Jeśli kiedyś znajdziesz się w beznadziejnie ciemnym tunelu, zamknij oczy, a zobaczysz światło. Ono będzie moją wiarą w Ciebie.
Wiersz „Lemon”
Lemon
(modlitewny pastisz)
Drzewo cytrynowe na hiszpańskim Lloret de Mar
wydaje plony w postaci pereł w kolorze fali słońca
lecz rodzi je nocą,
na ołtarzu,
tam gdzie Anioł i Demon.
Drzewo cytrynowe na hiszpańskim Lloret de Mar
ma jeden szczególny ornament —
Lemon,
co fakturą przypomina ludzką skórę.
Ciiisza! Złożone dłonie, serca w górę!:
Oto jest bowiem drzewo cytrynowe
na hiszpańskim Lloret de Mar,
a to jest owoc jego szczególny,
który przez nas i jeszcze przez wielu będzie skosztowany
na
odpuszczenie grzechów
To czynię na własną pamiątkę:
kosztuję go.
***
Drzewo cytrynowe na hiszpańskim Lloret de Mar
ma twarz młodego chłopca o imieniu Lemon.
Powieść „Lemon”
Rozdział 1
Panie, dłonie składam do modlitwy, by wyznać ci moje grzechy i pragnienia. Jest późna sierpniowa noc, jedna z tych, które swym smakiem i zapachem powoli zwiastują nadejście złotej jesieni. Zapach wilgotnej ziemi dobywa mojego powonienia, a ja składam się do snu. Pobłogosław moje myśli, żeby tak bardzo nie bolały…
Jestem sam w pustym pokoju z twarzą przyklejoną do zimnej tafli szkła. Szybę, przez którą patrzą moje oczy, powlekło światło ulicznej latarni i obnażyło w nich łzy. Panie, nie pozwól łzom tym upaść na szkło, by się nie rozbiły. Zapytam cię jeszcze raz: dlaczego nie dasz mi odejść? Dlaczego pragniesz, bym stanowił kontinuum twojego boskiego planu?
Przybądź i ułóż mnie do snu, jak matka swoje dziecię. Przeżegnaj mnie wszechmogącą dłonią, uczyń nią łaskawy znak krzyża na moim czole i pozbaw mnie tych pięknych myśli…
Zapytam cię jeszcze raz:
Dlaczego nauczyłeś mnie tak mocno kochać?…
Rozdział 2
Szczerze powiedziawszy, dokładnie nie pamiętam, ale był chyba jakiś kwietniowy dzień, kiedy gdzieś przed godziną piętnastą na moim biurku zadzwoniła komórka. Fakt ten w żadnym razie nie stanowiłby sensacji, jeśli pominęłoby się to wszystko, czego komórka ta stała się zwiastunem, jednak właśnie dlatego zamierzam rozpocząć swoją opowieść od znienawidzonego przeze mnie dźwięku Bóg wie jak idiotycznego dzwonka. O ile pamięć mnie nie myli, byłem w trakcie przygotowań do zajęć w szkole językowej i bodajże za kilka minut miałem wyjść z domu.
Odebrałem telefon:
— Dzień dobry, z tej strony… — usłyszałem jakieś wyartykułowane dźwięki sygnujące czyjeś imię i nazwisko, które w chwilach zaskoczenia umykają niezrozumiałe, jakby wypowiadano je co najmniej w egzotycznym narzeczu — ...pański numer od Przemka Budzińskiego i dlatego chciałem zapytać, czy pan też jedzie w tym roku do Lloret?…
Zdębiałem. Przyznam również, że kiedy podniosłem słuchawkę, głos miałem, jakbym był obrażony na cały świat, jakbym zrobił komuś łaskę, że odebrałem telefon. Brakowało tylko, żebym dorzucił: Mimo iż śmiałeś przeszkodzić mi w pracy, łaskawie raczę cię wysłuchać, kimkolwiek jesteś, ale nie mam już niestety czasu na kolejne korepetycje, poza tym biorę strasznie drogo za godzinę i w ogóle nie mam ochoty użerać się z kolejnym napalonym pseudouczniem, który po paru miesiącach stwierdzi, że hiszpański jest jednak dla niego za trudny…
Kiedy tak płonąłem wewnątrz samego siebie, zapewne z frustracji braku faceta, głos młodego chłopaka sukcesywnie gasił we mnie ogień i coraz wyraźniej dochodziło do mnie każde jego słowo. Co tu dużo mówić, był całkiem chłopięco rzeczowy, jeśli ktokolwiek wie, co mam na myśli.
Lloret de Mar, pomyślałem. A więc z polecenia. Jakiś obozowicz. Jakiś młodzieniec. Od Przemka Budzińskiego?…
Wybiła trzecia. Słońce marne — jeszcze niedojrzałe po zimie. Wsłuchałem się cierpliwiej w głos nieznajomego.
— Przemek mówił, że z panem jest tak super na obozie…
Teraz, kiedy słucham w pamięci tych słów, jestem jakby nie z tego świata; jakbym był w komnatach Afrodyty. Czuję, jak zawsze w takich chwilach, smak i zapach piżma.
— Cieszę się — odparłem. Zdążyłem wcześniej poprosić go, by jeszcze raz wyjaśnił mi, w jakiej właściwie sprawie do mnie dzwoni, i dopiero pod koniec quasi-monologu miałem jasny obraz sytuacji. Notabene, zaskoczyła mnie ona i wprowadziła w niemałą konsternację.
Przemek Budziński, o którym mówił mój rozmówca, istotnie był moim podopiecznym z obozu w Lloret w zeszłym roku. Ponieważ listy uczestników zawsze przechowuję w domowym archiwum, a w zasadzie trzymam je z jakichś powodów prawie pod ręką, w krótkim czasie mogłem potwierdzić personalia polecającej mnie osoby. Kilka minut później znałem też personalia osoby, która do mnie zadzwoniła, zapodane mi raz jeszcze poprzez zmyślne urządzenie końca dwudziestego wieku o lapidarnym akronimie GG. Tak, wymieniliśmy się numerami i zaczęliśmy ze sobą pisać.
Jego imię brzmiało Avid, a aura, jaką roztaczał, była nieomal tak sakralna jak posąg Michała Anioła. W greckim paradygmacie różnica między nim a antyczną rzeźbą sprowadzałaby się jedynie do tego, iż nie stworzyło go dłuto utalentowanego mistrza, lecz dłoń boga o imieniu Eros. Stąd zapewne moje mityczne poczucie bytności w komnatach samej Afrodyty, poczucie, które zagościło we mnie w dniu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę postać na własne oczy. Nie potrafię jej jeszcze opisać. Jeszcze nie teraz. Choć tak wyraźnie widzę jego uśmiech, choć tak syntetycznie przenika mnie lazur jego krystalicznej tęczówki, analizy takiej twarzy przeprowadzić na ten czas nie umiem. Jestem jak mędrca szkiełko i oko, tyle że bez mędrca.
Jestem nim — zaczarowany.
Rozdział 3
Siedzę sam w pustym pokoju z twarzą przyklejoną do zimnej tafli szkła. Głowa pęka mi od myślenia. Wzrokiem nie potrafię objąć pastwisk wierszy, które rozpościerają się nieomal za horyzont moich nieerotycznych myśli. Słońce jest w nich obecne; zapach skoszonej sierpniowej trawy, bukietu polnych kwiatów…
Czuję na sobie twoje spojrzenie i oddycham głęboko. Nie wiem jeszcze, czy ze smutku, czy ze szczęścia. Słyszę w sobie głos i dłonie składam do modlitwy, by wyznać ci moje grzechy i pragnienia.
Oto moje przyrzeczenia, Boże:
Totus Tuus
(modlitwa)
W imię ojca i syna i ducha świętego.
Amen.
Panie:
Choć w życiu tyle razy już kochałem
i choć szedłem tak grzesznie przez życie,
oczu takich dotąd nie spotkałem.
Jestem cały Twój, Avidzie.
W moim sercu łzom nie widać końca,
bo łez morze w oczach Twych spotkałem
na Lloret de Mar — łzy jak krople słońca.
Nie poznałeś, lecz ja też szlochałem.
Być może
ze szczęścia.
Boże:
Niech te oczy ze smutku nie płaczą,
niech z radości jeno łzy z nich płyną,
a ja dla nich będę podporą
i miłości siłą!
Bo, zaprawdę powiadam:
Choć w życiu tyle razy już kochałem
i choć szedłem tak grzesznie przez życie,
oczu takich dotąd nie spotkałem.
Jestem cały Twój, Avidzie.
W imię ojca i syna i ducha świętego.
Amen.
Wyznanie przybrało postać wiersza. Wiersz jest modlitwą. Wysyłam ci ten wiersz mailem. Zamykam komputer. Okrywam się kołdrą.
Zasypiam bez ciebie.
Rozdział 4
Na dzień przed wyjazdem jak zwykle dopadły mnie dolegliwości natury gastrycznej, choć nie biegałem co chwilę do toalety, ani nie towarzyszyły temu żadne perturbacje, na dźwięk których człowiek robi się czerwony. Po prostu delikatnie bolał mnie brzuch i po prostu niespecjalnie miałem ochotę jechać do Lloret.
Jako wychowawca i kierownik obozu młodzieżowego wcześniej byłem w Lloret tylko raz, w ubiegłym roku. Uwielbiałem jeździć z młodzieżą, chociaż to kipiące z pożądania miasto potrafiło nieźle zaleźć człowiekowi za skórę i sprawić, że włosy stawały dęba. Czasem myślę sobie, że gdyby co niektórzy rodzice zdawali sobie sprawę z tego, w jakie pielesze kładą swoją dorodną nastoletnią pociechę, wysyłając ją na obóz do Lloret de Mar, zamknęliby ją w domu na wszystkie spusty i nigdy z niego nie wypuścili.
Lloret de Mar było miastem kipiącej wręcz jak lawa Wezuwiusza nastoletniej chuci. Stolicą hiszpańskich dyskotek, zagrodą egzotycznych imigrantów z Maroka, Kuby i Dominikany, którzy całymi stadami zjeżdżali tam w poszukiwaniu hotelowej pracy, z nieśmiałych sprzątaczek przeobrażając się w ośmielone specjalistki od plądrowania portfeli nastoletnich turystów, i synonimem młodości, którą dojrzeć można było na każdym kroku. Lloret stanowiło również swoistą stajnię świńskiej grypy i zatokę wszelkiej maści chorób, od opryszczki płciowej po AIDS. Śmiać mi się chce, kiedy pomyślę, jaką sensację rozdmuchały w tym roku masmedia, w związku z pandemią świńskiej grypy w tym zagajniku samego Lucyfera. O, tak, Lloret można by swobodnie określić takim właśnie mianem, jeśli ma się nieco kąśliwy umysł i zazdrości młodym ludziom tej od groma obecnej przyjemności, jaką potrafi dostarczyć to niewątpliwie urokliwe miasteczko. Moherowe berety żegnałyby się na rogu każdej ulicy, albo — zaślepione pięknem katalońskiej Costa Brava — udawałyby, że niczego nie widzą. Otóż na Lloret de Mar egzotyczni murzyni sprzedawali nie mniej egzotyczne zakazane używki, egzotyczne Marokanki proponowały nie mniej egzotyczne marokańskie usługi (w tym HIV gratis, a scenerią mogła być zawsze kamienista plaża nocą), zaś błyskająca neonami kolekcja bodaj pięćdziesięciu dyskotek oferowała darmowe macanie po dupie, a w wersji soft — mizianie gejowskimi rękoma po heteryckich włosach. Jednym słowem — młodości, dodaj mi skrzydeł, niech odlecę! A odlecieć na Lloret de Mar też można było bardzo łatwo. Wystarczyło kupić sobie flaszkę wódki w międzyhotelowej arkadzie sklepów spożywczo-monopolowych, gdzie przemiłe panie Hola i Adios tak samo przemiło sprzedawały wszelkiej maści trunki niespełna siedemnastoletnim turystom i gdzie przemiła pani mosso d” Esquadra (czytaj: katalońska policjantka) udawała ślepą. Wszyscy byli zatem przemili, bo jedni chcieli sobie poużywać, a drudzy chcieli zarobić. W tej cudownej mekce kipiących od pożądania dziewic, płaczliwie przyglądających się każdemu nastoletniemu chłopcu gejów, cyganek okradających bogu ducha winnych nastoletnich turystów, którzy nie zdążyli jeszcze dobrze wysiąść z autokaru i wyjąć z niego bagażu (moją podopieczną okradła w ten sposób jakaś stara złodziejka), było też wiele hiszpańskiego uroku, było w niej słoneczne lato i niekończące się morze z Dzikim Wybrzeżem ze ścianą mokrych od fali skał. Lloret de Mar — to tam pokochałem oczy tego chłopca i to tam miast stracić swoje dziewictwo, odzyskałem je na nowo.
— Marku, mam do ciebie gorącą prośbę — Baśka z Biura, koordynatorka młodzieżowych uciech, zadzwoniła do mnie w przededniu wyjazdu i postawiła mnie przed faktem dokonanym. Byłem akurat na poczcie. — Trzeba by zrobić antenkę z Warszawy przez Kielce do Katowic. Nie pojechałbyś?
Żadnych antenek. Sama droga z Katowic na Costa Brava miała przecież trwać trzydzieści godzin. Trzydzieści godzin ze zgiętymi kończynami w diabelsko klimatyzowanym autokarze i tak przekraczało granice mojej tolerancji lokomocyjnej, a tutaj taki zonk! Miałbym jeszcze jechać wcześniej z Katowic do Warszawy i z powrotem?
— Wiesz. Ja mam znajomą, która mogłaby nam pomóc, ma uprawnienia wychowawcy. Zadzwonię do niej. Daj mi chwilę.
— Bardzo bym ci była wdzięczna. Po prostu nie mamy już tam kogo posłać, a szef mówi, że nie obejdzie się bez opiekuna na trasie.
Woń wanilii w oparach dusznego lata topiła się na kartonowej choince wiszącej w moim samochodzie, jak karmelowy cukierek. Przypomniała o sobie, gdy — przejęty podnoszącą mi ciśnienie informacją — włączyłem klimatyzację. Wanilia działa w sposób błogosławiony na moje mięśnie i zawsze mnie odstresowuje.
Zadzwoniłem do Danusi. Powierniczka moich najskrytszych sekretów i chyba jedyna osoba, która natychmiastowo i bezinteresownie spełnia wszystkie moje prośby, jak zawsze okazała się niezawodna. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego jest moim aniołem stróżem i wybawia mnie z każdej niemalże opresji.
— Kiedy i gdzie mam być? — to jedyne, o co zapytała. Aniołowie o nic więcej nie pytają.
— Przyjedź do mnie na dziewiętnastą — ciągnąłem. — Podrzucę cię od siebie do Katowic.
— Będę o dziewiętnastej. — Aniołowie nigdy się nie spóźniają.
Doznałem ulgi. Oddzwoniłem do Baśki, koordynatorki młodzieżowych uciech, przekazałem jej cudowną nowinę i odjechałem szczęśliwie do domu. Gdyby on wiedział, że to ja miałem go odebrać z samych Kielc, dziś zapewne nie byłby zadowolony. Gdybym ja wiedział, że to on stanie się Morfeuszem moich snów, odebrałbym go z tych Kielc, nawet gdyby były na drugim końcu świata, albo… nigdy nie wyjechał do Lloret. A Lloret, och, Lloret było jak Olimp, na którym bogowie oddawali się niekończącym się uciechom, na którym eliksir młodości lał się strumieniami i odurzał swoim bukietem, a w powietrzu unosiły się głównie męskie feromony i pachnidła o erotycznej nucie. Rozmarzony, stoję teraz w wyobraźni nad cedrowym naczyniem i komponuję zapach Lloret, a w zasadzie to staram się go odgadnąć. Jest jak Mania, jak Black Code albo Emporio — Armaniego. Od strony Santa Clotilde, gdzie rozpościera się semigejowska plaża nudystów, wieje nutą słodkawej ambry i ostrego piżma. Wieje też fetor męskich spoconych ciał. Nad Platja de Lloret, w samym sercu miejscowego wybrzeża, gdzie młodzi ludzie masowo opalają się za dnia, by w księżycową morską noc opaleniznę ostudzić na tejże plaży już w nieco inny sposób, unosi się cała orkiestra zapachów. Drzewo cedrowe gra pierwsze skrzypce, w tle słychać mandarynkę, anyż i cichą nutę szafranu. Kiedy podejść bliżej morskich fal, odzywa się ozon i jod, w promieniach metalicznie lśniącego słońca. Ale kiedy Platja de Lloret robi się nocą wilgotna i granatowa, duet ten gaśnie i wtedy piżmo z ambrą grają na mokrych kamieniach, a ja uświadamiam sobie, że… nie gram. W nic nie gram. Po raz pierwszy od wielu lat nie udaję przed samym sobą i nie prowadzę żadnej gry. Nuta pieprzu zawieruszyła się gdzieś wśród nocnych woni i dotarła do hotelu Don Juan, gdzie mieszkaliśmy. Faktycznie, pomyślałem, pieprzy się całe Lloret. Na Lloret de Mar odbywa się nocna uczta, a ja jestem sam, niezdolny tak ucztować, a przed oczami mam jego oczy, i w oczach swoich łzy. Gdzie teraz jesteś, Avidzie? Czy uczestniczysz w tej namaszczonej zapachami uczcie i nie jesteś wart mojego zaangażowania? Myślę tak sobie, że może wtedy, tej drugiej nocy, gdy zgubiłeś na plaży spodnie z paszportem, może tej drugiej nocy ucztowałeś? Kim tak naprawdę jesteś? Jak bardzo twoje oczy potrafią kłamać? I czy najwyższe piękno jest dziełem szatana?
Jest późny sobotni wieczór, w przededniu wyjazdu. Odzywasz się do mnie na GG i prosisz o potwierdzenie adresu miejsca, z którego Danusia zabierze was do Katowic. Podaję ci adres. Nie wiem jeszcze, że się w tobie zakocham. Nie wiesz jeszcze, że staniesz się obiektem moich westchnień. Dziękujesz mi, tak niewinnie, jak potrafisz dziękować, patrząc ludziom prosto w oczy. Nie wiem jeszcze, jak niewinnie potrafisz dziękować. Spakowany składam się do snu przed wyprawą. Jutro zobaczę cię po raz pierwszy na własne oczy. Jutro uśmiechniesz się do mnie i od tej pory będę pobłażał wszystkim twoim nastoletnim wybrykom.
Jutro twoje oczka kota w butach ze Shreka poczęstują mnie miękkim, kolorowym, soczystym misiem a la haribo o smaku cytrusowym i ukradną moje serce.
Przy tobie dziecinnieję…
Dobranoc, Lemonku.
Do jutra.
(Dolegliwości natury gastrycznej opuszczają mnie i zasypiam wyciszony.)
Rozdział 5
Na parking przy ulicy Niepowiemiaka w Katowicach zajeżdżają, jeden za drugim, dwa luksusowe autokary firmy Jordik’s Fak-T-our, mgr inż. Isak Jordik i Wanna Ssak-Jordik, spółka z o.o. Flota organizująca młodzieżowe uciechy wkracza niemal dostojnie, jest jeszcze nowa, w kolorze wyróżniającego się na tle innych autokarów granatu. Szwagier z siostrą właśnie przywieźli mnie do punktu wyjścia. W oddali widzę koczujących już rodziców ze swoimi pociechami. W Katowicach wsiada najwięcej osób, bo aż trzydzieści jeden z pięćdziesięciu czterech uczestników, których pomieści jeden z autokarów nowoczesnej floty. Nikt zapewne nie domyśla się, że ten chłopięco wyglądający elegancik w białych adidasach sprawował będzie arcypieczę nad ich pociechami; że pozwoli im na uciechy, o jakich sami nie śmieli marzyć, kiedy byli w ich wieku. Deseń wypłowiałych żonkili ledwo przebija się zza chmur. Znika. Żegnam się z siostrą i szwagrem i podążam w kierunku statku, który odpłynie prosto na wybrzeże Lloret. Maszt sterczy nad smutnym niebem, gotowy, aż popchnie go wiatr. Wewnętrzny kompas każe mi włożyć swoje bagaże do lewego skrzydła luku bagażowego. Antenka z Warszawy przez Kielce jeszcze nie dotarła. Idę się przedstawić…
Rozdział 6
Leokadię i Halinę — dwie opiekunki, z których jedna była dodatkowo ratownikiem, a druga pilotką — poznałem dopiero przed autokarem w dniu wyjazdu. Organizator młodzieżowych uciech obarczał zawsze opiekunów podwójną funkcją; obarczył również podwójną rolą te dwie debiutujące niewiasty, które, jak się później okazało, dość mocno wzięły je sobie do serca. Minąłbym się z prawdą, gdybym na didaskaliach niniejszego aktu mowy nie zanotował krótkiego sprostowania: obie świeżo upieczone panie przedszkolanki (tak bowiem pozwolę sobie je od teraz nazywać) miały to niesamowite poczucie władzy pod tytułem „przejęłam ja ci rzemień od losu, co mi dupę lał, i teraz ja ci tym rzemieniem w odwecie w dupsko dam”. Nie pytajcie, proszę, co przez to rozumiem, zrozumcie jedynie, że dwudziestoczteroletnim debiutantkom nie wypada pozować na pana i władcę — a ściślej rzecz biorąc: na panią i władczynię — przed prawie pełnoletnimi dziewczętami, szczególnie że dystans wizualny między obiema paniami przedszkolankami a ich trzydzieściorgiem podopiecznych wynosił może… bo ja wiem… jakiś jeden centymetr… Gdyby się uprzeć, panie przedszkolanki można by wziąć za przedszkolaków; a mimo to obie czuły się nader pewne siebie. Już w pierwszych dniach obcowania z młodzieżą rozbrykały mi się jak nieokiełznane agresywne klacze! Ich galop osobiście musiałem przystopować, kiedy przyszło mi dzwonić do rodziców jednej z podopiecznych i dyplomatycznie przepraszać za to, iż jedna z pań raczyła wytknąć córeczce tatusia, że tą „swędzi cipka”. Tatuśkowie nie lubią, kiedy mówi się, że cokolwiek swędzi ich córeczkę. Oj, nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo tego nie lubią. Halina i Leokadia do dziś żyją w błogiej niewiedzy, w przekonaniu, że sprawa ta tak po prostu sama ucichła i że ich przeprosiny cokolwiek problem rozwiązały. Dorzucę jeszcze, że tatuśkowie reagują też bardzo alergicznie, gdy ktoś stara się im wmówić, że ich ukochana córeczka „przelizała się z połową Lloret”, oj, nie chcielibyście wiedzieć, jak alergicznie reagują wówczas tatusiowie. Pozostawiam to jedynie waszej wyobraźni i przechodzę do meritum.
Halina była dosyć powściągliwą w relacjach z innymi ludźmi, rzetelnie wykonującą swoją pracę absolwentką historii, Leokadia zaś skrajnie ekstrawertyczną optymistką. Jej optymizm epatował w migotliwych oczętach i perlistym uśmiechu, którym od pierwszej chwili próbowała mnie oczarować. Tak bardzo osaczyła mnie przy autokarze swoją czarującą osobowością, że przez tych kilkadziesiąt minut, gdy staliśmy na parkingu w Katowicach, nie widziałem w zasadzie niczego poza jej penetrującym spojrzeniem i śnieżnobiałymi zębami, które mówiły do mnie i mówiły, jak katarynka, a przy tym wykazały się piorunującą znajomością mojej osoby, co już na wstępie naszej relacji dało mi do myślenia. Leokadia bowiem wyszperała w Internecie wszelkie możliwe na mój temat informacje i nie omieszkała podzielić się ze mną tą wiedzą. Mogło mi to imponować, bowiem wyzwalało we mnie pewną próżność, ale mogło też obudzić we mnie czujność, ponieważ przed delikwentami, którzy, zanim cię jeszcze poznają, prześwietlają na wylot twoją osobę w prywatnym procesie lustracyjnym, należy mieć się na baczności. Miałem się więc na baczności już od pierwszej chwili, nie będę jednak ukrywał, że czujność swą zatraciłem na jakiś czas, kiedy w trakcie podróży autokarem (notabene ramię w ramię z Leokadią), utwierdziłem się w przekonaniu, że po prostu jest ona mną zainteresowana. Chociaż trochę krępowało mnie to, że tak bardzo się do mnie przykleiła — w głębi duszy cieszyłem się, że znalazłem świetnego kompana i że tak dobrze się rozumiemy — takie bowiem miałem wrażenie, nim jeszcze załoga nowoczesnej floty Isaka i Wanny Jordików zdążyła wypłynąć na wybrzeże Lloret.
— Ta antenka z Warszawy jeszcze nie dojechała? — w którymś momencie udało mi się wtrącić w rozmowę z Leokadią wyrażające moją rosnącą niecierpliwość pytanie. Uwolniłem przy okazji na chwilę swój wzrok i ogarnąłem nim pieczołowicie pracującą Halinę, która, jak przystało na panią pilot, z listą w ręku wpuszczała zjeżdżającą się młodzież do autokaru. Nie liczyłem na odpowiedź. Pytanie było retoryczne i miało jedynie na celu oderwać się na moment od Leokadii i mimowolnie zasygnalizować jej, że są ważniejsze w tej chwili sprawy od mojej skromnej osoby.
— Racja — uśmiechnęła się do mnie entuzjastycznie. — Są ważniejsze w tej chwili sprawy od twojej skromnej osoby. — I przyznałem w duchu, że była bardzo spostrzegawcza i bardzo inteligentna, a już sekundę później widziałem ją pełną wigoru, jak przymilała się do rodziców jakiegoś chłopca, pozując na jeszcze bardziej błyskotliwą niż była.
Rozglądałem się po nowoprzybyłych. Liczyłem chłopaków. Oceniałem, czy którykolwiek z nich będzie mógł mi posłużyć za natchnienie, ale poza jednym wysokim młodzieńcem w okularach (a w zasadzie pełnoletnim już mężczyzną) nikogo nie usadziłem na ławce rezerwowych kochanków. Nawet gdyby się taki znalazł, to mógłby jedynie zagrać na boisku mojej erogennej wyobraźni — prostuję, by nikt nie insynuował mi, jakoby mój udział w tej imprezie był szemranie… intencjonalny. Można mi zarzucić słabość, ale posądzenie mnie o zamiar uwiedzenia jakiegoś nastolatka byłoby tendencyjne. Do czego zresztą w świetle prawa miałbym prawo, bo — uwaga — intymne relacje pomiędzy dorosłymi a osobami, które skończyły już piętnaście lat, w Polsce były i są dozwolone. Nadmieniam, ponieważ zdecydowana większość społeczeństwa nie jest tego świadoma i chętnie szuka sensacji tam, gdzie jej w żadnym razie być nie powinno. A moi podopieczni dawno mieli ukończone piętnaście lat. Moi podopieczni byli niemalże dorośli… Wiem… to i tak nie usprawiedliwia strony etycznej. Wiem, i niczego nie mogę sobie zarzucić. Może nawet żałuję własnej poprawności.
Matowe żonkile znów wyszły na moment zza chmur — chciałem w pewnej chwili zauważyć, ale słońce wnet się schowało. Masztowiec błysnął na krótko w refleksach światła, gotowy do rejsu ku wybrzeżom Costa Brava, a ja i Leokadia znów mówiliśmy do siebie uśmiechami, dopóki Danusia nie zadzwoniła do mnie z informacją, że właśnie wjeżdżają na parking…
Antenka z Warszawy. Przez Kielce. Z nim.
Rozdział 7
Czarne żużlowe kamyki skwierczą pod kołami białego dyliżansu marki mercedes, pękają, niemalże dymią jak palące się na oleju skwarki. Olej kapie gdzieś spod koni mechanicznych, dyliżans hamuje, konie piszczą, lejce rozrządu muszą się trzymać dosłownie na końskim włosiu. Dyliżans po liftingu, ale bebechy mają zmiany chorobowe. Danusia wyjaśnia mi właśnie, że opóźnienie antenki z Warszawy ma związek z rutynową kontrolą policyjną, którą obozowicze na szczęście przespali, i dopatrzeniem się u dorożkarza braku jakichś papierów.
— Zabrali nas na komisariat — mówi. — Ale wszystko skończyło się pomyślnie.
Słucham jej kątem ucha, malując na twarzy przejęcie. Kątem oka rozglądam się po tych, co wysiadają z dyliżansu.
Dopiero dziś, dopiero teraz czuję, że ogumienie białego mercedesa ma jeszcze na sobie zapach kieleckiego asfaltu. Dopiero dziś, dopiero teraz, gdy stukam w pisarskie klawisze, czuję, że karoseria pojazdu pachnie jeszcze świętokrzyskim nocnym deszczem i ma na sobie świętokrzyski wiatr…
Piździ jak w kieleckim, ale dopiero teraz, dopiero dziś — wokół mojego ciała…
Lemonie, zabierz ten wiatr i rzuć go w żagle masztowca, który popłynie z nami na pokładzie do Lloret! Zrób to dla mnie.
Oczyma pamięci widzę, jak wychodzisz z busa w towarzystwie Łukasza i Blondiny. Blondina ma na głowie jakby słomiane pasemka, Łukasz smukłą twarz nastoletniego anorektyka, ty — krystaliczne, smutne oczy pełne wód przezroczystej laguny. Można by się w niej utopić i nadal widzieć nad głową niebo. W tym smutku można by zanurkować aż ku krawędziom złotego piachu.
Masz chyba niespełna metr siedemdziesiąt wzrostu i głowę trzymasz spuszczoną ku ziemi. Czasem jedynie unosisz świadomie w górę wzrok i uśmiechasz się gorąco. Uśmiechasz się promiennie, uśmiechasz się lękliwie, z cieniem tajemnicy i pasji.
Widzę cię. Stoję jak sierota i nie wiem, jakie właściwie zajmują mnie sprawy, gdy ty udajesz się z przyjaciółmi do luku bagażowego mercedesa. Całą paczką kroczycie po walizki pod skrzydłami pani pilot. O ile pamięć mnie nie myli, jeszcze przez jakiś czas rozmawiam z Danusią, a potem idę ją odprowadzić do samochodu. To jest właśnie ten wycinek czasu, w którym nie wiem, co się z tobą dzieje.
Żegnam się z Danusią. Mówię, jak bardzo jestem jej wdzięczny, że zgodziła się w moim imieniu odbyć kurs do Warszawy. Danusia jeszcze referuje mi przebieg podróży i zaznacza, że raczej nic specjalnego, jeśli chodzi o chłopaków, ale w moim typie powinien być Łukasz, bo taki smukły, w zasadzie najwyższy z nich i nawet dość ładny. Doskonale wie, w jakich mężczyznach gustuję.
— No a jak ten Avid? — pytam, choć zdążyłem już zobaczyć jego postać wysiadającą z autokaru.
— Fakt, ma ładną twarz — mówi. — Ale niziutki chłopak, raczej nie twój typ.
Jakoś mnie nie przekonuje. Chyba jednak nie zna mnie tak dobrze, ponieważ Łukasz nie przykuł mojej uwagi. Co prawda, nic jeszcze o nim nie wiem. Nic nie wiem również o Blondinie, która z całej trójki siedemnastoletnich chłopców ma w sobie najwięcej kobiecych cech, które kilka minut później rzucają mi się ostentacyjnie w oczy, gdy w autokarze podchodzę do Avida i podaję mu dłoń. Pamiętam, że tylko z nim się przywitałem, zupełnie zapominając o Łukaszu, a przecież usiedli razem na siedzeniach. Zreflektowałem się dopiero w trakcie drogi i w lustrzanym odbiciu własnej twarzy na autokarowej szybie zobaczyłem, jak ze wstydu czerwienię się…
„− Nie wie pan, kiedy dojedziemy do Lloret? — To mnie zabolało. Zauważyłem, że mimo uśmiechu, był jakby zdystansowany, co mogło tłumaczyć się wrodzoną nieśmiałością, jakimś nieznanym mi dotąd lękiem, manifestującą się tajemnicą, więc bardzo żywo zareagowałem:
— Dlaczego mówisz mi pan? Przecież na GG mówiłeś mi po imieniu…
Skorygował ostatnie pytanie. Spoufalił się ze mną. W zasadzie przełamał się na moją wyraźną prośbę i dezaprobatę, a gdy udzieliłem mu odpowiedzi, podziękował głęboko oczami i dopowiedział nimi: rozumiem, już wszystko w porządku…”
Matowe żonkile znów wychodzą niespodziewanie zza chmur i tym razem już się nie chowają, z każdą sekundą przybierając na intensywności barw. Masztowiec błyska na dłużej w refleksach światła i rusza w rejs ku wybrzeżom Costa Brava, a ja i Leokadia na nowo mówimy do siebie uśmiechami, mówimy słowami, siedząc jedno obok drugiego, dopóki raz po raz nie obrócę się za siebie i nie spojrzę w oczy, które patrzą gdzieś za okno z siedzenia tuż za moim kręgosłupem. Uśmiechną się do mnie co jakiś czas, a niedługo potem schowają pod powieki, domkną je długie rzęsy, a ja zobaczę, że rzęsy te są jakby mokre…
Udając, że robię to w trosce o dobro moich podopiecznych, że sprawdzam, czy wszyscy na tyłach autokaru należycie się zachowują, będę tak chłonął od czasu do czasu wilgoć twoich rzęs, aż uzbieram kilka kropel, by zaspokoić pragnienie.
Nie jest to pragnienie, o jakim myślisz.
Jest to pragnienie, by cię pokochać.
Pachnie październikiem.
Mokrym asfaltem, ziemią, nocą.
Dym ze śląskich kominów ma smak wieczornej schadzki.
Wysoki biały dom w moich oczach na ulicy Pańskiej…
Rozdział 8
Podróż do Lloret de Mar przebiegła relatywnie bez zakłóceń. Owszem, zdarzyło się kilkakrotnie, że do autokaru dzwonili przejęci rodzice, siejąc panikę w związku z szeroko nagłaśnianą akurat tego dnia przez media sprawą powrotu polskich autokarów z Lloret ze świńską grypą, ich zatrzymań na granicy z Niemcami, domniemanych kwarantann obozowiczów zakażonych wirusem i temu podobnych ceregieli, z winy których przez moment myślałem, że przyjdzie mi zawrócić cały autokar do Polski. Nie ukrywam, przejąłem się tymi telefonami do tego stopnia, że jeszcze z Niemiec dzwoniłem do Danusi, by potwierdzić medialne sensacje i by ostatecznie usłyszeć od niej, że kluczyki do samochodu ma cały czas przy sobie i już, już jest gotowa, by odpalić silnik swojego nowego seata.
— Już, już jestem gotowa, by odpalić silnik mojego nowego seata — słyszałem w telefonie i nie musiałem o nic więcej pytać, a przez następną godzinę czekałem, aż zadzwonią z biura, by powiedzieć: „W tył zwrot”.
Na szczęście nie zadzwonili. Przez następną z kolei godzinę tym razem ja i Leokadia widzieliśmy siebie, jak wracamy z objętego kwarantanną wypoczynku w Lloret, z kichającymi głowami prosiąt, rozgrzanymi do czerwoności z gorączki, a w najgorszym wypadku jako martwe prosięta, jeśli nie w drodze, to z pewnością już w ojczyźnianym szpitalu po nieudanej, krótkiej rekonwalescencji. Za państwowe pieniądze wycyckanego do cna podatnika. Ale skupmy się na czymś innym…
Przez dłuższą część podróży analizowałem Trójcę Świętą. Nie tę Trójcę z góry, tylko tę, która była teraz ze mną na pokładzie masztowca i płynęła ku wybrzeżom Costa Brava. Avid, Łukasz i Tymoteusz, czyli Blondina, w istocie stanowili trójcę. Jeśli wziąć pod uwagę to, jak bardzo starali się, by w trakcie obozu jak również po nim dotyczyło ich domniemanie niewinności (cokolwiek to teraz oznacza), Trójca ta bezwarunkowo winna zostać dopieszczona epitetem „święta”, a metafora ta — usprawiedliwiona.
Zatem Trójca Święta jako całość była święta. Po pierwsze, absolutnie nie była homo, była w stu procentach hetero. Po drugie, w żadnym razie seks jej nie był w głowie, ba — nawet nie na szyi, na szyi miała tylko paciorki z różańca. Po trzecie, jak przystało na Trójcę, nocą modliła się, gdzieżby tam piła i balowała do rana. Po czwarte, nigdy w życiu nie było wewnątrz niej żadnych zbliżeń, były tylko sugestywne, powiedzmy że zaszyfrowane komunikaty wzrokowe i tajemnicze gesty: „− A nie masz czegoś takiego szybkiego, takiego szybkiego, no wiesz, takiego (tutaj dłoń jednego z chłopców zwija się w rurkę, przysuwa do lekko rozwartych warg, wykonuje posuwisty ruch, a język wewnątrz ust uderza o policzek)…”. Po piąte, jeszcze raz absolutnie, ale to w żadnym razie nie była homo. Po szóste: przenigdy nie była homo. I po siódme: zawsze mówiła prawdę, bo znała dekalog, jak własną kieszeń, a dzień święty czciła winem mszalnym tequila każdego dnia, bo każdy był święty, jak i ona sama. I Bogu ducha była winna, że w Hiszpanii wino mszalne po prostu nazywało się tequila, że czasem mówiono na nie vodka, czasem sam już nie wiem jak, bo wykracza to poza horyzonty mojej wiedzy.
— W tym autokarze pewna osoba ma przepiękne oczy — powiedziałem nagle do Leokadii i w zasadzie nie wiem, dlaczego to uczyniłem, bo osiągnąłem skutek całkiem odwrotny do zamierzonego: jej oczy buchnęły jeszcze większym żarem i mało mnie nie sparzyły. — „Masz może coś na poparzenia?” — widziałem siebie jakby w sitkomie, zadającego durne pytanie do durnej konstatacji i słyszałem ten irytujący podkład durnowatego, gromkiego śmiechu. „O matko, jeszcze bardziej szczerzy do mnie zęby”.
Ale tak po prawdzie, z Leokadią rozmawiało mi się całkiem dobrze. To, co wydarzyło się później na obozie, zdruzgotało naszą relację, mój stosunek do niej, jednak z perspektywy czasu oceniam ją pozytywnie. Przynajmniej staram się, bo zaufania mojego zapewne nie odzyska już nigdy…
Nocą Avid zamienił się miejscem z koleżanką Blondiny i usiadł koło niego. W trakcie postoju przechadzałem się wzdłuż autokaru i liczyłem młodzież, kiedy Lemon poczęstował mnie kwaśnym haribo i słodkim uśmiechem. Niewiarygodne, ale są w życiu każdego z nas etapy, w których drobne gesty urastają do rangi symbolu i stają się ofiarą nadinterpretacji. Czyż wtedy ja też nie byłem ofiarą? Ofiarą losu. Czy tak błahy gest mógł być jakimkolwiek symbolem? Do dzisiaj szukam obiektywnej odpowiedzi, ale nie potrafię przejść do porządku dziennego nad faktem, że natychmiast po wejściu całej Trójcy do autokaru zauważyłem ich odmienność, i pal sześć intuicję: pewnych zachowań oględnie mówiąc po prostu nie dało się nie zauważyć, i też nie trzeba było w tym celu wysilać się na obiektywizm. Zastanawiało mnie zachowanie Tymoteusza. Jego zniewieściały głos, jego charakterystyczne ruchy, rzekłbym — estrogenowe spojrzenie i to, że w czasie rejsu na Costa Brava większość czasu spędzał z kieleckimi przyjaciółkami, które od początku towarzyszyły chłopakom w wyprawie. Z Kielc było ich kilkoro: chłopaki i trzy dziewczyny, czyli Trójca w duecie albo homogeniczny sekstet. Daria, jedna z przesympatycznych obozowiczek z Rudy Śląskiej, wyznała mi już po obozie na kameralnym spotkaniu, że pierwsza diagnoza, jaką postawiła po wejściu do autokaru, odnosiła się właśnie do Tymoteusza i że brzmiała: homoseksualizm. Uśmialiśmy się po przyjacielsku, bo przecież to żadna choroba, ale przynajmniej pocieszyła mnie i dołożyła swoją cegiełkę do mojego panteonu prawdy, który chwiał się cały i walił, po tym jak Trójca za wszelką cenę próbowała zmylić moją czujność i wyprowadzić ją na manowce. Prawda przedstawiała się tak, że po powrocie do kraju Tymoteusz dołożył wszelkich starań, bym sądził, że na naszym obozie nie było żadnego innego geja poza mną. Nie tylko zresztą on starał się mi wmówić, że czarne jest białe. Między Bogiem a prawdą — ukrywanie prawdy nie miało najmniejszego sensu; muszę jednak wziąć pod uwagę fakt, że miałem do czynienia z siedemnastoletnimi chłopcami, którzy dopiero odkrywali swoją seksualność w relacjach międzyludzkich, a może nawet dopiero oswajali ją w sobie, nieco po omacku, ale na pewno świadomi własnych przypadłości. Tą prostą drogą, tą niewymagającą wysiłku obserwacją doszedłem do wniosku, że odmienna seksualność dotyczyła nie tylko osoby Tymoteusza. To był wniosek oparty w dużej mierze o intuicję, mimo to wystarczył, by stanowić o przeświadczeniu, że Avid a prawdopodobnie także Łukasz byli z tak zwanej branży. Paskudne słowo. Odnoszę wrażenie, że krzywdzi ono osoby o innej orientacji; że w pewnych sytuacjach jest po prostu niestosowne, a jego uniwersalizm uwłacza mniejszościom seksualnym. Chłopaki przez cały obóz nie przyznali się, kim są. Wielokrotnie się zdradzili, ale odwagi, by spojrzeć prawdzie w oczy, zabrakło im. Dlaczego? Cały czas pytam, dlaczego? I dlaczego Tymoteusz zachował się tak, jak się później zachował?…
— Nie możesz spać? — Był środek nocy, gdy Leokadia, zwinięta w kłębek, spojrzała na mnie ze swojego siedzenia, jak leżałem na kręgosłupie z wyciągniętymi przed siebie nogami, opartymi boleśnie o coś w rodzaju barku zamontowanego tuż za środkowym skrzydłem drzwi. Próbowałem zmrużyć oko, ale nie wychodziło mi to. Nie potrafię zasnąć w jadącym autokarze, na dodatek z szumiącą nad głową klimatyzacją. Nie chciałem, ale myślałem o Avidzie. O jego nieobecności, o tym, jak jemu akurat udawało się spać. Autokar tonął w ciszy i sunął gdzieś po francuskiej szosie, a ja gapiłem się przez szybę i czułem zapach ulicznych świateł, które migotały mi przed oczami. Czułem ich świeżość i widziałem świeżość francuskich peugeotów, renaultów i citroënów. Wszystkie były takie czyste, takie nowe…
— Nie potrafię zasnąć w jadącym autokarze, na dodatek z szumiącą nad głową klimatyzacją.
— Śpij — powiedziała Leokadia, zwinęła się jeszcze bardziej w kłębek i sama zasnęła.
— Proszę pana, kiedy będzie postój? — Ktoś, kto też nieszczególnie umiał spać i najwyraźniej dzielił moją dolę, wyrósł mi nagle za uchem i dodał: — Pan też nie może spać?
Uśmiechnąłem się zmęczonymi powiekami, spojrzałem na zegarek, odliczając czas od ostatniego postoju, i z empatią w głosie odparłem cicho:
— Za jakąś godzinę. — Tutaj w myślach ucałowałem tę dziewuchę na dobranoc i chciałem zawtórować niejako Leokadii: „Śpij”, ale skończyło się na tym, że wyrzuciłem z siebie pocieszne: — Nie martw się, wytrzymaj jeszcze troszkę. — I sam ku własnemu zdziwieniu na chwilę, na jakieś pół godziny, pogrążyłem się w półśnie.
Śniłem o Lloret. O hotelu Don Juan, o Grubej z zeszłorocznego obozu, o Kudłatym, który zabrał Grubą na występ flamenco i tam dali sobie nieźle w gardło, choć podobno była to tylko tequila. Pod powiekami miałem gigantyczne sale mieszczącej na raz kilka tysięcy gości dyskoteki Matrix, gdzie po nogach ciągnęła rzeźnicza klimatyzacja; pianę-party, po której młodzież polewano ze szlaucha zimną wodą, a później zamrażano ją rzeźniczą klimatyzacją; świńską grypę, rok temu jeszcze nazywającą się zwyczajnie grypą, w mojej ocenie — grypą dyskotekowo-przeciągową, grypą zimno-alkoholową, grypą zaraźliwo-płynoustrojową. Taszczyły mnie po labiryncie snu migawki z gejowskiej plaży, na której były same stare dziady ze starymi członkami, stare gołe baby ze starymi waginami i kilkoro małych dzieci z golutkimi pupami, co łącznie dawało może pięćdziesiąt osób chowających się w słonecznym zakątku Santa Clotilde, gdzieś wśród obślizgłych od wodorostów skał, gdzie nie wiem jakim cudem udało mi się wślizgnąć i nie połamać nóg. I nagle znów śniłem o Grubej, jak niecenzuralnie darła mordę po moich podopiecznych, jak ta sama morda kilka dni później spuchła jej od ropy w zainfekowanej doszczętnie siódemce, jak siódemkę tą wyleczyła tequilą przy tańcu flamenco i jak osunął się jej wyszczuplający czarny stanik pod nurtem obrzydliwie złośliwej fali morza, „że też, kurwa, tu te fale muszą być takie wielkie”… „łosz ty, kurwa, jakie obwisłe balony”…
— Proszę pana, kiedy będzie postój? — Zerwałem się, choć przez moment myślałem, że mam déjà vu, albo że nadal śnię.
Spojrzałem na zegarek, odliczyłem czas od ostatniego postoju, i z empatią w głosie odparłem cicho:
— Za jakieś pół godziny. — Tutaj w myślach ucałowałem tę samą dziewuchę chyba na dzień dobry, bo sprezentowała mi pobudkę, i chciałem dorzucić: „Spać!”, ale ugryzłem się w język i wyrzuciłem z siebie pospiesznie: — Nie martw się, za chwilę się zatrzymamy. — Dodałem jej otuchy i wyjaśniłem, że mimo idiotycznego odgórnego zakazu korzystania z ubikacji w autokarze, bez obawy może z niej skorzystać, bo przecież po to ona tutaj jest (Krew się we mnie gotuje, gdy pomyślę, jak skandaliczna była postawa krótkowzrocznych organizatorów, zakazujących korzystania z ubikacji w autokarze. Po jaką więc cholerę w ofercie piszecie „autokar z WC”? ! Banda zasranych, kłamliwych egoistów!).
Bezmózgi kierowca bez szyi prowadzi autokar. Dobrze prowadzi. Kierowcy są bez zarzutów. Prawie bez zarzutów.
Ku mojemu nie-zdziwieniu już nie zasnąłem. Zdjąłem nogi z czegoś, co przypominało barek, by krew napłynęła mi z powrotem do stóp, zwinąłem się jak kłębek, który leżał obok mnie, i wróciłem oczami do świeżych francuskich peugeotów, renaultów i citroënów, by za chwilę jak na jawie zobaczyć ubiegłoroczne Lloret de Mar. A ubiegłoroczne Lloret de Mar, och, Lloret de Mar było jak Olimp, na którym młodzi i starzy wychowawcy oddawali się niekończącym się uciechom przy mszalnym winie, gdzie młodzi obozowicze nocą doprawdy żyli, by za dnia wyspać się na plaży lub na obrzyganym prześcieradle, „zaraz w czyim to pokoju ja jestem?”… Gdzie w ubiegłym roku jakiś Urugwajczyk zgwałcił i zabił (albo na odwrót) niewinną Włoszkę, a wśród smaku i woni młodości można było znaleźć tak po prawdzie — ludzi nieszczęśliwych. Ludzi, którym tylko wydawało się, że folgując własnym namiętnościom, złapali za ogon złotą srokę. Srokę szczęścia. Powłokę błękitnego nieba, nałożoną na spragnione ciało, jak szatę uszytą z wodopoju. O tak, czasem wydaje mi się, że wszyscy byliśmy jak stado wysuszonych koni, które dobiegło do koryta i łapczywie chłeptało zeń wodę. A co w tej wodzie? Wirusy, świńska grypa, groch, mydło i powidło, kiła i mogiła! W tej wodzie — radość i łzy, słońce i deszcz. W tej wodzie marzenia nastoletnich pociech!
— Proszę pana, kiedy będzie postój?…
Teraz.
Rozdział 9
Następnego dnia, w poniedziałkowy poranek, słońce przebijało się znad pirenejskich szczytów i zaglądało do wnętrza autokaru. Na kilka godzin przed dopłynięciem do portu na Costa Brava wszyscy są zawsze w stanie agonalnym. Nikt się nie uśmiecha, każdy jest pełen współczucia i zrozumienia, niektórzy pachną intensywniejszym potem, już niemal nikt nie dba o swój wygląd i pragnie tylko jednego: być już w Lloret de Mar. Ci, którzy jadą tam po raz drugi, którzy zdążyli już posmakować nastoletnich uciech w mieście masowej młodości, mają tę dodatkowo obciążającą ich stan świadomość, że nim naprawdę zregenerują siły, będzie trzeba zaczekać do czasu, aż na Lloret de Mar dojrzeje południowe słońce. Jadący do Lloret po raz pierwszy są natomiast święcie przekonani, że już przed południem wezmą chłodny prysznic z pachnącym żelem i na świeżo zasłanym łóżku oddadzą się regenerującej drzemce. Biuro jednak ściśle strzeże niewygodnej tajemnicy. By ją odkryć, trzeba wręcz pobawić się w ciepło-zimno i zadręczyć panią w Biurze wieloma pytaniami. Pani w Biurze nie jest bowiem skora z własnej inicjatywy odkrywać prawdę. Najchętniej przykryłaby ją puchową pierzyną i udawała, że pod nią nic przecież nie ma, bo pierzyna — „jak państwo wiedzą” — z natury jest gruba.
— Autokar przyjeżdża do Lloret około dziesiątej przed południem, drodzy państwo, i potem jest tylko zakwaterowanie, natomiast o osiemnastej można już pójść na pierwszy posiłek — pani z Biura uśmiecha się perliście do rodziców i trzepocze rzęsami.
Biedni rodzice nie mają pojęcia, że pani z Biura oczywiście ma pojęcie, o której nastąpi zakwaterowanie. Pani z Biura doskonale wie, że pod pierzyną schowała informację o tym, jak to ich córeczka będzie mogła wtaszczyć samodzielnie walizkę do pokoju dopiero około piętnastej, po tym jak sprzątające Marokanki zetrą warstwę słodkiego alkoholu, brudu i płynów ustrojowych z klejącej się podłogi po poprzednim turnusie. Sprzątające Marokanki zrobią to jak za karę. W ramach zadośćuczynienia wcześniej pożyczą sobie od cudzoziemskiej rozwydrzonej młodzieży kilkadziesiąt euro, może jakiś aparat, szykowny łańcuszek… ba, pożyczą sobie nawet polski dowód osobisty, bo emigrant na wszelki wypadek powinien mieć w swoim przyborniku rzeczy wszelkiej maści. A szczególnie zapas różnych obywatelstw.
„− Venga, documento de identidad…
— Cógelo, tía. Te pareces mucho a esta chica!”
Pani w Biurze nie powie też rzeczy najistotniejszej, faktu, który doskonale znają WSZYSCY będący wcześniej w Lloret de Mar! Pani w Biurze nigdy w życiu nie zdradzi się z jeszcze większą tajemnicą, której Biuro strzeże pod groźbą utraty przez nią pracy i napisania koszmarnej opinii. Fałszywa pani w Biurze nie powie, że ich pociecha na sto procent wróci z Lloret ciężko przeziębiona. Nie powie, że chora będzie także w Lloret, i że choroby leczy się tam alkoholem! Pani w Biurze nawet nie myśli wypowiadać przy rodzicach słowa „choroba”, bo ją samą dosięga wówczas psychosomatyczna przypadłość, na myśl, że jej dziecko nie pojedzie nawet do dziadków, bo za co, kiedy ona straci pracę. Pani z Biura jest fałszywą miłą panią, która nie zasygnalizuje mamusi, że w Lloret po ulicach chodzi HIV, dosłownie spersonifikowany!
— A co z tą świńską grypą, teraz co tam tak panuje w tej Hiszpanii? — przejęta mamusia patrzy na tatę i prosi, by zawtórował jej w pytaniu. Nie wie, że ma prawo i obowiązek o to pytać, że przecież nie popełnia żadnego grzechu, że wręcz powinna przycisnąć panią z Biura i zobowiązać ją do riposty. Pani z Biura uśmiecha się serdecznie, czuje jak nadciąga jej osobista psychosomatyczna przypadłość, ale umiejętnie zachowuje zimną krew i rzeczowo wydobywa z siebie:
— Proszę się nie martwić, wszystko jest pod kontrolą. Nie ma żadnych przypadków świńskiej grypy. Na bieżąco współpracujemy z hiszpańską służbą zdrowia — (współpracujemy?) — i mamy na miejscu u siebie wszystkie oficjalne komunikaty.
Racja. Komunikat! Który sam tłumaczyłem w Hiszpanii, napisany na kolanie przez zespół prywatnej lecznicy Médicos sin frontera. Ich właściciele od wielu lat dostają bajońskie sumy od firm ubezpieczeniowych, tylko dzięki wizytom w hotelowych pokojach. Dziennie w liczącym około czterystu gości hotelu odbywa się co najmniej kilkanaście wizyt, każda w związku z tą samą przypadłością: stanem zapalnym górnych dróg oddechowych, infekcją gardła, temperaturą, lekkimi zmianami osłuchowymi w oskrzelach, czasem anginą — czyli wszystkim, co w ostatnim czasie przybrało nazwę świńskiej grypy. Jako kierownik obozu, odpowiadający za zdrowie swoich podopiecznych, wyposażony byłem zawsze w apteczkę z niezawodnym amolem, całą stertą środków przeciwgorączkowych, gówno dającym septolette, kilkoma opakowaniami gripexu, fervexu, i pewexu, bo był w niej także jedyny skuteczny środek na gardło — powiedzmy że hiszpański — miozets, zarezerwowany głównie dla kadry, a przede wszystkim dla Kudłatego. Miozets nie był na zniżkę, a kosztował zdecydowanie za drogo, w porównaniu z daremnym septolette, sprawdzającym się jedynie u tych, co mają chłonną podświadomość… O ile pamiętam, w tamtym roku Kudłaty częstował jeszcze młodzież miozetsem, ale w to lato kryzys na rynku sprawił zapewne, że miozets stał się na obozie rarytasem niczym ostrygi lub kawior.
A teraz Kudłaty!…
Kudłaty, czyli prawie że etatowy rezydent naszego Biura, stał już na chodniku zatłoczonej ulicy Santo Domingo de Julio Iglesias i wyczekiwał naszego przyjazdu. Kochany Kudłaty, w tym roku o nas nie zapomniał. W tamtym roku bowiem charyzmatyczna Gruba z wrzeszczącą mordą, wychowawczyni i pani pilot w jednym wcieleniu, osobiście musiała prowadzić przez pół miasta całą wycieczkę, przerażona, że tym razem wysiadka nastąpiła w nieznanym jej dotąd miejscu. Spociła się współmiernie do tuszy i wysiłku, po tym jak wcześniej zaserwowała całej kolonii piętnastostopniową wichurę w klimatyzowanym pojeździe.
„− Teraz ubrać mi się w coś ciepłego, bo będę podkręcała klimatyzację, bo śmierdzi! — Śmierdziało najwięcej z jej grubej dupy, a ja, głupi, nie miałem jeszcze odwagi, by się jej sprzeciwić.”
„− Pamiętaj, że jesteś tu po raz pierwszy i powinieneś wiedzieć, gdzie jest twoje miejsce! — Oberwało mi się, gdy próbowałem pełnić rolę jej przełożonego.”
Biedna młodzież była wtedy przeziębiona, jeszcze zanim dopadły ją ekspansywne wirusy Lloret de Mar; cwany ja ocalałem jakoś, całą drogę spędziwszy wówczas z głową schowaną pod ortalionową kurtką, gdzie oddychałem samym dwutlenkiem, ale za to los oszczędził mi bólu gardła.
Ucieszyłem się na widok Kudłatego. Stary wyga po pięćdziesiątce stał ze swoimi długimi blond lokami w cieniu wyschniętej palmy, z wypiętym brzuchem, w świeżej niebieskiej koszuli i machał do autokaru na znak stop. Bezmózgi kierowca bez szyi zatrzymał olbrzyma, i nie pamiętam, kiedy panie przedszkolanki zaczęły wydobywać moją młodzież na zatłoczony chodnik i ruchliwą ulicę. Przywitałem się serdecznie z Kudłatym i skupiłem na koordynowaniu odbioru walizek. W tym czasie jakaś stara cyganka, prawdopodobnie pochodzenia marokańskiego, zdążyła niepostrzeżenie wykraść jednej z moich dziewczyn portfel z dokumentami, jednak nie na tyle niepostrzeżenie, by Tomasz, świeżo upieczony student prawa na UJ, nie zdążył jej na tym przyłapać. Chłopak naprawdę stanął w obronie prawa i byłem dumny, że miałem tak wspaniałą młodzież. Byłem dumny z nich wszystkich. Zawsze stałem za nimi murem i wyznawałem zasadę, że nim staniesz się dla kogoś Bogiem lub autorytetem, najpierw zostań jego przyjacielem. Może faktycznie byłem zbyt bliskim przyjacielem, pozwalając im czerpać z przymiotów młodości, ale mało mnie obchodzi żałosne zdanie tych, co ledwo zaczęli zarabiać, a już chcieliby rządzić słabszymi od siebie. Człowiek obnaża swoją małość właśnie wtedy, gdy przed maluczkimi pozuje na wielkiego. Jego małość jest wówczas tym większa, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że wśród tych malutkich zdarzają się czasem prawdziwi wielcy. Dla mnie wielką była postawa młodego studenta prawa, który przecież wcale nie musiał zareagować, wielką była postawa Avida, który gdy dowiedział się, że jestem gejem, mógł na mnie splunąć, a tego nie zrobił, wielkie były chłopaki z trzysta trzydzieści osiem, którzy owszem pili wódkę, ale nigdy mnie nie zawiedli i robili to kulturalniej niż niejeden zapijaczony dorosły urzędniczyna na bankiecie firmowym. Wielcy byli ci młodzi ludzie, ponieważ przed nimi jeszcze były rzeczy wielkie. Na nich czekał wielki świat. I choć wielkie były także namiętności każdego z tych nastolatków, to dla tych właśnie namiętności niejeden maluczki dorosły udawał się w zamian za paręset złotych od Biura na Lloret de Mar w przebraniu Wielkiego. W przebraniu wychowawcy.
„− Teraz ubrać mi się w coś ciepłego, bo będę podkręcała klimatyzację, bo śmierdzi! — To była dopiero wielkość! Dosłownie i w przenośni.”
Wybiła dokładnie dziesiąta, kiedy przed umęczoną młodzieżą wyrósł hotelowy szyld: „Don Juan”. W samym sercu miasta, na brzegu merkantylnych pasaży znajdowało się nasze miejsce hucznego spoczynku. Mieszkali w nim głównie Polacy, stąd przyszło mi do głowy, że na szyldzie największym drukiem powinno błyszczeć: „Pan Jan”, a ponieważ mieszkali tam także Włosi, poniżej ktoś powinien był wygrawerować mniejszą czcionką: „Signore Giovanni”.
Weszliśmy do środka. Jest to ten etap wycieczki, w którym zmęczona podróżą młodzież musi wtaszczyć swoje walizki na recepcję lub zostawić je przy hotelowym basenie, usiąść, najlepiej na nich, i chyba już tylko płakać. Przed nią bowiem kilka godzin czekania w hotelowym zgiełku i liczenia na to, że sprzątaczki jak najszybciej uporają się z pokojami. W tym czasie odbywa się zawsze wstępne przydzielanie kwater i odczytywanie przez kierownika — obozowego regulaminu. Oględne zorganizowanie się i zapoznanie. Na pierwszej zbiórce często z ust Ludzi Wielkich pada charakterystyczny slogan: „Co wolno wojewodzie…”, wypowiadany przez grube pilotki, grube nauczycielki matematyki lub innej maści grube panie, po to, by już na dzień dobry uprzykrzyć tym wspaniałym młodym ludziom życie. Czasami padają ciepłe słowa z ust kudłatych rezydentów, szczupłych pań nauczycielek lub kierowników, którzy kochają młodzież i cenią ją po prostu za to, że kiedyś będzie naprawdę wielka i przerośnie Ludzi Wielkich. Ci ostatni, zwracając się do swoich podopiecznych, korzystają z przeróżnych formułek. Jedni uwielbiają vocativus niemalże łaciński („Rozwydrzona bando!”), inni vocativus neutralny („Młodzieży!”), a jeszcze inni vocativus serdeczny („Kochani!”). Ja optuję za tym ostatnim. Genetycznie natura obciążyła mnie wewnętrzną impulsywnością, ale ten pierwszy — nie przeszedłby mi przez gardło.
Kudłaty przyniósł mi rozpiskę pokoi do naszej dyspozycji. Ja mieszkałem zaraz obok niego, co w niczym mi nie przeszkadzało, szczególnie, że tylko ja i on mieliśmy tak zwane jedynki, na dodatek z dwoma łóżkami. Resztę należało przydzielić obozowiczom i władować panie przedszkolanki do, jak się później okazało, chyba najbardziej luksusowego pokoju w całym hotelu; daleko poza resztą obozu. Żaden problem. Niech dziewczyny mają coś z wyjazdu. Żeby jeszcze nie wtrącały mi się w przydzielanie lokum i nie robiły zamieszania, byłbym im naprawdę wdzięczny. Ich zaangażowanie jednak wynikało z braku wiedzy o tym, że kwestie decyzyjne, w tym rozplanowanie kwaterunku, leżały tylko i wyłącznie w gestii kierownika. Mimo to nie oponowałem. Pozwoliłem im sobie pomóc i umieścić parę dziewczyn bodajże w dwóch pokojach, co skutkowało później koniecznością robienia niewygodnych i przykrych roszad. W doborze ludzi do poszczególnych habitaciones zawsze kierowała mną jedna przesłanka: powinni mieszkać z tym, z kim chcą. Nie powinno się im narzucać żadnych ograniczeń. Wyznawałem również zasadę, by oficjalne pary, których często nie brakowało na obozie, w miarę możliwości i chęci mieszkały razem. Trzeba pamiętać, że to byli prawie dorośli ludzie. Jedna czwarta obozu miała już ukończone osiemnaście lat, a zdarzało się niejednokrotnie, że wśród podopiecznych znajdowały się także osoby po dwudziestym roku życia; osoby, które czasem okazywały się być starsze od swojej Pani. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby któregoś dnia Jordik posunął się do sprzedania swojej oferty obozowej (zaznaczam — obozowej!) kilkorgu emerytom, którzy słuchaliby autorytetu młodocianych wychowawców i broń Boże nie sprzeciwiali się.
Ponieważ jeden z pokoi na liście, trzyosobowy standard, znajdował się na czwartym piętrze (poza resztą ulokowaną na trzecim), pomyślałem sobie, że zatrzymam go dla chłopaków. Dla Trójcy. Kudłatemu zapewne nie będzie się chciało gramolić na górę, te dwie siksy też nie powinny mi tam zaglądać, a ja będę miał pewność, że w razie czego moi chłopcy pozostaną jedynie pod moim obstrzałem. Przypuszczałem, że chcą trochę więcej swobody, więc sprezentowałem im ją.
— O, dzięki, Marek. Możesz do nas czasem wpaść. — (Hm…).
I wpadłem. Wieczorem. Jeszcze tego samego dnia.
Rozdział 10
Jest czternasty października późną nocą, w zasadzie już piętnasty. Spadł pierwszy nieoczekiwany śnieg.
Siedzę sam w pustym pokoju z twarzą przyklejoną do zimnej tafli szkła. Już tak nie myślę. Skupiam się teraz na oddaniu całej prawdy o Lloret de Mar. Chciałbym pozostać obiektywny, ale pewne sprawy wciąż stanowią dla mnie zagadkę. Stawiam sobie nurtujące mnie pytanie, czy miałem chociaż cień szansy. Pewnie czytasz to teraz i kręcisz głową. Może w oku kręci się łza. Może uśmiechasz się, śmiejesz. Widzę twoją ciepłą, pogodną i smutną twarz. Twoje usta, oczy. Przepraszam, jeśli źle tym wszystkim pokierowałem. Przepraszam, jeśli wydałem zły osąd. Na wszelki wypadek biję się w pierś, choć mam silne przekonanie, że może ty również powinieneś mnie przeprosić; że jest choć trochę tak, jak myślę…
Dwa lata temu byłem bohaterem podobnej intrygi. Poznałem wówczas chłopaka imieniem Karol, mniej więcej w twoim wieku, i zawiązałem z nim głębszą relację, którą kapryśny los zerwał dość nieoczekiwanie. Wówczas na scenie także pojawiła się pewna przeszkoda, pojawił się on: starszy od niego o osiemnaście lat Handlarz Zegarków. Udawał przyjaciela rodziny, opiekuna jego zagubionej w życiu bardzo młodej matki, miał żonę, w żadnym razie nie był gejem, skądże znowu, codziennie u nich przesiadywał, nosił żeńską wełnianą torebkę i miał jak na swój wiek niesłychanie wąskie bioderka i jak wróbelek poruszał nimi skromnie. Zwał się Handlarz Zegarków. Udawał dodatkowo mojego przyjaciela, troskliwie zawsze mówił i zawsze był skory do pomocy. Handlarz Zegarków zlustrował kiedyś cały dysk twardy w komputerze syna swojej przyjaciółki, dał mu za to wakacyjną pracę, zapewnił czasowe utrzymanie i organizował mamuśce wizyty u specjalistów, kiedy kobiecie trzeba było porobić na szczęście mało znaczące badania. Z chwilą, w której na scenie pojawił się ów przyjaciel, Karol podziękował mi za upojne chwile. Tłumaczył się tym, że nie powiedziałem mu całej prawdy, odmłodziłem się bowiem o pięć lat, ale nie przeszkadzało mu to, że nowy przyjaciel rodziny, notabene zapoznany na kursie tańca, ode mnie był starszy o osiem czy dziewięć wiosen. Nowy przyjaciel miał całkiem spory majątek, trzy przeciętne samochody i dwa zakłady sklepo-zegarmistrzowskie. Ja miałem wówczas swoje seicento, żadnego zakładu, niewydaną powieść i kilka literackich zbiorów. Handlarz Zegarków w żadnym razie nie był jego kochankiem, skądże znowu. Handlarz Zegarków miał przecież żonę, i faktycznie ją miał: małą chudziutką żonę, gotującą mu na kolację obiady. Żonę, która nie miała penisa (miała za to waginę gotową do połogu, ale cóż po waginie, kiedy Handlarz Zegarków miał „jajka jak orzeszki”)…
„− Miał jajka jak orzeszki — Karol wyznał później Krzyśkowi Malinowskiemu i nie omieszkał dodać: — A drugi kurzą klatę.”
Po tym, jak moja kurza klata zdyskwalifikowała mnie u tego idealnie wyrzeźbionego Apollona, widywałem się z Handlarzem wielokrotnie. On pragnął trzymać rękę na pulsie, by mieć pewność, że nie posuwam się za daleko ze swoją inwigilacją; ja pragnąłem dokopać się do prawdy i potwierdzić swoje niespotykane u siebie dotąd przeświadczenie, że to właśnie on stoi za całym splotem zdarzeń. Nie miałem już wówczas kontaktu z Karolem, a on spędzał z nim cały wolny czas.
Pamiętam, jak długo nosiłem się z zamiarem, by dać tej biednej kobiecie do zrozumienia, że ma u swego boku prawdziwego Judasza. Pamiętam też, jak bardzo bałem się to zrobić, bo nie miałem żadnych dowodów i byłem nikim: mało wiarygodnym zboczeńcem, który sprawił, że jej synalek z dnia na dzień z silnego macho przepoczwarzył się w pedała.
„− On sprawił, że mój synek przepoczwarzył się w pedała! — mówiła znająca mnie już wówczas matka Karola. Motylica. Nigdy się w nic nie przepoczwarzyła!… Ale jako szesnastoletnia latawica w ciążę zajść umiała.
— Racja. Racja. To on! To on! — ripostował Handlarz Zegarków.”
Kiedy w końcu odważyłem się zrobić ten dramatyczny krok, gdy ostatecznie udało mi się zasygnalizować jej ów problem, niewiele ode mnie starsza kobiecina, młodociana matka swojego nieskazitelnie czystego syna, raczyła skierować pod moim adresem nieeleganckie groźby. Świadkiem tego był oczywiście ciągle z nią przebywający Handlarz Zegarków, który kontrolował sytuację. Kobieta ta, studentka jakiegoś zaocznego kierunku, która równie dobrze mogła być moją uczennicą i powinna mówić do mnie „pan”, po pierwsze była nierozgarnięta, wychodząc z założenia, że moja relacja z jej szesnastoletnim synem miała znamiona przestępstwa, po drugie, zapewne bardzo pożałowała swoich słów i przypomniała sobie — moje słowa, kiedy dwa miesiące później dowiedziała się, że jej najbliższy przyjaciel na zapleczu swojego zakładu sklepo-zegarmistrzowskiego uczył Karola, jak się robi lody.
„− Słucham, co podać?
— Dwie gałki z bitą śmietaną.
— Ale tu się handluje zegarkami — (O, tak. Kwarcowymi. A może lepiej: kwa… kwar… kwarc… w każdym razie …ymi — takimi, co odliczają czas do uniesienia!)”
Zrozumiała wówczas, skąd jej ukochany syn był w posiadaniu drogich elektronicznych gadżetów i modnych ciuszków. Nie zrozumiała jednak tego, że jej syn właśnie dla tych prezentów grał rolę pojętnego ucznia i zamienił niewydaną powieść na wydawanie lekko zarobionych pieniędzy i przyjmowanie upominków. Kiedy żona Handlarza Zegarków zorientowała się, jaka relacja łączy jej męża ze swoim uczniem, zagroziła, że o wszystkim powiadomi jego matkę, lecz nie dano jej ku temu okazji. Karol bowiem, w obawie że prawda wyjdzie na jaw i świat dowie się, w jakim rzeczywiście celu pojętnie uczył się robienia lodów, uprzedził żonę Handlarza i kreując się na ofiarę, wyśpiewał wszystko swojej matce. Handlarz Zegarków, który od zawsze był Judaszem, z kata także stał się teraz ofiarą i drogę do Karola zamknięto przed nim na zawsze.
Pamiętam jak dziś, jak zaprzeczał, by jakkolwiek interesowali go mężczyźni. Pamiętam też, jak Karol zarzekał się, że zgoła cokolwiek mogłoby go łączyć z Handlarzem Zegarków, i jak łatwo było mu później o nim zapomnieć i w bardzo krótkim czasie zauroczyć się w przepięknym Krzyśku Malinowskim, w postaci, którą stworzyłem, by odkryć całą prawdę. By oddać hołd mojej intuicji. Po tych zdarzeniach obiecałem sobie, że nigdy już nie zwątpię we własne przeczucia i będę słuchał głosu serca!
Wiem, ta historia nadal jest enigmatyczna. Wybacz, że nie odsłonię jej kulisów, ale skłaniam się właśnie ku zamknięciu rozdziału.
Jest piętnasty dzień października, jeszcze bardziej późną nocą. Nieoczekiwany pierwszy śnieg leży na ulicach i topnieje.
Siedzę sam w pustym pokoju z twarzą przyklejoną do zimnej tafli szkła i tęsknię za uśmiechem od ciebie. Pewnie już dawno śpisz.
Odchodzę od okna, zamykam komputer i też idę spać.
Zasypiam bez ciebie.
Rozdział 11
Wpadłem.
Jeszcze tego samego dnia, gdy dotarliśmy do Lloret de Mar, wpadłem do pokoju na czwartym piętrze, gdzie moja ukochana Trójca Święta dzień święty święciła, i w akordach trzaskającej pod prysznicem wody usłyszałem dobywające się z zza uchylonych drzwi łazienki — wyznanie kąpiącego się Łukasza:
— Och, jak mi przyjemnie!… Ale se rowa masuję… O tak!
Zdębiałem. Zdębieli również Avid i Tymoteusz, czekający zapewne w kolejce pod prysznic; zachowali jednak zimną krew i niczego nie dali po sobie poznać.
Nic nie powiedziałem. Prawie nic.
Komentarz zachowałem dla siebie, a myśli strzelały mi na synapsach jak iskry na złączach elektrycznych w czasie spięcia.
Wpadłem.
Zdębiałem i wypadłem.
Rozdział 12
Benjamin Franklin powiedział kiedyś dosłownie, że czas to pieniądz; a potem zapewne jakiś hispanojęzyczny apologeta cudzych prawd zdeformował w przekładzie znaną myśl i podał w hiszpańskiej wersji, że czas to (przecież) złoto. A potem polska młodzież, która całymi dywizjami zjeżdżała do Lloret, uznała, iż czas to platyna, i jeszcze w ten sam dzień, gdy zjeżdżała, na dyskotekę całymi dywizjami się — szykowała…
W tym roku było jednak inaczej, przynajmniej w naszym dywizjonie, któremu rozkazy wydawałem ja — to chuchro z kurzą klatą, co nigdy w życiu nie było w wojsku. Młodzież miała zdolność do natychmiastowej rekuperacji sił, głodna była doznań i przyzwyczajona do tego, że jeszcze w dniu przyjazdu wieczorem prawie całą grupą wychodziła do największej dyskoteki w mieście, do sławetnego Matrixu. Ja miewałem czasami zdolność do ujarzmiania młodzieńczych zapędów i w tym roku podjąłem jednogłośnie decyzję, że tego dnia zostaną na terenie hotelu lub spędzą czas na spacerze po mieście i zaprzyjaźnieniu się z okolicą. Zdawałem sobie sprawę, że moja decyzja nie zyska na popularności, więc usprawiedliwiłem się odgórną dyrektywą z Biura; biedne Biuro, zupełnie jakby mu cokolwiek zależało na zdrowiu i odpoczynku młodych ludzi. Na obozach młodzieżowych przez nie organizowanych standardem było to, że wychodziliśmy do Matrixu w zasadzie niemal każdej nocy, ale nie byłbym uczciwy, gdybym nie nadmienił, że następnego dnia Baśka z Biura zadzwoniła do mnie i faktycznie zasugerowała mi, aby w tym roku ograniczyć nieco dyskotekowe wojaże, bo przecież rodzice co chwilę wydzwaniają, bo świńska grypa, i w ogóle jeżeli w tym roku przy tym kursie euro wyjdziemy na zero, to będzie cud! Cud, że w ogóle zapłacili mi cokolwiek za wyjazd; cud, że to cokolwiek starczyło na pokrycie kosztów, jakie poniosłem na miejscu…
Ponieważ moja decyzja zawiodła chłopaków z czterysta dwadzieścia osiem (pokój Trójcy Świętej), zresztą nie tylko oni poczuli się rozczarowani, musiałem odpokutować swoją winę i przyjąć od nich zaproszenie na „małego drinka”, by po tym drinku szare komórki w mojej głowie jeszcze bardziej zszarzały i zrobiły dla nich wyjątek. Chłopaki z czterysta dwadzieścia osiem zaprosili mnie na czerwoną pięćdziesięcioprocentówkę, więc niedługo po tym, jak — wpadłem do ich twierdzy, zdębiałem i wypadłem — ponownie pojawiłem się w czterysta dwadzieścia osiem.
— Widzę panowie, że macie dla mnie jakiegoś fanta w zamian za przywileje — odparłem z bijącym sercem, a moje oczy spacerowały po Avidzie, udając że nic sobie z tego nie robią.
— Bo my właśnie — zaczął Tymoteusz — kupiliśmy zajebiste kieliszki i chcemy cię poczęstować…
— …zajebistym trunkiem — dorzucił Łukasz, urywając Blondinie na znak, że nie wypada tak się chełpić jakimiś kieliszkami z malunkiem byka (w Hiszpanii wszystko było z malunkami byka, nawet skarbczyki i różańce dla starszych pań). Należało bowiem przejść do sedna i ugościć pana kierownika, czym chata bogata.
— No… czym chata bogata, Tymoteusz! Polej panu!
Polej „panu”… Hm…
Sięgnąłem po vocativus serdeczny i skromnie wyciągnąłem rękę po szkło z ognistym trunkiem, by sprawdzić, jak bardzo chata bogata.
— Kochani! To powiedzcie coś ciekawego o sobie.
No i powiedzieli. W sposób bardzo kulturalny, niemalże jak dżentelmeni, zyskując sobie jeszcze bardziej moją przychylność i mój podziw. Na odległość wyczuwałem, że każdy z tych chłopaków był błyskotliwy i nietuzinkowy. A suma tych wszystkich obserwacji prowadziła cały czas do przeświadczenia, że chłopcy byli też nietuzinkowi dla samych siebie… Słuchałem ich opowieści i byłem pełen podziwu dla ojca Avida, który z niczego stworzył całkiem duże przedsiębiorstwo i z pasją nadal je rozbudowywał. Podziwiałem to, że Lemon przez pierwszy miesiąc wakacji, by zarobić na wyjazd, pracował u taty w pocie czoła. Imponowała mi pedanteria Łukasza, jego szczerość i sympatia wobec mojej osoby, taktownie przejawiająca się w zachowaniu, i chyliłem czoła przed biegłą znajomością angielskiego przez utalentowaną językowo Blondinę.
Ognisty czerwony trunek, zerkający przez szkiełko z malunkiem byka, lądował w naszych żołądkach, wcześniej napotykając na ptialinę, dalej na podpuszczkę i w końcu na pepsynę — by nie poddać się ani trochę niniejszym kwasom trawiennym, lecz w zbliżonej formie trafić prosto do krwi.
Nie mogłem nie patrzeć na Lemona. Po prostu nie mogłem.
— Krótka piłka z mojej strony… — powiedział nagle Tymoteusz. — To będziemy mogli dzisiaj pójść na tę dyskotekę? Tylko my trzej…
— No właśnie, tylko my trzej. Prosimy — Lemon uśmiechnął się do mnie, łypnął oczami i już mnie miał w garści.
— No nie wiem… nie wiem…− udawałem, jakobym istotnie nie wiedział, czy moja kierownicza wiedza winna się kurczyć pod ciężarem tak miażdżących postulatów…
— No, prosimy, Marek. Prosimy — stękała Blondina, a za chwilę szkło z malunkiem byka zadźwięczało, ognista nalała się i wznieśliśmy kolejny toast.
— To za dzisiejszy wasz wypad na dyskotekę, panowie! — Kieliszki poszły w górę, nurkującym lotem zsunęły się na wysokość naszych szyi, stuknęło i ognisty trunek przecisnął się gładko przez nasze usta, przez jego usta, przez moje usta ku aksamitnym żołądkom nastoletnich Apollonów i aksamitnemu żołądkowi jednego trzydziestolatka (gastroskopia wykazywała zawsze, że flora w moim żołądku jest idealna).
— To się nazywa wychowawca!
— Wasze zdrowie, panowie!
Jeśli ktokolwiek myśli, że ta uczta była pijaństwem, myli się. Ta uczta była ledwie zaczątkiem ogólnego pijaństwa na obozie, suma summarum już bez mojego udziału, bo miałem świadomość niebezpieczeństwa, jakie to za sobą pociągało, i tego, że w każdej chwili mogłem zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Wypiłem z Trójcą jedynie trzy kieliszki, butelka zaświeciła dnem, i z nieco lżejszym sercem, odstresowany po podróży, wróciłem do swoich obowiązków (zostawiłem moją Trójcę z zielonym światłem). Tak, do swoich obowiązków. Obowiązki wychowawcy na obozie w Lloret de Mar intensyfikowały się głównie po kolacji i kończyły o czwartej nad ranem, by zostawić miejsce na czterogodzinny sen. Nie znaczy to bynajmniej, że życie reszty wycieczki także kończyło się o czwartej. O nie, nie. Życie reszty wycieczki o czwartej miało się jeszcze całkiem dobrze, a dobiegało mety gdzieś nad ranem, gdy słońce chlapnęło promykiem przez szczelinę w gumowych, zmyślnie pomyślanych zasłonach hotelu Don Juan. Wtedy to młodym ludziom urywał się film, a ja, Leokadia i Halina chłonęliśmy ostatnie resztki snu. Ja prawdopodobnie zawsze wstawałem pierwszy, już o ósmej. O ósmej słyszałem także za ścianą charakterystyczne chrząkanie Kudłatego i zgrzyt otwierających się u niego balkonowych drzwi. Panie przedszkolanki potrafiły spać nieco dłużej, zgodnie z zasadą, że gdy człowiek wcześniej się kładzie, to i później wstaje, zgodnie z którą dwukrotnie zdarzyło się, że obie damy spały już o pierwszej w nocy, zostawiając mnie zupełnie samego na posterunku w Lloret de Mar. A na posterunku w Lloret de Mar, och, na posterunku w Lloret de Mar trzeba było stać już od ósmej rano. Przed dziewiątą bowiem należało stawić się na śniadaniu, wcześniej przeprowadzając obchód w pokojach moich osiemnastu mężczyzn (których miałem pod opieką, dziewczynom zostawiając trzydzieści pań). Przed dziesiątą trzeba było raz jeszcze zwizytować ich pokoje, by przypomnieć, że za kilka minut poranna zbiórka na tarasie przy basenie. Po dziesiątej minut dziesięć wypadało kolejny raz pokonać dwa i trzy piętra, by tym razem pod rękę ściągnąć co niektórych na dół, a o jedenastej z pół godzinnym opóźnieniem kilkunastoosobowa grupka tych, którym nad ranem nie urwał się film, maszerowała w asyście Leokadii, Haliny i mojej skromnej osoby na… Platja de Lloret. Zaczerpnąć słonecznej kąpieli.
— Idziemy zaczerpnąć słonecznej kąpieli — uśmiechała się wypoczęta Leokadia; ja już pierwszego dnia miałem dość, na samą myśl, co będzie dalej i po samej myśli, co było w nocy, gdy nie tylko chłopaki z czterysta dwadzieścia osiem odwiedzili szereg dyskotek na Lloret de Mar, ale także inni młodzi ludzie — co zresztą nie było dla mnie zaskoczeniem.
Leokadia uśmiechała się, jak to miała w zwyczaju, nie wiedząc jeszcze, że za kilka dni woda sodowa uderzy jej do głowy, i wraz z Haliną nadgorliwie skorzystają z wolnej ręki, jaką im dałem w związku z opieką nad dziewczętami. Ręki, panującej z góry!
Na plaży zaczęła mnie podrywać — Leokadia. Rozmowa między nami była jednak przednia. Halina leżała zachwycona urokiem hiszpańskiego słońca na ręczniku jakiś metr od nas i smażyła swoje delikatne ciało na olejku faktor 25, by nie skwierczeć i się nie zarumienić (dwa dni później pomagałem jej kupić spray na oparzenia w słonecznej aptece na Lloret de Mar, jednej z kilkunastu, w mieście, które liczyło sobie na stałe czterdzieści tysięcy mieszkańców). Leokadia prawiła mi o swoim przystojnym facecie w długich, kręconych czarnych włosach; ja prawiłem jej o tym, jak to jest na obozie w Lloret i co ją tu jeszcze czeka; ona trzepotała swoimi ładnymi rzęsami ku moim ustom, nadmieniała, że związek chyba się posypie, podkreślała, że odległość ją wykańcza, że gdzie tam z Limy do Krakowa; ja mówiłem, że przecież wróci, że Peruwiańczykiem w końcu nie jest; ona, że prawda, że racja, ale jakoś się to wszystko tak zapętla, zakręca, kołowacieje, a przecież ciało nie ze stali i też ma swoje potrzeby… A więc to tak, pomyślałem. I wiedziałem, że mimo niezwykłej wrażliwości, jaka dotyczyła nas obojga, mamy w sobie podobną dawkę testosteronu. Zacząłem ją coraz bardziej lubić, choć byłem cały czas wobec niej nieufny. Nie wiem, dlaczego nie ufałem jej. Do dziś jej nie ufam. Odniosłem nawet po pewnym czasie wrażenie, że być może sprowadza wszystko do rozmów na temat związku, insynuuje brak seksualnego spełnienia, przymila mi się swoimi trzepoczącymi powiekami, by wydobyć ze mnie jakiś sekret, by go przeciwko mnie wykorzystać, a nawet uderzyć nim, kiedy tylko znajdzie się ku temu sposobna okazja. I tak też się stało: sekret ze mnie wyssała, a tym sekretem niejako bezwolnie i bezwiednie mnie później dźgnęła.
A wyssała ów sekret, gdy przemówiłem do niej tak:
— Wiesz, muszę ci powiedzieć, ze kobiece piękno nie robi na mnie wielkiego wrażenia.
Wówczas ona przemówiła do mnie tak:
— Jakie zatem piękno robi na tobie wrażenie?
A ja byłem na tyle głupi, że odparłem jej tak:
— Pamiętasz, jak mówiłem ci w autokarze o pięknych oczach? — Speszyła się wówczas, zdradzając, że wtedy źle to odczytała i właśnie zdała sobie z tego sprawę. — Miałem na myśli oczy tego chłopaka, Avida, z czterysta dwadzieścia osiem. Wiesz dobrze, o kim mówię.
Słońce zaszło na chwilę. Halina smażyła nadal swój kuper i też na chwilę, jakby niechcący, podniosła głowę.
Słońce powróciło. Halina z powrotem położyła głowę na ręczniku, obróciła ją na drugą stronę i wypięła kuper ku słońcu. Kiść piasku wysunęła się spod splotu między jej udami.
Leokadia przemówiła do mnie tak:
— Od zawsze tak miałeś?
— Tak, od zawsze. Od kiedy pamiętam, jestem pod paraliżującym mnie urokiem oczu tego chłopca; mam teraz trzydzieści lat, a jego znam dopiero trzeci dzień. Od zawsze tak miałem… — I uśmiechnąłem się do niej perliście, chcąc rozładować napięcie i wiedząc, jak bardzo lubiła sobie pożartować, ale usta Leokadii zacisnęły się jakoś tak wrogo, oczy pobiegły na chwilę w stronę morza, kuper Haliny wydalił z siebie kilka kolejnych ziarenek piasku, i zapadł kilkusekundowy antrakt. Leokadia ze skwaszoną miną przeszła do drugiego aktu:
— Ale on ma dopiero siedemnaście lat…
„Ma! I co z tego, niedouczona kobieto w potrzebie?! A żebyś wiedziała, że ma siedemnaście lat i jest cudownym, interesującym człowiekiem, a ja mam pełne prawo widzieć w nim to interesujące cudo!’” — Leokadia również była przekonana, że moje zainteresowanie Avidem miało znamiona pedofilii, ale chyba jednak bardziej bolało ją samo przeświadczenie, że na arenę wystąpił prosty jak drut — homoseksualizm! Homoseksualizm z mojej strony, który, choćby nie wie jak się starała, pokrzyżował jej wszelkie wobec mnie plany… Jeśli w ogóle jakiekolwiek plany miała.
— I co z tego? — zaripostowałem pytaniem. Natychmiast wytłumaczyłem, jak się sprawy mają do europejskiego ogólnie rzecz biorąc prawa, a ona skonstatowała mnie błyskotliwym rykoszetem pod tytułem, że ale jak to, przecież to twój podopieczny, to tak nie wypada…
— A co tu ma wypadać czy nie wypadać, kochanie? Czy ja powiedziałem: „Dajcie mi go!”?
Zaraz potem Leokadia pomieszała wzrokiem w morskich falach, mina jej stała się zrazu słodko-kwaśna, kuper Haliny zaróżowił się pod płaszczem skroplonego potu, i dalej toczyliśmy rozmowę w blasku hiszpańskiego słońca, w oddechu nadmorskiej bryzy (Halina wszystko słyszała, lecz z grzeczności albo braku odwagi nie obróciła głowy w naszą stronę ani nie przewróciła się na plecy, skutkiem czego jej kuper doświadczył później klasycznego udaru).
Leokadia ochłonęła. Miała aktorski talent, była niebywale błyskotliwa, więc umiejętnie zagrała, że godzi się z tym faktem, i wkrótce sama przyznała swoimi truskawkowymi ustami i mrugającymi oczętami, iż owszem, Avid jest po prostu śliczny. Że sama by się może z nim tak tego, ale nie, co to, to nie, Avid to jeszcze dziecko i na dodatek niezły z niego mały czarodziej, ziółko jakich mało…
— Ej, nie spaliło mi czasem dupy? — Halina przebudziła się wreszcie z baśniowego snu podsłuchiwaczki, która wpierw podsłuchiwała, będąc mimowolnym świadkiem dialogu, a potem faktycznie przysnęło jej się i zapomniało, że śpi pod parasolem południowego słońca, gdzieś, gdzieś niedaleko Afryki. — Chyba mi się przysnęło…
Spojrzeliśmy na jej pupę, przytaknęliśmy, okazując pełne współczucie (Lodzia pomacała ją po tyłku, „oj-oj-oj, aleś się przyjarała”), po czym zmuszony byłem wyjaśnić także Halinie, że kobiece piękno nie robi na mnie żadnego wrażenia, a Halina uśmiechnęła się, pokiwała głową, machnęła ręką i troskliwie zajęła się własną pupą.
— Ale się, kuźwa, przyjarałam…
Mniej więcej o drugiej po południu, Leokadia, ja i Halina ze spaloną dupą wracaliśmy w towarzystwie już nie kilkunastu lecz zaledwie kilkorga obozowiczów do hotelu Don Juan. Od dwunastej trzydzieści do piętnastej podawano obiad. Dla wielu młodych ludzi obiad był pierwszym posiłkiem tuż po przebudzeniu się, w zależności od tego, jak późno skończyła się ostatnia balanga. Od czasu do czasu tylko — młodzież zaszczycała swoją obecnością także przy śniadaniu. Wielokrotnie musiałem na to śniadanie wyciągać ją wprost z łóżka, wiedząc, że poprzedniego dnia ostatnim jej posiłkiem był obiad.
Na obiedzie było jak zawsze kilka dań do wyboru. Większość opływała tłuszczem, mnie jednak smakowała wyśmienicie, jako że tłuszczu nigdy nie było po mnie widać. W zeszłym roku Grubej smakowały tylko pomidory i darmowe wino wytrawne, specjalnie dla opiekunów, którym pani pilot poiła się zawsze przy każdym posiłku, zawsze jeden, dwa kieliszki, pełne po brzegi, pomidory w ustach, a głowa mocna jak dąb! Tak się głodziła, tak się głodziła, a — biedna — nic a nic nie schudła! Lała w siebie wino na dobre trawienie, a tu, masz ci los, ani drgnie! Nic dziwnego, że tak bardzo nienawidziła wszystkich wokół siebie.
— Jak zaraz mi tu wszyscy nie wyjdziecie z pokoi, to was, kurwa, porozpierdalam! — wydała ze swej tchawicy pewnego dnia taki oto anons, a po powrocie anons ten wrócił w formie pisemnych skarg do samego Biura i już więcej na obóz pani pilot nie pojechała, przynajmniej jako wychowawca…
— Już więcej z nami nie pojedzie — powiedziała Hipokrytka z Biura (czytaj: Baśka), a w sierpniu tego roku pani pilot stała na czele jednego z autokarów do Lloret, bo zapewne kryzys spowodował, że żadna inna szanująca się pilotka z Biurem nie chciała jechać; bo w ogóle jeśli w tym roku przy tym kursie euro wyjdą na zero, to i tak cud!
Jakiż to był dla mnie cud, gdy zobaczyłem Grubą we własnej postaci, jak w jednym z autokarów z Costa Brava odwoziła grupę wczasowiczów, nie bardzo wiedzących, czy śmiać się czy płakać, poprosić o herbatę czy też nie (a jeśli ugryzie, ukąsi, użądli, staranuje?)! Poczciwa Gruba, nic się nie zmieniła. Nadal taka sama — łagodna i korpulentna pani pilot, jak niezniszczalna ciężarówka, rocznik osiemdziesiąt jeden…
Jednego mnie nauczyła: prostować włosy prostownicą. Dziękuję ci za to, Berto.
— O której mamy wieczorne zbiórki? — spytała Halina, siedząc okrakiem na krześle i zajadając złociste precelki ziemniaczane, nasączone olejem z pierwszego tłoczenia.
— O dziesiątej — odparłem, mocząc język w kieliszku z lodowatym winem. W trosce o gardło bałem się je pić.
Poranne i wieczorne zbiórki na tarasie przy basenie odbywały się zawsze o dziesiątej. Najpierw przemawiałem ja albo któraś z dziewczyn, potem Kudłaty przedstawiał lub przypominał swoją ofertę wycieczkową i zachęcał do rychłego skorzystania z niej. Wycieczki fakultatywne nie były moją działką. Dostałem z Biura wyraźne wskazówki, by zostawić je naszemu rezydentowi, a jeśli to możliwe, zachęcać młodzież do udziału w nich, bo… przy tym kursie euro jeśli w tym roku w ogóle wyjdą na zero, to będzie dobrze. Wydziergałem sobie więc w myślach zabawną scenę, jak na zbiórkach wychodzę uroczyście do obozowiczów i czynię reklamową propagandę pod tytułem: „By wyjść na zero!”