E-book
22.05
drukowana A5
52.87
Legion Cieni

Bezpłatny fragment - Legion Cieni

Początek


Objętość:
236 str.
ISBN:
978-83-8384-602-6
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 52.87

Legion Cieni: Początek

Emil Warta

Prolog

Leciał przez nicość w kierunku odległej planety, z której można było trafić prosto do piekła. Nigdy nie był pewny, czy jego szef, wielki Kreator, pan i władca tej planety, nie zmieni zdania i nie wrzuci jego duszy w otchłań piekielną za złe wiadomości. Tym razem jednak miał znakomite wieści, które z pewnością go uszczęśliwią. Kto wie, może w końcu uda mu się dotrzeć do raju, który mu obiecano. Nie tracąc czasu, skierował się prosto do centrali, gdzie najszybciej mógł zostać zlokalizowany.

Centrala główna znajdowała się na wyspie z wysokim klifem, porośniętej krzewami o dużych, ostrych jak brzytwa kolcach. Wyspa leżała w samym sercu niespokojnego morza, gdzie fale sięgały kilkunastu metrów. Promienie słoneczne były tłumione przez ciemne chmury unoszące się nad tym miejscem, a jedynym światłem rozświetlającym niebo były błyskawice. Gwałtowne burze nieustannie nawiedzały tę okolicę. Łatwiej byłoby policzyć na palcach jednej ręki, ile bezchmurnych dni miało miejsce w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat. Śnieg na Saharze padał częściej niż na tej mrocznej wyspie, gdzie promienie słoneczne były prawdziwą rzadkością.

Krążyła plotka, że Kreator celowo stwarzał taką pogodę, aby jego dom przypominał mu o przeszłości. Jednak znając swojego pana od dłuższego czasu, był pewien na sto procent, że to nieprawda. Taka osoba jak on nie miała żadnych uczuć. Zaciśnięte zęby zdradzały narastającą złość, gdy zastanawiał się, dlaczego ktoś taki jak on miałby decydować o losach ludzi. Z biegiem czasu jego największy wróg stawał się coraz silniejszy i bardziej przebiegły. Wyprzedzał cały Legion o lata świetlne, co zmusiło go do przyłączenia się do wroga, z którym walczył przez stulecia, aby uniknąć losu przegranych smażących się w otchłani piekielnej.

Bez odpowiedniego ciała i nawigacji odnalezienie wyspy było niemożliwe. Punkt dowodzenia był starannie ukryty przed odwiecznym wrogiem, który, gdyby tylko miał taką możliwość, z łatwością obróciłby go w proch. Centrala była dostępna jedynie dla wąskiego grona dusz, starannie wyselekcjonowanych spośród miliardów potępionych, skazanych na wieczne męki.

Mokry od nieustannego deszczu i zziębnięty przez silne wiatry, miał już dość tej sytuacji. Chętnie ogrzałby się przy ognisku, delektując się pyszną kiełbasą w bułce, jak to czynili ludzie na ziemi w majowe wieczory. Grillowanie stało się legendą w krainie śmierci, przekazywaną z ust do ust, zamiast pożywienia. Na próżno było szukać w tym miejscu takich rarytasów; niestety, po śmierci ciała nie potrzebowały jedzenia, by funkcjonować. Byli jak roboty z duszami, a niektórzy mogliby powiedzieć, że to oprogramowanie zawierające wiedzę, uczucia i wspomnienia.

Nienawidził tego miejsca, które wywoływało u niego gęsią skórkę. Zazdrościł tym, którzy dzięki teleportacji mogli unikać trudnych warunków atmosferycznych. Czuł gniew, zazdrość i głęboką niesprawiedliwość, ale to była cena, którą musiał płacić, aby pozostać niewykrywalnym dla Legionu Cieni. Gdyby się o nim dowiedzieli, jego szanse na dostąpienie nieba zmalałyby do zera, a oni mogliby zgotować mu prawdziwe piekło. Jeszcze tylko kilka metrów, a dotrze na miejsce — pocieszał się w duchu, przedzierając się przez niezliczone czarne chmury z błyskawicami. Oprócz odgłosów piorunów słyszał trzepot swojego długiego płaszcza, powiewającego na silnym wietrze.

Według jego nawigacyjnych przyrządów, ukrytych wewnątrz ciała, dotarł już na miejsce. Nigdy nie wchodził głównymi drzwiami; jego wejście do kwatery głównej przypominało zjawisko pary chmur nakładających się na siebie w dwóch odrębnych kolorach: żółtym i czerwonym. Bardzo rzucające się w oczach pośród ciemności, jaka go otaczała ze wszystkich stron. Choć nigdy ich nie dostrzegł, z taką prędkością mógł jedynie podziwiać je w wyobraźni. Może gdyby nieco zwolnił, miałby szansę je zobaczyć, ale nie miał na to czasu. Leciał z prędkością niemal równą prędkości dźwięku, pokonując kilometr w zaledwie trzy sekundy. Gdyby nie jego układ naprowadzający, z pewnością zostawiłby chmury daleko za sobą i po dziesięciu minutach zorientowałby się, że znajduje się trzysta kilometrów od celu.

W ułamku sekundy otoczyła go oślepiająca jasność. Po chwili, mrużąc oczy, zorientował się, że znalazł się w centrum dowodzenia. Przed nim siedziała młoda dziewczyna, odwrócona plecami, z wyraźnym makijażem. Pomalowane kobiety można było spotkać jedynie w administracji diabła. Mógł jedynie zgadywać, że pragną przypodobać się swojemu panu; nawet mężczyźni mieli na sobie delikatny makijaż. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze dwanaście osób, które siedziały przy biurkach, wpatrując się w monitory, na których wyświetlały się różne wykresy. Nie miał zielonego pojęcia, do czego mogły służyć, ale nie miał najmniejszej ochoty, by to zgłębiać. Ich uniformy były białe, składały się ze spodni i koszul, a na szyi mieli zawiązane krawaty. Zamiast krawata bardziej odpowiedni byłby węzeł, pomyślał. Chętnie powiesiłby cały ten personel. Tak ich nienawidził, może dlatego, że przypominali mu o jego własnej zdradzie. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się niechcianych myśli, które jak wirus atakowały jego umysł.

— Szukam Kreatora. Mam dla niego ważną informację — odezwał się poważnym tonem.

Jego słowa wywołały wśród potępionych wyraźne zaskoczenie, biorąc pod uwagę, że tylko nielicznym grzesznikom wolno było przebywać w tym miejscu.

— A ty, kim jesteś? Jak tu się dostałeś? — zapytała dziewczyna, podnosząc głos.

Odwracając się na krześle w jego stronę, była jedyną osobą w krótkiej spódnicy, bezwstydnie eksponującą długie nogi. Nie spuszczając z niego wzroku, specjalnie rozchyliła nogi, by sprawdzić, z kim ma do czynienia. Mężczyzna jednak nie dał po sobie poznać, że jego wzrok choć na chwilę zbłądził; bardziej interesował go widok schabowego z frytkami niż intymne części ciała dziewczyny.

Z wyrazu jej twarzy bez trudu można było dostrzec pogardę. Jedyną pozytywną cechą, którą można jej przypisać, było to, że nie udawała — to, co miała w głowie, znajdowało odzwierciedlenie na końcu jej języka. Powód był prosty: ich szef potrafił bez trudu czytać im w myślach. Oczywiście, ten system odczytywania myśli można było oszukać, wierząc we własne kłamstwa. Najwyraźniej oni tej sztuki nie opanowali lub byli w niej mistrzami, ale tego już nie dało się ustalić.

— Nie twoja sprawa, smarkaczu — odpowiedział ostro. — Wołaj go szybko, nie mam czasu na pieszczoty z tobą.

— Co ty sobie wyobrażasz, pokrako? Że pan i władca tego świata jest na każde twoje zawołanie?

Ze złością złączyła mocno nogi. Nie była przyzwyczajona do takiego traktowania. Wszyscy szanowali ją jak pierwszą damę piekła, spełniając każdą zachciankę Kreatora.

Z całych sił zacisnął dłonie w pięści. „Jeszcze jedno słowo, a pożałujesz” — pomyślał, z trudem powstrzymując się od zrobienia czegoś strasznego tej dziewczynie, która na pierwszy rzut oka wydawała się dość atrakcyjna. Brunetka o długich, kręconych włosach i niebieskich oczach — prawdziwy anioł, choć bez skrzydeł.

Nienawidził tych przybłędów, pupilków Kreatora, którzy na każdym kroku dawali mu do zrozumienia, że jest drugiej kategorii, z gorszego sortu. Kreator otaczał się swoimi ziomkami, traktując ich wyjątkowo i pozwalając im niemal na wszystko. Sam kiedyś był świadkiem, jak decydowali o losach ludzi, wyręczając swojego mistrza w podejmowaniu decyzji, kto na jakie piekło zasługuje. Kiedyś było inaczej; teraz korzystają z komputerów i jednocześnie poszukują nowych piekielnych planet, na których mogliby zadać jak najwięcej bólu duszy. Mają nawet swoją własną kategorię, w której słońce otrzymuje dziesięć punktów, ale jak dotąd nie udało im się stworzyć ciała zdolnego wytrzymać tak wysoką temperaturę. Jak na razie najsilniejsze ciało, które zbudowali, potrafi przetrwać jedynie na planecie o kategorii numer sześć.

— Niech ciemność ogarnie całą Ziemię! — rzekł Kreator, nagle pojawiając się przed nimi znikąd.

— I wszechświaty, w których znajdziemy życie — odpowiedzieli równocześnie, przerywając kłótnię.

— Naszym światłem życie im odbierzemy — odparł Kreator. — Co to za sprawa niecierpiąca zwłoki, że tak osobiście narażasz się na zdemaskowanie?

— Błagam o wybaczenie, Legion już namierzył Proroka — powiedział, spuszczając wzrok, nigdy nie ośmielając się spojrzeć mu w oczy.

Starał się ukryć swoją pogardę dla tej osoby, choć wiedział, że to bezsensowne. Mimo prób oszukania samego siebie, zdawał sobie sprawę, że Kreator zawsze zna prawdę, niezależnie od tego, jak bardzo starał się zataić swoje prawdziwe myśli. Musiał jednak stwarzać pozory, ponieważ na jego miejsce Kreator mógłby znaleźć setki innych, gotowych zrobić wszystko, by wydostać się z tej dziury i dotrzeć na drugą Ziemię.

— Doskonale, mam nadzieję, że dołożysz wszelkich starań, aby im się udało — odpowiedział.

W jego oczach pojawiło się zagubienie. Nie był pewien, czy jego umysł właściwie zinterpretował słowa pana tego świata.

— Nie rozumiem, mam im pomóc?

Kreator pochylił się nad jego prawym uchem i szepnął mu kilka słów. W następnej chwili przybysz pokłonił się nisko i zniknął, pozostawiając w sztabie atmosferę niezrozumienia.

— Co to oznacza, panie? — zapytała dziewczyna, spuszczając wzrok.

Doskonale wiedziała, że jej pan czekał na tę wiadomość przez tysiące lat.

— Nic takiego, moje dziecko — odpowiedział spokojnie, delikatnie się uśmiechając. W duchu pomyślał: „Panowanie Boga wreszcie dobiega końca”.

Nie dostrzegał najmniejszego powodu, by dzielić się swoimi planami z podwładnymi. Choć był przekonany, że w Legionie nie ma szpiegów, nie chciał ryzykować. Zawsze istniała taka możliwość; już samo pojawienie się zdrajcy mogło poważnie zakłócić jego zamysły. Nie zamierzał czekać kolejnych dwóch tysięcy lat na podobną okazję. To, co dziś wydaje się niemożliwe, jutro może stać się rzeczywistością i pokrzyżować wszystkie jego starannie przygotowane plany. Nie mógł na to pozwolić, nie teraz, gdy był tak blisko zwycięstwa. Oczami wyobraźni widział już metę na ostatniej prostej maratonu, który trwał od dwóch tysięcy lat.

Rozdział 1

Ogień w kominku powoli przygasał, gdy Michał obudził się i spojrzał na Matyldę, która spała obok niego. W blasku płomieni wyglądała olśniewająco, a jej długie, czarne włosy opadały aż do pasa. Michał mógłby godzinami wpatrywać się w jej nagie ciało, które przypominało prawdziwe dzieło sztuki. Efekt ten był rezultatem wielu godzin spędzonych na zajęciach fitness, które odbywała trzy razy w tygodniu, oraz rygorystycznej diety, której ściśle przestrzegała. Skrupulatnie liczyła każdą zjedzoną kalorię i unikała wszelkich używek, aby nie łamać piątego przykazania: „Nie zabijaj”, dodając z uśmiechem: „zdrowia własnego”.

Wczorajsze oświadczyny były niewątpliwie doskonałą okazją do świętowania. Zasiedli do stołu, delektując się pizzą z salami, czarnymi oliwkami i serem mozzarella, a do tego skosztowali kieliszka słodkiego wina. Bez najmniejszych wyrzutów sumienia rozkoszowała się każdym kęsem, zaspokajając swoje spragnione kubki smakowe.

Nawet w połowie nie był tak atrakcyjny jak ona. Niski wzrost sprawiał, że na obcasach go przewyższała, dlatego wolał, gdy nosiła adidasy. Mimo to z przyjemnością obserwował, jak inne kobiety poruszały się w wysokich obcasach. Ich stukot sprawiał, że włosy jeżyły mu się na karku, a on odczuwał nieziemską przyjemność, wsłuchując się w zbliżający się dźwięk obcasów.

W ustronnym miejscu, w kuszącej bieliźnie, nie miał nic przeciwko temu, by paradowała przed nim na wysokich szpilkach. Jej ciało idealnie nadawało się do rozkładówki Playboya.

Kiedy łapała go za mały brzuszek, nazywając go swoim misiaczkiem, Michał zastanawiał się, co takiego urzekło Matyldę w nim. Może to jego inteligencja, uśmiech, serdeczność, a może coś jeszcze, czego sam nie potrafił zdefiniować. Tak to sobie tłumaczył, ale w głębi duszy nie miał zielonego pojęcia. Miał odwagę, by zapytać ją o to, lecz obawiał się odpowiedzi. Tłumaczył sobie, że na niektóre pytania lepiej nie znać odpowiedzi, bo czasami mogłyby się one obrócić przeciwko niemu. Najważniejsze, że byli razem, a po wczorajszych oświadczynach mieli nadzieję na długotrwałą przyszłość, a przy sprzyjających okolicznościach — aż do końca swoich dni.

Minęły już trzy lata, odkąd ją poznał, a on wciąż nie może uwierzyć w swoje szczęście, że spotkał ją na ścieżce swojego monotonnego życia. To niezwykła kobieta, która swoim blaskiem oświetla najciemniejsze zakamarki tego świata.

Ich spotkanie było czystym przypadkiem, a raczej niefortunnym zbiegiem okoliczności, gdy pracował jako sprzedawca w sklepie. Przy pakowaniu 42-calowego telewizora do kartonu po raz kolejny nadwyrężył plecy. Od razu wiedział, że to koniec jego pracy na dzisiaj. Od momentu, gdy kilka lat temu po raz pierwszy doznał takiej kontuzji, nieustannie zmagał się z tym problemem.

Tego dnia zapas tabletek na receptę, które zawsze pomagały mu zwalczyć ból, wyczerpał się. Ból nasilał się przy każdym kroku, co było doskonale widoczne na jego twarzy. Zaciskając zęby, próbował zawiązać sznurowadła, myśląc jedynie o tym, by położyć się w swoim ciepłym łóżku, na miękkiej, puszystej poduszce, przykrywając się delikatną kołdrą z owczej wełny, którą jego mama kupiła na wyprzedaży. Zawsze, gdy zasypiał w ten sposób, czuł rodzinne ciepło, które przypominało mu o świętach Bożego Narodzenia oraz o wspólnych chwilach przy wielkanocnym stole. Z bólem pleców paraliżującym jego ciało nie miał ochoty na nic więcej, a na pewno nie na prawdziwą miłość swojego życia, którą mógłby spotkać tego dnia. To była ostatnia rzecz, o której mógłby pomyśleć, zaraz po latających słoniach.

Wtedy było już za późno, by udać się do lekarza. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko skierować się na ostry dyżur do szpitala, w którym pracowała jego Mati jako pielęgniarka. Gdy po raz pierwszy ją zobaczył, zamurowało go — to było jak uderzenie pioruna prosto w serce. Czuł się sparaliżowany od stóp do głów. Świat, w którym dotąd żył, wydawał mu się prosty i zwyczajny, pozbawiony jakichkolwiek fajerwerków. W jednej chwili wszystko się zmieniło. Świat nabrał kolorów, a otoczenie stało się inne, znacznie lepsze. To była ona, która nadała jego życiu sens. W mgnieniu oka zrozumiał, po co i dlaczego ma żyć. Słów, które padły z jej ślicznych, namiętnych ust, nigdy nie zapomni.

— Przyszłam panu zrobić zastrzyk — powiedziała, a on odruchowo podwinął rękaw, spodziewając się, że za moment igła przebić jego ramię.

— Który pośladek woli pan, lewy czy prawy? — dodała z promiennym uśmiechem, jakby sprawiało jej to przyjemność.

Do dziś toczy się spór, kto kogo poderwał. Z męskiego punktu widzenia wydaje się oczywiste, że to mężczyźni stawiają pierwszy krok, zapominając, że płeć piękna każdego dnia przygotowuje się na takie spotkania. Używają różnych kosmetyków do twarzy, ust, rzęs, brwi i powiek. O pięknym stroju i perfumach nawet nie warto wspominać.

Matylda powoli otworzyła oczy, delikatny uśmiech pojawił się na jej twarzy, a głos, który wydobył się z jej ust, brzmiał czule, jak nigdy wcześniej. Jej życie można było podzielić na dwa etapy: przed i po zaręczynach.

— Znów to robisz.

— Co?

— Patrzysz na mnie, gdy śpię.

— Nie mogę nic na to poradzić, że jesteś taka piękna, zwłaszcza w tym uroczym miejscu.

Przytuliła się do niego, opierając głowę na jego ramieniu. Uwielbiała ciepło, które od niego emanowało. Czuła się przy nim bezpieczna i atrakcyjna. Był idealnym ojcem dla jej nienarodzonych dzieci, a w jej myślach snuły się marzenia o wspólnym życiu rodzinnym. Jeszcze z nikim nie czuła się tak dobrze, jak z nim. Jako pielęgniarka miała na co dzień wielu adoratorów, a rozmowy i żarty z przyjaciółmi stanowiły jedną z nielicznych przyjemności w jej trudnej i stresującej pracy. Niestety, żaden z partnerów, z którymi była, nie potrafił tego zaakceptować ani zrozumieć. Zazdrość dominowała nad miłością, zaślepiając prawdziwe uczucia, niczym małe dzieci w ciałach dorosłych. Najwyraźniej byli emocjonalnie niedojrzali — tak sobie tłumaczyła, czekając na tego jedynego, normalnego mężczyznę swojego życia.

— Chciałabym zostać tu jeszcze trochę — wyznała z entuzjazmem.

Michał, zadowolony z siebie, nie mógł uwierzyć, że jego genialny pomysł na wyjazd do domku w lesie okazał się strzałem w dziesiątkę. Najtrudniej było im znaleźć wspólny wolny weekend, aby mogli razem wyjechać na kilka dni i odpocząć, uciec od codzienności i nieustannej gonitwy za pieniędzmi, których zawsze brakuje.

— No, trzeba wracać do rzeczywistości, rozpowiedzieć o dobrej nowinie, zaplanować ślub i sporządzić listę gości — powiedziała Matylda z błyskiem w oku, nie kryjąc radości. Cieszyła się jak mała dziewczynka, która czekała na ten moment całe życie.

Michał złapał ją za rękę, na której błyszczał złoty pierścionek zaręczynowy. Wpatrywał się w mały diament otoczony złotem. Dla niego była ona prawdziwym diamentem wśród pięknych kobiet, które lśniły jak złoto.

— Myślę, że dobrze ci wybrałem. Nie jest za duży?

— Jest idealny, ciekawi mnie, skąd wziąłeś miarę? Zastanawiała się, czy również stanik dla niej kupiłby w idealnym rozmiarze, bo z czasem sama miała z tym problem.

— A jak myślisz?

— Pewnie pożyczyłeś jakiś pierścionek z mojej szkatułki.

— Nie, wpadłem na coś o wiele lepszego. Pamiętasz, jak na straganie przymierzałaś ten pierścionek, którego nie kupiłaś?

Matylda niespodziewanie podskoczyła na łóżku, a z lekkim uśmiechem klepnęła go delikatnie w ramię.

— I wtedy wróciłeś po niego, żeby go kupić.

— Tak, miałem już gotową miarę.

— Muszę na ciebie uważać, kombinatorze.

Michał zaczął ją łaskotać po bokach, co doprowadziło ją do głośnego śmiechu.

— Z ciebie też nie lepsze ziółko, mój ty lewy pośladku.


Rozdział 2


Otis ocknął się w ciemnym zaułku. W prawej dłoni trzymał pustą butelkę po winie, a wokół niego leżały porozrzucane kartony, które służyły mu za kołdrę. Poduszkę miał zrobioną z czarnego worka wypchanego śmierdzącymi odpadkami z pobliskiej restauracji. Wszędzie panowała ciemność; noc jeszcze nie ustępowała, a w oddali paliła się tylko jedna latarnia. Z ledwością wstał z ziemi, walcząc przez chwilę z grawitacją. Gdy tylko oderwał się od chodnika, poczuł ból promieniujący z każdej części ciała, a największy pochodził z pleców.Rozglądając się wokół, dostrzegł nieopodal innego bezdomnego, który spał na ulicy pod stertą śmieci, chroniąc się przed zimnem. Szybko uznał, że to musi być jego przyszły towarzysz, Lou, który miał zostać oddelegowany do tego zadania. Od początku wydawało mu się to absurdalne — nawet osoba niewidoma poradziłaby sobie z tym zleceniem. Wyraźnie szefowej zależało, aby to zadanie zostało zrealizowane jak najszybciej, bez żadnych niespodzianek.

— Wstawaj! Jesteś już gotowy? — warknął Otis, zadając mocny kopniak leżącemu mężczyźnie w brzuch.

Lou leżał we własnych odchodach, a Otis był pewny, że to właśnie on jest jego przyszłym kompanem. Zawsze przychodzą na ten świat w bliskiej odległości, by nie tracić czasu na wzajemne poszukiwania.

Sam Otis wyglądał niewiele lepiej — w brudnych, śmierdzących ubraniach, z kilkudniowym zarostem.

— Już wstaję, daj mi chwilkę — odezwał się Lou, powoli podnosząc się z ziemi i otrzepując spodnie z kurzu, jakby to miało mu pomóc. Zmierzył wzrokiem przyszłego partnera, na którego twarzy malowała się nietęga mina.

— Jak zwykle jesteśmy śmierdzącymi dziadami — uśmiechnął się, jakby to było dla niego chleb powszedni. — Może doprowadzimy się do porządku: nowe ciuchy, szybki prysznic, dobre jedzenie i zimne piwo.

— Szybko zrobimy, co trzeba, i spadamy stąd — odpowiedział Otis, rozglądając się za jakimś samochodem.

— Wiesz, gdzie mamy jechać? — zapytał Lou, smutno marszcząc brwi.

Mieli wszystko, co dobre, na wyciągnięcie ręki. Rzadko odwiedzali tę ziemię, średnio raz na sto lat. Na szczęście każdy pobyt owocował niezapomnianymi wspomnieniami. Lou miał nadzieję, że mimo pesymistycznego podejścia partnera uda im się znaleźć odrobinę przyjemności na tej planecie.

— Tak, znam czas i miejsce naszego zadania. Jak tylko załatwimy transport, zdążymy jeszcze coś zjeść.

— Z przyjemnością coś bym przegryzł. Jadłem tak dawno temu, że już nie pamiętam, jak smakuje jedzenie — oblizał się ze smakiem, czując, że ten pobyt może okazać się bardziej owocny, niż się spodziewał.

— A kiedy ostatni raz tu byłeś? Dwieście lat temu?

Mając nadzieję na nawiązanie porozumienia z partnerem, by zrealizować zadanie bez przeszkód, jedynie to miało dla niego znaczenie. Był przekonany, że jeśli uda im się zrealizować oba cele, zmieni swoje ciało na lepszy model. Może wtedy nie będzie musiał wykonywać podobnych rozkazów, które mogą łatwo doprowadzić do katastrofy i wylądować w piekle.

— Ostatnio, jak dobrze pamiętam, po I wojnie światowej w Niemczech dałem książkę jakiemuś Niemcowi z zabawnym wąsikiem.

— Niemcowi z wąsikiem? — Otis nie mógł w to uwierzyć, myśląc, że się przesłyszał. Zdał sobie sprawę, że Kreator angażuje się w sprawy ludzi, ale nie sądził, że w tak dużym zakresie.

— Tak, teraz sobie przypominam. Ciekawi mnie, czy ta książka zainspirowała go do kilku dobrych pomysłów.

Widząc zaskoczenie na wieść o Hitlerze, Lou rozkoszował się każdą chwilą, ciesząc się, że przewidział reakcję swojego partnera. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego towarzysz jest łatwowierny i skłonny uwierzyć niemal w każdą absurdalną opowieść, która przyjdzie mu do głowy. Zawsze dążył do tego, by być lepszym od innych, co niestety wiązało się z przemocą, kłamstwami i innymi moralnie wątpliwymi działaniami. Nic dziwnego, że po śmierci zajął się tym, w czym był dobry, wykonując czarną robotę w nieskończoność. Na myśl o tym ogarniał go niepokój; bardzo brakowało mu dawnego życia na ziemi.

— Tak, i to jakich! Dobra, czeka nas praca. Już widzę nasze pierwsze zadanie i transport.

Otis rozpoznał kierowcę w samochodzie, który zaparkował po drugiej stronie ulicy. Szybkim krokiem podeszli do auta, rozglądając się dookoła. Mieli szczęście — o tej późnej porze na ulicy nie było nikogo. Kierowca siedział sam, zajęty przeszukiwaniem skrytki na rękawiczki w poszukiwaniu jakichś dokumentów. Otis rozpoznał kierowcę w samochodzie, który zaparkował po drugiej stronie ulicy.

— Nie mam drobnych — odpowiedział kierowca, wysiadając z samochodu, nie zauważając butelki w ręku nieznajomego.

— Nic nie szkodzi. Ma pan pozdrowienia od Marzeny Herman — odezwał się Otis.

— Kogo? — zapytał kierowca, nie dowierzając własnym uszom, poprawiając okulary, które zsunęły mu się z nosa.

— Dwadzieścia lat temu zamordowałeś ją i od tego czasu czeka na ciebie, by osobiście odesłać cię do piekła.

Na czole kierowcy pojawiły się krople potu, a po chwili zaczął głęboko oddychać, najwyraźniej te słowa wywarły na nim ogromne wrażenie.

— Ja jej nie zamordowałem, to był wypadek — odpowiedział kierowca, kierując wzrok na Otisa. Jego źrenice minimalnie się powiększyły, a przypadkowo dotknął ręką swojego ciała.

— Usta można zmusić do kłamstwa, ale trudniej jest zapanować nad ciałem, które zdradza prawdę. Twoje ciało mówi nam, że kłamiesz, a poza tym widziałem cię, jak ją mordowałeś.

Otis, wypowiadając te słowa, uderzył butelką w głowę kierowcy z taką siłą, że szkło rozprysło się na drobne kawałki, raniąc mężczyznę w prawy policzek. Zamroczony kierowca osunął się na jezdnię, a chwilę później Otis otworzył bagażnik samochodu. Spojrzał na swojego partnera, który stał bezczynnie. Teraz był pewny, że mógłby wykonać to zadanie w pojedynkę; oby w przyszłości partner okazał się bardziej pomocny. Przyszło mu do głowy, że jego towarzysz nie jest do pomagania, lecz do pilnowania.

— Chodź, Lou, wrzućmy go do bagażnika — powiedział przyciszonym głosem, chwytając nieprzytomnego kierowcę pod pachy.

Kierowca powoli odzyskiwał przytomność. W bagażniku, trzymając się za głowę, mrużył oczy z bólu, który przeszywał go na wylot. Nie czuł się zbyt dobrze; kręciło mu się w głowie, a nudności sprawiały, że miał ochotę zwymiotować, ale wolał nie ryzykować obrzygania napastników.

— Zostawcie mnie! Czego chcecie? Mam pieniądze, dużo pieniędzy!

Kierowca wyciągnął z wewnętrznej kieszeni grubo wypchany portfel i zaczął nim wymachiwać we wszystkie strony jak chorągiewką, zastanawiając się, co jeszcze może zrobić, by zostawili go w spokoju.

— Nie chcemy od ciebie pieniędzy, lecz coś znacznie cenniejszego.

Na twarzy mężczyzny zagościło niezrozumienie. Zastanawiał się, co mogłoby być cenniejszego od pieniędzy. Brylanty, złoto — cokolwiek z tych rzeczy mogło być, wiedział tylko jedno: nie miał ich przy sobie.

Lou chwycił kierowcę za głowę i jednym, szybkim ruchem skręcił mu kark. — Teraz już nie będzie nam przeszkadzał. — Odwrócił się w stronę swojego partnera i, jakby nic się nie stało, zapytał, zamykając bagażnik: — Umiesz to prowadzić?

— Tak, chociaż minęło trochę czasu. Widziałem, że pojawiło się kilka nowinek, ale dam radę. Przez ostatnie tygodnie rozmawiałem o technicznych nowinkach z nowymi, a o szkoleniach już nie wspomnę.

— To gdzie w końcu jedziemy? — zapytał Lou, ziewając. Otworzył szeroko usta, ukazując swoje bardzo niekompletne uzębienie.

— Do domku w lesie. Leśna 108, Stare Budkowice w Opolskim. Mamy tam być nad ranem — odpowiedział z obrzydzeniem, żałując, że spojrzał na niego w momencie, gdy ziewał.


Rozdział 3


Poranne światło, wpadając przez okno, obudziło Michała. Nie otwierając oczu, prawą ręką szukał ciała Matyldy, wyczuwając jedynie prześcieradło w miejscu, gdzie wcześniej leżała jego narzeczona. Michał, zaskoczony, szeroko otworzył oczy. Tak jak się spodziewał, Matyldy nie było w cieplutkim łóżku obok niego. Matylda stała w drzwiach łazienki, odwrócona w jego stronę, ubrana w męską, długą koszulę, która zakrywała jej nagie pośladki. Ten widok nie powinien go dziwić — zawsze po przebudzeniu od razu brała się za mycie zębów, co stanowiło jej codzienny rytuał.

— Nie chciałam cię budzić, tak słodko spałeś. Rzadko się zdarza, że gdy wstaję do pracy, ciebie już nie ma — powiedziała z uśmiechem.

Michał, leniwie przeciągając się w łóżku, zerknął na zegarek.

— Zaspaliśmy!

— krzyknął, szybko zakładając spodnie i nerwowo rozglądając się za telefonem. — Może jeszcze nie jest za późno, jeśli od razu wyruszymy?

— A co powiesz na dodatkowy dzień wolny? Wiesz, urlop na żądanie?

Zaproponowała, ściskając wargi w oczekiwaniu na odpowiedź. Nie chciała, aby ten cudowny weekend tak szybko się skończył. Jako mała dziewczynka marzyła o złotym pierścionku od pięknego, bogatego księcia o dobrym sercu, który pomagałby zwierzętom w potrzebie. Teraz jednak najbardziej nie mogła się doczekać wesela, kiedy na jej palcu zajaśnieje złota obrączka, zastępująca pierścionek zaręczynowy.

— W sumie masz rację — odpowiedział Michał, wpatrując się w Matyldę swoimi maślanymi oczami. Zachwycony, przyglądał się jej w koszuli, która sięgała do pośladków, nadając jej niezwykle pociągający wygląd. Michał poczuł dreszcz na myśl o tym, co za chwilę mógłby robić ze swoją narzeczoną. Widział, że w tej chwili byłaby gotowa spełnić każdą jego prośbę, oddając mu się bez wahania, tak jak miało to miejsce zeszłej namiętnej nocy.

Wstał z łóżka i, stawiając małe kroki, podszedł do niej, pragnąc objąć ją i znów poczuć jej ciepło. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Oboje zaskoczeni spojrzeli na siebie. Matylda uniosła wskazujący palec do ust, dając Michałowi do zrozumienia, że będą udawać, iż nikogo w domu nie ma. Michał bez protestu zgodził się, kiwając głową. Jego wzrok przesunął się na koniec koszuli ukochanej, a następnie na jej pomalowane na czerwono paznokcie. W tej chwili jego myśli krążyły nie wokół drzwi, za którymi stała nieproszona osoba, pragnąca nieświadomie zepsuć im tę piękną chwilę, lecz wokół czerwonych paznokci na jej uroczych stopach. Bił się z myślami, zastanawiając się, czy pomalowała je już wczoraj, a on tego nie zauważył, czy może dzisiaj rano, gdy smacznie spał, postanowiła je odświeżyć, aby wyglądać jeszcze ładniej i atrakcyjniej w jego oczach.

Kiedy pukanie ucichło, Michał szeptem odezwał się: — Zawsze tak robię, gdy ksiądz chodzi po kolędzie — zażartował.

— Czemu tak robisz?

Wyraz twarzy Matyldy uległ drastycznej zmianie. Jej piękny uśmiech zniknął, ustępując miejsca zmarszczonym brwiom, wydętym ustom oraz lekko pochylonej głowie w lewą stronę.

Michał doskonale znał ten wyraz twarzy. Ostatnio, jak pamiętał, Matylda przybrała taką minę, gdy wrócił o czwartej rano z wieczoru kawalerskiego. Niepotrzebnie zapragnął wtedy zrobić sobie kawę, a z niewiadomych przyczyn półka ze szklankami, kieliszkami do wina i porcelaną spadła, wydając ogromny hałas i budząc wszystkich domowników, w tym kota, który wyprzedził wszystkich, by się z nim przywitać.

Michał od razu zrozumiał, że po wypowiedzeniu kilku słów na temat kościoła popełnił błąd, który teraz zmusi go do gorzkiego tłumaczenia się — co z pewnością popsuje ten miły poranek. Zawsze starał się unikać tematów związanych z religią, doskonale zdając sobie sprawę, jak głęboko wierzącą katoliczką jest Matylda. Po chwili zastanowienia, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, szybko zaproponował:

— Może sprawdzę, kto tak dobijał się do nas?

— Nie odwracaj tematu, nie lubię, gdy tak robisz — odpowiedziała Matylda, zakładając ręce na piersi.

W ten sposób wysłała mu wyraźny sygnał, że nie będzie mógł się tak łatwo wymigać, jak to miało miejsce w przeszłości, po niefortunnym żarcie o odpowiedzi dziewczynki na pytanie księdza, czy umie się żegnać: „Tak, do widzenia”. Wówczas uratował go dzwonek telefonu od matki z wiadomością o śmierci ciotki.

— Nie lubię, gdy ksiądz przychodzi do mnie do domu, zagląda w każdy kąt i wypytuje o moje życie prywatne.

Michał poczuł, jak jego serce zaczyna bić mocniej. Zanosiło się na dłuższą rozmowę, której za wszelką cenę chciał uniknąć.

— Jeśli zamieszkamy razem, to nie będziemy przyjmować księdza, bo ty sobie tego nie życzysz, a ja mam inne zdanie — odpowiedziała Matylda, wyraźnie zdenerwowana.

— Dopiero co się zaręczyliśmy, a ty już próbujesz wychować mnie na dobrego katolika. Musisz zrozumieć, że wierzę w Boga, a nie w Kościół. Będę postępował zgodnie z tym, co uważam za słuszne, a nie według narzuconych mi zasad kogoś z chorym światopoglądem.

To było silniejsze od niego. Ważniejsze było powiedzenie prawdy niż życie w ciągłym kłamstwie i udawanie kogoś, kim się nie jest. Po tym wyznaniu poczuł ogromną ulgę, której od dawna nie doświadczył.

Znów rozległo się pukanie do drzwi, tym razem głośniejsze niż wcześniej. Nie miało już sensu dłużej udawać. Michał podszedł do drzwi i energicznie je otworzył. Za nimi stali dwaj policjanci w mundurach.

— Dzień dobry, czy rozmawiam z panem Michałem Stolarczykiem?

— Tak — odparł Michał, całkowicie zaskoczony.

— Urodzony w 1990 roku w Częstochowie, syn Lecha i Anny?

— Tak, ale o co chodzi? — odpowiedział, czując się zmieszany.

Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z policją; nie otrzymał ani mandatu, ani upomnienia. Tylko raz został spisany, gdy po nagłośnieniu sprawy przez media policja poszukiwała ekshibicjonisty, który grasował w okolicy jego pracy.

— Otrzymaliśmy informację, że był pan świadkiem przestępstwa. Czy możemy wejść?

Jeden z policjantów był barczysty, wysoki, o wyrazistych rysach twarzy i dwudniowym zarostem. Drugi stanowił jego całkowite przeciwieństwo — był mniejszy i drobniejszej budowy. Obaj wyglądali na około trzydzieści lat.

— Tak, oczywiście, zapraszam. O jakie przestępstwo chodzi?

Matylda szybko założyła spodnie, włożyła koszulkę, spięła włosy w kucyk i wyszła, aby zobaczyć, co się dzieje. Gdy dostrzegła policjantów, podeszła do Michała.

— Czy w domu jest jeszcze ktoś oprócz was? — zapytał policjant, wychylając głowę w trakcie rozmowy, starając się dostrzec kogoś jeszcze.

— Nie, tylko my — odpowiedział Michał, zastanawiając się, czy sprawa nie ma związku z jego pracą.

Niższy policjant stanął za nimi, uważnie obserwując Matyldę. W tym samym czasie jego towarzysz wyciągnął notes i długopis, zaczynając notować, nie przerywając rozmowy:

— Proszę podać swoje dane oraz wyjaśnić, jakie relacje łączą panią z panem Michałem.

„Wyglądają jakoś dziwnie” — pomyślała Matylda. Miała już do czynienia z policjantami; nieraz spotykała ich w szpitalu. Z kilkoma nawet się zaprzyjaźniła, a ci, którzy stali przed nią, sprawiali wrażenie funkcjonariuszy z wydziału prewencji.

— Nazywam się Matylda Nowak, również mieszkam w Częstochowie, a to jest mój narzeczony. A panowie, z jakiego wydziału pochodzicie?

Policjant, stojąc za nimi, nagle wyciągnął pistolet z kabury, wymierzył w tył głowy kobiety i natychmiast pociągnął za spust, strzelając prosto w jej czaszkę. Michał w zwolnionym tempie obserwował, jak jego ukochana powoli opada na podłogę, a z jej głowy zaczyna wypływać krew. Zdołał jedynie krzyknąć i zrobić krok w stronę martwej narzeczonej, gdy usłyszał drugi wystrzał, a potem nastała ciemność — nic więcej, tylko ciemność i cisza. Jego martwe ciało leżało obok Matyldy, a ich krew utworzyła jedną dużą kałużę.

— No i po wszystkim. Gładko poszło — powiedział Giną, chowając pistolet do kabury.

— Po co, do diabła, zabiłeś tę dziewczynę? — zapytał drugi policjant, Piros, nie kryjąc ogromnego zaskoczenia.

— Jak to, po co? Żeby nie było świadków. Miałeś jakieś plany wobec niej? — odpowiedział zdezorientowany, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. — A co, wpadła ci w oko? Jest jeszcze ciepła — dodał z uśmiechem Giną.

— Udajesz idiotę, czy naprawdę nim jesteś?

Pirosowi wcale nie było do śmiechu; wręcz przeciwnie, wyglądał tak, jakby pragnął natychmiast wpakować w niego cały magazynek, a to wciąż byłoby dla niego za mało.

— Teraz Kreator wykorzysta to przeciwko nam, to tak, jakbyś podarował mu prezent na gwiazdkę. Widziałeś jego minę po zastrzeleniu narzeczonej. Nie wyglądał na zachwyconego, prawda?

— Ups! O tym nie pomyślałem — powiedział robiąc krótką przerwę — I co zrobimy? — zapytał zdenerwowany, ocierając pot z czoła.

— Teraz już nic nie zrobimy. Jedziemy do centrali. Mam nadzieję, że oni coś wymyślą, bo jesteśmy głęboko w czarnej dupie.


Rozdział 4


We śnie Lou dobiegały jakieś dźwięki, potem bełkot, a na końcu usłyszał imię Beatrice, co zdziwiło Otisa. Nigdy wcześniej nie spotkał się z przypadkiem, w którym umarli mieliby sny, zwłaszcza na ziemi, gdzie ich wizyty nie trwają długo. Słyszał, że istnieją tacy, którzy mogą nieskończoność przebywać na ziemi, przenosząc się z ciała do ciała. Nie przyjmują nowych członków, a poza tym umiejętnie ukrywają się przed piekłem, które nieuchronnie czeka na wszystkich.

Zaczynało już świtać, gdy Lou obudził się, oblany potem. Dreszcze przeszywały jego ciało, a organizm domagał się alkoholu. Doskonale wiedział, co mu dolega — wielokrotnie przechodził przez to, wcielając się w menela. „Muszę się napić, a wtedy stanę na nogi” — pomyślał.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Lou, rozglądając się podczas jazdy samochodem.

— Za dwadzieścia minut będziemy na miejscu. Właśnie miałem cię budzić. Widzę, że nie czujesz się najlepiej, ale mam coś, co może ci pomóc.

Otis otworzył schowek na rękawiczki i wyciągnął butelkę wódki, do połowy opróżnioną.

— Były właściciel samochodu zadbał o nas, ja już się poczęstowałem — uśmiechnął się, podając butelkę.

Lou bez najmniejszego problemu wypił resztę alkoholu do ostatniej kropli, nie krzywiąc się, jakby pił wodę.

— Co ci się śniło, twoja była?

Od czasu do czasu słyszał o drastycznych zbrodniach popełnianych przez mężów i żony na Terionie, ale Lou, jak dotąd, przebił ich wszystkich. Jego żona często cierpiała na migreny, co w jego czasach było dość powszechne wśród kobiet, które unikały współżycia małżeńskiego — niektóre robią to zresztą do dziś. Miał tego serdecznie dość. Pewnego dnia, gdy żona po raz kolejny oznajmiła, że boli ją głowa, wpadł na pomysł, by raz na zawsze rozwiązać jej problem — ucinając jej głowę.

— Widziałem swoją przyszłość i muszę przyznać, że nie wygląda ona zbyt kolorowo. Mam obawy, czy uda nam się uniknąć tego, co od dawna wisi nad naszymi głowami — mówiąc te słowa, smutno patrzył przez okno na mijające drzewa.

— Jak dotąd nam się udawało. Wystarczy tylko robić to, co nam każą, nic więcej.

Po tych słowach w samochodzie zapanowała cisza, która trwała aż do końca podróży. Każdy z nich rozmyślał o własnej przyszłości, która była jak domek z kart — wystarczyłby jeden podmuch wiatru, by wszystko runęło.

Samochód zatrzymał się tuż pod drzwiami drewnianego domu, wykończonego palonymi deskami i z zadaszonym gankiem. Wysoka podmurówka z grafitu harmonijnie współgrała z otaczającymi ją majestatycznymi drzewami. Najbardziej przyciągały wzrok duże okna z pomarańczowymi zasłonkami, a wnętrze domu subtelnie zdobiły białe storczyki w doniczkach na parapecie. Obok znajdowało się pomieszczenie gospodarcze z drewnem, którego drzwi były otwarte, a w pień wbita siekiera. Na widok pojazdu Lou uśmiechnął się.

— Mamy szczęście, gospodarze są w domu — powiedział Otis, spoglądając na partnera, który najwyraźniej już doszedł do siebie; alkohol zaczynał działać.

— Jesteśmy przed czasem, co, wchodzimy?

— A mamy jakieś inne wyjście? — odpowiedział Lou, wysiadając z samochodu i nabierając świeżego powietrza po długiej podróży.

— Zawsze możemy wrócić i poprosić, żeby nas odesłali do piekła — dodał z chichotem.

Po kilku minutach nieustannego pukanie do drzwi, przerywanego kilkunastosekundowymi przerwami, nikt nie otwierał. Lou podszedł do najbliższego okna i, spoglądając przez nie w prawo, dostrzegł zwłoki kobiety i mężczyzny.

— Mamy przerąbane! — krzyknął z przerażeniem, odwracając się w stronę swojego partnera.

Otis natychmiast silnym kopnięciem wyważył drzwi, za którymi domownicy leżeli na podłodze. Wstrzymując oddech, przyglądał się zwłokom. Gdy podszedł do chłopaka, który znajdował się najbliżej, dotknął go i wyczuł, że ciało jeszcze nie zdążyło ostygnąć.

— Kto to zrobił? — zapytał zdyszany Lou, jakby przebiegł kilka kilometrów. Czuł, jak jego serce bije coraz szybciej. „Muszę się uspokoić, bo zejdę wcześniej, niż planowałem” — pomyślał, przerażony.

— Było dwóch sprawców. Jeden stał przy drzwiach, a drugi przyjął pozycję. To musiało się zdarzyć przed niecałą godziną — dedukował Otis. — Sprawcy musieli znać ofiary lub darzyć je zaufaniem. Jeśli to byli znajomi, to dziwny zbieg okoliczności, że akurat teraz ich zabili, co wydaje się mało prawdopodobne. Zostają osoby z bronią, które nie wzbudzają podejrzeń, lub broń była schowana. Ale kto, oprócz policjantów mógł chodzić parami? — zastanawiał się Otis.

— Ja bym przebrał się za gliniarzy w mundurach, ale również mogli to zrobić inni pracownicy publiczni, np. z elektrowni, gazowni, wodociągów itd.

— I co teraz zrobimy? Nie możemy wrócić z pustymi rękami, bo od razu nas odeślą — Lou wciąż nie potrafił opanować skołatanych nerwów.

Otis szybko zrozumiał, że ktoś musi ponieść konsekwencje, a na pewno nie będzie to on. Pochylając się, udawał, że czegoś szuka, jednocześnie zastanawiając się, jak pozbyć się swojego partnera. Lou, będący instruktorem walk wręcz i posługiwania się bronią, w tej chwili nie czuł się zbyt pewnie. Na szczęście źle trafił. Przypomniał sobie o wbitej siekierze na dworze.

— Idź na górę, może znajdziesz coś interesującego. Ja rozejrzę się na dole — polecił.

Otis, rozglądając się po pomieszczeniu, snuł plany dotyczące swojego przebiegłego zamysłu. Lou, nie wypowiadając ani słowa, ruszył na górę po drewnianych schodach. W tym czasie, korzystając z chwilowej nieobecności partnera, Otis szybko opuścił dom i skierował się w stronę siekiery. Nie pomylił się — narzędzie leżało dokładnie tam, gdzie je ostatnio zobaczył. Podbiegł do niego, pragnąc jak najszybciej je wydobyć, ale siekiera była głęboko wbita w pień. Jedną ręką nie dał rady, więc chwycił ją obiema dłońmi. Otis szybko zorientował się, że nie jest w najlepszej formie. Oparł nogę o pień i z całej siły zaczął ciągnąć w górę. Był tak pochłonięty wyciąganiem siekiery, że nie usłyszał zbliżających się kroków. Nagle poczuł, jak ktoś chwyta go za głowę i z całych sił ją wykręca.

Usłyszał charakterystyczne chrupnięcie, które towarzyszyło łamanemu karkowi — dźwięk, który zdążył już doskonale poznać.

„I co teraz?” — zastanawiał się Lou, spoglądając na ciało Otisa, którego przed chwilą pozbawił życia. Zawsze wiedział, z kim pracuje, a ta wiedza w tym przypadku uratowała mu życie. Otis był zdrajcą i złodziejem; Lou nie miał pojęcia, dlaczego Kreator go trzymał, ale tym razem nie uda mu się wymknąć z kłopotów.

Nie miał innego wyjścia, jak tylko dorwać tych facetów. Może dzięki nim uda mu się wykaraskać z kłopotów. Lou pożałował, że nie nauczył się prowadzić samochodu — w tej sytuacji ta umiejętność byłaby nieoceniona. Piesza wędrówka, nie znając drogi, nie wchodziła w grę, a czasu miał niewiele. Przed sobą miał niecałe dwa dni, aby ich znaleźć. Po tym czasie Kreatorowi nie będzie już potrzebny, co wróżyło mu źle.

Na Terionie osoby, które nie przynoszą korzyści, są usuwane; w przeciwnym razie cała planeta szybko zapełniłaby się bezużytecznymi istotami.

Widok ciał nie robił na nim już takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Najwyraźniej nauczył się lepiej panować nad sobą niż poprzedni właściciel. Podszedł do stolika, na którym leżał telefon. Na szczęście potrafił go obsługiwać — wiele godzin szkolenia nie poszło na marne. Z nowinek technicznych dostępnych na Ziemi. Wziął telefon do ręki, ale po chwili zastanowienia uświadomił sobie, że nie może przypomnieć sobie numeru, pod który miał teraz zadzwonić. Nie zwlekając dłużej, skorzystał z opcji głosowego wybierania kontaktu.

— Policja! — krzyknął do telefonu. Po kilku sygnałach odezwał się dyspozytor: — Tak, słucham.

— Chciałbym zgłosić, że przed chwilą zabiłem człowieka. — Po chwili, gdy dyspozytor przetrawił to, co usłyszał, odpowiedział: — Proszę się przedstawić i podać adres miejsca zbrodni.

Lou zaczął przeszukiwać swoje ubranie, ale był pewien, że nie znajdzie żadnych dokumentów — i tym razem się nie pomylił.

— Halo, jest pan jeszcze? — zapytał głos z telefonu po dłuższej ciszy.

— Tak, jestem. Jest problem — nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywam i gdzie jestem.

— Czy znajduje się pan na miejscu zbrodni?

— Tak, jestem.

— Proszę opisać miejsce, z którego pan dzwoni.

Lou podszedł bliżej okna, trzymając telefon przy uchu, i zaczął rozglądać się po okolicy przez szybę.

— Znajduję się w drewnianej chacie przy drodze otoczonej lasem. Przed domem stoi czerwony samochód. — Zastanawiał się nad marką auta, ale zupełnie się na tym nie znał. Jedyny samochód, który pamiętał, to Ford model T, a ten w ogóle go nie przypominał.

— Proszę pozostać w tym miejscu do przyjazdu policji. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?

— Tak, ile czasu zajmie przyjazd policji? — Myślę, że powinni dotrzeć w ciągu pół godziny.

— Rozumiem, w takim razie będę czekał.

Kończąc rozmowę, Lou przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze przy drzwiach. Widział mężczyznę, który od dłuższego czasu nie miał okazji się wykąpać, a jego ubrania zdawały się pochodzić prosto ze śmietnika. „Wreszcie mam chwilę dla siebie” — pomyślał. Jeszcze raz spojrzał na zwłoki Michała i zauważył, że mają podobne rozmiary. Z góry dostrzegł łazienkę, z której z przyjemnością skorzysta, a może w lodówce znajdzie coś smacznego. Po chwili namysłu pożałował, że tak szybko wezwał policję, ale w tej chwili czas był dla niego na wagę złota.

Rozdział 5

Nicość, ciemność, nieważkość — brak jakichkolwiek zmysłów. „Gdzie ja jestem? Kim ja jestem?” — zastanawiał się Michał, nie odczuwając nic, nie widząc, nie słysząc, nie oddychając, nie słysząc bicia swojego serca, jedynie świadomy swojego istnienia. Bez strachu, smutku, gniewu, zazdrości czy radości. Był nikim, niczym, wielką pustką, ciemną nieskończonością, zawieszoną w nicości i samotności.

W ciemności powoli zaczęły pojawiać się jasne punkty, niczym gwiazdy na niebie. Najpierw jeden, potem dwa, aż w końcu cała otchłań wypełniła się światłem. Michał znał ten widok — codziennie go obserwował z gór. Jego oczom ukazało się bezchmurne niebo, na którym dostrzegł dwa widoczne księżyce.

Obraz księżyców nie zaskoczył go tak, jak widok własnych dłoni w odcieniu niebieskim. Nie mógł uwierzyć własnym oczom — leżał na ziemi wśród wysokiej, zielonej trawy.

W oddali dobiegał go szum wody, a on usilnie starał się przypomnieć, kim jest, gdzie się znajduje i co tu robi. Po dłuższym namyśle pytania te wciąż pozostawały bez odpowiedzi.

Powoli uniósł głowę, aby przyjrzeć się reszcie swojego ciała. Wyglądał, jakby miał na sobie obcisły kostium. Kiedy spojrzał na nogi, dostrzegł ciało, które również miało ten sam kolor. Opierało się o jego lewą nogę. Im dalej sięgał wzrokiem, tym więcej ciał dostrzegał — porozrzucane po okolicy, leżały jedno obok drugiego. Wszyscy mieli zamknięte oczy, w bezruchu przypominającym sen.

Wyglądali tak samo — nadzy, łysi, niebiescy. Nie było kobiet, mężczyzn ani dzieci; wszyscy byli równego wzrostu, bez narządów płciowych.

Podnosząc się z ziemi, Michał uświadomił sobie, że znajduje się nad morzem. Krajobraz przypominał malowniczy obrazek — piękna łąka, na której roiło się od kolorowych kwiatów. Wapienne kamienie wystawały z ziemi, lecz to latarnia na skarpie bardziej przykuła jego uwagę. Postanowił podejść do niej bliżej.Stawiając kilka niezgrabnych kroków, nogą zahaczył o leżące ciało, stracił równowagę i upadł, uderzając głową o wystający kamień. Po raz kolejny podniósł się, nie odczuwając bólu ani nie krwawiąc; jedyne, co poczuł, to ogromne zmęczenie. Nie zwracając na to uwagi, kontynuował wędrówkę, a gdy znów upadł, zrozumiał, że lepiej będzie, jeśli tu zostanie, by nabrać sił. Po chwili stracił przytomność.

Znowu znalazł się w ciemności, która zdawała się stawać coraz jaśniejsza. Słońce na niebie świeciło intensywniej, jakby przespał całą noc i część dnia. Poczuł, że ma siłę, by wstać; tym razem szedł pewnie, nie potykając się, choć pokonanie zaledwie kilkuset metrów sprawiło, że poczuł, jak siły go opuszczają. Postanowił odpocząć na kamieniu. Siedząc, zastanawiał się, gdzie właściwie jest, gdy nagle dostrzegł, że w pobliżu poruszyło się jakieś ciało. Zobaczył, jak postać wstaje i zbliża się do niego szybkim krokiem, poruszając się z prędkością, która sugerowała, że ma znacznie więcej energii. Gdy podeszła bliżej, Michał dostrzegł jej oczy — niezwykle nietypowe, o źrenicach w kolorze kości słoniowej. Najbardziej zwrócił uwagę na idealnie wyrzeźbione ciało przybysza, które wyglądało niemal identycznie jak jego własne — pozbawione zbędnego tłuszczu, o jakim zawsze marzył.

„Co za ironia?” — pomyślał. — „Jak już ma takie ciało, to brakuje mu najważniejszego wyposażenia między nogami.

Zaczął mówić do niego w niezrozumiałym języku. Po kilku zdaniach Michał zauważył, że nieznajomy jedynie się na niego gapi. W końcu podniósł rękę i palcem wskazującym wskazał latarnię. Michał skinął głową, domyślając się, że mężczyzna ma zamiar tam pójść. Ten jednak pokręcił głową, dając do zrozumienia, że nie zamierza podążać w tym kierunku. Odwrócił się i ruszył w stronę lasu. Po chwili zatrzymał się, gestem ręki zapraszając Michała, by do niego dołączył. Nie zastanawiając się dłużej, Michał podążył za nim, mając nadzieję, że tam znajdzie wszystkie odpowiedzi.

Wędrówka trwała niespełna godzinę. Bez słów i gestów przeszli przez połowę drogi, pokonując zieloną łąkę, na której trawa sięgała niekiedy do ramion. W pewnym momencie nieznajomy zatrzymał się, odwrócił do Michała, złożył dłonie i przyłożył je do głowy, a następnie przechylił ją, dając mu znać, że nadszedł czas na odpoczynek. Michał, nie tracąc czasu, położył się na ziemi i zamknął oczy. Nie rozumiał, dlaczego jego towarzysz poszedł spać, skoro nie wyglądał na zmęczonego. Kiedy leżał na trawie, czuł, że zaraz odpłynie w sen. Obiecał sobie, że następnego dnia spróbuje wydobyć od niego jakieś informacje.

Następnego dnia Michał leżał na trawie, otworzył oczy i dostrzegł jasność. Przez ostatnie dwa dni miał z tym trudności. Wyglądało na to, że jego oczy przywykły do otoczenia. Nieznajomy stał już nad nim, nie budząc go. Ponownie przemówił do niego.

— Nie rozumiem, co do mnie mówisz. Znasz może angielski? — zapytał Michał.

Uświadomił sobie, że zna angielski i trochę niemieckiego, ale wciąż nie wiedział, jak ma na imię. Pamiętał jedynie imię swojego psa z dzieciństwa — Dżeki — oraz imiona brata, rodziców i dziadków, którzy zabrali go na Jasną Górę, gdy był jeszcze mały. Wtedy dotarło do niego, że jego pamięć zaczyna wracać.

— Do you speak English? — zapytał Michał. Tym razem to nieznajomy wpatrywał się w niego, nie reagując.

— Sprichst du Deutsch? — ponownie spróbował, ale odpowiedź była taka sama.

Nieznajomy machnął ręką, jakby chciał mu dać do zrozumienia, że marnuje czas na próby nawiązania kontaktu. Jedną ręką wskazał w kierunku lasu, a drugą pomógł Michałowi wstać. W ciągu godziny dotarli niemal na miejsce, nie odczuwając zmęczenia.

Las był rzadki, a drzewa wysokie, porośnięte mchem i z wystającymi korzeniami, na które trzeba było uważać, aby się nie potknąć, tak jak to robili na łące, mijając ciała po drodze. Dotarli do polany, na której znajdowało się palenisko otoczone kamieniami. Obok kamieni ułożone były w trójkąt trzy kłody, które służyły za miejsca do siedzenia.

Wyglądało na to, że ich wędrówka dobiegła końca. Nieznajomy usiadł na jednej z kłód, dając Michałowi do zrozumienia, że i on powinien odpocząć.

Czas płynął szybko, a niepostrzeżenie zaczęło się ściemniać. Michał, siedząc w jednym miejscu, doszedł do wniosku, że najwyraźniej czekają na coś lub na kogoś. Wsłuchiwał się w ciszę, która w lesie była niezwykła — zwykle otaczały go dźwięki natury: odgłosy zwierząt, szelest liści poruszanych wiatrem. Nic w tym momencie nie mogło go rozproszyć; panowały idealne warunki do rozmyślań. Michał siedział nieruchomo, myśląc wyłącznie o Matyldzie i o ostatniej kłótni. Nie mógł sobie darować, że ostatnie wspomnienie to bezsensowna sprzeczka. Gdyby mógł, jego ostatnie słowa brzmiałyby: „Kocham cię”. Zamknął oczy i starał się ze wszystkich sił przywołać inne, przyjemniejsze wspomnienie.

— Wstawaj!

Michał otworzył oczy, zaskoczony, ponieważ nie pamiętał, kiedy zasnął. Wstał jak najszybciej potrafił, pragnąc zobaczyć, kto do niego przemawia. Oślepiające promienie słońca padające na jego twarz utrudniały mu to zadanie, przez co dostrzegał jedynie zarys postaci. Po chwili, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do intensywności światła, rozpoznał osobę, która do niego mówiła.

Widok mężczyzny zaskoczył go — wyglądał jak zwykły człowiek z Ziemi, zwłaszcza po kilku dniach spędzonych w towarzystwie niebieskich dziwolągów. Mężczyzna miał około siedemdziesięciu lat, był siwowłosym dziadkiem z wyraźnymi zmarszczkami na twarzy, krótkimi włosami i skromnym zarostem. Jego niebieskie oczy stanowiły jedyny akcent, który wyróżniał go spośród innych, ponieważ, podobnie jak pozostali, był nagi i pozbawiony narządów płciowych.

Michał nie był sam — towarzyszyły mu trzy postacie, które wyglądały identycznie jak wcześniej poznany nieznajomy. Przez chwilę zastanawiał się: „Gdzie on poszedł? A może jest w tej trójce?” Wyraźnie wkrótce miał się tego dowiedzieć, a także wielu innych rzeczy, jak się domyślał.

— Pewnie masz wiele pytań — odezwał się siwowłosy, siadając na kłodzie i szeroko rozstawiając nogi naprzeciw Michała. Szybko dostrzegł, gdzie zatrzymał się jego wzrok. Uśmiechnął się i w mgnieniu oka był już ubrany.

Teraz prezentował się zupełnie inaczej: miał na sobie fioletową koszulę, czarny garnitur oraz eleganckie pantofle. Krótki zarost i siwiejąca fryzura pozostały bez zmian, jednak jego skóra przybrała odcień czarny, zastępując wcześniejszy biały. Mimo tych metamorfoz wciąż emanował aurą siedemdziesięcioletniego mężczyzny.

Rozdział 6

Patrząc w lustro, Marzena wciąż dostrzegała swoje odrażające odbicie. Jej otyła figura, odstający brzuch, duży tyłek, małe piersi w stosunku do reszty ciała, rozstępy na brzuchu i udach, pomarszczona twarz oraz braki w uzębieniu sprawiały, że czuła się coraz gorzej. „Inni mają gorzej” — pocieszała się, myśląc o ludziach, którzy poruszają się jak zwierzęta na czworakach, z deformowanymi twarzami i powykręcanymi kończynami. Jakby wiedziała, że wnętrze człowieka po śmierci staje się odzwierciedleniem jego wyglądu na wieczność. Wtedy pomyślała, że mogłaby wstąpić do zakonu i wielbić Boga w niebiosach. Za swoje czyny była potępiona. Kreator dał jej wybór: piekielną planetę lub służbę na Terionie, tak jak wielu innych przed nią, którzy mogli być dla niego pożyteczni.

Na wspomnienie swojego mordercy wciąż odczuwała niewyobrażalny gniew i pragnienie zemsty. Znalazła dla niego specjalną planetę, na której miałby być sam, tylko on, przez całą wieczność. Za dnia płonąłby żywcem, a w nocy zamarzał na kość. Odebrał jej coś cenniejszego niż życie — możliwość poprawy, której tak bardzo pragnęła, by zmienić swoje życie na lepsze. Teraz, gdy dowiedziała się, że po dwudziestu latach jej oprawca może uniknąć piekła, nie mogła uwierzyć. Po jej śmierci zmienił się, starał się być dobrym człowiekiem, pomagał innym ponad swoje siły. Istniała duża szansa, że mógł wykupić się od kary dzięki swoim dobroczynnym uczynkom. Nie mogła znieść myśli, że będzie mu dane zobaczyć niebo, o którym ona mogła tylko marzyć. Nie mogła zmarnować takiej okazji, która się jej przytrafiła. Wysyłanie potępionych na ziemię zdarza się bardzo rzadko, ale w tym przypadku chodziło o jak najszybsze odnalezienie jednego człowieka, zanim zrobi to konkurencja, a przy okazji o schwytanie jego zabójcy. Kreator powierzył jej to zadanie, które mogło otworzyć jej drzwi do awansu. Awans oznaczał dla niej nową, lepszą powłokę — widzialną dla wszystkich, piękne ciało, dzięki któremu nie musiała codziennie zmagać się z własną brzydotą.

Zastanawiała się, dlaczego sam tego nie dopilnuje, skoro tak mu na tym zależy. Na pierwszy rzut oka Kreator czasami wydawał się jej mało logiczny, zlecając zadania, które z czasem układały się w spójną całość. Nie była świętą, a aby przetrwać, musiała od najmłodszych lat kraść i oszukiwać. Jako studentka zarabiała na studia, szantażując żonatych mężczyzn, z którymi sypiała. Po ukończeniu studiów obiecała sobie, że z tym wszystkim skończy i zacznie nowe, lepsze życie. Wkrótce jednak poznała swojego oprawcę — żonatego, młodego lekarza, który zainteresował się nią, a szczególnie tym, co miała do zaoferowania. Nie przewidziała tylko jednego — że ktoś z tego powodu może jej wyrządzić krzywdę. W dniu jej śmierci przyszedł do niej z pieniędzmi, a od jego odzieży unosił się zapach alkoholu. Chciał się z nią pożegnać, najwyraźniej zadłużył się u niej. W innych okolicznościach mogliby być razem. Wysoki, szczupły mężczyzna o zniewalającym uśmiechu, który bardzo jej się podobał, jednak w tym momencie jej życia pieniądze były dla niej ważniejsze niż uczucia.

Miał na imię Sebastian — nieszczęśliwie żonaty mężczyzna, który szukał miłości w ramionach innej kobiety, tej, która go rozumie. Z nią znajdował nieskończoną ilość tematów do rozmów. „Na miłość jeszcze przyjdzie czas” — powtarzała sobie za każdym razem, gdy poznawała kogoś interesującego. Niestety, traciła niejedną okazję na prawdziwe uczucie. Była bardzo atrakcyjną kobietą, co nie umykało uwadze wielu mężczyzn, którzy oglądali się za nią na ulicy. Jednak pewnego dnia spotkanie zamieniło się w szarpaninę. On próbował ją pocałować, a ona, uciekając od jego ust, potknęła się o swoją walizkę, która leżała za jej plecami. Uderzyła skronią o róg szafki, a siła uderzenia była na tyle duża, że doszło do pęknięcia kości przerywającej tętnicę skroniową, co spowodowało jej wykrwawienie się na śmierć. Tysiące razy oglądała swoją śmierć na specjalnym urządzeniu w Terionie, do którego miała dostęp dzięki pełnionej funkcji.

Natłok nowych myśli przerwał jej rozmyślania o własnym losie. Przyzwyczajenie się do tej formy komunikacji okazało się trudne, a nielicznym udaje się to z powodzeniem. Wystarczy nauczyć się odróżniać swoje myśli od wiadomości innych. Po pierwszej nadeszła kolejna wiadomość. Marzena w mgnieniu oka zmieniła swój wygląd nie do poznania: talia osy, szczupłe i jędrne pośladki, imponujący biust. Ten wygląd zapewniał jej poczucie atrakcyjności. Niestety, kamuflaż działał jedynie na dusze potępione. Musiało jej to wystarczyć, dlatego wychodząc, zawsze ukrywała swoje ciało pod długim, czerwonym płaszczem sięgającym aż do kostek, z kapturem na głowie.

Pierwsza myśl Otisa była niepokojąca: „druga część misji nieudana”. Następna myśl brzmiała: „Michał został zabity przez Legion”.

Marzena szybko zapomniała o swoim oprawcy, co w tej chwili wydawało się mało istotne. Niepowodzenie drugiego zadania nie wchodziło w grę. Tak prosto było znaleźć jednego człowieka i oddać go w ręce Kreatora. Najważniejsze teraz było odnalezienie go, co jednak utrudniała utrata pamięci. Jak można kogoś odszukać, gdy poszukiwany sam nie wie, kim jest? Przyśpieszyła, lewitując centymetr nad podłogą. Wysłala wiadomość swoją myślą: „Musimy się spotkać”. Czekała chwilę na odpowiedź od Otisa, w tym czasie przyglądając się swoim dłoniom, które zaczęły drżeć.

— Będę czekać na polu chwały, przy ciernistej ścieżce, Otis.

Wiedziała doskonale, gdzie to jest; spędziła tam niemal rok, nieustannie oczekując na swoje przeznaczenie.

Pole Chwały na Terionie było miejscem wyjątkowym, gdzie ludzie, po transformacji duszy z ciałem, gromadzili się w długich kolejkach do fontanny przeznaczenia. Imponująca wielkość Pola Chwały, sięgająca około 800 km, zapierała dech w piersiach. Podłoga była wyłożona różnorodnymi kolorowymi kamieniami, które tworzyły obrazy przedstawiające raj widziany z lotu ptaka, ukazując ludzi w drodze do różnych miejsc.

Wszystko na Terionie zostało zaprojektowane i zbudowane przez artystów, którzy swoją pracą bronili się przed piekłem, podobnie jak większość ludzi na tej planecie, nieustannie od setek lat. W samym centrum znajdowała się fontanna, zdolna pomieścić wokół siebie 133 kolejek, a w każdej z nich czekało pół miliona ludzi. Nie mieli oni kontroli nad własnym ciałem, które poruszało się bez ich woli w jednym kierunku. Mogli jedynie obserwować, jak małymi krokami przesuwali się do przodu. Miało to na celu zapobieganie oporowi ze strony umarłych. Po odzyskaniu pełnej kontroli nad duszą, fontanna przenosiła w ciągu niecałej minuty 133 osoby do miejsc, na które zasłużyli za życia. Na Terionie znajdowało się sto takich fontann, a czasami uruchamiano drugą, aby odciążyć pierwszą, gdy na Polu Chwały brakowało już miejsc.

Szczególnie w czasie wojen i ludobójstw XX wieku, pozostali czekają na apokalipsę, która może nadejść w każdej chwili. Terion musi być gotowy na taką sytuację. Czekanie w kolejce staje się drogą do refleksji nad własnym istnieniem w tym wszechświecie, w którym Bóg nieustannie go tworzy.

Skierowała się prosto na pole, które znajdowało się niedaleko budynku, w którym mieszkała. Kreator zaprojektował Terion tak, aby wizualnie przypominał Ziemię. Z biegiem czasu nawet ciała stawały się podobne do tych sprzed śmierci, o ile zmarli na to zasługiwali. Miało to na celu szybsze odzyskiwanie kontroli duszy nad ciałem, za co odpowiadał Kreator. Mogła szybciej wydostać się na zewnątrz, jakby potrafiła przechodzić przez ściany, jednak tej sztuki nie opanuje w obecnym ciele. Nie zanosi się na to, aby mogła awansować, tym bardziej teraz, gdy jej podwładni zawalili zadanie, za które prawdopodobnie zapłaci głową.

— Jak to się stało? — zapytała Marzena, dostrzegając Otisa w czarnym habicie z kapturem na głowie. Jego postura sprawiała, że mógł nosić to odzienie, a ciało, jak u wielu potępionych, było zdeformowane. Nie zważając na to, że był odwrócony plecami, dodała z rosnącą wściekłością: — No mów, na co czekasz? — czuła, jak narasta w niej wściekłość.

— Ktoś nas ubiegł i nie przeprowadził obrzędu — odpowiedział spokojnym głosem, pogodziwszy się z tym, co może go teraz spotkać. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to kobieta leżąca obok Michała.

Miała na palcu pierścionek, myślę, że to jego narzeczona.

— A gdzie jest Lou?

— Został, aby odnaleźć sprawców, a ja wróciłem, by osobiście przekazać ci wiadomość — Otis nie chciał bardziej komplikować sytuacji, ujawniając prawdę o małym nieporozumieniu z Lou.

— Mogłeś pojechać do szpitala, znaleźć jakąś półprzytomną osobę i przekazać przez nią wiadomość. Czy to naprawdę takie trudne? — Marzena w tej chwili pożałowała, że nie wysłała kogoś lepszego. Trochę się uspokoiła; nie było tak źle, jak wydawało się na początku.

— Dobrze, zróbmy tak: ty znajdź tę pannę, a ja zajmę się Michałem.

Wyraźnie pomysł z narzeczoną uratował go. Zadowolony z siebie, zastanawiał się teraz, jak odnaleźć ją wśród milionów. Zabójcy najwyraźniej popełnili błąd, mordując kobietę. Mając ją to mamy i jego, pod warunkiem, że zrobi dla niej wszystko.

W ułamku sekundy przed nimi znikąd pojawił się Kreator, przybierając postać dziewięcioletniej dziewczynki o długich, blond włosach sięgających ramion i niebieskich oczach. Wyglądała niezwykle niewinnie, jak na osobę zarządzającą Terionem. Taki wizerunek dziewczynki był na Terionie czymś niespotykanym, gdyż dusze dzieci zazwyczaj były umieszczane w ciałach dorosłych.

— Czuję się zawiedziony waszym niepowodzeniem — powiedział do nich dziecięcym głosem.

Drżącym głosem zaczął wydawać niezrozumiałe dźwięki, co nigdy wcześniej nie zdarzyło się Otisowi. Na chwilę przerwał, by zastanowić się, co właściwie chciał powiedzieć. Nigdy nie widział Kreatora, który rzadko ukazywał się publicznie; zazwyczaj przesiadywał w swojej twierdzy na szczycie góry, leżącej na pustkowiu, nieosiągalnej dla umarłych. Marzena już domyśliła się, że Kreator wie o wszystkim, a nawet więcej, niż oni sami. Pojawiło się następne nielogiczne pytanie: czy osoba, która potrafi czytać w myślach, rzeczywiście rozumie, co myśli Otis? Być może jego umysł jest tak zagmatwany, że trudno odróżnić prawdę od kłamstwa. Często kłamcy wierzą w swoje własne historie i mają problem z rozróżnieniem prawdy od fikcji, żyjąc w świecie, w którym fantazja splata się z rzeczywistością.

— Leżała obok niego, martwa na podłodze, a na palcu miała pierścionek — starał się przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów. Stawka była bardzo wysoka; w grę wchodziła jego dusza i cała wieczność. Nic więcej nie przychodziło mu do głowy. Spuścił wzrok, jak wielu skazańców oczekujących na wyrok.

— To wszystko? — zapytał Kreator, marszcząc brwi i udając zdziwienie.

— Nie będziesz nam już potrzebny. Ustaw się na koniec kolejki.

Te słowa uderzyły jak piorun, elektryzując całe ciało. Nastał paraliż, a Otis stracił kontrolę nad własnym ciałem. Czuł bezsilność, która ogarnęła go w tej chwili; mógł jedynie obserwować, jak jego ciało porusza się bezwładnie w stronę umarłych czekających w kolejce do fontanny. To już koniec — wieczne potępienie na obcej planecie, wyrzucony jak śmieć na wysypisko. Pozostała mu tylko jedna, jedyna nadzieja: że Kreator przypomni sobie o nim, że będzie go potrzebował, wyciągnie go z tej kolejki. Ma przed sobą dużo czasu, cały rok na zastanawianie się, czy to już dzisiaj, czy jutro przyjdzie po niego, by go uratować i dać mu drugą szansę. Wolał nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli nie przyjdzie — jeśli trafi do piekła, w którym czeka nieustanne cierpienie. Jego zdeformowana twarz nic nie znaczy w porównaniu z tym, co dzieje się na tych planetach. Będzie miał wielkie szczęście, jeśli choć na chwilę zazna ulgi i przyjemności, jak na początku — w nicości, ciemności, nieważkości.

— Mam dla ciebie niespodziankę, czeka w twoim mieszkaniu.

Na pewno nic dobrego — pomyślała Marzena, czując strach w oczach. Kreator, znający się na duszach, doskonale wiedział, jak ukarać innych; to było jego codzienne zajęcie. Najgorsze, co mogło ją spotkać, to ponowne spotkanie z fontanną, które już miała za sobą. Powinna odczuć ulgę, ale tak się nie stało.

Rozdział 7

Od dłuższego czasu nie spotkali żadnego samochodu, który by ich mijał. W niedzielny poranek spodziewali się mniejszego ruchu, ale nie takiego całkowitego braku. Najwyraźniej ludzie nie jeżdżą do kościoła. Piros ubolewał nad tym, zawsze gdy myślał o ludziach, którzy uważają się za katolików, ale nie praktykują swojej wiary. Tacy ludzie stają się łatwym celem dla Kreatora. Gdyby nie głęboka, mocna wiara, Legion Cieni nigdy by nie powstał, a w takiej rzeczywistości ziemia nigdy by nie istniała.

Byli już w połowie drogi do centrali, gdy usłyszeli z telefonu piosenkę „No Good” zespołu The Prodigy. Gino spojrzał na Pirosa, zdając sobie sprawę, że ta melodia zazwyczaj zwiastuje kłopoty, zwłaszcza gdy dzwoni szef. „Czyżby zdążył już mnie zakablować? Kiedy to się stało?” — marszcząc brwi, zastanawiał się nad tym.

— Ja mu nic nie mówiłem — odezwał się natychmiast Piros, domyślając się, o czym myśli jego partner.

— Nie odbierzesz, co strach cię obleciał — pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiechnął się, podejrzewając, że szef właśnie dzwoni w tej sprawie. W końcu nacisnął zieloną słuchawkę i przełączył telefon na tryb głośnomówiący.

— Co jest? Wykonaliście zadanie?

— Tak — odruchowo skinął głową, jakby prowadził wideo rozmowę. Wolał tego uniknąć; wystarczył mu sam głos, nie chciał jeszcze widzieć grymasu wściekłości szefa.

— To, dlaczego ktoś dzwoni na policję i przyznaje się do morderstwa, które wy mieliście popełnić — te słowa sprawiły, że włosy na jego karku stanęły dęba.

— Nie mamy zielonego pojęcia — odpowiedział, czując, jak serce podchodzi mu do gardła.

— Już tam jedziemy i zobaczymy, co się dzieje — rzekł Piros, zawracając samochód.

Powiedziałem, że wyślę dwóch moich ludzi, którzy są w pobliżu, by to sprawdzili.

Umysł Pirosa zaczął pracować na pełnych obrotach, usilnie poszukując odpowiedzi. Takich niespodzianek starał się zawsze unikać; od samego rana nic nie układało się po jego myśli, a gdy już zaczęło się sypać, to wszystko działo się po kolei.

— Kto to może być? Może Giną podsunie jakiś pomysł; w końcu co dwie głowy, to nie jedna, pomyślał Piros.

— Nie słyszałem o mordercy, który dobrowolnie chciałby poddać się karze. Pewnie ceni sobie męskie towarzystwo w prysznicu, zwłaszcza gdy schyla się, by się umyć, a za nim stoi wielkolud, łapiąc go za tyłek i szepcząc mu do ucha o Krysiu — odpowiedział Gino, na twarzy mając wyrazisty uśmiech.

Piros nie był pewien, czy opowiedział mu jeden z wielu epizodów swojego życia, czy może jak zwykle żartował. Po kilku latach pracy z nim przywykł do jego ekscentrycznego stylu bycia; tacy jak on, nawet po śmierci, nigdy się nie zmieniają. Nie potrafił powstrzymać się od żartów, nawet podczas pierwszego spotkania z Kreatorem, kiedy to, mówiąc do niego, stwierdził, że nie zamierza rozmawiać z „gówniarą” i że powinien zawołać kogoś dorosłego. Dzięki temu epizodowi został dostrzeżony przez Legion Cieni, który od momentu pojawienia się Kreatora toczy z nim nieustanną walkę — on na górze, oni na dole — i tak od wieków.

Gino, domyślając się, że pewnie ktoś z pupilków Kreatora znajduje się w pobliżu. Szkoda, że nie mogła zobaczyć jego reakcji na widok martwych ciał. Pewnie zalał się strachem, zdając sobie sprawę, że zawiódł swojego pana. Czy boi się odebrać sobie życie samodzielnie, czekając, aż ktoś go wyręczy? To bardzo naciągana teoria, nad którą zastanawia się Giną.

Po kilku minutach ciszy nagle przerwał ją Piros.

— To ktoś od Kreatora, wie doskonale, co robi.

— On po prostu na nas czeka. Zna nasze zwyczaje i wie, że lubimy wcielać się w osoby, które na co dzień noszą broń.

Domyślał się, że daleko nie odjechaliśmy, a jeśli zadzwoni po policję, to nas wezwą — odpowiedziała Gina, przygryzając dolną wargę.

— Ciekaw jestem, co dla nas przygotował — powiedział Giną, który w tym momencie podsumowywał swój pobyt na Ziemi. Dotychczasowe życie sprawiało mu radość: rodzina, dzieci — choć nie jego, lecz tego ciała — a mimo upływu kilku wieków, wciąż potrafił kochać. Miał ciało trzydziestoletniego mężczyzny i przed sobą ponad połowę życia. Przede wszystkim to była jego pierwsza rodzina, z którą się związał, i bardzo nie chciał ich teraz stracić.

— Co robimy? — zapytał Giną, wstrzymując oddech i czekając na decyzję Pirosa, który był od niego wyżej w hierarchii.

— Nie ma sensu ryzykować we dwójkę. Wezwiemy wsparcie.

Gino odetchnął z ulgą, sięgając po telefon, który miał w wewnętrznej kieszeni. Zdał sobie sprawę, że nie tylko on ma coś do stracenia; Piros również był typem samotnika, którym sam był przez długie lata.

— Poznałeś w końcu… — zaczął, ale nagłe uderzenie i trzask pękającej szyby przerwały mu zdanie. Czuł się jak pranie w pralce, ciągle obracając się raz na górze, raz na dole. Po czwartym dachowaniu stracił przytomność.

Piros odzyskał przytomność dopiero wtedy, gdy obce dłonie zaczęły wyciągać go bezwładnego z samochodu. Nic go nie bolało, nawet nie czuł, jak łysy mężczyzna po czterdziestce, o dużych dłoniach, ciągnął go za ręce. Leżąc na drodze, zauważył, że to spory facet, który stanął nad nim. Kiedy usiłował wstać, zorientował się, że nie może ruszać ani nogą, ani ręką. Jedyne, co mógł robić, to widzieć i słyszeć; na szczęście te zmysły funkcjonowały prawidłowo. Odwracając głowę, łysy mężczyzna powiedział coś do drugiego, którego Piros nie widział, mając głowę skierowaną w niebo.

— Zaraz mój straci przytomność.

— A co z twoim, dałeś mu zastrzyk?

— Tak, jest nieprzytomny, oberwał pożądaniem, ale będzie żył.

Piros poczuł, jak ktoś go podnosi, domyślając się, że to łysy mężczyzna, który zniknął mu z oczu. W tym momencie, dostrzegając drugiego mężczyznę stojącego przy ciele Gino, zauważyłem, że był on ubrany w równie dobrze dopasowany garnitur i wyglądał podobnie do pierwszego, jakby byli braćmi. Okulary bardzo pasowały w słoneczny dzień, kiedy z nieba lał się żar.

Samochód, którym jechali, był doszczętnie zniszczony, leżąc na dachu. Piros był zdumiony, że napastnikom udało się ich wydobyć z wraku bez użycia pił czy narzędzi hydraulicznych. Nieopodal stał drugi pojazd z roztrzaskanym przodem, najwyraźniej użyty jako taran. Obok samochodu, od strony pasażera, leżał nieprzytomny Gino z rozdartym łukiem brwiowym. Najwyraźniej nie mieli do czynienia z Legionem, nie zdawali sobie sprawy, do czego jesteśmy zdolni. Uśmiechając się, Piros, nie czekając dłużej na rozwój sytuacji, postanowił działać. Opuścił swoje ciało i wstąpił w ciało jednego z mężczyzn, który go podniósł.

Teraz role się odwróciły: on wciągał swoje ciało do samochodu, podczas gdy dusza, która była przed nim, wślizgnęła się do jego wnętrza. Przemieszczanie się z jednego ciała do drugiego było dla nich tak proste jak oddychanie. Po wrzuceniu swojego ciała na tylne siedzenie samochodu, niepostrzeżenie wyciągnął telefon ze swoich spodni, sądząc, że bardziej go potrzebuje niż ten nieprzytomny goryl. Postanowił działać szybko i pozbyć się drugiego łysego, który właśnie taszczył ciało Gina do samochodu.

— Co teraz z nimi zrobimy? — zapytał Piros, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej.

— Jak to co? Kreator już na nich czeka — odpowiedział z zdziwieniem. — A co jeszcze chciałeś z nimi robić? Póki są nieprzytomni, mamy duże szanse, że dowieziemy ich do niego.

Po zapakowaniu się do samochodu, Gina wsiadł od strony kierowcy. Obmyślał plan, którego jeszcze nie miał. Najpierw zastanawiał się, jakim cudem znaleźli ich tak szybko, czyżby ktoś im pomógł, z któryś z naszych. Po drugie, co do diabła robił tu Kreator? Nigdy nie słyszał, żeby pan i władca Terionu pofatygował się na planetę, która budziła w nim odrazę. Widząc, że kierowca jest zajęty prowadzeniem, jedną ręką wysłał esemesa do swojego szefa o treści „SOS”, a następnie wyciszył telefon. Nic innego nie pozostało mu, jak tylko czekać na wsparcie. Samotne spotkanie z Kreatorem mogło skończyć się dla niego źle, więc lepiej dmuchać na zimne.

Rozdział 8

Michał z wielkim zainteresowaniem obserwował siwowłosego mężczyznę, nie rozumiejąc swojego położenia. Wciąż nie wiedział, kim jest, gdzie się znajduje i dlaczego tu trafił. Pragnął jak najszybciej uzyskać odpowiedzi na te wszystkie pytania. Oboje siedzieli naprzeciwko siebie, a siwowłosy mężczyzna, zamiast mówić, przyglądał się Michałowi, jakby czekał, aż to on zacznie rozmowę.

— Cały zamieniam się w słuch — powiedział Michał, popędzając siwowłosego do mówienia — To ty chciałeś rozmawiać, więc w końcu mów.

Siwowłosy spojrzał w lewą stronę, gdzie stały trzy postacie, które Michał widział już wcześnie. Skinął głową w ich stronę, dając im znak, aby podeszli bliżej.

— Jesteśmy na planecie, która nosi nazwę Terion. Ja jestem Fabian, a to są John, Kuba i Muslim — przedstawił ich, a każdy z mężczyzn, słysząc swoje imię, pochylał się w stronę Michała.

Nie widział w tym sensu, ponieważ i tak nie dało się ich odróżnić. To jak na niejednej imprezie, na której bywał — poznawał w jednym momencie kilka dziewczyn, a ta, która najbardziej mu się podobała, była dla niego anonimowa, bo nie wiedział, jak miała na imię.

— Wszyscy kiedyś żyliśmy na Ziemi, pamiętasz? Błękitna planeta, na której znajdują się woda, powietrze, zwierzęta i rośliny.

Zirytowany Michał domagał się konkretów, a nie bełkotu o pszczółkach i kwiatkach. — Powiedz mi, co się dzieje, wiem, że to nie jest ziemia, już się domyśliłem — stwierdził, przybierając całkowicie poważną minę. — Czy zostaliśmy porwani przez kosmitów? Jego pytanie wywołało salwę śmiechu wśród wszystkich, z wyjątkiem Muslima.

Nie dostrzegał w tym nic śmiesznego; pytanie było jak najbardziej adekwatne do miejsca i sytuacji. Przypomniał sobie, jak ostatnio rozbawił swoją dziewczynę do łez, opowiadając jej dowcip. Teraz usiłował przypomnieć sobie, jak miała na imię, czuł, że to imię wciąż krąży mu na końcu języka.

Gdy śmiech już ucichł, Fabian, wciąż z uśmiechem na ustach, odezwał się:

— Można powiedzieć, że wszyscy zostaliśmy uprowadzeni przez kosmitów, którzy nas stworzyli i przyciągnęli do siebie. — Mówił dalej z poważną miną.

— Rozumiem, że pamiętasz swoje życie na Ziemi; może nie wszystko, ale zapewniam cię, że gdy ta rozmowa dobiegnie końca, przypomnisz sobie wszystko, łącznie ze swoją śmiercią.

Słysząc ostatnie słowa Fabiana, przypomniał sobie imię Matylda oraz moment, w którym ona upadła na podłogę, jak w zwolnionym tempie. Jego krzyk i jej martwe oczy, wpatrzone w niego, pozostały w jego pamięci. Dalej była już tylko ciemność.

Mieli jeszcze tyle do zrobienia — założyć rodzinę, mieć dzieci. Wszystko to w jednej chwili zostało im odebrane. Dlaczego? Co im takiego zrobili? Gdzie jest Mati?

Świadomość o swojej przeszłości powróciła. Jego teraźniejszość i przyszłość stają pod znakiem zapytania. Czuł, jak w nim narasta gniew, który zagłusza inne uczucia: miłość, ciekawość, tęsknotę. Cały ten gniew zatrzymał w sobie, starając się przypomnieć coś, co teraz było dla niego najważniejsze — jak wyglądali ludzie, którzy to zrobili.

— Pamiętał już wszystko. Wiem, kim byłem, opowiedz mi, kim jestem teraz. — Nic innego się teraz dla niego nie liczyło; całą swoją uwagę skupił na Fabianie. Ostatnio tak skoncentrowany był, gdy oświadczał się Matyldzie, czekając na jej odpowiedź. Te kilka sekund były wówczas, za życia, a teraz, po śmierci, najważniejszymi momentami w jego życiu.

— Dobrze, jak już wiesz z lekcji religii, po śmierci dusza człowieka opuszcza ciało i staje przed sądem Bożym. Następnie ma trzy możliwości: może trafić do piekła, nieba lub czyśćca. Po śmierci dusza zostaje teleportowana na wcześniej przydzieloną planetę. W przypadku Ziemian i Darjanów jest to Terion. Takich planet jest nieskończoność, ponieważ nieustannie powstają nowe, aby zaspokoić potrzeby innych dusz z nowo powstałych cywilizacji. Fabian z zaciekawieniem obserwował Michała, gdy ten usłyszał, że oprócz ludzi istnieją także inne istoty.

Na podstawie jego reakcji Michał mógł ocenić, jaka myśl zawładnęła jego umysłem. Nie mrugnął nawet okiem, co świadczyło o tym, że ani ciekawość, ani miłość go nie interesują. Gdyby było inaczej, z pewnością powiedziałby coś o swojej narzeczonej lub o mieszkańcach innych planet. Spodziewał się tego. Większość ludzi, którzy umierają tragiczną śmiercią, jest opanowana przez chęć zemsty i gniew.

Nasza dusza na Terionie wciela się w ciała, które są znacznie odporniejsze od ziemskich. Potrzeba trochę czasu, aby dusza oswoiła się z nowym ciałem. Z dnia na dzień stajesz się silniejszy, sprawniejszy, zaczynasz lepiej rozumieć innych i dostrzegać więcej. W tym momencie skierował dłoń w stronę jednego z trzech mężczyzn.

— Pamiętasz, jak Muslim przyprowadził cię do nas?

— Pewnie mnie nie odróżniasz od innych, ale z czasem twoje oczy dostrzegą więcej. — Powiedział Muslim, zbliżając się do Michała.

Michał, kręcąc głową, spojrzał raz na Fabiana, raz na postać, która właśnie do niego przemówiła.

— Nie rozumiem, czemu wcześniej nie powiedziałeś mi normalnie, tylko używałeś jakiegoś dziwacznego języka, którego ani jednej sylaby nie zrozumiałem. — Michał poczuł, jak gniew ustępuje miejsca ciekawości.

— Ja nadal mówię tak samo, jak wczoraj, tylko twoje ciało nauczyło się posługiwać tym dziwacznym językiem, jak go nazwałeś, w mowie i słuchu — powiedział Muslim spokojnym tonem.

— Masz rację — zgodził się Fabian.

— Nie wszyscy mają takie same ciała jak na początku. Wyróżnieni przez Kreatora dysponują lepszymi modelami, które potrafią czynić cuda. Terion, jak każda planeta, ma swojego Kreatora, który, krótko mówiąc, kieruje rozwojem ciał oraz ich przepustowością na wyższy poziom.

— I tu zaczyna się problem. Kreator manipuluje ciałami w taki sposób, aby to one miały wpływ na ludzkie dusze, a nie odwrotnie. Dlatego tylko nieliczni mogą ujrzeć niebo, ustępując miejsca Darjanom, z których się wywodzi, traktując Ziemian jako istoty drugiej kategorii.

— To się w głowie nie mieści. Inaczej wszyscy wyobrażaliśmy sobie życie po drugiej stronie: kara za grzechy, a za dobro — raj. — Wtrącił się John, na jego twarzy malował się widoczny gniew. — Ja na ziemi niesłusznie zostałem skazany za zbrodnię, której nie popełniłem. Przez pół życia spędziłem w więzieniu, a resztę poświęciłem Bogu.

— Jak wszyscy, żyliśmy w nadziei, że za nasze cierpienia zostaniemy wynagrodzeni po śmierci — powiedział Kuba, smutnie się uśmiechając, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. Całe życie poświęciłem Bogu i głosiłem Jego słowo; do końca dni nie uległem żadnej pokusie cielesnej. W nagrodę za swoje życie otrzymałem bilet do piekła.

— Poświęciłem życie w walce z niewiernymi, oczekując raju. Po śmierci wierni i niewierni wrzucani są do jednego worka, na pastwę jakiegoś Kreatora, który ma gdzieś ludzi — powiedział szorstko Muslim.

— Nasuwa się jedno pytanie: gdzie jest Bóg? — zapytał Fabian, zmartwiony, nie znajdując odpowiedzi. Jedna z nich głosi, że twórca został uwięziony przez zarządców galaktyk. Inne mówią o nieustannej wojnie, w której Bóg jest bliski przegranej. Jeszcze inna, i zarazem ostatnia, twierdzi, że Bóg przestał interesować się losami nieudanych eksperymentów, takich jak Ziemia i wiele innych planet, pozostawiając je na pastwę losu.

— Nie masz kontroli nad czasem, w którym przybywasz. Ciała są tak zaprogramowane, że to one mogą stać się twoją celą i robią z tobą to, co dyktuje im Kreator. — Kontynuował Fabian, zauważając, że Michał wykazuje zainteresowanie rozmową, co było dla nich dobrą wiadomością.

— Dysponowali doskonałym narzędziem do zniewolenia ludzkości, lecz nie przewidzieli, że niektóre ludzkie dusze wymykają się ich kontroli. Z biegiem czasu ich liczba rosła, tworząc zwartą grupę, która stanęła w opozycji do Kreatora. Nazwali się Legionem Cieni i do dziś toczą nieustanną wojnę.

Legion Cieni tworzy na Ziemi zorganizowaną strukturę, obejmującą żołnierzy w każdym mieście, a także wpływowych członków rządu, szefów koncernów oraz kluczowe projekty badawcze, takie jak CERN czy NASA. Do Legionu rekrutowane są dusze najlepszych w swoim rzemiośle — wybitnych naukowców, polityków, żołnierzy i artystów, którzy zostali uznani za życia oraz po śmierci za swoje osiągnięcia na Ziemi.

W ciałach, które zostały opuszczone przez swoje prawowite dusze w wyniku wypadków lub chorób, nie zawsze udaje się odzyskać duszę od Kreatora. Najczęściej takie dusze trafiają w piekielne otchłanie, niezależnie od tego, czy przestrzegano dziesięciu przykazań. Cenniejsze dusze Kreator zatrzymuje dla siebie, aby doskonalić metody zniewolenia i wyeliminować opór stawiany przez nieuległych, takich jak my.

Wszyscy wierzą, że Bóg powróci i przywróci porządek, tak jak powinno być, a nie stworzy nieba tylko dla wąskiej grupy ludzi, pozostawiając resztę w chaosie. Nadeszła długo oczekiwana szansa, a wraz z nią Prorok, który może przynieść zwycięstwo, ale także oznaczać koniec dla nas wszystkich. Wielkim przełomem była II wojna światowa. Kreator dążył do zepsucia ludzkich dusz już za życia, kreując postacie takie jak Hitler czy Stalin. Niechcący przyczynił się do rozwoju Legionu Cieni, jednocząc ludzi w walce przeciwko złu. To otworzyło wiele możliwości, z których Legion korzysta do dziś, nieustannie walcząc z złem, jakie szerzy Kreator. Na szczęście tę bitwę przegrał; nie udało mu się wywołać wojny nuklearnej. Teraz Legion czuwa nad bronią, a w przyszłości będzie stawiał czoła zagrożeniom z kosmosu i zmianami klimatycznymi.

— Czemu mi o tym wszystkim mówicie — powiedział Michał, próbując wszystko ogarnąć umysłem, nie rozumiejąc, czego tak naprawdę chcą od niego. Nie wyróżniał się w tłumie, był przeciętnym człowiekiem, który nigdy nie stawiał się na czoło.

— Szukamy duszy, która mogłaby nawiązać kontakt z Bogiem, mimo odległości, która nas dzieli.

Fabian spojrzał w górę, jakby chciał czerpać myśli z niebios. — Powiedz mi, co czujesz, jakie emocje towarzyszyły ci podczas naszej rozmowy.

— Co to ma do rzeczy? — zapytał Michał, wzruszając ramionami.

— Więcej, niż myślisz.

— Kiedy tak o tym myślę, czułem jedynie złość, gniew i chęć zemsty, nic dobrego. Później jednak to wszystko przerodziło się w ciekawość, a teraz odczuwam smutek i tęsknotę za moją narzeczoną. — Michał wspomniał chwile, które zdążył przypomnieć sobie, gdy był szczęśliwy z Matyldą. Uświadomił sobie, że wspomnienia to jedyna bezcenna rzecz, jaką można zabrać z poprzedniego życia.

— Jesteś bez wątpienia jednym z nas. Masz krystaliczną duszę, która potrafi oprzeć się pokusom ciała. Wszyscy tak czuliśmy na początku, ale gdybyś trafił w ręce Kreatora, ta zdolność zapewne nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Na dzisiaj już wystarczy, jutro powiem ci resztę, a teraz odpocznij, przemyśl, jakie pytania będziesz chciał zadać jutro lub co byś chciał jeszcze wiedzieć. Pozostali dotrzymają ci towarzystwa. Fabian odwrócił się plecami do Michała i powoli się oddalał.

— Ostatnie pytanie! — krzyknął Michał, widząc, że Fabian już się oddala, wstając z miejsca, co jasno dawało do zrozumienia, jak bardzo mu na tym pytaniu zależy. — Gdzie jest Matylda, moja narzeczona? Muszę się z nią zobaczyć!

Przystanął na chwilę, spojrzał na Michała i rzekł: „Kobiety i dzieci znajdują się na innych wyspach Odrodzenia. Później zostaną przetransportowane na Pole Chwały, gdzie je znajdziemy. Zrobimy wszystko, abyście jak najszybciej się spotkali — jesteśmy wam to winni.

Rozdział 9

Nicość, ciemność, nieważkość. Matylda otworzyła oczy i ujrzała nagie, obce ciało stojące przed nią. Zdezorientowana pragnęła się obejrzeć, lecz nie mogła — jej ciało nie słuchało. Jedyną rzeczą, jaką mogła zrobić, było wpatrywanie się w deformowane ciało, pokryte guzami. Miała wrażenie, że to nie ona stoi tam, lecz ktoś inny. Ona sama była jedynie obserwatorką, jakby siedziała w kinie i oglądała film bez fabuły, kręcony w jednym ujęciu. Nagle poczuła, jak jej ciało się porusza, a po chwili znów. Matylda, znudzona powolnym marszem, zaczęła zajmować swój umysł, aby nie zwariować. Najpierw obliczała w pamięci, co ile się porusza, a potem, na jaką odległość. Miała wrażenie, że cały czas poruszają się w tym samym rytmie. Licząc do sześćdziesięciu, szybko zorientowała się, że przemieszcza się co minutę na odległość siedemdziesięciu centymetrów.

Godzina za godziną, nieustannie licząc, by nie zwariować. Nie pamiętała, jak się tu znalazła; jej wspomnienia wracały powoli, a z każdą upływającą chwilą odkrywała coraz więcej.

Dom, w którym dorastała z dziadkami, był jej jedynym schronieniem — rodziców nie pamiętała. Matka zmarła, gdy miała zaledwie rok, a ojciec wyjechał za granicę, zostawiając ją u teściów, i nigdy więcej się nie pojawił. Po dziesięciu godzinach wiedziała już o sobie wszystko; ostatnie wspomnienie, które miała, to rozmowa z policjantami — nic więcej. Zaczęła zadawać sobie pytanie, gdzie jest Michał i dlaczego go nie ma przy niej, a gniew w niej narastał.

— Przepraszam, panią bardzo — powiedziała dziewczynka.

Matylda odruchowo odwróciła głowę i spojrzała w dół. Zobaczyła małą dziewczynkę o blond włosach. Najbardziej zaskoczyło ją nie to, że dostrzegła dziewczynkę, ale to, że w końcu sama się poruszyła. Ignorując ją, zaczęła się rozglądać. Wokół siebie dostrzegała sznur niekończących się ciał. Większość z nich wyglądała przerażająco; niektórzy mieli bąble na skórze, guzy na twarzy, a co setna osoba przypominała kogoś normalnego, jak na ziemi, tylko bez ubrań i włosów, jakby byli po chemioterapii. Wśród tej brzydoty rzucił jej się w oczy najatrakcyjniejszy mężczyzna, a nieopodal stała również piękna kobieta. Takich ludzi widywała tylko w czasopismach po obróbce cyfrowej; ci natomiast ukazywali się w pełnej krasie, nadzy. Dziewczyna miała długie włosy sięgające pasa, a mężczyzna obok był brunetem z krótkimi włosami. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Wszyscy oni stali nieruchomo, jak ona przedtem, ale co minutę poruszali się w jednym, stałym rytmie, jak żołnierze na defiladzie.

— Bardzo przepraszam, pani.

Głos dziewczynki znów rozległ się, wyrywając Matyldę z transu.

— Tak, słucham — powiedziała, nie odrywając wzroku od niej. Zastanawiała się, czy może usłyszeć coś więcej o tym miejscu i ludziach, którzy się tu znajdują.

— Zgubiłam się i nie mogę znaleźć drogi do domu. Czy mogłaby mi pani pomóc i zaprowadzić mnie do niego? — powiedziała dziewczynka o słodkich oczach. — Mam na imię Sandra.

— Sama nie wiem, gdzie jestem, co to za miejsce i kim są ci ludzie wokół nas. — Po tych słowach rozległ się donośny głos, a wszyscy jednocześnie uklęknęli, spuszczając głowy w dół.

— Ojcze nasz, przebacz nam, duszom tu zgromadzonym, oczekującym na Sąd Boży, za grzechy, których dopuściliśmy się za życia. — Po trzykrotnym powtórzeniu, ciała wstały i powróciły do wcześniej zajmowanych pozycji.

— O Chryste! Co się dzieje z tymi, którzy czekają na Sąd Boży? — Matylda nagle szeroko otworzyła oczy i uniosła brwi.

Nie mając innego wyboru, poszła z dziewczynką, milcząc i z lekkim strachem spoglądając na mijanych po drodze ludzi. Po pokonaniu niecałego kilometra dotarli do miejsca, gdzie znajdował się nagrobek. Był on wykonany z czarnego granitu, bez żadnych napisów. Ten widok przywołał w niej wspomnienia o grobie matki, który również był z tego samego materiału. Przypomniała sobie, jak babcia czasami opowiadała przed snem o mamie, gdy była w jej wieku, o jej marzeniach i aspiracjach. Pojawiła się myśl, która napłynęła do jej głowy: jeśli jej mama rzeczywiście znajduje się w miejscu, gdzie spoczywają zmarli, to w końcu się spotkają. Na to spotkanie czekała całe swoje życie.

Nieustannie zastanawiała się, jak to możliwe, że nie żyje. Ostatnią rzeczą, którą pamiętała, byli policjanci, a potem już tylko ciemność.

— Teraz przeniesiemy się do mojego ojca — ledwie skończyła ostatnie słowo, a już znaleźli się na miejscu. Pierwsze, co zauważyła, to długi hol wyłożony czarnymi, błyszczącymi kamiennymi płytami. Na suficie migotały tysiące punkcików świetlnych, przypominających gwiazdy na niebie, emitujących jasny strumień nierozproszonego światła. Przed nimi stały białe drzwi. — Za tymi drzwiami kryją się odpowiedzi, których szukasz — odrzekła dziewczynka, puszczając rękę Matyldy.

Matylda poruszała się szybkim krokiem w kierunku drzwi, zostawiając Sandrę daleko w tyle. Napędzała ją myśl o spotkaniu z mamą; po tej błyskawicznej podróży zniknęły wszelkie wątpliwości co do tego, gdzie się znajduje.

Za drzwiami znajdowało się znacznie większe pomieszczenie, w którym czekał na nią mężczyzna. Jego wygląd przypominał ludzi z pola bez skazy, z jednym wyjątkiem — był nieco starszy, wyglądał na około czterdzieści lat. Przyglądając mu się, od razu zauważyła, że czegoś mu brakuje. Najwyraźniej pamięć nie wróciła jeszcze całkowicie, mimo że odzyskała fundamentalną wiedzę o sobie. Gdzież umknęły jej te drobne szczegóły, które teraz nie dawały jej spokoju?

Z delikatnym uśmiechem powiedział Kreator: „Ten atrybut naszego ciała nie jest nam tutaj do niczego potrzebny. Na ziemi spełnia wiele przydatnych funkcji, których tu nie potrzebujemy.” Nie spotkał się jeszcze z człowiekiem, który nie gapiłby się na jego krocze, co napawało go obrzydzeniem.

— Tak — odpowiedziała drżącym głosem, musząc na chwilę przerwać, aby powstrzymać emocje, które nią zawładnęły.

— Gdzie ja jestem? W międzyczasie zwróciła uwagę na wystrój pomieszczenia, w którym się znalazła. Wszędzie wokół były malowidła, które gdzieś już widziała, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd.

— To pomieszczenie, w którym się znajdujemy, to replika Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie, stworzona przez tych samych artystów, co na ziemi, w tym Michelangelo Buonarrottiego, znanego jako Michał Anioł, który pracował aż do dziś — powiedział, podchodząc do Matyldy, która bacznie przyglądała się jednemu z dzieł.

— Czy ja nie żyję? — Znała już odpowiedź na to pytanie, chciała jedynie utwierdzić się w przekonaniu o swojej śmierci. Na co dzień, stykając się ze śmiercią w szpitalu, nie było dnia, w którym nie widywałaby metalowej trumny ze zwłokami na korytarzu, jadącej do prosektorium. Często rozmyślała o śmierci i życiu pozagrobowym, zastanawiając się, jak to jest, a teraz wszystko to stanęło przed nią otworem.

— To zależy od punktu widzenia. Dla ziemian jesteś martwa, natomiast dla Terionu, w którym obecnie się znajdujemy, jesteś żywa. Czekająca na Sąd Boży. Miejsce, do którego Sandra cię przyprowadziła, nosi nazwę Pole Chwały. To tam ludzkie dusze w nowo stworzonych ciałach stoją w kolejce do miejsca przypominającego fontannę, która zamiast wody wyrzuca ciała w powietrze. Z tych ciał dusze są teleportowane do miejsc, na które zasłużyły za życia. Ich wygląd zewnętrzny odzwierciedla, dokąd trafią: piękno prowadzi do nieba, a brzydota do piekła. Z czasem ich wygląd może się zmieniać — z lepszego na gorszy i odwrotnie.

Stojąc przed nią, zrobił krok w lewą stronę, odsłaniając lustro, które stało za nim, ukazując całą Matyldę.

W lustrze ukazała się postać nagiej sylwetki, o kobiecych kształtach, przypominająca lalkę Barbie. Brakowało jej sutków, włosów łonowych, a przede wszystkim otworów w ciele poniżej pasa. Twarz pozostała niezmieniona, z wyjątkiem lewego policzka, na którym dostrzegła rosnącą, czerwoną narośl wielkości pięciogroszówki. Zaniepokojona, bacznie przyglądała się policzkowi, dotykając go palcami i zadając sobie pytania: dlaczego to mam? Czy to się zatrzyma? Co to oznacza? Najważniejsze pytanie, które nieustannie krążyło jej po głowie, dotyczyło jej mamy. W tej chwili nic nie miało dla niej większego znaczenia niż spotkanie z ukochaną mamą, za którą tęskniła przez całe życie.

— Jeśli nie żyję, mogę spotkać się z moją mamą, która zmarła, gdy byłam jeszcze dzieckiem — nie odrywając od niego wzroku, czekała na najważniejszą odpowiedź w swoim życiu.

— Obawiam się, że to może być trudne, biorąc pod uwagę twój wygląd. Twoja matka jest w raju, podczas gdy twoje ciało zmierza w przeciwnym kierunku. Twoja dusza stopniowo wydobywa się na zewnątrz, co, jak widać, nie odpowiada twojemu zewnętrznemu wizerunkowi. Przyczyną tego zjawiska są grzechy, które popełniłaś za życia na ziemi.

Matylda poczuła gniew, który stopniowo wypełniał ją od stóp do czubka głowy, a ona usiłowała nad nim zapanować. Chciała wykrzyczeć, że to nieprawda, że to jakaś pomyłka, że ciało, które ją otacza, się myli. Zawsze starała się być dobrą katoliczką: regularnie uczestniczyła w mszach świętych, co pierwszy piątek miesiąca przystępowała do spowiedzi, a następnie przyjmowała komunię. Nie miała ciężkich grzechów. Jeśli przez całe swoje życie nie zasługiwała na niebo, to kto mógłby na nie zasługiwać, jeśli nie święci?

— To niemożliwe! — krzyknęła mimo usilnego tłumienia złości, to było silniejsza od niej, jakby coś w niej napędzało fale negatywnych uczuć, które ją ogarnęły.

— Prowadziłam dobre życie, bez grzechów, oddane Bogu. Pomagałam bliźnim, dlatego zostałam pielęgniarką, aby nieść pomoc innym. A teraz mam trafić do piekła? Czym na to zasłużyłam?

Wszyscy tak mówią, są pełni pychy i brakuje im pokory. Nigdy nie spotkałem człowieka bez grzechu, a jestem tu, jako Kreator, od kilku tysięcy lat. Jak już wspominałem, ciała często się zmieniają; jeśli dusza powoli podlega transformacji, to również wygląd zewnętrzny ulega zmianie. Dlatego też ciała czekają w kolejce przez rok, dając niektórym szansę na niebo lub czyściec, ale tylko wtedy, gdy ich przemiana nie dokonała się w pełni. W czyśćcu mają jeszcze więcej czasu na odmianę swojego losu. Jeśli i tym razem im się nie uda, trafiają do piekła, na jakie sobie zasłużyli.

— Na przykładzie tej kaplicy możesz dostrzec, jak powoli można odmienić swoją duszę. Wiele osób skorzystało z tej okazji i nie wyszło na tym źle.

— Tak jak Michał Anioł od pięciuset lat — odpowiedziała, uśmiechając się złowieszczo.

— Niektórzy nigdy się nie zmienią, ale zapewniam cię, że mimo to są zadowoleni z pracy, która sprawia im przyjemność, zamiast wiecznego cierpienia w piekielnej otchłani. Każdy dzień spędzony tutaj to dla nich błogosławieństwo, za które płacą owocami swojej pracy.

Pomoc medyczna nie jest wam potrzebna, a innych talentów nie posiadam, przynajmniej nic o tym nie wiem — pomyślała, czując, że nigdy jeszcze nie była w takiej sytuacji. Na ziemi zawsze starała się planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, w najdrobniejszych szczegółach, mając pełną kontrolę nad swoim życiem. A teraz miała być jakimś sługą, być może przez całą wieczność. Bez przyjaciół, rodziny, kochającego narzeczonego, którego pewnie już nigdy nie zobaczy. Łudziła się, że nadejdzie taki dzień, kiedy będzie godna raju.

Poczuła silny ból w miejscu, gdzie kiedyś biło serce. Chciało jej się płakać, lecz łzy nie spływały. Jedyną emocją, jaką mogła wyrazić na twarzy, był smutek za utraconym życiem.

Wpatrując się w nią przez chwilę, podszedł bliżej, kładąc lewą dłoń na jej ramieniu — jest coś, co możesz dla nas zrobić. — Jeśli ci się uda, otrzymasz bilet do nieba, spotkasz się z mamą i będziecie razem wiecznie szczęśliwi.

— Co to takiego? — w oczach Matyldy pojawiła się iskierka nadziei.

— Musisz przekonać swojego narzeczonego do otwarcia pewnych drzwi, tak jak ty został zabity przez Legion Cieni.

— Michał nie żyje? — Zostaliśmy zamordowani? — Potrzebowała chwili, aby to wszystko ogarnąć, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała. Na usta cisnęły się jej pytania: dlaczego? Kto to zrobił? Co im uczynili i gdzie jest Michał? Postanowiła w milczeniu wysłuchiwać słów Kreatora.

— Legion Cieni to dusze, które mi się przeciwstawiły. Pragną obalić mnie i przejąć władzę na Terionie, a następnie zapanować nad rajem, wysyłając tam swoich żołnierzy. Dzięki otwarciu tych drzwi pozbędę się ich raz na zawsze. Długo szukałem osoby o odpowiedniej częstotliwości duszy, niestety nie zdążyłem na czas.

Na duszę Michała Legion już położył swoje łapska, a teraz snuje niestworzone opowieści, by zwerbować go do swoich szeregów. Pragnąłem was ocalić i zadbać o wasze bezpieczeństwo.

— Tu toczy się jakaś wojna, zamordowani przez wysłanników szatana, a gdzie jest Bóg? — rozgorączkowana, Matylda czuła, że ten dzień po życiu jest najgorszy. I to zapewne dopiero początek, domyślając się, że najgorsze jeszcze przed nią i że tak szybko się to nie skończy.

— Bóg urzęduje w pokoju obok, a my jesteśmy w przedsionku.

Jak zawsze towarzyszyły takim ludziom strach, zaskoczenie i gniew — emocje, które były zupełnie normalne u tych dziwolągów, na pozór inteligentnych stworzeń. Wydawali się bardziej skłonni uwierzyć w ciemną energię niż w życie pozagrobowe. Nawet potrafili ubliżać sobie, snując domysły o swoim pochodzeniu od małpy. Kiedyś go to bawiło, teraz jednak wprowadzało w stan konsternacji. Czego można było się spodziewać, dając im wolną wolę? Darjanie nie mają wolnej woli; są podporządkowani radzie umarłych od urodzenia aż do śmierci. Panuje tam ład i porządek, a od tysięcy lat posługują się tymi samymi narzędziami. Na szczęście postęp został w porę powstrzymany, czego nie można powiedzieć o Ziemi.

— Diabeł z rogami i ogonem nie istnieje; to jedynie ludzki wymysł, mający na celu usprawiedliwienie złych uczynków, które popełniają — powiedział Kreator, obejmując Matyldę ramieniem.

— A kto zmusił Adama i Ewę do grzechu, za który zostali wygnani z raju, jeśli nie Szatan? — Matylda wyrwała się z objęć i dostrzegła, że spojrzenie Kreatora było chłodne, pozbawione jakichkolwiek uczuć, jakby rozmawiała z maszyną — tak jest napisane w Biblii.

— Biblia oraz inne podobne księgi zostały spisane przez ludzi natchnionych przez buntowników, którzy sprzeciwili się Twórcy, ingerując w sprawy ludzkie i często mijając się z prawdą. To doprowadziło do wysłania przez Boga swego Jednorodzonego Syna, który miał sprowadzić ludzi na właściwe tory.

Widząc, że Matylda po tych słowach ma jeszcze coś do powiedzenia, miał już serdecznie dość tracenia cennego czasu na dalsze pogaduszki. Możemy rozmawiać tak przez całą wieczność, ale nie muszę ci przypominać, że czas działa na twoją niekorzyść.

Scalając swoje myśli w jedną całość, zrozumiała, że Kreator nie jest do końca szczery i coś przed nią ukrywa. Dopóki nie odkryje, co tak naprawdę się dzieje, nie może nikomu ufać. Nie znając tego nowego świata, w którym się znalazła, nie może podporządkować się regułom narzuconym z góry, zwłaszcza że od Kreatora bije dyktatorska aura, która nigdy nie przynosiła ludziom nic dobrego.

Przypomniała sobie nagle o przemiłej dziewczynce, która przyprowadziła ją do swojego ojca. Myśl, która wtargnęła do jej umysłu, była jak nieproszony gość, który zawładnął jej myślami. Jeśli Sandra mu ufa, to ona również może zaufać. Odrzucając tę myśl, jak często czyniła to w swoim życiu na ziemi, zmagała się z różnorodnymi pokusami, jak każdy człowiek, tłumacząc sobie, że to szatan ją kusi — zastanawiała się, czy tym razem znów to robił. Wiedziała, że nawet własnym myślom nie może ufać; jedynie na fundamencie swojej duszy, która zawiera wszystko, czym jest, mogła się oprzeć. Gdy tylko się obejrzała, Sandra już była przy niej, chwytając ją za rękę i szeroko się uśmiechając.

— Nie chciałam wam przeszkadzać w rozmowie — powiedziała, wpatrując się w Matyldę i delikatnie przekrzywiając głowę. — Otrzymałaś już wszystkie odpowiedzi od mojego ojca.

— Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia, ale to może poczekać. Najpierw musimy zająć się czymś ważniejszym — powiedziała, czując, jak unosi się ponad ciałem, w którym wcześniej była.

Z góry obserwując wszystkich, poczuła dezorientację, ale postanowiła wrócić, nie mając pojęcia, co dalej robić ani dokąd się udać. Musiała grać w ich grę, mimo że nie miała na to ochoty, ale wiedziała jedno: to ona była panem swojego ciała i mogła je opuścić w każdej chwili. Czując napływ obcych myśli, potrafiła je odróżnić od swoich. Co więcej, wyczuwała, jak ktoś grzebał w jej umyśle, nie zdając sobie sprawy, że to ona kontroluje sytuację i może z tymi myślami zrobić, co tylko zechce. Postanowiła udawać, zarówno w myślach, jak i w czynach, nie wiedząc, dokąd ją to zaprowadzi. Innego wyjścia nie widziała.

— Mam dobrą wiadomość: złapaliśmy waszych zabójców na ziemi. Jeśli dobrze to rozegramy, dowiemy się, w której części Terionu Legion więzi Michała. — Nie odrywając od niej wzroku, złapała Sandrę za rękę. — Chcesz ich osobiście o to zapytać?

Zdumiona, nie wiedząc, co powiedzieć, skinęła głową, dając do zrozumienia, że się zgadza. Tego powrotu na ziemię na pewno się nie spodziewała. Co jeszcze mogło ją spotkać? Wierzyła, że na końcu tej wyboistej drogi czeka na nią matka wraz z Michałem. Jak będą żyć? To nie miało sensu — przecież wszyscy wokół niej umarli. Musiała skupić się na tym, co jest teraz; jeden mały błąd mógł kosztować ją wieczne cierpienie w piekielnej otchłani.

Rozdział 10

W lodówce, którą otworzył, pozostało niewiele po zjedzeniu trzech kawałków pizzy i wypiciu reszty wina, popijając to dużymi, soczystymi, czerwonymi truskawkami. Zdał sobie sprawę, że młodzi nie zamierzają zostać tu na długo. Jedyne, co jeszcze można było zjeść, to słoik z nieznaną mu substancją, oznaczoną napisem „masło orzechowe”, które w niczym nie przypominało masła, jakie pamiętał.

Lou, stojąc obok lodówki w samym szlafroku, spojrzał na zegar, który wskazywał dziesiątą rano. Zastanawiał się, czemu policja jeszcze nie zapukała do drzwi. Miała to zrobić pół godziny temu, ale nie żałował, że wciąż ich nie ma. W przeciwnym razie nie mógłby delektować się znakomitym masłem, które w tej chwili wybierał palcem z dna słoika.

Po śmierci wielokrotnie wracał na ziemię, ale nigdy nie miał czasu na takie drobne przyjemności.

Przeczuwał, że kolejna taka okazja może się szybko nie powtórzyć. Gdy wciąż delektował się smakiem, zadzwonił telefon. Lou, uśmiechając się, podszedł do aparatu, oblizując palec wskazujący, myśląc, że to pewnie policja informuje, że jeszcze trochę się spóźnią. Podniósł słuchawkę telefonu.

— Słucham.

Zamiast głosu w słuchawce usłyszał dźwięk tłuczonego szkła za swoimi plecami. Gdy próbował się obrócić, ogłuszający huk i błysk oślepiły go.

Zdezorientowany, ocknął się na ziemi, a jego ręce były już skute kajdankami. Podnosząc głowę, dostrzegł zamaskowanych na czarno ludzi, wymachujących długą bronią, z napisem „Policja” na plecach. Lou spodziewał się innego powitania; najwyraźniej Legion już się o nim dowiedział. Miał jednak możliwość wybrnięcia z tej sytuacji dzięki swojemu szkoleniu w różnych sztukach walki, które pobierał od najlepszych mistrzów, jacy kiedykolwiek stąpali po tej planecie. Dla niego codzienny trening był jedynie sposobem na zabicie czasu między misjami, które zlecał mu Kreator. W Terionie te umiejętności były bezużyteczne, ale tutaj, na Ziemi, sytuacja wyglądała inaczej — wszyscy mieli takie same ciała, zbudowane z kości i mięśni, co wyrównywało szanse.

Jego plan był prosty: przystąpić do działania natychmiast, gdy tylko jeden z Cieni się ujawni. Większość z nich ma ten sam słaby punkt — swoje dawne życie. Pragną żyć jak niegdyś, w obcych ciałach, blisko swoich znajomych, krewnych, żon i dzieci, jako członkowie rodziny lub przyjaciele. Zrobią wszystko, aby ich bliskim nie stała się krzywda. Nie wiedział, dlaczego Kreator nigdy nie wykorzystał tego przeciwko nim. Mógł jedynie snuć domysły, że czekał na odpowiedni moment, aby ich zaskoczyć. Niewątpliwie ten czas już nadszedł.

— Tu są jeszcze dwa ciała — powiedział wskazując bronią na ciała Matyldy i Michała — zabierzcie go stąd.

Jeden z policjantów podniósł Lou z podłogi i skierował go w stronę wyjścia. Szli, mijając kilkunastu uzbrojonych funkcjonariuszy, aż dotarli do samochodu. Gdy opuścili dom, Lou był trzymany jedną ręką za kajdanki, z rękami uniesionymi nad plecami, a druga ręka policjanta spoczywała na jego barku. W tej pochylonej pozycji dotarli do pojazdu. Policjant, który go eskortował, odezwał się do niego stłumionym głosem, tuż przy jego lewym uchu.

— Co się stało z naszymi? Nigdzie ich nie możemy znaleźć!

— Zaginęli wasi ludzie, którzy nas wyprzedzili? Domyślał się, jak mogły potoczyć się wydarzenia. Jeśli Kreator wysłał drugi zespół, aby dowiedzieć się, gdzie Legion ukrył tego chłopaka, to znaczy, że sprawa była poważna. Czemu tak na nim mu zależy, ale to już nie było ważne, co robić dalej, takich jak on, Kreator miał na pęczki.

— Nie widziałeś ich? — Otwierając samochód i trzymając go za głowę, wepchnął go do środka. Jeśli to nie ty, to pomożesz nam ich znaleźć.

Jedynym pomysłem, który przychodził mu do głowy, było przeszkodzenie drugiemu zespołowi. Nigdy nie współpracowałem z wrogiem na linii frontu, mając ten sam cel. Jaki mam inny wybór? Na razie jestem spalony u Kreatora i nie mam nic do stracenia.

Zamykając drzwi samochodu, policjant o krótko obciętych włosach usiadł za kierownicą. Chwilę później dołączył do niego drugi funkcjonariusz, który spoglądał z tylnego siedzenia. Lou rozpiął kajdanki, wyraźnie zadowolony z sytuacji.

— Te kajdanki chyba już nie będą potrzebne — powiedział, wymachując nimi. Wreszcie znalazł okazję, by wypróbować sztuczkę, której się nauczył.

— Widzę, że nie tylko bicia was uczą, ale także zabawiania publiczności. Pobierałeś lekcje u Davida Copperfielda?

— Nie, z tego, co wiem, on wciąż żyje. Zawsze staram się uczyć od najlepszych — Harry’ego Houdiniego, byle kim nie zawracam sobie głowy.

— On jeszcze naucza? Myślałem, że Lucyferek już wysłał go na emeryturę.

Ostatniemu, któremu się to udało, był Pitagoras, ale tylko po kłótni z Teslą. Nie mógł z nim pracować, nazywając go przestarzałym dinozaurem. Pewnie tak naprawdę tak nie myślał; chciał po prostu pomóc temu człowiekowi wyrwać się z tego miejsca. Był ostatnim z wielkich przed naszą erą na Terionie. Należało mu się — właściwie, dokąd zmierzamy — widząc eskortę policyjną przed i za nimi.

— W centrali jest kilka osób, które chciałyby cię poznać. Nigdy nie myślałeś, żeby do nas dołączyć, żyć normalnie, a nie skazany na widzi misie Kreatury.

— Wszyscy jesteście skazani na porażkę. Z nim nie da się wygrać; wielu przed wami próbowało i nic z tego nie wyszło. Jest takie indiańskie przysłowie: „Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich”.

— Mamy jednak asa w rękawie, który pozwoli zakończyć wojnę raz na zawsze.

Domyślając się, że tym asem jest ten chłopak, zastanawiał się, jakim cudem jedna osoba może pokonać tak potężnego Kreatora. W jego myślach nie pojawiało się nic poza jednym.

Legenda głosząca, że nadejdzie Prorok zdolny skontaktować się z twórcą, wydaje się tak nierealna, że nie warto sobie tym zaprzątać głowy. Wielu pragnie, aby na Terionie pojawił się Bóg z odległego wszechświata i zaprowadził porządek na jednej małej planecie wśród centylionów innych.

Nie chce mu się w to wierzyć. Ostatnio był Prorok, który odmienił ludzkość na lepsze, ale nawet to nie uszczęśliwiło Kreatora. Nawet on musi przestrzegać kodeksu ustanowionego przez Boga, a mimo to, w jakiś sposób, omija te zasady, zmieniając dobrych ludzi w niegodnych nieba. Krążyła plotka, że pomagają mu najpotężniejsze umysły, które z roku na rok osiągają coraz lepsze rezultaty. Sam nie był pewny, ile w tym prawdy, ale nie słyszał innego wytłumaczenia tego zjawiska.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 52.87