Lepsze jutro było wczoraj
Kometa
To było kilka dni po Wielkanocy, kiedy nad Workutą wybuchła kometa. To niespodziewane, kosmiczne wydarzenie zapoczątkowało cykl powolnych, lecz głębokich przemian. Choć dla mieszkańców, kontakt z pozaziemskimi obiektami nie był niczym nowym, nigdy nie dotknęło ich tak potężne i budzące trwogę zjawisko. Dotąd były to radzieckie sputniki i chińskie rakiety. To miejsce, odległa władza wybrała sobie bowiem na kosmiczny śmietnik, wrakowisko nieśmiałych prób wzbicia się ponad planetę. Tego dnia kometa wybrała okoliczne lasy na miejsce swojej zadziwiającej i spektakularnej katastrofy.
Pieczorin zdążył tylko podnieść wzrok, by ujrzeć lodową smugę na przyprószonym niebie. Potem huk rozerwał szybę na strzępy, a gazowy podmuch skosił ścianę drzew. Kula purpurowego ognia przeleciała nad tajgą i rozlała się w połyskującą zorzę.
Z podziwem spoglądał w niebo, nie czując drobinek szkła, które potem godzinami wybierali w szpitalu. Narastała w nim jakaś podniosła siła i przekonanie, że jutro nie będzie już takie samo. Igiełki kosmicznego lodu trafiły w serca mieszkańców.
— Wylądował kosmonauta — powiedziała kiedyś matka — widziano go w Sosnogorsku.
Dziś już nie lądowali tu pionierzy kosmosu, ale spadało dużo satelitów telewizyjnych.
Wiatrołomy były jednym z tych miejsc, w których lubił leżeć fragment z orbity. Artyom spędził tu wiele godzin z wykrywaczem metalu, podczas gdy normalni mieszkańcy, raczej się tu nie zapuszczali. W zasadzie był jednym z nich, odróżniało go tylko to, że w wolnych chwilach snuł się po tajdze w poszukiwaniu znalezisk. Nie był jedyny. Zbieraczy kosmicznego gruzu i orbitalnego szrotu było więcej. Jedni znajdowali kilka cennych fragmentów w ciągu wielu lat, inni wzbogacili się i stawali lokalną elitą.
Rzeczywiście panowało tam jakieś napięcie. Jakby przelot komety naelektryzował to miejsce. Ciemna ziemia wystająca spod uschłych pni, wyglądała jak zwęglona. Natura nie chciała tu wzrastać, trzymała się ściany lasu szerokim łukiem obrębiającego polanę.
Wydawało mu się, że zobaczył coś na jej skraju, jakby trójkąt odcinający się barwą od wyjałowionego otoczenia. Uwagę odciągnął pisk wykrywacza metalu. To był niezły, choć wysłużony model. Dzisiejsza elita miasta Worgaszor, czyli ci, którzy znaleźli drogocenne minerały z komety, sprzedawała swój sprzęt, tym którzy dalej szukali swojego szczęścia. Można powiedzieć, że kometa podzieliła ludzi na tych, którzy się dorobili i tych, którzy spoglądali na nich z zawiścią. Mawiano, że jej kryształki przyniosły ludziom zazdrość i poczucie niesprawiedliwości. To nie znaczy, że nie znali ich wcześniej, ale upadek komety, czy też raczej meteoroidu, spotęgował je do histerycznego wymiaru. Nawiedziła okolicę niczym pozaukładowa planeta Nemezis.
Idąc śladem dźwięku, zbliżył się do trójkąta o jakieś dwieście metrów. Stąd mógł już dostrzec ruch w jego pobliżu. Poczuł to dziwne wrażenie nierealności, płaskości świata, które towarzyszyło mu czasem i dodatkowo przerażało, gdy natłok myśli i lęków zmniejszał rzeczywistość do ciasnej bańki.
Zły na siebie, że zbliżył się do skraju polany, chciał zawrócić, ale wtedy rozpoznał w trójkącie zwykły namiot. Po kilkuset krokach dostrzegł człowieka siedzącego nad kuchenką gazową. Gdy był już całkiem blisko, zobaczył wykrywacz metali, grube skóry reniferów i strzelbę. Stary wędrowiec pokazał mu, że może podejść. Z kilku metrów, rozpoznał jego ogorzałą twarz, obrębioną siwymi włosami. Pojawiał się czasami w mieście, przychodził z innego miejsca nad rzeką Pieczorą.
Stary był ufny, podał Artyomowi butelkę wody i wrócił do solianki dochodzącej na tefalu.
— Jakieś znaleziska? — zapytał Artyom, nie oczekując szczerej odpowiedzi. Orbitalne artefakty były tak rzadkie, że złomiarze nie dzielili się wiedzą, ani nie współpracowali ze sobą, pamiętając o niebezpieczeństwie ze strony swoich towarzyszy. Dlatego woleli rozmawiać o rzeczach ogólnych, na przykład o kosmogonicznych mitach minionej epoki podboju kosmosu. Tutejsi stalkerzy przechowywali w pamięci zapomniane legendy zimnej wojny, karmili się duchem Gagarina i Leonowa. Stożkowy cień rakiet z Bajkonuru padał na zapomniane połacie tajgi.
— Traktor, parę śmieci, puszki na skup. Oto co znalazłem. — Westchnął stary.
— Podobno widziano, jak ludzie ciągną w stronę Uralu, mówią, że znaleźli Progres.
— Statek zaopatrzeniowy Progres spadł na wschód od Uralu, każdy o tym wie. Taki komunikat wydała sama władza.
— Nie wierzę we wszystko co mówi władza. Tak samo było z satelitą komunikacyjnym Meridian. Miał spaść za górami, a chłopak z Worgaszoru znalazł go dwa dni drogi stąd. Okradli go w mieście, owszem, ale część schował. Myślisz, że oni chcą, żebyśmy coś znaleźli? Wiesz, jak traktują złapanych złomiarzy. Wyrok za szpiegostwo i kierunek Kołyma.
— Wiem o tym lepiej, niż ci się wydaje. — Podniósł wzrok stary, a w jego oku błysnęło jakieś odległe wspomnienie. Zadrżała mu szczęka. Spojrzał w stronę lasu. Ciemna zieleń, nieprzenikniona i niepociągająca — taki kolor miała republika Komi, leżąca na północ od czegokolwiek.
— Dlaczego sam nie pójdziesz sprawdzić, gdzie spadł Progres? Widzę cię drugi dzień jak chodzisz po wiatrołomach, kręcisz się bez celu, bez systematyczności. Po co szukasz w miejscu, w którym już nic nie ma?
— Widziałem wyraźnie kometę, gdy spadała. Myślę, że jej część przeleciała tędy, spaliła las i wpadła do jeziora.
Stary Chrunow uśmiechnął się gorzko jak profesor nad buńczuczną, choć nietrafioną odpowiedzią studenta.
— Kometa, nadal jej szukacie?
— Tamci ją znaleźli.
— No znaleźli. Na zgubę miasta. Wiesz, spotkałem kogoś, kto tak jak ty wierzy w legendy. Jego dodatkowo jest na tyle głupia, że początkowo uznałem go za idiotę.
— Kto to? — zapytał Artyom, na dobre rozsiadając się przy namiocie starego.
— Wpadłem na niego kilka dni temu, w nocy na przedmieściach Worgaszoru. Szedł sam po zmroku przez tajgę, postrzelony przez myśliwych. Napadli go, gdy wracał z łupem. Nic ze stratosfery, raczej zabrane z fabryki. Był śmiertelnie blady i zmęczony, ale nie widziałem w nim cienia strachu. Potrafił poruszać się bezbłędnie, klucząc i myląc w nocy pościg. Zapytałem się jak to możliwe, a on odparł, że był kiedyś oblatywaczem myśliwców i zna się na kierunkach. Był spokojny, ale biła od niego jakaś charyzma, jakiej nie widziałem w swoim życiu. Pojechałem z nim do przychodni i zaczęliśmy rozmawiać. Zapłacił mi za podwózkę, zauważyłem, że skądś ma trochę rubli. Opowiedział mi, że w młodości dużo jeździł, studiował i został pilotem migów. Potem coś się stało, musiał wyjechać i wrócił tutaj. Wtedy, jedyny raz, gdy o tym opowiadał, widziałem u niego emocje. Wydawał się trochę w swoim świecie, jakby po latach walki pogodził się ze swoim przeznaczeniem. Wypytałem go o poszukiwania. Opowiedział mi trochę o swojej przeszłości. Gdy pojawiła się kometa, znajomość trajektorii i geometrii, pozwoliła mu obliczyć tor jej lotu. Ruszył jej śladem i znalazł odłamki. Dużą część udało mu się wywieść, ale roztrwonił majątek, pozakładał jakieś firmy, zajmował się czymś i porzucał przed osiągnięciem celu. Twierdził, że u niego to rodzinne od czasów carskich. Chwalił się, że jego przodkowie za cara należeli do wyższej rangi urzędników. Mówił o tym, jakby to miało nadal znaczenie. W każdym razie, w tym czasie jak go nie było, wiadomo co się stało, ci co zarobili na odłamkach, wykupili władzę i wszystko wywrócili do góry nogami. Po powrocie postanowił szukać kolejnych odłamków i podpadł mafii. Poszło też o kobietę, dokładnie córkę jednego z nowych oligarchów, radnego Kropotkina. Zostawił ją. To Kropotkinom się nie spodobało. W każdym razie musiał zniknąć z miasta. Teraz wszyscy go szukają. Kropotkin i jego ludzie i wszyscy, którzy myślą, że wie, gdzie jest reszta komety. A on ucieka.
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Pieczorin, nazywa się Pieczorin.
Głód zapędził białego lisa daleko od schronienia. Utykał na skaleczoną przez wilka nogę. Polowania nie przyniosły dziś żadnego wartościowego pokarmu. Zamiast wężami i myszami, żywił się teraz robakami. Zwierzę jednak nie miało zamiaru się poddać. Węsząc pomiędzy konarami drzew, nagle przystawało, kręciło nerwowo białą szyją i wyłapywało leśne echo spiczastymi uszami.
Pomiędzy wystrzeliwującymi wysoko w górę sosnami, unosiły się wieczorne kłęby mgieł, tłumiące odległy stukot dzięcioła. Lis zatrzymał się na chwilę w miejscu, gdzie leżały powalone przez wiatr drzewa o pordzewiałych igłach. Dalej rozpościerało się zdradliwe grzęzawisko, pułapka ukryta pod rozłożystym dywanem łopuchów. Za mokradłem siwiała, pochłaniająca światło głębia trudno dostępnego ostępu.
Lis nie zważając na ranę, szybko zmierzał w kierunku dwóch dominujących nad okolicą kominów. Był już tam kiedyś. Swoje schronienie miały tam różne leśne istoty.
Gdy zbliżył się na odległość kilku skoków, wyczuł czyjąś obecność. Nie było to nawoływanie siedzącego na gałęzi lelka. Coś warczało w półmroku. Ciszę zakłóciły głosy, od których natura zdążyła się odzwyczaić. Okrzyki, szczęk rygla, łomot wyginającej się blachy, skrzyp zawiasów wdarły się w krajobraz. Warczenie ożywiło się, a żółte snopy reflektorów omiotły okolicę.
Lis, który w swym długim życiu wywinął się z niejednej zasadzki, zbliżył się do siatki, szukając znanego przejścia. Ledwo widoczna sylwetka człowieka stała przed wejściem. Jarzący się w półmroku żar papierosa wędrował co chwilę powolnym ruchem do góry. Gdy siatka zaszeleściła, człowiek odwrócił się gwałtownie. Serce zabiło mu mocno, gdy w ciemności ujrzał dwa czerwone punkciki oczu i nastroszony grzbiet. Po sekundzie intruz z lasu zniknął za budynkiem.
Chwila dekoncentracji została wykorzystana. Drzwi furgonetki gwałtownie się otworzyły i wypadł z nich stary Chrunow. Pomimo tego, że miał skrępowane ręce, udało mu się dźwignąć na nogi. Zaczął biec, najszybciej jak tylko potrafił. Palacz nie zorientował się od razu, co się stało. Nim obszedł pojazd i zobaczył, że w środku nikogo nie ma, zbieg był już kilkadziesiąt metrów dalej. Musiał być dobrym sprinterem. Strażnik natychmiast podniósł wrzawę, a z hali wypadł kilkuosobowy pościg.
Pogoń rozdzieliła się, mając zamiar zamknąć go w pułapce. Chrunow wiedział że słabnie i dotarło do niego, że nie dotrze do ogrodzenia po drugiej stronie zakładów. Musiał się ukryć.
Dopadł do uchylonych drzwi i wcisnął się do środka. Czuł, jakby serce miało mu zaraz wyskoczyć z klatki. Niskim korytarzem przeszedł obok młynów celulozowych i obok kadzi, w których kiedyś gęstniała masa zawiesiny, aż wreszcie przedostał się do ciemnego pomieszczenia, którego środkiem biegła taśma. Było tu ciasno z powodu licznych urządzeń, aparatur i zbiorników.
Za pomocą ułamanego ostrza krajarki, udało mu się przeciąć linkę i oswobodzić związane na plecach ręce. Chwila euforii trwała krótko, gdyż szybko usłyszał kroki. W ostatniej chwili przykucnął za cylindrem.
— Jest gdzieś tutaj.
— Zawołam resztę.
— Nie! Czekaj.
— No gdzie jesteś?
— No wyłaź!
Chrunow nie miał chwili do stracenia. Tamci zbliżali się szybko. Musiał wycofywać się wzdłuż taśmy, schodząc im z pola widzenia. W ostatniej chwili wślizgnął się pod nawijarkę, lecz był to błąd. Jego kryjówka była potrzaskiem. Dalsza część hali była odcięta przez wielką prasę. Okrążali go. Zbieg dostrzegł niskie wejście w ścianie naprzeciwko. To była jego jedyna szansa. Rzucił się tamtędy i jakimś cudem go nie zauważyli. Podczas gdy błądzili po omacku, on labiryntem ciemnych piwnic dotarł do studzienki. Wydostał się na wolność.
Za lasem stały epokowe gmachy, petersburski XIX wiek pośrodku wychłodzonej tundry a ponad tym ciemnym krajpbrazem, prześwietlona błona nieba. Miejsce to nosiło nazwę Prommyslenyi, choć mieszkańcy Worgaszoru nazywali je po prostu opuszczonym miastem. Po katastrofie w kopalni stało się domem dla chwastów i dzikich zwierząt. Swoje kryjówki mieli tu też poszukiwacze satelit i zwykli szabrownicy.
Złapał autobus i błotnistą drogą pojechał do centrum Worgaszoru. Tu, na placu między blokami odbywał się niedzielny targ. W tłumie mignęła mu znajoma twarz. Nie chciał go spotkać, ale Artyom nie dał się zignorować.
— Komu powiedziałeś o Pieczorinie? — rzucił na spotkanie Chrunow.
— Nikomu, Nastii, ale ona nie powiedziała.
— Tak? Masz pewność? — – zmienił ton na szept stary. Od czasu, gdy poznali się na skraju polanki, Chrunow zrobił się nerwowy. Mimo to Artyom ucieszył się na tego widok. Szczerze powiedziawszy, rozpytywał w mieście, gdzie może go znaleźć.
Przeszli za blaszany warzywniak, gdzie stary mógł opowiedzieć, co go spotkało.
— Ludzie radnego Kropotkina i związani z nim mafiozi od komety wiedzieli, że poznałem Pieczorina i dobrze orientuje się w terenie. Kazali mi go szukać.
— No to go poszukajmy? — zaproponował Artyom.
— Ty tak na poważnie?
— Całkowicie na poważnie.
Po spotkaniu Chrunowa, myśli o odnalezieniu Pieczorina i jego komety, całkiem pochłonęły Artyoma. Tajemnica stojąca za jego osobą była równie magnetyzująca co wizja nagłego bogactwa. W wyobraźni wydał już wszystkie pieniądze, które uzyska z komety i innych znalezisk.
Następnego dnia po pracy pojechał spotkać się z Chrunowem, by obmyślić plan poszukiwań. Autobus przemierzał osiedla niskich bloków, posklejanych z nagiej, wielkiej płyty i zanurkował w główną ulicę kamienic z fasadami z małych płytek. Mijał swój dobrze znany świat, który z czasem stawał się dziwnie obcy. Żużel, chłodna wilgoć i niedopasowane kolaże budynków, pustostany, trakcje prowadzące przez ugory ku fabrykom, obskurnie przytulne mieszkania, futra i płaszcza schnące w wyłożonych boazerią przedpokojach, obszerne place z pomnikami, otoczone przysadzistym socrealizmem. Tutaj się wychował. Myśl o tym, że ma tu spędzić resztę życia przytłaczała go każdego dnia. Chciałby stąd uciec jak Pieczorin.
Zapadał już w drzemkę, gdy obudziły go drzwi autobusu. Wyleciał na zewnątrz w ostatniej chwili. Pod adresem Warłamowa 5, miał się spotkać z Chrunowem. Artyom poznał tam gospodarza, Zaikina, nauczyciela geografii w worgaszorskiej podstawówce. Starszy od niego, ale młodzy od Chrunowa, w typie akademickim, wątłej budowy, łysiejący i wiecznie nieogolony.
— Spóźniłeś się — zarzucił mu stary, dając do zrozumienia, że traktują plany wyprawy całkiem na serio.
— Zatrzymali mnie w pracy — odparł Artyom zdejmując obszyte kożuchem palto. W pokoju pachniało jedzeniem, ktoś krzątał się w kuchni.
— Pod twoją nieobecność ustaliliśmy azymut na Instytut Kosmonautyki.
— To daleko, więc pojedziemy tam moją ładą — zaproponował dumnie geograf.
— Pieczorin pragnął tam pojechać. Pośród niewielu zainteresowań, które mu zostały, zanim zwątpił we wszystko, było niemal obsesyjne poszukiwanie śladów programu kosmicznego. To swoją drogą całkiem pragmatyczne zainteresowanie dla kogoś, kto handluje kosmicznym złomem.
— Skąd pewność, że tam jest?
— Przez Łajkę. Wierzył, że władze ukrywają różne rzeczy.
— Obchodził go lot pierwszego psa w kosmosie?
— Mówiłem ci, że wierzył w durne legendy.
— Wydaje mi się — wtrącił geograf — że wasz Pieczorin ma wybiórczy stosunek do wiedzy, a może tylko ostentacyjnie pozuje na ignoranta. Łajkta to jakaś jego fanaberia, podobnie jak córka Kropotkina czy te jego firmy i podróże. Ten wasz Pieczorin w ogóle nie wydaje mi się charyzmatyczny, raczej zwykły z niego błazen.
Gdy stary i geograf zmienili temat, Artyom sprawdził Kropotkinę w sieci. Ściągnięte policzki, kości policzkowe wystające spod prostych włosów koloru zboża. W tle Saint Tropez i Chorwacja, ale i Worgaszor i tajga. Zbyt wycofana i zamyślona jak na córkę nowobogackiego oligarchy. Oczywiście ani śladu Pieczorin.
— Ustalmy, w co musimy się zaopatrzyć — zaproponował geograf, widząc, że Artyom wyłączył się z ich pełnej żartów rozmowy o lokalnych układach.
— A skąd weźmiemy pieniądze? — zapytał chytrze Artyom, pochylając się na stołem.
— Już je mamy — powiedział stary i pokazał plik banknotów.
— A jednak cię dorwali?
— Sam do nich wróciłem i powiedziałem, że się namyśliłem — odparł zadowolony Chrunow.
— Bierzemy ruble od Kropotkinów, żeby zorganizować wyprawę po kometę? A może naprawdę chcecie im sprzedać Pieczorina?
— Prędzej przekonać by wrócił. Tam w dziczy jest sam na sam ze swoimi demonami — odparł Chrunow, a geograf, już nieco wstawiony, pokiwał głową z uznaniem. Wypili kieliszek za powodzenie eskapady. Żona Zaikina właśnie przyniosła kolację. Artyom zjadł, podziękował i pożegnawszy się, wyszedł w zimną, syberyjską noc.
Perlisty Bentley, jeżdżący koleinami Worgaszoru, wyglądał jak złoty samorodek pośród kamyków, ale Kropotkinowi właśnie o to chodziło. Na ulicach Moskwy, może obecność tak drogiego auta nie szokowała, była po prostu wyrazem wyższości, ale tutaj był to rodzaj gestu władzy. Tak jak carski namiestnik chodzący w drogich szatach pośród pospólstwa. Z tą różnicą, że Kropotkin chodził w Emporio Armanii i Bossie sprowadzanym z chińskiego Aliexpress. No i nie musiał nikogo słuchać.
Kropotkin opadł na głęboką kanapę z czarnej skóry i zapuścił MTV na wielkim ekranie. Grubą ręką szukał pilota do obsługi nowoczesnej willi. Pomyślał, że każe sobie zainstalować obsługę głosową. Ten Gruzin, który zaopatrywał urząd miasta miał chyba odpowiednią firmę.
Poza tym było mu gorąco na samą myśl o Pieczorinie. Nastya podniosła mu ciśnienie, ale mógł zrozumieć córkę. Też nie lubiła, gdy ktoś zaszedł jej za skórę, to było u nich rodzinne. Osobiście nie miał nic do tego młodego człowieka, znali się przecież z czasów, gdy chodzili po lasach szukać kosmicznych skarbów. Pieczorin zachowywał się jakby sam spadł z kosmosu, a jednak wzbudzał szacunek. Podpadł mu jednak i to bardzo. Nie chodziło nawet o to, że zabrał coś, co należało do niego. Według ustawy, którą sam przeforsował w samorządzie, wszystkie znaleziska powinny trafić do niego. Chodziło raczej o sam fakt, że mu się sprzeciwił. Kropotkinowi wydawało się, że wszystkich ma już ustawionych. Z silnymi trzyma sztamę, słabszych bierze pod siebie. A tutaj jakiś Pieczorin, biedak w porównaniu z miejscową oligarchią, zabiera sobie kawałek komety, chodzi po całej Republice Komi i grabi co tylko mu się podoba. Co z tego, że bywał w świecie, że go ludzie lubią, że lgną do niego, że wie więcej od innych. Tym gorzej dla niego i dla Kropotkina.
Mimo to pozytywnie zapamiętał Pieczorina. Poznał go, gdy wyleciał z bazy lotniczej i przerzucił się na zbieranie złomu. Razem wybrali się kiedyś po resztki indyjskiej satelity, którego wyśledził ktoś w sieci. Haker określił trajektorię ruchu z dużą dozą dokładności. Pojechali tam półciężarówką, ale resztę drogi musieli przejść pieszo. Wtedy jeszcze snuło się tu dużo patroli. Wojskowi sami szukali, ale dzięki zmysłom Pieczorina ubiegli żołnierzy.
On był naprawdę sprytny. Skombinował skądś czujniki pola magnetycznego i jakoś podkręcił ich moc. Szli z odkurzaczami nie przy ziemi, ale wyciągniętymi na wprost, odbierając sygnał z daleka. Ktoś nauczył ich wtedy jak wykiwać wojskowe radiostacje, ale Pieczorin doprowadził to do perfekcji. Kropotkin pamiętał go, jak stał ze swoim kalkulatorem i robił obliczenia, czasami skrobnął coś na kartce. Nie wiedzieli dokładnie co robi, ale ważne, że rzadko się mylił.
A potem do Kropotkina uśmiechnęło się szczęście. Gdy spadła kometa wszyscy się rzucili by szukać jej części. Pieczorin coś tam wtedy znalazł, ale niewiele. Zarobił na tyle, by stąd wyjechać. Kropotkin za to wyciągnął z bagna olbrzymią grudę. Musieli w obstawie ciągnąć ją w wielkim pośpiechu za kombajnem. Triumfalnie wjechali do miasta z kawałkiem skały. Potem poszli po rozum do głowy i ją ukryli. Część sprzedali naukowcom, część przemysłowcom, kolekcjonerom, jubilerom i wszystkim zainteresowanym, którzy zgłosili się przez sieć.
Kiedy Kropotnik pomnażał swoje bogactwo i władzę, Pieczorin tracił majątek za granicą. Gdy wrócił, znów zabrał się za szukanie komety. Mówili mu, żeby odpuścił, że już wszystko wybrane, że jeśli chce to może pracować dla oligarchów, ale uparł się, że zrobi to sam, odkuje się. I na tym tle się poróżnili.
Kropotkin nalał sobie sporą porcję burbonu. Musiał dbać o rodzinę, o interesy i o poważanie. Ludzie mogą zacząć mówić, jeśli nie usadzi na miejscu tego Pieczorina. Wziął do ręki komórkę i wybrał numer do swojego zastępcy z urzędu. Niech pilnują tego Chrunowa — stary na pewno wie gdzie schował się Pieczorin.
Poszarpane krawędzie gór rysowały ostrą linię, biegnącą ponad czarną i ruchliwą ścianą lasu. Jego strzeliste filary, ciężko pochylały się w stronę skamieniałej od mrozu ziemii, a cichy świst, nieskończenie narastał do groźnego szumu. Wydawało się, że zaraz pękną, ale wtedy prostowały się, a tajgę wypełniał moment kruchej ciszy.
Jechali przesiekami przez krajobraz bezwzględnie surowy i zapierający dech swoją majestatyczną prostotą. Artyomowi wydawało się, że mógłby tak jechać bez końca, pochłonięty błogostanem bezmyślności, w pogoni za czymś kompletnie iluzorycznym, niemożliwym do osiągnięcia, przez co wolnym od trosk i porażek. Ta niemająca końca podróż byłaby zbawieniem od codzienności pełnej drobnych upokorzeń. Na tych bezdrożach nie było nikogo z kim można by się porównywać, niczego co przypominałoby, że urodziłeś się po niewłaściwej stronie oceanu, że jesteś zbędną duszą na rewersie świata.
Gdzieś w stratosferze krążyły tysiące satelit, a czasami któraś z nich odłączała się od roju i w krótkim rozbłysku opadała na tą uśpioną krainę. To była jedyna pewna rzecz.
— To prawdziwe błogosławieństwo, że ktoś u władzy zdecydował, że nasza Syberia będzie pobojowiskiem internetowej cywilizacji — powiedział z entuzjamem geograf.
— A jakbyście znaleźli tę kometę albo cały sputnik, stację Mir czy cokolwiek czego szuka Pieczorin, to co byście sobie kupili? — zapytał Artyom.
— Kupiłbym mieszkanie w Moskwie, wyniósłbym się stąd z rodziną, założył tam szkołę, żył jak człowiek — powiedział geograf.
— Ja bym pospłacał długi, naprawił wszystko, co udało mi się zepsuć, kupiłbym sobie czyste sumienie — odparł Chrunow.
Artyoma się nie zapytali, może i lepiej, bo szczerze nie wiedział do końca co by zrobił. Chciałby stąd wyjeżdżać, ale miał tu swoich rodziców, Nastię i swój świat. Musiałby uciec przed ludźmi Kropotkina lub może dołączyć do lokalnej elity, co wcale go nie pociągało. Teraz nie warto było jednak o tym mysleć. Najlepszym wyjście było skupić się na obecnej chwili. Sama mglista zapowiedź przyszłości cieszyła go bardziej niż jej spełnienie.
Rozmawiali też o Pieczorinie. Podobno wielu spekulowało na temat nagłego końca jego kariery oblatywacza migów. Mówili o nim, że nie wykonał rozkazu zestrzelenia uciekającego za żelazną kurtynę samolotu, inni że nie znosił wojskowej dyscypliny albo, że po prostu szwankował mu wzrok. Mówili, że ktoś zazdrosny o jego awans, zmusił lekarza, by wydał negatywne wyniki badań. Podobno oślepił go jakiś nagły rozbłysk, gdy szybował na granicy stratosfery i wypłaszczyło mu EKG wysoko nad Leningradem. Odtąd miał miewać dziwne powidoki i przypisywał temu wydarzeniu jakąś mistyczną moc. Mówiono, że był w Ziemii Świętej na pielgrzymce, którą starał się wskrzesić zapłon wiary, a inni twierdzili, że założył tam firmę. Nie chodziło jednak o dewocjonalia, ale o syntetyczny olej do silników wysokoprężnych. Pieczorin zawsze chciał podbijać niebo.
Krążyło jeszcze więcej absurdalnych opowieści. Większość była mistyfikacją, choć nie były pijacką konfabulacją samego Pieczorina. Wszyscy, którzy go znali, byli zgodni, że jest on absolutnym abstynentem, bowiem szczerze boi się utraty kontroli nad swoim życiem.
Popołudnie minęło im na usuwaniu złamanego drzewa, które zatarasowało szlak. Potem dotarli do rumowiska, które w nieokreślonej przeszłości osunęło się ciemnymi skałami, rozsypującymi się w gruz barwy pordzewiałego żelaza. Poprzez wertepy dojechali do asfaltowej drogi, wiodącej ku Instytutowi Kosmonautyki.
Stał po środku lasu, jak wyraz absurdu, jakby postawiono go tam tylko po to by zapozował do propagandowej pocztówki. Drzewa podchodziły pod same ściany i wejście, zasypane warstwą igliwia. Czysty zapach żywicy wypełniał hol, ale sprzątaczka odkurzała chromowany pomnik, przedstawiający trajektorie orbitujących sputników.
— Panowie w jakiej sprawie? Nie potrzebujemy nikogo do pracy, ile razy trzeba mówić? — powitała ich recepcjonistka.
— My nie do pracy.
Skończyła zakładać klipsy i spojrzała na nich z ledwo skrywanym rozbawieniem.
— Panowie też szukacie psa Łajki?
Chrunow przysunął się bliżej.
— Był tu przed nami?
— Niby kto taki?
— Wysoki, po trzydziestce, nazywał się Pieczorin.
— Nie udzielamy informacji o naszych czytelnikach. Jakieś legitymacje macie? Nie wyglądacie na gości z ministerstwa.
— Zapłacimy — rzucił geograf.
Kobieta ściszyła głos i zaprosiła ich do korytarza wyłożonego prostokątnymi płytkami z piaskowca. Słońce nadawało im pustynny odcień, ciekawie korespondujący z północną surowością krajobrazu za oknem. Zatrzymali się przy gablotach ze zdjęciami kosmonautów. Na drzwiach była plakietka — pracownia mikrofisz. Gdzieś w oddali zaskrzypiały drzwi. Trwała praca nad utrwalaniem przeszłości, jakby starano się postawić tamę prądowi, spychającemu złotą erę podboju kosmosu w czas mitów. Konserwowano pamięć, żeby pryszli pionierzy mogli wskoczyć w skafandry dawnych kosmonatów, wyjąć z szafy ich mapy i nadać znaczenie plakatom z rakietami mknącymi ku innym planetom.
Recepcjonistka schowała ruble do portmonetki.
— Był tu ten Pieczorin. Siedział tu kilka dni, spał nie wiadomo gdzie, przychodził tu rano i wypożyczał stos książek. Składał rewersy na następny dzień i czytał. Nie robił notatek. Szukał informacji o lądowaniach sputników i o Sojuz 2. Wszyscy bali mu się przeszkodzić, choć był uprzejmy i inteligenty. Miał dużą wiedzę, mówił, że latał na migach, studiował daleko, chyba w Niżnym Nowogrodzie.
— Mówił, gdzie jedzie?
— Chcecie mu coś zrobić, okradł was?
— Nie, powiedzmy, że chcemy go spotkać, szukamy tego samego co on.
— Ale Sputnik 2 nie wylądował więc skąd to wszystko, ten pomysł?
— Nie chodzi nam o sputnik.
— No dobrze, Pieczorin pojechał w stronę gór, chyba do Beloyrarska. Od drogi odbija tam szlak, pokażę wam na mapie.
Po tym, jak opuścili instytut, pogoda zaczęła się pogarszać. Pieczorin był zapewne bez samochodu i dopiero wtedy uświadomili sobie, na co ten człowiek się porywa. Całą noc rzęsiście lało, a okoliczne polany zmieniły się w wielkie kałuże. Nad ranem, we mgle dojechali do miejsca, w którym zaczynało się trzęsawisko. Poszukiwacze byli przyzwyczajeni do czołgania się w brudzie i wędrowania w mrozie, ale jedynie szaleniec mógłby zapuszczać się w te bagna. Jeśli jednak droga była kilka dni temu przejezdna, Pieczorin mógł być nadal przed nimi.
Postanowili ominąć jeziora. W pewnym momencie samochód ugrzązł w błocie. Geograf wysiadł z liną. Nagle krzyknął i zapadł się w czarnej mazi po pas. Chrunow chwycił go niezdarnie za rękaw kurtki, a Artyom wgramolił się na dach. Geograf ugrzązł na dobre i tak wołał o pomoc, że Artyom aż miał ochotę się roześmiać.
Gęste błoto zaczęło wypływać spod kół pojazdu. Artyom mało sam nie wleciał w bagno, próbując chwycić geografa.
— Ruszaj! — krzyknął. Chrunow wrzucił wsteczny i wcisnął gaz. Koła zabuksowały, Ładą rzuciło na wszystkie strony, aż w końcu ruszyła, wyciągając nieszczęśnika z mazi.
Potem umorusani odpoczywali po przygodzie, która ostudziła ich zapał. Postanowili objechać rozlewiska, ale nie znaleźli bezpiecznego szlaku. Gdy słońce schowało się za szpiczastą zasłoną sosen, zdecydowali się zawrócić.
Ził Śrubołaz był maszyną z koszmarnego snu. Artyom pamiętał stare filmy ze świetlicy, w których niezgrabna amfibia, mająca w miejscu kół dwie makabryczne śruby, skosem pokonywała bagnistą tajgę, przy wtórze wibrującego ksylofonu. Monotonny głos lektora i spowalniająca taśma, zdawały się przygotowywać młodego widza na postnuklearną przyszłość. I teraz, patrząc na wyludniony Worgaszor, można było pomyśleć, że zawarta w filmie zapowiedź ziściła się. Pozostała jakaś topniejąca kultura, zamieszkująca bloki dawnej cywilizacji, których osiągnięć nie potrafiła już odtworzyć. Uprawiający kult cargo, spoglądali ze skraju drogi w niebo, czy nie spadną z niego komety lub pojazdy stworzone rękoma przodków. Resztki surowców wymieniali na dobra rozrywkowe sąsiednich kultur. Jedynie zamiast opadu radioaktywne padał dziś gęsty śnieg. Z tego można było się cieszyć, że nie zrealizowała się do końca rzeczywistość przygotowana przez konstruktorów Ziła.
Stary wypił już drugą butelkę ze strażnikami. Rozmowa zaczęła się kleić, a potem nagle siadła. Jeden z ochroniarzy zrobił się jakiś podejrzliwy, ale wyszedł po ogórki. Drugi przysnął na stole. Chrunowowi rozmazywał się obraz, ale starał się skupić na trzecim kluczu po prawej. Na jego wielką prośbę, pokazali mu wcześniej jak działa Ził. Skąd wiedział, że go mieli? Znał okolice i wszystkie placówki jak własną kieszeń, kiedyś był wojskowym.
W pewnym momencie po prostu wstał, mało nie potykając się o własne nogi, obszedł kompana od wódki i chwycił kluczyk. Czy to ten — myślał, kiedy pozostali dwaj członkowie wyprawy marzli schowani za samochodem. Na życzenie geografa, wcześniej zdjęli tablice rejestracyjne jego Łady, która udawała zepsutą. Natomiast Chrunow udawał urzędnika poczty. Nikt nie odmówiłby pomocy w tak mroźną noc.
Artyom trząsł się z zimna, ale to geograf całkiem zbladł. Trącił go łokciem, żeby sprawdzić czy nie zasypia. Gdzie ten przeklęty Chrunow — wysyczał zza szczękających zębów. Odpowiedź przyszła wyraźniej niż się spodziewał.
Snop światła pojawił się na parkingu pełnym kamazów bez kół, ciągników bez osi, zdekompletowanych maszyn górniczych. Znalazło się nawet miejsce dla An–12, przewróconego na skrzydło. Wtedy coś w ciemności metalicznie zachrzęściło, pojawił się ogłuszający łoskot, jak rozpędzony czołg, nadciągający wraz z oślepiającym reflektorem. Pijani strażnicy, wyglądający jak dezerterzy, wybiegli z bronią. Śruba mieliła karoserię wraków, przebiła się przez ogrodzenie i wpadła do dołu. Na zważając na kierunek, wyskoczyła z niego nienaturalnie i zatrzymała się o włos od Łady geografa.
Maruderzy z parkingu zaczęli strzelać, gdy zdążyli już zniknąć we włazie. Krusząc zmarzlinę pojechali w stronę tajgi.
Gdy poranne mgły się rozstąpiły, zobaczyli dwie niemal nierealne rzeczy. Za drzewami, wyłaniał się jakiś oszroniony, kopulasty relikt, pamiętający leninowskie czasy osadnictwa w kraju Komi. Wzniesiony rękoma więźniów Gułagu obiekt, przechylony na bok schron z betonową czaszą, zdobiła wyblakła czerwona gwiazda. Wybrzeżem trzęsawiska, mijali kopułę milczący łowcy reniferów, ciągnąc za sobą sanie. Zdawało się, że przeźrocza czasu nałożyły się na siebie w tym przejściu nocy w dzień. Potem łowcy przeszli, a mgła zakryła leninowski gmach.
Zapuścili śruby i potoczyli się dalej w stronę odciętej miejscowości Beloyarsk, zastanawiając się, czego Pieczorin szuka u bram Uralu.
— Czego taki Pieczorin mógłby więcej chcieć? Mógł ułożyć się z Kropotkinem, pracować dla nowej władzy, żyć na poziomie jak oni. — Obstawał przy swoim geograf.
— A co to za życie? Co mu z tych pieniędzy jak nadal miałby Worgaszor, nadal to samo, tylko oglądane pod innym kątem?
— A jaki można mieć lepszy kąt? Spokój, nikt ci na głowę nie wejdzie. Słuchasz Kropotkina, a nie swoje szefa, dyrektora czy kogokolwiek innego. Co za różnica?
— Może on nie chce słuchać właśnie nikogo? Może go razi taki Kropotkin, który dorobił się fuksem na kawałku skały i pomiata ludźmi — odparł Artyom.
— Przypominasz mi naszego oblatywacza, ale jeszcze początkującego. Uważaj, żebyś nie stał się taki jak on — powiedział Chrunow.
Według mapy, po południu zbliżyli się do Beloyarska. Przekrzywiony znak drogowy upewnił ich, że podtopione koryto jest szlakiem do miejscowości. Nie minęła godzina, a zauważyli pierwsze oznaki życia. Była to rozbita łódź motorowa, zaklinowana między sosnami.
Tam, na tej łódce, zobaczyli go pierwszy i ostatni raz. Każdy zapamiętał tę chwilę inaczej. Artyom właśnie wyszedł na maskę amfibii, gdzie urządzili piknik nad małym ogniskiem. Wtedy na motorówce coś się niezgrabnie poruszyło. Odziany w narzuty z wielu koców, wyglądał jak jakiś prehistoryczny nomada w niedźwiedzich skórach. Umorusana twarz i zgrabiałe ręce nie upodabniały go do charyzmatycznego człowieka, o którym opowiadał stary Chrunow. Jednak może coś w spojrzeniu, równie przepełnionym strachem, co bystrym, przyciągało niczym błysk cywilizacji w dzikich ostępach.
— Pieczorin! — chciał krzyknąć stary, ale głos ugrzązł mu w gardle.
— Ma coś w worku. — Ruszył geograf, już pewny zdobyczy. Wtedy Pieczorin wyjął śrutówkę i strzelił w ścianę amfibii. Uciekli w panice, ładując się przez właz. Chrunow zaczął obracać śrubę w stronę łódki. Zanim dojechali do miejsca, gdzie widzieli Pieczorina i odważyli się wyjść, tamten gdzieś zniknął.
Zaczęli przeszukiwać rzeczy, który porzucił. Artyom znalazł w schowku torbę. Był w niej zeszyt w kratkę, którego kilka pierwszych stron zapisano staranną kursywą. Oprócz listu był tam też jakiś ciężki przedmiot owinięty w gazetę Artyom rozłożył ją i wziął do ręki zimny kawałek czarnej skały. Usłyszał za lecami głos geografa — Artyom jest tam coś jeszcze?
List odważył się przeczytać, gdy wszystko się skończyło. Jakiż zawód przeżył Artyom. Myśl Pieczorina wydała mu się pretensjonalną i nieumiejętnie wystylizowaną próbką autokreacji.
— Tak często naświetlałem wspomnienia ostatnich lat, że wydają mi się już wyblakłe. Oglądam je pod szkłem powiększającym z bezpiecznej odległości. Ma to i swoje ujemne strony, bowiem znieczuliłem się nie tylko na obecność moich lęków, ale i na wszelkie dobre bodźce, a nawet na zwykłe przyjemności tego okresu. To był długotrwały proces, w którego trakcie wytracałem paliwo entuzjazmu. Szukałem więc coraz to bogatszych jego źródeł. Przez pewien moment przybrało to znamiona uzależnienia. Dojście do tych wniosków ucieszyło mnie, nie opuszcza mnie przynajmniej umiejętność dedukcji. Znajomość własnych możliwości, zawsze mnie budowała, choć świadomość zmarnowania swoich talentów czasem spychała w ciemność.
Wkroczyłem w to nowe życie, przeżywszy je już w myśli i na koniec ogarnęła mnie nuda, podobna do tej, którą odczuwa ktoś, kto czyta kopię dawno znanej książki. Ocean paraliżującej nudy, pierwiastkującej się do niewyobrażalnej potęgi. Każda próba wyrwania się z niej, powodowała kolejne jej pomnożenie. Wszechświat wiecznej nudy. Im mniej się ruszasz, a tu w Worgaszorze, jest to jak najbardziej możliwe, tym mniej odczuwasz jej ciężar. Wśród ludzi, znajomych i obcych, w chaosie miast, jej ciśnienie jeszcze bardziej krępuje.
Odnalezienie komety przyniosło mi wiele możliwości, ale i nieszczęść. Wszystko co potem się stało, ta niekończąca się ucieczka, której przecież nie chciałem, o czym wiedzą moi bliscy, lata zmarnowane na nieudolnych próbach zbudowania czegoś wielkiego, na co nie miałem ochoty, o czym wiem tylko ja, pojawienie się ludzi Kropotkina, z którymi nigdy nie chciałem mieć do czynienia, miało swój początek tego dnia, kiedy na wybrzeżu jeziora znalazłem tę ciężką skałę.
Jedynym wyjściem jest dla mnie ucieczka w tajgę. Może nie ostateczna, ale odrzucenie myśli o tym co potem, pozwoli mi się roztopić w tej nudzie, która została mi po moich jałowych poszukiwaniach. Chcę zacząć czerpać z niej przyjemność. Chcę być czystym działaniem, a podążanie za czymś zupełnie nierealnym, za Łajką, Sputnikiem 2 i satelitami, o których nikt nie słyszał, będzie moim jedynym zajęciem. W tym mam nadzieję odnaleźć spokój.
— Trajektoria prawidłowa. Rakieta nośna nie odczepiła się. Gwałtowny wzrost temperatury w kapsule. Telemetria nadaje.
Wprost z moskiewskiej ulicy trafiła na sterylne salony Instytutu Medycyny Lotniczej. Miesiące treningów, zabaw, badań reakcji, dziesiątki obserwatorów i niepewność, którego psa wybrać. Miała lecieć Muszka, ale wybrano Łajkę. Nie miała najlepszych wyników, wygrał spokój, wrażenie, że jest zupełnie nieświadoma swojego losu.
— 1…2…3. — odliczano, gdy Sputnik 2 wzbijał się w kłębach dymu ponad Bajkonur. Po czterech okrążeniach poziom stresu w końcu osiągnął krytyczne maksimum. Po dniach samotnego dryfu ogłoszono sukces. Gdy personel świętował, Sputnik 2 zrobił przedwczesny przechył.
Opadał swobodnie, poddając się ciążeniu, jakby było już i tak po wszystkim. Kapsuła weszła w atmosferę w promienistym rozbłysku, osmolona wypadła ze stratosfery w chmury. Ktoś w kontroli lotów zauważył, że niechciany już statek spadł z orbity i zmierza lotem koszącym nad Syberię. Przejęto ster i wyrównano lot. Zbyt późno by kontrolować to nieplanowane lądowanie.
Gdzieś nad bezkresnym krajem Komi, Sputnik 2 zniknął z radarów. Ostatnią komendą było otwarcie pozostawionego na wszelki wypadek spadochronu. Oficjalnie, sputnik spłonął w atmosferze rok później.
— Coś tu jest — krzyknął mężczyzna, otwierając pogięty właz sputnika — to pies, żyje! Grisza przynieś wody!
Odrodzenie blokowiska
O tej porze pensjonat „Rydułtowy” opuszczali ostatni goście. Wyprowadzce towarzyszył monotonny szum samochodów mknących szosą na Katowice. W staromodnym holu pozostał tylko mężczyzna w drogim garniturze, pijący w ciszy zbożową kawę. Myślał o tym, że o ile w jego ojczyźnie krajobraz wyglądał bardzo podobnie w roku 2011 i 2021, który mieli teraz, to tutaj niewiele zmienił się od 1991. Nie licząc świetlistych bilbordów w szczerym polu i bloków przemalowanych w pastelowe barwy.
Nie zamierzał wychodzić na zewnątrz. Ignorancja była jedną z cech pielęgnowanych w jego otoczeniu od lat. Zresztą lubił hotele, choć były to tylko substytuty mieszkań, namiastki autentycznego życia, azyle cieszące się swoimi odmiennymi zasadami i będące scenerią ukrytych wydarzeń. Mężczyzna przyjechał z Zurichu jako emisariusz Schwitters Industries, żeby odzyskać pieniądze z zamkniętej inwestycji.
Nie miał nawet czasu, by lepiej poznać ten dziwny kraj. Zresztą Polska od trzech lat kojarzyła się wyłącznie z jednym, niechlubnym wydarzeniem. By odświeżyć swoją wiedzę, wpisał w Wikipedii „Dzień dobrobytu”. Czytał o pladze obfitości, która doprowadziła do słynnego krachu. Podążył za odnośnikami do tajemniczych haseł: „Czarny Roman”, „Traktat o manekinach”, „Odrodzenie blokowiska”, „Krzysztof Pytel”. Chłonął informacje o twórcach plagi, ich szalonej idei i o truciźnie, która zabiła jedynego, który mógł ich powstrzymać. Skopiował tytuły książek ekonomistów, takie jak Manna i Cud z wirtualnego nieba.
Jadąc z lotniska, w granatowej mgle mijał skutki tego wątpliwego cudu — luksusowe samochody na brudnych parkingach, niedokończone pseudopałace, kicz i jarmarczna tandeta pozostałe po szalonym eksperymencie, nieporównywalnym z niczym w historii.
Biznesman z Zurichu zapoznał się z wieloma teoriami, lecz niewiele dowiedział się o prawdziwych wydarzeniach, które poprzedziły „Dzień dobrobytu”. Z zadowoleniem postanowił, że spyta o to jutro swoich rozmówców, kiedy pójdą na kawę po udanych negocjacjach. Ciekawe, jak tubylcy patrzą na to wszystko, co wstrząsnęło ich krajem w tak niepewnych czasach.
Zresztą podobno nieliczni mieli szansę poznać całą prawdę. Jednym z nich był inspektor dochodzeniowy Tytus Dębołęcki.
— No i git — powiedział inspektor Dębołęcki, zręcznym ruchem otwierając zapalniczkę benzynową i podpalając wysuszonego na wiór papierosa. „Może powinienem przestawić się na elektroniczne?” — pomyślał, ale ślinienie plastikowej rurki wydało mu się od razu czymś obrzydliwym.
Gorący podmuch wiatru niósł od strony porośniętych chwastami warsztatów zapach gumy, który przywiódł komisarzowi na myśl metro w Wiedniu. Tytus spędził tam kilka lat w trakcie studiów i do dziś często nachodziły go wątpliwości, czy nie powinien zostać w tym mieście-muzeum.
„Odrodzenie blokowiska” — taki napis, odcinający się od byle jakiego otoczenia staranną czcionką, widniał na bocznej ścianie jedenasto-piętrowego galeriowca. Stwierdził, że treść graffiti dobrze oddaje ducha tego lata, swoisty powrót dawno zapomnianych norm i społecznej degrengolady. Ostatnio często używał tego dziwnego słowa: „degrengolada”.
Komisarz Dębołęcki zaledwie przed godziną obudził się u swojej przyjaciółki Małgorzaty. Jeszcze przed chwilą zbierał swoje rzeczy, krążąc po jej mieszkaniu składającym się z dwóch bliźniaczych klitek. Zepsute ogrzewanie było rozkręcone na pełen regulator, za to plastikowy wiatrak niewiele był w stanie zdziałać. Telewizor i mikrofalówka z dyskontu były jedynymi rzeczami, które funkcjonowały prawidłowo, więc je włączył, a potem, jedząc jajecznicę, oglądał powtórkę Jaka to melodia. Małgorzatę było stać tylko na ten kubik, gdy nagle straciła pracę kelnerki.
Komisarz dostał wezwanie na drugą stronę miasta i nieśpiesznie wyszedł. Stojąc w korku na moście Grota-Roweckiego, wpatrywał się w monumentalny gmach elektrociepłowni Żerań. Miał wrażenie, że sam rdzewieje od środka wraz z tym skorodowanym kolosem. Po ulicy niczym mrówki sunęły w upale tłumy zmierzające na pętlę. Przyszło mu do głowy, że gdyby ci ludzie zniknęli, miejska machina pracowałaby swoim pędem dalej, a ponad zmęczonym krajobrazem każdego ranka formowałoby się, jak wielki neon, gorejące kwaśną żółcią słońce. Detektyw postrzegał ostatnio organizm miejski jako toczony jakąś chorą żywotnością, oszalałą w swym nadmiernym rozroście. Tym bardziej tęsknił za wiedeńską enklawą ładu.
Kazano mu przyjechać na Osiedle Za Żelazną Bramą. Pod nasłonecznioną ścianą z wielkiej płyty leżały zwłoki przykryte brezentem. Pozbawiony detali beton, milczący i beznamiętny, był idealnym tłem dla tej sceny. Za obramowanie służyła mozaika bordowych płytek i pas poczerniałych od brudu luksferów.
— Jak to, nie ma dowodów morderstwa? To po jaką cholerę ja tu jestem?! — krzyczał nadkomisarz Szerszeń, ocierając czoło plikiem chusteczek. Jego głowa coraz bardziej przypominała czerwony, nadęty balon. — Trzeba to zabrać, póki nie zrobią sensacji. W taką pogodę jeszcze! — wrzeszczał, nerwowo kręcąc nalanym karkiem.
— W taką pogodę — powtórzył w myślach komisarz Tytus. — Cały rok leje, a jak wreszcie jest trochę słońca, to narzekają.
— Co pan ustalił? — wyrwał go z zamyślenia Szerszeń.
— Ustaliłem, że mamy podejrzenie zatrucia. Nie można wykluczyć, że ma to związek z pozostałymi zgłoszeniami.
— Jakimi pozostałymi? — żachnął się przełożony.
— Z pozostałymi zatruciami mieszkańców osiedla, choć żadne nie było tak tragiczne w skutkach. Sanitariusze zgłosili kilka hospitalizacji z powodu intoksykacji nieznaną substancją.
Nadkomisarz Szerszeń wybałuszył przekrwione oczy i przełknął głośno ślinę. Jakaś ogłupiała od upału mucha niebieskimi zygzakami przecinała gęstą zawiesinę powietrza.
Ciszę przerwał aspirant Tytoń:
— Sprawdziliśmy kartotekę ofiary…
— Jakiej ofiary? — przerwał mu Szerszeń. — Nie stawiać żadnych hipotez, póki nie dostaniemy ekspertyzy.
— Przepraszam, więc sprawdziliśmy kartotekę denata i pisze tam…
„Jest napisane” — poprawił go w myślach Tytus Dębołęcki.
— Ofiara, to znaczy denat, Krzysztof Pytel… Miał 25 lat i na koncie dwa wyroki za włamania komputerowe.
— Ten ćpun w klapkach i spranym T-shircie z napisem Fiji włamywał się do komputerów?
— Tak ustaliła prokuratura, wyrok zapadł… chwila… dwunastego, nie piętnastego… — jąkał się zestresowany aspirant, wertując świeżo zabazgrany notatnik. Tytus miał ochotę wyrwać mu go z rąk. Uprzedził go jednak Szerszeń, jednocześnie w niewyszukanych słowach strofując policjanta.
Tytus oddalił się od nich i pochylił nad opakowanymi w foliowe torebki przedmiotami. Bilet jednorazowy za cztery osiemdziesiąt, paczka gum do żucia marki Turbo, zapalniczka z fioletowymi palmami, oklejona taśmą nokia, banknot dziesięciozłotowy i garść monet. Wygląda na to, że wyszedł na zakupy do supermarketu albo osiedlowego sklepiku. Pewnie przyjął jakiś preparat na szczury w dopalaczach i popił wódką, a toksyczna mieszanka podgrzana słońcem eksplodowała w jego głowie. Przypadki sraczki na osiedlu to już sprawa sanepidu, niech sprawdzi okoliczne warzywniaki.
„Strata czasu” — pomyślał komisarz i butem wdusił niedopałek pomiędzy kostki Bauma.
Michał Lubecki spojrzał na prześwit pomiędzy korytarzowcami Osiedla Za Żelazną Bramą i zamarł z przerażenia. Słońce właśnie wyszło zza bloków. Uświadomił sobie, że już od godziny powinien być w pracy. Potem dotarło do niego, że nie ma sił do niej iść. Drżącymi rękoma bezskutecznie szukał aspiryny, a potem rzucił się na tapczan. Gdy zamykał oczy, wpadał w wiraże, kręcąc się po narkotycznych spiralach.
Po kilku straszliwych minutach otumanienie, podobne do zamieci na zepsutym telewizorze, ustąpiło. Uświadomił sobie beznadziejność swojej sytuacji. Wystarczyło, że wyobraził sobie konsekwencje dalszego leżenia w mokrej od potu pościeli, by zerwać się na równe nogi. Przed oczami, jak obrazy na dotykowym panelu, przesuwały się wizje wyrzucenia z firmy, wpis do bankowego rejestru dyscyplinarnie zwolnionych, programy bezpłatnych praktyk, oferta pracy z Biedronki albo sprzedanie do call center.
Wydając z siebie nieartykułowane dźwięki, podobne do jakiejś digitalowej emulacji, stanął na środku pokoju, ledwo łapiąc równowagę. To nie było zwykłe pijaństwo — przecież wypił niewiele. To był jakiś kolaps synaptyczny, przeładowanie neuronalne, wylanie baterii, fatal error, zwany potocznie przepaleniem. To tak, jakby do pożółkłej skrzynki atari wpakować terabajty danych, zapętlonych komend, zalać klastry pamięci chaotycznym bełkotem. Zawirusowany hardware formatował się, aksony wyładowywały się w spazmach neuronalnego szału, powódź adrenaliny płynęła nabrzmiałymi obwodami.
Na korytarzu znalazł kilka opakowań po gumie Turbo, ale nie zdziwiło go to, bo jego sąsiedzi często śmiecili. Na dole minął grupkę gapiów i kilku policjantów tłoczących się wokół czegoś czarnego. Nie zatrzymał się, mając dużo poważniejsze problemy.
Gdy dotarł do pracy, było już sporo po 11:00. Miał wrażenie, że wszyscy się na niego gapią, że czują zapach wódki w jego pocie. Podjął fatalną decyzję, by przeczekać raport pomiędzy boksami. Zignorował obowiązek podbicia karty i zaczął kluczyć po firmie, szukając bezpiecznego miejsca. Szybko dopadła go delegacja złożona z top performerów i liderów jego działu.
— To on.
— Lubecki, co ty wyprawiasz?!
— Dlaczego się chowasz?
— Spóźniłeś się dwie godziny i dwadzieścia minut.
— Jesteś skończony, Lubecki!
— Co ty masz na sobie, Lubecki?
Z walącym sercem spojrzał na siebie w obawie, że wyszedł z domu w piżamie. Chodziło jednak o jego T-shirt. Cały zespół patrzył się na napis „Chrzańcie się wszyscy”.
Nie zdążył powiedzieć czegokolwiek, nim podsunęli mu tablet i kazali przyłożyć palec do czytnika. Właśnie zatwierdził swoje zwolnienie.
Inspektor Tytus Dębołęcki wciąż myślał o sprawie martwego hakera z Osiedla Za Żelazną Bramą. W jego krwi wykryto dużą ilość arszeniku, który należało uznać za bezpośrednią przyczynę zgonu. W wydziale postawiono tezę, że Pytel zatruł się nieznanymi dopalaczami. Byleby nie przedłużać śledztwa i nie ubrudzić sobie rąk czymś podejrzanym. Zastanawiające było jednak to, że w mieszkaniu zmarłego nie znaleziono żadnych narkotyków. Coś się tu nie zgadzało.
Gdy wybiła północ, Dębołęcki odłożył akta na stolik i zgasił światło. Leżał w łóżku na wznak i z obawą czekał, aż przyjdzie niespokojny sen. Koszmar sprzed miesiąca powracał prawie każdej nocy.
— Jesteśmy w domu, szefie — powiedział tamtego wieczora jego partner.
Musiał tak powiedzieć, bo zawsze tak mówił. Albo może było to coś w stylu: „Nareszcie w domu” albo „I znów w domu”. Pamiętał, że stali, milcząc, w niebieskim półmroku, oddychając przesyconym wieczornymi zapachami powietrzem. Pamiętał, że wszystko wydarzyło się błyskawicznie. We śnie zawsze w końcu trafiał w tamto miejsce. Bał się, ale nie miał wyjścia. Byli tam jak zwykle. I jak zwykle jeden z nich wyciągnął nóż. Drugi, nic nieznaczący chłopak na posyłki, być może niemający pojęcia, w co się wpakował, wyszarpnął rękę z kieszeni. Nie miał w niej broni, ale było ciemno. Dębołęcki pociągnął za spust.
Dźwięki tramwaju wybudziły go z półsnu, lecz nie na długo. Balansując gdzieś na granicy jawy i snu, pozwalał kluczyć wyobraźni i po raz kolejny śledził bolesne wspomnienia. Przechodził tę drogę wielokrotnie, ale jakkolwiek nie próbował jej zmienić, zawsze kończyła się hukiem wystrzału.
Tym razem śniło mu się, że jest w bródnowskim bloku, w którym mieszkał, zanim wyjechał do Wiednia. Wiedział, że przed kimś ucieka. Jak w snach, w których biega się po klatkach schodowych lub jeździ windą, nie mogąc trafić na właściwe piętro. Jak w koszmarach, w których każdy ruch jest spowolniony, popychany wyczerpującym wysiłkiem woli.
To zadziwiające, jak dokładnie jego mózg zapisał układ pokoi, mebli, nawet drobne szczegóły. Jakby odwiedzał miejsce nadal istniejące w jakiejś sąsiedniej odnodze czasu. Podświadomość wydobywała wspomnienia, o których istnieniu nie miał pojęcia, jak gdyby przeglądał zakurzone archiwa swojej pamięci albo eksplorował zasypane ruiny własnej przeszłości. Wiedział jednocześnie, że była to tylko sztuczna ekspozycja, martwa rekonstrukcja, zastygła w bezruchu makieta. Przestraszył się, że zaraz jego podświadomość posadzi na sofie dawnych mieszkańców tego domu, ale wtedy zobaczył inną kreację swojej wyobraźni. Za przeszklonymi drzwiami gwałtownie poruszały się niespokojne warkocze płomieni. Za matową szybą widział tylko ich oszalały blask, bezdymny ogień w zupełnej ciszy wzbudzający niemą trwogę. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Nagi, zimny płomień pełzł zygzakowatymi ruchami po szafie w kącie sypialni. Spod mebla wyrywały się bezgłośne, chaotyczne błyski. Spojrzał na ścianę i ujrzał zarysy gorejącego miasta. Ponad nim ponuro sunął mroczny cień płomieni.
Nagle uświadomił sobie, że ktoś wdarł się do mieszkania. Nie słyszał go, ale wiedział, kim jest. Wyciągnął pistolet. Był ciężki jak z ołowiu. Wypalił, gdy tylko czarna sylwetka pokazała się w drzwiach. Musiał wystrzelić cały magazynek, by wreszcie wiedziona ostatnim wysiłkiem woli kula dosięgnęła młodego dilera. Wtedy rzeczywistość snu rozpadła się.
Obudził się gwałtownie, patrząc na swoje ręce i powtarzając w myślach własne nazwisko. Sięgnął po szklankę zimnego toniku, zapalił światło i poszedł do łazienki opłukać twarz. Uśmiechnął się do siebie i pokiwał głową.
Jaką sztampową rolę detektywa po przejściach musiał odgrywać. Musiał zrobić krok do przodu, by z niej wyjść. Najlepszym sposobem było osiągnięcie sukcesu. Jakiegokolwiek sukcesu. Sprawa zmarłego hakera spod bloku na Żelaznej nadawała się znakomicie. Tytus Dębołęcki sięgnął po komórkę i wybrał odpowiedni numer.
Godzinę później siedział w lokalu „Transformator”, czekając na zaufanego informatora. Ten bar był najgorszą dziurą, do jakiej w czasie swojej długiej służby trafił. Znajdował się w okolicy, w której składki ubezpieczenia leciały w dół. Spelunę, ulokowaną w pofabrycznych zabudowaniach FSO, reklamował podświetlany halogenami napis na płycie plastiku. Gryzący dym i światło wpadające przez zmatowiałe świetliki, tworzyły zabijającą barwy mieszankę.
Barman patrzył na nowych jak na kosmitów. Reszta samotnych bywalców nie zwracała na nich uwagi, wtopiona w narkotyczny eter. Grała muzyka brzmiąca jak upadające na blachę w rytmie cztery na cztery krople kwasu, przeplatane uderzeniami w nienaciągnięty tamburyn.
Inspektor Dębołęcki przyjrzał się każdemu z gości z osobna. O ile część tutejszych bywalców wyglądała na wygrzanych ćpunów chowających się przed światem, to człowiek w łachmanach i bandażach musiał wypełznąć wprost z kanałów. Kiedyś podobno mówili na niego Król Mefedronu.
Informator przyszedł spóźniony, ale Tytus nawet mu tego nie wypomniał. Ćwirek był nawróconym hakerem, który obecnie jako biały kapelusz ochraniał korporacyjne serwery. Wiedział też mnóstwo na temat internetowego półświatka. Inspektor szybko przeszedł do rzeczy.
— Krzysztof Pytel, w sieci znany jako Robofunk. Znasz kogoś takiego? — zapytał, wyjmując mentolowe Marlboro.
— Nie znam — odpowiedział tamten, a Dębołęcki nabrał przekonania, że mówi prawdę. Było to w jego zawodzie tak rzadkie uczucie, że z zaskoczenia wypuścił z rąk zapałkę. — Nie żyje, został otruty dwa dni temu na osiedlu, na którym mieszkał — dodał szeptem i jego przekonanie uleciało jak balon wypełniony helem. Nie trzeba było przechodzić kursów czytania mowy ciała, żeby przejrzeć Ćwirka. „Robisz się nerwowy” — pomyślał inspektor i wyprowadził kolejny cios. — Co mi o nim powiesz?
— To był typowy skryptowy dzieciak włamujący się tu i tam za pomocą gotowego software’u. Dość aktywny na forum Altern8. Niezbyt lubiany, zwykły pozer.
— Sądzisz, że ktoś mógł chcieć go zabić? — ciągnął dalej detektyw, odpalając drugą zapałką papierosa.
— Hakerzy to nie mordercy. Mogą komuś wykasować profil na snapie czy na insta, ale nie słyszałem o tym, żeby zabijali ludzi.
— Był związany z jakąś grupą?
Ćwirek zamilkł, jakby zastanawiał się, ile jest skłonny powiedzieć.
— Popatrz na to, nasi technicy wydobyli to z jego chmury — powiedział Dębołęcki, wyjmując z kieszeni elegancki pendrive i tablet poprzedniej generacji.
— Co to jest? — zapytał haker.
— Przeczytaj.
Początkowo Ćwirek patrzył w ekran ze ściągniętymi brwiami, potem ostrożnie przeczytał kilka zdań na głos.
— „Dostali coś, co ich przerasta. To broń dużo potężniejsza niż cokolwiek dotychczas stworzono. Skrypt jest niesamowicie złożony. Miliony zapętlonych komend, samoreprodukujące się programy. Jeśli zostanie użyty, rozgryzienie go i usunięcie będzie równie trudne, co stworzenie. Ruscy musieli nad tym siedzieć latami…”
— I co o tym sądzisz?
Tamten pokręcił głową i oddał mu tablet.
— Ten Robofunk kręcił się wokół kilku bardziej doświadczonych programistów. Z tego, co wiem, byli dość zdolni. Na tyle zdolni, żeby być carderami. To znaczy zajmowali się wykradaniem kont i podrabianiem kart bankomatowych.
— Byłbyś w stanie się do nich włamać?
— Wszystko zależy od tego, jak się chronią.
— Spróbujesz to zrobić?
— A mam jakiś wybór?
— Czego potrzebujesz?
— Klawiatury i szerokopasmowego łącza. Do tego wystarczy twój tablet.
Palce hakera biegały po dotykowym ekranie w nerwowy, wręcz owadzi sposób. Siedzący przed nim inspektor Dębołęcki czekał z rękami w kieszeniach, rozglądając się podkrążonymi oczami po pustym lokalu.
— Zdobędziesz ich hasła?
— Nie, ominę je.
— Co robisz teraz? — zapytał po chwili, zmęczony suchością w ustach.
— Podpinam się pod wi-fi kogoś z nowych bloków.
Minęło kilka minut, w czasie których inspektor oglądał puste dno szklanki.
— I jak idzie?
— Próbowałem wziąć to zwykłym skryptem, ale nie obchodzi najnowszego black ice, więc muszę sięgnąć po coś mocniejszego.
— Czyli?
— Wybrałem bifrost trojana, podrasowałem go, żeby nie wykryły go antywirusy, wpuściłem exploita pod przykrywką bezpiecznej aplikacji HTML ze wskaźnikiem zawartości application hta o końcówce txt, pod którym schowałem zwarty plik Visual Basic. Rozpakuje i uruchomi program abordażowy, który wprowadzi trojana i przejmie komputer. Jeśli ktoś jest po drugiej stronie, nie zauważy niczego oprócz lekkiego spowolnienia CPU.
— I wejdziesz na komputery tych gości?
— Mam tylko nadzieję, że nie poustawiali honeypotów.
— Czego?
— Wyodrębnionych obszarów sieci lokalnej i danych, które udają prawdziwą sieć i zasób informacji, ale są odizolowane i nastawione na wykrycie prób nieautoryzowanego użycia systemu — zacytował Wikipedię.
— Dobra, mniejsza z tym. Powiedz mi, jak będziesz coś miał.
Po długiej chwili Ćwirek oddał mu nagrzany dotykiem tablet.
— Zarobaczyłem system, by wyglądało to na zwykły malware jakiegoś wrogiego hakera.
— Chciałbym to od razu obejrzeć.
— Śmiało. Wyciągnąłem mnóstwo śmieci z ich dysków. Na mnie już czas — powiedział haker, narzucając kamizelkę. Rozumiem, że mogę być pewny naszej umowy?
Dębołęcki został sam. Czekała go bezsenna noc.
Nowa praca w call center wykańczała go od początku. Agencja pracy, w której kiedyś zostawił CV, przysłała mu maila tego samego dnia, w którym go wylali. Nie miał wielkiego wyboru, a odrzucenie propozycji zostałoby skrzętnie odnotowane przez przyszłych pracodawców, banki i inne agencje. Nie mógł spać i czytał dużo dziwnych teorii. Spodobał mu się wywód jakiegoś postmodernisty, twierdzącego że kapitalizm chce ograniczyć sen, bo człowiek, który nie śpi, pracuje, rywalizuje i konsumuje.
Wymknął się wcześniej i zdążył na zachód mętnego słońca, które powoli rozlewało się w rdzawych pręgach deszczu. W przejściu pod Centralnym tłoczyły się ciemne sylwetki przechodniów. Mijał twarze o nieruchomych oczach, płonących w blasku smartfonów. Szmer rozmów telefonicznych tłumiło dudnienie metra, wypychającego pachnące gumą i kurzem wyziewy tunelu. Przeszedł blisko sklepiku z elektronicznymi rupieciami, gdzie wśród stert komputerowego szrotu można było wygrzebać zabytki ery analogowej. Pożółkłe sega i nintendo stały obok kilkuletnich konsol, prawie nieużywanych, ale już przestarzałych modeli. Minął to cmentarzysko elektronicznego życia, płonącego w ciemności czerwonymi diodami i rozbrzmiewającego archaicznymi dźwiękami midi, alarmami errorów i posępnym chrobotaniem formatujących się klastrów.
Czuł się już lepiej, choć wciąż starał się zrozumieć, co przytrafiło mu się tamtego feralnego dnia. Myślał też o facecie, którego znaleźli martwego pod blokiem. I choć to podejrzenie wydało się całkowicie absurdalne, miał dziwne i niepokojące przeczucie, że jest z tym jakoś powiązany. Przeczucie narastało od rana, jak fala chaotycznego szumu, aż nagle wyłoniła się z niej klarowna myśl. Musiał komuś opowiedzieć niezwykłą historię o gumie Turbo i o swoich dziwnych sąsiadach.
Wprowadzili się niedawno i od razu wydali mu się podejrzani. Wygląd nieśmiałych informatyków, nieufne spojrzenia i jednostajny szum wentylatorów. Poznał tylko jednego z nich. Pod blokiem tamten niespodziewanie zapytał go o papierosa. Poczęstował go i zrewanżował się pytaniem o gumę. Zamienili kilka zdań o „tym zasranym upale”. Dwa dni później tamtego znaleźli martwego pod blokiem, a on obudził się z kacem stulecia.
Inspektor Dębołęcki odłożył wydruk i usiadł na krześle naprzeciwko okna. Wpatrując się w konstelacje świateł, rozmyślał o plikach, które dostał od Ćwirka. Szukał połączeń pomiędzy śmiercią chłopaka i działalnością przestępczą grupy.
Trzech pozostałych hakerów z grupy Robofunka skrywało się pod infantylnymi nickami: Raskolnikow, Janosik i Prometeusz. „Brakuje tylko Robin Hooda” — pomyślał inspektor i uśmiechnął się krzywo.
Z korespondencji pomiędzy carderami, pisanej niedojrzałym, pozerskim językiem, wynikało, że ich otruty kolega był podejrzewany o zdradę jakiegoś znaczącego przedsięwzięcia. Pod naiwną i egzaltowaną formą krył się wyraźny i będący na ukończeniu plan. Trójka powoływała się na jakiś Traktat o manekinach, w którym owymi manekinami miała być szara ludzka masa, sterowana przez machinę systemu. Rewolucyjne hasła były tyleż niedojrzałe, co mało oryginalne. Można by to pominąć, gdyby nie fakt, że hakerzy byli przekonani, że posiadają narzędzie, które umożliwi im przeprowadzenie rewolucji. Dialog kończyło hasło Janosika: „Szczęście dla wszystkich”.
W dziale cyberprzestępczości starali się po światłowodach dojść do kłębka. Podrabiając karty, musieli mieć jakąś bazę, w której trzymali drukarki. Zapewne nie mieszkali w niej, przychodzili tam po kryjomu, wynajmowali na inne nazwisko. Dzięki ostrożności nikt z mieszkańców nie zeznał, że dzieje się coś podejrzanego. Pod którym numerem mieściła się nora carderów? Czy w tym bloku, pod którym leżał jeden z nich? Wystarczył jakiś pretekst, jeden dowód lub zeznanie, które pozwoliłoby przekonać opornego nadkomisarza Szerszenia, ominąć biurokrację i kazać przeszukać wszystkie mieszkania na klatce.
Pretekst pojawił się szybciej, niż myślał.
Kiedy tego samego wieczora zadzwonił telefon, przekazano mu, że jakiś facet z Osiedla Za Żelazną Bramą telefonuje w sprawie otrucia. Tytus podekscytowany czekał na przekierowanie połączenia. To śledztwo naprawdę mu leżało. Może nareszcie nastąpi przełom, dzięki któremu znajdzie wyjście z dręczącej go pustki.
— Halo?
— Słucham — odpowiedział komisarz, zmuszając swój szorstki głos, by brzmiał jak najłagodniej, jakby w obawie, że tamten się rozłączy.
— Nazywam się Michał Lubecki i wiem coś, co może się przydać.
— Proszę mówić — powiedział detektyw i poczuł, że zabrzmiało to zbyt obojętnie. Dodał więc — Przyda nam się każda wskazówka.
— Wiem, co zabiło tamtego gościa pod blokiem.
— Co takiego?
— No, tego faceta, co go znaleźliście na dworze.
— Tak, wiem, że o niego chodzi. Pytam, co pan wie.
— Guma do żucia — wypalił tamten, a jego słowa rozbrzmiały w uchu detektywa niczym plask pękniętego balonu. Rzeczywiście w kieszeni hakera znaleziono papierek po gumie turbo. Policji wydało się to jednak zupełnie nieistotne. Przecież trucizna mogła znajdować się we wszystkim.
— Rozwikłałem zagadkę. Otóż, jak wychodziłem z mieszkania w ten feralny dzień, znalazłem na klatce opakowanie po gumie Turbo.
Entuzjazm komisarza ulotnił się. To, co mówi ten facet, niczego nie rozwiązywało. O gumie znalezionej u hakera musiał wygadać się śledczy przesłuchujący mieszkańców.
— Co więcej, tego dnia ja też zatrułem się tą gumą.
Tytus zaczął wątpić w sens dalszej rozmowy.
— Jak to, tą samą?
— Poprzedniego dnia też żułem gumę turbo. To po niej źle się poczułem. Trochę też wypiłem, ale bez przesady. Grunt, że dostałem tę gumę od tego zmarłego.
— Zeznał pan to na przesłuchaniu?
— Powiedzmy, że zapomniałem wspomnieć.
— Mieszka pan w bloku, pod którym znaleziono zwłoki?
— Tak.
— Na którym piętrze?
— Na dziewiątym.
— Znalazł pan tę gumę na swoim piętrze?
— Tak, zgadza się. Pod mieszkaniem nowych lokatorów.
— Ilu ich tam jest?
— Oprócz tego zmarłego naliczyłem jeszcze trzech.
— Dlaczego właściwie pan to robi?
— Przepraszam, nie rozumiem.
— Dlaczego pomaga pan policji?
— Przez tę cholerną gumę pracuję teraz w call center, wciskając ludziom abonamenty.
Gdy skończyli rozmowę, Tytus poszedł do łazienki i spojrzał na swój uśmiech w lustrze. Wydał mu się obcym grymasem, więc szybko rozluźnił mięśnie. Dopiero wtedy dotarło do niego, że nawet nie podziękował temu Lubeckiemu z dziewiątego piętra.
Nie można powiedzieć, że miał wyrzuty sumienia, ale widok ludzi wywlekanych z ich własnych domów nigdy nie nastrajał go optymistycznie. Tym razem od początku czuł, że to nie będzie zwykłe aresztowanie, do jakich zdążył się przyzwyczaić. W codzienną rutynę jak promień słońca przez brudny luksfer wdarło się coś w rodzaju podekscytowania. To uczucie dawno zostało w nim pogrzebane pod stertą zakurzonych akt i brudnych kart w jego karierze. Tym razem było inaczej. Pojawiło się nawet coś w rodzaju nadziei na rehabilitację za ten ostatni błąd, który kosztował czyjeś życie. Marne, pozbawione skrupułów i prymitywne, ale jednak czyjeś.
Komisarz Dębołęcki wymigał się od asystowania przy ujęciu podejrzanych i palił na półpiętrze. Oprócz niego cierpliwie czekała tam jedynie usychająca paproć, abstrakcyjny element utopijnej nowoczesności, w której zawsze świeci słońce i którą zdążyliśmy zostawić za sobą. Miał pustkę w głowie i nadzieję, że tym razem nie nawali. Nadkomisarz Szerzeń czekał na okazję, by wpakować w niego całą swoją wściekłość. Inspektor już wyobrażał sobie, jak tłumaczy się w jego zagraconym gabinecie.
Akcja tylko na początku szła zgodnie z planem. Potem wszystko było nie tak, czemu winni byli trzej funkcjonariusze podobni do ociężałych, opancerzonych żuków. Gdy zapukali do drzwi, ze środka dobiegły nerwowe głosy, a potem nastała pełna oczekiwania cisza. Przerwał ją wystrzał broni. Wtedy zaczął się chaos. Policjanci wtargnęli do środka i rzucili się na dwóch hakerów zasłaniających szafy serwerów. Trzeci schował się w ciemnej kuchni, a następnie po prostu wybiegł z mieszkania. Tam napotkał zdziwione spojrzenie zgarbionego faceta z elektronicznym papierosem w ustach.
Tytus Dębołęcki nie od razu zrozumiał, co się dzieje. Tę chwilę wykorzystał haker, który rzucił się w pułapkę klatki schodowej. Biegł w górę jak wystrzelony przez sprężynę paniki. Zdążył nawet otworzyć właz i wydostać się na złudną wolność. Chwilę później dołączyli do niego komisarz i dwaj policjanci. Przez umysł Dębołęckiego przeleciała myśl o wyciągnięciu broni. Nie tym razem. Tym razem nikogo nie zastrzeli. Cokolwiek się stanie, stanie się bez jego udziału. I stało się. Prędzej, niż myślał.
Haker cofał się tak długo, aż przekroczył granicę pomiędzy dachem a błękitem bezchmurnego nieba. Wyglądało to tak, jakby wskoczył do basenu. Gdy spojrzeli w dół, tamten był już po drugiej stronie. O ile była jakaś druga strona, a nie jedynie zimna betonowa ściana.
Szybko przystąpiono do przeszukiwania mieszkania. W tym samym czasie informatycy zajęli się rozgryzaniem twardych dysków. Nie znaleziono nic podejrzanego ani za meblościanką, ani w fotelu, ani nawet w spłuczce. Dopiero gdy inspektor Dębołęcki zajrzał głębiej do gardzieli pawlacza, znalazł pendrive’y przypominające zdechłe karaluchy. I wtedy zrobił największy błąd w swojej karierze. Podłączył jedną z kości do tabletu i odruchowo kliknął jedyny plik, który znajdował się na dysku.
Na ekranie wyświetliła się twarz Czarnego Romana, dziwaka, którego znał każdy, kto kiedyś częściej bywał w okolicach Domów Centrum. Chwilę później padły pierwsze zapory zachodnich banków. Hodowany w warszawskim blokowisku wirus przeniknął do finansowego krwiobiegu Europy.
Biznesman z Zurychu z zadowoleniem pogładził swój krawat marki Burberry. To nie były łatwe negocjacje. Początkowo wszystko szło według skryptu, jednak nagle natknął się na przeszkodę, wadliwy obszar systemu, który wymagał opracowania nowej strategii obejścia. Właściciel polskiej firmy, targany sentymentami do rodzinnego interesu i gryziony przez podszepty ambicji, nie chciał poddać się bez podjęcia beznadziejnej walki z technokratyczną korporacją. Na szczęście reszta zarządu była innego zdania.
Szwajcar musiał przyznać, że sprawiało mu satysfakcje, że patrzą na niego z nadzieją i szacunkiem jako na agenta trzech splecionych piramid, ikony Schwitters Industries. Ostatecznie kolejna transza zwrotu została uruchomiona. Zastrzyk wirtualnego złota czekał, by pomknąć na odpowiednie konta. Jego suweren będzie zadowolony.
Szwajcar zwlekał z powrotem do hotelowego azylu. Z przeszklonego pawilonu rozciągała się imponująca panorama na wygaszone zakłady Mostostalu i makabryczne ciągi bloków. Cóż za gargantuiczna karykatura Corbusierowskiej „maszyny do życia”. Krajobraz wchłaniała żelazna kurtyna deszczu i chmur.
Negocjator wyjął tablet i otworzył link przesłany mu przez rozmówcę, którego zapytał o źródła krachu. Reakcja polskiego zespołu mocno go zaskoczyła. Zdawało się, że wszyscy w tym kraju mają własną teorię. W jego środowisko zwykle powtarzano to, co mówiły jednomyślne media. Polak, który przesłał mu link, twierdził na przykład, że zainfekowana przez Moskwę struktura informacyjna obecnie potęgowała chaos w kraju, aby sparaliżować go przed kolejnym ciosem z sieci.
Pod linkiem krył się krótki tekst. Jego autorem miał być Krzysztof Pytel, haker otruty przez swoich przyjaciół, ponieważ nie pochwalał ich planów. Już po wielkim krachu w jakiś sposób notatka wyciekła do sieci. Brzmiała następująco:
„Koniec XX wieku był przesiąknięty entuzjastycznym oczekiwaniem, niemożliwą obietnicą trwania w szczęśliwej współczesności. Towarzyszyła temu niezachwiana wiara w postęp, bezkrytyczne zaufanie przyszłości, zapatrzenie w utopijne zapowiedzi jutra. Potem przyszłość została zdyskredytowana, ludzie uświadomili sobie, że to nierealna wizja, obiecywana przez korporacje i rządy, która jest jak znikający punkt, którego nigdy nie dogonią. Ludzie czekali na przyszłość, jak na zbawienie, wypełnieni nadzieją bogacenia się, jakby miał nastać jakiś rajski czas nowoczesności. Gdy cywilizacja minęła ten punkt, widmo szczęśliwego trwania znalazło się za nami. Nowoczesność utknęła w jakimś zaniechanym czasie wyidealizowanego jutra. Wyczekiwany świat po prostu nie nadszedł. Zamiast wielkich wynalazków zaczęło się wyliczanie kolejnych modeli iPhone’a. Jednocześnie cywilizacja nie doznała amnezji, nie zapomniała swoich grzechów, wręcz odwrotnie — przeszłość jak na złość nie chce odejść, a przyszłość nie chce nadejść.
Mają ten wirus od ruskich. Sami w życiu nie stworzyliby czegoś tak złożonego. Ruscy chcą zrobić wielki numer i zrzucić to na kilku hakerów z Woli. Plan jest przewrotny jak cała wojna hybrydowa. Metawirus to cała armia trojanów gotowych dokonać bezkrwawej inwazji na europejskie banki, ukraść stamtąd niewyobrażalne sumy i przelać za dawną żelazną kurtynę. Pociągająca wizja dla kogoś, kto do tej pory podrabiał karty bankomatowe. Każdy w Polsce dostanie swoją część wirtualnego złota. To tak, jakby czterdzieści milionów ludzi ustrzeliło szóstkę w toto-lotka. W tym czasie dywizje wirusów opanują sieci przepływu informacji i wygaszą serwery. Chaos da czas, by zrobić zakupy, o których zwykły obywatel tego kraju nawet nie marzył.
W ten sposób uderzą nie tyle w Zachód, co w nas. Wyobrażam sobie ten zamęt. Kto będzie chciał oddać swoje nowe bmw, wycieczkę na Hawaje czy wyzwolone z jarzma kredytu mieszkanie? Ilu przestępców zdąży wyciągnąć gotówkę i użyć jej w niecnych celach? Kto otworzy rano drzwi do urzędu i na stację benzynową? Kto nazajutrz będzie chciał iść do pracy, by uciułać marne sto pięćdziesiąt złotych? Po tych kilku godzinach, może dniach wszystko zablokują, ale straty będą olbrzymie. System finansowy załamie się pod wpływem inflacji. Pozostanie tylko kac po wielkiej imprezie za cudze pieniądze. Polskie blokowisko nawiedzi bowiem plaga obfitości, złote runo i szczęście dla wszystkich”.
Urdu
Na obrzeżach miasta wyrosły czarne kopce elektronicznego szrotu, które wkrótce przyciągnęły gangi szabrowników. Urdu nie miał wielu wspomnień spoza blokowiska i hałd porzuconego sprzętu. Codziennie wędrował po wysypisku digitalowej cywilizacji i ślizgał się po klawiaturach i starych pecetach, by z przewodów wypalać drogocenną miedź. Góry śmierdziały stopionym plastikiem i wżerały się w glebę i skórę alkalicznym kwasem, jednak dla wielu były jedynym źródłem utrzymania i materiałem, z którego budowali domy.
Urdu miał kryjówkę w oplecionych kablami wnętrznościach góry. Za szafę służyła mu lodówka marki Gorenje. Miał tam też działający telewizor, podpięty do baraków szefa. Odbierał tylko chińskie programy, ale szef w ten sposób nagradzał swoich najlepszych zbieraczy. Kazał im także nosić ozdoby z części komputerów jako talizmany przeciwko złym duchom. Wódz gangu uważał się za odbiornik woli boga, a za medium służyła mu pożółkła konsola Atari.
Odpadki pochodziły z całego świata, a przeznaczenia wielu przedmiotów nie potrafił nawet odgadnąć. Tutaj kończyły produkty minionej epoki niedoboru i współczesne wytwory epoki nadmiaru. Społeczeństwa zbieraczy pozbywały się na wpół legendarnych przedmiotów, a społeczeństwa postępowców wyrzucały to, co zostało po kolejnym etapie modernizacji. Współczesne twory cywilizacji od początku skażone były nietrwałością i rozpadem. Do niedawna cykle zastępowania produktów były dużo dłuższe. Spoczywały tu lata dziewięćdziesiąte i pierwsza dekada nowego millenium, która ledwo się wyłoniła, a już była odległą przeszłością.
Na obrzeżach jałowego miasta Akra, w dzielnicy Agbogbloshie, szerzyły się nie tylko kulty techniki, ale też narkotyki. Tripy po oparach wytapianych z trupów ery cyfrowej były tu jedną z niewielu rozrywek. Taki świat znał Urdu — złomiarz z Akry, człowiek bez przeszłości.
Tego dnia wszystko miało się zmienić. Wieczorem jak zwykle grzebał w dymiącej górze złomu. Od strony cienkiej linii płonącego horyzontu mozolnie ciągnęły ciężarówki z odpadami. I wtedy stały się dwie rzeczy jednocześnie.
Po pierwsze od strony konwoju padły strzały, co wznieciło popłoch wśród szabrowników, którzy rozpierzchli się niczym pluskwy. Po drugie ręka Urdu wyczuła coś obłego i ciężkiego. Wyciągnął to i zobaczył nieuszkodzony dysk zewnętrzny Hitachi. Postanowił ukryć go przed szefem i potajemnie sprzedać na targu. Wódz płacił tylko za miedź.
Schował dysk do torby i zaczął uciekać. Wtedy zorientował się, że jest bardzo źle. To nie porachunki między gangami ani najazd wojska, ale łapanka niewolników. Łowcy z pustyni otaczali mrowisko coraz szerszym łukiem. Biegł na oślep przez ciemne wąwozy, aż dopadł do starego złomowiska. Cieszyło się złą sławą i kręciło się tam dużo maruderów. Kalecząc dłonie o rdzę, schował się pod wrakiem koparki. Niestety zbyt późno.
Łowcy w maskach przeciwgazowych i szatach Beduinów wywlekli go z kryjówki i zabrali do ciężarówki. W ciemności stracił orientację. Szybko znalazł się w norze handlarzy, gdzieś w poprzemysłowej strefie Akry. Wraz z nim było wielu biednych mieszkańców przedmieścia. W zrujnowanej fabryce, noszącej ślady walk pomiędzy ludami koczowników i rolników, sortowano łup.
Urdu został przeszukany przez pustynnego łowcę wydającego polecenia w jakimś odległym narzeczu. Gdy znalazł dysk, zabrał szabrownika w głąb kryjówki. W blaszanym boksie mrugało kilka starych monitorów, a po podłodze walał się sprzęt. W rogu siedział rówieśnik Urdu, który wzbudził w nim lęk.
Riad został porwany z technikum w stolicy. Miał umiejętności komputerowca, a nawet bawił się w prymitywną informatykę, dlatego przeżył. Inaczej od razu sprzedano by go łowcom organów z opuszczonego szpitala — był albinosem. Urdu pogrążył się w niespokojnym śnie, a komputerowiec zajął się dyskiem i znalazł tam skompresowany plik ważący niemal terabajt. Urdu nic to nie mówiło, ale albinos wydawał się podekscytowany. Wtedy jednak echo przyniosło łoskot pracujących karabinów maszynowych. Ktoś krzyknął — To salafici! Idą wraz z burzą.
Mina magnetyczna rozerwała boczną powłokę humvee w pół drogi między koszarami a tajną bazą agencji Blackwater. Z blaszanej dżungli slumsów wybiegli bojownicy z czarnymi symbolami kalifatu i ruszyli do ataku.
Cooper był najemnikiem od czasów drugiej Pustynnej Burzy, a większość ostatniej dekady spędził, ochraniając odległe przyczółki koncernów na roponośnych terytoriach. Teraz trafił do Ghany, gdzie nie było nic cennego. A jednak jakaś wielka korporacja zgubiła tu coś wartościowego.
Automatyczny zastrzyk iniektora powstrzymał go przed utratą przytomności. Podskórny chip funkcji życiowych wysłał sygnał do bazy. Musieli utrzymać się jakieś pięć minut, zanim nadlecą predatory.
Nie było jak na filmach. Nie pocieszał rannych kolegów, ale schował się za pancerzem i namierzał cele nadciągające od gąszczu przybudówek. Heckler & Koch wibrował, wystrzeliwując inteligentne pociski. Serie same odnajdywały cel. Połączył się przez hud w hełmie z kamerą w wozie. Monitor wyświetlił trzy trafione cele i pięć wciąż aktywnych. Miał szansę doczekać się dronów. I wtedy podjechał zdalnie sterowany samochodzik-zabawka z przyklejonym taśmą ładunkiem wybuchowym. Trącił go przyjaźnie w nogę, a potem eksplodował.
Ocknął się w obskurnej klinice ze ścianami pokrytymi pistacjową emalią. Pierwsze, co usłyszał, to łoskot skrzydeł wiatraka rozgarniającego zawiesinę powietrza. Potem pojawił się trzeszczący w megafonach głos imama wzywającego na wieczorną modlitwę. O dziwo był tylko lekko ranny. Wybuch jedynie osmolił tytanową protezę nogi, którą dostał po Faludży. Salafici nie czekali, aż wróci do siebie, i od razu zaczęli zadawać pytania.
— Po co przylecieliście? — zapytał jeden z nich po angielsku, w którym dało się wyczuć londyński akcent.
Cooper miał dość bólu w życiu. Nie będzie wystawiał się na tortury dla jakiejś korporacji.
— Wynajęła nas prywatna firma, żebyśmy coś odzyskali.
— Co?
— Nie wiem.
Obdrapana lufa kałasznikowa zbliżyła się do jego oka.
— Zacznę jeszcze raz. Po co tu przylecieliście? — w słowach salafity nie było gniewu. Zwykła rozmowa.
— Dostaliśmy zlecenie. Korporacja, która nie chce się ujawnić, ale chce odzyskać dysk z danymi. Musi być bardzo cenny, bo szuka go kilka grup i cała masa freelancerów.
— Gdzie on jest?
— Ktoś wpiął go do sieci dzisiaj na obrzeżach Akry. Dostaliśmy natychmiastowy rozkaz powrotu do bazy. Mam dane GPS.
Salafita wydawał się całkowicie spokojny, ale w jego oczach zabłysła chciwość.
— Dobrze. Opowiesz nam wszystko od początku, a teraz poszukamy tego dysku. Inszallach.
Od strony blokowisk właśnie dobiegło zawodzenie wieczornej modlitwy.
Urdu, korzystając z zamieszania, wyjrzał na zewnątrz. Był tam wielki portowy basen, a w nim kontenerowce wyglądające z daleka, jakby wiozły klocki lego. Po drugiej stronie piętrzyły się kratownice skomplikowanych struktur i osmolone kominy, a ponad tym neonowa muszla — symbol korporacji Shell. W dole, na wypalonej ziemi toczyła się brutalna walka pomiędzy łowcami niewolników i ludźmi kalifatu. Handlarze musieli być zaskoczeni, bo do tej pory współpraca z salafitami układała się dobrze. Teraz ludzie w czarnych dishdashach pędzili na nich terenowymi samochodami, ukryci w burzy piaskowej.
Urdu napotkał przerażone spojrzenie spod kraciastej chusty i schował się z powrotem w wystygłych trzewiach fabryki. Albinos nadal stukał w rozklekotaną klawiaturę jak opętany przez złego ducha z wysypisk. Potem zamarł i spojrzał przekrwionymi oczami na Urdu. Zbieracz był jedynym świadkiem jego odkrycia, a może po prostu uznał, że go nie zrozumie. Na górze terkotały karabiny, a kalifat spychał łowców w stronę czerwonego bagna u stóp rafinerii.
— Oni szukają tego. — Wskazał na dysk. — To jest broń, która uderzy w Zachód. Płomień oczyszczenia, który wypali ich kulturę. Wiesz, o czym mówię?
— Nie, skąd to wiesz?
— Wszystko jest napisane w Read me.