzeba jest koordynacja.

W środkowej części kajuty dwie koje (na górze Julian, na dole Beata), naprzeciwko wnęka z dwoma bulajami, miejsce na torby i osiem szafeczek zamykanych na magnetyczny zatrzask uniemożliwiający otwarcie podczas przechyłu statku. Kolejne dwie koje zajmują Magda i Mateusz, obok szafa i naścienny wieszak na sztormiaki. Ciasno, nie ma miejsca na intymność i prywatność, trzeba nauczyć się ustępstw, szanowania i uwzględniania potrzeb współmieszkańców, kompromisu, kiedy tym z tyłu jest zimno od włączonego stale wentylatora, tym z przodu gorąco od grzejnika. Dajemy radę!

Dużym plusem naszej kajuty jest usytuowana blisko łazienka (prysznic, umywalka, toaleta), mesa i kajuta zaprzyjaźnionego z nami mechanika Mirka.

***

Po południu leżakowanie w Ciechocinku — tak nazwaliśmy ławkę wzdłuż nawigacyjnej, od zawietrznej. Zachwycanie się błękitem nieba, fal, napawanie bezkresem i spokojem morza. Cudnie! Płyniemy na Elbę, największą wyspę w archipelagu STS, czyli Siedmiu Toskańskich Sióstr. Według legendy wyspy powstały z pereł rozsypanych w morską toń przez boginię Wenus. Na horyzoncie po prawej majaczy druga co do wielkości wyspa Isola del Giglio, obok której w 2012 zatonął włoski statek wycieczkowy Costa Concordia.


Błogi spokój popołudnia przerywa alarm opuszczenia statku, czyli sprawdzenie gotowości ewakuacji w sytuacji zagrożenia. Szeptana informacja i obserwacja zachowania oficerów sprawiła, że większość załogi była gotowa z kapokami w rękach w momencie odezwania się pierwszego sygnału. Ubrani w sztormiaki, czapki, rękawiczki, w pasach bezpieczeństwa zbieramy się przy tratwach. Oficerowie sprawdzają stan wacht, ubiór, prawidłowość założenia uprzęży. Moja trochę za luźna, ale Mat szybko dociąga szelki i już wszystko w porządku.

Kapitan sprawdza czas: 3, 15. Nieźle.


Nie zdążyliśmy wejść pod pokład, gdy rozlega się okrzyk: Człowiek za burtą! Ponton ląduje na morzu, Złoty (tym razem w roli motorzysty) z Andrzejem płyną w kierunku, gdzie nad falami widać tyczkę udającą tonącego człowieka. W napięciu obserwujemy sprawną akcję. Drugi alarm i wyłowienie pozorowanego człowieka za burtą zajął 7, 5 minuty.

— Człowiek w morzu o temp. ~10 0 C ma szansę przeżycia około 15 do 30 minut — mówi kapitan podsumowując ćwiczenia. Oba alarmy uświadamiają wyraziście potencjalne zagrożenie, z morzem nie ma żartów. Nie bez powodu przepisy nakazują przeprowadzenie ćwiczebnych alarmów w ciągu doby od wypłynięcia z portu.


Zapada zmierzch. Robię kilka fotek, choć magiczna godzina z najlepszym światłem minęła podczas alarmów. Przed nami nocna wachta nawigacyjna, od północy do czwartej rano, psia wachta, jak mówią niektórzy. Dla mnie to kolejne żeglarskie doświadczenie, kolejne wyzwanie. Czas na drzemkę, by potem nie walczyć z sennością.

Psia wachta

29.12.2016 Czwartek, okolice Korsyki

Mesa — pomieszczenie w normalnych miejscach zwane stołówką lub jadalnią. Na statku wszystko ma swoją nazwę: kambuz to kuchnia, pentra — zmywak, bakista- ława/skrzynia przy stole służąca jako schowek na blaszane naczynia, środki czystości; ale także schowek pod koją. Wczoraj o tym nie wiedziałam, pisząc o szufladzie z butami. Cóż, człowiek cały czas się uczy, a na statku uczy się w trybie przyśpieszonym.

***

Za nami trudna noc, ciężki dzień. Zaczęliśmy dobę od nawigacyjnej, Psiej Wachty, od 00.00 do 04.00. To było doświadczenie! Kiedy rozespana z ciepłej koi wyszłam na pokład, okazało się, że po sielankowej aurze ani śladu. Ciemno, zimno, do domu daleko. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, fale uderzały o burty, maszty skrzypiały, Pogoria przechylała się niebezpiecznie: przód — tył, przód — tył, przód — tył…

Staram się nie myśleć o tym góra — dół, góra — dół, bo jakoś mi się niewyraźnie robi?


Wszyscy pełnimy wachtę w uprzężach, z nakazem przymocowania się do relingu. Tym razem na początek dostaję do objęcia stanowisko Lewego Oka, moim zadaniem jest wypatrywanie świateł: czerwonych, zielonych, białych, migających. Starsza wachty, w cywilu osobista Synowa, tłumaczy znaczenie poszczególnych kolorów, a ja myślę: …jak w tej ciemności cokolwiek zobaczę? A jak przeoczę? Magda chyba wyczuwa moje obawy, bo dodaje:

— Spokojnie, Pogoria ma system elektronicznego śledzenia ruchu statków i uprzedzania o niebezpieczeństwie, ale urządzenie jest dodatkowo wspomagane ludzkim wzrokiem.

— Skoro mam wspomagać, to się będę rozglądać — deklaruję ambitnie i marynarskim krokiem zapamiętanym z literatury marynistycznej energicznie podążam na dziób. Ledwo się przypięłam, a już Andrzej mnie stopuje:

— Gosia, dzisiaj Lewe Oko stoi na śródokręciu, tu za bardzo buja, jest niebezpiecznie.

Odpinam uprząż, idę za oficerem, który wskazuje mi stanowisko i zaczynam pełnić swoją pierwszą w życiu nocną wachtę. Otaczają mnie ciemności i szum wody, gwiżdże wiatr. Powoli przyzwyczajam się do nowych warunków, odróżniam niebo od morza, dostrzegam białe grzebienie fal, gwiazdy, a gdzieś daleko, daleko chyba coś mruga? Gwiazda? Latarnia? Statek? Usiłuję zobaczyć coś przez lornetkę, ale progresywne okulary nie chcą współpracować z dodatkowym wspomaganiem.


Magda robi obchód, sprawdza, czy wszystko w porządku. Melduję o niezidentyfikowanym migającym obiekcie morskim. Okazuje się, że to światła dużego statku, kołysanie się Pogorii powoduje, że raz się pojawia, raz znika za horyzontem. A kołysze coraz mocniej, staram się nie myśleć o potencjalnej chorobie morskiej, oddycham głęboko.

Na stanowisku zmienia mnie Nina, schodzę pod pokład, chwilę odpoczywam, robię herbatę w termicznych kubkach dla zmarzniętych na pokładzie. Nakładam nieprzemakalne spodnie, dokuczyły mi krople rozbryzgujących się fal. Wracam, zgłaszam gotowość do objęcia dyżuru na Lewym Oku, Andrzej proponuje rufę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 23.5
drukowana A5
Kolorowa
za 44.63