E-book
31.5
drukowana A5
106.1
Leśna Rzeka

Bezpłatny fragment - Leśna Rzeka


4.5
Objętość:
680 str.
ISBN:
978-83-8273-755-4
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 106.1

Tę książkę dedykuję Mamie,

która była moim aniołem



Wielkie wydarzenia poruszają się

na małych zawiasach.

Stephen King


Rozdział 1

Powszechna to wada ludzi nie pamiętać o burzy, gdy morze spokojne.

Niccolò Machiavelli, Książę

Sally

Kanada, Saint-Hyacinthe


Była już jesień, a w Saint-Hyacinthe, sennej miejscowości leżącej na północny-wschód od Montrealu, wiatr gnał pożółkłe liście klonów. Na ulicy Eugène Delacroix przy numerze tysiąc dziewięćset dwudziestym droga zakręca ostro, a pędzone wichrem liście zawsze tworzą w tym miejscu naturalny kopiec. Stojący tu dom od pięciu lat był opuszczony. Służby miejskie jakoś nie kwapiły się, by sprzątnąć susz nagromadzony przed nim przez ten czas.

Podobno budynki stojące na zakrętach lub rozstajach dróg nie należą do zbyt szczęśliwych. Sally Paterson, mieszkająca w domu obok, wierzyła w to bardzo mocno, co było zrozumiałe, gdyż była pasjonatką feng shui. Nie lubiła mieszkać obok tego opuszczonego domu, przerażał ją. Wiązało się z nim to wszystko, o czym chciała raz na zawsze zapomnieć.

Tego wieczoru Sally usiadła na welurowej kanapie w salonie i delikatnie przejechała dłonią po nowym obiciu. Było przyjemnie gładkie i miękkie, przypominało jej skórę cieląt, które widywała na farmie wujka Maurice’a, gdy była małą dziewczynką.

— Nalejesz wina? — zwróciła się do męża, który kręcił się przy wyspie kuchennej.

— Właśnie otwieram butelkę — odparł Thomas. — Dzisiaj jest piątek i nasz romantyczny wieczór. — Thomas był w dobrym nastroju. Za trzy lata miał przejść na emeryturę, a Sally stale mu się podobała. Miała w sobie coś z arystokratki, zawsze myślał o niej właśnie w ten sposób. Błyszczące, jasne włosy falami spływały jej na ramiona. Nie wiedział, jak to robiła, ale wyglądały i pachniały dokładnie jak tego dnia, kiedy ją poznał na uniwersytecie. Naprawdę mało się zmieniła i nie widać było po niej, że skończyła pięćdziesiąt osiem lat. Ciągle miała w sobie dużo dziewczęcej świeżości. Jej dziadek i babka byli Rosjanami, uciekli przed rewolucją, zostawiając w kraju pokaźny majątek, pałac, kilka kamienic i fabrykę. Wiatr historii zdmuchnął to wszystko niczym garść okruszków. Zabrali tylko siebie i swoją miłość. Może jednak właśnie to było najcenniejsze. Ta historia i słowiańskie geny Sally sprawiły, że była taka niezwykła.

Znała tylko dwa słowa po rosyjsku — kartinki, czyli obrazki, i bladź, podobno jakieś straszne przekleństwo. Nie potrafiła jednak wyjaśnić, co oznaczało. Bladź i tyle.

— To ja zrobię nastrój. — Sally wstała i wzięła z regału ciemny lampion z ręcznie robioną świecą Stoneglow Leather & Saffron. Takie świece można znaleźć w paryskim hotelu Ritz. Sally kochała ekskluzywne przedmioty. Postawiła świecę na barku przed kanapą i włączyła telewizor. Natychmiast rozległ się dźwięk o wiele za głośny, gdyż Thomas poprzedniego wieczoru słuchał koncertu The Rolling Stones, swojego ulubionego zespołu. Włosy miał już przerzedzone, ale ta muzyka sprawiała, że znowu mógł poczuć ducha buntowniczej młodości.

— My również jesteśmy drapieżnikami. Pionowa postawa, oczy ustawione na wprost, niezwykła inteligencja to cechy typowego drapieżnika. — Z telewizora przemówił poważnym głosem spiker. — Gen zabijania… Czy można w ogóle o czymś takim mówić? Zdecydowanie tak.

— Co to ma być? — oburzyła się Sally, natychmiast wyciszając dźwięk. — Znowu jakieś głupoty. Czy w tej telewizji nie mogą puścić już niczego normalnego? Ciągle tylko jakieś zabójstwa.

— Kochanie, wyłącz to pudło, już nadciągam z winem.

— No właśnie, po co ja w ogóle włączyłam telewizor? — zbeształa się Sally.

— Tadam! — zawołał wesoło Thomas, podchodząc ze srebrną tacą, na której stały kryształowe kieliszki i butelka Pillitteri Cabernet Merlot z regionu Ontario, rocznik dwa tysiące trzynaście. Nie zabrakło małego talerza serów beaufort i camembert, prosto z Francji.

— Dziękuję, pięknie to przygotowałeś — pochwaliła go Sally, czyniąc jeden zgrabny ruch, by wyłączyć telewizor. Uśmiechnęła się przy tym w filmowy sposób.

Mam żonę jak Trump — pomyślał Thomas z dumą. Nie lubię drania, ale nie jest głupi i wie, co dobre. Słowianki są najpiękniejsze na świecie.

Postawił tacę na barku przed kanapą. Wino zakołysało się w kieliszkach. Z jednego z nich kilka czerwonych kropel poleciało na śnieżnobiały dywan.

— Uważaj, co robisz?! — fuknęła Sally, której dobry nastrój prysł nagle jak bańka mydlana. Już przestały ją obchodzić romantyczny wieczór i początek weekendu. Czerwona plama na białym dywanie i słowa spikera uruchomiły spiralę ponurych wspomnień.

— To się da wyczyścić — bąknął Thomas, ale żona już go nie słuchała. Podał jej kieliszek, który odebrała machinalnie, patrząc daleko w przestrzeń.

Zapadło krępujące milczenie, zupełnie jak na pierwszej randce, kiedy niespodziewanie skończą się tematy, a przecież Sally i Thomas byli małżeństwem od ponad trzydziestu lat.

— Słuchaj — odezwała się nagle — jak myślisz, co się z nią mogło stać?

— Niby z kim? — zdziwił się Thomas.

— Z tą małą od Reynoldsów. — Sally wskazała ręką w stronę opuszczonego domu sąsiadów. — Nie udawaj, że nie pamiętasz, co się tam stało pięć lat temu.

Thomasowi stężała twarz. Upił łyk wina. Już wiedział, że wieczór jest zniszczony.


Zoo

Polska, Warszawa


— Witam, tu Robert z recepcji — oznajmił głos w domofonie. — Przyszła dziennikarka na spotkanie. Czy mogę ją do pana wysłać na górę?

— Tak, niech wjedzie — mruknął Zoo, przecierając oczy. Włosy miał rozczochrane, bo przed chwilą drzemał na kanapie. Spojrzał na zegarek, dochodziła piętnasta. Pewnie znowu jedna z tych blogerek, których teraz pełno — pomyślał, udając się do łazienki, by trochę się odświeżyć. Z lustra spojrzała na niego twarz czterdziestoletniego mężczyzny, łudząco podobna do twarzy aktora grającego Sawyera w serialu Lost. Zoo często w swoim życiu słyszał to porównanie.

Miał jeszcze sporo czasu do wizyty. Wjechanie windą na ostatnie, pięćdziesiąte drugie piętro najwyższej wieży mieszkalnej w Unii Europejskiej, potocznie nazywanej Żaglem, zabierało trochę czasu. Co ciekawe, inspiracją dla projektanta budynku Daniela Libeskinda wcale nie był kształt żagla, tylko skrzydło orła — symbol zmieniającej się Warszawy. Jak to zwykle bywa dzieło na przekór zamysłowi twórcy zaczęło żyć własnym życiem. Skrzydło jako inspiracja gdzieś uleciało, a żagiel pozostał.

Wczoraj też jakaś była — przypomniał sobie Zoo, przemywając twarz. Sama nie wiedziała, o co ma pytać. Dziennikarki od siedmiu boleści. I wszystkie w okularach zerówkach.

Ruszył do kuchni, nalał wody do szklanki i wyszedł na balkon. Powoli zbliżył się do balustrady, która była podłużną taflą szyby, i oparł się o nią. Widok na centrum Warszawy był oszałamiający, ale Zoo miał lęk wysokości. Codziennie jednak starał się z nim walczyć, chociaż serce zawsze mocniej mu biło, gdy był na balkonie. Gdy tylko podchodził do balustrady, upewniał się, że ta znajduje się na swoim miejscu.

Muszę powiedzieć Tatianie, żeby nie czyściła tej szyby tak dokładnie, może wtedy będzie lepiej widoczna — pomyślał.

Gdy zadźwięczał dzwonek, Zoo otworzył drzwi, za którymi stała ciemna szatynka w wysokich szpilkach, prawie równa z nim wzrostem. Miała duże brązowe oczy, a pod jej bluzką rysował się kształt całkiem sporych piersi. Usta też miała wydatne.

Czy one wszystkie usta i cycki robią sobie u tego samego chirurga? — przemknęło mu przez myśl.

Ostatnio przeżywał istny najazd młodych dziennikarek. Wszystko przez artykuł o muzykach, którzy stali się milionerami. Ponad dziesięć lat temu Zoo nagrał piosenkę, która nie schodziła z list przebojów. Później dobrze zainwestował pieniądze z pierwszej i zarazem ostatniej płyty. Teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy sobie o nim przypomnieli. Nawet jakaś telewizja śniadaniowa chciała go zaprosić, ale odmówił i oświadczył, że o siódmej nie wstanie nawet dla papieża, przez co zrobił się wokół niego jeszcze większy szum. Wszystko przypominało wielką śnieżną kulę pędzącą ze stoku. Z każdą sekundą kula rosła, przyklejając do siebie nowe warstwy śniegu, choinki i zabłąkanych narciarzy. Zoo miał szczerze dosyć tej odgrzewanej popularności.

Nie pracował nad żadnym materiałem, a po tym, co ostatnio się wydarzyło, najbardziej chciał, by o nim zapomniano. Na szczęście jak na razie nikt nie odkrył jego tajemnicy. Był jednak czujny, dobrze wiedział, że dziennikarze potrafią dotrzeć do najpilniej skrywanych sekretów. Niby rozumiał, że taka była ich praca, ale uważał, że tak naprawdę to lubowali się w wyciąganiu trupów z szafy. Niczego nie tworzyli sami, tylko krążyli w bezpiecznej odległości niczym sępy wypatrujące ofiar.

Zoo zmierzył wzrokiem dziewczynę. W zeszłym tygodniu odwiedziła go podobna dziennikarka. Cholera, może to ta sama? Odruchowo dotknął czoła. Na szczęście rozwiała jego wątpliwości.

— Bianka Kowalska. — Wyciągnęła do niego dłoń. Jej paznokcie zdobił starannie wykonany hybrydowy manicure w kolorze klasycznej czerwieni. Ten sam odcień miały jej szpilki. Poprzednia dziewczyna nazywała się jakoś inaczej, ale na pewno nie Bianka, to dosyć charakterystyczne imię, zapamiętałby. Poza tym gdyby się znali, to by się nie przedstawiała. Te laski czasami są strasznie głupie, ale z pewnością nie aż tak — pomyślał.

— Witam. — Uścisnął jej rękę. Przedstawianie się uznał za zbędne. Przyszła, więc wiedziała, kim jest.

— Chciałam zrobić z panem wywiad — powiedziała dziewczyna, uśmiechając się szeroko.

— Zapraszam w moje skromne progi. — Uczynił szeroki gest ręką, ale towarzyszyło temu lekkie westchnienie, sugerujące, że kosztowało go to sporo wysiłku. Dziewczyna nie zauważyła tego, wodząc ciekawie wzrokiem po luksusowym apartamencie. Rozległy hol, wyłożony po sufit płytami z naturalnego kwarcu, otaczały masywne filary. Po lewej stronie hol zmieniał się w kuchnię, która błyszczała czernią i łączyła się z salonem odgrodzonym od aneksu kompletem wypoczynkowym i doskonale wyposażonym barem, którego nie powstydziłby się najbardziej ekskluzywny nocny klub. Salon przechodził w sypialnię z ponadstandardowo szerokim łóżkiem umieszczonym na lekkim podwyższeniu. Wszystko było jedną wielką przestrzenią. Zero funkcjonalności, ale rozmach zapierał dech w piersiach. Spokojnie można by tu było biegać i porządnie się przy tym zmęczyć.

Od sypialni biegł korytarz prowadzący w głąb do dalszej części apartamentu, która niknęła w mroku. Tam znajdowało się studio nagrań i jeszcze parę innych pokoi, do których Zoo rzadko zaglądał. Na samym końcu było wyjście na rozległy taras, gdzie znajdował się prywatny odkryty basen, teraz nieczynny z powodu zimy. Wzdłuż niego rozciągał się zewnętrzny bar. Wszystko przygotowane do organizowania wielkich imprez. W zasadzie odbyła się tylko jedna, ale to był istny armagedon. Usuwanie zniszczeń i sprzątanie trwało tydzień. Na tym się skończyło, Zoo więcej imprez już nie urządzał.

Główny element wystroju salonu stanowiła olbrzymia tafla szkła sięgająca od podłogi do sufitu. Rozpościerający się za nią widok na miasto był naprawdę powalający. „Architektura jest jak muzyka, ma poruszać duszę” — w istocie, w tym wnętrzu słowa Libeskinda nabierały prawdziwego znaczenia.

— Tam jest szafa. — Zoo wskazał na lustrzane drzwi. — Jeżeli chcesz coś powiesić.

Bianka uśmiechnęła się, podając mu płaszcz. Kobieta niewielu słów — pomyślał.

— Zapraszam. — Podszedł do czarnej skórzanej sofy. Już czuł, że czeka go kolejny sztampowy wywiad. Ale musiał ich udzielać; może był dupkiem, ale na pewno inteligentnym. Fala go niosła, płynął więc na niej. W końcu życie było teatrem i gdy wzywano na scenę, po prostu trzeba było wyjść i grać swoją rolę najlepiej, jak się potrafiło.

Dziewczyna usiadła w wyreżyserowany sposób, odwracając się trochę bokiem w stronę Zoo. Dobrze wiedziała, jakie przybierać pozy, by wyglądać lepiej. On tymczasem rozsiadł się wygodnie i zarzucił ręce na oparcie.

— Pierwsze pytanie zadam ja — powiedział.

— Zatem słucham — odparła, a Zoo spostrzegł, że obserwuje go z zaciekawieniem dziewczyny, której podoba się mężczyzna. Na chwilę zapadła pełna oczekiwania cisza.

— Czego się napijesz?

— Może być woda, cokolwiek. — Uczyniła nieokreślony ruch dłonią. W drugiej trzymała planer.

Pewnie tam są te „inteligentne” pytania. Ale dłonie ma ładne — pomyślał Zoo. Zawsze zwracał uwagę na dłonie.

Gdy podał jej szklankę wody, poprawiła się na kanapie. Burgundowa spódnica z czystego jedwabiu opinała jej pośladki.

Ona jest całkiem, całkiem — przyznał w myślach. Lubił kobiece kształty i ubolewał, że ludzie, którzy obecnie zajmowali się modą, oględnie mówiąc, nie przepadali za kobietami. A w końcu to oni kreowali trendy. Teraz każda kobieta z założenia była za gruba. Zoo nigdy nie spotkał dziewczyny, która nie miałaby kompleksów, a zawsze chciał taką poznać. Normalną dziewczynę, człowieka z krwi i kości. Było to jednak nierealne marzenie. W zwariowanych czasach spotkanie kogoś normalnego zakrawa na cud.

— Będę nagrywała, dobrze? — Bianka poczekała, aż Zoo zaaprobuje skinieniem jej propozycję, a następnie włączyła dyktafon w telefonie i położyła go na stoliku przed kanapą.

— Nie ma problemu. — Zoo wzruszył ramionami. — Nie mam nic do ukrycia.

— Jest pan nazywany awangardą hip-hopu… — zaczęła.

— Doprawdy? — parsknął śmiechem. Skąd biorą się te grafomanki? — pomyślał.

Dziewczyna zmieszała się lekko.

— Jakie są teraz pana plany? W końcu od wydania pierwszej płyty, która była niezwykłym sukcesem, minęło już wiele lat.

— Jaki pan? — żachnął się. — Po prostu Zoo.

— A więc jakie są twoje plany… Zoo? — poprawiła się.

— Myślę o nagraniu nowego materiału ze starym składem. Ale do tego muszę przekonać jeszcze resztę. To nie jest proste. Każdy zajął się swoimi sprawami i potrzeba czasu, nim się ich wszystkich pozbiera. Na przykład Misiek projektuje ubrania, ale sądzę, że powrócimy do robienia muzyki. Czuję odzew publiczności.

— A czy nie myślałeś o innym gatunku muzycznym?

— Tak. — Zoo podrapał się po brodzie. — Ostatnio zastanawiam się nad operą.

— Nad operą? — Dziewczyna szerzej otworzyła oczy.

— Właśnie tak, nie chcę się zamykać. — Zoo spojrzał na wydatny biust rysujący się pod bluzką dziennikarki. Zastanawiał się, jak wyglądałaby nago na sofie.

Bianka spostrzegła to i poczuła się nieswojo.

— Proszę, powiedz coś więcej.

— To tajemnica. — Zoo uśmiechnął się krzywo. — Nie mogę zdradzać wszystkich moich pomysłów. Co by to było, gdybyście wszystko o mnie wiedzieli z wyprzedzeniem. Jak podam terminarz na dziesięć lat do przodu, to nikt do mnie nie przyjdzie i będę musiał siedzieć tu sam. — Wskazał ręką na apartament.

— No tak.

— Widzę, że obserwujesz mój tatuaż. — Zoo lekko podniósł rękaw T-shirtu. — To celtycki znak szczęścia — wyjaśnił. — Tu mam najnowsze dzieło. Chcesz zobaczyć? — Dotknął dłonią lewej piersi.

Dziewczyna skinęła głową.

— To chyba bardziej zainteresuje czytelników niż moje kolejne wymądrzanie się o muzyce. Chyba wszyscy mają mnie już dosyć. Nie jestem przecież żadnym Chopinem czy Lutosławskim. — Roześmiał się.

Bianka również się uśmiechnęła.

— Ale to będzie kosztowało — powiedział z zawadiacką nutą w głosie.

— Nie rozumiem.

— Skoro mam zdjąć koszulkę, to ty też coś zdejmij. Nie ma nic za darmo.

Dziennikarka uniosła brew.

— Może szpilki?

O, jaka negocjatorka — pomyślał Zoo.

— Szpilki nie. Ja zdejmuję koszulkę, a ty bluzkę — stwierdził z kamienną twarzą.

— Nie, to nie najlepszy pomysł. — Dziewczyna udała oburzenie, ale on już widział, jak błyszczą jej oczy, a powiększone usta rozchylają się.

Idziemy w dobrym kierunku — pomyślał.


Sally podejmuje decyzję

Kanada, Saint-Hyacinthe


Thomas nic nie odparł. Od dawna nie rozmawiali na ten temat, który teraz znowu powrócił jak bumerang, roztrzaskując w drobny mak ich strefę komfortu. Nieraz byle szczegół potrafił uaktywnić i wydobyć na powierzchnię wspomnienia.

— No, powiedz, co myślisz? — drążyła dalej Sally.

— Przecież mieliśmy o tym nie rozmawiać — odparł ostrożnie Thomas. Czasami czuł się jak ofiara demonów swojej żony.

— Mieliśmy również nie wylewać czerwonego wina na nowy dywan — skrzywiła się złośliwie.

— Daj spokój. Rozmawialiśmy już o tym z tysiąc razy.

— I może właśnie za mało. Ciągle uważam, że ona to zrobiła. Słyszałam te krzyki, a gdy wyszłam z domu od strony ogrodu, przez duże okno ich salonu widziałam, jak ta mała stoi z zakrwawionym nożem, a krew kapie na dywan obok ciał rodziców. W tym miejscu żywopłot jest tak przerzedzony, że wszystko widać…

— Przestań, znam tę historię na pamięć. Do domu Reynoldsów jest dobre dwadzieścia metrów, może coś ci się przywidziało. Przyznaj się, nigdy o tym nie pomyślałaś?

— Przestań wszystko bagatelizować! — Sally z rozmachem wstała z kanapy. W ręce trzymała kieliszek, z którego znowu rozlało się trochę wina.

— Uważaj, dywan — ostrzegł ją Thomas.

— A co, tylko tobie wolno wylewać?

— Proszę, uspokój się. Porozmawiajmy. Nie chcę, żebyś się denerwowała tą sprawą, to już jest dawno za nami.

— Nie, mój drogi. Nie sądzę, żeby to było za nami. Dobrze wiem, co widziałam. Kiedy przyjechała policja, byłam pierwszą osobą, która złożyła zeznania. Ta mała zabiła swoich rodziców. Miała wtedy trzynaście lat. Wyobrażasz to sobie? Oczywiście każdy powie, że po nastolatce można się wszystkiego spodziewać. W każdym razie ja złożyłam zeznania i byłam na kilku rozprawach w sądzie. Siedziała w kapturze i wyglądała jak mniszka, a wierz mi, do świętej jej daleko. Ty jeździłeś do pracy, ale ja spędzałam tu całe dnie i widziałam co nieco. Ona wcale nie była taka porządna. Mam wrażenie, że prawo w naszym kraju ma jeden cel: chronić bandziorów, a jeśli przestępca jest niepełnoletni, to już z miejsca staje się świętą krową. — Mówiąc to, rozłożyła ręce. — Najgorsze jest jednak zupełnie coś innego.

— No powiedz, co — zachęcił ją pojednawczo Thomas.

— To, że ona niedługo wyjdzie. Może jutro, może pojutrze. Pewnie zwolnią ją za dobre sprawowanie. Wróci do swojego domu, bo niby gdzie miałaby się podziać? Będzie znowu naszą sąsiadką, może nawet kiedyś urządzi grilla i zaprosi ciebie, bo mnie to na pewno nie. Myślisz, że chciałabym stanąć z nią oko w oko?!

— Rozumiem, ale już o tym rozmawialiśmy — uciął Thomas. Wiedział, do czego zmierza tyrada żony.

— Przestań mi to powtarzać jak mantrę. Po prostu chcę sprzedać dom i wynieść się daleko stąd. Zeznawałam przeciw niej, a ona tu niebawem wróci. To cholerne prawo tak działa, że uczciwy człowiek zostaje na lodzie. Zeznawałam przeciw tej małej psycholce, narażając siebie. Powinni byli skazać ją na długie lata, żeby gniła gdzieś w lochu…

— Kochanie, to tak nie działa. To nie średniowiecze. — Thomas zaśmiał się lekko.

W odpowiedzi Sally spiorunowała go wzrokiem.

— Przestań, bo znowu się czuję jak w sądzie. Nikt nie bierze mojej strony.

— Daj spokój, nie mów tak, przecież ja jestem z tobą.

— To się wyprowadźmy — wypaliła.

— Wiesz, że na razie jest to niemożliwe — odparł Thomas. — Musimy spłacić kredyt. Zostały nam jeszcze dwa lata. No i kupiliśmy nowy dywan i kanapę, nie mówiąc już o pomalowaniu salonu.

— Dywan jest poplamiony, a kolor ścian przestał mi się podobać, to nie jest dokładnie ten odcień lawendy, o który mi chodziło, jest za zimny. Jedynie kanapa jest w porządku. Ma ładne obicie, ale ją przecież możemy zabrać do nowego domu. I proszę, nie powtarzaj ciągle o kredycie, nie jestem idiotką. Można dogadać się z bankiem i spłacić go wcześniej. Mamy w końcu trochę oszczędności. Pomyśl, możemy sprzedać ten dom i wynieść się, gdziekolwiek chcemy. Może gdzieś nad jakieś piękne jezioro. W końcu dzieci są już dorosłe, a ty już niedługo przechodzisz na emeryturę. Chyba nie zamierzasz tu tkwić do samego końca?

— I co wtedy? — spytał Thomas. — Chcesz powiedzieć, że wszystkie twoje traumy miną?

— Oczywiście, że miną — stwierdziła bez chwili wahania. — Mogę ci obiecać, że w nowym domu nigdy nie wrócimy już do tego tematu. Daleko stąd nie będę musiała się zastanawiać, czy ta mała faktycznie zabiła, czy mi się przywidziało.

— Nigdy nie mów nigdy. — Thomas roześmiał się.

— Ja nie żartuję — odpowiedziała. W głębi duszy czuła jednak, że nie mówi mężowi prawdy. Obawa tkwiła w niej bardzo głęboko, a wielka niewiadoma dotycząca Jasmine i miejsca jej pobytu napawała ją grozą. Sally odbyła już z mężem dziesiątki takich rozmów, ale każdy drobiazg mógł przywołać te natarczywe myśli o ponurym listopadowym piątku sprzed pięciu lat, kiedy to wszystko się wydarzyło, a światła radiowozów rozświetliły senną zazwyczaj ulicę.

Sally podświadomie czuła, że Jasmine pewnego dnia pojawi się nieproszona jak zjawa z koszmaru. Rozmawiając z mężem, który niechętnie wracał do tego tematu, świetnie zdawała sobie sprawę, że dobre kłamstwo może zadziałać niczym magiczne zaklęcie.

— Pojedźmy jutro nad jezioro Saint Matthias — zaproponowała.

— Wspaniały pomysł — odparł Thomas, nie dając po sobie poznać, że słowa małżonki wzbudziły w nim czujne zdziwienie.

— Moglibyśmy obejrzeć domy. Podobno budują tam piękne strzeżone osiedle — dodała Sally, przytulając się do męża.

— Dobrze, pojedziemy — zgodził się z westchnieniem. — A czy teraz możemy już zapomnieć o tej sprawie i spokojnie napić się wina?

— Teraz tak. — Sally uśmiechnęła się szeroko. Nadal czuła jednak w sercu dziwny chłód i mimo że usiłowała toczyć normalną, przyjemną rozmowę, jej myśli wciąż krążyły wokół nastoletniej zabójczyni. Ta mała kiedyś tu wróci. Muszę zrobić to, co zaplanowałam tydzień temu — pomyślała.

Rozdział 2

Kiedy wariat zaczyna wyglądać na takiego, który zachowuje się już całkiem rozsądnie, to znak, że czas założyć mu kaftan bezpieczeństwa.

Edgar Allan Poe

Anna Bouchard

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Gdy mecenas Anna Bouchard podjechała pod Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca, lekko się wzdrygnęła. Budynek wyglądał jak pełne mrocznych tajemnic zamczysko. Kamienną elewację porastał leśny mech. W starych świątyniach jego obecność dodaje scenerii spokoju i powagi, jednak tutaj przypominała raczej o tym, jak bardzo to miejsce było zapomniane przez tych wszystkich, którym jeszcze na czymś zależało. Wysoko u góry na narożnikach umieszczono maszkarony, które niczym demony pilnowały, by nikt nie uciekł z budynku. Ale to był zbyteczny trud, gdyż w wysokie gotyckie okna wstawiono masywne kraty.

Teren szpitala otaczał potężny kamienny mur. Na noc zamykano kutą bramę i nikt już nie mógł wejść ani wyjść. Dodatkowo w stróżówce przy wjeździe czuwał uzbrojony strażnik. Ten ponadstuletni budynek położony kilka mil za Quebec City w cienistej dolinie otoczonej lasami kiedyś był klasztorem. Zamieniono go później na szpital psychiatryczny, z początku dla dorosłych, a następnie dla nieletnich.

Pojawiały się głosy, że zdrowienie kształtujących się jeszcze młodych osobowości nie ma prawa mieć miejsca w tak ponurych warunkach, jednak w obliczu kryzysu psychiatrii dziecięcej prowincja Quebec z wdzięcznością przyjęła propozycję adaptacji gmachu. Chodziło przecież o to, żeby gdzieś te zagubione dusze upchnąć, schować przed „normalnym” światem i prawidłowo uzupełnić statystyki miejskie. Polityka społeczna rządzi się jednym prawem — wszystko musi wyglądać dobrze w sprawozdaniach.

Ponury kamienny budynek miał tylko jedno piętro, ale i tak sprawiał wrażenie wysokiej, posępnej twierdzy. Gmach miał kształt dużej litery L. Pod całym budynkiem ciągnęły się piwnice, gdzie były jeszcze pozostałości szpitala dla dorosłych. Były tam wyłożone popękanymi kafelkami dziwne nieduże baseny, które kiedyś służyły za zbiorowe wanny, łóżka i sprzęt do elektrowstrząsów, których stosowania zaniechano w obliczu postępu farmakologii. Te ponure pomieszczenia rodem z horrorów zamieniono na rupieciarnię, do której znoszono wszelkie zepsute sprzęty i starą dokumentację szpitala.

Dawniej szpital był zamkniętym, samowystarczalnym gospodarstwem. Uprawiano tu warzywa i hodowano zwierzęta na własne potrzeby. Należały do niego nawet las i tartak. W okolicy można było jeszcze natrafić na wąskie tory kolejki, którą transportowano drewno i płody rolne do szpitalnych magazynów.

Teraz wyżywieniem pensjonariuszy zajmowała się zewnętrzna firma cateringowa. Niewielki parowóz i wagoniki dożywały swoich dni, rdzewiejąc w zaroślach pod kamiennym murem. Latem niektórzy pensjonariusze palili tu papierosy. Jasmine nieraz tu bywała, a jej kolega, ponury skinhead Rudolf, snuł swoje opowieści o wielkich bitwach Trzeciej Rzeszy. Opowiadał z takim zapałem, że Jasmine siedząc w zardzewiałym wagoniku, odnosiła wrażenie, że znajduje się we wnętrzu nazistowskiego czołgu.

W każdym razie szpital nie był już taki jak dawniej. Przestał być samodzielną placówką, zamkniętą przed światem na cztery spusty. Zlikwidowano nawet pralnię i co czwartek niebieska ciężarówka firmy Blue Bubble zabierała wielkie worki bielizny. Odwiedziny odbywały się w każdą sobotę, a korytarze pomalowano na wesołe pastelowe kolory.

Pani mecenas dobrze znała historię tego miejsca. Jak każdy i ona miała swoją tajemnicę, o której nie chciała wspominać.

W pierwszej kolejności skierowała swoje kroki do barku, gdzie zamówiła dużą latte z syropem klonowym. W domu nie mogła zrobić swojej ulubionej kawy, bo córka jak zwykle nie kupiła mleka. Myśląc o tym, Anna aż ciężko westchnęła. To był naprawdę jeden z niewielu obowiązków Emily, a mimo to średnio raz w miesiącu dziewczyna zapominała o zakupach, przez co obie wychodziły z domu spragnione, głodne i naburmuszone.

Anna od rana marzyła o gorącej, słodkiej kawie ze spienionym mlekiem. Nie podążała za zdrową modą na rezygnację ze słodzików, jej kawa zawsze musiała być gęsta i słodka. „Jestem Kanadyjką, w moich żyłach płynie syrop klonowy” — mawiała często w towarzystwie, nalewając solidną porcję tego płynu do swojej filiżanki. Teraz to marzenie ziściło się za dolara i dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Jak chcesz coś zrobić dobrze, to zrób to sam — pomyślała Anna, której do końca nie minęła jeszcze złość na córkę. Z dużym kubkiem kawy ruszyła po schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdował się oddział zamknięty.

Wysłużona krata blokowana była brzęczącym elektrozamkiem. Tuż przed nią znajdowała się dyżurka, na której framudze ktoś wyskrobał niewielki napis „freaki”. Ilekroć Anna na niego patrzyła, ogarniało ją rozbawienie. Zastanawiała się, czy autor określił tak osoby przebywające w tym pokoju, czy poza nim, na oddziale?

Z dyżurki wychyliła się słusznej postury postać strażnika. Mogliby sobie odpuścić — jak zawsze powtórzyła w myślach Anna, kiedy ta sama pielęgniarka co zwykle sprawdzała jej prawo jazdy i potwierdzała tożsamość. Po tym jeszcze chwila wypełniania papierów, aż w końcu zabrzęczał elektryczny zamek. Anna weszła na oddział zamknięty oddziału psychiatrycznego dla nieletnich.

Nieodmiennie dziwiła ją panująca tu cisza. Było to jednak oczywiste, biorąc pod uwagę fakt, że na samym początku oddziału znajdowały się składziki, pomieszczenia techniczne, a dalej pokoje lekarzy i pomieszczenia socjalne dla personelu. Była tu również sala obserwacyjna z pancernego szkła ochrzczona przez obsługę mianem „akwarium”, gdzie pacjent przez czterdzieści osiem godzin pozostawał pod stałą obserwacją. Dzięki temu po zaaplikowaniu leków można było bez przeszkód sprawdzać ich działanie.

Anna minęła akwarium, a następnie kolejną dyżurkę pielęgniarek, by w końcu wejść do właściwej części oddziału, który tętnił prawdziwym życiem, godnym szpitala psychiatrycznego. Wrzaski, krzyki, napady histerycznego śmiechu — to wszystko zdawało się być dodatkowo spotęgowane przez młody wiek pacjentów. Zwożono tu z całego dystryktu dzieci do lat osiemnastu. Mury zdawały się czasem nie wytrzymywać skumulowanej w tym miejscu energii.

Na końcu korytarza znajdował się pokój widzeń z dużym stołem przykręconym do podłogi. Nie było tam okna, a zielonkawe światło, które miało działać uspokajająco, sprawiało, że miejsce to przypominało trochę wnętrze statku kosmicznego. Pomieszczenie było wyciszone i gdy Anna postawiła kubek na stole, rozległ się dźwięk o wiele za głośny jak na tę czynność. Kobieta usiadła i otworzyła organizer. Chwilę przeglądała papiery, a gdy przestała, zapadła denerwująca cisza. Zazwyczaj wystarczała tylko chwila siedzenia w wytłumionym pokoju i już miało się wrażenie, że słyszy się pracę własnego żołądka. Po dziesięciu minutach przebywania w tym pokoju dosłownie każdy zaczynał mówić, by po prostu przerwać upiorną ciszę.

Otworzyły się drzwi i do środka wszedł barczysty pielęgniarz Bob, który powitał Annę szerokim uśmiechem. Lubił ją i nie ukrywał, że mu się podoba. Wysoka brunetka nieraz pojawiała się w jego skrytych fantazjach. Zamienili kilka zdań. Anna bywała tu od niemal pięciu lat minimum raz w miesiącu. Znali się już na tyle dobrze, by mieć sporo niezobowiązujących tematów do rozmowy. Gawędzili o rodzinie, dzieciach, wakacjach, weekendach i grillach, kuchni i książkach. Bob uwielbiał czytać, Anna również. Tyle że Bob czytał więcej, bo Annie wciąż brakowało czasu.

— Im człowiek dłużej żyje, tym mniej ma czasu — mawiał Bob i miał świętą rację. Anna również odczuwała, że po czterdziestce czas w tajemniczy sposób jakby przyspieszył, tygodnie mijały tak szybko jak dni.

— Mam ją przyprowadzić? — spytał Bob.

— Tak. — Anna skinęła głową.

Pielęgniarz wyszedł i zamknął drzwi pokoju widzeń.

Anna westchnęła ciężko. Minęło kolejne kilka minut martwej ciszy i drzwi ponownie się otworzyły. Do pokoju niespiesznie weszła wysoka postać w szarej bluzie z kapturem na głowie. Reszty jej stroju dopełniały za krótkie spodnie od piżamy w różowe jednorożce i grube wełniane skarpety. Dziwny gość wyglądał jak karykaturalnie wyrośnięte dziecko.

— Witaj, Jasmine. — Anna wstała i uścisnęła dziewczynie rękę.


Jasmine

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Z wnętrza kaptura błysnęły duże zielone oczy. Kiedy za pielęgniarzem zamknęły się drzwi, dziewczyna zsunęła kaptur. Cały pokój nagle pojaśniał. Długie blond włosy spłynęły łagodną falą na lewe ramię dziewczyny.

— Tęskniłam, długo cię nie było — powiedziała. Symetryczna twarz patrzyła na prawniczkę spokojnie i smutno.

— Niestety, praca — wyjaśniła Anna z westchnieniem. — Proszę, usiądź. — Wskazała krzesło.

Jasmine posłusznie zajęła miejsce. Ręce położyła równo na blacie. Uroda dziewczyny była dla wszystkich wyjątkowo hipnotyzująca. Anna zwykła mysleć, że Jasmine to Anita Ekberg rzucona daleko w czasie. Może sprawiały to wyraziste oczy, a może ostro zarysowane kości policzkowe. Wyglądała bardzo dojrzale jak na swoje osiemnaście lat. W jej urodzie było coś filmowego, błyszczała mimo marnego stroju.

Mecenas Anna Bouchard poprawiła się na krześle. Meble w szpitalu świętego Wawrzyńca były dramatycznie niewygodne. Wszystko było tu toporne i archaiczne.

— Znowu był apel? — spytała, wskazując na piżamę Jasmine.

— Tak. — Dziewczyna wydęła usta. — Odebrali mi punkty.

— Za co?

— Za późno biorę prysznic czy coś w tym stylu. — Jasmine uczyniła niedbały ruch ręką. — Przez cały tydzień będę musiała chodzić w tej głupiej piżamie. To ma mnie niby czegoś nauczyć.

Anna pokiwała ze zrozumieniem głową. Dobrze wiedziała, że w szpitalu świętego Wawrzyńca na zamkniętym oddziale psychiatrycznym wprowadzono system punktów. Zamiast jednak przyznawać punkty, odejmowano je. Z założenia miało to być pozytywne, a było tak pokręcone, że nikt nie mógł się do końca w tym wszystkim połapać. W poniedziałek każdy miał piętnaście punktów. Za każde przewinienie odbierano jeden. Spóźnienie na śniadanie i jeden punkt odpadał. Niegrzeczne zachowanie wobec innych pacjentów i znowu utrata kolejnego punktu. Pielęgniarki skrupulatnie zapisywały wszystko w małych notesikach.

Na koniec tygodnia, w piątek, był wielki apel, na którym odbierano punkty. Gdy ktoś stracił wszystkie, przez cały następny tydzień musiał chodzić w piżamie. To była najgorsza kara. Gradacja kar była oczywiście różna. Na przykład za utratę pięciu punktów nie podawano deseru. Karą był również zakaz widzenia z kimś z rodziny, wychodzenia na przepustkę czy telefonowania z automatu przy dyżurce pielęgniarek. W następny poniedziałek punkty znowu wracały do puli piętnastu i cała zabawa powtarzała się od nowa.

Nic nie można było na to poradzić. Były to wewnętrzne regulacje szpitala, Anna nie rozwodziła się nad tym tematem.

— Nauczyciele mówią, że jesteś najlepsza — powiedziała. — Podobno robisz duże postępy.

— Nietrudno być tu najlepszym — parsknęła Jasmine. — Ta szkoła na oddziale to jedna wielka kpina. Nauczyciele mogliby się ode mnie uczyć. Niektórzy chyba nawet nie mają studiów.

— Wiem. — Anna uśmiechnęła się. — Ale i tak jestem z ciebie dumna. Zresztą rodzice też by byli.

Jasmine spuściła wzrok.

— Dziękuję, że tak mówisz — odparła.

— A jak terapia?

— Nudy, leżymy na materacach, gapimy się w sufit, ale przeszłam cały cykl i wyrzuciłam z siebie wszystko, co miałam wyrzucić.

— Zawsze sądziłam, że dobrze, że tu jesteś. Chociaż na początku uważałaś, że to niesprawiedliwe. Ale kończysz już liceum, wykonałaś olbrzymią pracę nad wszystkim, co mogło cię złamać. Przepracowałaś wszystkie swoje traumy.

W odpowiedzi Jasmine pokiwała głową.

— Bez ciebie byłabym zgubiona — wyznała. — Gdy zaczęło się to całe szaleństwo, wszyscy na siłę chcieli znaleźć kozła ofiarnego i szybko wybrali sobie mnie. Pasowałam im do tej roli. Poza tobą nie miałam nikogo po swojej stronie.

— Pamiętaj, że nigdy ani przez moment nie wierzyłam w twoją winę — powiedziała Anna, ściągając brwi, przez co jej twarz wyrażała pełne oddanie.

— Wiem. I za to ci dziękuję. Zobaczyć dobro w człowieku, któremu inni przypisują tylko zło i który jest samotny, to jest naprawdę duża sprawa. Ty to zrobiłaś. Jesteś moim aniołem. — Dla podkreślenia swoich słów Jasmine nagle położyła dłoń na ręce Anny i lekko ją zacisnęła. — Szkoda, że nie mogę dać ci żadnego prezentu za to wszystko, co dla mnie zrobiłaś. — Cofnęła ręce z powrotem na blat, układając je równo jakby od linijki.

Anna uśmiechnęła się, naprawdę lubiła tę dziewczynę. Czasem myślami wracała do przeszłości i odnajdywała w Jasmine samą siebie.

— Nie martw się tym — powiedziała. — Najważniejsze, że już stąd wychodzisz, rozpoczynasz nowy rozdział w swoim życiu. Miałaś spędzić pięć lat na oddziale zamkniętym i właśnie zbliżamy się do końca.

— Trochę się boję…

— Nie musisz się niczego obawiać, wszystko jest już załatwione. Dzisiaj możemy wypełnić wniosek o zmianę twojego imienia i nazwiska. Mam ze sobą wszystkie potrzebne formularze. To pozwoli ci odciąć się od tego wszystkiego, co za tobą. Dodatkowo mam dla ciebie pewną małą niespodziankę.

— Jaką? — Zielone oczy błysnęły z zainteresowaniem.

— O tym za chwilę — odparła Anna.


Zoo udziela wywiadu

Polska, Warszawa


— Udzielę ci takiego wywiadu, że padniesz — szepnął Zoo, dotykając włosów dziennikarki. One wszystkie mają takie same włosy — przemknęło mu przez myśl. Jakby wyprasowane żelazkiem.

Chwilę później apartament wypełniły jęki dziennikarki Bianki Kowalskiej. Zoo chwycił mocno jej krągłe biodra i wchodził w nią powolnymi ruchami. Dziewczyna miała piękne plecy, jej skóra była opalona, ale nie za bardzo. Pachniała perfumami, ale nie za mocno. Jęczała, ale nie za głośno. Ktoś mógłby powiedzieć, że to piękna kobieta, ale jakby wycięta z szablonu, jak idealna dziewczyna z gazety, poprawna i ładna, a jednak mająca w sobie coś irytującego. Zoo nie chciał jednak o tym myśleć, przymknął oczy i rozkoszował się seksem. Zaczynał już czuć falę gorąca wędrującą po kręgosłupie. Sytuacja wydawała się idealna, bo zamiast udzielać nudnego wywiadu, po prostu miał udany seks z dziennikarką.

Nic go nie rozpraszało. Nie słyszał na przykład wody cieknącej z kranu. Kiedyś wynajmował mieszkanie w pewnej obskurnej kamienicy na warszawskiej Woli. Nie było tam centralnego ogrzewania, tylko piece kaflowe. Aż dziw brał, bo przecież Niemcy w czasie wojny zburzyli prawie całe miasto, a ta rudera jakimś cudem się ostała. Naturalnie w tym mieszkaniu ciekł kran. Ciężki, zardzewiały, nawet jakby człowiek go mocno zakręcił, to i tak woda kapała. Zoo kiedyś obserwował ten proces, paląc skręta. Kropla rosła, a potem odrywała się i leciała leniwie. Na koniec rozbryzgiwała się w zlewie w miejscu rdzawego śladu. Przynajmniej tak to zapamiętał w oparach marihuany. Od razu było widać, że woda ciekła z tego kranu latami. Uprawianie seksu przy jednostajnym odgłosie kapiącej wody naprawdę może dekoncentrować.

Nagle Zoo zamarł w bezruchu. Ciężko dysząc, otarł czoło. Znowu pojawiła się ta gonitwa myśli, która czasami zagłuszała wszystko, niszczyła każdą przyjemność. Odpędzał z głowy niechciane obrazy, ale te nie chciały odpuścić. Zaczęły dryfować w zupełnie innym kierunku, a on już wiedział, czym to się skończy.

Przyspieszył, a dziewczyna opadła głową na kanapę, jej jęki stały się bardziej koncertowe. Zoo wyciągnął z niej swojego penisa i za chwilę wsunął go delikatnie, ale tylko trochę. Potem znowu wysunął i nagle wepchnął na siłę, ostro i brutalnie. Ta zabawa trwała przez dobrych parę chwil.


Anna i Jasmine

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


— Po zmianie nazwiska wyjdziesz stąd jako zupełnie inny człowiek — powiedziała Anna. — Imię możemy wybrać wspólnie, ale nazwisko nadadzą ci z urzędu. Tylko ty i ja będziemy je znać. Myślałaś już o jakimś imieniu?

Jasmine zamyśliła się.

— Może Cristine? Co myślisz?

— Bardzo ładnie.

— Tak naprawdę najbardziej podoba mi się Anna, ale to chyba głupie — stwierdziła Jasmine.

— Wybierzesz, co zechcesz, na koniec spotkania wypełnimy ten formularz — odparła Anna.

— Dziękuję, że mi pomagasz. Nie wiem, jakbym to przetrwała bez ciebie. Wszyscy zmuszali mnie, żebym się przyznała. A ja niczego nie zrobiłam. Czułam się taka zagubiona. Zrobili ze mnie potwora. Ludzie tam na zewnątrz już mnie osądzili i skazali. Nawet nie masz pojęcia, ile razy w długie wieczory zastanawiałam się, dlaczego właśnie mnie musiało to spotkać. Największym moim przekleństwem jest to, że ten świr, który włamał się do domu i napadł moją rodzinę, oszczędził mnie. — Jasmine zakryła oczy ręką.

— Nie mów tak — szepnęła Anna.

— Ale tak właśnie sądzę. Nawet nie wiesz, jak paskudne jest teraz moje życie. — Dziewczyna opuściła rękę, oczy miała czerwone, ale nie było w nich łez. — Ty jedna wzięłaś moją stronę.

— Taka jest rola obrońcy. Teraz to wszystko masz już za sobą. — Anna ścisnęła jej dłoń. — Przeszłyśmy przez to razem. Nie musisz już nigdy wracać do tamtego domu.

Jasmine spojrzała pustym wzrokiem w przestrzeń. W jej spojrzeniu pojawił się jednak jakiś ostry, zdawało się metaliczny błysk. Prawniczka nie dostrzegła tego i mówiła dalej:

— Tydzień temu miałaś osiemnaste urodziny i uzyskałaś pełnoletność — stwierdziła poważnym głosem. — Przykro mi, że nie mogłam cię wtedy odwiedzić. Za kilka dni opuszczasz oddział zamknięty, przywiozłam ci dokumenty zwalniające.

— I co potem się ze mną stanie?

— Zgodnie z decyzją sądu trafisz na oddział otwarty. Spędzisz tam jeszcze rok, a szpital oceni postępy twojej terapii.

Jasmine skrzywiła się boleśnie.

— Ale jest też dobra wiadomość — powiedziała Anna. — Mogę zostać twoim przedstawicielem prawnym.

— Naprawdę może tak być?

— Oczywiście. — Anna pokiwała głową. — Wystarczy, że to podpiszesz. — Podała Jasmine kwestionariusz i długopis. — Wszystko jest już wypełnione.

Dziewczyna przechyliła głowę. Błyszczące włosy dotknęły blatu. Starannie podpisała formularz w wyznaczonym miejscu. Anna odebrała od niej dokument.

— Od teraz jesteś pod moją kuratelą. Mogę pomagać ci we wszystkich sprawach. Z oddziału otwartego będziesz oczywiście mogła wychodzić.

— O, to super! — ucieszyła się Jasmine.

— Chciałabym jednak, byś dobrze wykorzystała ten czas i skończyła liceum. — Dla podkreślenia swoich słów Anna postukała palcem w blat. — Jeżeli ci się to uda, pójdziesz na studia pod zmienionym nazwiskiem. Otrzymasz specjalne stypendium. To twoja wielka szansa na odmianę losu. Inaczej wszystko może się zagmatwać.

— A będę mogła czasami widywać się z tobą?

— Oczywiście, zawsze będziemy się widywać. Mam nadzieję, że skończysz studia, wyjdziesz za mąż i będziesz mnie odwiedzać ze swoimi dziećmi.

Po policzku Jasmine spłynęła łza.

— Proszę, nie płacz — powiedziała Anna.

— Nawet nie wiesz, jakim stałaś się ważnym człowiekiem w moim życiu — szepnęła Jasmine.

— Przestań. — Anna uśmiechnęła się mgliście. Gdyby moja córka potrafiła tak czytać z mojej twarzy — pomyślała. Tak się we mnie wczuwać, jak ta dziewczyna. Gdyby choć raz okazała wdzięczność za wszystko, co dla niej robię. Dla tej dziewczyny zrobiłam tak niewiele, a nie przestaje mi dziękować.

— Proszę cię, nie patrz tak, mam wrażenie, że jesteś smutna — powiedziała Jasmine.

W odpowiedzi Anna wierzchem dłoni starła łzę spływającą z jej policzka. To było nie na miejscu, ale nie potrafiła ukryć uczuć do dziewczyny, która w jakiś sposób ją rozczulała. Zresztą wszelkie bariery i tak już zostały dawno przekroczone. Tak naprawdę nawiązała się między nimi dziwna forma więzi, niemal takiej jak pomiędzy matką i córką.


Dziwny nastrój Zoo

Polska, Warszawa


Zoo wystrzelił potokiem nasienia na opalone plecy dziennikarki. Czuł się podle i to nie tylko przez to, że dziewczyna była kolejną zupełnie pustą znajomością, ale dlatego, że znowu zaczął myśleć o matce i zakłuło go serce. Dlaczego tak musiało się stać? — pomyślał. Poczuł, że w lewym oku zaczyna zbierać się łza. Denerwujące wrażenie. Ubrał się pospiesznie. W środku był cały poraniony, czasami dosłownie czuł te rany. Ból psychiczny jest rzeczywistością nie mniej realną niż ten fizyczny. Bez słowa wyszedł na taras. Bianka doprowadziła się do ładu i po chwili dołączyła do niego.

Zoo zapalił, stojąc przy szklanym stoliku, na którym leżała popielniczka. Dziewczyna poprosiła o papierosa, podał jej paczkę. Paląc, patrzyła na niego badawczo. Musiała dostrzec te dziwne cienie przemykające po jego twarzy. Kobiety posiadają zadziwiającą zdolność odgadywania tego, co gra w duszy mężczyznom. Szkoda, że mężczyźni nie mają takiej umiejętności w stosunku do kobiet, wówczas życie byłoby stokroć prostsze.

Dziewczyna strząsnęła popiół na posadzkę. Zoo wypuścił wolno dym.

— Nie śmieć na moim tarasie — powiedział lodowatym tonem. To wystarczyło. Po kilku chwilach dziennikarki już nie było. Usłyszał tylko, jak trzasnęły za nią drzwi.

Zoo położył się na kanapie i pogrążył w myślach. Palił, wydychając dym wysoko do góry. Patrzył, jak rozpływa się w powietrzu. Nienawidził tego salonu, nienawidził całego swojego życia, a najbardziej to siebie samego. Był wściekły i pusty, zupełnie jakby ktoś go wypatroszył. Był żywym eksponatem — chodził, mówił, ale był pusty i nie panował nad swoimi myślami. Na to nie pomoże ani najpiękniejszy apartament w najwyższym wieżowcu w mieście, ani najnowszy mercedes.

Ostatnio często wracał myślami do wcześniejszych lat, kiedy nie miał niczego, a jednak był szczęśliwy. Sukces potrafi człowieka przeczołgać. Nie mając problemów finansowych, ludzie zazwyczaj znajdują problem w sobie. Czasami odnajdują wewnątrz siebie bezdenną otchłań. W końcu każdy ma swoje demony.

Muszę zadzwonić do Miśka, może odwiedzimy stare osiedle — pomyślał Zoo, gasząc papierosa. Czasami trzeba wrócić tam, skąd się przyszło. Westchnął ciężko. Był cały poraniony i pełen tajemnic.

Rozdział 3

Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzieciństwie. To jest ojczyzna duszy.

Stefan Żeromski, Przedwiośnie

Niespodzianka Anny

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


— Wróćmy do tematu. — Anna odchrząknęła, otrząsając się ze smutnych myśli. — Ukończenie szkoły jest bardzo ważne.

— Tak, wiem. — Jasmine pokiwała głową. — Ale wierz mi, to nie będzie trudne, oni tu mają poziom jak dla jaskiniowców.

— Dobrze, ale nie lekceważ tego, czasem jakiś niepozorny przedmiot może zaskoczyć. Musisz skończyć szkołę, to jest dla ciebie najważniejsze. A co należy robić?

— Trzeba zawsze w pierwszej kolejności robić rzeczy najważniejsze — odparła Jasmine.

— Dokładnie — ucieszyła się Anna. — Powtarzam ci to bardzo często, bo to grunt do podejmowania właściwych decyzji. Nie masz czasu na popełnianie błędów. Chcę, żebyś dobrze zagrała tymi kartami, które masz. Wykorzystaj swoje szanse.

— Rozumiem. Wreszcie uwolnię się od tych tępych pielęgniarek, obleśnych pielęgniarzy i beznadziejnych punktów. — Jasmine odetchnęła z ulgą.

— Czy ktoś ci coś zrobił? — Anna zmarszczyła groźnie brwi.

— Nie, to nie tak…

— Na pewno?

— Pielęgniarki są wredne, a pielęgniarze czasem głupio się gapią. Ale najbardziej dobijają mnie te punkty. Zawsze coś pokręcę i mi je odbierają.

— Jeżeli coś się wydarzy, masz mi o tym natychmiast powiedzieć. Jesteś bardzo ładną, młodą kobietą, a świat wcale nie jest dobry. Pamiętaj, że jesteś pod moją opieką i zawsze ci pomogę.

— Dobrze, dziękuję.

— To mamy wyjaśnione. Na oddziale otwartym oczywiście jest personel, ale nie ma tylu absurdalnych obostrzeń. Z tego, co wiem, nie ma systemu punktów, on został specjalnie wymyślony dla oddziału zamkniętego, by dyscyplinować pacjentów. Skończysz spokojnie szkołę, a potem razem wybierzemy studia. Myślałaś już o jakimś kierunku?

— Tak, o prawie.

— Naprawdę? — Annie błysnęły oczy.

— Chcę być taka jak ty. — Jasmine uśmiechnęła się pierwszy raz podczas tego spotkania. — Myślisz, że będę mogła zaprosić cię kiedyś na kawę?

— Oczywiście, nawet dzisiaj możesz to zrobić. — Anna uśmiechnęła się tajemniczo.

— Jak to? Nie rozumiem.

— To się wiąże z niespodzianką, o której ci wspominałam. — Prawniczka sięgnęła do teczki i wyciągnęła dokument. — Wiesz, co to jest?

— Nie mam pojęcia — odparła zmieszana dziewczyna.

— To jest stała przepustka, do końca roku. Udało mi się ją dla ciebie załatwić. Dzięki temu papierowi będziesz mogła wychodzić z oddziału.

— Naprawdę? I muszą mnie wypuścić?

— Muszą — odparła z triumfem Anna.

— Jesteś niezwykła. — Jasmine nie mogła się opanować, wstała i przytuliła się do Anny.

Boże, dlaczego ona nie jest moją córką? — Anna zapytała siebie w duchu. Może jestem potworem, ale gdybym mogła zamienić Emily na nią, zrobiłabym to bez wahania. Ona z pewnością kupowałaby to cholerne mleko i byłaby wdzięczna za każdy drobiazg.

Anna i Jasmine wyszły z oddziału zamkniętego i udały się do barku, tego samego, w którym Anna kupiła swoją latte.

— Wreszcie napiję się kawy — ucieszyła się Jasmine.

— Wiem, że ci ciężko — pocieszyła ją Anna.

— Wierz mi, brak dobrej kawy może załamać człowieka — odparła Jasmine. — Mam niskie ciśnienie, piję kawę od trzynastego roku życia i przeżywam tu istne tortury.

— Ja stawiam — powiedziała Anna, stając przed barkiem.

— Ale to ja cię miałam zaprosić — zaoponowała dziewczyna.

— Dobrze, w takim razie niech tak będzie — odparła Anna. Wiedziała, że Jasmine chce się jakoś zrewanżować i nie chciała jej tego odmawiać. Dziewczyna zamówiła dwie latte, ale gdy przyszło do płacenia, okazało się, że nie ma pieniędzy. Spojrzała smutno na Annę.

— Przepraszam. Miałam trochę pieniędzy, ale zostały w ubraniu, które mi zabrali — wyjaśniła bezradnie.

— Nie ma problemu. — Anna wyjęła kartę z szerokiego portfela Louis Vuitton. Zawsze miała wszystko w najlepszym gatunku. — Może chcesz czekoladową muffinkę?

— Tak — odparła ucieszona Jasmine — uwielbiam je.

— To poprosimy jeszcze dwie muffinki. — Prawniczka zwróciła się do sprzedawczyni. Po chwili zabrały zamówienie i usiadły przy małym okrągłym stoliku.

— Zapomniałabym zupełnie… — powiedziała nagle Anna, dotykając czoła. — Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę.

— Jaką? — Jasmine błysnęły oczy.

— Udało mi się załatwić dla ciebie oddzielny pokój. Za kilka dni już będziesz mieszkać sama.

— O, jak dobrze! Teraz mieszkam z jedną dziewczyną… Ona jest totalnie zwariowana — stwierdziła Jasmine. — Jest anorektyczką i to co wyrabia, to istny cyrk. Rano zakłada na siebie kilka warstw ubrań, żeby oszukać na porannym ważeniu. Co chwila wymiotuje, a w nocy chrapie jak niedźwiedź.

— Teraz będziesz miała spokój. Zajmie to pewnie kilka dni, nim przygotują dla ciebie osobną salę, ale to już niedługo.

— Dziękuję. — Jasmine dotknęła jej dłoni. Dotyk był miły i ciepły. Anna zmieszała się i na chwilę zapadło milczenie.

— Czy chciałabyś mnie kiedyś odwiedzić? — spytała nagle. — Mam domek nad jeziorem, otoczonym lasami. Zresztą niedaleko, dwie godziny drogi stąd.

— Naprawdę chcesz mnie zaprosić? — Jasmine zdziwiła się.

— Oczywiście, przecież po to załatwiłam ci tę przepustkę. — Anna puściła do niej oczko. — Spędzimy trochę czasu razem, odpoczniesz od tego miejsca. Chcesz jechać?

— Oczywiście, że tak. Nienawidzę tu być. — Jasmine skrzywiła się. — Każdy kolejny dzień przypomina poprzedni. Bzika można dostać. Nie dziwię się, że nikomu się tu nie polepsza. Tu tak naprawdę nie da się nikogo wyleczyć. Zresztą lekarze są gorsi od pacjentów. Ci przynajmniej wiedzą, że są stuknięci.

Anna zaśmiała się.

— Jesteś bardzo dowcipna — zauważyła.

— Może kiedyś napiszę książkę o tym miejscu, będą się mieli z pyszna.

— Tylko ani się waż pisać o mnie. — Anna zrobiła surową minę i pogroziła palcem.

— Ty nie masz się czego obawiać — stwierdziła Jasmine. — Byłabyś jedynym pozytywnym bohaterem.

— To może przyjedziesz do mnie w następny piątek?

— Super, zresztą i tak nie mam planów.

— To jesteśmy umówione. — Anna uśmiechnęła się szeroko.

— Tylko proszę, nie odwołaj tego, będę żyła tym wyjazdem przez cały tydzień.

— Bez obaw, nie odwołam. Pójdziemy na długi spacer po lesie, poznasz moją córkę. To będzie babski weekend.

Jasmine rozczulała ją w jakiś sposób. Zawsze potrafiła zmiękczyć jej serce.

— Chciałabym też odwiedzić kiedyś mój dom — powiedziała powoli dziewczyna. Prawniczka spojrzała na nią badawczo. Wiedziała, że ten temat w końcu kiedyś wypłynie.

— Moim zdaniem nie powinnaś tego robić. — Zmarszczyła brwi. — To stanowczo za wcześnie. Zresztą, po co w ogóle masz tam jechać? Jako twój przedstawiciel prawny mogę go sprzedać w twoim imieniu.

— O nie! — zaprotestowała żywo Jasmine. — Na pewno kiedyś tam wrócę. Czuję, że muszę stawić temu czoła, żeby się od tego odciąć raz na zawsze. Inaczej będzie się to za mną ciągnąć do końca życia. Tak mówili mi na terapii.

— Chcesz, żebym pojechała z tobą?

— A mogłabyś? Nie chcę być tam sama.

— To może po drodze do domku nad jeziorem? — zaproponowała Anna, sama nie wiedząc, czy to dobry pomysł. Miała jednak jedną intencję: chciała, by Jasmine raz na zawsze uwolniła się od swojej przeszłości.

— Wspaniale. Naprawdę nie mogę w to uwierzyć, że mnie zapraszasz. Powiedz tylko, czy twoja córka nie będzie miała nic przeciwko temu? Może będzie zła, że psuję wam weekend?

— Daj spokój, moja córka spędza ze mną wystarczająco dużo czasu — odparła Anna. — Zresztą pogramy razem w planszówki, porozmawiamy, na pewno się polubicie.

— Jak ona ma na imię?

— Emily.

— Musi być szczęśliwa, mając taką matkę.

— Chyba tak. — Anna spojrzała gdzieś daleko. W tym spojrzeniu kryło się jednak coś bardzo smutnego.


Dziwna wiadomość

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Jasmine stała na parkingu i długo machała ręką odjeżdżającej Annie. Czekała do chwili, aż potężny SUV adwokatki zniknął w zimowej mgle zasnuwającej aleję wjazdową do szpitala. Potem wróciła na oddział, do swojego pokoju. Był czas kolacji i współlokatorki nie było. Jasmine włączyła laptopa, którego dostała od Anny wraz z dostępem do Internetu. Chciała obejrzeć jakiś film, ale na początku sprawdziła pocztę. Serce mocniej jej zabiło, bo znowu zobaczyła ten dziwny adres mailowy, ten sam, z którego od pięciu lat dostawała tajemnicze wiadomości. Zaczynał się od przypadkowych znaków alfabetu, zupełnie jakby ktoś na chybił trafił wciskał litery, coś w stylu „dghbrrtkjhxzcvbmkjh”. Jasmine otworzyła wiadomość z mocnym biciem serca, które po chwili przeszło w łomot. Szybko zaczęła czytać. Na pierwszy rzut oka był to zwykły mail. Dziewczyna jednak przeczuwała, że zaraz dowie się czegoś ważnego.


„Jasmine,

przez długi czas między nami panowała cisza, ale teraz wszystko się zmieni. Potrzebny czas minął i już nikt nie będzie domyślał się naszych kontaktów. Sprawdzaj pocztę, będę pisać częściej i powiem Ci dokładnie, co robić. Znowu rozbłysło dla Ciebie zielone światło. Widzisz, jak migocze daleko w ciemności? Pewnie trochę się denerwujesz, ale zupełnie niepotrzebnie. Gratuluję zakończenia odbywania kary na zamkniętym oddziale. Zobaczysz, teraz wszystko się zmieni.

Nie wiesz jeszcze tego, ale czeka Cię podróż. Dlatego skup się i zapamiętaj, co należy zrobić. Napisz maila pod ten adres: marta.naturalnie@gmail.com. To twoja daleka krewna z Polski. Twoja matka była jej kuzynką. Poproś o możliwość przyjazdu na święta. E-mail wyślij jak najszybciej. Następnie poproś Annę o pozwolenie na wyjazd do rodziny w Boże Narodzenie. Niech to wyjdzie ze zwykłej rozmowy. Ona cię lubi, z pewnością się zgodzi. Potrzebna będzie też opinia psychiatry. Musisz to załatwić. Zresztą… inwencji Ci nie brakuje, jesteś sprytna jak lis. Użyj umysłu i ciała. Ważne, żeby się udało to załatwić. Zrób też zdjęcie jakiegoś pisma z podpisem prawniczki. Zostanie ściągnięte z Twojego telefonu i dzięki temu załatwimy Ci wizę do Polski. O nic się nie martw, postępuj tylko zgodnie z instrukcją, a wszystko uda się załatwić. Wielki krokami zbliża się D-Day, czyli dzień, w którym będziesz siedzieć w samolocie lecącym do Polski. To teraz główny cel i wszystko jest temu podporządkowane.

I pamiętaj: wszystko przyjdzie do tych, którzy potrafią czekać. Zapamiętałaś adres? Jeśli nie, to zrób to szybko, a teraz licz do dziesięciu. Jeden… dwa… trzy…”


Jasmine pospiesznie chwyciła jakąś kartkę i zapisała adres mailowy krewnej. Ledwo to uczyniła, litery w wiadomości zaczęły się ruszać. Kiwały się na wszystkie strony, nagle zaczęły się obracać, jakby tańczyły. Potem podskoczyły do góry. Chwilę wirowały, aż w końcu zaczęły spadać niczym deszcz, zupełnie jak w Matriksie. Po chwili wiadomość była pusta. Jasmine siedziała z rękoma na kolanach, wpatrując się w ekran.

— Zaczęło się — szepnęła. W głowie szumiało jej od emocji.


Marta

Polska, Warszawa


Marta wstawiła wodę na herbatę w wysłużonym czajniku i wyjrzała przez okno w kuchni. Widać było z niego ulicę i niewielki park, który nazywali w rodzinie Irysek. Chodzili po nim Marek i Apis, nieduży kudłaty kundelek przygarnięty ze schroniska. Chłopak miał jedenaście lat, ale był bardzo wysoki jak na swój wiek.

Po kim on tak wyrósł? — pomyślała Marta. Przecież ani ja, ani Mikołaj do wielkoludów nie należymy. Tak samo nasi rodzice.

Chłopiec spacerował z pochyloną głową.

Wygląda jak profesor na przechadzce, i jeszcze te za krótkie spodnie. Boże, ten chłopak rośnie jak na drożdżach. Lepiej go żywić, niż ubierać, ciągle wszystko jest za małe.

— Na co patrzysz? — Z zadumy wyrwał ją głos Mikołaja.

— A taki jeden pan spaceruje po parku Irysek.

— Jaki pan? — zainteresował się żywo Mikołaj.

Marta wskazała na Marka.

— No proszę, nasz syn we własnej osobie. Niezłe ciacho, jak wy to mówicie.

— Tak, masz rację, niezłe ciacho, tylko trzeba mu kupić spodnie, bo trochę głupio wygląda.

— Wiesz, że teraz krucho u nas z forsą. Zresztą ja też chodziłem w ciuchach po starszym bracie i jakoś przeżyłem.

— Oj, Mikołaj, wtedy wszyscy chodzili w ciuchach po kimś. Tylko Jaruzelski miał nowy mundur, prosto od krawca. To były inne czasy, wystarczy, że chłopak nie ma komórki.

— To może zadzwonisz po wsparcie do swojej mamy. Święta idą i w ogóle.

— Daj spokój — żachnęła się. — To już lepiej niech chodzi w tych spodniach.

— To jeszcze się nie pogodziłyście? — zdziwił się Mikołaj. Sądził, że sprzeczka, o której słyszał jakiś czas temu, to tylko jedna z wielu małych prób sił na linii matka — dorosła córka.

— Nie, i pewnie nieprędko to nastąpi.

— Za trzy tygodnie wigilia, chyba nie ma sensu się kłócić o jakieś głupoty.

— Mikołaj, nie mów tak, nie lubię tego twojego relatywizmu, tej nieokreśloności. „W imię zasad”, jak powiedział w którymś filmie Linda. I to wyczerpuje temat.

— Tam jeszcze było chyba jedno słowo na końcu, w tym cytacie. „W imię zasad, skurwysynu” — poprawił ją Mikołaj.

— Mój drogi, proszę cię, żebyś nie klął.

— Daj spokój, jedyna osoba, którą mogłoby to zdeprawować, spaceruje po parku w przykrótkich spodniach. A jak cytować, to dokładnie. Trochę szacunku do źródeł.

— Weź tu dyskutuj z nauczycielem polskiego — odparła.

— Chodzi mi tylko o to, że uważam, że jedna z was powinna wyluzować, bo to do niczego nie prowadzi.

— Zgadzam się z tobą, ale powiedz mi, dlaczego tą osobą zawsze muszę być ja? Uważam, że jestem naprawdę dobrą córką, a teraz mam tak zwany hard time, jest krucho z kasą i nie potrzeba mi ze strony rodzonej matki permanentnej krytyki w dawkach stężonych i śmiertelnych.

— Dobrze. — Mikołaj przytulił ją. — Nie chciałem wywołać burzy. Ze Stasiem damy sobie radę, sama zobaczysz, kiedyś będziemy się z tego śmiać. — Pocałował ją w czoło.

— Obyś miał rację — westchnęła.

— Zmieniając temat, czy mi się wydaje, czy robisz herbatę?

— Dobrze ci się wydaje.

— To zalej dla mnie dziką różę, bądź człowiekiem.

— Dobrze, a dokąd idziesz?

— Staś zasnął, sprawdzę sobie maile — odparł Mikołaj.

— A już myślałam, że będziesz pisał.

— Jakoś nie mam dzisiaj weny.

— Okay, sam mnie prosiłeś w ostatni weekend, żebym cię motywowała, więc to robię. I dam ci jedną radę, mój drogi, nie czekaj na wenę, bo może nigdy nie nadejść.

— To co mam niby robić? — Mikołaj zmarszczył z zaciekawieniem brwi; lwia zmarszczka nad nosem dodawała mu powagi, która nie współgrała z jego łagodnym usposobieniem.

— Po prostu zacznij pisać, to sama przyjdzie. Wena ma w sobie coś z kota, bywa przekorna.

— Zacznę jutro — odparł ze śmiechem.

— Pomyśl, co by było, gdyby Sienkiewicz tak mówił, albo Żeromski — powiedziała tajemniczo.

— Daj spokój, to były inne czasy.

— Uciekaj już, bo nie dostaniesz herbaty, wstrętny ty.

Mikołaj wyszedł z kuchni, a Marta wróciła do rozmyślań. Może faktycznie Mikołaj ma rację, może to moja wina, zawsze wszystko wyolbrzymiam. Ale matka przesadziła w swoich pretensjach. Muszą być przecież jakieś granice. Ostatnio mówiła okropne rzeczy, słowa, które zostaną ze mną na długo


Ławka na osiedlu

Polska, Warszawa


Zoo i Misiek siedzieli na ławce pod krzakiem bzu. Była pierwsza w nocy. W wysokich wieżowcach na osiedlu Ruda paliły się światła. Budynki przypominały trochę wielkie statki kosmiczne, które wylądowały w dużej grupie. Klatki schodowe były podświetlone od góry do dołu, co potęgowało jeszcze to dziwne wrażenie. Delikatnie padał śnieg i chwycił lekki mróz, ale Zoo i Miśkowi nie przeszkadzało to ani trochę. Sączyli wódkę, zapijając ją piwem i sokiem porzeczkowym.

To była ich ławka. Dawno temu, kiedy byli nastolatkami, przenieśli ją w to miejsce i tak została. Teraz, nadgryziona zębem czasu, wyglądała trochę jak ławka z horroru, ale nie miało to znaczenia.

— Słuchaj, możesz mi wyjaśnić, po co kupiłeś ten wypasiony apartament w centrum, skoro tak często chcesz tu przyjeżdżać? — spytał Misiek.

— Nie wiem. — Zoo wzruszył ramionami. Był w nastroju do wspomnień. W końcu kiedy coś nie wychodzi, chcemy wrócić do tego, co już było, co dobrze znamy. Nagle okazuje się, że gdzieś tam w przeszłości byliśmy szczęśliwi, że wtedy były nasze najlepsze dni.

— Widzisz, zamiast kupować jeden apartament, mogłeś kupić całe piętro w swoim starym bloku. — Misiek wskazał na wysoki wieżowiec stojący naprzeciwko.

— Może masz rację. — Zoo pokiwał głową.

— Przemyśl to, zawsze możesz go sprzedać i wrócić tutaj, będziesz miał widok na naszą ławkę. I pomyśl o dzieciakach.

— Jakich znowu dzieciakach? Czy to jest już twój jedyny temat?

— Dzieciakach z osiedla — wyjaśnił Misiek. — Oszaleją, jak się dowiedzą, kto kupił całe piętro w bloku. Będą szeptać pod trzepakiem: „A wiesz, że ten sławny raper tu mieszka?”. „No co ty gadasz!”. „Mówię ci, widziałem go w zsypie, wyrzucał całe wiadro zużytych kondomów”.

— Bardzo śmieszne, ale to nierealne i dobrze o tym wiesz.

— A to niby dlaczego? — Dla Miśka wszystko zawsze było proste. Taki był już w szkole podstawowej.

— A powiedz, czy widziałeś ostatnio gdzieś jakieś dzieci na osiedlu?

Misiek pokręcił głową.

— No właśnie, wszędzie pustka. Stary, to już nie są czasy trzepaka, kapsli i band. To my się tak bawiliśmy, oni — Zoo wskazał na blok — siedzą w domach i zamiast wyjść na podwórko, wchodzą na Facebooka.

— To racja. — Misiek pokiwał głową z kwaśną miną. — A pamiętasz naszą bandę?

— No pewnie, Klaudyny zawsze miała na pieńku z Gwiaździstą — przypomniał Zoo.

Na tym osiedlu, tak jak na każdym innym w Polsce, bandy tworzyły się w obrębie ulic, które zwalczały się nawzajem. Klaudyny i Gwiaździsta były zażartymi wrogami. No, chyba że we wszystko wmieszał się jeszcze Potok, czyli osiedle za trasą. Wtedy wspólny wróg wiązał mocniej niż cement.

— Zobacz, spadł śnieg. — Zoo wskazał ręką na ziemię. — Wszędzie biało jak na Syberii, niedługo święta, a czy widzisz jakiegoś gówniarza na sankach?

— No, czekaj. — Misiek rozejrzał się. — Faktycznie, jakoś nie widzę.

— Bo oni już nie mają sanek.

— Tak, teraz tylko fejs — zgodził się Misiek.

— Pamiętam taki czas przed świętami — rozmarzył się Zoo. — Miałem może dziewięć lat. Dom był cały wysprzątany, podłogi wypastowane, książki wypożyczone z biblioteki szkolnej, ferie świąteczne się już zaczęły, choinka prosto z lasu stała na balkonie gotowa do obsadzenia. Leżę już w łóżku i czytam książkę.

— To ty taki trochę intelektualista byłeś. — Misiek zaśmiał się.

— Oj, zamknij się. — Zoo machnął ręką. — Leżę i czytam Dzieci z Bullerbyn czy inne Muminki, a tu do pokoju jak bomba wpada siostra i mówi, że spadł śnieg. Chwilę później już byliśmy na sankach. To były czasy… Dlatego my jesteśmy, jacy jesteśmy, a oni są po prostu inni. Nawet jakbym kupił cały blok, wszyscy mieliby mnie tu centralnie w dupie, drogi kolego. To już nie jest nasze osiedle.

— Nie rozumiem. — Misiek zmarszczył czoło.

— To kiedyś było nasze osiedle, ale to było dawno temu — wyjaśnił Zoo. — Tu na tej ławce pisałem moje pierwsze teksty i paliłem pierwsze papierosy. A teraz? Ty mieszkasz gdzie indziej…

— A ty mieszkasz tam, gdzie mieszkasz — dodał Misiek.

— No właśnie, mieszkam tam, bo tego miejsca tutaj już nie ma. Nawet ciebie już nie ma, bo tak rzadko się widujemy, że już rzadziej to chyba nie można.

— Przestań. Żona, dzieci w domu płaczą, a ty wyjeżdżasz z takimi tekstami. — Misiek wyciągnął nogi przed siebie i wydął usta.

— Daj spokój, tak tylko powiedziałem — burknął Zoo. — Po prostu mam czasami wrażenie, że wszystko gdzieś jakby uleciało, że ten sukces coś mi odebrał, że to już nie jestem ja. Prawdziwy ja byłem na tej ławce, tu, bez kasy. Nawet jednego głupiego piwa nie mogłem sobie kupić.

— Nie wspominając o fajkach.

— Dokładnie, fajek też ciągle brakowało.

— Może coś w tym jest. — Misiek spojrzał gdzieś w dal. — Ale przestań już pieprzyć, bo się smętnie robi.

— No właśnie. — Zoo ożywił się. — Dlatego żeby podkręcić atmosferę, mam dla ciebie pewną propozycję.

— Co tam znowu wymyśliłeś?

— Może pójdziemy do kasyna sprawdzić nasze szczęście? Co ty na to?

— Znowu grasz? — zapytał posępnie Misiek.

— Nie, tak mnie tylko wzięło na te sentymentalne rozkminki.

— I postanowiłeś znowu wpaść w to bagno.

— Nie przesadzaj, jakie tam znowu bagno. Raz się wygrało, raz się przegrało. W sumie jakby to wszystko zliczyć do kupy, to pewnie wyszedłem na zero.

— Jak tak wyszedłeś na zero na tym hazardzie, to czemu ciągle chcesz grać? Kaśka mówiła, że za rzadko się odzywasz i pewnie znowu zacząłeś swoje harce. Ostrzegała mnie, żebym palca do tego nie przykładał. Więc wybacz, stary, ale odpadam.

— Wiem, jak Kaśka coś powie, to dla ciebie prawda objawiona. Z weekendowej leśnej chatki zmieniasz się w Wilczy Szaniec.

— Możesz sobie gadać. — Misiek zaczął intensywnie obserwować czubki butów. — Ale i tak mnie nie przekonasz. Po prostu nie idę.

— Zawsze tak na koniec wszystko musisz, kurwa, zepsuć. Taki się zrobiłeś stetryczały zgred. Jednym słowem zero szaleństwa.

— Mam lepszy pomysł. Strzelmy jeszcze po piwie, a potem rozstaniemy się i każdy pójdzie leczyć kaca — zaproponował Misiek.

— Okay, jak chcesz — odparł ponuro Zoo. W głowie układał już swój własny plan wieczoru. Z kompanem czy bez niego musiał być zrealizowany.

— Kupiłeś merca? — zagadnął go przyjaciel. Najwyraźniej temat kasyna był dla niego skończony.

— Tak. — Zoo uśmiechnął się krzywo. — W zasadzie nie wiem po co. Kurzy się tylko w garażu, a ja jeżdżę Uberem.

— A kto bogatemu zabroni? — Misiek zaśmiał się.

Zoo nie odpowiedział, tylko wypił ostatni łyk wódki.

— To do twojej nowej fury. — Misiek podał mu mp3. — Posłuchasz sobie czegoś fajnego.

— Dziękuję — mruknął Zoo. Był zły, chciał, żeby Misiek z nim poszedł do kasyna. Znowu odniósł wrażenie, że wszystko jest odmienione. Kumpel też był jakiś inny. Dawniej poszedłby i graliby całą noc. Teraz Misiek odpływał swoją łódką pełną dzieci i pieluch, z Kaśką u steru. Zoo natomiast płynął w przeciwną stronę, zupełnie sam, a szalone prądy niosły go w niebezpieczne rejony, gdzie wszystko mogło się zdarzyć.


Rozdział 4

Lepiej nic nie wiedzieć, niźli wiele, a połowicznie! Lepiej być głupcem na własną rękę, niźli mędrcem według cudzego mniemania.

Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra

Rozmowa dwóch przyjaciół

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Bob wrócił z wieczornego obchodu po oddziale, wesoło pogwizdując. W pokoju socjalnym dla pielęgniarzy za biurkiem siedział już Stary Tom, który przyszedł wcześniej na nocną zmianę.

— Witaj, przyjacielu. — Bob przywitał się wylewnie, robiąc misia i poklepując energicznie Starego Toma po plecach. Ostatnio nie za często się widywali, ich grafiki jakoś się nie zazębiały.

Tom pracował w szpitalu od niepamiętnych czasów, stąd wziął się jego przydomek. Nikt nie mówił o nim inaczej jak Stary Tom. Bob dobrze pamiętał, jak uczył się u niego podczas pierwszego dnia w pracy. Miał do tego wspomnienia duży sentyment. Trudne, niewdzięczne obowiązki zawsze zbliżają. Szczególnie zaś praca z wariatami.

— Wariat zawsze będzie wariatem i żadne leki na to nie pomogą — mawiał Stary Tom. Był mistrzem śmiesznych powiedzonek. — Każdy ma w sobie wariata, tylko czasem on po prostu śpi.

Jedna z sióstr prowadziła specjalny zeszyt, gdzie zapisywała mądrości Starego Toma. Było ich naprawdę dużo. W chwilach nudy czasami sięgano po ten notes, zawsze było wtedy dużo śmiechu. Cechą charakterystyczną Starego Toma był cynizm. Wszyscy myśleli, że to tylko żarty. Najzabawniejsze było jednak to, że Stary Tom wcale nie żartował.

Bob już zakończył swoją zmianę i miał wychodzić, ale postanowił jeszcze zostać i porozmawiać ze starym przyjacielem. Trochę żartów, potem rozmowa o rodzinie, a na koniec jak zwykle plotki i nowości z pracy. Zawsze był jakiś temat. A to ktoś dostał szału, ktoś inny nie chciał przyjąć leków. Jednym słowem ciekawa praca z wariatami.

— Wiesz, że wypuszczają Chucky? — zapytał powoli Bob, robiąc tajemniczą minę.

— No proszę, Laleczka Chucky wyfruwa na wolność. — Stary Tom pokręcił głową z niedowierzaniem. Zawsze nadawali ksywy pacjentom, ta dotyczyła Jasmine. — Myślałem, że trochę dłużej u nas zabawi. To kiedy wychodzi? Jak przed świętami, to może zdąży kogoś pociachać w ramach prezentu na Boże Narodzenie.

W odpowiedzi Bob roześmiał się szeroko, ukazując garnitur białych zębów, które mocno kontrastowały z jego ciemną karnacją. Stary Tom odkręcił termos z kawą.

— Chcesz trochę?

— A wlej. — Bob podsunął duży kubek, w którym bez problemu mieścił się litr napoju.

Stary Tom parsknął, widząc naczynie rozmiarów wiaderka na lód.

— Skąd masz to maleństwo?

— Dostałem od młodszej córki na nocne zmiany.

— Od Lucy?

— Dokładnie — wyszczerzył się Bob. — Od mojej księżniczki.

— Ty naprawdę uwielbiasz tę małą, co?

— Tak, ona jest moim aniołem. Starsza córka ciągle się tylko wykłóca. Odkąd skończyła trzynaście lat, jest nie do zniesienia. A jak tylko zwróci jej się uwagę, to od razu płacze. Istny cyrk! — Bob zmarszczył brwi. — Mam nadzieję, że z małą Lucy nigdy tak nie będzie. — Spojrzał z czułością na kubek. Kochał Lucy i wszystko, co się z nią wiązało.

Olbrzym o dobrym sercu — pomyślał Stary Tom. Mam nadzieję, że będzie tak, jak mówi, i los nie spłata mu żadnego wrednego figla.

Naprawdę lubił Boba, który mimo atletycznej budowy miał w sobie niezmierzone pokłady tkliwości i dobra. Nawet gdy pacyfikował pacjenta w histerii, to robił to bez zbędnej przemocy.

— To są tylko chore dzieci — mawiał Bob. Nie było w nim wrogości. Olbrzym, który nie skrzywdziłby muchy. Kiedy na wiosnę przez uchylone okno pokoju socjalnego wpadały zabłąkane motyle, Bob zawsze z wielką delikatnością łapał je za skrzydełka i wypuszczał na wolność.

Stary Tom zamyślił się głęboko. Z nim było inaczej, miał swoje ciemne sprawki, które skrzętnie skrywał przed światem. Na szczęście nikt o niczym nie wiedział. Nawet żona, a wiadomo, że żony zawsze wszystko wiedzą. Właściwie to powinno się o nim mówić Mroczny Sprytny Tom.

Gdy trzy lata temu zdarzył się wypadek i pęknięty nóż z kosiarki do trawy poharatał mu nogę, Stary Tom natychmiast wszystko zmienił w niezwykłą opowieść. Tragiczny wypadek na motorze, atak węża morskiego — historie układały się same w zależności od audytorium. Nigdy jednak nie pojawiała się w nich poczciwa stara kosiarka. Jakoś nie pasowała do jego zmyślonych dramatycznych historii.

Stary Tom tak bardzo lubił Boba chyba za cechy, których sam nie posiadał.

— To w końcu kiedy ta mała wychodzi? — zapytał.

— Kilka dni temu wpłynęły papiery. Mają ją wypuścić po świętach, a właściwie to przenieść na oddział otwarty — wyjaśnił Bob.

— A kto przyniósł papiery?

— No jak to kto? Seksowna pani prawnik.

— Obrończyni świrów — skwitował kwaśno Stary Tom.

— Słuchaj — zagadnął Bob — a ty uważasz, że Chucky naprawdę wszystkich zabiła?

— Oczywiście, że tak. — Stary Tom zrobił poważną minę. — Wiesz przecież, że mam swoje dojścia.

Bob pokiwał głową, dobrze wiedział, że szwagier Starego Toma jest zastępcą szeryfa.

— Pamiętaj, że żaden z tych dzieciaków nie siedzi tu za niewinność, to jest w końcu oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego. Wszyscy tu mają coś za uszami.

— Wytłumacz mi tylko, dlaczego nie wsadzili jej do więzienia? — dopytywał Bob. Nie był obeznany w sądowych procedurach.

— Takie mamy właśnie prawo w naszym kraju. — Stary Tom rozłożył ręce. — Niepełnoletni mordercy są jak święte krowy. Nie można ich wsadzać do więzień, bo to ich niby zdemoralizuje.

— Tak, to jest naprawdę chore. — Bob zadumał się. — Ja jednak nie wierzę, że Chucky to zrobiła. — Pokręcił głową. — Słyszałem, że podobno tam ktoś włamał się do domu. Ona wydaje mi się jakaś za delikatna na to wszystko.

— Słuchaj, Bob, ja wiem, że ona wygląda jak niewiniątko, ale nie daj się zwieść. Ja psychopatę rozpoznam od razu, oni zawsze mają coś takiego w oczach. Napatrzyłem się na to tu, w szpitalu. Oczy Chucky są wystarczająco szalone, żebym miał pewność, że to zrobiła. Powiem ci tylko: lepiej na nią uważaj. — Stary Tom pogroził palcem. Nagle wstał i otworzył drzwi. Wyjrzał na korytarz, ale ten był pusty i ponury. Jarzeniówki mrugały niespokojnie.

— Co robisz? — zdziwił się Bob.

Tymczasem Stary Tom zamknął drzwi i usiadł z powrotem na krześle.

— Wydawało mi się, że coś słyszałem. Miałem wrażenie, że Chucky się tu kręci. Zawsze chodzi w samych skarpetkach i skrada się jak duch. Mam nadzieję, że niczym jej nie podpadłeś.

— A czym mógłbym podpaść? — Bob wzruszył ramionami.

— Lepiej sobie przypomnij — powiedział kpiąco Stary Tom. — Może przez przypadek za mocno zawiązałeś jej kaftan albo coś innego i jesteś na czarnej liście. Przyznaj się, były jakieś macanki?

— Jakie znowu macanki? Ja nie robię takich rzeczy — obruszył się Bob. — To są dzieci, chore, bo chore, ale dzieci.

— Daj spokój, tylko żartuję. Ale sam przyznaj, że ta mała jest naprawdę niczego sobie. Mam taką teorię, że te najlepsze laski są zawsze ostro porąbane.

— Może coś w tym jest. — Bob zamyślił się. — A ty dobierałeś się do niej, stary cwaniaku?

— Ja jestem święty. — Tom roześmiał się, oblizał grube wargi i błysnął z ukosa małymi oczkami. Było w nim coś obleśnego. Gdyby prostolinijny Bob znał całą prawdę, nie lubiłby aż tak bardzo Starego Toma, to pewne.


Wynurzenia Starego Toma

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


— Chcę ci tylko powiedzieć, że jak coś kombinowałeś z Chucky, to lepiej uważaj. — Bob zrobił tajemniczą minę.

— A to niby dlaczego? — Stary Tom zmarszczył brwi.

— Masz dzisiaj nocny dyżur. Złe rzeczy dzieją się zawsze po zmroku, a dodatkowo wysiadł monitoring.

— Jak to wysiadł?

— Po prostu się zepsuł. W całym szpitalu kamery nie działają. Ale cicho sza, prawie nikt o tym nie wie, żeby ktoś przez przypadek nie rozgadał. — Bob położył palec na mięsistych ustach.

— I kiedy zamierzają to naprawić?

— Nie wiadomo. — Bob wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko. Wreszcie udało mu się napędzić stracha Staremu Tomowi. — Dzisiaj od rana latały chude palanty w okularkach i sprawdzały wszystkie kamery. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie mogą zrobić tego raz a dobrze. To już się psuło dwa razy.

— Trzy — poprawił go Stary Tom. — A zresztą nieważne, kiedyś nie było w ogóle kamer i jakoś ludzie żyli. Ale przyznaj się, żartujesz z tym monitoringiem? Chcesz mnie pewnie nastraszyć.

— Nie żartuję, ale to żaden problem, jutro pewnie naprawią. Jak się już tak straszymy, to opowiedz, co się tam dokładnie stało wtedy, jak ona wszystkich pokroiła nożem.

— Mogę ci powiedzieć. — Stary Tom poprawił się na krześle i zrobił poważną minę. — Wiesz, że mam informacje z pierwszej ręki. Szwagier przyjechał kiedyś w odwiedziny. Akurat robiłem grilla, podałem mu piwo, a on ledwo wypił pierwszy łyk i zaczął opowiadać historię Chucky. Ktoś z ich komendy pomagał przy sprawie. Powiedział mi wtedy, że ona pewnością trafi tutaj, do nas. Sądy nie wysyłają nieletnich do więzień, tylko zawsze do wariatkowa. A wiadomo, że nasz szpital jako jedyny w całej prowincji ma oddział zamknięty dla dzieci. Szwagier ostrzegł mnie, żebym uważał na tę małą. Pierwszy raz widział coś takiego. Ciała zabitych rodziców miały po trzydzieści ran kłutych. I to wszystko zrobiła trzynastoletnia dziewczynka!

— To naprawdę przerażające. Dokładnie tyle samo lat ma moja starsza córka — zauważył Bob.

— Ale nie przejmuj się. — Stary Tom machnął ręką. — Tobie to nie grozi, twoje dzieci są normalne. Teraz rozumiesz, dlaczego Chucky jest taka groźna. Niby miła i spokojna, ale ma ukrytą, inną twarz. Mroczne oblicze diabła.

— Myślisz, że jest opętana? — zapytał wyraźnie poruszony Bob. Był bardzo religijny, na piersi ciągle nosił krzyżyk, który dostał od babki. Przed wejściem pod prysznic zawsze go całował i z wielką czcią odkładał potężną dłonią na szafkę.

— Naturalnie — odparł Stary Tom. — Myślę, że Chucky jest szalona i mieszka w niej co najmniej pięć wrednych diabłów.

Bob odruchowo przeżegnał się, a Stary Tom ciągnął dalej, napawając się nastrojem, jaki wywoływały jego słowa. Lubił być ważny i dzwonić kluczami na oddziale. Jego wzrok zdawał się wtedy mówić: „Mógłbym wszystkich stąd wypuścić, ale dzisiaj jakoś nie mam nastroju”.

— Tak samo było z Tedem Bundym, najsłynniejszym seryjnym zabójcą — ciągnął Stary Tom. — Podobno jakieś głosy namawiały go do zbrodni i zmieniał mu się wtedy kolor oczu. Największy sukces diabła polega na tym, że wmówił ludziom, że go po prostu nie ma. Szatan istnieje po to, by kusić, więc robi to, i nigdy nie śpi.

— Masz rację. — Bob pokiwał głową.

— Wiesz, że opętani ludzie mają nadnaturalną siłę. Widziałem kiedyś, jak jedna dziewczyna rzuciła pięcioma facetami o ścianę jak szmacianymi pacynkami.

— Słyszałem o tym — odparł Bob.

— Właśnie takie rzeczy się dzieją na egzorcyzmach. Pełno jest tego w Internecie, ale nie o tym chciałem mówić — powiedział Stary Tom, a Bob z oczami powiększonymi z przerażenia znowu przeżegnał się pospiesznie.

— Pytałeś mnie o sprawę Chucky i powiem ci, że nie mogłeś wybrać lepszej osoby. Wszystko wydarzyło się pięć lat temu w pewną listopadową noc. Gdy przyjechała policja, Chucky w ręku ściskała nóż. Mówiła, że ktoś był w domu i uciekł, gdy zeszła z góry. Kim był ten człowiek, tego nigdy nie ustalono. Sąsiadka zeznała, że przez okno w salonie dojrzała naszą laleczkę stojącą nad ciałami rodziców z nożem w ręku, ale nie widziała samego zabójstwa. Powiem ci tylko w sekrecie — Tom zniżył głos, a Bob nachylił się w jego stronę — że z akt policji wynika, że ktoś obcy istotnie był w domu tego wieczoru. Znaleziono ślady, nawet pies policyjny złapał trop, ale zgubił go dwie przecznice dalej. Ktoś musiał wsiąść do samochodu i odjechać.

— Widzisz, więc całkiem możliwe, że ona mówi prawdę i jest niewinna — zapalił się Bob.

Stary Tom pokręcił przecząco głową.

— To nie takie proste. Pamiętam, jak Chucky trafiła tutaj. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, mógłbym przysiąc, że ma co najmniej dwadzieścia lat. Była za bardzo rozwinięta jak na swój wiek. Przyznam się, że z początku myślałem, że to jakaś pomyłka. Sądziłem, że może policja zgarnęła jakąś bogu ducha winną studentkę. Przysięgam, naprawdę nigdy czegoś takiego nie widziałem. Trzynastolatka prawie równa ze mną wzrostem, a do ułomków nie należę.

Bob w odpowiedzi pokiwał głową.

— No i te cycki. — Stary Tom zarysował w powietrzu kształt dużych piersi. — Lekarz, który przyjmował ją na oddział, trzy razy pytał policję, czy to właściwa osoba. Mówię ci, istny cyrk. Cały personel się zbiegł. Ale wszystko się zgadzało. Koniec końców Chucky wylądowała w akwarium na obserwacji jak każdy groźny świr, którego przyjmujemy. Przez kilka dni była tematem numer jeden. Chodziły słuchy, że rodzice zabraniali jej spotykać się z jakimś o wiele starszym chłopakiem i po prostu postanowiła się ich pozbyć. Sąsiadka zeznała, że często kręcili się tam jacyś chłopcy. Zresztą nie dziwię się, dla takich cycków też bym przyjeżdżał.

— Takie mamy czasy — odparł Bob. — Telewizja, Internet… Ten cały syf robi swoje, nieźle miesza dzieciakom w głowach. Niektórzy nie potrafią się od tego odciąć. Nurtuje mnie tylko, dlaczego to zrobiła. Jej rodzice nie byli chyba żadnymi potworami?

— Oczywiście, że nie. To byli zwykli, mili ludzie. Czasami zastanawiasz się, dlaczego ludzie robią różne szalone rzeczy. Do głowy przychodzą ci niestworzone historie, a prawda czasami jest prozaiczna. — Stary Tom skrzyżował ręce na piersiach. — Może zrobiła to, bo po prostu chciała zobaczyć, czy ujdzie jej to na sucho. To też dobry powód.

— Dobry powód, by wymordować całą rodzinę? — zdziwił się Bob.

— Przecież mówię ci, że to psycholka. Tacy ludzie nie mają uczuć, kierują się czystym egoizmem. Powiem ci, że widzę dwie opcje. Albo namówiła jednego ze swoich chłopaków do zabicia, stała i patrzyła, albo sama chwyciła za nóż, a chłopak tylko przyjechał, by ją zabrać. Gdy nadjechała policja, przestraszył się i uciekł. W każdym razie ktoś tam z nią był, to pewne. Ale ona na procesie była sprytna. Grała biedną sierotkę. Kurczowo trzymała się swojej wersji, że usłyszała kogoś i zeszła na dół, a tam wszyscy już nie żyli. Przestraszyła się, że zabójca jest w domu, i podniosła nóż, by się bronić. Ciągle powtarzała to samo i jej metoda okazała się skuteczna. Ława przysięgłych dała wiarę tym bajeczkom. Zasądzono jej tylko pięć lat zamkniętego szpitala psychiatrycznego, by uleczyła swoją traumę. Takie mamy sądy. Dawniej sąsiedzi z zapalonymi pochodniami powiesiliby ją na drzewie. Prawo było ostre i świry się bały, a teraz szaleją. Pamiętaj, co ci powiem: świr musi czuć nad sobą bat, inaczej wariuje. To moja autorska teoria. — Stary Tom popukał się z dumą w pierś.

— Całkiem niezła. — Bob pokiwał głową.


Król Nocy

Polska, Warszawa


Taksówka podjechała pod hotel Marriott. Portier otworzył drzwi i Zoo wszedł po czerwonym dywanie do wielkiego holu. Minął recepcję i skierował się od razu na prawo w stronę bocznych schodów. Tam na pierwszym piętrze znajdowało się kasyno, do którego zmierzał.

Tuż obok wejścia mieściła się rejestracja. Trójka Hiszpanów również przyszła spróbować swego szczęścia. Śmiali się, jeden długo szukał paszportu. Zoo zły przestępował z nogi na nogę, sapał. Wejścia do dużej sali chronił niczym cerber potężny ochroniarz. Ale widać już było stąd stoły do ruletki i wiszące nad nimi mosiężne lampy dające to specyficzne światło charakterystyczne dla wszystkich kasyn. Żadnych okien, wszędzie mrok i tylko punktowo oświetlone stoły niczym samotne wyspy. W końcu Hiszpanie przeszli wszystkie procedury i recepcjonistka z szerokim uśmiechem zaprosiła do kontuaru Zoo. Znała go doskonale, bo był stałym bywalcem, ale procedury musiały być zachowane. Podał dowód i nawet trochę żartował, a kobieta uśmiechała się krwiście pomalowanymi ustami. W komputerze odznaczyła stałego gracza. Ta informacja natychmiast została przekazana do centrali, która powiadomiła wszystkich inspektorów w kasynie, że oto przybył Król Nocy.

Stałym graczom zawsze nadawano pseudonimy. Każdy z nich miał swój profil i krótką charakterystykę. Na przykład pan Mietek, który od ponad dwudziestu lat przychodził nieodmiennie w tej samej jeansowej koszuli, miał pseudonim „Pan Mietek”. Moda się zmieniała, a Pan Mietek trwał na przekór wszelkim trendom niczym skała. Zawsze był ubrany w ten sam sposób.

Pracownicy żartowali, że to ubranie to jego kasynowy uniform. Już z daleka można było poznać Pana Mietka po jego błękitnej jeansowej koszuli z kieszeniami na piersiach. Pan Mietek był dusigroszem, odmawiał sobie wszystkiego, nie dojadał, nie dopijał, byle tylko w każdy weekend pojawić się w kasynie hotelu Marriott. Nie zawsze jednak tak bywało, podobno kiedyś Pan Mietek przyjaźnił się z Pershingiem, bossem mafii z Pruszkowa. Podobno złote okulary, które stale nosił, dostał właśnie w prezencie od niego. No, ale cóż, wszystko się zmienia, wszystko płynie. Pershinga dawno temu zastrzelono w Zakopanem, a Pan Mietek pozostał ze swoimi złotymi okularami. Odtąd grał spokojnie na małe stawki, ale gdy wygrywał większą sumę, stawał się nerwowy. Może jako stary hazardzista wiedział, że trzeba już wyjść, ale nie chciał i summa summarum kończył ze smętną miną i jednym żetonem obracanym w niespokojnych palcach.

Stawał się wtedy naprawdę nieprzyjemny. Rzucał przekleństwami na wszystkie strony. Obsługa miała zalecenie, by uważać na Pana Mietka, który był przewrotny niczym wąż. Uprzejmy i czarujący, w jednej chwili potrafił zmienić się w bestię, gdy obstawienia poszły nie po jego myśli i kulka wskoczyła w nie tę przegródkę, co trzeba. Alkoholu też nie podawano mu za dużo.

Zupełnie inaczej było z Królem Nocy. W jego wypadku alkohol musiał lać się strumieniami. Odpowiednio podlany Król Nocy płynął na fali, wygrywał spektakularnie i dużo, ale jeszcze więcej przegrywał. W zasadzie przynosił pieniądze, więc cieszył się wielkim szacunkiem wśród pracowników. Nigdy się nie kłócił. Gdy przegrywał, stawał się tylko bardziej posępny. Wtedy darmowy drink rozładowywał sytuację, a Król Nocy wypłacał z bankomatu kolejne pliki banknotów. Część obsługi wiedziała, że kiedyś tam nagrał jakiś hit, że był piosenkarzem i że ma swój pseudonim artystyczny. Kasyna żyją jednak własnym życiem i w hotelu Marriott Zoo dla obsługi był po prostu Królem Nocy.

Zoo minął bar, gdzie siedziało kilka dyżurnych prostytutek i dwóch smutnych panów rodem z amerykańskiego filmu gangsterskiego. Pokiereszowane ryje wciśnięte w drogie garnitury. To była tak zwana lichwa. Poważni panowie nigdy nie grali, ale zawsze okupowali bar. Wszyscy wiedzieli, kim są i czym się zajmują, ale kasyno nigdy nie wtrącało się w ich mętne interesy. Ważne, by gra mogła się toczyć bez żadnych problemów, a oni to zapewniali.

Starzy hazardziści często prosili o pomoc smutnych panów, a oni zawsze skutecznie załatwiali każdą ilość gotówki. Zoo oczywiście nigdy nie korzystał z tych usług, ale dobrze wiedział, co tu się działo. W kasynie lubił zatapiać się w grze. Nie rozmawiał z nikim, takie miejsca zawsze przyciągają ćmy barowe. Zresztą starzy bywalcy też za bardzo nie rozmawiają, każdy udaje, że jest tam pierwszy raz.

Kiedyś Zoo odwiedzał kasyno z ustalonym z góry limitem na grę. Zazwyczaj było to czterysta złotych. Piątek był dla niego zawsze dniem imprezy. Lubił wpaść do kasyna, wypić kilka darmowych drinków, a potem ruszyć dalej w miasto. Kasyno było tylko krótkim przerywnikiem. Ale to się szybko zmieniło. Teraz przeznaczał na grę duże kwoty, a imprezy zeszły na dalszy plan. Kasyno niepostrzeżenie stało się miejscem docelowym, głównym portem, do którego zmierzał.

Zabierał co prawda tylko jedną kartę, na którą przelewał sporą sumę z zamiarem niewykorzystania całości. Od dłuższego czasu jednak po powrocie do domu karta była wyczyszczona do zera. To, co było kiedyś, wydawało mu się pięknym snem. Dawniej, kiedy przegrał te swoje czterysta złotych, po prostu wstawał i wychodził. Teraz już nie chciał wychodzić, chciał grać dalej, rozpuścić się w tym wszystkim.

Minął strefę z automatami i podszedł do swojego ulubionego stołu, który znajdował się najbliżej wejścia. Grało już trochę osób, co zapowiadało dobrą zabawę. Zoo nigdy nie lubił grać w ruletkę sam przeciwko krupierowi, to zawsze pachniało porażką. W grupie kilku graczy zawsze panował duch zabawy. Stół zapełniony stosami żetonów, kulka skacząca po przegródkach koła, ktoś się śmiał, ktoś był ponury, coś się działo.

Już czuł podniecenie na myśl, że oto zaraz zatraci się w grze. U przechodzącej kelnerki zamówił piwo. Wyciągnął plik banknotów i usiadł na wysokim krześle pośrodku stołu.


Tajemniczy plan Starego Toma

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


— W każdym razie Chucky jest chora i nigdy nie powinna stąd wyjść — stwierdził Stary Tom z miną znawcy. — Ale sam wiesz, jak jest — westchnął. — Nasz poczciwy Chomik jest za miękki i te młode świry robią z nim, co chcą. A mógłby przedłużać jej zwolnienie. W zasadzie laleczka całe życie mogłaby tu siedzieć i żaden sąd by nie pomógł. Myślę, że ty i ja bylibyśmy lepszymi lekarzami od Chomika.

Bob zaniósł się głośnym śmiechem.

— Masz rację, ten facet o niczym nie ma pojęcia.

— Niby jest lekarzem, ale sam jest niezłym świrem — dodał z powagą Stary Tom. — Pracuję tu długo i wiem, co mówię.

— Chodzą słuchy, że mają go wywalić.

— Dobrze by się stało. Przydałby się tu ktoś bardziej stanowczy, kto by niektórym przykręcił śrubę, na przykład temu Skinheadowi.

— No, jemu by się ewidentnie przydało, ciągle tylko pyskuje — stwierdził Bob.

— On mnie najbardziej martwi. — Stary Tom pokiwał głową. — To jakiś mutant, jest wielki jak dom, a jeszcze nie skończył osiemnastu lat. Czasami myślę, że jak mu do końca odwali, to łby nam tu wszystkim poukręca, śpiewając Deutschland, Deutschland über alles, i nikt nie zdoła go powstrzymać.

— Nie wiem, skąd się biorą tacy ludzie. — Bob skrzywił się. — Ten chłopak jest wielką, chodzącą swastyką. Czy on naprawdę nie wie, co się działo w czasie wojny?

— Daj spokój. — Stary Tom machnął ręką. — To skończony wariat, jemu się wydaje, że jest jakimś ważnym niemieckim dowódcą — zachichotał.

— Nie ma co, naprawdę mamy ciekawą pracę. — Bob splótł ręce za głową i wyciągnął przed siebie wygodnie nogi.

— No, ale wracając do Chucky, to nieźle się urządziła.

— Co masz na myśli? — Bob zmarszczył brwi.

— Zobacz, starych usunęła, mieszka tutaj wygodnie na koszt podatników, ma wyżywienie, uczy się, nie musi pracować.

Bob w odpowiedzi znowu pokiwał głową.

— Czasami myślę, że tak naprawdę bardziej opłaca się być mordercą, a nie uczciwym człowiekiem — ciągnął dalej Stary Tom. — Uczciwego człowieka czeka w życiu tylko wysiłek.

— Masz rację.

— Ale to nie koniec. — Stary Tom zrobił tajemniczą minę. — Musisz wiedzieć, że za chwilę nasza Chucky weźmie udział w programie stypendialnym. Zostanie wysłana na studia i my wszyscy za to zapłacimy. Taki prezent. Ale gdybyś ty chciał studiować, to już nie. — Pomachał palcem. — Ty musisz zapłacić. Więc widzisz, może jest tak, że ona sobie to wszystko wykalkulowała? Starzy ją wkurzali, więc postanowiła ich posłać do piachu. Była wystarczająco wyrośnięta, by zrobić to sama. W sumie jak się głębiej nad tym zastanowić, to źle się jej nie dzieje.

Bob pokiwał głową i zasępił się. Na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Nie za bardzo lubił takie poważne tematy. Jego świat był prosty, nie lubił doszukiwać się ukrytych znaczeń. Wariaci byli raczej śmieszni niż przebiegli. Z opowieści Starego Toma rysowała się inna, zupełnie nowa rzeczywistość, zahaczająca o wizję spisku świrów. To ewidentnie burzyło porządek świata Boba. Stary Tom dosłownie buldożerem rozwalał wszystko na miazgę.

— Zresztą ona potrafi świetnie wpływać na ludzi. Zobacz, co zrobiła z tą swoją adwokatką. Ta babka czasem patrzy na mnie takim lodowatym wzrokiem, zupełnie jakbym tutaj anioła więził. — Stary Tom wykrzywił usta.

— Racja — przytaknął Bob — ona czasem bywa taka oschła. W sumie nie wiadomo, co ta mała na nas gada, gdy są same w tym pokoju zwierzeń.

— Ta prawniczka niby mądra, a nie wie, że Chucky ma dwa oblicza, jak księżyc. Jedna strona jest zawsze ukryta. Ten, kto ją pozna, ginie. Zresztą ile mamy z Chucky problemów na oddziale… Stale dokucza innym dziewczynom. I z kim się przyjaźni? Z Festerem, małym mordercą, i tym wielkim Skinheadem.

— Masz rację, jednak swój do swego ciągnie — zauważył Bob.

— W rzeczy samej. Gdyby była niewinna, siedziałaby tu cichutko jak mysz pod miotłą. Ale ona nie boi się niczego. Pani mecenas ją uwielbia, a Chomik na wszystko przymyka oko.

Bob pokiwał głową. Stary Tom miał rację. Spora część dzieciaków na oddziale była zupełnie niegroźna. Jakieś nieudane próby samobójcze, zażywanie narkotyków, anoreksja, bulimia, depresja. Było tu jednak parę osób szczególnie niebezpiecznych. Do tej grupy w pierwszej kolejności personel zaliczał Jasmine. Niestety lekarz prowadzący Philip Qusack z zupełnie niewyjaśnionych względów nie podzielał tych obaw.

— Jeżeli to by ode mnie zależało — powiedział Stary Tom — to zamknąłbym Chucky w izolatce i wyrzucił klucz. Taki powinien być jej los. Tylko szkoda jednego…

— Niby czego? — Bob zmarszczył brwi.

— Pary takich cycków! — Stary Tom zarechotał.

Bob też się zaśmiał, ale bardziej dla towarzystwa. Nie lubił takich żartów. Przeciągnął się na krześle

— Jeżeli to prawda, co mówisz, i naprawdę zabiła rodziców, to ja bym jej posłał kulkę w łeb, i nieważne, jakie ma cycki.

— Ciszej — syknął Stary Tom. — Przecież ona może gdzieś tu krążyć, jeszcze nie ma ciszy nocnej.

— Przestań, robisz się przewrażliwiony. A nawet jak się gdzieś kręci i to słyszy, to niech wie, jakie mamy o niej zdanie. Chyba się nie boisz tej gówniary?

— Ja się nie boję, za rok idę na emeryturę. Martwię się o ciebie. Ty jesteś w końcu młodszy i zostajesz. — Stary Tom znowu zachichotał.

Bob westchnął, nawet nie liczył lat do emerytury, to była odległa przyszłość.

— No, muszę iść na obchód. — Stary Tom wstał, wziął latarkę i klucze. — W końcu przyszedłem tu pracować — wyszczerzył się. Nagle przystanął. — Powiem ci tylko w sekrecie, że mam dowody na to, że Chucky jednak to zrobiła.

— No to usiądź jeszcze na chwilę i mów! — Bob ożywił się.

— To dłuższa historia, ale obiecuję, że dowiesz się wszystkiego w przyszłym tygodniu.

— Powiedz chociaż cokolwiek — prosił Bob.

— To będzie naprawdę bomba. — Stary Tom spoważniał. — Wpadłem na ślad osoby, która była z Chucky w noc morderstwa.

— To dlaczego jeszcze nie powiedziałeś o tym policji?

— Właśnie zamierzam. — Stary Tom uśmiechnął się tajemniczo. — Może to przedłuży pobyt Chucky na naszym oddziale. Może uda mi się to załatwić. Taki prezent na nadchodzące święta. Muszę to zrobić, skoro wszyscy nawalili. Tylko pamiętaj, cicho sza, nikt nie może wiedzieć. — Położył palec na ustach. — Muszę tylko ustalić jedną bardzo ważną rzecz. Inaczej cały plan weźmie w łeb.

— Mogę ci jakoś pomóc? — spytał Bob.

— Nie, po prostu zapomnij o wszystkim. W przyszłym tygodniu wszystkiego się dowiesz.

— Dobrze, będę milczał jak grób — zapewnił Bob. — Ważne, żeby sprawiedliwości stało się zadość.

— Przyjacielu, wierz mi, że tak się stanie. Pokrzyżujemy plany Chucky, nie ucieknie nam tak szybko — zawyrokował Stary Tom. — Pędź do domu, a ja idę na obchód.

Niedługo potem Bob opuścił szpital. Idąc do wozu, wesoło pogwizdywał. Zapowiadał się naprawdę ciekawy tydzień.


Rozdział 5

Często się zdarza, że gracz traci nie tylko to, co ma, ale i to, czego nie posiada.

Aleksander Dumas, Hrabia Monte Christo

Kasyno

Polska, Warszawa


— Jaki kolor żetonów? — Krupier z haczykowatym nosem spojrzał pytająco na Zoo.

— Jakikolwiek. — Zoo machnął ręką.

— Proszę położyć pieniądze na stole — poinstruował go krupier, ale zupełnie niepotrzebnie, Zoo dobrze znał te rytuały. Położył dwa tysiące. Krupier rozłożył banknoty niczym karty, potem podsunął kilka kolumn pomarańczowych żetonów.

— Nie wiem, czy z tym kolorem coś pan wygra, ale zobaczymy. — Uśmiechnął się demonicznie. Zoo odczytał te słowa jak wyzwanie. Przygarnął do siebie żetony, a kelnerka przyniosła mu zamówione piwo. W tym czasie krupier puścił kulkę w ruch. Zoo patrzył na coraz wolniej wirujące koło i starał się odgadnąć, co wypadnie. Jego uwagę przykuły numery dwadzieścia dziewięć, trzynaście i czerwona jedynka.

W tym czasie do stołu podszedł stary, wysuszony Chińczyk z długimi, żółtymi paznokciami. Azjatów zawsze było tu pełno. Pracownicy nie nadają im specjalnych pseudonimów. Mówi się o nich po prostu „żółtki”, zresztą i tak nikt ich nie rozróżnia, są traktowani jak jedna osoba. Nie sprawiają żadnych problemów, są spokojni i grają na wysokie stawki. Kasyno uwielbia takich gości.

Chińczyk szybko postawił na zero. Kulka zwolniła, robiąc ostatnie okrążenie. Zoo poczuł impuls i również szybko obstawił trzy żetony na zero i tyle samo na numery czerwone sąsiadujące ze sobą: dwadzieścia siedem i trzydzieści; trzy żetony na styku dwóch liczb. Postawił jeszcze dwieście złotych na pierwszy tuzin. Chyba będą czarne — przemknęło mu nagle przez myśl. Przymknął oczy. Nie, czarnych na pewno nie będzie — zawyrokował.

— Koniec zakładów — ogłosił krupier, powstrzymując tym samym zasuszonego Chińczyka przed dalszym obstawianiem.

Kulka jeszcze chwilę skakała po przegródkach koła, aż na końcu wylądowała w przegródce z numerem dwadzieścia dwa, kolor czarny. W tym momencie Zoo uświadomił sobie, że nie wiedział dokładnie, jaki ma wypaść numer, ale czuł wyraźnie, że wypadną czarne numery.

Na kole ruletki europejskiej znajduje się trzydzieści osiem liczb i jedno zielone zero. Połowa liczb jest w kolorze czerwonym, druga w czarnym. Zoo był wściekły na siebie, że nie obstawił na kolor. To przecież najprostszy sposób zgarnięcia wygranej. Stawiając sto złotych, można w prosty sposób wygrać kolejne sto. Ma się pięćdziesiąt procent szans na wygraną. No chyba, że wypadnie zero. Kasyno ma swoje sztuczki, by zawsze wyjść na swoje.

Krupier spojrzał z ukosa i uśmiechnął się jak złośliwy chochlik. Z tym swoim haczykowatym nosem faktycznie przypominał małego diabełka, który zjawił się tylko po to, by ostro namieszać. Trzeba obstawiać, kiedy ma się wyraźne przeczucie — pomyślał Zoo.

— Może coś panu podać? — zapytała kelnerka. Król Nocy ewidentnie wymagał rozkręcenia.

— Poproszę Jacka Daniel’sa z lodem i colę osobno.

— Nowe zakłady — ogłosił krupier. Puścił powoli kulkę.

Tym razem Zoo obstawił zero, czarną dwójkę i czarną osiemnastkę. Co do tych numerów miał przeczucie. Postawił coś jeszcze bez namysłu. Pozwolił, by ręka sama niosła żetony. Przez końcem zakładów zarzucił nimi prawie cały stół. Tymczasem wypadł ponownie numer dwadzieścia dwa, którego nie obstawił. Przecież zawsze jak krupier rzuca słabo, zazwyczaj jest powtórka — ganił się w myślach Zoo. W następnym rzucie obstawił czarne: czwórkę, dwójkę i siedemnastkę. Wypadł czarny numer trzynaście. Stary Chińczyk westchnął ciężko — też nic nie wygrał.

Zoo zaklął pod nosem. Stos żetonów topniał z każdą chwilą. Mogłem obstawić czarne, już trzeci raz wypadają — pomyślał. Nieźle bym się obłowił. Mam postawić na czarne i ciągle nie stawiam. Oddzielił sporą część żetonów i postawił ją na polu z szansami czarnymi. Muszę coś w końcu wygrać, zaraz zostanę bez grosza.

Tym razem krupier mocno zakręcił kołem. Chińczyk postawił na szanse czerwone, ale o wiele mniej żetonów niż Zoo. Kulka zaczęła zwalniać. Krążyła coraz wolniej. Chińczyk i Zoo śledzili jej ruch jak zahipnotyzowani.

— Koniec zakładów — poinformował krupier. Zoo przymknął oczy. — Siedem, czerwone.

Nie tak miało być — pokręcił głową Zoo.

Krupier zabrał jego żetony i wypłacił Chińczykowi wygraną.

Zoo zostało ostatnie dwadzieścia żetonów. Postawił je na szanse czerwone, licząc na powtórkę. Krupier mocno zakręcił kołem. Zoo patrzył, jak kulka wiruje i nagle wiedziony jakimś przeczuciem w ostatniej chwili zmienił zakład i przesunął żetony na czarne. Postawił też kilka żetonów na czerwoną siódemkę. W tym samym momencie krupier ogłosił koniec zakładów. Wypadło czerwone dwadzieścia trzy.

— To niemożliwe — jęknął Zoo.

— Proszę pana, tu wszystko jest możliwe, jesteśmy w kasynie — odparł z wesołą miną krupier. Przegrywanie Króla Nocy bardzo go bawiło.

Zoo nic nie odparł, stracił wszystkie żetony, a było tego naprawdę dużo. Miał wrażenie, że to wszystko zbyt szybko się potoczyło, że właściwie mógł poczekać na prawdziwe przeczucie, a nie obstawiać cały czas. Chciał nadal grać, miał pełną szklankę piwa, ale żadnych żetonów. Czuł się jak człowiek, który wszedł do klubu, planując wspaniałą imprezę, a okazało się, że klub po piętnastu minutach zamknięto.

Zaczął pospiesznie przeszukiwać kieszenie. Miał nadzieję na znalezienie jakiegoś zapomnianego zwitka banknotów. Zabrał ze sobą kartę, ale nie chciał wyciągać pieniędzy. W niecałe pół godziny przegrał dwa tysiące. Był na siebie wściekły.

Nagle pod palcami wyczuł jeszcze jeden żeton. Wyciągnął go szybko i bez namysłu położył na zero. Zrobił to w ostatnim momencie, bo krupier właśnie ogłaszał zamknięcie zakładów. Kulka chwilę skakała po przegródkach koła. Zoo wstał i zagryzł wargi. Przymknął oczy, wszystko zamarło.

— Zero — ogłosił triumfalnie krupier. — No i się pan doczekał.

Zoo aż się poderwał na równe nogi.

— Jest! Nareszcie!

— Proszę bardzo, oto pańska wygrana. — Krupier przysunął do niego trzydzieści pięć żetonów w pomarańczowym kolorze.

— A więc jednak można wygrać tym kolorem — stwierdził Zoo.

— Można — zgodził się krupier.

Zoo pozostawił dziesięć żetonów na zero i trzy na numer dwadzieścia dziewięć. Krupier zakręcił kołem i ponownie wypadło zero.

— Same powtórki u pana — zauważył Zoo.

— A tak mi jakoś dzisiaj wychodzi. — Krupier podsunął do niego kolejny stos wygranych żetonów. Przed Zoo piętrzyła się teraz spora piramida. Kelnerka przyniosła mu zamówioną whiskey. Zoo poczuł, że wieczór nie jest stracony. Postawił na pierwszy tuzin i znowu wygrał. Góra żetonów rosła coraz bardziej, a był to dopiero początek. Król Nocy był na fali wznoszącej, dokładnie czuł, co zaraz wypadnie, i wszystko się sprawdzało. Zupełnie jakby o kilka sekund wyprzedzał czas. Było to naprawdę magiczne uczucie. Cały świat jakby zniknął, teraz istniała tylko gra.


Ostry kac

Polska, Warszawa


Zoo stracił wszystko, co udało mu się wygrać. Potem wyciągnął jeszcze pieniądze z karty, której obiecał sobie nie ruszać. Ten wieczór kosztował go dwanaście tysięcy złotych i potężnego kaca, którego już czuł w taksówce, wracając do domu. Była ósma rano, normalni ludzie spieszyli się do pracy, a on jechał przegrany i zgnębiony. W tym momencie chciał być jednym z tych ludzi, których widział za szybą. Gra w ruletkę zawsze kończy się tak samo — wielką przegraną. To kasyno przecież zawsze wygrywa.

Na domiar złego nie miał przy sobie ani grosza, karta była wyczyszczona do zera. Gdy taksówka podjechała pod apartamentowiec, Zoo kazał kierowcy poczekać i poszedł pożyczyć pieniądze od recepcjonisty Roberta. Ten ze zrozumieniem pokiwał głową i poratował bankruta.

Trzeba było zrobić tak, jak mówił Misiek: wypić piwo i wrócić do domu — wyrzucał sobie Zoo, wjeżdżając windą na górę.

W apartamencie padł w ubraniu na wielkie łóżko i natychmiast zasnął. Obudził się o czternastej z ciężkim wódczanym oddechem. Powlókł się do kuchni. W szklance wody zaszumiała pastylka elektrolitów. Jak już dzień zaczyna się od tego, to nie jest dobrze. Zoo był wściekły na siebie, przez zaciśnięte zęby klął pod nosem. Mało pamiętał z wieczoru, ale strzępy wspomnień zaczynały się pojawiać w jego głowie niczym rozbłyski fajerwerków. Nie da się ukryć znowu popłynął. Przetarł oczy i wcisnął guzik ekspresu, który posłusznie zaczął mielić kawę. Podstawił kubek i poszedł do łazienki wziąć prysznic.

Kiedy wrócił, kawa była gotowa, pachniało nią w całej kuchni. Elektrolity też się rozpuściły. Założył bluzę i wyszedł na taras. Stanął pod dachem przy zewnętrznym barze i patrzył na basen, który zakryty drzemał zimowym snem. Był lekki mróz, który delikatnie szczypał w skórę, co sprawiło, że Zoo trochę się ożywił. Postanowił zrobić jajecznicę. Ledwo rozpuścił masło na patelni, gdy usłyszał jakiś dziwny, stłumiony dźwięk. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś był w apartamencie.


Jasmine pod prysznicem

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Jasmine nienawidziła rannego wstawania. Ociężale zwlokła się z łóżka o ósmej. W dodatku w nocy przyśnił się jej bardzo męczący sen. Znajdowała się w wielkiej podziemnej sali pełnej łóżek. Nieliczne pochodnie dawały nikłe światło. Jasmine usiadła na łóżku i zobaczyła, że jest zupełnie sama. Czuła, że się na coś spóźniła, ale nie wiedziała, na co. Chciała sobie to przypomnieć, ale w głowie miała mętlik. Wtem zobaczyła, że z końca sali idzie ku niej jakaś wysoka postać. Serce zabiło jej mocniej, siedziała na łóżku sparaliżowana strachem. W końcu postanowiła się położyć i nakryć kołdrą. Głupi pomysł, ale mogło się udać. Czasami głupie pomysły mają w sobie coś genialnego. Leżała pod kołdrą, tłumiąc oddech z nadzieją, że postać minie ją i pójdzie dalej. Tak się jednak nie stało. Nagle usłyszała kobiecy głos.

— Po co te wygłupy? Wstań, przyniosłam ci ubranie. Wszyscy już dawno poszli, a ty jak zwykle jesteś ostatnia. Ciągle są z tobą problemy. Jak nie trzeba, jesteś pierwsza, a jak trzeba, to zawsze się spóźniasz.

Jasmine udawała, że jej nie ma.

— Nie bądź głupia. — Głos nie odpuszczał. — Przecież widzę, jak leżysz pod kołdrą. To, że zamkniesz oczy, nie oznacza, że znikniesz. Nigdy się tak nie stanie. Nigdy nie znikniesz, słyszysz mnie?

Ten sen ciągnął się przez całą noc. Głos ciągle namawiał Jasmine, żeby wstała z łóżka, a ona wciąż udawała, że jej nie ma.

Gdy w końcu się obudziła, chwilę nasłuchiwała. Współlokatorka poszła wziąć prysznic, Jasmine mogła więc czuć się swobodnie. Otworzyła okno i spod blaszanego parapetu z wąskiej szczeliny wyjęła czarny notes. Szybko opisała w nim sen, a potem jeszcze tajemniczy mail, który dostała. Od czasu tych dziwnych zdarzeń, które miały miejsce w jej życiu, wszystko zapisywała w czarnym notesie moleskine. Może to kiedyś pomoże mi wyjaśnić wszystko, co się wydarzyło — myślała.

Potem schowała notes i zabrała się za ścielenie łóżka. To była ważna czynność, której nie można było przeoczyć. Życie w szpitalach zaczyna się zazwyczaj bladym świtem. Należało wstać i od razu pościelić łóżko, bo wszędzie niczym gołębice latały siostry w białych fartuchach. Spóźnialscy mieli przez cały dzień różne problemy, niby nic wielkiego, ale siostry potrafiły uprzykrzyć życie. Na przykład nie chciano im zaparzyć herbaty i tym podobne sprawy.

Współlokatorka Jasmine, wysoka anorektyczka, już wróciła z łazienki i krzątała się po pokoju.

— Przestań hałasować, Indygo — warknęła Jasmine. — Za jakie grzechy muszę cię znosić? Mam nadzieję, że szybko zmienią mi pokój.

Dziewczyna aż podskoczyła ze strachu. Była przeraźliwie chuda. Miała piegowatą twarz o delikatnych rysach. Przywodziła na myśl kruchego owada. Jej nogi i ręce były szczupłe jak nitki makaronu, a długie czarne włosy sięgały do pasa. Wszystko się w niej teraz trzęsło jak u marionetki.

Jasmine z groźną miną ruszyła w jej kierunku i fuknęła:

— Uciekaj stąd! Jak wyjdę do łazienki, to sobie wrócisz.

Dziewczyna szybko wyszła z pokoju cała rozdygotana. Umierała ze strachu przed Jasmine. Od roku dzieliły pokój i była to dla niej istna męka.

— Idiotka — mruknęła do siebie Jasmine i wróciła do ścielenia łóżka. Nie była to prosta sprawa. Równo złożona kołdra musiała zakrywać poduszkę i tworzyć idealną płaszczyznę. To ścielenie zajmowało dobry kwadrans. Wszystko musiało być równe niczym blat stołu. Pielęgniarki biegały po oddziale i sprawdzały łóżka, a za uchybienia odbierano punkty.

Nagle drzwi otworzyły się szeroko i pojawiła się w nich pulchna siostra Betty. Zazwyczaj miła i przyjazna, tego ranka krytycznym okiem obrzuciła łóżko Jasmine.

— Trzeba jeszcze poprawić — stwierdziła sucho.

— Niby gdzie? — mruknęła niechętnie Jasmine.

— Tam w rogu od ściany. — Siostra Betty wskazała palcem.

Faktycznie, poszwa była w tym miejscu lekko pofałdowana. Nie było o czym dyskutować. Jasmine bez słowa wygładziła kołdrę. Siostra Betty była perfekcjonistką.

— Teraz może być. — Pochwaliła dziewczynę i zniknęła.

Jasmine udała się do łazienki, która znajdowała się przy dyżurce pielęgniarek. Łazienka była wyłożona od podłogi do sufitu białymi kafelkami, które już dawno straciły połysk. Przypominała rzeźnię i tym mianem określali ją pacjenci. Nikt nie mówił inaczej jak po prostu: „Idę do rzeźni”. Pośrodku czerniała kratka odpływowa. Zupełnie jakby zaraz mieli kogoś pochlastać i by krew mogła spokojnie spłynąć. W dodatku słabo działały grzejniki, zawsze więc było przeraźliwie zimno. Jednym słowem łazienka w pełni zasługiwała na swoje miano.

Podłoga była pochyła i łatwo można się było nie niej przewrócić. Ale to nie była jedyna niedogodność. Pod ścianą stał rząd starych masywnych umywalek, przy których oczywiście nie było ani luster, ani haczyków na ręczniki. Ściany były gładkie, żeby przypadkiem nie ułatwić zadania tym, którzy chcieli zrobić sobie krzywdę. Prysznice nie miały zasłon. Krążyły słuchy, że kilka lat temu ktoś się powiesił, więc zdemontowano je, a przy okazji wyjęto również drzwi do toalet. Zresztą zawsze po jakimś wariackim wygłupie coś demontowano albo wprowadzano nowe zakazy. Lista obostrzeń wciąż rosła.

Siostry często kontrolowały pacjentów w łazienkach. Najbardziej upokarzające było, gdy ktoś siedział akurat na toalecie.

Teraz łazienka była pusta. Szumiał tylko jeden natrysk, pod którym stała Amelia, najchudsza z anorektyczek na oddziale. Na rękach miała podłużne blizny sięgające aż do łokci. Kilka razy chciała się zabić, bo ciągle czuła się za gruba. Samobójstwo jakoś nigdy jej nie wychodziło, zawsze w ostatnim momencie ktoś ją odratowywał. Jednak nie jest tak łatwo umrzeć. W końcu jej rodzice stwierdzili, że mają dość i umieścili dziewczynę na oddziale. I całe szczęście, bo to był ostatni dzwonek. Amelia w ogóle nie jadła i była na skraju wyczerpania. W szpitalu ją dokarmiano, a po każdym posiłku razem z innymi anorektyczkami szła na godzinną odsiadkę. Do tego celu służyły krzesła przy dyżurce pielęgniarek. Przez godzinę po posiłku żadna z anorektyczek nie miała prawa wstać.

— Co tu robisz? — Jasmine uniosła brwi. — Zmiataj na śniadanie. Chcę się w spokoju umyć.

Amelia posłusznie zakręciła wodę.

— Raz, raz! — Jasmine klasnęła w ręce. — Już cię tu nie ma, chodzący szkielecie!

Dziewczyna nawet się nie wytarła, tylko w biegu narzuciła na siebie szlafrok i pędem ruszyła w stronę drzwi. Szlafrok nie miał paska, w ogóle żadne ubrania nie mogły mieć na oddziale pasków, sznurków, wstążek, a buty były pozbawione sznurówek. Oczywiście wszystko ze względów bezpieczeństwa.

Amelia tak się spieszyła, że przewróciła się na mokrej posadzce, tuż przy czarnej kratce odpływowej. Dźwięk upadającego kościstego ciała był okropny.

— Wstawaj, łamago — syknęła Jasmine, stając nad nią. — Ale ty jesteś paskudna. Szkoda, że nie ma luster i nie możesz się zobaczyć. Chuda jak śmierć, a nogi jak goryl. Owłosiona małpa. Wynoś się!

Dziewczyna z trudem wstała z podłogi. Jedną ręką rozcierała bolące biodro, całe szczęście nic sobie nie złamała. W pośpiechu zebrała rozsypane rzeczy. Z oczu ciekły jej łzy. To nie była jej wina, na oddziale nie wolno było mieć żadnych ostrych przedmiotów, pilników, pęset ani oczywiście maszynek. Wszyscy chodzili zarośnięci jak w epoce dzieci kwiatów. No, może nie wszyscy. Jasmine zdjęła szlafrok, jej nogi były zupełnie gładkie.

— Widzisz, tak wygląda człowiek, przyjrzyj się dobrze. — Stała teraz nago na środku łazienki. — Zapamiętaj sobie, jak wygląda ktoś idealny.

Za dziewczyną trzasnęły drzwi.


Rozdział 6

Nie jestem szalona. Moja rzeczywistość jest tylko inna od twojej.

Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów

Dziwne zdarzenie

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Jasmine nie spiesząc się, położyła na rancie umywalki szlafrok i ręcznik. Mogliby zamontować przynajmniej jakieś małe haczyki — pomyślała. Niedługo przez tych wariatów wszystko wyniosą z tego oddziału. Będziemy spać na betonie i przykrywać się powietrzem. Schyliła się, pogrzebała chwilę pod jedną z umywalek i z tajnego schowka wyjęła maszynkę do golenia. Wzięła tubkę z ulubionym żelem mandarynkowym i tak zaopatrzona ruszyła pod natrysk. Ledwo włączyła wodę, a otworzyły się drzwi.

— To ty jeszcze nie na śniadaniu? — Siostra Betty wybałuszyła oczy. Wyglądała teraz jak mały, wściekły pekińczyk. Zresztą takim przezwiskiem określali ją pacjenci.

Jasmine ledwo zdążyła ukryć w ręku maszynkę. Stała pod prysznicem, a ciepła woda spływała po jej ciele, tworząc małe strumyczki, które łączyły się w większe kaskady. Siostry często robiły naloty na łazienki i sprawdzały, czy ablucja przebiega, jak należy, ale o tej godzinie rzadko ktoś tu zaglądał.

— Przecież dzisiaj nie ma apelu — zauważyła dziewczyna.

Siostra Betty wzięła się pod boki i zmarszczyła brwi. Przyglądała się uważnie Jasmine stojącej w strugach wody. Intymność w szpitalu nie istniała, wszystko było wspólne i otwarte. Oczywiście dla dobra pacjentów, ale było to naprawdę bardzo poniżające. Wszyscy nowi pensjonariusze mieli z tym na początku wielki problem. Z biegiem czasu przyzwyczajali się, bo człowiek do wszystkiego może przywyknąć.

— Wariaci to wariaci i koniec kropka. Zawsze coś kombinują, zupełnie jak niegrzeczne dzieci. Dlatego muszą być pod stałą obserwacją. — Tak mawiał dyrektor szpitala Max Bronko, chudy, wysoki facet w średnim wieku z potarganą fryzurą i wieczną pretensją w głosie. U pacjentów miał przezwisko Dupek, krótko i zwięźle. U pracowników zaś Dupek Służbista, też bardzo trafnie. Jedno i drugie pasowało do niego jak ulał.

— To prawda, dzisiaj nie ma apelu — potwierdziła siostra. — Ale to nie znaczy, że możesz się spóźniać na śniadanie. Potem wszystko jest zimne. To nie jest hotel, moja droga, tylko szpital. No już, pospiesz się, kończ te kąpiele.

Siostra Betty nie lubiła Jasmine i nie zadawała sobie trudu, by to ukryć. Był to oddział szpitala psychiatrycznego dla nieletnich. Przebywały tu dzieci od ósmego do osiemnastego roku życia. Naturalnie na najstarszych zwracano baczną uwagę. Siostra Betty uważała, zresztą bardzo słusznie, że to głupi pomysł, by prawie dorosłe osoby były trzymane razem z dzieciakami. W szpitalach psychiatrycznych istnieje pewna prawidłowość, otóż pacjenci zaprzyjaźniają się ze sobą zgodnie ze swoimi schorzeniami. I tak anorektyczki trzymają się razem. Osoby, które mają halucynacje i słyszą głosy, też razem. Psychopaci również lgną do siebie. Jasmine obracała się w grupie psycholi, nazywanych tak pieszczotliwie przez siostry. Określono ją jako niezwykle groźną pacjentkę i zwracano na nią szczególną uwagę.

— Dobrze, zaraz przyjdę — mruknęła Jasmine.

Siostra uczyniła ruch, by odejść, ale nagle przystanęła.

— Pokaż, co tam chowasz?

— Niby gdzie?

— W ręce. — Jasmine w odpowiedzi wyciągnęła przed siebie pustą dłoń.

— A tamta? — Dziewczyna z uśmiechem otwarła drugą dłoń. Ta również była pusta. Przez te kilka lat stała się mistrzynią w ukrywaniu wszelkich przedmiotów. W zasadzie niejeden iluzjonista mógłby brać u niej lekcje. Trzeba było posiąść różne sztuczki, jeśli chciało się w miarę normalnie funkcjonować w szpitalu.

Siostra Betty skrzywiła się. Sprytna jak lis — pomyślała. Zawsze chciała przyłapać na czymś Jasmine. To jednak nigdy nie wychodziło.

— Pamiętaj, że nie wolno używać maszynek. — Pogroziła palcem. — Nie chciałabym być w twojej skórze, jeśli cię kiedyś na tym złapię. Wiem, że to robisz.

W odpowiedzi Jasmine tylko się uśmiechnęła.

— Znowu stracisz wszystkie punkty na apelu i będziesz chodzić w piżamie.

Dziewczyna nic nie odparła, zaczęła mydlić ciało.

— I przestań dręczyć Amelię, ciągle się nad nią pastwisz. Łazienka jest dla wszystkich. To nie jest hotel, a ty nie jesteś tutaj na wakacjach.

Słysząc te słowa, Jasmine odwróciła się do pielęgniarki plecami i zaczęła mydlić włosy. Siostra wyszła i zamknęła drzwi, o wiele za mocno. Wtedy Jasmine otworzyła usta i wyjęła z nich maszynkę. Bez słowa zaczęła golić nogi.

Gdy skończyła, schowała na powrót maszynkę do skrytki pod umywalką i wróciła do sali. Przebrała się w szarą bluzę z kapturem i wciągnęła na siebie obcisłe spodnie od dresu. Całość stroju dopełniały grube skarpetki, które pełniły rolę pantofli. Założyła kaptur na głowę, bo miała mokre włosy, a nigdy nie lubiła ich suszyć, i niespiesznie ruszyła do stołówki.

Kiedy przechodziła koło przeszklonej dyżurki, pielęgniarki piły kawę i o czymś żywo dyskutowały. Gdy zobaczyły Jasmine, natychmiast umilkły. Dziewczyna nawet się nie wysilała, aby dowiedzieć się, o czym rozmawiają. Nic jej nie interesowało, czuła się okropnie, marzyła o kawie. Ten zapach z dyżurki jeszcze bardziej ją rozeźlił. W szpitalnej stołówce podawano tylko kawę zbożową. Takie było zalecenie, nie chciano pobudzać pacjentów kofeiną. Jak dobrze, że mam tę stałą przepustkę, będę mogła chodzić na kawę — pomyślała. Tylko ciekawe, czy te pindy będą to respektować. Najwyżej poskarżę się Annie, to się za nie weźmie.

Przeszła koło rzędu krzeseł ustawionych pod ścianą. Leżały na nich gazety i kolorowe pisma kobiece. Było to miejsce odsiadki anorektyczek po jedzeniu. Nie chciano, by od razu po posiłku zwracały w toalecie zawartość żołądków. Na jednym z krzeseł siedziała Indygo. Głowę miała pochyloną i z flegmą przeglądała jakiś magazyn. Włosy zakrywały jej twarz, były barierą odgradzającą ją od świata. Indygo przewróciła z szelestem kolejną stronę.

— Uważaj, bo ci się ręka złamie — syknęła Jasmine.

Dziewczyna zamarła. Nic nie odparła, dobrze wiedziała, że Jasmine nie należy odpowiadać, istniała wtedy szansa, że odpuści. Na oddziale nosiła ksywę Wiedźma. Z nią po prostu się nie zadzierało, każdy to wiedział.

Na końcu korytarza było wejście do dużej stołówki. Już od progu zalatywało stamtąd niefajnym jedzeniem, jakimiś skisłymi zlewkami, jednym słowem śmietnikowy zapach. Jasmine zatkała ręką nos. W stołówce zawsze brało ją na wymioty. Na szczęście na dłoni czuła jeszcze zapach balsamu.

Za dużymi zakratowanymi oknami widać było wirujące wielkie białe płatki. Tego dnia zaczął padać pierwszy śnieg. Stołówka była pustawa, śniadanie miało się ku końcowi. Nieliczni pacjenci, którzy jeszcze spożywali posiłek, wybrali stoliki przy oknach i ciekawie spoglądali na zimowy krajobraz.

— Jingle bells, jingle bells — zanuciła pod nosem Jasmine.


Tatiana

Polska, Warszawa


— Przepraszam, myślałam, że pana nie ma — powiedziała Tatiana, rozwijając w salonie wielki, kosmiczny odkurzacz.

Zoo wszedł do pokoju, chcąc sprawdzić dziwne odgłosy dobiegające z apartamentu. Czuł się podle, a Tatiana jak zwykle była w świetnym nastroju.

— Widział pan, jak pięknie pada śnieg? — Wskazała na okno.

Faktycznie, biały puch pokrył taras. Na ulicach już zamienił się w błoto, ale tu na górze wyglądał wciąż bajkowo.

— Dzisiaj jest środa? — zapytał zdziwiony Zoo.

— Tak, oczywiście, zawsze wtedy przychodzę.

— Ale ze mnie idiota. — Zoo złapał się za czoło. — Miałem być przecież w studiu.

— To niech pan zadzwoni i powie, że się spóźni. Gdzie jest pana telefon?

— No właśnie, gdzie jest mój telefon? — Zoo bezradnie rozłożył ręce.

— Już do pana dzwonię. — Tatiana szybko wybrała numer. Gdzieś w głębi apartamentu rozległ się przytłumiony dzwonek.

— Dzwoń, nie przestawaj, gdzieś go pewnie wrzuciłem. — Zoo podreptał w stronę dobiegającego dźwięku.

— Dobrze, dzwonię — odparła. Śmieszył ją ten cały Zoo. Niby miał wszystko, a tak naprawdę nie miał niczego. Gdyby nie koledzy od kieliszka, byłby sam jak palec.

Dobry kwadrans później Zoo wrócił spod prysznica. Ubrany i skropiony wodą od Armaniego już przypominał człowieka. Na ustach błąkał mu się nawet jakiś niewyraźny uśmiech.

Tatiana zawsze na niego dobrze wpływała, była tą częścią świata, którą lubił, normalną i uczciwą. Niby tylko sprzątała apartament, a tak naprawdę była aniołem. Zawsze w środę wychodził z domu później, by móc z nią chwilę porozmawiać.

— Zrobiłam świeżą kawę. — Kobieta podała mu duży kubek.

— Posłodzona?

— Tak. Wczoraj chyba znowu zszedł pan na złą drogę?

Zoo spuścił głowę.

— Trochę tak, ale już jestem na właściwym kursie.

— Dobrze, że przyszłam i zaczęłam hałasować, bo zmarnowałby pan cały dzień, a tak to pojedzie pan do studia i popracuje. Praca jest ważna, zawsze trzeba coś robić. Mój dziadek całe życie ciężko pracował, stale był zajęty. Bawiłam się, pomagając mu. A to rąbał drewno, a to pracował w ogródku. W końcu gdy nie mógł już pracować, to po prostu umarł. Ale to było dobre, on umarł z uśmiechem na ustach. Człowiek zawsze musi coś robić. Inaczej się wypacza, zupełnie jak deska, która za długo leży. Tak samo jest z ludźmi. A co pan robi w święta? Wigilia już za niecały miesiąc.

— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Może gdzieś wyjadę, może w góry.

Tatiana pokręciła głową.

— Powinien pan odwiedzić siostrę.

— Przecież jesteśmy pokłóceni, wiesz o tym, wszystko ci opowiadałem. Ona nie chce mnie znać.

— Tak tylko powiedziała. Na pewno chce się spotkać. Takie już są siostry. Powinien pan o tym pamiętać i nie ranić jej serca.

Zoo, nie wiedział, co ma powiedzieć. Tatiana zawsze mówiła prawdę, nie dało się z nią dyskutować.

— Musi mi pan obiecać, że zadzwoni do niej na święta. Pan pewnie myśli, że jestem prostą kobietą i nie mam racji, ale prawda jest inna. To wszystko, co pan osiągnął, ten sukces, całe życie, to wszystko jest wspaniałe, ale potrafi zagłuszyć serce. Trzeba wsłuchać się w jego cichy szept. Ono coś tam mówi, każdy z nas ma taki swój cichy wewnętrzny głos. Często zagłuszamy go i wtedy wprowadzamy nasze życie na drogi, po których wcale nie chcieliśmy iść.

Zoo pokiwał głową.

— Zadzwoni pan?

— Tak.

— Przyjemnie mi to słyszeć, a teraz biorę się za sprzątanie, bo jeszcze mnie pan wyrzuci. Przychodzi głupia baba i się mądrzy.

— Nie powiem tak, Tatiano.

— Nie wiem. — Nagle posmutniała. — Wiele już słyszałam słów, których nie powinnam słyszeć. Ale może to lepiej. Życie wypala w nas to, co słabe — westchnęła.


Dziwny wieczór

Polska, Warszawa


Wczorajszy wieczór w kasynie prawie w połowie był dla Zoo tajemnicą. Kac mocno go męczył. Po wyjściu Tatiany otworzył butelkę piwa Kasztelan. Już po pierwszym łyku poczuł ulgę. Nie miał w planach iść do żadnego studia nagraniowego. Tak tylko powiedział Tatianie. Głupio mu było, że całymi dniami nic nie robi. Dawniej po takiej pijatyce miał wstręt do alkoholu co najmniej do następnego weekendu. Ale to minęło, był już na zupełnie innym poziomie. Teraz pił codziennie. Czasami mniej, ale zawsze przynajmniej dwa razy dziennie zasyczała otwierana puszka z piwem.

Apartament był sprzątnięty. Dobrze się siedzi w czystym wnętrzu, wtedy jakoś ten wewnętrzny bałagan mniej doskwiera. Zoo rozwalił się na kanapie z piwem i zaczął przerzucać kanały. Nie znalazł nic ciekawego, więc włączył w telewizorze aplikację YouTube.

Na początek obejrzał dokument o tajnych stowarzyszeniach, potem o wojnie w Wietnamie. Gdy zdawało mu się, że już wszystko wie, na chwilę przysnął. Obudziły go wybuchy — okazało się, że włączył się kolejny dokument, tym razem o wojnie w Afganistanie. To też obejrzał. Na pasku w sugerowanych filmach pojawiła się kolejna propozycja. Bocznica. Wakacje w wagonach kolejowych — przeczytał Zoo w opisie. Włączył film, który wciągnął go do zupełnie innego świata.

Urlop na Helu w wagonach na bocznicy. Zoo pamiętał te wagony; widać je z drogi, kiedy się jedzie na Hel. Film był o ludziach, którzy spędzają w nich wakacje. Skrzypiące fotele turystyczne z aluminiowych rurek, obciągnięte materiałem w psychodeliczne kwiaty. Wszyscy mają koszmarne stroje kąpielowe. Ludzie opalają się, rozmawiają, piją piwo. Dzieci krzyczą i piszczą. Pod płot podchodzi stado dzików. Rodzice spokojnie palą papierosy, a dzieci gonią małe warchlaki.

Gdzie by to teraz było możliwe — pomyślał Zoo. Każdy, jak już mu się urodzi jakiś bachor, to pochyla się nad nim jak nad jakąś kryształową szklanką.

Tymczasem w wagonie młody chłopak podrywa dziewczynę, rozmawiają, słuchają wspólnie muzyki z walkmana — on w uchu ma jedną słuchawkę, a ona drugą. Zoo uśmiechnął się sam do siebie.

— Tak kiedyś było — westchnął.

Dziewczyna ma ładną twarz. Jest miła i taka normalna, nie ma w niej niczego sztucznego, wyreżyserowanego.

Dlaczego ja nigdy nie trafiam na takie dziewczyny? — pomyślał Zoo. A może takich ludzi już po prostu nie ma?

Wstał z kanapy i wziął następne piwo. Potem przełączył na kolejny dokument. Fabryka Wolność o warszawskim squacie. Byłem tam kiedyś na koncercie — pomyślał leniwie. Był już bardzo senny, właściwie odpływał, przeniknęło go przyjemne uczucie roztopienia się w filmach i piwie. Za oknem zalane blaskiem centrum rozświetlało mrok. Dobrze jest mieć apartament na ostatnim piętrze. Człowiek czuje się trochę jak w chmurach. Zoo ułożył się wygodnie i nawet nie zorientował się, kiedy odpłynął. Znowu przyśnił mu się ten dziwny, zagadkowy sen, który powtarzał się bardzo często.


Jasmine w stołówce

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


W stołówce przy samotnym stoliku tuż obok okna siedział Skinhead z kamienną twarzą. Był zwalisty jak góra, a łysa skóra na jego głowie błyszczała niczym wypolerowany hełm. Skinhead od dawna był na wojnie z całym światem. Jego szlafrok miał rękawy do połowy łokcia. Równie często, co Jasmine, chodził po oddziale w piżamie. Wszystko oczywiście przez utratę punktów. Przykrótki rękaw odsłaniał na lewym przedramieniu tatuaż z odwróconym krzyżem. Aż dziw brał, że był to krzyż. Każdy patrząc na chłopaka, spodziewał się raczej swastyki. Ta zajmowała jednak całe szerokie plecy Skinheada. Pod nią widniał napis wytatuowany gotycką czcionką: „Sieg heil, mein Führer”. Jasmine skierowała kroki w stronę chłopaka.

Gdy ten dojrzał nadchodzącą przyjaciółkę, pomachał do niej. Uniosła lekko rękę na znak, że dostrzega jego powitanie. Uśmiechnął się, odczytując to jako dyskretne „Sieg heil”.

Wtem do Jasmine podbiegł całkiem łysy chłopiec.

— Wreszcie jesteś, wziąłem dla ciebie całą tacę jedzenia. Już nic prawie nie ma. — Wyrzucał z siebie słowa w zawrotnym tempie karabinu maszynowego. Jako żywo przypominał Festera z rodziny Addamsów: mały i gruby z rozbieganymi oczkami i haczykowatym nosem. Odstające uszy dopełniały reszty. Jedyna różnica między nim a jego filmowym sobowtórem była taka, że prawdziwy Fester miał zaledwie dwanaście lat.

Trzeba przyznać, że chłopak był bardzo ciekawym przypadkiem. Był najmłodszym mordercą w Kanadzie. Zabił pogrążonego we śnie członka rodziny. Po prostu pewnego dnia poczuł impuls. Wydarzyło się to piątego listopada, dzień po jego dziesiątych urodzinach. Głosy, które słyszał w głowie, odkąd pamiętał, kazały mu w nocy chwycić za nóż. Ani myśląc, wziął się do dzieła. Pewnie wymordowałby wszystkich domowników, ale pies się obudził i zaczął szczekać. Dzięki temu ofiarą nocnego rajdu Festera z nożem padł jedynie daleki krewny, który przyjechał z wizytą.

Sąd skazał chłopaka na dziesięć lat pobytu w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym. To był maksymalny wymiar kary, jaką mogło dostać dziecko. Fester miał być diagnozowany, ale w szpitalu świętego Wawrzyńca jakoś marnie to szło, terapia była fikcją. Chłopiec dostawał jedynie leki, a głosy nadal go męczyły. Po dziesięciu latach, o ile diagnoza by na to pozwoliła, miał opuścić szpital, ale wcale się na to nie zanosiło. Rodzina go skreśliła, bo chłopak tamtego pamiętnego wieczoru wyłożył wszystkie karty na stół, ale okazało się, że nikt nie chce z nim grać.

Fester siedział więc już drugi rok i świat jakby stanął dla niego w miejscu. Nikt go nie odwiedzał, wszyscy o nim zapomnieli. Było więcej niż pewne, że szpital już go nie wypuści. Po prostu Fester w nim ugrzązł. To miejsce było jak wielkie bagno, niepostrzeżenie wciągało. Wcale nie pomagał fakt, że chłopak nie sprawiał żadnych problemów. Czasami ci, którzy przysparzają kłopotów, są bardziej zauważalni i ktoś w końcu zajmie się ich sprawą, dobierze odpowiednie leki, przeprowadzi porządną terapię.

Dodatkowo głosy w głowie zawsze mówiły coś złośliwego.

— Jesteś nieudacznikiem, Fester. Zobacz, jaki jesteś głupi. Zabiłeś tylko jakiegoś nikomu niepotrzebnego wujka i już cię stąd nie wypuszczą. I co teraz zrobisz? Skończony idiota. Ten szpital to twój nowy domek. Zobacz, nawet nikt cię nie odwiedza. Nikt cię już nie chce. Kretyn. — To właśnie mówiły głosy, i nie mijały się z prawdą.

Na swoje szczęście Fester poznał Jasmine — Wiedźmę. Tak właśnie o niej mówiono. Anorektyczki pierzchały przed nią jak ranne gazele. Kilka miesięcy temu Jasmine, o której wiele słyszał i którą bardzo szanował, poprosiła w stołówce, żeby przyniósł jej jogurt. Fester dosłownie pofrunął przez pomieszczenie. Ktoś go w końcu zauważył, i to nie byle kto, tylko sama Wiedźma. Od tego czasu Fester zawsze pytał Jasmine, czy coś jej przynieść. Powoli się zaprzyjaźniali. W końcu swój do swego ciągnie. Ona też wymordowała swoją rodzinę, tyle, że jej się udało i żaden pies w niczym nie przeszkodził. U niej to była porządnie przeprowadzona akcja, nie jakaś amatorszczyzna inspirowana przez głosy.

Ukoronowaniem ich znajomości był dzień, gdy Jasmine niby dla żartu położyła mu dłoń na głowie.

— Błagam, potrzymaj jeszcze — jęknął wtedy Fester.

— Spokojnie, mały, bo jeszcze orgazmu dostaniesz — zażartował Skinhead, który akurat siedział obok.

Fester nawet na niego nie spojrzał. Okazało się bowiem, że nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie głosy w jego głowie ucichły. Zupełnie jakby znajdowały się w innym pokoju, a Jasmine po prostu zamknęła za nimi drzwi.

Chłopak miał swoją teorię na ten temat. Głosy zawsze są, tylko zazwyczaj ludzie ich nie słyszą. Po prostu te drzwi w ich głowach są zamknięte. Czasami ktoś albo jakieś zdarzenie otwierają to przejście i wtedy robi się nieciekawie. Mało kto potrafi to odwrócić i sprawić, by znowu wszystko ucichło. Jedynie leki mogą to wytłumić, ale wtedy i tak jest gorzej — głosy przechodzą wówczas w ciche szepty. Człowiek zaczyna się w nie wsłuchiwać, wyczekuje, napina się. To może wykończyć każdego.

W kilka dni po tym zdarzeniu Jasmine udała się z Festerem na pogawędkę do palarni. Był to kawałek korytarza za stołówką prowadzący na przeciwpożarową klatkę schodową. Drzwi na schody były zamknięte na głucho. Stały tam zdezelowane fotele i popielniczka na nóżce. Personel też tam przychodził, ale wieczorami. Pacjenci tam nie bywali, bo żadne z dzieci nie paliło. W efekcie z palarni korzystali tylko Skinhead i Jasmine, która też nigdy nie paliła i traktowała to miejsce tylko jako klub sekretnych rozmów. W stołówce ktoś zawsze mógł coś podsłuchać; w palarni było to niemożliwe.

Fester kroczył dumnie przez stołówkę. Nie mógł uwierzyć, że spotkał go taki zaszczyt. Każdy na oddziale wiedział, że palarnia to teren Wiedźmy.

— Proszę, usiądź. — Jasmine zamknęła przeszkolone drzwi i wskazała na wysłużony skórzany fotel. Fester zapadł się w nim wygodnie. Uśmiechał się od ucha do ucha. Gdyby mógł, to z tego szczęścia latałby pod sufitem.

— Zabrałam ci głosy — powiedziała Jasmine, siadając w fotelu. — Teraz musimy pogadać. Nic nie jest za darmo.

— Skąd wiesz, że miałem głosy?

— Nie bądź głupi, to od razu było widać. Stale coś mamrotałeś do siebie, czegoś nasłuchiwałeś. Teraz tego nie ma.

— Odkąd położyłaś rękę na mojej głowie, głosy zniknęły.

— Jeżeli nie chcesz, żeby wróciły, musimy zawrzeć układ. — Jasmine spojrzała przeciągle.

— Jaki? — zapytał żywo Fester.

— Czasami będę prosić cię o różne rzeczy. A ty po prostu będziesz je robił. Teraz ja będę twoimi głosami, ale przynajmniej mnie widzisz.

Fester w odpowiedzi skinął głową.

— A co będzie, jak wrócą? Przerwy czasami się zdarzają.

— Rób, co mówię, a nie wrócą. Wymyślimy też tajne hasło, na wypadek gdyby nie było mnie przy tobie. Jak je wypowiesz, wszystko wróci do normy. Zawsze rano będziesz podchodził do mnie, a ja ci będę mówić, czy jest coś do zrobienia. Taka mała odprawa. To chyba dobre warunki.

— Tak, zgadzam się — odparł wyraźnie ucieszony.

— To jakie hasło proponujesz? — zapytała.

— Królowa ciemności — wypalił Fester. — Tak będę teraz o tobie mówił.

— To już nie Wiedźma? — Jasmine uśmiechnęła się przekornie. — Niech będzie, podoba mi się. W takim razie od dziś jest to nasze tajne hasło. Tylko moje i twoje.

Fester aż poczerwieniał z dumy.

— Dlaczego powiedziałaś, że kiedyś mogłoby cię przy mnie nie być? Zamierzasz zwiać? Obiecaj, że mnie wtedy ze sobą zabierzesz — powiedział wyraźnie podniecony.

— Zwariowałeś? Powiedziałam tak, bo wszystko może się zdarzyć — odparła.

— Sam nie wiem. — Spojrzał podejrzliwie. — Myślę, że coś planujesz. Na mnie można polegać. Pamiętaj, że kiedy trzeba, milczę jak grób. Ale nie słyszałem, żeby komuś udało się stąd nawiać.

— Ucieczka ze szpitala to wcale nie jest dobry pomysł. Są inne metody na opuszczenie tych murów — odparła tajemniczo Jasmine.

Fester już nic nie powiedział, tylko otworzył usta ze zdumienia. Drzwi skrzypnęły i wszedł Skinhead. Rozmowa była zakończona.

Od tamtego dnia Fester niezwykle rzetelnie wywiązywał się z umowy. Zawsze rano w stołówce podchodził do Jasmine, przynosił jej jedzenie i pytał, czy ma dla niego jakieś zadania. Tak więc i tym razem tradycji stało się zadość.

— Przynieś mi jedzenie, idę do Rudolfa.

— Ale ja zająłem dla nas miejsce tam. — Fester wskazał w głąb stołówki. Jasmine wzruszyła ramionami.

— No i co z tego, przyjdź do nas. — Ruszyła w kierunku potężnego Skinheada, który ciągle patrzył w jej stronę.

Rozdział 7

Są granice, których przekroczenie jest niebezpieczne; przekroczywszy je bowiem, wrócić już niepodobna.

Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara

O co właściwie chodzi?

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Jasmine głośno odsunęła krzesło i usiadła z rozmachem.

— Zobacz, jak fajnie pada śnieg. — Skinhead wskazał na okno. — Prawdziwie świąteczny klimat.

— Zwariowałeś, Rudolf — prychnęła. — Wiesz, że nienawidzę świąt. Może jeszcze zaśpiewasz mi Last Christmas?

— Gdzie Fester?

— Robi swoje — odparła. — Nie ma co, paskudny dzień. Ciśnienie spada, czuję się jak zombie i jeszcze od rana ciągle wpadam na szkielety. Nienawidzę ich. Od braku żarcia mają zlasowane mózgi. Była przecież umowa, że wstaję jako ostatnia i idę do łazienki, która ma być pusta. — Popukała palcem w blat. — Oczywiście wpadłam na jedną, tę najbardziej kudłatą.

— Amelię?

— Dokładnie, na kudłatą Amelię, która ma nogi jak yeti.

— Masz rację, nie wiem, po co tacy ludzie żyją. Głodzą się, zamiast normalnie zjeść. — Rudolf zmarszczył czoło. — W Mein Kampf może nie ma nic wprost o anoreksji, ale…

— Przestań, wiem dobrze, co jest w Mein Kampf — żachnęła się Jasmine. — Nie mam dzisiaj do tego nastroju. Pamiętaj, że Adolf był za eksterminacją wszystkich pensjonariuszy w psychiatrykach, więc również i ciebie.

— Ja to co innego — mruknął Rudolf. — Ale cała reszta powinna być w obozie. Arbeit macht frei.

— Tak, ty to co innego — przedrzeźniała go. — Wierz mi, gdyby Adolf rządził teraz, już by nas tu nie było. Wylecielibyśmy stąd przez komin.

Rudolf nic już nie powiedział, widać tylko było, jak napięły mu się mięśnie potężnej żuchwy.

— Nie chcę o tym słuchać. Nie jestem w nastroju — powtórzyła. — W dodatku dzisiaj mam terapię, na której muszę być. Lepiej się zastanów, co zrobić ze szkieletami, a szczególnie z Amelią. Ktoś jej musi powiedzieć, że tu panują zasady. — Nachyliła się nad stolikiem i spojrzała głęboko Rudolfowi w oczy. — Zasady, które ustalamy my.

Rudolf chciał coś odpowiedzieć, otworzył nawet usta, ale w tym momencie do stolika podszedł Fester z tacą. Było na niej po trochu wszystkiego, co oferowała kuchnia: naleśniki, zupa mleczna, kilka jogurtów i herbata.

Jasmine spróbowała zupy.

— Tego nie da się jeść. To jest zimne. — Odstawiła miskę ze wstrętem. Otworzyła jogurt. — Jak zwykle, kurwa, light, czyli zero wartości odżywczych. — Ugryzła naleśnik. — Zimny jakby leżał tydzień na śniegu — stwierdziła. — Ale coś muszę zjeść, bo inaczej zaczną mnie wysyłać na odsiadki ze szkieletami — zachichotała. Fester i Skinhead zawtórowali jej. Jasmine zjadła z obrzydzeniem połowę naleśnika, a resztę rzuciła ostentacyjnie na tacę i wstała.

— Idę do barku po kawę — oznajmiła. — Wy w tym czasie przemyślcie kwestię szkieletów.

— Masz przepustkę? — zainteresował się Skinhead.

— Oczywiście, że mam, prawniczka mi załatwiła — odparła z dumą.

— Kupisz mi muffinkę? — jęknął Fester.

— Zwariowałeś? O tej porze już dawno nie ma muffinek.

— Ale jakby była, to mi weź — prosił dalej chłopak.

— A co, głosy ci mówią, że masz ją zjeść? — Skinhead parsknął ironicznym śmiechem.

— Kup mi, proszę, proszę… — powtarzał maniakalnie Fester.

— Dobrze, jak będą, to ci wezmę.

— Jest zła. — Chłopak wskazał za odchodzącą Jasmine.

— Oj, zamknij się — żachnął się Rudolf. — Wszyscy są źli, w ogóle cały świat jest zły.

Fester zmarkotniał. Odkąd nie słyszał głosów, ciągle był w doskonałym nastroju. Śmiał się do świata i chciał, żeby ten też się do niego uśmiechnął, ale jakoś to nie następowało. Szpital psychiatryczny nie jest do tego odpowiednim miejscem.

Rudolf siedział zasępiony. To, co powiedziała Jasmine, zabolało go. Czasami jej słowa potrafiły ciąć jak nóż. Może miała rację? To wszystko było bez sensu. On w psychiatryku, i to nie wiadomo na jak długo. To nie były czasy dla niego. Fester znowu zaczął coś mówić, ale Skinhead nie słuchał, zupełnie się wyłączył. Spojrzał na okno i wirujące płatki śniegu. Przymknął lekko oczy i już był w Stalingradzie w dywizji Das Reich. Niektórzy twierdzili, że lepsza była tylko pancerna dywizja Adolf Hitler złożona z fanatyków z Hitlerjugend, ale to były młokosy. Zbyt fanatyczni, wykrwawiali się w samobójczych atakach.

— Szykujemy się do wyjazdu do Francji, odeprzemy aliantów, złamiemy francuski ruch oporu, który nęka nasze dostawy. Zepchniemy wrednych Amerykańców i Brytoli do morza. Niech ich zeżrą ryby — wyszeptał do siebie Rudolf. — Już nigdy nie zobaczę śniegu. Widzę go po raz ostatni. Zginę na plaży w Normandii, prowadząc atak. — Westchnął ciężko. — A teraz to gówno. Odrodzony tu, w drugim życiu, siedzę zamknięty w szpitalu jak jakiś wariat. I tylko ja wiem, jaka jest prawda, że czasami odradzamy się powtórnie. To jest jakaś próba dla nas. Boże, czemu mnie pokarałeś? I nawet ona nie wie, kim jestem. Od razu ją poznałem, jak tylko spojrzałem w jej oczy. To nie żadna Jasmine, tylko moja słodka Irma. Ona też się odrodziła, tylko mnie nie pamięta. Ma mnie za zwykłego wariata.

— Mówisz coś? — spytał nagle Fester.

— Gówno, po prostu gówno — wyszeptał zamyślony Skinhead. Oczy miał zamglone.

— Dobra, nieważne. — Fester machnął ręką. Zawsze czuł się nieswojo sam na sam ze Skinheadem. Gdy była Jasmine, byli grupą. Gdy gdzieś znikała, ich wspólnota rozpadała się natychmiast. Jasmine niczym klamra spinała wszystko w całość. Fester wziął do ręki kubek i upił łyk zimnej, mętnej herbaty. On też zaczął patrzeć na padający śnieg.


Opuszczone miasto

Polska, Warszawa


Z wolna, małymi krokami nadchodziło popołudnie. Później bardzo powoli zaczął skradać się wieczór. Zoo jak zaklęty ciągle siedział i palił. Zmieniał tylko co chwila pozycję i dolewał do szklanki Jacka Daniel’sa. Gdy słońce zaczęło zachodzić, butelka była już prawie pusta. Kilkakrotnie dzwonił telefon, ale Zoo nie odebrał, nie sprawdził nawet, kto dzwoni. Chciał zniknąć, zdematerializować się, taką potrzebę czuła jego dusza.

Ocknął się w środku nocy z uczuciem olbrzymiego pragnienia. Zbolały poczłapał do lodówki. Nalał sobie szklankę zimnej wody. Podszedł do olbrzymiego okna i spojrzał na miasto. Nieliczne światła paliły się jeszcze w biurowcach. Ktoś tam jeszcze odwalał mrówczą robotę. Zoo wcale jednak nie cieszył fakt, że może oddawać się słodkiemu lenistwu i degustacji Jacka Daniel’sa. Wieczne wakacje są odarte z magicznego uroku. Wypił jeszcze jedną szklankę wody i na powrót poszedł spać, tylko tym razem dla odmiany uwalił się na wielkim okrągłym łóżku w sypialni.

Obudził go potężny ból głowy, który stalową obręczą zdawał się miażdżyć czaszkę. Tym razem rano wypadło w okolicach czternastej, co zważywszy na pustą butelkę Jacka Daniel’sa i tak było dobrym osiągnięciem. Zoo ponownie powlókł się do lodówki niczym do wodopoju. Napełnił szklankę zimną wodą z dystrybutora. To naprawdę było dobre rozwiązanie. Niewyczerpane prywatne źródełko.

Połknął kilka tabletek przeciwbólowych i wyszedł na balkon zapalić porannego papierosa. Rozkoszował się dymem w najlepsze, gdy wtem jego uwagę przykuł pewien dziwny szczegół. Ulice były zupełnie puste, a przecież o tej porze powinien być duży ruch. Zdziwiony zbliżył się do balustrady. Wyjrzał na wyludnione miasto. Martwe ulice, żadnych samochodów ani przechodniów, po prostu zero jakiegokolwiek ruchu.

Wyrzucił niedokończonego papierosa za barierkę i ruszył na poszukiwanie telefonu. Odnalazł go na kanapie między poduszkami. Bateria była na skraju rozładowania, ekran wyświetlał komunikat o utracie sieci. Nie namyślając się długo, założył w pośpiechu bluzę z kapturem i opuścił apartament. Wcisnął guzik, by przywołać windę, ale tu też zaskoczył go zupełny brak reakcji.

— To winda też zdechła? Pięknie — mruknął gniewnie i pchnął stalowe drzwi przeciwpożarowe prowadzące na schody. Zdyszany zbiegł z pięćdziesiątego drugiego piętra. Ciekawe, jaką będę miał zadyszkę, gdy będę wracał — pomyślał.

Na parterze znajdował się obszerny hol. Za szerokim kontuarem zazwyczaj siedział recepcjonista Robert, teraz jednak jego fotel był pusty. Na oparciu wisiała służbowa marynarka z identyfikatorem.

— Gdzie zniknąłeś, Robercie? — Zoo przechylił się przez kontuar i chwycił telefon recepcjonisty. — Chyba czas zadzwonić na policję — zdecydował. Wybrał numer, ale telefon zakomunikował, że sieć jest niedostępna. — Co się dzieje? — Zoo przetarł twarz, jakby chcąc się obudzić z koszmarnego snu.

Wyszedł na ulicę. Wiatr pędził strzępy gazet, a wokół nie było absolutnie nikogo, panowała zupełna cisza. Przeszedł kilka przecznic i nie spotkał żadnego człowieka ani zwierzęcia.

— To się nie dzieje naprawdę — jęknął. — To jakiś cholerny kac, mega delirium tremens. Może Kurczak ma rację i faktycznie za dużo piję? Muszę zrobić jakiś porządny detoks, bo będzie po mnie. Zacznę chodzić na siłownię. Przestanę pieprzyć blogerki i nagram jakiś porządny kawałek. Dobra, czas zapalić.

Zoo skierował swoje kroki w stronę kiosku z gazetami. W środku oczywiście nikogo nie było, więc zbił szybę koszem na śmieci. Co prawda od razu pękła, ale wciąż trzymała się mocno dzięki folii ochronnej. Zoo na głodzie nikotynowym przypuścił frontalny atak. Kopał, walił koszem, ale wszystko na nic. W końcu dopadł niewielką stojącą reklamę i tak uzbrojony ruszył do ostatecznej ofensywy. Po krótkim, ale intensywnym natarciu szyba w końcu ustąpiła i z rozpędem wpadł do wnętrza.

Trzeba przyznać, że nałóg bywa często świetnym motywatorem dla mozolnych starań. Zawartość półek posypała się Zoo na głowę. Teraz dosłownie nurzał się w papierosach. Natychmiast rzucił się na podłogę i na czworakach zaczął szukać białej paczki Marlboro. Nurkował w papierosach niczym poławiacz pereł. W końcu zdyszany i zziajany pochwycił wymarzony łup. Z okrzykiem zwycięstwa usiadł na stercie rzeczy i odfoliował zdobycz. Sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, ale natrafił na pustkę.

— No, to jest, kurwa, szczyt wszystkiego! — Ze złością kopnął nogą w ścianę, aż cała budka się zatrzęsła. — Spokojnie, stary, w końcu jesteś w kiosku, oni tu mają wszystko — mruknął do siebie i rozejrzał się uważnie. Po chwili znalazł paczkę zapałek. Z lubością zaciągnął się dymem.

Przed opuszczeniem pechowego kiosku podpalił gazetę i zostawił ją w środku.

— Już nikogo nie wkurzysz — rzucił na odchodnym, zabierając ze sobą kilka kartonów papierosów. Po przeciwnej stronie ulicy zauważył bank. Natychmiast skierował tam swoje kroki. Otworzył ciężkie drzwi i wszedł do środka. Tu również nikogo nie było. Przechylił się przez kontuar. To będzie najprostszy rabunek w historii — pomyślał. Nie okazało się to jednak takie łatwe. Za kontuarem oprócz krzesła i kalkulatora nie było żadnej kasy, jedynie niewielki sejf zabezpieczony zamkiem cyfrowym. Zoo zaatakował krzesłem, ale sejf go zignorował.

— Upiekło ci się tym razem. — Zziajany Zoo machnął ręką i wyszedł na ulicę.

Niedaleko dojrzał sklep jubilerski. Tam poszło o wiele łatwiej. Po chwili wyszedł z niego obwieszony biżuterią. Na każdym palcu błyszczał byle jak wciśnięty pierścionek z brylantem. Na szyję założył pęk złotych łańcuszków. Trzeba korzystać, zaraz wszystko wróci do normy, ale co wezmę, to moje. Zahaczył jeszcze o sklep monopolowy, z którego zabrał kilka butelek wódki Pan Tadeusz 0,7 i litrowych puszek piwa Baltika. Zaopatrzył się również w Jacka Daniel’sa i colę. Na końcu ulicy wesołe płomienie skakały już po dachu kiosku, a kłęby czarnego dymu buchały w błękitne niebo.

Zoo pogwizdując, powrócił do swojego apartamentowca. Wcisnął kilka razy guzik windy, ale ta nie zareagowała.

— Zepsuta na amen — mruknął zniechęcony. — Dlaczego nie kupiłem apartamentu na trzecim piętrze? Bo własny taras z basenem i mega widok na Warszawę? Idiota!

Po godzinie, w czasie której zaliczył kilka postojów, w końcu dotarł na sam szczyt. Sięgnął do kieszeni i nagle zdębiał. Nie miał kluczy. Zaczął w pośpiechu przeszukiwać ubranie. Z tego wszystkiego wyślizgnęła się jedna z butelek Jacka Daniel’sa i trzask! Rozbiła się w drobny mak.

Zoo zaklął siarczyście. By nie było więcej strat, postawił wszystkie butelki na podłodze i zaczął metodycznie sprawdzać zawartość kieszeni.

— Musiałem zgubić te klucze. Pewnie wypadły w tym kiosku, który spaliłem. Skończony idiota! — Zostawił stojącą przed drzwiami baterię alkoholi i ruszył z powrotem na klatkę schodową. — Mam nadzieje, że uda mi się znaleźć klucze, bo inaczej będę spał na korytarzu. — Marzył już tylko o tym, by zaszyć się w mieszkaniu. Opustoszałe miasto miało w sobie coś upiornego.

Na szczęście znalazł zgubę na swoim piętrze, tuż przy drzwiach na klatkę. Musiały mu się wyślizgnąć. Szybko wszedł do mieszkania. Postawił alkoholową zdobycz na blacie w kuchni i zamknął drzwi na wszystkie zamki. Potem już spokojnie wrzucił potężną puszkę Baltiki do zamrażarki i wcisnął przycisk Super Freeze. Wyszedł na taras i zapalił papierosa. Po niebie krążyły samotne ptaki. Na dole na ulicach wciąż żadnego ruchu, wszędzie absolutna cisza. Słońce już zachodziło i nadciągała noc.

Zoo zapalił wszystkie światła. Teraz jego rozległy apartament na ostatnim piętrze przypominał latarnię morską pośród morza mroku. Włączył Dominikański Chillout i poszedł po schłodzone w zamrażarce piwo.

— Nie ma jak zmrożona na kość Baltika — mlasnął. Usiadł na barowym stołku i palił, patrząc na puste niebo. Niespodziewanie zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. — No i koniec imprezki — westchnął. Wyłączył muzykę i wrócił do apartamentu. Na platformie CDA szybko odszukał swój ulubiony film, Piąty element. Nim minęły napisy, zdążył wstawić jeszcze popcorn i wziąć kolejną puszkę Baltiki. Tak upłynął wieczór.

Świt zastał go na kanapie. Zoo przeciągnął się, czuł się cały połamany. Wyłączył telewizor i powlókł się do łazienki. Umył zęby i poszedł spać do sypialni. Spał do południa, a gdy po przebudzeniu wyszedł z kawą na porannego papierosa, nic się nie zmieniło. Miasto było ciągle opustoszałe. Czuł się tak, jakby podstępni kosmici zapakowali wszystkich na wielkie statki i cichaczem odlecieli. Jego za karę, a może dla żartu, zostawili. Jednego na całej ziemi. Naprawdę przygnębiające uczucie.

Tego dnia okazało się, że wysiadł prąd. Zoo dowiedział się o tym, otwierając lodówkę, która stała w kałuży wody. Żywności nie było szkoda, bo Zoo nie trzymał w lodówce niczego do jedzenia. Zazwyczaj jadał na mieście albo zamawiał coś do domu. W każdym razie wódka się rozmroziła. Otworzył szafkę i wyjął paczkę zupy miso. To był cały jego prowiant.

— Muszę iść po jakieś jedzenie — mruknął i skrzywił się na myśl o wspinaczce po schodach.

Odtąd Zoo siedział wieczorami przy świecach. Zaczął chodzić wcześniej spać, bo ile można siedzieć w ciszy i gapić się na ciemne miasto. Ani jednego światła. Po dwóch dniach zabrakło wody, akurat gdy namydlił głowę szamponem. Zawsze się tak dzieje — woda zwykle wysiada, gdy myje się włosy. Zaczął więc czerpać ją z basenu. Nosił ją do kuchni, podgrzewał w dużym garnku i mył się w misce. Gaz na szczęście działał.

Do picia zużywał zapasy wody. Dobrze, że w schowku było kilka zgrzewek. Ale za to skończyło się mleko, a właściwie skisło, a Zoo nie był w stanie przełknąć czarnej kawy. Wyprawił się więc do miasta, wtaszczył na górę najpotrzebniejsze rzeczy i zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Nie mógł przecież dekować się w apartamencie pośrodku pustki, to było bez sensu. Może coś się wydarzyło, może wybuchła wojna, a poza miastem było nadal jakieś życie? Takie myśli krążyły mu po głowie. Tego wieczoru, gdy słońce zaczęło zachodzić, zapalił świece w salonie i udał się do schowka. Znajdowała się tam szafka z bronią. Otworzył ją i wyjął karabin z lunetą. Usiadł na tarasie i jak snajper zaczął obserwować miasto.

Nie miał lornetki, ale luneta miała doskonałe przybliżenie i dobrze spełniała swą funkcję. Nagle aż podskoczył. Daleko na północy zobaczył coś niebywałego. Ulicą szedł na dwóch nogach przedziwny stwór. Cały szary i pomarszczony, jakieś pięć razy wyższy od normalnego człowieka. Przypominał trochę wielkiego uczłowieczonego jaszczura. Szedł powoli, nasłuchując. Zaglądał ciekawie do okien mieszkań. Najwyraźniej czegoś szukał. Co chwila przystawał i rozglądał się bacznie na wszystkie strony.

Wtem Zoo obserwując stwora przez obiektyw lunety, złapał jego spojrzenie. Monstrum patrzyło dokładnie na niego. Zoo załomotało serce. Schował się za barierkę.

— Jak to możliwe, że mnie widział? — szepnął. — Może luneta błysnęła? — Nagle przypomniał sobie o świeczkach. Jak szalony wpadł do salonu i wszystkie pogasił. Może ten stwór już od dawna go tropił?

Jaki ze mnie idiota. Zachowywałem się tu jak na wakacjach — myślał w panice. Podbiegł do drzwi i upewnił się, że są zamknięte.

Potem wrócił na taras i chowając się za barierkę, zaczął szukać stwora. Ten jak na złość zniknął. Po prostu zapadł się pod ziemię. Zoo długo obserwował miasto, ale niczego już nie dostrzegł. Może to było przywidzenie? Bił się z myślami. Zapadła noc. Ze ściśniętym sercem powlókł się na kanapę. Usiadł i zaczął nasłuchiwać, trzymając w ręku karabin. Zasnął, nie wiadomo kiedy i jak, mimo że miał czuwać. Nagle ocknął się w ciemności, usiadł i nadstawił uszu, ale panowała zupełna cisza. Wiedział jednak, że coś go wyrwało z drzemki.

Nieoczekiwanie usłyszał ciche pukanie do drzwi. Ciche, a jednak natarczywe. Aż podskoczył, a serce podeszło mu do gardła. Nie wiedział, co ma zrobić, myśli hulały w głowie jak szalone. Przetarł oczy. Może tylko mi się zdawało — pomyślał. Ale pukanie powtórzyło się, tylko tym razem bardziej stanowczo. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś wiedział o jego kryjówce. Cicho zszedł z kanapy. Włączył małą latarkę, którą od czasu awarii prądu stale nosił w kieszeni, i na palcach podkradł się do drzwi. Wyjrzał przez wizjer, ale niczego nie zobaczył, bo na korytarzu panowały nieprzeniknione ciemności.

Wtem usłyszał przytłumiony kobiecy głos:

— Wpuść mnie. Wiem, że tam jesteś, widzę światło.

No pięknie, trzeba było wyłączyć latarkę, skończony dureń — pomyślał. W myślach policzył do trzech i z rozmachem otworzył drzwi. Na szczęście nie było tam dziwnego jaszczura. Na progu stała dziewczyna w bluzie z kapturem. Głowę miała opuszczoną tak, że nie widać było twarzy.

— Nie świeć po oczach. — Wyciągnęła przed siebie dłoń.

Zoo opuścił latarkę, a wtedy dziewczyna uniosła głowę i Zoo dojrzał błyszczące zielone oczy.

— Nie jesteś tu bezpieczny — powiedziała.

— Jak to? — Zmarszczył brwi.

— Ten stwór już wie, że tu się ukryłeś. Tropi cię już od dawna. Daj mi rękę.

— Skąd to wiesz?

Dziewczyna spojrzała mu głęboko w oczy. Nie zdjęła kaptura i widział tylko jej źrenice. To było dziwne uczucie, jakby coś z jej wnętrza zajrzało z zaciekawieniem do jego środka.

— Daj mi rękę — powtórzyła z mocą.

Zoo wyciągnął do niej dłoń i poczuł jej miękki dotyk.

— Musisz mi zaufać. W końcu musisz komuś zaufać — szepnęła.

W tym momencie Zoo obudził się zlany potem i z bijącym sercem. Po dziewczynie nie było najmniejszego śladu, a za oknem świtało. Jak zwykle zasnął na kanapie. Powlókł się do łazienki, by umyć zęby. Idąc, spojrzał przez okno, by sprawdzić, czy miasto wciąż jest wymarłe. Mimo wczesnej pory po ulicach pędziły już jednak samochody.

Ten sen prześladował go już od dawna. Zawsze ten sam, nic się w nim nie zmieniało, może poza jakimiś drobnymi elementami. W myślach ciągle widział oczy dziewczyny i czuł dotyk jej ręki. Zupełnie jakby była realnym człowiekiem, a nie wytworem sennych marzeń. Zawsze po tym śnie odnosił wrażenie, że dziewczyna po prostu go odwiedza. Jeżeli ona gdzieś jest i kiedyś się spotkamy, to poznam ją po oczach — pomyślał. Może to było szalone, ale przecież czasami urzeczywistniają się najdziwniejsze idee.


Rozdział 8

Kochać kogoś, to przede wszystkim pozwalać mu na to, żeby był, jaki jest.

William Wharton, Tato

Kiedy Harry spotkał Sally

Kanada, Saint-Hyacinthe


Harry Symond przyjechał na spotkanie godzinę przed czasem. Robił tak od lat, nigdy się nie spóźniał. Jako prywatny detektyw nie dawał sobie na to przyzwolenia, mogłoby to świadczyć o jego niesolidności. Może osoby z innych branż mogły sobie pozwolić na spóźnialstwo, może to czasami nawet pomagało w budowaniu marki. On nie mógł, a może nie potrafił. Miał już swoje przyzwyczajenia i sześćdziesiąt pięć lat na karku.

Może taki artysta wręcz musi się spóźniać? Podobno im lepszy, tym dłużej każe na siebie czekać. Ci najlepsi pewnie wcale nie zjawiają się na spotkaniu. — Harry uśmiechnął się do swoich myśli.

Siedział w Srebrnym Kole, jednym z przydrożnych barów jakich pełno na wyjeździe z Saint-Hyacinthe. Na parkingu stały rzędem zaparkowane ciężarówki, a w środku baru grube, obite sztuczną skórą kanapy, wytarte stoliki i specjalność zakładu — szarlotka na ciepło z lodami i naleśniki. Maria, energiczna kelnerka, bardzo je polecała.

— Jeszcze kawy? — zapytała, przechodząc obok z dzbankiem.

— Tak, poproszę — odparł Harry. Chyba wpadłem jej w oko. Już drugi raz pyta mnie o kawę — pomyślał.

Z uśmiechem nalała mu mocnego napoju, patrząc na niego z ukosa. Spojrzał na jej zniszczone od pracy ręce. Na serdecznym palcu nie było ślubnej obrączki.

Już długo jest kelnerką — zauważył w myślach. Pracuje tu od zawsze, to jej miejsce, chodzi po tej sali jak po swoim pałacu. Dobrze wykonuje swoją pracę i nie ma się czego wstydzić. Jest najlepsza, sprzedaje najwięcej naleśników, gdyby trzeba było, to zachwalałaby pieczone szczury. Nie ma co, prawdziwa służbistka, od razu to widać. Ma pewnie swoją dewizę, która brzmi: to, co jest do zrobienia, po prostu trzeba zrobić, więc lepiej załatwić to szybko i sprawnie. Potem pewnie wraca do swojego schludnego mieszkania, gdzie na komodzie stoi zdjęcie zmarłego męża. Takie kobiety się nie rozwodzą, mają w sobie za dużo przyzwoitości.

Harry czuł się artystą w swoim fachu. Był naprawdę świetnym detektywem. Dodatkowo zawsze miał swoje zdanie, które opierało się na obserwacji życia. Energia kobiet według Harry’ego brała się zazwyczaj z ud. Te zaokrąglone były najlepsze. Czasami zdarzały się wyjątki, ale cóż, wyjątek tylko potwierdza regułę. Najlepsze usta to oczywiście te pełne — w nich zamykał się pogodny charakter.

Symond istotnie miał dobre oko. Maria dobiegała sześćdziesiątki i od zawsze pracowała w tym barze. Tego dnia chciała zostać w domu na kanapie pod kocem, ale szef poprosił, żeby przyszła. Lubiła swoją pracę. Tak jak przypuszczał detektyw, jej wynajmowane niewielkie mieszkanko na pierwszym piętrze było czyste i uporządkowane. Harry pomylił się tylko w jednym: Maria co prawda kiedyś miała męża, ale on wcale nie umarł — kobieta najzwyczajniej w świecie się z nim rozwiodła. Jej mąż Edwin zawsze rano brał prysznic, wesoło przy tym pogwizdując. Pewnego dnia Maria parzyła kawę i po raz tysiączny usłyszała jego radosne gwizdy.

Nie, tego nie da się znieść — pomyślała. Nie mogę do śmierci słuchać tych koncertów.

Niedługo potem rozwiodła się z Edwinem. Ale to było dawno, kiedy była młoda i myślała, że życie stoi przed nią otworem. A życie, jak to życie, ukradło jej tylko czas. Dni szybko minęły i oto pewnego dnia obudziła się, mając pięćdziesiąt dziewięć lat i całą masę siwych włosów, które z trudem pokrywała farba. Nie miała partnera ani dzieci. Życie jest podstępne. Kiedy jesteśmy młodzi, mami nas, że wszystko jest możliwe, że osiągniemy wszystko, co chcemy, wystarczy tylko zakasać rękawy do pracy. Ale wcale tak nie jest. Maria miała całe dnie wypełnione pracą, a jednak czegoś zabrakło, może zwyczajnie tego, by na chwilę przysiąść i po prostu zastanowić się nad wszystkim. Tak właśnie pomyślała pewnego dnia. To było dokładnie w jej pięćdziesiąte dziewiąte urodziny. Od tej pory zawsze spoglądała śmielej na mężczyzn, którzy wpadli jej w oko.

Wcześniej miała zasady, nigdy nie flirtowała z klientami, chociaż podobała się mężczyznom i otrzymywała od nich różne propozycje. Tyle czasu zmarnowałam — myślała często. Miała rację, jej były mąż ułożył sobie życie i teraz pogwizdywał w nowej łazience, w nowym domu, a słuchała tego jego nowa żona. Życie Edwina przypominało kulę, rozrastało się w każdą stronę. Może w tym gwizdaniu było jednak coś inspirującego?

Teraz Maria częściej przechadzała się po sali. Harry mógł się podobać — atletyczna sylwetka, mocne dłonie (Maria zawsze lubiła potężne ręce u mężczyzn), głęboki głos i to spojrzenie szelmy. Czoło miał poorane bruzdami, widać, że wiele przeszedł. Pewni ludzie w jednym życiu przeżywają jakby kilka istnień. Właśnie do takich typów ciągnęło Marię. Jej coś uciekło, więc starała się pochwycić coś innego. Życie polega na tym, by w końcu coś dogonić i złapać, w przeciwnym razie człowiek nie zazna spokoju. Kelnerka ukradkiem przyjrzała się dłoniom Harry’ego, ale nie widać było obrączki ani śladu po niej.

Harry spojrzał na zegarek. Do spotkania z klientką pozostało jeszcze pół godziny. Ponownie zatopił się w rozmyślaniach. Miał kiedyś żonę i syna, ale to wszystko zasnuła mgła przeszłości. To był skrzętnie skrywany przez Harry’ego sekret. Od prawie dwudziestu lat z nikim o tym nie rozmawiał. Jednak już od jakiegoś roku zaczęło chodzić mu po głowie nowe małżeństwo. Ot tak, po prostu. Ta myśl pojawiła się sama. Rozglądał się więc bacznie, podchodząc do pomysłu jak do zadania. Znaleźć żonę, towarzyszkę, przyjaciółkę. Nie gderliwą jędzę, nie takiej kobiety szuka się po sześćdziesiątce. To musiało być coś. Dodatkowo osoba niewiele młodsza, ktoś na resztę życia.

Harry coraz bardziej pogrążał się w rozmyślaniach, a czas mijał niepostrzeżenie. W końcu nadeszła godzina dziesiąta i do baru weszła szczupła kobieta z sięgającymi ramion jasnymi, lśniącymi włosami w odcieniu cynamonu. Pół jej twarzy zakrywały duże przyciemniane okulary.

To na pewno ona — pomyślał Harry. Taka trochę dama. Idealna w każdym calu.

Dla Harry’ego było jasne, że kobieta stara się coś ukryć, załatwić jakąś na wpół legalną sprawę. Wprawne oko byłego policjanta od razu namierzyło podejrzaną. Tak samo jest z pijanymi kierowcami. Policja szybko ich wyłapuje. Z reguły zatrzymywani są ci, którzy jadą w nienaturalny sposób, co od razu sugeruje, że coś ukrywają: jadą za wolno, czają się. Ludzie są tacy naiwni, czasami zupełnie jak dzieci. A wystarczy tylko zachowywać się najnormalniej w świecie, po prostu nie rzucać się w oczy. Gdybym ja był przestępcą, nikt nigdy by mnie nie złapał — pomyślał Harry.

Kobieta szła powoli przez salę, szukając kogoś wzrokiem. Harry wyprężył się, by było go dobrze widać, i spojrzał na nią wymownie. Minęła go jednak bez słowa.

Co jest? — pomyślał. Przecież to na pewno ona, dałbym sobie głowę uciąć.

Obejrzał się, kobieta przeszła przez całą salę i usiadła na końcu przy wolnym stoliku.

I co teraz? Może to jednak nie ona?

Wtem zadzwoniła komórka. Harry odebrał.


Gdzie jest Sally?

Kanada, Saint-Hyacinthe


— Dzień dobry, przepraszam, że dzwonię. — Z telefonu dobiegał bezradny kobiecy głos.

— Nie ma problemu… Proszę mówić — zachęcił ją Harry.

— Chyba coś pokręciłam, albo godzinę, albo miejsce. Sama zresztą nie wiem. W każdym razie siedzę w barze, ale pana nie ma.

— A w jakim barze pani siedzi? — spytał lekko rozbawiony Harry.

— No, w tym… — zająknęła się kobieta — Złotym Kole.

— Chyba srebrnym? — poprawił ją.

— Tak, tak — przytaknęła skwapliwie. — Oczywiście, że w srebrnym. Przepraszam, przejęzyczyłam się.

— Trzeba przyznać, że te kruszce czasami się mylą — odparł z udawaną powagą.

— Tylko… kiedy pan będzie? Rozumiem, że jest jakieś opóźnienie, korek czy coś w tym stylu…

— Żaden korek i o żadnym spóźnieniu nie może być mowy — zaprotestował Harry.

— To ja już sama nie wiem — jęknęła kobieta. — Chyba wszystko zupełnie pokręciłam… Chce pan zrezygnować? Proszę mi to powiedzieć wprost.

— Wydaje mi się, że minęła mnie pani.

— Jak to?

— Dosłownie przed minutą obok mojego stolika przeszła atrakcyjna kobieta. Miała przeciwsłoneczne okulary i beżowy płaszcz, czy to przypadkiem nie pani?

— Tak, to ja. Przepraszam, jestem taka zdenerwowana. Najwyraźniej nie zauważyłam pana — odparła pospiesznie. — I co teraz?

— Po prostu wstanę i podejdę do pani stolika. — Uśmiechnął się szeroko.

— No tak, oczywiście. — Kobieta odetchnęła z ulgą.

Harry wstał, zabrał płaszcz leżący obok i ruszył na koniec sali.

— Przepraszam, przesiadam się, przyszła moja znajoma — zwrócił się do kelnerki, którą profilował przez ostatnie pół godziny.

— O, jakoś nie wpadł jej pan w oko — odparła Maria przekornie.

— Taki ze mnie niepozorny facet — odpowiedział.

Kelnerka oddaliła się z uśmiechem, a Harry dosiadł się do stolika Sally.

— Witam, Sally Paterson. — Kobieta wstała i podała mu wypielęgnowaną dłoń.

— Bardzo mi miło. — Harry uścisnął jej rękę, ale uważał, by przypadkiem nie zrobić tego za mocno. W kobiecie było coś kruchego i musiał przyznać, że była bardzo atrakcyjna. W jej wyglądzie zostało wiele śladów młodości, kiedy naprawdę musiała łamać męskie serca na pół niczym wprawny karateka. Ale to nie było dobre porównanie. W rzeczywistości to powściągliwość w zachowaniu Sally zawsze intrygowała mężczyzn.

— Proszę, niech pani zdejmie okulary, nie ma aż takiego słońca — zachęcił ją detektyw.

— Ma pan rację, przez nie chyba za bardzo rzucam się w oczy. — Sally drżącą ręką schowała okulary do etui.

Tego dnia była rozkojarzona. Byli umówieni z mężem na oglądanie wymarzonego domu nad jeziorem, ale Thomas wykręcił się pod pretekstem konieczności oddania wozu do serwisu. Sally czuła, że wszystko bierze w łeb. Thomas jak zwykle stawiał bierny opór. Był za sprytny, by w oczy powiedzieć jej „nie”.

Przynajmniej zrealizuję część tego, co zaplanowałam — pomyślała Sally, spoglądając na detektywa.


Zauroczenie Harry’ego

Kanada, Saint-Hyacinthe


Kiedy Sally zdjęła przyciemniane okulary, Harry w końcu mógł spojrzeć jej w oczy. Były błękitne i migotały w nich wesołe punkciki. Naprawdę piękne oczy — pomyślał. Sally jakby to odgadła i na moment zmieszała się. Detektyw zganił się w duchu za brak profesjonalizmu i spuścił wzrok. Dla odmiany spojrzał na dłonie kobiety. Na jednym z palców widniała obrączka, a na drugim pierścionek z dużym brylantem. Czemu ja nigdy nie mogę spotkać takiej kobiety? — pomyślał z lekką goryczą.

— Naprawdę nie ma powodów do nerwów — zwrócił się do Sally. — Nie chce mi przecież pani zlecić niczego nielegalnego.

— Oczywiście, wykluczone — zaprotestowała żywo.

— Tak więc proszę, może pani mówić…

— Tak teraz? Już?

— Ma pani rację, na początek zamówmy kawę. — Spojrzał jeszcze raz w oczy Sally. Polubił ją, chociaż w ogóle jej nie znał. To było bardzo dziwne, nigdy nie przytrafiło mu się nic takiego.

Gdy kelnerka Maria przyniosła kawę, rzuciła kobiecie mordercze spojrzenie. Sally nawet na nią nie spojrzała. Naprawdę miała w sobie coś z arystokratki. Harry zaczął słodzić, zajęło mu to trochę czasu, bo wsypał pięć łyżeczek cukru.

— Oj, nie wiem, czy to się rozpuści. — Sally uśmiechnęła się.

— Życie trzeba sobie dosładzać, to moja dewiza.

— Ja wzięłam rozwód z cukrem już wieki temu — odparła z godnością.

Harry chciał powiedzieć, że ma inny, o wiele poważniejszy rozwód za sobą, ale ugryzł się w język. Żadnych wycieczek osobistych — skarcił się w myślach. To była jego główna zasada.

— Skoro już mamy kawę, to porozmawiajmy o sprawie, która panią do mnie sprowadza.

— Tak, oczywiście, już wszystko mówię, tylko nie wiem, od czego zacząć. To bardzo zagmatwane.

— Czy to dotyczy pani męża?

— Nie, Thomas nie ma w tym nic wspólnego — ucięła.

A to szkoda — pomyślał zawiedziony Harry. Miał nadzieję, że facet coś przeskrobał. Mężowie pięknych żon zazwyczaj nie zasługują na nie ani trochę.

— Chodzi o bardzo delikatną sprawę. — Sally rozejrzała się, ale wokół było raczej pustawo. Żaden z sąsiednich stolików nie był zajęty. Tylko z oddali Maria przyglądała się ich spotkaniu z wyraźnym zainteresowaniem.

— Chodzi o ustalenie miejsca pobytu pewnej osoby.

— To ktoś z pani rodziny? — zainteresował się Harry.

— To moja sąsiadka.

— Zamieniam się w słuch.

— Pięć lat temu widziałam, jak dokonuje morderstwa…

— Jeżeli pani sąsiadka kogoś zamordowała, to zapewne przebywa w więzieniu — odparł powoli Harry.

— Zapewne słyszał pan o tej sprawie. Trzynastoletnia dziewczyna kilka lat temu zabiła całą swoją rodzinę.

— Chodzi o Jasmine Reynolds? — zapytał detektyw, a Sally przytaknęła. — Tak, słyszałem o tym. Proszę powiedzieć, jak to się właściwie skończyło?

— Byłam głównym świadkiem oskarżenia, ale tej małej nie udowodniono zabójstwa, wykpiła się.

— Jak to zwykle bywa. Prawnicze sztuczki — zauważył z krzywym uśmieszkiem. — Dwadzieścia lat pracowałem w policji. My łapiemy, a oni wypuszczają — stwierdził cierpko.

— Ona siedzi gdzieś w jakimś zakładzie, ale niedługo wychodzi, możliwe, że już za chwilę — powiedziała Sally.

— Rozumiem, że mam ustalić gdzie obecnie przebywa?

Harry lubił intrygujące sprawy, a ta była nad wyraz interesująca. Czuł już lekki dreszczyk emocji. Był w swoim żywiole.

— Dokładnie tak, chcę, żeby ją pan odszukał.

— I co dalej?

— Nic. — Sally wzruszyła ramionami. — Po prostu chcę wiedzieć, gdzie jest. Jako główny świadek czuję się zagrożona.

— Czy mieszka pani nadal w tym samym domu?

Sally w odpowiedzi skinęła głową.

— To radzę się wyprowadzić, lepiej nie mieć do czynienia z tą małą. — Harry wziął łyk kawy. — Mam nadzieję, że nie chodzi pani po głowie wznawianie procesu czy coś takiego?

— Nie! — Sally zaprotestowała. — Wiem, że to niemożliwe.

— Dokładnie, nie można sądzić kogoś dwa razy za to samo przestępstwo. Swoje odsiedziała. Ustalenie jej pobytu będzie kosztowało więcej niż zwykła sprawa. Tu nie chodzi o wyjaśnienie, gdzie wieczorami szwenda się mąż.

— Rozumiem, proszę mi zatem powiedzieć, na jaką sumę muszę być przygotowana.

— Za chwilę do tego przejdziemy — odparł Harry. — Ważne jest to, że pani sąsiadka w chwili czynu była osobą niepełnoletnią. — Zniżył głos. — Zgodnie z naszym prawem jest teraz dzieckiem plakatu i to komplikuje nam całą sprawę.

— Dzieckiem plakatu? Co to oznacza? — Sally zmieszała się.

— Ta dziewczyna została objęta specjalnym programem resocjalizacji. Rząd zapewne nada jej nową tożsamość, być może już to zrobił — wyjaśnił Harry. — Miejsce jej pobytu jest objęte tajemnicą, a szukanie jej w celu odkrycia nowej tożsamości jest zabronione. Dostała szansę na nowe życie. Ma trafić do społeczeństwa jako zupełnie nowa osoba. Czy wie pani, że nawet publikowanie jej starego imienia i nazwiska jest zabronione pod groźbą kary?

— Tak, to akurat wiem, ale uważam, że to chore.

— Rząd ma jednak inne zdanie. Mówiąc o niej, można tylko używać inicjałów, tak jak robili to dziennikarze. Wszędzie pojawiała się jako JR.

— Widzę, że w tym kraju najbardziej dba się o przestępców. A kto ochroni mnie? — Sally skrzyżowała ręce na piersi.

— Rozumiem pani wzburzenie, ale to bardzo delikatna sprawa. Muszę mieć pewność, że zdobyte przeze mnie informacje nie posłużą do nielegalnych celów.

Sally przytaknęła.

— Będą one wyłącznie do pani wiadomości. Nie wolno pani nikomu przekazać informacji, które pozyskam. Jeżeli pani to zrobi, będzie miała wielkie problemy. To bardzo niebezpieczna gra. Mogę wiedzieć, po co pani ją rozpoczyna?

— Po prostu chcę wiedzieć.

— Nie lepiej się wyprowadzić? — Zmarszczył brwi. — Zapomnieć o tym wszystkim, żyć spokojnie w innym domu?

— Skoro ja mogę ją znaleźć, to ona równie dobrze może znaleźć mnie, czyż nie tak? — zauważyła przytomnie Sally.

— Oczywiście, ludzie pozostawiają ślady, po których specjalista — wskazał na siebie — bez trudu może odszukać każdego wszędzie. Chcę tylko powiedzieć, że gdy się pani wyprowadzi, to mało prawdopodobne, by ona pani szukała. Dostała nową tożsamość, zaczyna nowe życie. Spotkanie z panią wiązałoby się także dla niej z niebezpieczeństwem. Ona z pewnością ma już dosyć przebywania w zamknięciu — perorował. — Mam jedno pytanie — powiedział w końcu.

— Słucham.

— Czy jeżeli ustalę, jak obecnie się nazywa i gdzie przebywa Jasmine, to czy będzie pani chciała się z nią spotkać?

— Oczywiście, że nie. Zamierzam się wyprowadzić, ale… mąż… to nie są tylko moje decyzje. — Sally rozłożyła ręce.

— Mógłbym z nim porozmawiać, uświadomić mu pewne rzeczy… Może on nie rozumie powagi sytuacji. Już dawno powinniście państwo byli zmienić dom. Jest tyle pięknych miejsc, w których można mieszkać bez bagażu smutnych wspomnień.

Sally uniosła brew, a jej oczy błysnęły z zainteresowaniem. Ten detektyw zaczynał się jej coraz bardziej podobać.

— Nie, to nie będzie potrzebne, w zasadzie już go przekonałam — odparła powoli. Lojalność jednak zwyciężyła. Sally zdusiła w zarodku propozycję detektywa, jakby bojąc się samej siebie. — Wracając do sprawy, po prostu chcę wiedzieć, jak ta mała się obecnie nazywa i gdzie przebywa. Przynajmniej będę miała pewność, kogo się wystrzegać. Boję się, że mogła zmienić wygląd i nawet jej nie rozpoznam, kiedy ją spotkam.

— Istnieje taka możliwość. — Harry pokiwał ze zrozumieniem głową. — Rząd czasami umożliwia takim osobom pewne korekty plastyczne. Nawet nie wie pani, jak mało potrzeba, by człowiek zmienił się nie do poznania.

— Cieszę się, że mnie pan rozumie.

— Mogę przyjąć to zlecenie. Ale niech pani nie robi nic więcej z informacjami, które zdobędę. Ta dziewczyna jest bardzo niebezpiecznym i przebiegłym człowiekiem.

— Zdaję sobie z tego sprawę.

— To będzie taka kwota. — Harry zapisał na serwetce sumę trzech tysięcy dolarów.

— Akceptuję warunki — odparła szybko Sally. — Zależy mi na czasie i dyskrecji. Kiedy mogę się spodziewać wiadomości od pana?

— Myślę, że jeszcze przed świętami dostarczę pani komplet informacji. Wówczas rozliczymy się gotówką.

— Tak szybko? — zdziwiła się.

— Jestem profesjonalistą. Czy koleżanka, która mnie polecała, nie wspominała o tym?

— Rzeczywiście, bardzo szybko się rozwiodła — zauważyła rozbawiona Sally.

— Dzięki mojej pracy — dodał. — Zadzwonię, jak tylko coś ustalę. I niech się pani przeprowadzi.

— Dobrze. — Uśmiechnęła się.

Wstali i uścisnęli sobie ręce. Trwało to jednak o wiele za długo. Coś ich przyciągało do siebie. Harry spostrzegł to, Sally również. Zmieszali się obydwoje jak dwójka nastolatków.

— Zapomniałabym na śmierć — powiedziała nagle Sally.

— Co się stało? — Harry’emu mocniej zabiło serce.

— Nie zapytałam pana, czy mam zapłacić jakąś zaliczkę. Mogę podejść do bankomatu, jest tuż za rogiem.

— Nie ma takiej potrzeby — uspokoił ją. — Chyba mnie pani nie oszuka. Rozliczymy się na koniec zlecenia.

— O to się proszę nie obawiać, nigdy nikogo nie oszukałam.

Harry nic nie odparł, to były jego słowa. Sam zawsze tak mówił. Stał teraz zmieszany, a Sally patrzyła na niego badawczo.

— Naprawdę, proszę mi wierzyć, nie oszukam pana.

— Przepraszam, zamyśliłem się. — Dotknął ręką czoła i uśmiechnął się bezradnie.

No proszę, brutal o czułym sercu — pomyślała Sally. Widziała, jakie zrobiła wrażenie na tym mężczyźnie. Wstała i ruszyła do wyjścia, lekko kołysząc biodrami. Detektyw musiał przyznać, że miała naprawdę świetną figurę. Gdy przepuszczał ją w drzwiach, spojrzeli na siebie ostatni raz. Harry’emu naprawdę było przykro, że odchodziła. W jednej chwili poczuł się okropnie samotny.

Sally szybko skręciła za róg, gdzie wcześniej zaparkowała. Jej też nie było do śmiechu. Serce biło jej mocno. Ten nieznajomy facet rozumiał ją lepiej niż Thomas, z którym przeżyła szmat czasu i wychowała dwójkę dzieci. Jak to możliwe? — zapytała w myślach sama siebie. Idąc do wozu, rozmyślała o tym, jak przez te lata oddalili się z Thomasem od siebie. Miała wrażenie, jakby był dla niej obcym facetem. Ten detektyw bardziej interesował się jej sprawami niż jej własny mąż. Nawet kilka razy doradzał wyprowadzkę. Był po jej stronie, wiedział, że Jasmine to groźna psychopatka. Nie bagatelizował tego jak Thomas, który po godzinach pracy w biurze najwyraźniej obojętniał na jej problemy. No i jeszcze to nabite, sprężyste ciało. Taki typ faceta z dwudniowym zarostem, który pójdzie do lasu i siekierą narąbie drzewa. Nie będzie się przy tym bał kleszczy, komarów ani odcisków na dłoniach.

Sally odgoniła te fantazje i posmutniała, bo w myślach zobaczyła blade, rozmiękłe ciało Thomasa. Otworzyła wóz i chwilę siedziała w nim bez słowa. Thomasie Paterson, lepiej kup ten dom nad jeziorem, bo nie wiem, jak będzie — pomyślała i odpaliła silnik. Coś z wolna zaczęło w niej kiełkować. Kiedy Harry poznał Sally — to była jej ulubiona komedia romantyczna. Jadąc, lekko uśmiechała się do siebie.

Rozdział 9

Nie można przeżyć na nowo czasu, który się już raz przeżyło.

F. Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby

Harry wraca do domu

Kanada, Lac-Écho


Po wyjściu ze Srebrnego Koła Harry ruszył w przeciwną stronę niż Sally. Szedł powoli, a jego buty rozgniatały świeży śnieg, który skrzypiał przy każdym kroku. Idąc wzdłuż witryny baru, złapał wzrok Marii sprzątającej stolik. Mogłem się przynajmniej umówić z kelnerką. Nie można gonić za czymś nieosiągalnym. Może właśnie to ta osoba? Tamta kobieta ma męża i pewnie go kocha. Jest tylko kolejnym zleceniem — przemknęło mu przez myśl. Schylił się i zgarnął trochę śniegu. Szybko uformował kulkę i lekko rzucił nią w witrynę.

Maria podniosła głowę zaskoczona. Pokiwał do niej, a ona posłała mu uśmiech. Harpun zarzucony — pomyślał. Teraz na pewno mnie zapamięta. Po rozwiązaniu sprawy wrócę tu i wypiję z nią kawę. Dziarskim krokiem ruszył do wozu. Nie chciał być nostalgiczny, szybko otrząsnął się z tego dziwnego uczucia po spotkaniu. Zaczął myśleć o zleceniu. Czuł to lekkie podniecenie związane z niebezpieczeństwem, a ta nowa sprawa była niebezpieczna. Naprawdę lubił to. Ja chyba nigdy nie przejdę na emeryturę — pomyślał, zatrzaskując drzwi wozu. Umarłbym z nudów. Uruchomił silnik i ruszył do domu. Już wiedział, od czego zacznie poszukiwania.

Minął Montreal i ruszył boczną drogą do domu położonego w lesie nad jeziorem Lac-Écho. Zaparkował wóz na podjeździe i wszedł na ganek. Po prawej stronie wejścia utworzyła się mała kałuża wody, teraz z powodu mrozu była zamarznięta. Trzeba w końcu naprawić ten przeciek — pomyślał. Wszedł do domu, który był mroczny i ponury, zupełnie jak jego nastrój. Muszę się napić — stwierdził i udał się do kuchni, gdzie nalał sobie Jacka Daniel’sa. Potem usiadł na kanapie w salonie i z ciężkim westchnieniem wziął pierwszy łyk, który rozgrzał mu gardło. Przynajmniej whiskey zawsze smakowała tak samo. Harry miał swoją tajemnicę. Teraz siedząc na kanapie, powrócił do niej myślami.


Tajemnica Harry’ego

Kanada, Lac-Écho


Harry nalał sobie kolejną szklankę Jacka Daniel’sa. To, co wydarzyło się pomiędzy nim a jego synem Alexem, nie powinno mieć miejsca. Detektyw czuł to teraz bardzo wyraźnie. Syn nie powinien zachowywać się tak w stosunku do ojca. A wszystko przez głupią sprawę. To były stare dzieje, dwadzieścia lat temu pod koniec studiów Alex wyjechał na wakacje do Europy, gdzie poznał jakąś dziewczynę. Po powrocie zaczął się jednak spotykać z inną. Nawet się z nią zaręczył. Jednak pewnego dnia, kiedy jeszcze pomieszkiwał w domu rodzinnym, zadzwoniła jego wakacyjna przyjaciółka. Traf chciał, że tego dnia nie było go w domu i to Harry odebrał telefon. Powiedział dziewczynie całą prawdę, że jego syn się żeni, żeby dała sobie z nim spokój. Może zrobił to zbyt ostrym tonem, ale uważał, że trzeba być fair. Sam zawsze był w porządku wobec ludzi, nigdy nikogo nie oszukał. Zły był wtedy jak diabli na Alexa.

Kiedy po jakimś czasie jego syn dowiedział się o tym, wpadł we wściekłość. Właśnie rozstał się z narzeczoną i chodził jak beczka prochu. Ta mała sprawa była iskrą, która spowodowała wybuch. Alex oznajmił, że tamta dziewczyna z wakacji była jego prawdziwą miłością i że Harry wszystko zepsuł.

— Ty zawsze wszystko niszczysz! — wykrzyczał wtedy. Może to była tylko zwykła awantura, ale Harry zapamiętał ją, słowa syna zraniły go. Nie dał jednak po sobie nic poznać, tylko po cichu zaczął budować wokół siebie mur.

Alex później dzwonił do tej dziewczyny, ale nie chciała z nim rozmawiać. Jednak miała charakter. Nie można dać się traktować jak towar zastępczy — myślał o całej sprawie Harry. Kłopoty lubią chodzić parami. Jest wiele prawdy w tym powiedzeniu, o czym Harry przekonał się na własnej skórze. Dziwił się, że jego żona Lucy nie kwapiła się, by pogodzić zwaśnionych domowników, okazało się jednak, że była zajęta zgoła czym innym. Jej uwagę zaprzątał płomienny romans z agentem nieruchomości Johnem Brodym. To był ich wspólny znajomy. Harry mówił o nim Pan Tupecik albo Sztuczny Ząbek. W rzeczy samej Brody był typem podstarzałego playboya, jeździł sportowym czerwonym kabrioletem i ubierał się w najlepsze garnitury. Harry ani przez moment nie czuł się zagrożony i był to błąd. Czasem pojawiające się niespodziewanie romanse potrafią uderzyć z siłą tornada. I tak po niedługim czasie detektyw został zupełnie sam. Żona odeszła w siną dal z agentem, a syn również się od niego odsunął. Za rozpad małżeństwa obwinił Harry’ego, co było zupełnie bez sensu, bo to przecież nie Harry odszedł z Panem Tupecikiem. Czasami życie naprawdę potrafi zaskoczyć. Człowiek otoczony jest ludźmi, a tu nagle trach, zostaje sam jak palec. Dobrze, że Harry miał pracę, to jedno mu pozostało.

Zresztą nie miało to obecnie żadnego znaczenia. Nie można przecież żyć przeszłością, rozpamiętywać hipotetycznych sytuacji. To jest droga wprost na zapomnianą bocznicę zardzewiałych wagonów kolejowych. W powietrzu unosi się woń smaru, a na ziemi płożą się kłujące zielska. To nie jest dobre miejsce. Z takiej bocznicy żaden pociąg już nie wyjedzie. Harry dobrze o tym wiedział i nie zamierzał się poddawać.


Philip Qusack

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Philip Qusack przyjechał do szpitala jak zwykle spóźniony. Pospiesznie przywitał się z pielęgniarkami i wszedł na oddział. Musiał się jednak cofnąć, bo zostawił na blacie recepcji wysłużoną skórzaną teczkę. Gdy po nią wrócił, pielęgniarki chichotały.

— Chomik znowu zapomniał teczki — szeptały rozbawione.

To było jego sekretne przezwisko, ale dziwnym trafem każdy w szpitalu je znał, łącznie z pensjonariuszami. Nie wiadomo, kto je wymyślił, ale trzeba przyznać, że idealnie pasowało do Philipa Qusacka: wypisz wymaluj przypominał dużego chomika. Nawet podobnie ruszał nosem, zupełnie jak gryzoń.

Philip akceptował swoje przezwisko. Trzeba podkreślić, że cechowało go ambiwalentne podejście do wszystkiego.

— On chyba musi coś palić — plotkowały pielęgniarki. — A może sam sobie przepisuje jakieś leki? Tylko żeby mu nie odwaliło po tych psychotropach i żeby to się nie skończyło tym, że wpadnie tu kiedyś z siekierą niczym Rambo i łby nam wszystkim poobcina.

Tak żartowano sobie z Qusacka i było w tym dużo racji, gdyż zawsze był wyluzowany, i to aż zanadto. Sprawiał wrażenie nieobecnego, jakby cały czas śnił na jawie. Ruchy miał ospałe, a gdy szedł, zdawało się, że nogi same go niosą. Powieki ciążyły mu niemiłosiernie, jakby ciągle drzemał. Jednak wcale nie palił skrętów ani nie brał psychotropów. Miał za to inny nałóg, starannie ukrywany i o wiele bardziej ekscytujący.

Tego dnia Philip Qusack od razu skierował swe kroki do pokoju Jasmine. W jednej ręce niósł teczkę, a w drugiej kubek z kawą i muffinkę, która prawie wypadała mu z ręki. Kubek boleśnie parzył w palce. Chomik niemal biegł truchtem, żeby jak najprędzej dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Korytarz na tym odcinku był pusty. Nie było tu żadnego stolika, na którym mógłby na chwilę postawić rzeczy i upić trochę kawy, która zalewała mu mankiet koszuli.

Gdy dotarł na miejsce, czubkiem wysłużonego buta zapukał w drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał ponownie, znowu cisza. Cholera, chyba jej nie ma — pomyślał w panice. Znowu kopnął w drzwi, tym razem bardziej energicznie. Muffinka prawie wypadła mu z ręki. Już drugiej takiej nie kupię — pomyślał. To było ostatnie ciastko w barku. Wszystko tam było niedobre, począwszy od kawy i skończywszy na herbacie. Nawet cola w małych butelkach wydawała się jakaś niesmaczna, a przecież wiadomo, że cola w maleńkich szklanych buteleczkach jest najlepsza. W szpitalnym barku wszystko było okropne. Wszystko oprócz muffinek, które w swym wnętrzu skrywały lekko płynną czekoladę. Dlatego już po dziesiątej były sprzedane i zostawały po nich tylko czekoladowe okruszki. Zapewne i na nie znalazłby się amator, ale nikomu nie przyszło do głowy wystawić okruchów na sprzedaż.

Nagle drzwi otworzyły się i stanęła w nich Jasmine, piękna jak zawsze, mimo legginsów i za dużego T-shirtu z Myszką Minnie.

— Co tak pukasz jak wariat, szpital się pali? — spytała z cynicznym uśmieszkiem.

— Widzę, że księżniczka bez nastroju.

— Bez nastroju — prychnęła. — Przecież rano księżniczka zawsze ma wkurwa. Powinieneś już to wiedzieć, znamy się w końcu kilka lat. Nie jesteś chyba aż tak tępy. — Spojrzała na niego wymownie.

— Muffinka mi wypada — jęknął bezradnie.

— Masz muffinkę? — ożywiła się. — Daj gryza.

Nim zdążył coś powiedzieć, wyjęła mu z ręki ciastko i odgryzła spory kawałek, właśnie ten z płynną czekoladą.

— Pycha! — Oblizała się. — Ten, kto piecze te ciastka, powinien dostać Nobla. Rozdają tę nagrodę za jakieś bzdury, a geniusz cukiernika pozostaje niedoceniony. Czekolada jeszcze ciepła, chcesz trochę? — Dotknęła palcem ust.

— Cholera jasna, Jasmine! Oddaj mi natychmiast to ciastko! — Chomik zirytował się nie na żarty. Położył rzeczy na stoliku i zabrał jej z ręki resztki babeczki. — Kup sobie swoją, zjadłaś mi prawie połowę, w dodatku tę najlepszą część!

— Śmieszny jesteś, tyle rabanu o głupie ciastko. — Wydęła usta. — Zresztą nie powinieneś jeść słodyczy. W twoim wieku to jak wyrok śmierci. Masz pewnie cukrzycę i różne inne.

— Nie mam cukrzycy ani żadnych innych. Nie rozumiem, czemu sama nie pójdziesz do barku i nie kupisz sobie ciastka. Wiem, że dostałaś stałą przepustkę. Prawniczka ci załatwiła.

— Dostałam, bo jestem grzeczna. — Uśmiechnęła się przekornie. — Osobny pokój też mam za dobre sprawowanie. A muffinki zawsze kupujesz ty, a ja ci je tylko wyjadam.

Chomik nic nie odparł, tylko wziął łyk kawy i zmarszczył nos. Jako żywo przypominał teraz najprawdziwszego chomika, powiększonego i wciśniętego w ubranie.

— Słyszałem, że przenoszą cię na oddział otwarty. — Usiadł na krześle i założył nogę na nogę.

— Widzę, że dobre wieści szybko się rozchodzą.

— Nie dla wszystkich dobre — zauważył.

— Jak mam to rozumieć?

— Świat może trochę ucierpieć, w czasie gdy będziesz na oddziale otwartym.

— To decyzja sądu, nie bądź głupi. Skończyła się moja terapia i to wszystko. — Rozłożyła dłonie w geście bezradności. — Jestem już zdrowa. Stoi przed tobą żywy dowód sukcesu terapeutycznego tego zacnego szpitala.

— Powinni cię tu zatrzymać — zawyrokował Chomik, przybierając minę mędrca.

— Ale jakoś nie mogą. Wszystkie testy mam idealne, więc tak już musi być — odparła. W jej głosie jednak dało się wyczuć lekkie zirytowanie. Jasmine z natury była nieufna i już zaczęła wietrzyć podstęp.

Chomik nic nie odpowiedział, tylko z pietyzmem wyjął z teczki kartkę papieru. Trzymał ją chwilę w rękach tak, jakby była polisą wartą miliony dolarów.

— Dawaj! — Jasmine leżąc na łóżku, wyciągnęła rękę.

— Nie tak szybko, moja panno.

— Nie rozśmieszaj mnie — prychnęła. — Wiem, co to jest. Nie rób głupich gierek.

Rozdział 10

Zanim człowiek osiągnie lata wystarczające do obrania kierunku, kość zostaje rzucona i już dawno minęła chwila, która zadecydowała o przyszłości.

Zelda Fitzgerald

Chomik

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


— Za chwilę ci to dam — odparł Chomik. — Jeszcze tylko ci chcę powiedzieć…

— No, co chcesz mi powiedzieć? — przerwała mu ze śmiechem. — Powiesz mi jakąś wielką mądrość, na którą czekam od pięciu lat, czy znowu się rozczaruję? — Ten cały Chomik bawił ją okrutnie.

— Przyszedłem się pożegnać, odchodzę na emeryturę.

— Co? Ty na emeryturę? — zmarszczyła brwi. — Jesteś co prawda okropnie stary, ale jeszcze się trzymasz.

— Tak jakoś wyszło. — Wzruszył ramionami. — Bez przerwy powtarzasz mi, że jestem stary i się jakoś zestarzałem.

— W sumie tak, ale żeby tak od razu przechodzić na emeryturę? Bez ciebie ten oddział już nie będzie taki sam. Jesteś jak taki szalony profesor. Wpadasz tu z rozwianym włosem, rozdajesz jakieś leki na chybił trafił…

— Przestań, tylko raz się zdarzyło, że jeden z chłopaków dostał ciut mocniejszą dawkę — zaprotestował Chomik.

— Dobre sobie, przez tydzień koleś leżał jak warzywo. Dobrze, że pielęgniarki się pokapowały, bo by wąchał kwiatki od spodu. Zresztą ciągle się myliłeś.

— Nie bądźmy takimi formalistami, wszyscy moi pacjenci żyją i mają się dobrze — stwierdził Chomik z godnością.

— A wszyscy, którzy nie żyją, też mają się dobrze, bo fruwają z aniołkami i brzdąkając na harfach, wspominają z rozrzewnieniem wspaniałego lekarza, który skrócił ich męki.

— Ale ty jesteś cyniczna. — Phil smętnie zwiesił głowę. — Nie ma w tobie żadnych uczuć i sentymentu.

— Nie bój się, jest we mnie tyle uczuć, ile dokładnie potrzeba. Oczywiście, że mi smutno, że odchodzisz. Kto nas, biednych wariatów, będzie teraz leczył? Bez ciebie to wszystko może runąć. A wtedy fala szaleńców zaleje świat. Pomyślałeś o tym, nim zgodziłeś się odejść?

— Daj spokój, moja zgoda nie miała tu nic do rzeczy. Mój kontrakt się skończył i po prostu nie został przedłużony. Przyjęli już na moje miejsce nową lekarkę. Muszę przyznać, że to całkiem miła i rozsądna kobieta.

Jasmine parsknęła głośno śmiechem.

— Skoro według ciebie jest miła, to musi być straszną suką.

— Doktor Hakimo jest nadzwyczaj skrupulatna i sumienna — powiedział Chomik.

— Japonka?

— W rzeczy samej.

— No tak oni lubią być skrupulatni. A zresztą, co mnie to wszystko obchodzi? — Jasmine wzruszyła ramionami. — Może tu przyjść nawet sam doktor Zygmunt Freud.

— A ja myślę, że jednak powinno cię obchodzić, moja droga — powiedział tajemniczo Chomik. — Byłem dla ciebie zbyt pobłażliwy. Przymykałem oczy na wszystkie twoje krętactwa. Mam nadzieję, że pani doktor Hakimo trochę cię naprostuje. Będzie twoim lekarzem prowadzącym na oddziale otwartym. To ci się przyda, żebyś nie myślała, że cały świat musi grać w twoją grę. Jej opinie będą wiążące dla sądu, a ja zamierzam się z nią spotkać i opowiedzieć jej co nieco o pacjentach. Na co zwrócić uwagę i tym podobne.

— Widzę, że strasznie chcesz mnie dzisiaj wkurzyć — syknęła Jasmine. — Ale pamiętaj, że wiem o tobie tyle, że mógłbyś długo posiedzieć. Więc lepiej uważaj, o czym będziecie plotkować z panią doktor Nagasaki.

— Hakimo — poprawił ją Chomik.

— Nieważne, to był żart — stwierdziła cierpko. Zapadła cisza. Chomik na moment przymknął powieki, można było odnieść wrażenie, że przysnął.

— Tak się dzisiaj zastanawiam nad wszystkim… — odezwał się nagle. — To mój ostatni dzień w pracy.

— Strasznie jesteś dzisiaj filozoficzny, Chomiczku. — Jasmine wstała i chwilę pokręciła się po pokoju bez celu. Nagle dopadła do biurka i chwyciła kartkę, którą miał jej dać.


Jasmine czyta tajemniczą kartkę

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Jasmine rozprostowała kartkę. Szybko przebiegła oczami linijki. Na koniec na jej twarzy pojawił się triumfujący uśmiech.

— Przyznam, że naprawdę pięknie to napisałeś. Prawdziwa laurka. Dzięki twojej opinii puszczą mnie nawet na Księżyc. — Uśmiechnęła się słodko.

— A dokąd chcesz jechać? — zapytał.

— Nie wiem. — Wzruszyła ramionami. — Niedługo Boże Narodzenie, może odwiedzę świętego Mikołaja. Pomogę mu pakować prezenty, przytulę renifera Rudolfa. Ale to się jeszcze okaże. Nic nie jest pewne. W każdym razie bardzo dziękuję, zawsze lepiej mieć stosowny papierek. — Złożyła kartkę i wsunęła ją do kieszeni. Zapadło milczenie.

— Ale wrócisz? — spytał nagle Chomik.

— Wrócisz, nie wrócisz, a jakie to ma znaczenie? Przecież gdzieś będę, nie rozpłynę się w powietrzu.

— Wiesz, nie po to wypisywałem ci tę opinię, żebyś nie wracała — odparł bezradnie.

— Wypisałeś mi tę opinię, bo taka była między nami umowa. — Jasmine nachyliła się nad nim. — Nie zapominaj o tym, że dobrze wiem, co ze Starym Tomem wyrabiacie w piwnicy szpitala. Na emeryturze nie wystrzelą cię w kosmos, będziesz niedaleko.

Chomik nic nie odpowiedział.

— Dla ciebie na pewno byłoby lepiej, żebym nie wróciła, ale niestety muszę cię rozczarować. — Usiadła z powrotem na łóżku szeroko rozkraczona. — Dobrze mi tu, kończę szkołę, idę na studia.

— Na jakie?

— Będę prawnikiem.

— O mój Boże. — Chomik zakrył ręką usta. — A to ci chichot losu. Sędziowie, strzeżcie się.

— Jak widzisz, mam szeroko zakrojone plany. Z pewnością jeszcze o mnie usłyszysz. Ucieczka nie leży w mojej naturze.

— Wiem. — Pokiwał smętnie głową.

— I nie strasz mnie żadną Japonką. Wymyśl coś lepszego. Jak będzie trzeba, to rozgniotę ją jak robaka. — Wykrzywiła się ze wstrętem. — Mam nadzieję, że będziesz o mnie myślał na tej swojej emeryturze. — Założyła nogę na nogę i wygięła się prowokująco w jego stronę.

— Oczywiście, że będę.

— Przestań, droczę się tylko. To pewne jak dwa razy dwa. Wiem, że jesteś sentymentalny.

— A ty pomyślisz o mnie czasem, o dobrym, starym Chomiku?

— Obiecuję, że czasami zastanowię się nad twoją marną osobą, jak nie będę miała nic lepszego do roboty. A teraz nie obraź się, ale chcę wrócić do swoich spraw. — Jasmine wstała i podeszła do drzwi.

Chomik również wstał. Był bardziej zgarbiony niż zwykle, widać było, że ogarnęła go bezradność. Emerytura trochę go przerażała. Był jak stary krzew, którego na szybko przesadzono do nieznanego ogrodu. To wszystko było podszyte wielką niepewnością. Jeszcze to spotkanie z Jasmine, która wcale nie była miła. Po tym, co dla niej zrobił, jakoś inaczej sobie wyobrażał pożegnanie. W końcu mieli swoje tajemnice, a teraz okazało się, że nie miało to żadnego znaczenia. Jasmine przeżuła go i beznamiętnie wypluła.

— Do zobaczenia. — Phil wyciągnął do niej rękę.

— Po co tak mówisz, przecież już się nie zobaczymy — odparła.

— W sumie tak — skwitował roztargniony. — To dbaj o siebie.

— Ty też. Dziękuję za muffinkę. I nie smuć się emeryturą, teraz będziesz naprawdę wolny. Pomyśl, ile cudownych rzeczy możesz zdziałać. Może zacznij kręcić filmy? — Puściła do niego oczko. — Z chęcią pójdę do kina na twoją produkcję.

— Niczego nie będę kręcił — żachnął się.

— Oj, przestań, znam twoje pasje. — Uśmiechnęła się szeroko.

Chomik wyszedł. Był naprawdę przygnębiony. Niepotrzebnie napisałem jej tę opinię — zbeształ się w myślach. To prawdziwa psychopatka, i w dodatku groźna. Ale cóż, trzeba było, po prostu musiałem. A wszystko przez to, że nie potrafię się opanować. Mam nadzieję, że nie wynikną z tego żadne problemy. Może ta nowa lekarka odkręci to wszystko. Mnie to przerosło.


Ostatni obchód

Kanada, Quebec City,

Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca


Po wizycie u Jasmine Philip Qusack zrobił obchód po oddziale. Dziwnie się czuł, idąc ostatni raz przez znane korytarze. Zostawił tu kawał swojego życia. To miejsce zmieniało się razem z nim. Zaczął tu pracować jeszcze w latach siedemdziesiątych. Jako młody lekarz od razu po studiach czuł wielki zapał. Chciał zmieniać psychiatrię, wprowadzić ją na nowe tory. Miał w planach naprawdę leczyć pacjentów, a nie tylko podawać leki, które zazwyczaj tylko otępiały.

Po czasie okazało się, że w zasadzie niczego nie dokonał. Szpital powoli go przemielił na drobną mączkę. Pasje, marzenia, zapał — to wszystko zostało dokładnie rozkruszone i wsypane do małej torebki. Tylko tyle zostało z jego ambicji: garstka proszku. Najgorszy był jednak fakt, że wszystko i tak szło swoim starym torem. Płynęło leniwie niczym wielka rzeka, której nijak nie da się uregulować. Odwieczna siła natury, o której tylko młody człowiek naiwnie sądzi, że sobie z nią poradzi.

Teraz Philip ostatni raz szedł znanymi korytarzami. Oczywiście zawsze na emeryturze mógł odwiedzić szpital, tak przynajmniej mówił dyrektor, ale to były mrzonki. Zazwyczaj jak ktoś odchodzi z pracy, to już znika i nigdy nie wraca. Chomik łowił każdy zapach i dźwięk, wszystko chciał zapamiętać, żegnał się. Te lata pracy minęły jak parę dni. Teraz idąc schodami w dół do holu, pomyślał, że w zasadzie nigdy nie przyszło mu do głowy, że kiedyś będzie schodził nimi po raz ostatni.

Nawiedziło go niejasne uczucie, że coś mu zabrano, że nie tak miało być. Tak naprawdę nie chciał odchodzić, ale dyrektor był nieugięty.

— Wiesz, Phil, teraz są inne czasy, wszystko jest na widelcu, jesteśmy pod ciągłym obstrzałem — tłumaczył się.

Podświadomie Chomik wiedział, że szef ma rację. Za dużo było tych pomyłek z lekami.

Pożegnał się w recepcji z pielęgniarkami i wyszedł z budynku. Niebo było zachmurzone. Chyba będzie padało — pomyślał. Obejrzał się i spojrzał ostatni raz na kamienny budynek szpitala. Gdy wsiadł do swojego wysłużonego chevroleta, zaczęło padać. Wóz powoli ruszył aleją wysadzaną potężnymi morwami. W lusterku szpital malał w oczach i stawał się coraz bardziej odległy.

Philip Qusack włączył radio i chwilę szukał stacji. Potem znowu zerknął w lusterko. Chciał jeszcze raz spojrzeć na szpital, ale budynku już nie było. Po prostu rozpłynął się w zimowej mgle. Gdy jesteśmy młodzi, czas jakby nie istnieje, ale to ułuda. On stale przesypuje się w niewidzialnej klepsydrze. Ziarenko po ziarenku, aż nadchodzi koniec, który zawsze jest wielkim zaskoczeniem.


Zoo odwiedza Kurczaka

Polska, Warszawa


Zoo, tak jak obiecał Tatianie, pojechał odwiedzić stare osiedle, bo tam mieszkała jego siostra Amelia, z którą jakiś czas temu pokłócił się o jakąś głupotę. Kiedy zadzwoniła, akurat był na ostrym kacu i od słowa do słowa zrobiła się sprzeczka. Amelia ochrzaniała go, że znowu schodzi na psy, a on się bronił. Oczywiście wiadomo, że najlepszą obroną jest atak, więc rozpętało się z tego prawdziwe piekło. Teraz bez żadnego umawiania się podjechał na ulicę Klaudyny pod blok, w którym kiedyś mieszkali. Siostra zajmowała dawne mieszkanie rodziców. Wjechał na szóste piętro, przeszedł długim, ciemnym korytarzem i stanął pod drzwiami. Nasłuchiwał chwilę, ale z mieszkania nie dobiegały żadne dźwięki. Zwiesił głowę i zadzwonił.

Bejsbolówka z daszkiem zasłaniała mu całą twarz. Usłyszał kroki. Po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich wysoka, smukła dziewczyna z rękami skrzyżowanymi na piersi. Widząc Zoo, uśmiechnęła się krzywo. Na prawym przedramieniu miała wytatuowaną krwiście czerwoną różę, ślad po buntowniczej przeszłości. Kruczoczarne włosy z jednej strony były wycięte, a z drugiej opadały grzywką na oko. Miała w sobie zadziorność dzikiego kota. Całości dopełniały duże, ciemne oczy podkreślone grubą, czarną kreską. To wszystko mówiło: jestem tu i teraz, koniec kropka.

— Cześć, Kurczaku — rzucił Zoo, ale dziewczyna bez słowa obróciła się na pięcie i ruszyła w głąb mieszkania. Nie zatrzasnęła drzwi, więc odczytał to jako zaproszenie. Wszedł do przedpokoju ze ścianami wyłożonymi drewnianą boazerią i zdjął buty.


Rozdział 11

W życiu chodzi o to, by być trochę niemożliwym.

Oscar Wilde

Marta sprawdza pocztę

Polska, Warszawa


Marta otworzyła pocztę i zaczęła sprawdzać wiadomości. Ku swemu zdziwieniu natrafiła na mail od Moniki, kuzynki, która od dawna mieszkała w Kanadzie. Dwadzieścia lat temu razem studiowały romanistykę. Monika poznała Richarda, za którego wyszła. Wyjechała do Paryża, gdzie Marta ją raz odwiedziła. Do tej pory wspominała wspólne szalone lato na Lazurowym Wybrzeżu, a czasami nawet błękitne oczy pewnego Kanadyjczyka Alexa, którego tam poznała.

— Może też wyjdziesz za niego i będziemy mieszkać razem we Francji albo Kanadzie — powiedziała kiedyś Monika.

Niedługo później wszystko miało się zmienić. Lato się skończyło, wszyscy powrócili do swoich spraw, pracy, nauki. Alex także wyjechał. Wrócił do Montrealu, skąd miał zadzwonić. Marta mieszkała wtedy z koleżankami na stancji w Warszawie. W tamtym czasie nie miała jeszcze komórki, więc uprzedziła współlokatorki, że na telefon stacjonarny będzie dzwonił pewien uroczy obcokrajowiec. Mijały dni, a po miesiącu było wiadomo, że Alex już nie zadzwoni. Marta dokładnie pamiętała, jak głupio było jej przed dziewczynami. Dźwięk telefonu zawsze sprawiał, że mocniej biło jej serce, ale w końcu sprawa się rozmyła, czas wszystko zatarł. Jesienią Richard, mąż Moniki, który był menedżerem dużej sieci sklepów, dostał roczny kontrakt w Kanadzie. Chcieli zarobić i wrócić do Europy, ale kontrakt został przedłużony. Jak to zwykle bywa, z krótkiego wyjazdu zrobiło się całe życie.

Monika zniknęła z radaru Marty i nagle po niemal dwudziestu latach taka bomba! Mail jak z innego świata. Ciekawe, co z Alexem — przemknęło przez myśl Marcie. Kiedyś często o nim myślała, teraz coraz rzadziej, w końcu minęło dwadzieścia lat od ich ostatniego spotkania. Powoli dzień po dniu życie odarło ją z romantycznych wspomnień. Ta wiadomość była jak pobudzający koktajl witaminowy, który sprawił, że oczy kobiety zaczęły błyszczeć. Co mogło skłonić Monikę do napisania? — pomyślała. Może chce przyjechać do Polski?

Otworzyła mail i zaczęła czytać.


„Droga Marto,

Piszę do ciebie ufając w Bogu, że jest u ciebie pomyślnie”.


No proszę, już zapomniała polskiego — przemknęło Marcie przez myśl.


„Ufam, że szczęście panuje w twojej rodzinie. Pewnie zastanawiasz się, czemu kontakt odnowił po takim czasie. Składa się na to dwie ważne sprawy. Moja córka Jasmine, chce odwiedzić Polskę, a ja z uwagi na zajęcia i moje leczenie nie mogę jej towarzyszyć. Proszę odpisz jak najszybciej czy jest możliwość pobytu. Naturalnie ona weźmie pieniądze na jedzenie i mieszkanie u ciebie.

Bardzo mi zależy, by ona poznała Polskę. Nie mam kontaktu z innymi krewnymi, a my w młodości miałyśmy dobry kontakt. Zawsze traktowałem cię jak przyjaciela.

Jeżeli nie będziesz mogła wziąć ją do swojego domu, ja zrozumiem, ale to przekreśli poznanie kraju ojców. Miej to na względzie I zgódź się na moją prośbę. Obecnie jestem hospitalizowana i nie mam możliwości rozmowy telefonicznej z tobą.

To jest dla mnie duża przykrość, nie móc rozmawiać normalnie, teraz z tobą. Ale może nadejdzie czas naszego spotkania, tylko muszę wyzdrowieć.

Jasmine ma 18 lat, to mądra dziewczyna, jest ciekawa Polski, ciebie i twojej rodziny.

To będzie wspaniałe, że będzie mogła być z tobą. Ona mówi po polsku, ale zdarza jej się robić błędy, dzięki temu wyjazdowi podszkoli język. Ona będzie miała pieniądze, dla was wszystkich, ode mnie za gościnę.

Ona nie zrobi problemów to dobra i grzeczna dziewczyna. Chodzi do katolickiej szkoły i ma same sukcesy we wszystkich dziedzinach. Wiem, że ty też jesteś blisko Boga.

Proszę napisz na moją wiadomość czy Jasmine może być u ciebie. Ja wykupię dla niej bilet i również bilet powrotny. Kiedy mi odpiszesz i dasz swoją zgodę napiszę ci, kiedy Jasmine przyjedzie.

Ona pomoże ci we wszystkich pracach. To odpowiedzialna dziewczyna o czułym sercu. Zaręczam ci, że nie będziesz chciała kończyć jej pobytu. Czekam z niecierpliwością na twoją odpowiedź. Przepraszam za wiele błędów, ale mój polski jest słabym. Mało rozmawiam i nie żyje z Polakami. Mój mąż jest Francuzem jak wiesz i są u nas dwa języki angielski i francuski i polski trochę. Ale bardziej w mowie niż w piśmie. Czekam na twoją odpowiedź, uściski

twoja Monika”.


Po przeczytaniu wiadomości Marta wzięła łyk kawy, którą zawsze piła przy sprawdzaniu porannej korespondencji. Odchyliła się, opierając się wygodnie na fotelu. Patrzyła w skupieniu na ekran laptopa.


Haba

Polska, Warszawa


Mieszkanie było jakby żywcem przeniesione z PRL-u. Kurczak bardzo lubiła ten design. Zoo ruszył do salonu.

— Wujek! — Z kanapy poderwała się trzyletnia Julia. Miś Uszatek w telewizorze nagle przestał być interesujący.

— Moja piękna księżniczka — wyszczerzył się Zoo. — A już się bałem, że gdzieś uciekłaś.

— Na rączki, na rączki! — zapiszczała radośnie dziewczynka.

— Nie róbcie tyle hałasu — mruknęła Amelia. — Obudzicie Jasia i pozostałą dwójkę.

— Są dzieci? — zapytał konspiracyjnym szeptem Zoo, przytulając małą.

— Tak — odparła również szeptem Julia.

— Jakieś fajne?

— Jeszcze nie mówią, na razie bawią się z Jasiem.

— Chcesz Habę? — Zoo zapytał tajemniczo dziewczynkę.

— Tak! — krzyknęła rozradowana Julia. — Na Habę, na Habę!

— Julka, ciszej — syknęła Amelia. — Wujek jest pewnie zmęczony po imprezie, nie ma siły na Habę.

— Nie jest jeszcze ze mną tak źle. — Zoo chwycił dziewczynkę pod ręce i zaczął podrzucać do góry. Trzymał ją mocno, a mała prawie dotykała nogami sufitu i piszczała zduszonym głosem.

— Nie, ja nie mogę na to patrzeć. — Amelia zasłoniła oczy.

— A wiesz, że ona sama wymyśliła tę Habę? Moja mała księżniczka jest taka mądra. — Zoo uśmiechnął się. Pohuśtał jeszcze małą kilka razy, a potem rzucił ją na kanapę.

Amelia wciąż stała pośrodku z salonu z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

— Wiesz, że jesteś skończonym idiotą?

— Wiem.

— To bardzo mnie to cieszy. Masz tylko mały, maleńki, o, taki tyci plusik za to, jakim jesteś wujkiem dla Julii.

— Kurczak jest zły?

— Mało powiedziane. — Wydęła usta. — Kurczak jest wściekły.

Zoo podszedł do niej i pocałował ją w policzek.

— To nie załatwi sprawy — mruknęła.

— Będzie przemowa?

— Niestety będzie.

— A gdzie Kojkoj, Juleczko? — Zoo zwrócił się do dziewczynki. — Czemu on mnie nie wita?

— Kojkoj śpi — odparła dobitnie dziewczynka.

— Jak to śpi? — Zoo zmarszczył czoło. — To nie przyjdzie się pokazać?

— Cicho. — Julka położyła palec na ustach. — Musisz mówić cicho, on jest chory.

— A co mu się stało?

— Boli go brzuszek. — Dziewczynka posmutniała. — Musi jechać do Patanów.

— Do kogo?

— Ona ma na myśli lekarzy — wyjaśniła Amelia. — Od czasu sprawy z mamą wszystkie misie teraz ciągle chorują.

— Patany, dobre. — Zoo uśmiechnął się krzywo. — Trochę jak palanty.

— Pilnuj słownictwa — ostrzegła go Amelia. — Nie jesteś na bitwie raperów.

— Mamo, ale on jest naprawdę chory.

— Kochanie, musisz mówić ciszej, bo obudzisz Jasia.

— Dobrze — odparła dziewczynka.

— I to mi się podoba — pochwaliła ją Kurczak. — Dziecko zgodne, dziecko dobre.


Dziwna wiadomość

Polska, Warszawa


Marta jeszcze raz przebiegła szybko wzrokiem cały tekst, by mieć pewność, że wszystko zrozumiała z okaleczonej polszczyzny. Dziwne, tyle błędów? — pomyślała. To mało prawdopodobne, żeby aż tak zapomnieć języka, nie mówiąc o kulturze. Pobyt w Kanadzie nie powinien przecież wykorzenić dobrych manier pisania zaimków osobowych od dużej litery. Może to jakiś żart? Marta zmarszczyła czoło. Z drugiej strony chciała wierzyć w prawdziwość maila. Ostatnio w jej życiu nie wiodło się dobrze, sklep internetowy ze zdrową żywnością działał bardzo słabo i były miesiące, że trzeba było do niego dokładać. Z pensji Mikołaja, który pracował w szkole jako polonista, ciężko było pokryć wszystkie wydatki.

Marta odgarnęła włosy z czoła i upiła trochę kawy. O Stasiu, młodszym synu, nie chciała nawet myśleć, zadawało jej to fizyczny ból. Dwulatek, który nie chodzi i nie mówi, a lekarze nie mają pomysłu, co mu jest. Nóżki były proste i wyglądały na zdrowe. Za to rączki były przykurczone, a chłopiec nie mógł ich wyprostować, bo mięśnie były tak napięte. Dodatkowo czasami chwytał go gwałtowny skurcz i całe ciało Stasia napinało się boleśnie. Maluch płakał wtedy żałośnie, a Marcie serce dosłownie pękało na pół.

Dwa dni temu wszyscy wrócili z Poznania, gdzie dowiedzieli się, że Stasio jednak nie ma zwyrodnienia kości, które zdiagnozował w Warszawie doktor Kobuszewski, idiota do potęgi entej. Przynajmniej tyle dobrze, wszystkim spadł kamień z serca.

W pociągu Marek pytał Mikołaja, czy pojadą gdzieś na święta. Od dawna rozmawiali o wyjeździe w Bieszczady do bajkowej miejscowości Leśna Rzeka. Chłopiec miał bardzo dobre oceny w szkole. Rodzice obiecali mu, ba, prawie przysięgli, że w nagrodę pojadą na wyjątkowe święta i odbiją sobie wakacje, które z braku pieniędzy musieli spędzić w mieście. To miał być niezwykły wyjazd, magiczne święta w górach.

Mikołaj wykręcał się wtedy, jak mógł, rzucając Marcie rozpaczliwe spojrzenia, i w końcu nic nie powiedział, bo ciężko wyznać dziecku, że tak długo planowany wyjazd po prostu nie dojdzie do skutku. A tu taka wiadomość: przysłowiowa bogata ciocia z Ameryki ratuje sytuację.

Marta wzięła kolejny łyk kawy. Nie będę musiała odwoływać rezerwacji domku w Leśnej Rzece — pomyślała. Codziennie zwlekała z telefonem, czekając na jakiś cud. I ten cud właśnie się wydarzył.


Harry przygotowuje dokumenty dla Sally

Kanada, Lac-Écho


Harry był naprawdę mistrzem w swoim fachu. Załatwianie spraw pokroju tej, którą zleciła mu Sally Paterson, nie nastręczało mu żadnych problemów. Miał wystarczająco dużo kontaktów w policji, by tego typu zlecenie załatwić od ręki. Wystarczyło jedno spotkanie ze starym przyjacielem Stevenem, a po zaledwie trzech dniach otrzymał pełne dossier wraz z aktualnym zdjęciem Jasmine Reynolds. Co prawda Sally nie prosiła o fotografię dziewczyny, ale Harry uznał, że będzie to promocyjny dodatek. Oglądając zdjęcie, zmarszczył brwi. Jeśli ona ma osiemnaście lat, to ja jestem baletnicą z teatru Bolszoj — pomyślał. Coś tu śmierdzi, Steven pewnie się pomylił. Ona wygląda na co najmniej dwadzieścia pięć lat.

Postanowił to sprawdzić, bo nie mógł sobie pozwolić na takie potknięcia, na pewno nie przy takim honorarium.

W teczce znalazły się pełne dane na temat procesu i wyroku. Były tam też nowe akta personalne, które Jasmine wypełniła razem z Anną Bouchard. To, że Anna stała się prawnym opiekunem dziewczyny, też było odnotowane. Teczka liczyła ponad dwadzieścia stron kserokopii wszelkich dokumentów dotyczących sprawy. Harry oczywiście nie mógł przekazać Sally materiałów w takiej formie, od razu byłoby wiadomo, że wyciekły z komendy. Musiał sporządzić z nich raport, ale nim zabrał się do pracy, postanowił zadzwonić do Stevena.

— Słuchaj, stary, dziękuję za materiały, ale powiedz mi, ile tak naprawdę ta dziewczyna ma lat.

— Przecież masz wszystko w dokumentach, teraz tego nie pamiętam — odpowiedział sennie Steven. Było już późne popołudnie i telefon wyrwał go z drzemki. Właśnie odsypiał poprzedni długi dzień w pracy.

— Z dokumentów wynika, że ta mała dopiero co skończyła osiemnaście lat.

— W takim razie tak jest — odparł z flegmą Steven. — Dokumenty nie kłamią.

— No dobrze, ale dołączyłeś mi do nich zdjęcie jakiejś starszej babki. Coś tu chyba nie gra, a niedługo chcę przekazać raport klientce.

— Słuchaj, nie ma mowy o żadnej pomyłce. Ona po prostu tak wygląda.

— Chcesz mi wmówić, że ta kobieta na zdjęciu to osiemnastoletnia dziewczyna? — zdziwił się Harry.

— No cóż, takie cuda się zdarzają. — Steven zaśmiał się. — Zresztą wiesz, jak jest. Teraz takie mamy żarcie, same hormony i inne dopalacze.

— Czyli nie ma żadnej pomyłki, mogę przekazać raport?

— Przekaż, a nasze sprawy załatwimy w przyszłym tygodniu. W centrum otworzyli nową knajpę, Retro Village. Mówię ci, padniesz.

— Dobrze, zarezerwuję stolik — zakończył rozmowę Harry. Zapisał na kartce nazwę restauracji. Zawsze po takiej przysłudze spotykał się z Stevenem, wręczał mu w kopercie zazwyczaj kilkaset dolarów i płacił rachunek za wieczór. To było w porządku, jego kumpel też ryzykował, przygotowując materiały, ale znali się całe wieki i mieli do siebie zaufanie. To była ich tajemnica, taki rodzaj wsparcia. Steven dobrze wiedział, że życie spłatało Harry’emu figla. Przynajmniej w ten sposób mógł mu jakoś pomóc.

Harry napisał raport, co zajęło mu dwa wieczory w asyście stale uzupełnianej szklaneczki burbona. Opisał wszystko bardzo dokładnie, zaś kserokopie dokumentów spalił w kominku.

Materiał był gotowy o wiele szybciej, niż obiecał to Sally. Lubił to uczucie, gdy przekazywał całe dossier klientce, a ona nie mogła się nadziwić, jak szybko zebrał tak wiele informacji. Następnego dnia przejechał koło domu Patersonów. Sally nie podała mu wprawdzie adresu, ale szybko go ustalił. Z ciekawości chciał zobaczyć, gdzie mieszka jego klientka. Może osobiście podrzucę jej dossier — pomyślał. Minął opuszczony dom Reynoldsów, następny należał do Sally. Na podjeździe krzątał się pulchny mężczyzna z wyłupiastymi rybimi oczami. Usta też miał jakieś rybie, nalane i wykrzywione w grymasie wielkiego wysiłku. W końcu wystawiał śmieci, a to wymaga pewnej sprawności. Duży brzuch, którego nie była w stanie ukryć zimowa kurtka, z pewnością nie pomagał.

A więc to jest mąż — pomyślał Harry, wciskając gaz. Nie chciał spotkać się z Sally. Co za głupi pomysł z przejeżdżaniem tu i wcześniejszym dostarczeniem raportu — zganił się w myślach, zwiększając prędkość wozu. Przecież prosiła o spotkanie w Srebrnym Kole. Dobrze, że nie wystawiała śmieci razem z tym grubasem. Wyglądał, jakby miał paść na zawał. Nie ma co, wyszedłbym na maniaka, który śledzi klientkę.

Harry wrócił do miasta. Postanowił zadzwonić do Sally i umówić się na kawę, by przekazać jej dossier i się rozliczyć.


Kojkoj

Polska, Warszawa


— To co z tym Kojkojem, Juleńko, gdzie on się schował? Pokaż mi go, rzucę na niego okiem — powiedział Zoo.

— Jest tutaj. — Dziewczynka podeszła do kanapy, gdzie przed chwilą siedziała, oglądając bajkę. Na poduszce leżał pluszowy różowy flaming.

— Kojkoj, no co ty, udajesz chorego, nie przywitasz się ze mną? — Zoo zrobił zatroskaną minę.

— Bardzo boli mnie brzuch — zapiszczała Julia, śmiesznie udając ptasią mowę.

— Nie przejmuj się, zaraz przykleję ci plasterek i poczujesz się lepiej — pocieszył zabawkę Zoo.

— Wujku, naprawdę mu pomożesz? — Julia rozpromieniła się.

— Oczywiście, że mu pomogę, księżniczko, po to przyszedłem. Czułem, że masz jakieś kłopoty.

— Ale ja nie mam kłopotów, to Kojkoj ma kłopoty.

— Zamknij na chwilę oczy i wyciągnij rączkę. — Gdy dziewczynka spełniła jego prośbę, z kieszeni wyjął paczkę gum.

— Mamba! — ucieszyła się mała.

— Julka, ciszej — przypomniała Amelia.

— Ale zobacz, wujek dał mi Mambę.

— Super, a co masz dla mnie? — Amelia spojrzała wymownie na Zoo.

— Dla ciebie mam to. — Z kieszeni obszernej bluzy wyciągnął butelkę jabłkowego Redd’sa. — Przepraszam Amelia, byłem strasznym dupkiem, nie powinienem na ciebie krzyczeć. W ogóle nie powinniśmy się kłócić, na pewno nie po tym, co się stało. Mama by tego nie chciała.

— Wiem, Zoo. — Kurczak smętnie pokiwała głową.

— Wujku, a czy Kojkoj może zjeść trochę Mamby?

— Oczywiście, poczęstuj go. To pomoże mu na brzuch.

— Słuchaj no… — zagadnęła nagle Amelia. — A czy ty ostatnio nie siedziałeś pod naszym blokiem?

— Jak to? — zmieszał się Zoo.

— Chyba widziałam cię na ławce z tyłu bloku. Przesiadywałeś na niej w liceum. Akurat wyglądałam przez okno w sypialni i zobaczyłam dwóch smutnych typków w bejsbolówkach pijących wódkę z gwinta. To pewnie byłeś ty i ten twój kumpel przygłup?

— Misiek?

— Właśnie on, ten najgłupszy, taki twój pomagier od wszelkiej maści idiotyzmów. Jak trzeba się spić, wiadomo, dzwoni się po Miśka. Jak trzeba się nawciągać, to samo, Misiek poda pomocną dłoń. Kompan do wszystkiego, bo każdy inny ma coś w życiu do roboty.

— A wiesz, że to nieprawda? Ożenił się i ma dzieci.

— Wow, wielki mi wyczyn, ma dzieci, zupełnie jak połowa tego świata. Ciekawe tylko, czego je nauczy. Tata Misiek, spec od kleju.

— Przestań, naprawdę się zmienił, a klej to był tylko epizod w podstawówce. Dawno i nieprawda. Zresztą dzięki Miśkowi zarobiłem kupę forsy.

— I co z tego? — Kurczak wzruszyła ramionami. — Czy naprawdę forsa to dla ciebie wyznacznik wszystkiego? Nawet człowiek chory psychicznie może mieć olśnienie biznesowe. Nie zapominaj, że takie epizody z klejem przestawiają coś w mózgu. Zresztą nieważne, powiedz lepiej, czy siedziałeś wtedy na tej ławce?

— Siedziałem. — Zoo zwiesił głowę.

— I nie wpadłeś do siostry? Przygłup — prychnęła.

— Daj spokój, było już okrutnie późno, nie chciałem pobudzić dzieciaków, zawsze ich tu tyle.

— No wiesz, z czegoś muszę żyć. Nie mam na swoim koncie złotej płyty. — Błysnęła zaczepnie czarnymi oczami. — Spełniam się, daję dzieciom możliwość obcowania z moją bogatą osobowością, a ludzie jeszcze mi za to płacą. Przy okazji dwójka moich dzieci ma swoje własne, prywatne przedszkole. Julia zawsze robi rekrutację. Mała zna się na ludziach, nie ma co.

— Wiem, że ci ciężko, i przyniosłem coś dla ciebie. — Zoo wyciągnął gruby plik banknotów.

— Schowaj to. — Amelia skrzywiła się. — Daję sobie radę. Mam mój klubik, sklep z zabawkami, piszę bloga, uczę angielskiego i naprawdę daję sobie radę. Możesz być pewien, że kiedyś kupię dom pod lasem dla Julii i Jasia. Posadzimy róże…

— I będziemy mieć biedronki — dodała Julia.

— Dokładnie, dużo biedronek.

— To zróbmy to — wyszczerzył się Zoo

— Niby co? — Amelia zdziwiła się.

— Wybierz dom, a ja za niego zapłacę.

— O nie, kochany. — Zaśmiała się. — To będzie mój dom, zdobyty bez twojego udziału. Kiedy zapijesz, nie będziesz mi mógł niczego wypominać. — Jej czarne oczy posmutniały. — Powiem ci, że zrobiło mi się mega przykro, że nie zajrzałeś do mnie, kiedy siedziałeś na tej ławce. Wpadasz tu tylko, kiedy się pokłócimy. Wyrzuty sumienia zagłuszasz kupowaniem prezentów. Wszystko chcesz załatwić pieniędzmi. To jest strasznie słabe. Powinieneś mieć ksywę „Brat Pieniążek”. Traktujesz mnie jak ostatnią luzerkę. A ja się staram, i to bardzo. Odkąd musiałam pogonić tego debila, czasami jest trudno.

— Tata uderzył mamę — dodała szybko Julia.

— Na szczęście z młodych lat zostało mi jeszcze dużo umiejętności z kick boxingu. — Amelia zaśmiała się. — Gdybyś tylko widział, jak dostał z półobrotu, to osobiście wręczyłbyś mi medal.

— Wiem, Kurczaku, znam tę historię. Obiję mu jeszcze wredny ryj.

— Language, please. Nie musisz nikomu nic obijać, już swoje dostał.

— Chodź, przytul się. — Zoo wyciągnął ręce.

— Spadaj — żachnęła się. — Nie chcę się do ciebie przytulać. Przychodzisz tu na ostrym kacu jak zombie i wszystko jednym ruchem chcesz zamieść pod dywan. A ja ci powiem, że pod tym chodniczkiem to już te wszystkie twoje brudy się nie mieszczą. Zmieniłeś się. Gdyby stary Zoo, ten, którego znam, był na osiedlu, to wpadłby odwiedzić siostrę. Nowy Zoo przychodzi pewnie po kilku dniach ostrego chlania i grania. Mam rację?

— Powinnaś pracować w policji.

— Nie wiem, gdzie powinnam pracować, na razie jestem na macierzyńskim i mam swoje małe biznesy. A ty się nie wykręcaj. Poszedłeś grać, powiedz mi to prosto w oczy. — Spojrzała na niego ostro.

— Tak — przyznał cicho.

— Skończony kretyn — warknęła. — Siedzisz zimą na ławce pod blokiem z jakimś kumplem idiotą… Zresztą wszyscy twoi kumple to skończeni idioci. Niektórym się poszczęściło i są teraz przy forsie, ale to nie zmienia faktu, że nadal są idiotami. Więc siedzisz tam i odmrażasz sobie tyłek, zamiast wpaść do mnie. A potem idziesz grać. I co, wygrałeś coś przynajmniej?

Zoo w odpowiedzi pokręcił głową.

— To po co tam łazisz, możesz mi to wytłumaczyć?

Zoo nic nie odparł, tylko spuścił głowę i wzruszył ramionami.

Rozdział 12

Kobiety potrafią być takimi fajnymi przyjaciółmi.

Ernest Hemingway, Słońce też wschodzi

Monika

Polska, Warszawa


Marta już od dawna nie miała kontaktu z Moniką. Nieraz szukała jej na Facebooku, ale nie mogła znaleźć. No cóż, nie wszyscy chcą być widoczni na portalach społecznościowych. Czasami szkoda, bo chciałoby się wygrzebać kogoś z przeszłości i zobaczyć, jak żyje. Jej myśli znowu bezwiednie powędrowały do Alexa. Ciekawe, jak potoczyło się jego życie. Czy ma żonę? A może nadal jest podrywaczem szukającym wielkiej miłości? Niektórzy faceci tak mają.

— Mikołaj — zawołała — pozwolisz na chwilę?! — Jej głos miał w sobie coś uroczystego.

Do pokoju wszedł jej mąż, trzymający na rękach Stasia.

— Słucham cię. Ten pan ma pieluchę do zmiany, powiedz, że to coś ważnego.

— Daj mi go — Marta wyciągnęła ręce — i przeczytaj tego maila.

Mikołaj oparł się o blat biurka, zmarszczył brwi i szybko przebiegł oczami tekst.

— No to mamy wyjazd w góry — stwierdził.

— Przybij piątkę. — Marta roześmiała się. — Odpiszę jej, a ty… Proszę, weź Stasia.

— Chodź, kolego. — Mikołaj wziął malucha na ręce. — Tylko nie zrób tylu błędów, co ona! — Puścił oczko do żony.

— Albo nie! — Marta poderwała się z krzesła.

— Nie rozumiem, odrzucasz szeleszczące dolary ciotki?

— Zaparzę drugą kawę, a potem odpiszę. Niech nie wygląda na to, że jesteśmy takimi desperatami.

— Dobrze mówisz. Stasiu, twoja pielucha musi poczekać.

— Przestań, zmień mu ją — powiedziała Marta. — Zobacz, jaką ma nieszczęśliwą minę.

— Okay, a wieczorem trzeba to opić winem.

— Co trzeba opić? — spytał Marek, wchodząc z balkonu, gdzie lepił niewielkiego bałwana.

— Synku, uważaj na podłogę. — Marta wskazała na kałużę stopniałego śniegu, która momentalnie pojawiła się w miejscu, gdzie stał.

— Ale co trzeba opić? — dopytywał Marek

— Jak to co? Jedziemy w góry. — Mikołaj uśmiechnął się. — A teraz marsz po ścierkę i wytrzyj to jezioro.

— Robi się.

— Tylko się wyrażaj! — Marta pogroziła mu palcem. — To nie jest odpowiednie słownictwo w tym domu.

— A gdzie jedziemy?

— Boże, co za chłopak. Uciekaj już na balkon. — Marta machnęła ręką.

— Do Leśnej Rzeki na święta — powiedział Mikołaj.

— A kiedy?

— Musimy poczekać na przyjazd twojej kuzynki z Kanady. Przy niej podszkolisz trochę swój francuski i angielski — wyjaśniła Marta.

— Ktoś z nami jedzie? — Marek skrzywił się. — To przecież miał być nasz rodzinny wyjazd.

— Cały czas jest rodzinny, nie słyszałeś, jak mówiłam o kuzynce? — Marta parsknęła śmiechem.

— A nie mam żadnego kuzyna? — nadąsał się Marek.

— Synu, weź się za podłogę — przypomniał mu Mikołaj.

— Yes, sir.

— No, tak już lepiej — pochwaliła go Marta, która uwielbiała pilnować dobrych manier. Ekspres zasyczał, kawa była gotowa. Zaczynał się nowy rozdział w ich życiu, który miał postawić wszystko na krawędzi.


Mądrości Kurczaka

Polska, Warszawa


— Wiesz, każdy hazardzista powinien na moment zatrudnić się w kasynie. Wtedy od razu by pojął, jak rzadko ludzie wygrywają. Tak naprawdę to tylko zostawiasz tam pieniądze. Powiem ci, że są lepsze cele, na które można wydawać kasę. Dam ci radę: dawaj na sieroty. Masz tam więcej nie chodzić. — Amelia pogroziła palcem Zoo. — Mówię ci to, bo cię kocham i nie chcę, żebyś skończył na dnie.

— Jest mi ciężko — szepnął.

— Wujku, zobacz, Kojkoj je Mambę.

— Widzę, Juleńko — odparł smutno Zoo.

— Chcę, żebyś wiedział, że mnie też jest ciężko, ale nie chleję na umór, nie przegrywam kasy, bo nie mam jej za dużo, i co najważniejsze — Amelia zawiesiła głos i zrobiła poważną minę — nie daję sobie prawa, żeby na ciebie krzyczeć. Zadzwoniłam do ciebie kilka dni temu, żeby po prostu pogadać. A ty byłeś na kacu, rozdrażniony. Wiadomo, mogę w ogóle do ciebie nie dzwonić i zostawić cię w spokoju, ale wiesz, dlaczego to robię? Dlaczego dzwonię do ciebie?

Zoo milczał.

— Bo jesteś moim bratem. Nie zmienimy tego, że mama umarła. Nie wyrzucaj sobie ciągle, że mogłeś zrobić więcej. Widocznie tak miało być. Nie rozpuszczaj tego wszystkiego w alkoholu i grze, bo to mętne jezioro, a ty wchodzisz w nie coraz głębiej. W końcu ono cię pochłonie. I wtedy zostanę już zupełnie sama.

Amelia zaczęła płakać. Zoo przytulił ją.

— Przestań, Kurczaku, proszę, przestań.

— Mam tylko ciebie i dzieci. Nawet nie wiesz, jak to jest. Ja nie nagrałam złotej płyty, nie odniosłam sukcesu, tak o mnie myślisz, wiem to.

— Mama płacze — pisnęła Julia. Podbiegła i przytuliła się do nogi Amelii. — Nie płacz, mamo, nie płacz, proszę.

— Nigdy tak o tobie nie myślałem — zapewnił siostrę Zoo. — Pamiętasz, jak dokuczali ci w podstawówce i pobiłem całą klasę?

— Pamiętam, jesteś wariatem. — Amelia zaśmiała się przez łzy.

— Jesteś moim Kurczakiem, przyszedłem cię przeprosić. Uwielbiam cię i tylko ciebie mam. Odkąd nie ma mamy, powoli idę na dno. Ona miała taką małą pieczątkę i pyk! wszystko nią zatwierdzała. Była moim drogowskazem, przed nią było mi głupio pić, a teraz już jej nie ma…

— Mamo, teraz wujek płacze — pisnęła Julia.

— Widzisz, zmusiłaś mnie do łez.

— Nie płacz, życie zawsze coś kradnie — pocieszyła go Kurczak i otarła łzy. — Pamiętaj, że teraz jesteśmy takimi trochę rozbitkami, musimy się trzymać razem, inaczej pójdziemy na dno. Chcę, żebyś wiedział, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś, tak samo ja. Po prostu najwidoczniej tak miało być.

— Nie czuję tego — odparł.

— A ja ci mówię, że tak jest.

— Przepraszam cię, że krzyczałem, to było słabe.

— Okay, ale nie nadużywaj mojego dobrego serca. A co do twojego pójścia na dno, to mama zawsze powtarzała, że coś trzeba w życiu robić. Było jej ciężko, ojca nigdy nie było, ale stworzyła dla nas piękny dom. Powiedz, czy czegoś kiedyś ci brakowało?

Zoo pokręcił głową.

— Ja też nie miałam nigdy takiego wrażenia. To zawsze będzie z nami, mamy siebie.

— Wiem, Kurczaku.

— Więc przestań tonąć i zrób coś. — Czarne oczy spojrzały na niego z wielką mocą. — Zrób coś w swoim życiu, a potem przyjdź do mnie i razem przy herbacie pogadamy o tym, czy to podobałoby się mamie.

— Dobrze — pokiwał głową.

— Obiecujesz czy to tylko taka gadka na kacu?

— Obiecuję.

— A jak przyjdziesz, to razem przybijemy to tą małą pieczątką, potwierdzimy to. Krok po kroku nadejdą dobre dni. Zawsze kiedyś nadchodzą. Wiem, że ci ciężko. Ja mam tyle na głowie, że nie wiem jak się nazywam. Ale pamiętaj, że masz mnie, a Kurczak zawsze ci pomoże. A teraz chodź i przytul się. — Amelia wyciągnęła do niego ręce.

Zoo nic już nie powiedział, tylko przytulił mocno siostrę.

— I odwiedzaj mnie, jak będziesz na osiedlu, bo się obrażę.

— Dobrze.

— Wujku, obejrzysz ze mną Krecika? — zaszczebiotała Julka.

— Obejrzę. — Zoo otarł rękawem ostatnią łzę. Taką grubą jak groch.

— To ja zrobię herbatę. Widzę, że kryzys został zażegnany. — Amelia ruszyła dziarsko do kuchni.

— Wujku, to usiądź przy mnie i przy Kojkoju.

— Dobrze, księżniczko.

— Obejrzymy na telefonie.

— Jasne. — Zoo wyciągnął z kieszeni telefon i włączył YouTube. — Który chcesz odcinek?

— Ten o tych myszkach i robocie. — Dziewczynka pokazała palcem.

— Proszę, połóż się wygodnie, oglądamy. A czy Kojkoj też obejrzy z nami?

— Tak, już go nie boli brzuch.

— A w ogóle to powinieneś mieć dzieci — stwierdziła Amelia, stawiając kubki z herbatą na stoliku. — Nie wiem, czy ci to kiedyś mówiłam, ale byłbyś fajnym ojcem.

— Dziękuję, ale jakoś na razie się na to nie zanosi. Reproduktorki brak. — Zaśmiał się.

— Mamo, co to jest reproduktorka?

— Pilnuj się trochę — skrzywiła się Amelia. — Reproduktorka, kochanie, to…

— Taka koleżanka krecika — wypalił Zoo.

Amelia nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.

— Nie ma co, ty zawsze potrafisz mnie rozśmieszyć.

— Widzisz, nie jestem taki zły — odparł chełpliwie.

— Wujku, nie jesteś zły, jesteś najwspanialszy — zapiszczała Julia.

— Mam nawet swój mały fanklub. — Zoo puścił oczko do Amelii.

— Żeby podsumować jakoś naszą rozmowę, to pamiętaj, że nie można być jednocześnie dupkiem i spoko gościem. Jesteś jednym albo drugim, tego nie da się łączyć.

— Mamo, kto to jest dupek?

— Kochanie, daj trochę porozmawiać — zdenerwowała się Amelia.

— Ale kto to jest? — dopytywała uparcie dziewczynka.

— Dupek, kochanie, to taki kolega reproduktorki — wypaliła Kurczak. — Widzisz, też jestem niezła. — Tym razem to ona mrugnęła do Zoo.

— Szacunek! — Zoo stuknął się z nią kubkiem herbaty.

Siedział jeszcze godzinę, a potem powiedział, że musi iść pobiegać. Po spotkaniu z Kurczakiem był naładowany pozytywną energią.

— Ale chyba nie do Lasu Bielańskiego? — zapytała Amelia.

— No pewnie, że do lasu, a niby gdzie mam biegać? — Wzruszył ramionami.

— Dobra, dobra, nie chojrakuj — prychnęła. — Jest tu mnóstwo miejsc do biegania, choćby Kanałek, zrobili tam fajne ścieżki.

— Wolę do lasu.

— A ja cię proszę, żebyś tam nie szedł. — Wzięła się pod boki. — Wiem, co się tam wydarzyło.

— Dobrze. — Uśmiechnął się i pocałował siostrę w policzek.

— Obiecaj, że nie pójdziesz. To cię zdołuje. — Kurczak otworzyła przed nim drzwi.

— Obiecuję — wyszczerzył się. Zarzucił kaptur na głowę i zamachał pięściami. — Rocky Balboa idzie biegać.

— Kłamiesz mnie, zawsze się wtedy tak beznadziejnie wygłupiasz.

— Trochę kłamię. — Znowu się uśmiechnął. — Ale nie martw się o mnie, będzie dobrze. — Pocałował siostrę w drugi policzek i sprintem pobiegł do windy.

— Cześć, wariacie.

— Cześć! — zawołał z końca korytarza.


Kogo można poznać w lesie?

Polska, Warszawa, Las Bielański


Kurczak nie myliła się, dobrze znała swojego brata. Zoo wybrał się na bieganie po Lesie Bielańskim. Dziwne to było miejsce. Od osiedla odgradzała je ulica Podleśna, potem był parkan, a za nim zaczynał się mroczny, podmokły las. Była to pozostałość wielkiej Puszczy Mazowieckiej, która stopniowo kurczyła się, znikała, aż w końcu miasto wzięło ją w kleszcze i otoczyło ze wszystkich stron betonem i asfaltem. Została jednak zielona wyspa, rezerwat przyrody na tyle rozległy, że żyły tu dzikie zwierzęta: sarny, lisy, a nawet ponure watahy dzików. Zazwyczaj w okolicach trzeciej w nocy całe to towarzystwo przekraczało granicę cywilizacji, czyli ulicę Podleśną, i bez żadnego skrępowania buszowało po śmietnikach. Ot, taka symbioza. Nad ranem można było na osiedlu natknąć się na przemykające dzikie zwierzęta.

Zoo wbiegł na ścieżkę i ruszył w stronę klasztoru kamedułów, który znajdował się na końcu lasu na najwyższym wzgórzu. Biegnąc, minął piaskownicę otoczoną drewnianymi palikami. Obok znajdował się stolik zbity z potężnych bali. Las był pusty i ciemny, ale Zoo inaczej zapamiętał to miejsce. Pamiętał jeszcze teatr i dużą figurę słonia z dykty. Przed laty po lesie biegały chmary dzieci. W tej piaskownicy Zoo i Kurczak zawsze się bawili, teraz wokół nie było żywej duszy. Odkąd zmieniono las w ścisły rezerwat przyrody, zdemontowano teatr i słonia, las stał się smutny i ponury i mało kto tu przychodził.

Zoo usiadł przy stole. W tym lesie wydarzyło się wszystko, co najważniejsze w jego życiu. Pierwszy raz palił tu haszysz, pierwszy raz całował się z dziewczyną, tu był na ostatnim spacerze z mamą. Kurczak dobrze o tym wiedziała, dlatego przestrzegała go przed bieganiem w tym miejscu. Kiedyś na spacerze Zoo wyrył na drewnianym stole datę i napisał SNIKERS. To była tajna rodzinna ksywa mamy. Teraz z trudem odnalazł napis. Dobry nastrój prysł. Zoo przejechał ręką po chropowatych literach. Był tu z mamą, kiedy była jeszcze zdrowa. Opowiadała mu, jak się bawili w piaskownicy. „Kurczak rozmawiała z dziećmi, zabierała im wszystkie zabawki, przynosiła je tobie, a resztę dzieciaków angażowała do budowy wielkiego zamku. Zawsze była dobrą siostrą, nigdy cię nie uderzyła” — mówiła wtedy mama. Zoo doskonale pamiętał tę rozmowę. Nie wiadomo, dlaczego wyrył ten napis z datą, może coś przeczuwał?

— Nie powinienem był tu przychodzić — mruknął. — Kurczak miała rację.

Na blat stołu spadła pierwsza łza. Zoo zaczął chaotycznie myśleć, a każda myśl była wyrzutem, że czegoś nie zrobił: że nie nagrał żadnej porządnej piosenki, a ten jeden hit to był dziki fuks; że miał tyle pieniędzy, a nie potrafił wyleczyć mamy. Zresztą nikt tego nie potrafił, cały świat rozłożył ręce. Rak dróg żółciowych jest nieoperacyjny. Mama od diagnozy żyła tylko pół roku. Mogłem bardziej o nią dbać, wyciągać na jakieś badania. Popłynęły kolejne łzy. Zoo miał wszystko: sławę i pieniądze, wystarczyło jednak, że z jego życia zniknął jeden element, a wszystko runęło niczym domek z kart.

— Chuj z tym bieganiem — mruknął i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Chciał zapalić, ale po policzkach ciągle nieprzerwanym strumieniem płynęły mu łzy. Rzucił papierosa na ziemię i ukrył głowę w rękach.

Nagle poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Podniósł głowę, przetarł oczy rękawem bluzy i ujrzał nieznajomą kobietę.

— Czy wszystko w porządku? — Kobieta miała piękny głos, śnieżnobiałe zęby i filmowy uśmiech. Cała zdawała się lśnić. Modny dres opinał jędrny biust.

— Przepraszam. — Zoo machnął ręką. — Zamyśliłem się. — Było mu głupio, nie jest dobrze być nagle nakrytym na przeżywaniu głębokiego smutku.

— To chyba nie były dobre myśli. — Kobieta ponownie się uśmiechnęła. — Odpędzam je! — Zamachała dłońmi.

— Święta racja, trzeba je odpędzić — odparł Zoo, wyciągając paczkę papierosów.

— W taki sposób nie powinien pan tego robić. — Skrzywiła się. Pięknemu głosowi towarzyszyła idealna dykcja. — Niech pan lepiej pobiega. Zresztą chyba pan po to przyszedł. — Wskazała ręką na jego dres.

— Przepraszam, ale muszę, to moje lekarstwo.

— Oby było skuteczne. — Nieznajoma ponownie się uśmiechnęła i zaczęła truchtać w miejscu. Zoo mógł coś zrobić, coś powiedzieć, kobieta najwyraźniej czekała na jakiś gest. Tymczasem on po prostu zapalił papierosa, chyba zbyt oszołomiony tym nagłym spotkaniem. Wtedy nieznajoma zgrabnie odwróciła się i odbiegła. Ciemne spięte włosy zakołysały się niczym koński ogon. Po chwili zniknęła za zakrętem ścieżki. Anioł, to był najprawdziwszy anioł — pomyślał wtedy Zoo. Zaciągnął się dymem.

— Przyznaj się, mamo, że to twoja robota — szepnął i spojrzał w górę. — Ty nigdy nie chciałaś, żebym się smucił. Pamiętam, jak mi powiedziałaś na naszej ostatniej kawie: Synu, masz swoje życie, więc przeżyj je tak, żebyś był zadowolony. Ja ze swojego jestem zadowolona. Nie mogło być lepsze. Zoo westchnął ciężko. Staram się, mamo, chociaż wiesz jak jest, ale obiecuję, że już nie będę się rozklejał. I co, mam teraz za nią biec? — pomyślał.

— No tak, co za idiota ze mnie. — Popukał się w czoło. — Muszę ją dogonić. — Poderwał się na równe nogi, wyrzucił papierosa i ruszył w ślad za kobietą.

Biegł długo, błądząc po ścieżkach rezerwatu, ale nieznajoma zniknęła, po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Zrezygnowany Zoo zapalił papierosa i wolnym krokiem opuścił las. Jednak nie jest łatwo złapać anioła. Ale dupę miała niezłą — Zoo uśmiechnął się do swoich myśli. Muszę tu częściej przychodzić na bieganie. Koniec z tą idiotyczną depresją. W końcu najważniejsze w życiu to nie złapać króliczka, ale gonić go. Tak zawsze mówiła mama.


Zoo ma nowy plan

Polska, Warszawa


Po rozmowie z Kurczakiem Zoo postanowił coś zrobić. Już w drodze powrotnej do domu w głowie kiełkował mu pewien plan, ale to był na razie zarys, jakiś cień, którego kontur powoli wyłaniał się z mroku.

Następnego dnia Zoo wstał około siódmej rano. Zaparzył kawę i zasiadł do komputera. Dzięki Wujkowi Google mglisty plan szybko zaczął nabierać realnych kształtów, stawał się namacalny, a gdy kawa była skończona, Zoo oparł się wygodnie na krześle i spojrzał w ekran. Dom w Jastarni z widokiem na zatokę — brzmiał tytuł ogłoszenia na portalu z nieruchomościami.

Do Jastarni jeździli z Kurczakiem, odkąd pamiętał. Cokolwiek by się nie działo, zawsze co roku spędzali tydzień w Jastarni. Towarzyszyła im zawsze mama.

Pamiętał, że gdy byli dziećmi, natychmiast po przyjeździe biegli przez las, by zobaczyć morze. Z oddali słychać już było jego szum, ale wydma zasłaniała widok. Wbiegali na nią zziajani i nagle ich oczom ukazywały się błękit morza i białe grzywy fal. Widział to teraz tak wyraźnie, jakby w głowie wyświetlał mu się jakiś film. Następnie szli ulicą Abrahama nad zatokę. Na początku ulicy czuć było zapach ryb i węgla, bo w stojącym tam w małym domku z czerwonym dachem mieściła się wędzarnia. Szli dalej, uliczka zwężała się, a na samym końcu, przy zakładzie przetwórstwa ryb, zmieniała się w ścieżkę, która prowadziła na szeroką plażę porosłą trzcinami. Człowiek miał wrażenie, że zaraz wyjdzie nad wielkie jezioro, a wychodził nad zatokę. Nie było tu fal, a delikatny wiatr kołysał małymi łódkami rybaków. Zoo i Kurczak podwijali spodnie i wchodzili do wody. Woda w zatoce sięgała im kolan. Daleko od brzegu, w miejscu, gdzie cumowały łódki, też było płytko. Rodzeństwo z łatwością docierało do łódek i potrafiło bawić się w nich godzinami.

Teraz Zoo jeszcze raz oglądał dom, dwupiętrowy z wysokim poddaszem, gdzie umieszczone było duże, otwarte studio z kamiennym kominkiem. Zupełnie osobne mieszkanie. Na froncie każę zrobić duży napis „Kurczak”. Albo nie, lepiej „Willa Kurczak”. Dam jej ten dom pod choinkę. A studio będzie moim mieszkaniem. Będziemy mogli być razem, a jednak oddzielnie. Zresztą tak jak zawsze — Zoo uśmiechnął się do swoich myśli. Amelia była od niego starsza, ale niewiele, zawsze razem chodzili do przedszkola, a potem do szkoły. Co prawda edukacja Zoo zakończyła się na liceum, ale zawsze byli razem. Tak miało być nadal.

Zoo wystukał na klawiaturze numer do agentki Klaudii, który widniał pod ogłoszeniem. W telefonie zabrzmiał miły kobiecy głos. O dziwo, wydał się Zoo znajomy. Pełno w nim było uśmiechu i ciepła. Podobno sprzedawców szkoli się, by uśmiechali się, rozmawiając. Podobno dobrze wpływa to na klientów, kiedy słyszą uśmiech w głosie. Agentka Klaudia z pewnością uczęszczała na taki kurs, w jej głosie naprawdę było słychać uśmiech, troskę o klienta, zapowiedź dobrego interesu i jeszcze nutkę tajemnicy, ale o tym Zoo miał dowiedzieć się później. Ten jeden telefon rozpoczął bardzo dziwną historię.

Ponieważ godzina była jeszcze wczesna, umówił się na oglądanie domu w tym samym dniu na osiemnastą. Wziął prysznic, umył zęby, wtarł we włosy wodę kolońską, założył koszulę, by wyglądać porządnie, jak prawdziwy inwestor, levisy pięćset jeden i bluzę z kapturem od Armaniego. Niech kobieta wie, że jestem przy forsie — pomyślał. Zjadł kanapkę z żółtym serem, bo tylko na to natrafił w lodówce, umył jeszcze raz zęby i nałożył specjalny żel na opuszczające się dziąsła. Ciągłe przekładanie wizyty u dentysty dawało się we znaki.

Chwilę później siedział w samochodzie, czarnym błyszczącym mercedesie G500, i klął w żywy kamień. Zapomniał mp3 z muzyką od Miśka. Nie chciało mu się znowu wracać windą na sam szczyt wieżowca i szukać tego małego badziewia. Trzeba kupić ten dom choćby po to, by móc wchodzić do mieszkania z poziomu gruntu — pomyślał i odpalił silnik.

Mercedes zagrał pięknie i ruszył z piskiem opon. Podziemny parking był stworzony do piszczenia oponami. To im się najbardziej udało w tym całym budynku — pomyślał Zoo.

W ciągu godziny udało mu się wydostać z miasta i wyjechać na autostradę. W radiu jak zwykle było za dużo gadania, głupich żartów i durnych konkursów, a jak grała muzyka, to nie dało się jej słuchać. Wyjął telefon i włączył YouTube. Puścił swoją playlistę. Wcisnął gaz i pomknął, na początku w stronę Łodzi, by potem odbić na Bydgoszcz. Tu ruch był o wiele mniejszy, jakoś nikt za bardzo się nie wybierał nad morze o tej porze roku.

Słońce ostro świeciło, więc założył przyciemniane ray-bany. Czuł się szczęśliwy i wolny. Jechał samochodem kupić dom. Był to może szalony pomysł, ale czasami szalone pomysły mają w sobie coś ożywczego.

Przed Bydgoszczą jego zapał zaczął słabnąć. A co będzie, jak Kurczak nie zechce tam zamieszkać? Może to jednak głupi pomysł? — pytał sam siebie. A zresztą, jeden dom w tę, drugi we w tę, co to ma za znaczenie, najwyżej po roku sprzedam go z zyskiem. Będzie jak z kasą z płyty. Wszystko zostało wtedy ulokowane na giełdzie kryptowalut. Zoo już nie pamiętał, na której imprezie Misiek opowiedział mu o bitcoinie. To była dla Zoo jakaś zupełnie abstrakcyjna idea, ale na początku kolejnego roku za namową kolegi kupił tysiąc sztuk tej dziwnej cyfrowej waluty. Jeden bitcoin kosztował wówczas pięć dolarów.

— Nie myśl, że wierzę w to gówno — powiedział do Miśka. — Czuję, że wywaliłem ot tak pięć tysięcy dolarów.

Przyjaciel nic nie powiedział, tylko zwiesił głowę.

— Nie wierzysz w to, stary, ale to przyszłość.

— Dobra, koniec tematu, zdecydowałem się. Nie musisz mnie już przekonywać, ale nigdy w to nie uwierzę.

Okazało się, że Misiek słabo ufał swoim przeczuciom, bo sprzedał posiadane bitcoiny za jakąś śmieszną kwotę. Zoo tego nie zrobił, bo najzwyczajniej w świecie o tym zapomniał. Przypomniał sobie w dwa tysiące osiemnastym, kiedy wszystkie media już trąbiły o bitcoinach. Kryptowaluta kosztowała wówczas sześćdziesiąt tysięcy złotych. W jednym dniu za pomocą jednego kliknięcia Zoo sprzedał wszystkie bitcoiny i stał się milionerem. Na jego konto wpłynęło sześćdziesiąt milionów złotych. Tak, są różne złote strzały, a to był najprawdziwszy z nich. Istna złota bomba atomowa. Są też co prawda inne złote strzały, takie, które bezboleśnie potrafią przenieść człowieka w stanie nirwany na tamten świat. Zoo dobrze o tym wiedział, bo miał swój drobny epizod. Ten złoty strzał był jednak na szczęście czysto biznesowy. Co jak co, ale Zoo miał farta do pieniędzy. Pod taką gwiazdą najwyraźniej się urodził. Cała reszta kulała, ale pieniądze lały się szerokim strumieniem.

Przed Bydgoszczą zatrzymał się jeszcze na stacji. Uzupełnił paliwo, zjadł hot doga i kupił kawę na wynos. Potem mocno wcisnął gaz. Chciał minąć to miasto jak najszybciej. Miał ku temu swoje powody. Nigdy więcej tam nie pojadę — grzmiał w myślach.


Rozdział 13

Nie mogę uwierzyć, że tak normalnie wyglądam na zewnątrz, choć w środku mam kompletne pobojowisko.

Suzanne Collins, Kosogłos

Zoo wjeżdża na półwysep

Polska, Półwysep Helski


Kiedy Zoo wjechał na Półwysep Helski, nie minął go żaden samochód. Było poza sezonem i jedyna droga ciągnąca się wzdłuż Zatoki Puckiej była zupełnie pusta. Zatrzymał wóz na poboczu i wysiadł. Mocno wciągnął powietrze, by poczuć zapach morza. Szalony wiatr potargał mu włosy. Zza lasu dobiegał odgłos sztormowych fal.

Zoo wsiadł z powrotem do auta i ruszył dalej. Przejechał przez Kuźnicę, która spała pogrążona w zimowym śnie. W małych rybackich domkach paliły się nikłe światła. W całym miasteczku nie dojrzał żadnego człowieka. Spadł świeży śnieg i na białym puchu nie widać było ani jednego śladu. Wszyscy siedzieli w ciepłych domach.

Chałupy, mekka polskich surferów, były zupełnie wyludnione. Na wielkich polach kempingowych drzemały przyczepy przysypane śniegiem. Migające błękitne światełka telewizorów ze stróżówek świadczyły o tym, że ktoś tam jednak mieszka i pilnuje, by żadna przyczepa w tajemniczy sposób nie odjechała w siną dal.

Jastarnia znajdowała się w szerszej części półwyspu, który mierzeją wybiegał daleko w morze. Dawno temu Półwysep Helski powstał naturalnie z połączenia kilku wysp. Był prawdziwym cudem natury. Kto raz tu przyjechał, zawsze potem wracał. Zoo był tu pierwszy raz jako dziecko z mamą i Kurczakiem. Potem przyjeżdżali co roku. Teraz jechał sam, ale w myślach miał tylko dobre wspomnienia. Dobrze mieć takie miejsce na świecie.

Równo o siedemnastej dwadzieścia minął stację paliw Lotos, która znajduje się przy wjeździe do Jastarni. Wpisał adres pensjonatu, gdzie wynajął pokój. Miał jeszcze pół godziny do spotkania z agentką, postanowił się więc zainstalować.


Kłótnia

Polska, Warszawa


Mikołaj poszedł na pocztę wysłać paczki dla klientów sklepu internetowego. Marta zajrzała do Stasia, który na szczęście spał jak kamień, i wstawiła kolejne pranie.

Dobrze, że balkon jest zadaszony. Ciągle pada śnieg. Najwyżej odwiruję pranie, to szybciej wyschnie — pomyślała.

Była zadowolona, zawsze lubiła robić pranie i nawet gdy zupełnie nie mieli pieniędzy, kupowała dobre płyny. Uwielbiała wyciągać z pralki czyste, pachnące ubrania. Teraz wstawiając kolejny cykl, czuła się podwójnie zadowolona, gdyż nic na nią tak dobrze nie wpływało, jak robienie prania przed wyjazdem.

Ostatnio wszystko układało się pomyślnie. Już od dawna nie było tak korzystnych zbiegów okoliczności.

— Gdzie się podziała miska? — Marta zapytała samą siebie, rozglądając się po łazience. Wzięła mokre pranie i włożyła je do wanny. Usłyszała, że w salonie obudził się Staś. Na zmianę płakał i wykrzykiwał: „Am, am!”. Pewnie znowu Marek za głośno bawił się na balkonie — przemknęło jej przez myśl.

Weszła do salonu i pogłaskała malca po głowie.

— No, zaraz będzie zupka — powiedziała. — Widzę, że pielucha jest do zmiany. — Poszła do kuchni i postawiła na kuchence garnek z zupą. Gdy obiad się podgrzewał, szybko przewinęła syna.

Będąc matką, nauczyła się robić kilka rzeczy jednocześnie. Zawsze śmiała się z Mikołaja, który nie miał takiej wprawy i miotał się, gdy miał coś zrobić przy dzieciach. Idąc po jedzenie, zabrała ze sobą brudną pieluchę, wyrzuciła ją do kosza, po czym przelała zupę do butelki i już po chwili siedziała w salonie z malcem na ręku.

Staś jadł, ale minę miał jakąś niewyraźną i drapał się po nodze, tej, która była lekko wykrzywiona.

— Wiem, że cię boli, synku — powiedziała Marta — ale nie przejmuj się, wyleczymy ją. — Pocałowała dziecko w czoło. — O, już skończyłeś? Zuch chłopak. Założę ci kombinezon i wystawię na chwilę na balkon.

Na balkonie, który był w zasadzie dużym tarasem, jak zwykle urzędował Marek. W dużej misce do prania, której szukała w łazience, urządził małe lodowisko.

— A, to ty mi zabrałeś miskę, złodziejaszku. Musisz mi mówić, że ją bierzesz. Szukałam jej.

— Zobacz, mamo, ja tu mam prywatną ślizgawkę!

— Wiem, to naprawdę niezwykłe, ale musisz mi oddać miskę. I dosyć zabawy na balkonie, przeziębisz się.

— Ale przecież mam kurtkę i czapkę, i nawet szalik.

— Powiedziałam i koniec. Zresztą i tak nie będzie miejsca, zaraz wstawiam tu suszarkę z praniem i wózek ze Stasiem, on też musi trochę pooddychać powietrzem, a nie mam czasu wyjść z nim na spacer. Zanieś miskę do łazienki i wyrzuć z niej lód, tylko nie zrób mi tam potopu.

— Zobacz, ja się zmieszczę, a obok suszarki będzie nawet miejsce dla Stasia.

— Powiedziałam nie. Będziesz musiał go tu popilnować trochę. Nie możesz cały dzień się bawić, jesteś już duży i musisz mi trochę pomagać. Dziękuję za współpracę — dodała, gdy zrezygnowany Marek wytaszczył miskę do pokoju.

— Pooglądasz sobie świat — powiedziała do Stasia, wystawiając wózek na balkon.

— Ada, ada! — zawołał chłopiec, widząc dużego czarnego psa, który biegał po skwerze. Mieszkanie znajdowało się na szóstym piętrze i z balkonu był świetny widok na park.

— Tak, synku, ada — pochwaliła go Marta i wskazała na kolejnego psa, który biegał w oddali. — Zobacz, tam druga ada. Marek, chodź, popilnujesz brata — zawołała starszego syna.

Marek pojawił się, ale jakiś nieobecny, ruszał się ociężale jak zepsuty robot.

— Zobacz, jak on się cieszy, kiedy widzi psy. — Marta wskazała na malca.

— Wiem, pokazujesz mi to codziennie — mruknął chłopiec.

— Synku, przestań. Nie obrażaj się, mamy naprawdę dużo przygotowań przed wyjazdem. Muszę zrobić dzisiaj wszystkie prania, żebyśmy mieli ubrania na święta. Jest zima i wszystko wolno schnie. — Chciała pogładzić chłopca po głowie, ale lekko odtrącił jej rękę.

— Dobrze, to w takim razie wyraź swój gniew — powiedziała — to jest zgodne z naszymi zasadami. Po prostu wykrzycz to, co masz w środku, albo popłacz. Widzę, że w oczach kręcą ci się łzy i chcesz to wyrazić, więc nie wstydź się.

— Nie chcę niczego wyrażać i nic mi się nie kręci! — krzyknął Marek i wybiegł z balkonu.

— Zobaczysz, zaraz wróci ojciec i wszystko mu powiem, że jesteś niegrzeczny i mi nie pomagasz — zawołała za nim Marta. — Chodź, Staśku. — Wzięła młodszego syna na ręce. — Nie będziesz siedział na balkonie, bo twój starszy brat jest niepoważnym człowiekiem. — Rozebrała dziecko z kombinezonu i włożyła na powrót do kojca stojącego w salonie. Malec zaczął rozpaczliwie płakać. W drzwiach niczym cień pojawił się Marek.

— Mamo, przepraszam… — powiedział cicho.

— Zobacz, co najlepszego zrobiłeś. — Marta wskazała na kojec, w którym histeryzował Staś.

— Pomogę ci, on zaraz przestanie płakać.

— Zejdź mi z oczu! — krzyknęła Marta.

— Mamo, przepraszam — powtórzył Marek.

Marta zaczęła intensywnie pocierać czoło.

— Idź do swojego pokoju. Zasady zostały złamane. Sprowokowałeś mnie do podniesienia głosu.

Marek wyszedł, a Staś słysząc krzyki, o dziwo, uspokoił się.

— No, wreszcie spokój — mruknęła Marta i poszła wieszać pranie. Czasem jednak trzeba tupnąć nogą na tych facetów — pomyślała.


Zakaz palenia

Polska, Jastarnia


Ulica Jeżynowa znajdowała się na początku Jastarni. Kiedyś były tu torfowiska. Zoo pamiętał, że w czasach, gdy przyjeżdżał tu jako dziecko, na tym terenie rosły same trzciny. Bawili się z Kurczakiem i bandą innych dzieciaków w Indian i tym podobne głupoty. Ależ to było dawno — pomyślał. Dzieciństwo, świat bez problemów… Gdzie się to podziało? Wtedy wszystko było takie proste, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zaparkował wóz i wysiadł.

Pierwsze wrażenie, gdy się przyjeżdża do Jastarni po sezonie, jest zawsze takie samo. Cisza i zapach morza. Zoo wciągnął głęboko powietrze. Polskie morze zimą ma w sobie coś magicznego.

Pensjonat, w którym wynajął pokój, był zupełnie nowym budynkiem. Otworzyła mu młoda kobieta, ani ładna, ani brzydka, taka, na którą nikt nie poleci oprócz męża, bo on musi. Obliguje go do tego przysięga małżeńska, a za zdradę czeka piekło.

Pokój był ładny i pachniał nowością, ale był mniejszy niż łazienka w apartamencie Zoo. W dodatku nie było balkonu, a w środku nie można było palić, o czym informowały rozwieszone wszędzie kartki. Właściwie to zdawało się, że pokój jest wytapetowany piktogramami z zakazem palenia. Zoo coś świtało, że prosił o pokój z balkonem, ale nie chciał na wstępie być roszczeniowy, więc nic o tym nie wspomniał. Trudno, zapalę na dworze — pomyślał. Jednak sama myśl o pokoju wkurzała go, coś w nim było nie tak. Takie niewyartykułowane duże coś.

Gdy ruszył na spotkanie, śnieg wciąż prószył. Cała Jastarnia pokryta była nieskazitelnie białym puchem. Podjechał pod umówiony adres pięć minut przed czasem. Na pustej uliczce stał zaparkowany maleńki biały smart. Zoo zaparkował koło niego. Przy potężnym mercedesie smart wyglądał jak zabawka. Agentka nieruchomości, bo nie ulegało wątpliwości, że to do niej należało autko, miała zgoła odmienny gust motoryzacyjny od swojego klienta.

Dom, który zamierzał kupić Zoo, był tylko dwupiętrowy, ale i tak górował nad okoliczną zabudową. Miał spadzisty, niebieski dach, skrywający studio z kominkiem, które tak urzekło Zoo. Budynek nie był cudem architektury, był trochę za wysoki, a dach miał zbyt spiczasty. Taki wysoki kurnik. W sam raz dla kurczaka — przemknęło Zoo przez myśl. Wyjął telefon i zadzwonił.

— Już wychodzę — odezwał się kobiecy głos w słuchawce.

Zoo był naprawdę bardzo ciekawy, jak wygląda ta kobieta. Jej głos miał w sobie coś niezwykłego, chciało się go słuchać. Często jednak piękny głos nie idzie w parze z urodą. Zoo dobrze o tym wiedział i to jeszcze bardziej podkręcało jego ciekawość. Nim zdążył dotrzeć do furtki, drzwi domu otworzyły się i na ganek wkroczyła właścicielka głosu. Zoo zdębiał, serce zabiło mu mocniej. Zobaczył bowiem kobietę, którą spotkał w Lesie Bielańskim. Tę samą, której nie udało mu się dogonić. Ona też go poznała, bo uśmiechnęła się szeroko. Błysnęły zęby białe jak śnieg. Spojrzenie miała intensywne, poczuł je jak dotyk.

Ale zbieg okoliczności — pomyślał.


Burzliwa rozmowa Marty

Polska, Warszawa


Gdy tylko Mikołaj wrócił do domu, Marta opowiedziała o zajściu z Markiem. Mikołaj od razu zaczął wyjaśniać sprawę.

— Rozumiem, że się zdenerwowałaś, ale ja sam dałem mu tę miskę, żeby zrobił sobie w niej lodowisko. Właściwie to mieliśmy zrobić to razem. Chciałem, żeby zobaczył, jak zamarza woda, trochę fizyki i takie tam. Poza tym kupiłem mu spychacz i mieliśmy sprawdzić, jak zgarnia śnieg, ale poprosiłaś mnie, żebym poszedł na pocztę.

— Mikołaj, ja to doskonale rozumiem, te wasze męskie sprawy, zabawy w odśnieżanie, ale Marek nie może cały czas się bawić. Bywa tak, że plany się zmieniają i trzeba ustąpić, a nie być egoistą, który całymi dniami okupuje balkon. A to się bawi żaglówką, a to moczy głowę, ciągle coś.

— Dobrze, porozmawiam z nim.

— Nie, kochanie, porozmawiamy z nim razem. Mam dosyć waszych męskich rozmów, z których nic nie wynika. Ty zawsze wszystko przysypujesz piaskiem, uklepujesz, rozkładasz na tym dywan i udajesz, że wszystko jest okay. Nie muszę ci mówić, że przez to nie zmienia się absolutnie nic.

— Dobrze, skarbie, zawołam go tutaj i porozmawiamy wszyscy razem, tylko ochłoń trochę. Marek, przyjdź do salonu — zawołał Mikołaj.

Chłopiec wszedł do pokoju, minę miał niepewną. Marta siedziała na kanapie ze splecionymi na piersi rękoma. Czoło miała zmarszczone, a w jej oczach czaiły się oczekiwanie i zaczepność. Ojciec był poważny i wiało od niego chłodem, chociaż od rana mieli się bawić spychaczem i robić lodowisko. To po co obiecywał? — pomyślał Marek. Sam kazał mi nalać wody do miski.

— Wiesz, o co nam chodzi? — spytała Marta i jeszcze bardziej zmarszczyła czoło. — Może masz jakiś pomysł?

Marek nic nie odparł, ale nie miało to żadnego znaczenia. Przemowa i tak była przygotowana, wystarczyło tylko stać i słuchać. Marek dobrze znał ten rytuał. W myślach nazywał to teatrem.

— Stajemy z ojcem na głowie, żebyś pojechał w góry. Przechodzimy teraz ciężki okres, bo Stasio jest chory. Wiesz o tym doskonale, bo jesteś już duży, a mimo tego egoizm bierze u ciebie górę. Całymi dniami okupujesz balkon, a gdy proszę, żebyś zajął się bratem, to się obrażasz. Na koniec Staś wpada w histerię, a ja urabiam się po pachy, by wszystko przygotować na nasz wyjazd. Jeszcze trzeba sprzątnąć dom, bo przyjeżdża kuzynka z Kanady, więc chyba sam rozumiesz, że zabawa spychaczem jest na ostatnim miejscu. Ale nie to jest najgorsze. Mówiłam, żebyś nie tłamsił swoich emocji, abyś wykrzyczał to, co w tobie się tam nazbierało, albo sobie popłakał. Ty natomiast zamiast to zrobić, obrażasz się. Przecież dobrze wiesz, że lepiej coś z siebie wyrzucić, niż dusić. Na sam koniec krzyknęłam na ciebie. Dobrze wiesz, że zmusiła mnie do tego cała sytuacja. Rozumiesz mnie?

— Tak — odparł cicho Marek.

— To co należy teraz zrobić? — spytał Mikołaj łagodniejszym tonem.

— Przeprosić.

— Właśnie tak — zgodziła się Marta — i powinieneś częściej angażować się w prace domowe.

— Dokładnie, kolego. — Mikołaj pogroził synowi palcem. — Jesteś już duży.

— Mikołaj, proszę cię — powiedziała Marta.

— O co chodzi?

— Proszę, nie zwracaj się do Marka per „kolego”, nie chcę takiego słownictwa w domu.

— Dobrze — odparł pojednawczo Mikołaj, bo najwyraźniej ostrze krytyki skierowało się w jego stronę. — A więc chodzi o to, drogi Marku, żebyś bardziej pomagał mamie. Czy dasz radę to zrobić?

— Tak.

— Ona ma naprawdę dużo na głowie. — Mikołaj pogłaskał chłopca po włosach.

— Mamo, przepraszam. — Chłopiec przytulił się do Marty.

— Już dobrze, synku. — Pocałowała go w czoło. — Jesteśmy jedną drużyną, zawsze o tym pamiętaj.

— Dobrze — odpowiedział Marek.

— Skoro wszystko już zostało wyjaśnione, chyba możemy siadać do obiadu. — Mikołaj klasnął w ręce.

— Najważniejsze, że obyło się bez kary — dodała Marta. Marek nic nie powiedział, czuł się kozłem ofiarnym całej sytuacji.


Agentka Klaudia

Polska, Jastarnia


Zoo pchnął zardzewiałą furtkę, która stawiła zdecydowany opór. Klamka nie chciała zadziałać, szamotał się więc dobrą chwilę, aż w końcu ustąpiła. Wtedy szybko wbiegł po schodach, by nadrobić stracony czas, i stanął oko w oko z kobietą, która z rękoma splecionymi na piersi bacznie przyglądała się jego zmaganiom. Po jej ustach błąkał się delikatny uśmiech, ale nie kpiący, raczej z tych przyjaznych i nonszalanckich. Zoo poczuł zapach mocnych, słodkich perfum. Miał wrażenie, jakby ktoś mu zamieszał w głowie. To było dotknięcie magii. Był jak mała muszka, która zupełnie nieświadomie wpadła w sieć doświadczonego pająka. Zoo poczuł, że musi przespać się z tą kobietą.

— Cóż za spotkanie. — Kobieta wyciągnęła do niego rękę. — Mam na imię Klaudia i jestem pana agentką.

— Miło mi. — Uścisnął jej dłoń. Już miał przedstawić się swoim pseudonimem, ale ugryzł się w język. To wszystko było bardzo profesjonalne.

— Przepraszam, nie dosłyszałam pana imienia.

— Mam na imię… Antoni — powiedział z wahaniem. Nie lubił swojego imienia. Osiem lat gehenny w podstawówce zrobiło swoje. Na szczęście w liceum kiedyś tak skutecznie przeszkadzał na lekcji, że zdesperowana nauczycielka stwierdziła, że zachowuje się jak w zoo. W ten sposób narodziła się jego ksywa i sprawy potoczyły się inaczej. „Raper Antoni” — to nie brzmiałoby dobrze.

— Piękne imię — skwitowała agentka. — A więc, panie Antoni, czy jest pan gotowy na zwiedzanie swojego nowego domu? — spytała z uśmiechem.

— Tak, oczywiście — odparł.

— To proszę o wypełnienie tego formularza. — Wypielęgnowaną dłonią podała mu kartkę i długopis ozdobiony kryształkami Swarovskiego. Wszystko u niej było perfekcyjne. — Tu proszę wpisać imię i nazwisko. — Paznokieć wskazał właściwą rubrykę. — Tu pesel, a tu proszę o podpis.

Antoni vel Zoo posłusznie wypełniał formularz. W głowie miał jednak dziwne uczucie, jakby zaczynała się tam kłębić wata, coraz więcej miękkiego puchu. Ociężałe myśli krążyły, plącząc się leniwie. Czuł się zupełnie jak w podstawówce, gdy do jego ławki zbliżała się atrakcyjna nauczycielka z nieziemsko długimi nogami. Pomalowanymi na czerwono paznokciami stukała w blat ławki i mówiła:

— Antoni, proszę, pokaż mi swoje szlaczki. Bardzo ładnie, jestem z ciebie dumna.

Wtedy w głowie Zoo też powstawały kłęby waty, zupełnie jak teraz. To głos agentki tak na niego działał. Jej słowa sprawiały przyjemność, nieważne, co mówiła.

— Skoro już wszystko mamy wypełnione, to zapraszam do środka. Oprowadzę pana po domu. — Kobieta odebrała od Zoo formularz i długopis. — Zapraszam. — Otworzyła drzwi.

— Pani przodem — odparł Zoo.

Kobieta uśmiechnęła się i weszła do przedpokoju. Zamiotła przy tym długimi włosami, które lekko musnęły jego twarz. Szła wyprostowana niczym struna, a wszystko było u niej sprężyste i napięte. Idąc za nią, Zoo mógł dobrze przyjrzeć się jej figurze, długim nogom i krągłej pupie.

— To niezwykły dom, najwyższy w okolicy, co zapewne nie umknęło pana uwadze. — Mówiąc to, nagle obróciła się i spostrzegła wzrok Zoo wbity w jej pośladki. On lekko się zmieszał, ale ona nie zareagowała, chyba było to dla niej normą, że kiedy tylko się odwróci, wszyscy podziwiają jej tyłek.

— Jest tu naprawdę sporo miejsca. A pod nami — wzięła się pod boki i zastukała lekko w podłogę obcasem — jest obszerne przyziemie, czyli taki rodzaj sutereny z oknami.

Talia osy — pomyślał Zoo.

— Tam znajdują się pralnia, kotłownia i pomieszczenia techniczne — mówiła dalej kobieta. Biały golf ściśle opinał jej jędrny biust. — Jest tam sporo miejsca, można zrobić na przykład siłownię. — Mówiła z niezwykłym przejęciem, zupełnie jakby dom był jakimś wielkim wieżowcem z bogatym zapleczem technicznym.

— Tu na parterze jest jedno mieszkanie. Możemy je zobaczyć, bo jest puste. — Agentka wprowadziła Zoo do obszernego trzypokojowego mieszkania. Ściany były poszarzałe, podłogę pokrywał stary parkiet w jodełkę. Z sufitów zwieszały się jakieś przedpotopowe lampy, designerskie koszmary rodem z PRL-u.

O, to mi się podoba — pomyślał Zoo. Kurczak lubi takie klimaty.

— Czy można zobaczyć górę? — zapytał.

— Niestety dzisiaj to niemożliwe, nie mam kluczy do tamtego mieszkania — wyjaśniła kobieta. — Ale zaraz pokażę panu ogród.

— To nie będzie potrzebne — odparł — podoba mi się ten dom, chcę go kupić. Zależy mi na tym, by do transakcji doszło jeszcze przed świętami.

— Widzę, że jest pan bardzo zdecydowanym inwestorem, panie Antoni. — Kobieta uniosła lekko jedną brew, a Zoo poczuł, że jeszcze bardziej chce z nią pójść do łóżka.

— Myślę, że uda nam się wszystko załatwić, mam nawet ekipę, która może pomalować wnętrze. Rozumiem, że dom ma być prezentem, czyż nie tak? — Kobieta spojrzała pytająco.

— Tak, dla mojej siostry — wyjaśnił Zoo.

— O proszę. — Uśmiechnęła się. — Dobry z pana brat. To mi się podoba. Mam jeszcze w ofercie kilka innych ciekawych nieruchomości w Jastarni. Dzisiaj jest już za późno, ale jutro w południe możemy spotkać się na kawie i z chęcią je panu zaprezentuję. Będę tu jutro do godziny czternastej, potem jadę do Sopotu.

— To dobry plan — ucieszył się.

— A teraz uciekam do hotelu — odparła. — Życzę panu miłego wieczoru.

Wyszli z domu. Gdy agentka wsiadała do smarta, Zoo nie mógł oderwać od niej oczu. Zawracając, posłała mu uśmiech na pożegnanie.

Nie wiem, ile ona ma lat, chyba jest trochę starsza ode mnie. Ale jest naprawdę niezła — pomyślał.

Nim wykręcił mercedesem, po małym autku agentki nie było ani śladu. Piękna Klaudia była jednak gdzieś w Jastarni, czuł jej obecność, to było naprawdę dziwne. Zoo powoli ruszył do swojego pensjonatu, w którym nie można było palić.


Zoo w barze

Polska, Jastarnia


Po rozstaniu z Klaudią Zoo nie miał zupełnie pomysłu na wieczór. Usiadł więc w fotelu i włączył telewizor. Na jednym kanale akurat zaczął się program Królowe życia. W tym odcinku Dagmara ze swoimi kompankami weszła do knajpy na krakowskim Rynku. W knajpie znajdowała się wielka tarcza z desek, taki olbrzymi dart, do którego rzucało się siekierami. Dagmara podeszła z wolna, wzięła potężny zamach i bach! trafiła siekierą prosto w dziesiątkę. Istotnie, Dagmara była królową życia, nic nie mogło jej powstrzymać.

Zoo zaczął się zastanawiać, czy nie zignorować wszystkich kartek i po prostu nie zapalić papierosa. W końcu co mi zrobią? Przecież rano wywietrzę — pomyślał.

— No, zadzierzgnij kopyto! — W telewizorze Dagmara ponaglała swoją kompankę. Królowe życia były teraz na basenie i wykonywały jakieś skomplikowane ćwiczenia. Wtem zadzwonił telefon Zoo.

To była Klaudia. W tle słychać było muzykę. Agentka zaprosiła go na drinka do Domu Zdrojowego. Poinstruowała go, jak dostać się do baru, w którym siedziała.

Przejechanie przez pustą Jastarnię zajęło Zoo niecałe dziesięć minut. Dom Zdrojowy znajdował się w lesie na wydmach. Był położony tak blisko morza, że zdawało się, że jest luksusowym okrętem, który szykuje się do rejsu. Elewacja była połączeniem drewna i stali, a wszystko otaczały sosny kołyszące się na wietrze.

Półokrągły bar, w którym Zoo umówił się z Klaudią, znajdował się na dachu i wychodził na lądową stronę półwyspu. Zlokalizowany był tu również duży taras, obecnie zamknięty z uwagi na pogodę. Na niebie świecił księżyc w pełni, a w prawie pustym lokalu przy stoliku obok wielkiego okna wychodzącego na nadmorski las siedziała Klaudia. Księżycowa poświata rozświetlała okolicę i postać kobiety zdawała się również jaśnieć tym blaskiem.

Kiedy Zoo dosiadał się do stolika, serce waliło mu jak młotem. A gdy witał się z agentką i poczuł jej zapach, jeszcze bardziej przyspieszyło. Klaudia zdążyła się przebrać. Czarna mieniąca się bluzka odsłaniała głęboki dekolt.

— Wydał mi się pan samotny — powiedziała, uśmiechając się delikatnie.

— Samotny i zły — dodał. — W moim pensjonacie nie można palić.

— Prawdziwe dno — pokiwała głową, a Zoo zaśmiał się. — Tam w Lesie Bielańskim też wyglądał pan na smutnego. Taka sierotka w środku lasu, aż miałam pana ochotę przytulić.

— Może przejdziemy na ty? — spytał Zoo.

— Też chciałam to zaproponować — ucieszyła się.

— Tylko nie mów do mnie Antoni — zastrzegł.

— To jak mam mówić?

— Po prostu Zoo.

— Czekaj… No tak, ty jesteś tym raperem, o którym tak ostatnio głośno. Miałam wrażenie, że skądś cię znam.

— Tak, to ja. — Schylił głowę.

— Widzę, że popularność nieźle cię przeczołgała.

— Tak jakby.

— W takim razie będę udawała, że nic nie wiem — postanowiła. — A swoją drogą to niesamowite, że się spotkaliśmy ponownie, sam przyznaj.

— Totalna magia — stwierdził Zoo i pomyślał: Ale ona jest piękna i seksowna.

— Jest taka teoria, że to, co ma się stać, po prostu się wydarza. — Uśmiechnęła się tajemniczo.

Zoo nie mógł się już dłużej opanować, nachylił się nad stołem i pocałował Klaudię w usta.

— Co robisz? — Momentalnie zesztywniała i odsunęła się. Uśmiech nagle zniknął z jej twarzy.

— Myśl, co chcesz, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać.

Klaudia patrzyła teraz na niego przenikliwie. W jej oczach przemykały dziwne mroczne cienie.

— Wyglądasz, jakbyś chciała mnie zamordować — zauważył.

— Skąd wiesz, może lubię zabijać. — Wydęła usta. — Nie znasz mnie wcale.

— Wydaję mi się, że cię znam całe wieki — odparł.

— Nie bądź taki pewien. — W jej oczach znowu pojawił się dziwny błysk. — Kobieta dla mężczyzny zawsze jest zagadką.

Rozdział 14

Przynajmniej słońce jest zawsze za darmo.

Haruki Murakami, Przygoda z owcą

Seks na pierwszej randce

Polska, Jastarnia


Zoo dopił swojego drinka. Po jego niefortunnym wybryku nastrój trochę się zmienił. Klaudia była lekko zdystansowana. Może źle, że ją pocałowałem tak z zaskoczenia — ganił się w myślach.

— Czas na nas. — Agentka odstawiła na stół pusty kieliszek po margaricie.

— Chyba tak — odparł powoli Zoo.

— Mówiłeś coś o paleniu.

— A to ty palisz? — zdziwił się.

— Czasami mi się zdarza.

— No to chodź. Może tam na tarasie nikt nie będzie się nas czepiał. — Wskazał na wielkie przeszklone drzwi.

— Żartujesz? Zobacz, jak tam wieje. Zapraszam na papierosa do mojego pokoju. Ale musisz obiecać, że nie będziesz mnie już więcej całował.

— Obiecuję — odparł z uśmiechem.

Wychodząc z restauracji, Klaudia podała kelnerowi numer pokoju, by dopisał kolację do rachunku. W windzie wisiały reklamy nowego francuskiego menu restauracji na dachu.

— Zobacz, mają mule i nawet ostrygi. — Klaudia wskazała na plakat.

Winda zatrzymała się na drugim piętrze. Wysiedli i ruszyli korytarzem, który zakręcał. Hotel miał owalny kształt i wszystkie korytarze biegły po łuku. Klaudia szła pierwsza, a Zoo nie mógł oderwać wzroku od jej sprężystej pupy. Nagle stanęła przed drzwiami pokoju i Zoo omal na nią nie wpadł.

Agentka otworzyła drzwi kartą i weszli do ciemnego wnętrza. Księżyc bladym światłem ledwo oświetlał rozległy apartament. W pokoju pachniało tak, jak zawsze pachnie w dużych luksusowych hotelach — wanilią i nowym wnętrzem. Klaudia chwyciła Zoo za koszulę i przyciągnęła do siebie.

— Palenie to głupi pomysł — wyszeptała. — Jestem starsza od ciebie, muszę być odpowiedzialna.

Położyła mu ręce na piersi i pchnęła tak, że oparł się o ścianę.

— Pocałuj mnie tutaj. — Wskazała na szyję. — A teraz tu. — Wskazała na dekolt.

Podczas gdy Zoo ją całował, szeptała dalej.

— Widzisz, to są idealne cycki. — Chwyciła jego rękę i położyła na jędrnym biuście. — A to jest idealna dupa. — Drugą rękę Zoo położyła na swoim pośladku. — A to… — Pocałowała go przeciągle, wprowadzając język do jego ust. — To, mój drogi, jest idealny pocałunek.

Stała teraz chwilę i spoglądała na niego zawadiacko. Miał wrażenie, że patrzy raz w jego lewe, raz w prawe oko. Taka dziwna sztuczka. Klaudia była mistrzynią różnych gierek.

— Mówię ci, ja to czuję. — Popukała się w jędrną pierś.

— Co czujesz?

— Razem zrobimy superbiznes. Sprzedam ci pół Jastarni. Z minimalną moją prowizją, oczywiście, ale to będziesz musiał wynegocjować sobie sam.

— To zaczynam negocjacje. — Chwycił ją w pasie i obrócił do tyłu. Klaudia oparła się o blat biurka, a on wodził rękami po całym jej ciele.

— Widziałam w windzie, że jest tydzień francuski, może pójdziemy coś zjeść? — wydyszała.

— Przecież już tam byliśmy — wysapał, całując jej kark i rozpinając bluzkę.

Klaudia nic nie odpowiedziała, tylko położyła się na blacie biurka.

— Nie zdejmuj mi bluzki — wyszeptała.

Zoo podwinął jej spódnicę.

— O właśnie, tak na szybko — pochwaliła go. — Chcę tylko trochę i powoli — jęknęła. — Takich kilka ruchów.

Zoo klepnął ją w pośladek.

— Au — krzyknęła — za co?!

Zoo nic nie odparł, tylko wszedł w nią powolnym ruchem. Przymknął oczy. Zatopił się w uczuciu zupełnego połączenia, a kiedy był już na granicy wszystkiego i poczuł, że zaraz eksploduje, Klaudia nagle wywinęła się jak wąż i po prostu uciekła.

Stała teraz przed nim, śmiejąc się i poprawiając ubranie. Olbrzymie oczy iskrzyły się radośnie. Ciężko dysząc, roztrzęsionymi palcami zapinała guziki bluzki.

— Dobrze, bardzo dobrze — wysapała. — O to właśnie chodziło, o takie krótkie coś. — Dotknęła dłonią czoła Zoo, który stał jak zamurowany.

— No chodź, zaraz wrócimy. Miało być tylko troszkę. Taka była umowa. Umieram z głodu, a zaraz zamykają restaurację.

Zupełnie zaskoczony Zoo otrząsnął się z odrętwienia. Zapiął spodnie i przetarł oczy jak zamroczony. Klaudia poprowadziła go za rękę do wyjścia. W głowie mu szumiało. Na krawędzi rozkoszy przyjemność jest największa. Zdążając teraz korytarzem do baru na kolację francuską, odczuwał to każdą komórką swojego ciała. Są pewne rzeczy, które można tylko poczuć, nie da się ich zrozumieć. Klaudia uwolniła coś w Zoo. Wcześniej uprawiał seks, ale to, co działo się teraz, było zupełnie inną jakością. Zupełnie jakby otwarły się przed nim tajemnicze, niewidzialne drzwi i nagle znalazł się w innej rzeczywistości, gdzie wszystko jest intensywne, gęste, zapachy są namacalne, a kolory biją po oczach.

Wrócili do restauracji na dachu. Podszedł nowy kelner, poprzedni najwyraźniej skończył zmianę. Był to szczupły mężczyzna ze starannie wypielęgnowaną brodą. Gdy składali zamówienie, bacznie się im przyglądał. Czujna Klaudia natychmiast to dostrzegła i spuściła wzrok. Nie lubiła, gdy ktoś obcy zbyt długo się w nią wpatrywał.

Wybrali mule i butelkę francuskiego wina. Gdy kelner odszedł, Klaudia usiadła tyłem do sali. Zoo niczego nie dostrzegł, bo kobieta absorbowała go bez reszty. Uroda była jej potężną bronią.

Zoo mało mówił, ciągle był oszołomiony. Czuł, jakby w jego życie wsączono gęstą esencję, która sprawiła, że wszystko, co było dotąd uśpione, zaczęło się budzić. Odnajdywał w tym dawnego siebie, człowieka, który miał pasję, chciał coś robić, a nie tylko zatracać się.

— Masz dzieci? — Klaudia spytała nagle, płucząc smukłe dłonie w miseczce z wodą, w której pływał plasterek cytryny. Skończyła właśnie mule i szykowała się do degustacji kolejnej butelki wina. Nim jednak Zoo zdążył odpowiedzieć, mówiła dalej.

— Nalej mi, proszę — powiedziała. — Poczekaj. — Zasłoniła nagle ręką kieliszek, by go powstrzymać. — Na początku dla siebie, ale tylko trochę — poinstruowała. — Weź w usta odrobinę i lekko przepłucz… Czujesz to? — Uniosła brwi. — To jest właśnie smakowanie bukietu. Czy wino jest okay?

— Tak. — Skinął głową.

— To teraz nalej dla mnie. — Cofnęła rękę znad kieliszka. — Ale nie tak mało, to jak dla kota. Wino przecież jest dobre, to mogę pić. — Błysnęła oczami. — Zresztą w tym hotelu wszystko jest wspaniałe. Uwielbiam tu przyjeżdżać, zawsze czuję się tu jak w domu. — Zamilkła na chwilę rozmarzona. — No dobrze, ale powiedz, co z twoimi dziećmi?

— Nie mam.

— Jak to, tak przystojny facet i zero, nic?

— Dokładnie, zero, nic.

— Gdzie te dziewczyny mają oczy? — parsknęła. — Idiotki, na niczym się nie znają.

— A ty?

— Oczywiście, że mam. Dzieci są zabawne. Na początku są małe, bezradne i słodkie. Przypominają wtedy trochę małe zwierzątka. Potem jest okres przejściowy, wtedy jest trochę gorzej. Dużo płaczu, grymaszenia, ale na końcu jest najlepiej.

— Dlaczego?

— Wtedy stają się twoimi przyjaciółmi. Jedynymi ludźmi, na których możesz tak naprawdę liczyć. Moje dzieci już dawno żyją swoim życiem, ale spotykają się ze mną, są najlepszymi przyjaciółmi, jakich mam. W końcu pracowałam na to latami. A co, nie widać po mnie?

— Jakoś nie.

— Muszę ci się zwierzyć. — Pochyliła się nad stolikiem i zniżyła głos. Zoo przysunął do niej swoją głowę. Prawie stykali się czołami. — Tak naprawdę jestem syreną. Pływam sobie całymi dniami w lodowatym Bałtyku, to świetnie konserwuje. Wieczorem wypełzam na piasek, zrzucam rybi ogon i harcuję po mieście. My, syreny, nigdy się nie starzejemy, jesteśmy wieczne.

— Wariatka. — Zoo zaśmiał się.

— Mówię prawdę, szczerą prawdę. Dlaczego nikt nigdy mi nie wierzy? Dobrze, niech ci będzie. — Machnęła dłonią. — Mam dobre geny po mamie. Zobacz. — Sięgnęła za dekolt i wyjęła złoty medalion. Otworzyła go powoli. Jedną część zgrabnie zakryła dłonią, znajdowało się tam coś, czego nie chciała mu pokazać. Na wieczku znajdowało się zdjęcie pięknej pani w kapeluszu.

— To moja mama. — Klaudia przejechała palcem po fotografii. — Sam przyznaj, że urocza, i zobacz, jakie ma mądre oczy. Uwielbiam mądre oczy. — Uśmiechnęła się przeciągle. — To odnosi się do kobiet i mężczyzn. Ale wracając do mamy, widzisz, to były czasy, gdy kobiety chodziły w kapeluszach i rękawiczkach.

Zoo posmutniał. Szybko odszukał w myślach swoje wspomnienia. Klaudia natychmiast wyczuła jego roztargnienie. Miała jakieś wewnętrzne radary, które sprawiały, że zawsze potrafiła naprowadzić rozmowę na właściwe tory.

— Ale wróćmy do dzieci. — Uczyniła dłonią nieokreślony ruch, który nagle odczarował wszystko. Spojrzała głęboko w oczy Zoo. — Dzieci są fajne i fajnie je mieć. Fajnie z nimi rozmawiać i żartować. Jak są małe, we wszystko wierzą, są takie naiwne. Najlepsze są ich maleńkie stopy, kiedy śpią, takie cieplutkie. Uważam, że każdy powinien mieć przynajmniej dwójkę dzieci. Wiesz, jak to wzbogaca? Przy nich odnajdujesz w sobie pokłady emocji, o których nie masz pojęcia.

Zoo pokiwał głową.

— To jednak masz dzieci, tylko mnie wypuszczasz i droczysz się.

— Mam siostrzenicę i siostrzeńca.

— Czyli masz jakieś pojęcie o tym, co mówię. Za dzieci. — Uniosła kieliszek do toastu. Opróżniła go jednym haustem i odstawiła na stół. — No, kolacja skończona — stwierdziła. — Mule były pyszne. Wiesz, na co mam teraz ochotę?

— Nie. — Zoo pokręcił głową.

— Chcę wrócić do pokoju i pieprzyć się z tobą całą noc. Już bez żadnego przerywania. Podoba ci się mój plan?

— Tak.

— To chodź. — Klaudia wstała od stolika i wyciągnęła do niego rękę.


Harry przekazuje raport

Kanada, Montreal


Harry umówił się z Sally na przekazanie raportu w Montrealu w Tommy Café, klimatycznej knajpce położonej na tyłach bazyliki Notre-Dame. Jak zwykle przyszedł przed czasem, a Sally odrobinę się spóźniła i oczywiście wyglądała nieziemsko: cielisty płaszcz, przyciemniane okulary i zapach dobrych perfum. Harry uścisnął jej wypielęgnowaną dłoń. Czuł się niezręcznie, Sally zaś tryskała dobrym nastrojem. Poprzedniego dnia spotkała się z córką Victorią i wnukami. Oznajmiła im, że zamierza zamienić stary dom na willę nad jeziorem, gdzie wszyscy będą mogli spędzać weekendy. Victoria bardzo się ucieszyła. Stwierdziła, że to świetny plan.

— Już dawno powinnaś była to zrobić — powiedziała.

Sally po tym spotkaniu dosłownie rozpierała energia. Dodatkowo tego dnia po południu mieli z Thomasem obejrzeć dom. Wisienką na torcie miał być raport przygotowany przez detektywa. Wszystko zmierzało więc w dobrym kierunku.

Harry zajął w kącie kawiarni miejsce z dużymi fotelami, które zwrócone tyłem do sali zasłaniały widok, w sam raz na dyskretną rozmowę. Pokazał Sally raport. Omówił wszystkie najważniejsze punkty, a na koniec przekazał jej szeroką kopertę.

— A tu jest bonus — powiedział tajemniczo. — To jej zdjęcie. Będzie pani wiedziała, jak obecnie wygląda.

Sally mocno zabiło serce. Ostrożnie wysunęła fotografię, zaledwie do połowy. Lekko przy tym pobladła.

— Tak to ona — szepnęła — tylko teraz jest o wiele starsza. — Schowała zdjęcie z powrotem do koperty.

— Wygląda bardzo poważnie — zauważył Harry. — Na początku myślałem, że to jakaś pomyłka.

— Z nią zawsze było coś nie tak — podsumowała Sally. — Czasami zastanawiałam się, czy przypadkiem nie była adoptowana i ktoś nie oszukał tych biednych rodziców w kwestii jej wieku. Zresztą wcale nie była do nich podobna. Matka była drobną szatynką, a ojciec brunetem i też nie należał do olbrzymów. Tymczasem Jasmine była wysoką blondynką. To wszystko od samego początku było podejrzane. Więcej w tym wszystkim pytań niż odpowiedzi. Bardzo panu dziękuję. — Położyła Harry’emu swoją chłodną dłoń na ręku.

Detektyw spuścił wzrok, ta kobieta posiadała zadziwiającą umiejętność onieśmielania go.

Czuły brutal — pomyślała Sally, cofając rękę.

— Ja też mam coś dla pana. — Sięgnęła do żółtej torebki. Harry nie znał się na modzie, ale gdyby miał choć trochę pojęcia, to wiedziałby, że był to najnowszy tegoroczny model Chanel. Na wierzchu w torbie leżały rękawiczki z cielęcej skóry. Pod nimi drzemała gruba koperta wypchana banknotami.

— To dla pana. — Sally podała Harry’emu pieniądze. — Dziękuję za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Również za wszystkie rady. Właśnie zmieniamy z mężem dom. — Oczy błysnęły jej wesoło, a Harry wyraźnie posmutniał. To było dziwne, nie poznawał samego siebie. Spotykał się przecież z Marią i wszystko układało się między nimi pomyślnie. Teraz jednak poczuł w sercu ostre ukłucie. Sally mówiąc, rzucała jakby zaklęcia, a każde jej słowo działało na Harry’ego. Czuł, że to ich ostatnie spotkanie. Ona miała męża i szczęśliwe życie. Detektyw przygasł i nie pocieszała go nawet gruba koperta, którą bez otwierania wepchnął do kieszeni marynarki.

— Nie przeliczy pan? — zdziwiła się Sally.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 106.1