Prolog
Lecąc przez nicość na odległą planetę, z której można trafić prosto do piekła. Nigdy nie był pewny, czy czasem jego szef, wielki Kreator, pan i władca tej planety się nie rozmyśli i wrzuci jego duszę prosto w otchłań piekielną za złe wiadomości. Tym razem ma znakomite wieści, z których z pewnością będzie zadowolony i kto wie, może w końcu trafi do raju, który mu obiecał. Nie tracąc czasu, skierował się prosto do centrali dowodzenia, przepływem dusz na wyższy poziom, gdzie najprawdopodobniej najszybciej go zlokalizuje.
Centrala główna była położona na wyspie z wysokim klifem, porośniętym krzewami z kolcami ostrymi jak brzytwa. Wyspa znajdowała się na samym środku niespokojnego morza z falami sięgającymi do kilkunastu metrów. Promienie słoneczne były zatrzymywane, przez ciemne chmury unoszącymi się nad wyspą. Jedyne światło, które rozświetlało niebo, pochodziło z piorunów. Gwałtowne burze ciągle nawiedzały to miejsce, piękną pogodę znał tylko ze słyszenia.
Chodziła taka plotka, że Kreator specjalnie robił taką pogodę, podobno to mu dom przypominał. Znając dość długo swego pana, był pewny na sto procent, że to była nieprawda, taka osoba jak on, nie posiada żadnych uczuć. Nawet nie był człowiekiem, zaciskając mocno zęby, czuł, jak złość w nim wzrastała, zastanawiając się czemu ktoś taki, jak on może decydować o losach ludzkich. Niestety nie miał wyjścia, widząc jak z biegiem czasu, jego największy wróg, staje się silniejszy i przebiegły. Wyprzedzał cały Legion o lata świetlne, to musiał się przyłączyć do niego, żeby nie być wśród przegranych smażących się w otchłani piekielnej. Bez odpowiedniego ciała i nawigacji, centrala była dostępna dla wąskiego grona dusz, specjalnie wyselekcjonowanych spośród
miliardów potępionych skazanych na piekło.
Cały mokry, zziębnięty, nie lubił tego miejsca, które doprowadzało go do gęsiej skórki. Zazdrościł niektórym, co niebyli narażeni na warunki atmosferyczne, dzięki teleportacji. Dla tego czuł gniew, zazdrość, czystą niesprawiedliwość, ale to jest cena, która musi płacić, żeby być niewykrywalny, przez Legion Cieni. Jakby się oni dowiedzieli, to jego szansa na niebo zmalałyby do zera, a nawet oni by mu te piekło zgotowali. Jeszcze kilka metrów, a będzie na miejscu. Leciał jak ptak, przedzierając się przez kolejną ciemną chmurę. Oprócz odgłosów błyskawic słyszał trzepot swego długiego płaszcza na silnym wietrze. Według przyrządów nawigacyjnych ukrytych wewnątrz swego ciała był już na miejscu. Nigdy nie wchodził głównymi drzwiami, jego wejście do wewnątrz kwatery głównej to parę chmur nakładających się na siebie o dwóch oddzielnych barwach: żółty i czerwony. Bardzo rzucające się w oczach pośród ciemności, jaka go otaczała ze wszystkich stron. Bardzo żałował, że nigdy nie miał możliwości zobaczenie chmurek, nie przy takiej prędkości. Może jakby zwolnił trochę, ale nie miał na to czasu, na pewno nie teraz. W ułamku sekundy zrobiła się oślepiająca jasność, po chwili mrużąc oczy, dotarło do niego, że jest już w środku, w samym centrum, przed siedzącą tyłem dziewczynę.
— Szukam Kreatora, mam dla niego ważną informację — powiedział, widząc potępionych zaskoczonych jego obecnością, gdzie nielicznym grzesznikom wolno było tu przebywać.
— A ty kim jesteś? Jak tu się dostałeś? — zapytała młoda dziewczyna podniesionym głosem.
— Nie twoja sprawa, smarkulo — odpowiedział ostro. — Wołaj go szybko, nie mam czasu na pieszczoty.
— Co ty sobie wyobrażasz Pokrako, że pan i władca tego świata jest na każde twoje zawołanie.
Zacisnął dłonie w pieść „jeszcze jedno słowo, a pożałujesz” pomyślał, z trudem się powstrzymując od zrobienia czegoś bardzo złego z twarzą dziewczyny, dość atrakcyjnej na pierwszy rzut oka. Brunetka o długich kręcących się włosach z niebieskimi oczami, po prostu anioł, bez skrzydeł. Nienawidził tych przybłędów, pupilków Kreatora, gdzie na każdym kroku dają ci do zrozumienia, że jesteś drugiej kategorii z gorszego sortu. Kreator lubił otaczać się swoimi ziomkami, traktował ich wyjątkowo, pozwalał im niemal na wszystko. Sam kiedyś był świadkiem, jak decydowali o losach ludzi, wyręczając swego mistrza, w podejmowaniu decyzji, kto, na jakie piekło zasługuje. To było kiedyś, teraz korzystają z komputerów, sami w tym czasie, szukają nowych piekielnych planet, w którym można zadać jak najwięcej bólu duszy. Nawet mają swoją kategorię, w którym słońce ma dziesięć punktów, ale jak dotąd nie zrobili takiego ciała, które by potrafiło taką wysoką temperaturę wytrzymać. Jak na razie najmocniejsze ciało, które zrobili, mogło wytrzymać na planecie kategorii numer sześć.
— Niech ciemność ogarnie całą Ziemię! — powiedział Kreator, pojawiając się nagle, znikąd, przed nimi.
— I wszechświaty, na których życie znajdziemy — odpowiedzieli równocześnie, przerywając kłótnie.
— Naszym światłem życie im odbierzemy — odparł Kreator.
— Jaka to sprawa niecierpiąca zwłoki, że tak osobiście się narażasz na zdemaskowanie?
— Błagam o wybaczenie, Legion już namierzył Proroka — powiedział, kierując oczy w dół, nigdy nie ośmielił się spojrzeć mu w oczy. Starał się ukryć swoją pogardę dla jego osoby, domyślał się, że to i tak nie ma wielkiego sensu, jak zawsze wie o wszystkim. Musi jakieś pozory trzymać, bo na jego miejsce, Kreator może znaleźć stu innych, którzy tak jak on wszystko zrobią, żeby z tej dziury się wydostać i znaleźć się na drugiej ziemi.
— Doskonale, mam nadzieję, że dołożysz wszelkich starań, żeby im się udało.
W oczach przybysza pojawiło się zagubienie.
— Nie rozumiem, mam im pomóc. — Kreator pochylił się nad jego prawym uchem i szepnął mu parę słów, następnie pokłonił się nisko, i w jednej chwili zniknął, pozostawiając po sobie niezrozumienie u pozostałych obecnych w sztabie.
— Co to oznacza, panie — powiedziała dziewczyna ze spuszczoną głową. Doskonale wiedziała, że jej pan na taką wiadomość czekał parę tysięcy lat.
— Nic takiego, moje dziecko — odparł ze spokojem, puszczając delikatny uśmiech „Panowanie Boga wreszcie dobiega końca” — pomyślał, uśmiechając się w duchu.
Rozdział 1
Ogień w kominku już przygasał, kiedy obudził się i spojrzał na Matyldę, która spała obok niego. W tym świetle wyglądała wspaniale, długie czarne, proste włosy, sięgające aż do pasa. Michał tak godzinami mógł się patrzeć na jej nagie ciało, jak na prawdziwe dzieło sztuki. Wyrzeźbione w pocie czoła na zajęciach fitness, trzy razy w tygodniu. Plus odpowiednia dieta, której bardzo przestrzegała. Licząc każdą zjedzoną kalorię, wystrzegając się wszelkich używek, żeby nie łamać piątego przykazania, które brzmiało „Nie zabijaj” z uśmiechem dodając później — zdrowia własnego.
Przy dobrych okazjach, która była niewątpliwie wczorajsze oświadczyny. Pizzy, z salami, czarnymi oliwkami i serem mozzarellą, do tego jeszcze kieliszek słodkiego wina. Matylda, bez najmniejszych wyrzutów sumienia grzeszyła, rozkoszując się każdym kęsem, zaspokajając swoje spragnione kubki smakowe.
Michał sam nie wiedział, co w nim mogła dostrzec, nawet w połowie nie był tak atrakcyjny, jak ona. Był niedużego wzrostu, na obcasach go przewyższała, i może dlatego wolał, jak miała adidasy na nogach. Chociaż lubił obserwować, jak inne kobiety chodziły na wysokich obcasach. Od ich stukających obcasów włosy jeżyły mu się na głowie, odczuwając przy tym nieziemską przyjemność, wsłuchując się zbliżających kroków do niego.
Ostatecznie w ustronnym miejscu, w atrakcyjnej bieliźnie, nie widział przeciwwskazań, żeby paradowała przed nim na wysokich szpileczkach. Miała idealne ciało do tego jak na rozkładówce playboya.
Ten jego mały brzuszek, kiedy za niego łapie, nazywając go przy tym swoim Misiaczkiem. Pewnie urzekł ją swoją inteligencją, uśmiechem, serdecznością, i Bóg wie czym jeszcze. Tak sobie to tłumaczył, tak naprawdę to zielonego pojęcia nie miał. Nie brakowało mu odwagi, żeby zapytać ją o to, tylko bał się, co ona może mu odpowiedzieć. Tłumaczył sobie tym, że na niektóre pytania warto nie znać odpowiedzi. Bo czasami mogło się to odwrócić przeciwko jemu. Najważniejsze, że są razem. Po wczorajszych oświadczynach na dłuższy czas, a przy sprzyjających warunkach, aż do końca swoich dni.
Minęło już trzy lata, jak ją zna. Wciąż nie może uwierzyć w swoje szczęście, że ją spotkał na ścieżce swojego monotonnego życia. Taką niewiastę, która swoim blaskiem oświetla najciemniejsze zakamarki tego świata.
To był czysty przypadek, raczej wypadek, jak pracował jako sprzedawca w sklepie. Przy pakowaniu 42-calowego telewizora do kartonu po raz kolejny nadwyrężył sobie plecy. Od razu wiedział, że to koniec pracy na dzisiaj. Jak kilka lat temu pierwszy raz dostał takiej kontuzji, to od tego czasu ciągle borykał się z tym problemem.
Tego dnia zapas tabletek na receptę się wyczerpał, które zawsze mu pomagały zwalczyć ból, który się nasilał przy każdym kroku, doskonale widocznym na jego twarzy. Zaciskając mocno zęby, próbował zawiązać sznurowadła. Jedyne, o czym wtedy myślał to, żeby położyć się w swoim ciepłym łóżeczku, na miękkiej puszystej poduszce, przykrywając się delikatną kołderką z owczy wełny, którą jego mama kupiła na wyprzedaży. Zawsze, gdy tak zasypiał, czuł rodzinne ciepło, które można było spotkać w czasie świąt Bożego Narodzenia, czy przy wielkanocnym stole. Z bólem pleców, które paraliżowało jego ciało, nie miał ochoty na nic więcej, a na pewno nie na prawdziwą miłości swego życia, którą dzisiaj może spotkać, to była ostatnia rzecz, o której by pomyślał, zaraz po latających słoniach.
Wtedy było już późno, żeby iść do lekarza, nic innego nie pozostało, jak udać się do szpitala na ostry dyżur, gdzie jego Mati pracowała jako pielęgniarka. Jak pierwszy raz ją zobaczył, zamurowało go, to było jak trafienie pioruna, prosto w serce. Czuł się cały sparaliżowany, od dołu do góry. Świat, w którym żył, do tego momentu, wydawał mu się prosty, normalny, bez najmniejszych fajerwerków. W jednej sekundzie wszystko, to się zmieniło. Świat nabrał kolorów, wszystko wydawało się inne, dużo lepsze. To była właśnie ona, która nadała, życiu sens. Wiedział w jednej chwili, po co i dlaczego ma żyć. Jej słów nigdy nie zapomni.
— Przyszłam panu zrobić zastrzyk. — Odruchowo podwinął rękaw. — To który pośladek woli pan, w lewy czy w prawy? — Powiedziała z promiennym uśmiechem na twarzy.
Do dzisiaj się spierają, kto kogo poderwał.
Matylda otworzyła oczy, delikatnie się uśmiechając.
— Znów to robisz.
— Co?
— Patrzysz się na mnie, kiedy śpię.
— Nic nie poradzę, że jesteś taka piękna, a szczególnie w takim uroczym miejscu.
Przytuliła się do niego, opierając głowę na jego ramieniu, uwielbiała to ciepło, które od niego biło. Czuła się ona, przy nim bezpieczna, atrakcyjna. Idealny ojciec, dla jej nienarodzonych dzieci. Snuła po cichu, marzenia wspólnego rodzinnego życia. Jeszcze z nikim nie było tak dobrze, jak właśnie z nim. Będąc pielęgniarką, miała na co dzień adoratorów. Lubiła z nimi rozmawiać, żartować, to była jedna z nielicznych przyjemnościach w ciężkiej i stresującej pracy. Niestety ani jeden partner, z którym była, nie mógł tego zaakceptować, zrozumieć. Zazdrość górowała, nad miłością, zaślepiając prawdziwe uczucia, jak małe dzieci, w ciałach dorosłych. Najwyraźniej niedojrzali emocjonalnie, tak sobie tłumaczyła, czekając na tego właściwego, normalnego, mężczyzny jej życia.
— Boże, ale jest cudownie, jakbym mogła zostać jeszcze trochę.
Zadowolony z siebie, z jego genialnego pomysłu o wybraniu się do domku w lesie, nie mógł uwierzyć, że wszystko, co zaplanował, udało się w stu procentach. Najtrudniej było znalezienie, wspólnego, wolnego weekendu, gdzie razem na parę dni mogą wyjechać, odpocząć. Uciec od codzienności, robienia wszystkiego na czas, tej całej gonitwy za pieniędzmi, których zawsze brakuje.
— No trzeba wracać do rzeczywistości, rozpowiedzieć o dobrej nowinie, zaplanować ślub, sporządzić listę gości — powiedziała Matylda z błyskiem w oku i wielką radością.
Michał złapał ją za rękę, na której znajdował się złoty pierścionek zaręczynowy, wpatrując się w niego.
— Myślę, że dobrze ci wybrałem, nie jest za duży?
— Jest idealny, ciekawa jestem, skąd wiozłeś miarę? — zapytała go, mrużąc podejrzliwie oko, zastanawiając się, czy stanik dla niej również kupiłby idealny, z czasem nawet sama ma z tym problem.
— A jak myślisz?
— Pewnie pożyczałeś jakiś pierścioneczek z mojej szkatułki.
— Nie, wpadłem na coś o wiele lepszego, pamiętasz, jak na straganie przymierzałaś pierścionek, którego nie kupiłaś?
Matylda niespodziewanie podskoczyła na łóżku, z lekkim uśmiechem klepnęła delikatnie w ramię Michała.
— I wtedy wróciłeś się po niego, żeby go kupić.
— Tak miałem już gotową miarę.
— Muszę na ciebie uważać, kombinator z ciebie.
Michał zaczął ją łaskotać.
— Z ciebie też nie lepsze ziółko, mój ty lewy pośladku.
Rozdział 2
Ottis ocknął się w ślepym zaułku, w prawej dłoni trzymał pustą butelką po winie. Wszędzie było ciemno, panowała jeszcze noc, w oddali paliła się tylko jedna latarnia. Wstając z ziemi, cały obolały, rozglądając się, zauważył bezdomnego, który spał na ulicy pod stertą śmieci. Szybko uznał, że to musi być ten drugi, który miał być oddelegowany do tego zadania. Od początku wydawało mu się to śmieszne, nawet ślepy poradziłby sobie z tym zadaniem. Najwyraźniej górze zależało, żeby to zlecenie zostało jak najszybciej wykonane, bez żadnych niespodzianek.
— Wstawaj! Jesteś już gotowy — warknął Ottis do leżącego na ulicy, we własnych odchodach, jego przyszłego kompana o imieniu Lou. Sam wyglądał niewiele lepiej, w brudnych, śmierdzących ciuchach, z kilkudniowym zarostem.
— Już wstaję, daj mi chwilkę — Powoli podnosząc się z ziemi, otrzepał spodnie, jakby coś miało mu to pomóc. Lou również zmierzył wzrokiem przyszłego partnera.
— Jak zwykle jesteśmy śmierdzącymi dziadami — uśmiechnął się, jakby dla niego to był chleb powszedni. — Może doprowadzimy się do porządku, nowe ciuchy, szybki prysznic, dobre żarcie i zimne piwko.
— Nie ma na to czasu, szybko zrobimy, co trzeba i spadamy stąd — odpowiedział Ottis, rozglądając się za jakimś samochodem.
— Wiesz, gdzie mamy jechać? — zapytał Lou ze smutną miną, mając wszystko, co dobre na wyciągnięciu ręki. Tak rzadko, tu jest, ilość pobytów na ziemi można, byłoby wyliczyć na jednej ręce.
— Tak, znam czas i miejsce naszego zadania, jak tylko załatwimy transport, to jeszcze będzie czas, żeby coś zjeść.
— Z przyjemnością coś bym przegryzł. Jadłem tak dawno temu, że już nie wiem, jak smakuje jedzenie. — Oblizał się ze smakiem, myśląc, że jeszcze wszystko nie jest stracone.
— A kiedy ostatnio tu byłeś, dwieście lat temu? — Odezwał się Ottis. Mając nadzieje, że uda mu się nawiązać nić porozumienia z partnerem, żeby wykonać zadanie, bez przeszkód. Tylko to się dla niego liczyło, niepowodzenie, nie wchodziło w grę. Był przekonany, że jak im się uda wykonać jedno i drugie zadanie, to zmieni ciało na lepsze i być może nie będzie musiał, wykonywać podobnych rozkazów, na których można bardzo łatwo popłynąć i wylądować w piekle.
— Ostatnio, jak dobrze pamiętam, po I wojnie światowej w Niemczech dałem książkę jakiemuś Niemcowi ze śmiesznym wąsikiem.
— Niemcowi z wąsikiem? — Nie dowierzając Ottis, myśląc, że się przesłyszał. Zdawał sobie sprawę, że Kreator miesza się w sprawach ludzi, ale nie sądził, że na taką skalę — A to nie był czasem Hitler?
— Tak, teraz sobie przypominam, ciekaw jestem, czy ta książka podsunęła mu parę dobrych pomysłów.
Widząc zaskoczenie na wiadomość o Hitlerze, Lou rozkoszował się każdą sekundą, że udało mu się przewidzieć reakcję partnera. Wiedział, że jego towarzysz jest łatwowierny i jest skłonny uwierzyć niemal każdą, niedorzeczną bajeczkę, która przyjdzie mu do głowy. Zawsze, dążył, żeby być lepszy, od innych. Niestety wiązało się to z przemocą, kłamstwami i innym złymi rzeczami. Pewnie dla tego po śmierci, robi, to w czym jest dobry, odwalając czarną robotę i tak w nieskończoność. Na myśl o tym, robiło mu się niedobrze, bardzo brakowało mu dawnego życia ziemskiego.
— Tak i to jakich! Dobra, robota czeka, widzę już nasze pierwsze zadanie i transport.
Ottis rozpoznał kierowcę w samochodzie, który zaparkował po drugiej stronie ulicy. Szybkim krokiem podeszli do samochodu, rozglądając się dookoła. Mieli szczęście, o tak późnej porze nikogo nie widzieli na ulicy. Kierowca w samochodzie był sam, zajęty szukaniem jakichś papierów w skrytce na rękawiczki. Ottis zapukał delikatnie w okno, od strony kierowcy.
— Nie mam drobnych — odpowiedział kierowca, wysiadając z samochodu, nie zauważając butelki w ręku nieznajomego.
— Nic nie szkodzi. Ma pan pozdrowienia od Marzeny Herman.
— Kogo? — zapytał się Kierowca, nie dowierzając własnym uszom, poprawiając okulary, które zsunęły mu się z nosa.
— Marzeny Herman, dwadzieścia lat temu zamordowałeś ją i od tego czasu czeka na ciebie, żeby osobiście odesłać cię do piekła.
Na czole kierowcy pojawiły się krople potu, po chwili głęboko już oddychał, najwyraźniej te słowa wywarły na nim duże wrażenie.
— Ja jej nie zamordowałem, to był wypadek — Kierowca, wypowiadając te słowa, skierował swój wzrok na Ottisa, jego źrenice minimalnie się powiększyły i przypadkowo dotknął ręką swojego ciała.
— Usta można zmusić do kłamstwa, lecz nad ciałem trudniej zapanować, a twe ciało mówi nam, że kłamiesz, a poza tym widziałem cię, jak ją mordowałeś.
Ottis po wypowiedzeniu tych słów uderzył butelką w głowę kierowcy z taką siłą, że butelka się potrzaskała. Kierowca, zamroczony, upadł na jezdnię, chwilę później Ottis otworzył bagażnik samochodu. Spojrzał na swojego partnera, który stał bezczynnie. Teraz już był pewny, że mógł to zadanie wypełnić w pojedynkę, oby w następnym zadaniu okazał się bardziej pomocny. Do głowy mu przyszła myśl, że jego partner nie jest do pomagania, ale do pilnowania.
— Chodź, Lou, wrzucimy go do bagażnika — powiedział przyciszonym głosem, biorąc nieprzytomnego kierowcę pod pachy.
Kierowca powoli odzyskiwał przytomność, w bagażniku, łapiąc się za głowę, mrużąc oczy z bólu, który go przeszywał na wylot, nie czuł się zbyt dobrze, kręciło mu się w głowie, poczuł nudność. Miał ochotę zwymiotować, prosto przed siebie, ale wolał nie ryzykować, obrzyganiem napastników, był prawie pewny, że na pewno by się źle skończyło dla niego.
— Zostawcie mnie, czego chcecie? Mam pieniądze, dużo pieniędzy. — Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni grubo wypchany portfel i zaczął nim wymachiwać we wszystkie strony jak chorągiewką.
— Nie chcemy od ciebie pieniędzy, lecz coś o wiele cenniejszego, co zaraz od ciebie weźmiemy.
Lou złapał za głowę kierowcy i szybkim ruchem skręcił mu kark. — Teraz już nie będzie nam przeszkadzał. To umiesz to prowadzić? — zapytał Lou, zamykając bagażnik.
— Tak, chociaż minęło trochę czasu, jak widzę, doszło parę bajerów, ale dam radę. Przez parę tygodni rozmawiałem o nowinkach technicznych ze świeżymi, a o szkoleniach już nie wspomnę.
— To gdzie w końcu jedziemy? — zapytał Lou, ziewając.
— Do domku w lesie, na Leśnej 108, Stare Budkowice w opolskim.
— Mamy tam być nad ranem.
Rozdział 3
Poranne światło, wpadając przez okno, obudziło Michała. Pozostał z zamkniętymi oczami, a jego ręka szukała Matyldy, wyczuwając tylko prześcieradło w miejscu, gdzie leżała wcześniej. Michał otworzył oczy, a ona była nie w cieplutkim łóżeczku obok niego, lecz w drzwiach łazienki, odwrócona w jego stronę, w długiej męskiej koszuli, szczotkując zęby.
— Nie chciałam cię budzić, tak słodko spałeś. Rzadki widok, zazwyczaj, gdy się budzę do pracy, to już cię nie ma.
Przeciągając się w łóżku, spojrzał na zegarek. Była godzina ósma rano, oczy Michała otworzyły się maksymalnie szeroko.
— Zaspałem!
Szybko zakładając spodnie, nerwowo rozglądał się za swoim telefonem. — Może nie jest za późno, jak od razu wyruszymy — nerwowo odezwał się w stronę Matyldy.
— Co byś powiedział na dodatkowy dzień wolny, no wiesz, urlop na żądanie? — Matylda ścisnęła wargi, czekając na odpowiedź. Nie chciała, żeby ten cudowny weekend tak szybko się skończył. Jako mała dziewczynka, marzyła o złotym pierścionku od pięknego bogatego księcia o dobrym sercu, pomagający zwierzętom w potrzebie. Najbardziej w tej chwili nie mogła się doczekać wesela, kiedy tego dnia włoży na miejsce pierścionka zaręczynowego obrączkę.
— W sumie masz rację. — Popatrzył na Matyldę, w jego koszuli wyglądała bardzo pociągająco, sięgająca do połowy pośladków. Michał poczuł pogniecenie na myśl, co będzie robił ze swoją narzeczoną za minutę lub dwie, widział doskonale, że w tym momencie zrobi dla niego wszystko, o co by ją poprosił. Bez mrugnięcia okiem, oddawała mu się tak, jak to robiła zeszłej namiętnej nocy. Małymi kroczkami szedł w jej stronę, żeby ją objąć, poczuć znów jej ciepło. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Oboje zaskoczeni spojrzeli na siebie. Matylda podniosła wskazujący palec do ust, dając Michałowi do zrozumienia, że będą udawać, że nikogo w domu nie ma. Michał bez protestu zgodził się, kiwając głową, spojrzał na koniec koszuli swojej ukochanej, a później na pomalowane paznokcie w kolorze czerwonym. W tym momencie jego myśli krążyły nie koło drzwi, gdzie ktoś nieproszony stał za nimi i chciał nieświadomie ten piękną chwilę im popsuć, lecz o czerwonych paznokciach, ładnych stopach. Bił się on z myślami, czy już wczoraj miała pomalowane i tego jakimś cudem nie zauważył, czy dzisiaj rano jak spał smacznie to sobie pomalowała, żeby być jeszcze ładniejszą, atrakcyjniejszą dla niego.
Kiedy pukanie ucichło, Michał odezwał się szeptem: — Zawsze, tak robię, kiedy ksiądz chodzi po kolędzie — zażartował.
— Czemu tak robisz? — Wyraz twarzy Matyldy diametralnie się zmienił, znikł, piękny uśmiech a pojawił się zmarszczone brwi, wydęte usta i delikatnie pochylona głowa na lewą stronę.
Michał doskonale znał ten wyraz twarzy, ostatnio jak pamięta, taką minę Matylda zrobiła, jak wrócił o czwartej rano z wieczoru kawalerskiego. Niepotrzebnie wtedy zapragnął sobie zrobić kawę i z niewiadomych dla niego przyczyn półka ze szklankami, kieliszkami do wina i porcelaną spadła, robiąc dużo hałasu, budząc wszystkich domowników wraz z kotem na czele.
Od razu zrozumiał po wypowiedzeniu paru słów związanych z kościołem, że popełnił błąd i będzie się teraz gorzko tłumaczył, co zapewne popsuje ten miły poranek. Zawsze starał się nie wchodzić na tematy kościelne, wiedząc jaka Matylda jest głęboką wierzącą katoliczką. Po chwili zastanowienia, jak wybrnąć z tej sytuacji, dość szybko zaproponował: — To może sprawdzę, kto tak dobijał się do nas.
— Nie odwracaj tematu, nie lubię, jak tak robisz — odezwała się Matylda z założonymi rękami, dając tym samym do zrozumienia, że tak łatwo nie wywinie się, jak kiedyś, po niefortunnym żarcie, o odpowiedzi dziewczynki na pytanie księdza, czy umie się żegnać? „Tak, do widzenia”. Wtedy uratowało go dzwonek telefonu, od jego mamy z wiadomością śmierci ciotki.
— Ale o co ci chodzi, że księdza nie lubię mieć u siebie w domu, żeby mi w każdy kąt zajrzał i wypytywał o życie prywatne?
— Michał poczuł, jak jego serce zaczęło mocniej bić, zanosiło się na dłuższą rozmowę, jakiej chciał uniknąć.
— To jak zamieszkamy razem, to księdza nie będziemy przyjmować, bo ty sobie tego akurat nie życzysz, a ja jestem innego zdania, odpowiedziała Matylda zdenerwowana.
— Wiem, o co ci chodzi, dopiero co się zaręczyliśmy, a Ty już próbujesz wychować mnie na dobrego katolika. To coś ci uzmysłowi, że ja wierzę w Boga, a nie w Kościół, i będę robił to, co uważam za słuszne. A nie, jak ktoś narzuca mi swój światopogląd. — To było silniejsze od niego. Ważniejsze było powiedzenie prawdy, niż życie w ciągłym kłamstwie, udawanie kogoś, kim się nie jest. Po tym wyznaniu poczuł ogromną ulgę, której od dawno nie doświadczał.
Znów rozległo się pukanie do drzwi, głośniejsze od poprzedniego, nie było już najmniejszego sensu udawać dalej. Podszedł do drzwi i energicznie je otworzył. Za drzwiami stało dwóch policjantów w mundurach.
— Dzień dobry, pan Michał Stolarczyk?
— Tak — odparł Michał, totalnie zaskoczony.
— Urodzony 1990 w Częstochowie, syn Leszka i Anny?
— Tak, a o co chodzi? — odpowiedział, zmieszany. Nigdy nie miał do czynienia z policją, nawet mandatu nie dostał ani upomnienia. Tylko raz go spisali, jak po nagłośnieniu sprawy przez media policja szukała ekshibicjonisty, który grasował w okolicach jego pracy.
— Dostaliśmy informację, że był pan świadkiem przestępstwa. Czy możemy wejść?
Jeden z policjantów był barczysty, wysoki o ostrych rysach twarzy z dwudniowym zarostem. Drugi był zupełnym przeciwieństwem pierwszego, mniejszy i drobnej budowy ciała. Obaj wyglądali na około trzydzieści lat.
— Tak, oczywiście, zapraszam. O jakie przestępstwo chodzi?
Matylda szybko założyła spodnie, włożyła swoją koszulkę, spięła włosy w kucyk i wyszła zobaczyć, co się dzieje. Widząc policjantów, podeszła do Michała.
— Czy ktoś jeszcze jest w domu oprócz was? — Wychylając głowę, starał się wypatrzeć, kogoś jeszcze.
— Nie, tylko my — odpowiedział Michał, zastanawiając, czy czasem nie chodzi o jego pracę.
Niższy policjant stanął za nimi, przyglądając się Matyldzie. Drugi w tym czasie wyciągnął notes i długopis, zaczął nim coś notować, nie przerywając, mówił dalej:
— A więc proszę podać swoje dane i co łączy panią z panem Michałem.
„Co ich to interesuje, wyglądają jakoś dziwnie” — pomyślała Matylda. Miała już do czynienia z policjantami, nieraz ich widywała w szpitalu. Z paroma nawet zaprzyjaźniła się, a ci wyglądali, jakby byli z wydziału prewencji.
— Nazywam się Matylda Nowak, mieszkam również w Częstochowie, a ten pan obok to mój narzeczony. A panowie, z jakiego są wydziału?
Policjant stojący za nimi szybko wyciągnął pistolet i nacisnął spust, strzelając prosto w głowę Matyldy. Później skierował pistolet w stronę głowy Michała, a ten zdążył tylko krzyknąć i zrobić krok w kierunku zabitej narzeczonej, która leżała na podłodze. Po chwili znalazł się martwy obok niej, w kałuży krwi.
— No i po wszystkim, gładko poszło — powiedział Gino, chowając pistolet do kabury.
— Po jakiego diabła zabiłeś dziewczynę? — odezwał się drugi policjant, nie ukrywając wielkiego zaskoczenia.
— Jak to po co? Żeby świadków nie było. Miałeś jakieś plany wobec niej? — zdziwił się, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. — A co, wpadła ci w oko? Jest jeszcze ciepła — uśmiechnął się Gino.
— Udajesz idiotę czy nim jesteś? — Pirosowi wcale nie było do śmiechu, wręcz przeciwnie, wyglądał tak, jakby chciał zaraz w niego wpakować cały magazynek, i jeszcze byłoby mu mało. — Teraz Kreator wykorzysta ją przeciwko nam, to tak, jakbyś dał mu prezent na gwiazdkę. I jak przekonamy Michała do nas? Widziałeś jego minę po zastrzeleniu narzeczonej. Nie był zachwycony tym, prawda?
— Ups! O tym nie pomyślałem. I co zrobimy? — zapytał zdenerwowany, ocierający pot z czoła.
— Teraz już nic nie zrobimy, jedziemy do centrali. Mam nadzieje, że oni coś wymyślą, bo jesteśmy głęboko w czarnej…
Rozdział 4
Z pogrążonego we śnie Lou, wydobywały się jakieś dźwięki, później jakiś bełkot, a na końcu imię Beatrice co zdziwiło Ottisa. Nie spotkał się, żeby umarli miewali sny, a szczególnie na ziemi, kiedy ich wizyty nie trwają zbyt długo. Słyszał, że są, tacy co mogą nieskończoność, być na ziemi przerzucając się z ciała na ciało, ale trudno było do nich dołączyć. Nie przyjmują nowych członków, poza tym ciężko ich znaleźć, dobrze się ukrywają przed piekłem, które nieuchronnie na ich wszystkich czeka.
Zaczęło, już świtać jak Lou się przebudził, oblany potem, poczuł, jak ogarniają go dreszcze, organizm domagał się alkoholu. Wiedział, doskonale co mu dolega wielokrotnie, przez to przechodził, wcielając się w takich meneli. „Muszę się napić, a stanę na nogi” — pomyślał.
— Gdzie jesteśmy — zapytał się Lou, rozglądając się podczas jazdy samochodem.
— Jeszcze dwadzieścia minut będziemy na miejscu, właśnie miałem cię budzić. Widzę, że nie najlepiej z tobą, mam coś, co ci pomoże — Ottis otworzył skrytkę na rękawiczki i wyciągnął butelkę wódki, do połowy opróżnioną.
— Były, właściciel samochodu zadbał o nas, ja się już poczęstowałem — uśmiechnął się, Ottis podając butelkę. Lou bez najmniejszego problemu wypił resztę alkoholu.
— Co ci tam się śniło, twoja była?
Ottis od czasu do czasu słyszał drastyczne zbrodnie mężów i żon na Terionie, ale Lou jak na razie przebił ich wszystkich. Żona Lou często cierpiała na migreny, co w jego czasach było dość popularne wśród kobiet, które wymigiwały się od współżycia małżeńskiego, co niektóre robią to, do dzisiejszych czasów. Lou miał już tego serdecznie dość. I pewnego dnia jak żona, z któryś raz rzędu oświadczyła, że boli ją głowa, to wtedy wpadł na pomysł, że raz na zawsze, rozwiąże jej problem, ucinając głowę swojej żonie.
— Moją przyszłość widziałem, jaka czeka na mnie, i muszę ci przyznać, że nie była ona taka kolorowa. Mam obawy, czy nam się uda, uniknąć tego, co od bardzo dawna wisi nad naszymi głowami — patrząc przez okno na mijające drzewa, posmutniał.
— Jak do tej pory nam się udawało, wystarczy tylko robić to, co nam każą.
Samochód zatrzymał się pod samymi drzwiami, drewnianego domu, wykończanego palonymi deskami z zadaszonym gankiem. Wysoka podmurówka z grafitu ładnie komponowała się wśród wysokich drzew. Najbardziej rzucały się duże okna z pomarańczowymi zasłonkami, wnętrze domu delikatnie przysłaniały białe storczyki w doniczkach na parapecie. Obok domu znajdował się pomieszczenie gospodarcze z drzewem. Drzwi były otwarte, można było dostrzec siekierę wbitą w pień, nieopodal dalej znajdował się czerwony samochód. Na widok samochodu Lou się uśmiechną.
— Mamy szczęście, gospodarze są w domu.
Ottis spojrzał na Lou, widząc, że jego partner doszedł już do siebie, najwyraźniej alkohol zaczął już działać.
— Jesteśmy przed czasem i co wchodzimy?
— A mamy jakieś inne wyjście — odpowiedział Lou, wysiadając z samochodu, łapiąc świeży oddech.
— Zawsze możemy wrócić i poprosić, żeby nas odesłał — zachichotał Ottis.
Po paru minutach pukaniu do drzwi z przerwami kilkunastu sekundowymi nikt nie otwierał. Lou podszedł do najbliższego okna, spoglądając, przez nie w prawo dostrzegł zwłoki kobiety i mężczyzny.
— Mamy przerąbane! — krzyknął z przerażeniem, odwracając się w stronę partnera.
Ottis natychmiast silnym kopnięciem wyważył drzwi, za którymi było widać domowników, leżących na podłodze. Wstrzymując oddech, patrzył na zwłoki, podszedł do chłopaka, który znajdował się najbliżej, dotykając go, wyczuł, że ciało jeszcze nie zdążyło ostygnąć.
— Kto to zrobił? — Lou zdyszany jakby przebieg parę kilometrów, czuł jak jego serce, wali coraz szybciej. „Muszę się uspokoić, bo zejdę wcześniej, niż chciałem” — pomyślał, wystraszony.
— Było dwóch sprawców, jeden stał przy drzwiach, drugi przyjął pozycję. Stało się to przed niecałą godziną — dedukował Ottis. Sprawców musieli znać lub darzyć zaufaniem. Jeśli to znajomi to jest dziwny zbieg okoliczności, że akurat teraz ich zabili, co jest mało prawdopodobne. Zostaje osoby z bronią, które nie zbudzają podejrzeń, lub broń była schowana, ale kto oprócz policjantów mógł chodzić parami. Zastanawiał się Ottis.
— Ja bym przebrał się za gliniarzy w mundurach, ale również mogli to zrobić inni pracownicy publiczni np. z elektrowni, gazowni, wodociągów itd.
— I co teraz zrobimy, nie możemy wrócić z pustymi rękami, bo od razu nasz odeśle — Lou nadal nie mógł opanować skołatanych nerwów.
Ottis bardzo szybko zdał sobie sprawę, że ktoś musi za to beknąć, i na pewno nie będzie to on. Pochylając się nad ciałem Michała, udając, że czegoś szuka, zastanawiał się jak wykończyć swojego partnera. Lou na Terionie był instruktorem walk wręcz i posługiwaniem się bronią. Jak widać w tym ciele, nie czuł się za dobrze, na jego szczęście źle trafił. Przypomniał sobie o wbitej siekierze na dworze w chacie.
— Idź na górę, może coś ciekawego znajdziesz, ja rozejrzę się na dole — odezwał się Ottis.
Ottis rozglądając się po pomieszczeniu, stworzył iluzję do swojego chytrego planu. Lou bez słowa poszedł na górę po drewnianych schodach, w tym czasie Ottis korzystając z okazji, że partnera nie ma przy nim, szybkim krokiem wyszedł z domu w kierunku siekiery. Nie mylił się siekiera była, tam, gdzie ją ostatnio widział. Podbiegł do niej, żeby jak najszybciej ją wyciągnąć, była głęboko wbita w pień. Jedną ręką nie dał rady, musiał złapać obydwoma rękami za trzonek siekiery, i tak nie mógł wyciągnąć. Ottis zorientował się, że sam nie jest w dobrej formie. Oparł jeszcze nogą o pień i z całej siły zaczął ciągnąć w górę. Tak był pochłonięty wyciąganiem siekiery, że nie usłyszał zbliżających się kroków. Nagle poczuł jak ktoś, chwyta go za tył głowy i ją wykręca.
Usłyszał chrupnięcie, charakterystyczne dla łamanego karku, dość często słuchanego przez niego „I co teraz” — zastanawia się Lou nad ciałem Ottisa, którego przed chwilą uśmiercił. Zawsze wie, z kim pracuję i w tym przypadku ta wiedza uratowała jego skórę. Ottis był zdrajcą i złodziejem, nie wiedział, dlaczego Kreator go trzymał, ale tym razem mu się nie upiecze, w sumie jemu też jak wróci z niczym.
Nic innego nie pozostaje jak dorwać tych kolesi i może dzięki nimi wykaraska się z kłopotów. Lou pożałował, że nie nauczył się prowadzić samochodu, w tej sytuacji to by mu się bardzo przydało. Pójście na nogach nie znając drogi, nie wchodziło w rachubę, nie miał zresztą na to czasu. Przed sobą ma niecałe dwa dni, żeby ich znaleźć. Po tym czasie Kreatorowi nie będzie już potrzebny, co nie wróżyło dobrze dla niego.
Na Terionie osoby, których nie ma z nich pożytku, są usuwane, przeciwnym razie szybko by się zapełniła cała planeta bezużytecznymi ciałami. Wrócił do domu, widok ciał już nie robił takiego wrażenia jak za pierwszym razem, najwyraźniej nauczył się już panować na tym ciałem, niż poprzedni właściciel. Podszedł do stolika, na którym leżał telefon, na szczęście umiał go obsługiwać, wiele godzinne szkolenia nie poszły na marne. Z nowinek technicznych występujących na Ziemi. Wziął telefon do ręki, po chwili zastanowienia się, nie mógł sobie przypomnieć numeru telefonu, pod który miał teraz dzwonić, nie zwlekając już dłużej, wybrał głosowe wybieranie kontaktu.
— Policja! — Lou, krzyknął do telefonu. Po paru sygnałach rozległ się głos w telefonie dyspozytora — Tak słucham.
— Chciałbym zgłosić, że przed chwilą zabiłem człowieka. Po kilku sekundowej przerwie jak dyspozytor przetrawił, co usłyszał, nie przywykł rozmawiać z mordercami, odezwał się ponownie — proszę się przedstawić i podać adres miejsce zbrodni. Lou zaczął przeszukiwać swoje ubranie, ale był raczej pewny, że nie znajdzie żadnych dokumentów, i tym razem się nie pomylił.
— Halo jest tam pan jeszcze? — Odezwał się głos z telefonu, po dłuższej ciszy z drugiej strony.
— Tak jestem — jest problem, mianowicie nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywam, i gdzie jestem.
— Czy pan znajduje się na miejscu zbrodni? — Tak — proszę opisać miejsce, z którego pan dzwoni.
— Lou podszedł bliżej do okna z telefonem bezprzewodowym, przystawionym do ucha i zaczął rozglądać się po okolicy przez szybę.
— Znajduję się w drewnianej chacie, przy drodze otoczonym lasem, przed domem znajduje się samochód o kolorze czerwonym — Zastanawiał się nad marką samochodu, ale w ogóle nie znał się na samochodach. Jedyny samochód co pamiętał, to był Ford model T, a ten ani trochę go nie przypominał.
— Już pana namierzyłem, proszę się stamtąd nie ruszać do przyjazdu policji. Ma pan jakieś jeszcze pytania?
— Tak, za ile policja może przyjechać? — Sądzę, że do półgodziny powinni być — rozumiem, to będę czekał.
Kończąc rozmowę, Lou przyjrzał się w lustrze znajdującym się na ścianie przy drzwiach, widok nie był dla niego zaskoczeniem. Widział mężczyznę, co od bardzo dawna się nie kąpał, a ciuchy, w których był ubrany, zapewne znalezione zostały na śmietniku „Wreszcie mam trochę czasu dla siebie” — pomyślał. Spojrzał na zwłoki Michała i spostrzegł, że są mniej więcej podobnych rozmiarów, na górze widział łazienkę, z której z przyjemnością skorzysta, i coś dobrego może znajdzie w lodówce. Po namyśle pożałował, że tak się pośpieszył z policją, ale w tej chwili dla niego czas jest na wagę złota.
Rozdział 5
Nicość, ciemność, nieważkość, bez żadnych zmysłów. „Gdzie ja jestem? Kim ja jestem?” — zastanawiał się Michał, niczego nie czując, nie widząc, nie słysząc, nie oddychając, nie słysząc bicia swego serca, tylko świadomość o swoim istnieniu. Bez strachu, smutku, gniewu, zazdrości i radości. Jestem nikim niczym wielką pustką, ciemną nieskończonością, zawieszoną w nicości, samotności.
W ciemności pojawiały się powoli jasne punkty jak gwiazdy na niebie. Najpierw jeden, potem dwa, aż do wypełnienia całej ciemności. Powoli ciemność stała się jasnością. Michał znał ten widok, codziennie go widywał na górze, jego oczom ukazało się bezchmurne niebo z widocznymi dwoma księżycami.
Ten obraz księżyców tak go nie zaskoczył, jak własne dłonie koloru niebieskiego. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, leżąc na ziemi wśród wysokiej, zielonej trawy.
W oddali słyszał szum wody, starał się przypomnieć, kim jest? Gdzie jest? Co on tu robi? Po dłuższym zastanowieniu nadal te pytania pozostały bez odpowiedzi.
Powoli podnosił głowę, by obejrzeć resztę swego ciała, tak jak ręce cały był niebieski. Wyglądał tak, jakby miał obcisły kostium założony na siebie. Podczas oglądania nóg zobaczył czyjeś ciało, również tego samego koloru. Opierające się o jego lewą nogę, czym dalej sięgał wzrokiem, tych ciał było coraz więcej, porozrzucane były po całej okolicy, leżały jedno obok drugiego. Wszyscy leżeli z zamkniętymi oczami w bezruchu przypominającym sen.
Wyglądali tak samo, byli nadzy, łysi, niebiescy. Nie było kobiet, mężczyzn ani dzieci, byli równego wzrostu, bez narządów płciowych.
Podnosząc się z ziemi, zrozumiał, że znajduje się przy morzu. Krajobraz był jak z obrazka, piękna łąka, na której roiło się od różnych kolorowych kwiatów. Wystające wapienne kamienie do połowy zakopane w ziemi, ale jego uwagę bardziej przykuła latarnia na skarpie, postanowił zobaczyć ją z bliska. Robiąc parę niezręcznych kroków, nogą zahaczył o leżące ciało, stracił równowagę, upadając, uderzył głową o wystający kamień. Po raz kolejny podniósł się, nie czuł bólu ani nie krwawił, jedyne co poczuł to ogromne zmęczenie. Nie zwracając na to uwagi, kontynuował wędrówkę, gdy znów upadł, zrozumiał, że lepiej będzie, jak tak zostanie, by znów nabrać sił, po chwili stracił przytomność.
Znów zobaczył ciemność, która stawała się coraz jaśniejsza, słońce na niebie mocniej świeciło, jakby przespał całą noc i część dnia. Poczuł się już na siłach, żeby stanąć, tym razem idąc, nie potykał się, lecz przejście kilkuset metrów sprawiło, że siły go opuściły, postanowił odpocząć na kamieniu. Siedząc, zastanawiał się, co to za miejsce, nieopodal poruszyło się ciało. Widząc, jak ta postać wstaje i idzie w jego kierunku, szedł szybkim krokiem o wiele szybciej niż on, jakby miał więcej siły od niego. Podszedł tak blisko, że zobaczył jego oczy. Były bardzo nietypowe, źrenice miały kolor kości słoniowej. Michał najbardziej zwrócił uwagę na idealnie wyrzeźbione ciało przybysza, wyglądał niemal identycznie jak on, bez zbędnego tłuszczu, o takim ciele zawsze marzył.
„Co za ironia?” — pomyślał. — „Jak już takie ciało ma, to zaś brakuje najważniejszego wyposażenia między nogami”.
Zaczął mówić do niego niezrozumiałym językiem, po paru zdaniach zauważył, że nic nie robił, tylko na niego się gapił. Podniósł rękę i palcem wskazującym pokazał latarnię. Michał skinął głową, domyślając się, że nieznajomy chce tam pójść. Ten natomiast przecząco pokręcił głową, żeby tam jednak nie iść, odwrócił się od niego i zaczął iść w przeciwnym kierunku, w stronę lasu. Przystanął na chwilę i dał znać ręką, żeby razem z nim poszedł. Nie zastanawiając się już dłużej, poszedł za nim.
Wędrówka trwała niecałą godzinę, bez słów i gestów przeszli połowę dystansu, przez zieloną łąkę, trawa robiła się coraz większa, sięgająca niekiedy do ramion. W pewnym momencie nieznajomy się zatrzymał, odwracając się do Michała, złożył dwie dłonie do siebie i przyłożył do głowy, którą później przechylił, dając znać, że czas odpocząć, kładąc się na ziemi i zamykając oczy. Nie rozumiał, czemu jego towarzysz poszedł spać, nie było widać po nim zmęczenia. Kładąc się na trawie, czuł, że zaraz odpłynie, obiecał sobie przed snem, że jutro spróbuje coś od niego wyciągnąć.
Następnego dnia Michał, leżąc na trawie, otworzył oczy, spostrzegł jasność, przez ostatnie dwa dni miał z tym problem. Najwyraźniej oczy musiały już przywyknąć do otoczenia. Nieznajomy stał już nad nim, nie wiedząc, czemu go nie budził, ponownie przemówił do niego.
— Nie rozumiem, co do mnie mówisz, znasz może angielski? — powiedział Michał, wcześniej uświadomił sobie, że zna angielski i trochę niemieckiego, ale nadal nie wiedział, jak ma na imię. Pamiętał jeszcze imię psa z dzieciństwa Dżeki, brata, rodziców, dziadków, jak zabrali go na Jasną Górę, kiedy był jeszcze dzieckiem. Wtedy do niego dotarło, że pamięć zaczyna wracać.
— Do you speak English? — odezwał się Michał, tym razem to nieznajomy na niego patrzał, bez żadnej reakcji.
— Sprichst du Deutsch? — Ponownie spróbował, ale reakcja była taka sama.
Machnął ręką na Michała, jakby chciał mu powiedzieć, że marnuje czas na próbie nawiązania kontaktu z nim. Podniósł rękę w kierunku lasu, a drugą ręką pomógł mu wstać. W ciągu godziny byli już prawie na miejscu, nie czując zmęczenia, szli dalej.
Las był rzadki, drzewa wysokie, porośnięte mchem z wystającymi korzeniami, na które trzeba było uważać, żeby się nie potknąć, tak jak to robili na łące z ciałami, które mijali po drodze do lasu. Dotarli do polany, na której znajdowało się palenisko otoczone kamieniami, koło kamieni były ułożone w trójkąt trzy kłody do siedzenia.
Wyglądało na to, że ich wędrówka dobiegła już końca, nieznajomy usiadł na jednej z kłód, dając do zrozumienia, że też powinien spocząć.
Czas płynął bardzo szybko, niepostrzeżenie zaczęło się już ściemniać. Michał, siedząc tyle czasu w jednym miejscu, doszedł do wniosku, że najwyraźniej czekają na coś lub na kogoś. Wsłuchiwał się w ciszę, niespotykaną w lesie na ziemi, gdzie było słychać dźwięki natury: odgłosy zwierząt, szelest liści poruszanych przez wiatr. Nic w tym momencie nie mogło go rozproszyć, idealne warunki do rozmyślań. Michał siedział nieruchomo, myśląc wyłącznie o Matyldzie, o ostatniej kłótni. Nie mógł sobie darować, że ostatnie wspomnienie była bezsensowna sprzeczka, jakby mógł, to jego ostatnie słowa by brzmiały „Kocham cię”. Michał zamknął oczy i starał się z wszystkich sił przywołać inne, przyjemniejsze wspomnienie.
— Wstawaj!
Michał otworzył oczy, był zaskoczony, ponieważ nie wiedział, kiedy zasnął. Wstał najszybciej, jak tylko potrafił, żeby zobaczyć, kto do niego przemawia, skutecznie w tym przeszkadzały oślepiające promienie słoneczne padające na jego twarz, widział tylko niecały zarys ciała. Po krótkim czasie, jak jego oczy przyzwyczaiły się do natężenia światła, i ujrzał postać, która do niego przemówiła.
Widok mężczyzny bardzo go zaskoczył, wyglądał tak samo, jak ludzie na ziemi. Zwłaszcza gdy od paru dni bez przerwy napotykał się na niebieskich dziwolągów, nie wyłączając siebie. Wyglądał na siedemdziesiąt lat, siwowłosy dziadek, ze zmarszczkami na twarzy, o krótkich włosach, małym zarostem. Oczy miał niebieskie, był jak pozostali nagi, bez narządów płciowych.
Nie był sam, towarzyszyły mu jeszcze trzy postacie wyglądające tak samo, jak wcześniej poznany nieznajomy. Przez chwilę zastanawiał się, „gdzie on poszedł? A może jest w tej trójce” Najwyraźniej niebawem się dowie, tego i o wiele więcej, jak się domyślał.
— Masz pewnie dużo pytań, jak sądzę, postaram się na większość odpowiedzieć — odezwał się siwowłosy, siadając na kłodzie, szeroko rozstawiając nogi naprzeciwko Michała. Szybko zauważył, gdzie wzrok Michała się zatrzymał. Siwowłosy uśmiechnął się i w ułamku sekundy był już ubrany.
Teraz wyglądał zupełnie inaczej, miał fioletową koszulę, czarny garnitur i pantofle, krótki zarost, siwowłosa fryzura pozostała, lecz kolor skóry zmienił się z białego na czarny, poza tymi szczegółami nadal wyglądał na siedemdziesiątkę.
Rozdział 6
Patrząc w lustro, nadal widziała swoje odrażające odbicie. Posiadała otyłą figurę, odstający brzuch, wielki tyłek, małe co do wielkości ciała piersi, duże rozstępy na brzuchu, udach, pomarszczona twarz, braki w uzębieniu. „Inni mają gorzej” pocieszała się Marzena: chodzący jak zwierzęta na czworakach z deformowaną twarzą, powykręcanymi rękoma i nogami. Jakby wiedziała, że wnętrze człowieka po śmierci, staje się odzwierciedleniem wyglądu, przez całą wieczność. To wtedy poszłaby do zakonu i wielbiła Boga pod niebiosy. Za swoje czynny była potępiona. Kreator dał jej wybór, piekielną planetę, albo służbę na Terionie, tak jak wielu innych przednią, którzy mogli być dla niego pożyteczni.
Na wspomnienie swojego mordercy, nadal czuła niewyobrażalny gniew, chęć zemsty. Znalazła dla niego specjalną planetę, na której byłby sam, tylko on jeden, przez całą wieczność. Za dnia paliłby się żywcem, a w nocy zamarzał na kość. Zabrał jej coś cenniejszego niż życie. Możliwość poprawy, której tak bardzo pragnęła, zmienić swoje życie na lepsze. Odebrał jej raj. Teraz jak dowiedziała się, że po dwudziestu latach jej oprawcy może uniknąć piekła. Po jej śmierci zmienił się, starał się być dobrym człowiekiem, pomagał innym ponad swoje siły. Istniała duża szansa, że może wykupić się od kary, dzięki swoim dobroczynnym uczynkom. Nie mogła tego znieść, że będzie mu dane zobaczyć niebo, o którym tylko może sobie pomarzyć. Takiej okazji nie mogła zmarnować, jaka się przytrafiła. Bardzo rzadko wysyła się potępionych na ziemię, ale w tym przypadku, chodziło o jak najszybsze znalezienie jednego człowieka, przed konkurencją, a przy okazji sprowadzenie jej zabójcy. Kreator powierzył jej zadanie, dzięki któremu będzie mogła awansować. Awans oznaczał dla niej, nową lepszą powłokę. Widzialną dla wszystkich, piękne ciało, dzięki któremu, nie musiała oglądać swojej brzydoty na co dzień.
Zastanawiała się, czemu sam tego nie dopilnuje, jeżeli mu tak na tym zależy. Na pierwszy rzut oka, czasami Kreator dawał mało logicznie z jej punktu widzenia zadania, które w późniejszym czasie łączyły się w logiczną całość. Nie była świętą na ziemi, żeby przeżyć, musiała od małego dziecka kraść, oszukiwać. Jako studentka zarabiała na studia szantażem żonatych mężczyzn, z którymi sypiała. Po studiach obiecała sobie, że z tym wszystkim skończy, zacznie nowe lepsze życie. Tak poznała swojego oprawcę, żonatego młodego lekarza, który zainteresował się jej osobą, a szczególności to, co miała pod spodem. Nie przewidziała tylko jednego, że ktoś z tego powodu może zrobić jej krzywdę. W dniu jej śmierci przyszedł do niej z pieniędzmi, cuchnęło od niego alkoholem, chciał się z nią pożegnać, najwidoczniej zadłużył się w niej. W innych okolicznościach może byliby razem. Wysoki szczupły mężczyzna o zniewalającym uśmiechu, co bardzo jej się podobało, lecz w tym momencie w jej życiu, pieniądze były dla niej ważniejsze od uczuć.
Miał na imię Sebastian nieszczęśliwy żonaty, szukający miłość w ramionach innej, która go rozumie, znajdujący z nią nieskończoną ilość tematów do rozmów. Na miłość jeszcze przyjdzie czas, zawsze to sobie powtarzała, jak kogoś interesującego poznawała. Traciła nie jedną okazję na prawdziwą miłość. Była bardzo atrakcyjną kobietą, co wielu mężczyzn to doceniało, oglądając się za nią na ulicy. Spotkanie zamieniło się w szarpaninę dwóch osób, on próbując ją pocałować, a ona uciekając od jego ust, potykając się o swoją walizkę, która była za plecami. Uderzyła skronią o róg szafki, uderzenie było takie silne, że doszło do pęknięcia kości, która przerywała tętnice skroniowa, co spowodowało wykrwawienie się na śmierć. Tysiące razy oglądała swoją śmierć, specjalnym urządzeniu na Terionie, do którego miała dostęp dzięki pełniącej funkcji.
Natłok nowych myśli przerwał jej rozmyślanie nad swoim losem. Do tej formy komunikacyjnej ciężko się przyzwyczaiła, udaje się to nielicznym. Wystarczy się nauczyć odróżniać, myśli swoich wiadomość od innych. Po pierwszej przyszła kolejna wiadomości. Marzena w mgnieniu oka zmieniła swój wygląd nie do poznania, talia osy, szczupłe i jędrne pośladki, imponujący biust. Wygląd ten zapewnią jej, że nadal czuła się atrakcyjna. Niestety kamuflaż działał tylko na dusze potępione. Musiało jej to wystarczyć, dla tego wychodząc, zawsze ukrywała swoje ciało pod długim czerwonym płaszczem sięgający aż do kostek z kapturem na głowie.
Pierwsza myśl od Ottisa była niepokojąca — „druga część misji nieudana” — Kolejna myśl –„Michał został zabity przez Legion”
— Marzena szybko zapomniała o swoim oprawcy, co było w tej chwili mało istotne, niepowodzenie drugiego zadania nie wchodziło w grę. Takie proste znaleźć jednego człowieka i oddać go w ręce Kreatora. Najważniejsze teraz jest odnaleźć go, co jest utrudnione, z powodu utraty pamięci. Jak można kogoś odszukać, jak poszukiwany sam nie wie, kim jest. Przyśpieszyła, lewitując centymetr nad podłogą. Wysłała wiadomość swoją myślą, która brzmiała — musimy się spotkać. — Czekała chwile na myśl, która przyjdzie od Ottisa, spojrzała w tym czasie na swoje dłonie, jak zaczęły drżeć.
— Będę czekać na polu chwały, przy ciernistej ścieżce, Ottis.
Wiedziała doskonale, gdzie to jest, spędziła tam prawie rok, nieustannego czekania na swoje przeznaczenie.
Pole Chwały było miejscem szczególnym na Terionie, gdzie ludzie po transformacji duszy z ciałem, czekali w długich kolejkach do fontanny przeznaczenia. Wielkość Pola Chwały robiła wrażenie. Miała długość około 800 km. Podłoga była wyłożona różnymi kolorowymi kamieniami, tworząc obrazy przedstawiające raj widziany z lotu ptaka, przez ludzi wybierających się do różnych miejsc.
Wszystko na Terionie było zaprojektowane i zbudowane, przez artystów broniących się swoją pracą przed piekłem, jak większość ludzi pracujących na tej planecie nieustannie od setek lat. W samym centrum znajdowała się fontanna, potrafiła pomieścić wokół siebie 133 kolejek, a w każdej kolejce znajdowało się pół miliona ludzi. Nie mających kontrolę nad własnym ciałem, które poruszało się bez ich woli w jednym kierunku. Mogli tylko patrzeć, jak małymi kroczkami poruszali się do przodu. Miało to na celu zapobieganiu oporu, ze strony umarłych. Po odzyskaniu pełnej kontroli duszy nad ciałem. Fontanna przenosiła ciągu niecałej minuty 133 osoby do miejsc, na które zasłużyli za życia. Takich fontann Terionie było sto, czasami była uruchomiona druga fontanna, by odciążyć pierwszą, gdy na Polu Chwały już miejsc brakowało.
Szczególnie podczas wojen, w XX wieku i ludobójstw. Pozostałe, czekają na apokalipsę, która w każdym momencie może nadejść. Terion musi być przygotowany na taką sytuację. Samo czekanie w kolejce byłą drogą do rozmyślań nad swoim istnieniu, w tym wszechświecie, gdzie Bóg nieustanie go tworzył.
Skierowała się prosto na pole, które znajdowało się niedaleko budynku, w którym mieszkała. Kreator tak projektował Terion, żeby wizualnie przypominał ziemię, w miarę czasu nawet ciała były zbliżone do wyglądu przed śmiercią, jeśli umarły na to zasługiwał. Miało to na celu szybsze odzyskiwanie kontroli duszy nad ciałem, za co był Kreator odpowiedzialny. Mogła szybciej wyjść, jakby potrafiła przechodzić przez ściany, tej sztuki nie opanuje tym obecnym ciałem. I nie zanosi się, żeby awansowała tym bardziej teraz, jak jej podwładni zawali robotę, za którą pewnie głową zapłaci.
— Jak to się stało — Marzena, widząc Ottisa, który był ubrany w czarny habit założonym kapturem na głowie, jego pozycja pozwalała nosić odzienie, a poza tym ciało miał jak wielu potępionych zdeformowane. Nie zważając najmniejszej uwagi, odezwała się, mimo że jest odwrócony plecami do niej — no mów, na co czekasz — czuła, jak narasta w niej wściekłość.
— Ktoś nas ubiegł i nie zastosował obrzędu — spokojnym głosem odpowiedział, już pogodziwszy się z tym, co może się z nim teraz stać. Jedyne co mu przyszło na myśl to kobieta, która leżała obok Michała.
— Nie był sam, była z nim dziewczyna miała na palcu pierścionek, myślę, że to jego narzeczona.
— A gdzie jest Lou?
— Został, żeby odnaleźć sprawców, ja wróciłem, żeby ci osobiście przekazać wiadomość — Ottis nie chciał bardziej komplikować sytuacji, mówiąc prawdę o małym nieporozumieniu z Lou.
— Mogłeś wybrać się do szpitala i znaleźć jakąś pół zmarłą, i przekazać przez nią wiadomość, czy to takie trudne — Marzena pożałowała w tej chwili, że kogoś lepszego nie wysłała. Trochę się uspokoiła, nie było tak źle, jakby wydawało się jej na samym początku.
— Dobra zrobimy tak, znajdź tę pannę, a ja zajmę się Michałem.
Sam nie wierzył, że tak gładko poszło, najwyraźniej pomysł z narzeczoną uratowało go. Zadowolony z siebie Ottis, teraz się zastanawiał jak ją znaleźć wśród milionów. Najwyraźniej błąd popełnili zabójcy, mordując kobietę. Mając ją to mamy i jego, pod warunkiem, że zrobi dla niej wszystko.
W ułamku sekundy przed nimi znikąd pojawił się Kreator, w ciele dziewięcioletniej dziewczynki z długimi do ramion blond włosach i niebieskich oczach. Wyglądała bardzo niewinnie jak na osobowość zarządzającą Terionem. Postać dziewczynki była niespotykana na Terionie, dusze dzieci były umiejscowione w ciałach dorosłych.
— Czuję się zawiedziony waszym niepowodzeniem — z dziecinnym głosem mówił do nich — opowiedz mi jeszcze o tej kobiecie. Drżącym głosem zaczął jakieś dźwięki wydawać niezrozumiałych dla nikogo, co nigdy Ottisowi się nie zdarzyło, na chwilę przerwał, by zastanowić, co miał powiedzieć. Nigdy nie widział Kreatora, rzadko ukazywał się publicznie, zazwyczaj przesiadywał w swojej twierdzy na szczycie góry, która leżała na pustkowiu, nieosiągalna dla umarłych. Marzena już się domyśliła, że Kreator wie o wszystkim, ba nawet więcej, niż oni sami. Następne nielogiczne pytanie dla osoby co czyta w myślach, być może umysł Ottisa jest tak zagmatwany, że nie wiadomo co jest prawdą, a co kłamstwem jest. Często kłamcy wierzą w swoje historyjki i sami mają problem odróżnieniu prawdy od swoich kłamstw, żyją w świecie fantazji zmiksowanej z rzeczywistością.
— Była razem z nim, leżąc na podłodze martwa, na palcu miała pierścionek — starał się sobie przypomnieć jak najwięcej szczegółów, stawka była bardzo wysoka, w grę wchodzi jego dusza i cała wieczność. Nic więcej nie przychodziło mu do głowy. Spuścił głowę na dół jak wielu skazańców oczekujących na wyrok.
— To wszystko? — Odpowiedział Kreator, marszcząc przy tym brwi, udający zdziwienie.
— Nie będziesz już nam potrzebny, ustaw się na koniec kolejki.
Te słowa były jak uderzenia pioruna, szybkie elektryzujące całe ciało, nastał paraliż, brak kontroli nad własnym ciałem. Ottis czuł bezsilność, jaka zapanowała w nim, mógł tylko przyglądać się, jak porusza się bezwładnie w stronę umarłych stojących w kolejce do fontanny. To już jest koniec, wieczne potępienie na obcej planecie, wyrzucony jak śmieci na wysypisku. Zostaje tylko jedna, jedyna nadzieja, że Kreator przypomni sobie o nim jeszcze, że będzie potrzebny, wyciągnie go z tej kolejki, jest jeszcze szansa. Dużo czasu przed nim, cały rok na zastanawianiu się, czy to już dzisiaj, czy jutro przyjdzie po niego, by go uratować, dać mu drugą szansę. Wolał nie myśleć co jeśli nie przyjdzie, trafi do piekła, nieustanego cierpienia. Jego zdeformowana twarz jest niczym, z tym, co jest na tych planetach, będzie miał wielkie szczęście jak choć na chwilę będzie bez cierpienia i przyjemność, jak na początku nicość, ciemność, nieważkość.
— Dla ciebie mam niespodziankę, czeka w twoim mieszkaniu.
Na pewno nic dobrego, Marzena, że strachem w oczach pomyślała. Kreator, znając się na duszach, wiedział jak kogoś ukarać, to był jego chleb powszedni. Najgorsze co mogło ją spotkać to spotkanie z fontanną, które już miała za sobą. Powinna odczuć ulgę, ale tak się nie stało.
Rozdział 7
Od dłuższego czasu nie widzieli żadnego samochodu, który by ich mijał. W niedziele rano spodziewali się mniejszego ruchu, ale nie takiego zerowego, najwyraźniej ludzie nie jeżdżą do kościoła. Ubolewał na tym Piros, zawsze jak myślał o ludziach, którym się wydaje, że są katolikami, ale nie praktykującymi, zawsze tacy ludzie są łatwym kąskiem dla Kreatora. Gdyby nie mocna głęboka wiara, Legion Cieni nigdy by nie powstał, a ziemi takiej wydaniu nigdy, by nie było.
Byli już w połowie drogi do centrali, gdy usłyszeli piosenkę z telefonu No good The Prodigy. Gino, spojrzał na Pirosa, wiedząc, że ta piosenka zazwyczaj oznacza kłopoty, jak szef dzwonił. „Czyżby zdążył już mnie zakablować tylko, kiedy” marszcząc brwi, zastanawiał się nad tym.
— Ja mu nic nie mówiłem — Odezwał się natychmiast Piros, domyślając się, o czym teraz myśli jego partner.
— Nie odbierzesz, co strach cię obleciał — pierwszy raz, od dłuższego czasu uśmiechnął się, podejrzewał, że szef właśnie dzwoni w tej sprawie. Gino w końcu nacisną zieloną słuchawkę i przełączył telefon w tryb głośnomówiący.
— Co jest? — Wykonaliście zadanie?
— Tak — odruchowo skinął głową, jakby prowadził wideo rozmowę, wolał tego uniknąć, wystarczał sam głos, niż miał jeszcze widzieć grymas wściekłości szefa.
— To dlaczego ktoś dzwoni na policję i przyznaje się do morderstwa, którego wy mieliście popełnić — te słowa zelektryzowały mu włosy na karku.
— Nie mamy zielonego pojęcia — czując, jak serce podchodzi mu do gardła.
— Już tam jedziemy i zobaczymy, co jest grane — odpowiedział Piros, zawracając samochód — ile mamy czasu?
— Do godziny, powiedziałem, że wyślę dwóch moich ludzi, którzy są w pobliżu, by to sprawdzić.
Umysł Pirosa zaczął pracować na wysokich obrotach, szukając odpowiedzi. Takich niespodzianek starał się zawsze unikać, od samego rana nic po jego myśli nie układa się, jak się wali to wszystko po kolei.
— Kto to może być? — Może Gino podsunie jakiś pomysł, w końcu co dwie głowy to nie jedna, pomyślał Piros.
— Nie słyszałem o mordercy, który chce dobrowolnie podać się karze. Pewnie lubi męskie towarzystwo pod pryśnięciem, kiedy schylając się po mydło, w obecności stojącego za nim wielkoluda łapiącego go za tyłek i szepczącego mu do ucha o Krysiu — odpowiedział Gino z wyrazistym uśmiechem na twarzy.
Piros nie wiedział, czy opowiedział mu jedną z wielu epizodów jego życia, czy jak zwykle żartował. Pracując kilka lat, z nim już przywykł do jego zboczonego stylu bycia, tacy jak on, nawet po śmierci nigdy się nie zmieniają. Nie wiedział, kiedy przestać, nawet na pierwszym spotkaniu z Kreatorem nie mógł zachować powagi, mówiąc do niego, że nie będzie z gówniarą rozmawiał, niech zawoła kogoś dorosłego. Bardzo żałował, że nie widział miny tej Kreatury. Dzięki tym epizodem został dostrzeżony przez Legion Cieni, który od pojawienia się Kreatora walczą z nim on na górze, oni na dole, i tak od wieków.
Gino, domyślając się, że pewnie ktoś z pupilków Kreatora jest tam. Szkoda, że nie widział jego reakcji na widok martwych ciał. Pewnie zlał się, że strachu zdając sobie sprawę, że zawiódł swego pana — tylko po co wezwał policję? Co boi się sam odebrać sobie życie, czeka, żeby ktoś go wyręczył — bardzo naciągana teoria, zastanawiając się nad tym Gino.
Po kilku minutowej ciszy została nagle przerwana przez Pirosa
— To ktoś od Kreatora, wie doskonale, co robi.
— On tam po prostu na nas czeka. Zna nasze zwyczaje, wie, że lubimy wcielać się w osoby, które na co dzień noszą broń.
— Teraz widzę w tym sens, domyślał się, że daleko nie odjechaliśmy, i jak zadzwoni po policję to nas wezwą — odpowiedział Gino, przygryzając dolną wargę.
— Ciekaw jestem, co tam naszykował na nas — powiedział Gino, który w tym momencie podsumowywał swój pobyt na ziemi. Podobało mu się dotychczasowe życie, rodzina, dzieci nie jego tylko tego ciała, ale będąc człowiekiem, minęło kilka wieków, ale nadal potrafił kochać. Ma ciało trzydziestoletniego mężczyzny i ponad połowę życia przed nim. Przede wszystkim to jego pierwsza rodzina, z którą się związał, i bardzo nie chciał ich teraz stracić.
— I co robimy? — Wstrzymał oddech Gino, czekając na decyzję Pirosa, gdzie był wyższej hierarchii od niego.
— Nie ma sensu ryzykować we dwójkę. Wezwiemy wsparcie.
Gino, odetchnął z ulgą, sięgając po telefon, który znajdowała jego wewnętrznej kieszeni. Zdając sobie sprawę, że nie tylko on ma coś do stracenia, również Piros typ samotnika, którym sam był przez długie lata.
— Poznałeś w końcu… — Nagłe uderzenie i trzask pękającej szyby przerwało Ginowi dokończenia zdania, czując się jak pranie w pralce, ciągle obracając się raz na górze, i raz na dole, po czwartym dachowaniu stracił przytomność.
Piros odzyskał przytomność, dopiero wtedy jak obce dłonie zaczęły go wyciągać bezwładnego z samochodu, nic go nie bolało. Nawet nie czuł jak łysy facet po czterdziestce, o dużych dłoniach ciągnął go za ręce. Leżąc na drodze, zauważył, że to kawał chłopa jak nad nim stanął. Usiłując wstać, zorientował się, że nie może nogą, i ręką ruszać. Jedyne co mógł robić to widzieć i słyszeć, na szczęście te zmysły funkcjonowały prawidłowo. Odwracając głowę łysy, powiedział do drugiego, którego nie widział, mając głowę skierowaną w niebo.
— Zaraz mój przytomność straci.
— A co z twoim, dałeś mu zastrzyk?
— Tak — jest nie przytomny, pożądanie oberwał, będzie żył.
Piros poczuł, jak ktoś podnosi go, domyślając się, że to łysy mężczyzna, który zniknął mu teraz z oczów. W tym momencie widząc drugiego z mężczyzn stojącego przy ciele Gina, tak samo ubranego w dobrze dopasowanego garnitur i wyglądających podobnie do poprzedniego, jakby byli braćmi, dwóch wielkoludów wyglądających jak ochroniarze dla VIP-ów z okularami przeciwsłonecznymi. Okulary bardzo pasowały w słoneczny dzień, kiedy z nieba lał się żar.
Samochód, którym jechali, był doszczętnie zniszczony, wywrócony do góry kołami. Piros był zdumiony, że napastnikom udało im się ich wyciągnąć z wraku samochodu, bez użycia pił czy narzędzi hydraulicznych. Nieopodal stał drugi pojazd z rozwalonym przodem, najwidoczniej został użyty jako taran. Obok samochodu od strony pasażera leżał nieprzytomny Gino z rozwalonym łukiem brwiowym. Najwyraźniej nie mieli do czynienia z Legionem, nie wiedzą do czego, jesteśmy zdolni, prawie mi ich jest żal. Uśmiechając się Piros, nie czekając już dłużej na rozwój sytuacji, postanowił działać. Opuścił swoje ciało i wstąpił w ciało, jednego z mężczyzn, który go podniósł. Teraz role się odwróciły, on ciągnął swoje ciało do samochodu, a dusza, która była przed nim, wrzucił do swojego ciała. Przemieszczanie z jednego ciała do drugiego było dla nich takie proste jak oddychanie. Po wrzuceniu swego ciała, na tylne siedzenie samochodu, wyciągną ze swoich spodni niepostrzeżenie telefon, myśląc, że bardziej on potrzebuje, niż ten nieprzytomny goryl. Postanowił szybko działać, pozbyć się drugiego łysego, który właśnie taszczył ciało Gina do samochodu.
— Co teraz z nimi zrobimy? — Zapytał się Piros chcący dowiedzieć się czegoś więcej.
— Jak to co? Kreator już na nich czeka — że zdziwieniem odpowiedział — a co jeszcze chciałeś z nimi robić, póki są nieprzytomni, to są duże szanse, że ich dowieziemy do niego.
Po zapakowaniu Gina wsiadł do samochodu od strony kierowcy, Piros siedział już obok niego, nic się nie odzywał. Obmyślał plan, którego jeszcze nie miał. Najpierw zastanawiał się jaki sposób ich znaleźli tak szybko, czyżby ktoś im pomógł, z któryś z naszych. Po drugie co do licha robił tu Kreator. Nigdy nie słyszał, żeby pan i władca Terionu pofatygował się na planetę, która wzbudzała jego odrazę. Widząc zajętego kierowcę jazdą samochodem, jedną ręką wysyłał esemesa do swojego szefa o treści „SOS” i wyciszył telefon. Nic innego mu nie pozostało jak tylko czekać na wsparcie, samotne spotkanie z Kreatorem może źle dla niego się skończyć, lepiej dmuchać na zimne.
Rozdział 8
Michał z wielkim zainteresowaniem patrzył na siwowłosego mężczyznę, nie rozumiejąc swego położenia. Nie wiedząc nadal, kim jest? Gdzie jest? I Dlaczego tu jest? Na te wszystkie pytania chciał jak najszybciej uzyskać odpowiedzi. Oboje siedzieli naprzeciwko siebie, siwowłosy, zamiast mówić, przyglądał się Michałowi, jakby czekał, kiedy to on zacznie.
— Cały zamieniam się w słuch — powiedział Michał, popędzając siwowłosego do mówienia — ty chciałeś rozmawiać no więc mów w końcu.
Siwowłosy, spojrzał w lewą stronę, gdzie stali trzy postacie, które już wcześniej Michała widzieli, skinął głową do nich, żeby tu podeszli.
— Jesteśmy na planecie, która nosi nazwę Terion, ja jestem Fabian, a ci trzej to John, Kuba i Muslim, każdy z nich słysząc swoje imię, pochylał się w stronę Michała.
Nie widział w tym sensu i tak ich nie da się odróżnić. To jak na niejednej imprezie co bywał, poznawał w jednym momencie kilka dziewczyn ta, która najbardziej się podobała, to nie wiedział, jak miała na imię.
— Wszyscy żyliśmy kiedyś na ziemi, pamiętasz ją? Błękitna planeta, na której znajduje się, woda, powietrze, zwierzęta, rośliny, pamiętasz?
Zirytowany Michał chciał konkretów, a nie jakieś gadanie o pszczółkach i kwiatkach — powiedz mi, co jest grane, wiem, że to nie jest ziemia, już się domyśliłem — Całkowitą poważną miną zapytał — Czy zostaliśmy porwani przez kosmitów — pytanie Michała sprawiło, że wszyscy parsknęli śmiechem, oprócz Muslima.
Nie wiedział w tym nic śmiesznego, to pytanie, jak najbardziej było odpowiednie do miejsca i sytuacji. Poczuł się, jakby dobry kawał opowiedział, teraz sobie przypomniał, jak ostatnio opowiedział swojej dziewczynie dowcip, też ją do łez doprowadził. Starał się teraz przypomnieć, jak miała na imię, czuł, że ma to na końcu języka.
Gdy już śmiech umilkł, Fabian nadal z uśmiechem na ustach odezwał się, mówiąc.
— Można tak powiedzieć, że zostaliśmy wszyscy uprowadzeni przez kosmitów, którzy nas stworzyli i ściągnęli do siebie. — Z poważną miną mówił dalej.
— Rozumiem, że pamiętasz swoje życie na ziemi, może nie wszystko, ale zapewniam cię, że jak ta rozmowa dobiegnie końca, to już sobie przypomnisz o wszystkim, nie wyłączając swojej śmierci.
Słysząc ostatnie słowa Fabiana, o śmierci przypomniał sobie imię Matylda i moment, w którym ona upadła na podłogę, jak w zwolnionym tempie, jego krzyk, i jej martwe oczy, wpatrzone w niego. Dalej była już tylko ciemność.
Tyle jeszcze rzeczy mieli do zrobienia, założyć rodzinę, dzieci to wszystko w jednej chwili zostało im zabrane. Dlaczego? Co im takiego zrobili? Gdzie jest Mati?
Świadomość o swojej przeszłości już wróciła. Jego teraźniejszość i przyszłość staje się pod znakiem zapytania. Czuł, jak narasta w nim gniew, który zagłusza inne uczucia w nim, miłość, ciekawość, tęsknotę. Ten cały gniew zatrzymał w sobie, starając się przypomnieć, coś jeszcze, co było dla niego teraz najważniejsze. Jak wyglądali ludzie, którzy to zrobili.
— Pamiętał już wszystko. Wiem kim, byłem, opowiedz mi, kim jestem teraz — Nic innego się teraz dla niego nie liczyło, całą swoją uwagę skupił się na Fabianie. Ostatnio tak skupiony był, jak się oświadczał Matyldzie, czekając na jej odpowiedź, te kilka sekund, były jak teraz, najważniejszymi w jego życiu. Wtedy za życia, a teraz po śmierci.
— Dobrze, jak już wiesz z lekcji religii, po śmierci dusza człowieka opuszcza ciało i trafia pod sąd boży, a następnie są trzy możliwości, gdzie dusza pójdzie piekło, niebo lub czyściec. Tu natomiast jest trochę inaczej, dusza po śmierci zostaje teleportowana do przydzielonej już wcześniej planety w tym przypadku Ziemianie i Darjanie trafiają na Terion. Takich planet jest nieskończoność dużo, ponieważ nieustanie są tworzone na potrzeby innych dusz, z nowo powstałych cywilizacji — zaciekawieniem patrzał Fabian na zachowanie Michała na wiadomość, że oprócz ludzi są też inni.
Na podstawie jego reakcji mógł ocenić jaka myśl zawładnęła nim. Michał nawet okiem nie mrugnął, co świadczyło, że ciekawość i miłość, go nie interesuje, inaczej coś by powiedział na temat swojej narzeczonej lub o mieszkańcach z innych planet, a ten siedział i milczał jak zaklęty, skupiając wzrok w jednym miejscu. Spodziewał się tego. Większość ludzi umierający śmiercią tragiczną, zawładnięci są chęcią zemsty, gniewem.
Nasza dusza na Terionie, wcielają się w ciała, które są dużo odporniejsze od ziemskich. Potrzeba trochę czasu, żeby dusza oswoiła się z ciałem, z dnia na dzień stajesz się silniejszy, sprawniejszy, zaczynasz rozumieć już innych, widzieć więcej. — W tym momencie skierował dłoń w kierunku jednego z trzech mężczyzn.
— Pamiętasz, jak Muslim przyprowadził cię do nas.
— Pewnie mnie nie odróżniasz od innych, ale z czasem twoje oczy zobaczą więcej. — Powiedział Muslim, zbliżając się do Michała.
Michał, kręcąc głową, spojrzał raz na Fabiana raz na postać, co do niego właśnie przemówiła.
— Nie rozumiem, czemu wcześniej do mnie normalnie nie powiedziałeś, lecz jakimś dziwacznym językiem, co ani jednej sylaby nie zrozumiałem. — Michał poczuł, jak gniew ustępuje, robiąc miejsca ciekawości.
— Ja nadal mówię tak samo, jak wczoraj, tylko twoje ciało nauczyło się nim posługiwać w mowie i słuchu, tym dziwacznym językiem jak go nazwałeś — Spokojnym tonem powiedział Muslim.
— Tak ma rację — zgodził się Fabian.
— Nie wszyscy mają takie same ciała jak na początku. Wyróżnieni przez Kreatora, mają lepsze modele, które potrafią czynić cuda. Terion jak każda planeta ma swojego Kreatora, który krótko mówiąc, kieruje rozwojem ciał i przepustowością na wyższy poziom.
— I tu zaczyna się problem. Kreator tak manipuluje ciałami, żeby to one miały wpływ na ludzkie dusze, a nie odwrotnie, i dla tego nieliczni mogą ujrzeć niebo, robiąc miejsce dla Darjanów, z których się wywodzi, traktując Ziemian jako drugą kategorię.
— To się w głowie nie mieści, inaczej my wszyscy wyobrażali życie po drugiej stronie, kara za grzechy, a za dobro raj. — Wtrącił się John widocznym gniewem na twarzy — Ja na ziemi nie słusznie zostałem skazany za zbrodnie, której nie popełniłem, przez pół życia przesiedziałem w więzieniu, a resztę życia poświęciłem Bogu.
— Jak my wszyscy, żyliśmy w nadziei, że za nasze cierpienia zostaniemy wynagrodzeni po śmierci. — Powiedział Kuba ze smutną miną, wyglądał, tak jakby zaraz miał się rozpłakać. Całe życie poświeciłem Bogu i głosiłem słowo Boże, do końca swych dni nie uległem żadnej pokusie cielesnej. W nagrodę za swoje życie dostałem bilet do piekła.
— Poświeciłem życie, w walce z niewiernymi oczekując raju. Po śmierci wierni z niewiernymi wrzuceni są do jednego worka na pastwę jakiegoś Kreatora, który ma gdzieś ludzi — Powiedział szorstko Muslim.
— Nasuwa się jedno pytanie, gdzie jest Bóg? — Zapytał Fabian ze zmartwioną miną, nie znajdując nigdzie odpowiedzi — jest wiele legend. Jedna z nich głosi, że twórca został uwieziony przez zarządców galaktyk. Następne mówią o nieustannej wojnie, którą Bóg jest bliski przegranej. Następna i zarazem ostatnia głosi, że Bóg już przestał się interesować losami nieudanych eksperymentów, takich jak ziemia i wiele innych planet. Pozostawił je na pastwę losu.
— Nie masz kontroli nad ciałem, w którym przybywasz, tak są ciała zaprogramowane, że to one mogą stać się twoją celą, i robią z tobą, co im Kreator dyktuje. — Kontynuował Fabian, tym razem zwrócił uwagę na zainteresowanie Michała rozmową, co było dobrą wiadomością, dla nich.
— Mieli doskonałe narzędzie do zniewolenia ludzkości, ale nie przewidzieli, że niektóre ludzkie dusze są poza ich kontrolą. Żadne ciało nie mogło je kontrolować, mieli krystaliczne dusze. Z czasem ich przybywało, tworząc zwartą grupę, która się przeciwstawiła Kreatorowi. Nazwali się Legion Cieni, do dziś prowadzą nieustanną wojnę.
Legion Cieni tworzy na ziemi zorganizowaną strukturę od żołnierzy, w każdym mieście, aż do rządu, szefów koncernów i przede wszystkim projektach badawczych jak CERN, czy w NASA. Do Legionu są rekrutowani dusze najlepszych w swoim rzemiośle. Wybitni naukowcy, politycy, żołnierze, artyści uznani za życia i po nim służący na ziemi.
W ciałach, które dusze zostały opuszczone przez prawowitych gospodarzy, wyniku wypadków, chorób. Nie zawsze udaje się odzyskać duszę od Kreatora, najczęściej takie dusze wtrącane są w piekielnie otchłanie, bez względu, czy były przestrzegane dziesięć przykazań. Cenniejsze dusze zostawia dla siebie w celu udoskonalania metod zniewolenia, by wyeliminować opór stawiony przez nieuległych, takich jak my.
Wszyscy wierzą, że Bóg powróci i zrobi porządek, tak jak miało być, a nie, niebo dla wąskiej grupy ludzi, a z olbrzymim potok z innej planety. To wszystko może się skończyć, nadeszła długa oczekiwania szansa, nadszedł Prorok. Dzięki któremu mogą wygrać, również może oznaczyć koniec nas wszystkich. Wielki przełom była II wojna światowa. Kreator dążył do zepsucia ludzkich dusz już za życia dzięki wykreowaniu Hitlera, Stalina. Nie chcący przyczynił się do rozwoju Legionu Cieni, dzięki zjednoczeniu ludzi przeciwko złu. To otworzyło wiele możliwości, z których do dzisiaj Legion korzysta na całym świecie, nieustannie walcząc, że złem, jakie szerzy Kreator. Na szczęście tę bitwę przegrał, nie udało mu się rozpędzić wojny nuklearnej, teraz Legion czuwa nad bronią, a w przyszłości zagrożeniami z kosmosu i klimatem.
— Czemu mi o tym wszystkim mówicie — powiedział Michał, próbując wszystko ogarnąć umysłem, nie rozumiejąc, czego tak naprawdę chcą od niego. Nie wyróżniał się wśród ludzi, był przeciętnym człowiekiem, nie wychodził nigdy przed szereg.
— Szukamy duszy, która mogłaby z Bogiem skontaktować się mimo odległości, jaką nas wszystkich dzieli.
Fabian spojrzał w górę, jakby chciał myśl zaczerpnąć z niebios — powiedz mi, co czujesz, jakie uczucia odczuwałeś podczas naszej rozmowy.
— Co to ma do rzeczy? — zapytał Michał, wzruszając ramionami.
— Więcej, niż myślisz, powiedz to ważne.
— Jak tak cię, to interesuję, to czułem tylko złość, gniew, chęć zemsty, nic dobrego, później to wszystko zmieniło się w ciekawość, a teraz odczuwam smutek, tęsknotę za moją narzeczoną. — Michał sięgnął do chwil, jakie zdążył przypomnieć, kiedy był szczęśliwy z Matyldą. Zdał sobie sprawę z faktu, że wspomnienia to jedyna bezcenna rzecz, jaką można zabrać z poprzedniego życia.
— Jesteś jednym z nas bez wątpienia. Masz krystaliczną duszę, która potrafi oprzeć się sugestii ciała. Wszyscy tak czuliśmy na początku, lecz jak byś trafił w ręce Kreatora, to zapewne ta zdolność nigdy nie ujrzała, by światła dziennego. Na dzisiaj już wystarczy, jutro powiem ci resztę, a teraz odpocznij, przemyśl jakie pytania będziesz chciał zadać jutro lub co byś chciał jeszcze wiedzieć, pozostali dotrzymają ci towarzystwa — Fabian odwrócił się plecami od Michała i powoli się oddalał.
— Ostatnie pytanie! — Krzyknął Michał, widząc, że Fabian już się oddala od niego, wstając z miejsca, dającym do zrozumienia, że bardzo mu na tym pytaniu zależy. — Gdzie jest Matylda moja narzeczona, muszę się z nią zobaczyć.
Przystanął na chwilę, spojrzał na Michała i powiedział — Kobiety, dzieci są na innych wyspach Odrodzenia, później są transportowane na Pole Chwały i tam ją znajdziemy. Zrobimy wszystko, żebyście jak najszybciej się spotkali, jesteśmy wam to winni.
Rozdział 9
Nicość, ciemność, nieważkość Matylda otworzyła oczy, ukazało się nagie obce ciało, które stało przed nią. Zdezorientowana chciała się obejrzeć, lecz nie mogła, jej ciało nie słuchało. Jedyne co mogła zrobić to patrzeć przed siebie na deformowane ciało, było one pokryte guzami. Miała takie uczucie, że stoi ktoś inny, zamiast niej. Ona natomiast jest tylko obserwatorką, jakby siedziała w kinie i oglądała film, bez fabuły, kręcony z jednego ujęcia. Nagle poczuła, jak jej ciało poruszyło się, po jakimś czasie znów. Matylda znudzona marszem, w żółwim tempie, zaczęła swój umysł czymś zajmować, żeby nie zwariować. Najpierw obliczała w pamięci, co ile się porusza, później na jaką odległość. Mając wrażenie, że ciągle jednym rytmem idą do przodu. Licząc do sześćdziesięciu, wiedziała po kilku razach, że porusza się co minutę, na odległość siedemdziesięciu centymetrów.
Tak godzina po godzinie, ciągle licząc, żeby nie zwariować. Nie pamiętała, jak tu się znalazła, jej pamięć wracała powoli, z każdą godziną wiedziała coraz więcej.
Dom, w którym się wychowywała z dziadkami, nie pamiętała rodziców. Matka umarła jak miała niecały rok, ojciec wyjechał za granicę, zostawiając ją u teściów, i więcej już się nie pokazał. Po dziesięciu godzinach już wiedziała o sobie wszystko, ostatnie wspomnienie, jakie pamięta, to jak rozmawiała z policjantami i nic więcej. Zaczęła zadawać sobie pytanie, gdzie jest Michał, czemu jego nie ma przy niej, czując coraz większy gniew.
— Przepraszam panią bardzo.
Odruchowo Matylda odwróciła głowę, spojrzała w dół, zobaczyła małą dziewczynkę, o blond włosach. Najbardziej zaskoczyło ją, nie widok dziewczynki tylko, że w końcu się sama poruszyła. Nie zwracając uwagi na nią, zaczęła się rozglądać. Wokół siebie widziała, przed sobą sznur niekończących ciał. Większość wyglądała przerażająco, niektórzy mieli bąble na skórze, guzy na twarzy, co setna osoba wyglądała normalnie jak na ziemi tylko bez ubrań i włosów, przypominali osoby po chemioterapii. W oczy rzuciło się jej pośród brzydoty, najatrakcyjniejszy mężczyzna i nieopodal dalej również kobieta. Widziała takich tylko w czasopismach po obróbce cyfrowej, ci natomiast okazywali się w pełnej klasie nadzy. Dziewczyna z długimi włosami do pasa i mężczyzna nieopodal dalej, z krótkimi włosami brunet. Nie mogła od niego oderwać wzroku, wszyscy oni stali nieruchomo, jak ona przedtem tylko co minutę poruszali się, w jednym stałym rytmem jak żołnierze na defiladzie.
— Przepraszam panią bardzo.
Znów rozległ się głos dziewczynki, wyrywając z transu Matyldy, która nadal patrzyła na postać mężczyzny — Tak słucham — tym razem nie odrywając wzroku od niej, zastanawiała się, czy coś więcej ona może jej powiedzieć. O tym miejscu i o ludziach znajdujących się tu.
— Zgubiłam się, nie mogę odnaleźć drogi do domu, czy będzie pani taka uprzejma i zaprowadzi mnie do domu — powiedziała dziewczynka ze słodkimi oczami — Mam na imię Sandra.
— Sama nie wiem, gdzie ja jestem, co to za miejsce i kim są ci ludzie dookoła nas — Po tych słowach rozległ się donośny głos, wszyscy w tym samym czasie uklękli, głowy spuścili w dół.
— Ojcze nasz, przebacz nam naszym duszą tu zgromadzonym oczekujących na Sąd Boży, za grzechy, których dopuściliśmy się za życia — po trzykrotnym powtórzeniu, ciała wstały i wróciły do poprzedniej zajmowanej pozycji.
— O Chryste! Czekających na Sąd Boży, co tu się dzieje? — Matylda nagle otworzyła szeroko oczy i podniosła brwi — To jakaś sekta? O Chryste, gdzie ja trafiłam.
— Na twoim miejscu nie nadużywałabym tego imienia nadaremnie — ostrzegła ją dziewczynka, która patrzyła jej prosto w oczy — chodź ze mną do mojego ojca, a on ci wszystko wytłumaczy — już sobie przypominam, którą ścieżką mamy iść — ze słodkim uśmieszkiem, robiącym dołeczki w policzkach, wyciągnęła swoją małą rączkę i chwyciła rękę Matyldy.
Nie mająca innego wyboru poszła z dziewczynką, w milczeniu i lekkim strachem patrzyła na ludzi mijanych po drodze. Po przejściu niecałego kilometra dotarli do miejsca z nagrobkiem. Wykonany był z czarnego granitu, bez żadnych napisów. Widok ten przypomniał jej grób matki, który był wykonany z tego samego materiału. Odżyły w niej wspomnienia, jak babcia opowiadała czasami przed snem o mamie, jak była w jej wieku, kim chciała zostać, jakie miała marzenia. Poczuła myśl, jaka napłynęła do jej głowy, o swojej mamie, jeśli rzeczywiście jest w tej chwili w miejscu, gdzie znajdują się zmarli, to w końcu ją spotka. Na to spotkanie czekała całe swoje życie.
Nieustanie zastanawiała się jak to możliwe, że ona nie żyje. Ostatnią rzecz, jaka pamięta to ci policjanci, i dalej już tylko ciemność.
— Teraz przeniesiemy się do mojego ojca — ledwie co skończyła ostatnie słowo już byli na miejscu, pierwsze co zauważyła, to długi hol wykonany był z czarnych błyszczących kamiennych płyt, na suficie znajdowały tysiące punkcików świetlnych, przypominających gwiazdy na niebie, dające jasny strumień nierozproszonego światła. Przed nimi znajdowały się drzwi w kolorze białym — za tymi drzwiami kryją się odpowiedzi, których szukasz — odrzekła dziewczynka, puszczając rękę Matyldy.
Szybkim krokiem poruszała się Matylda w kierunku drzwi, zostawiając Sandrę daleko w tyle. Napędzała ją myśl o spotkaniu z mamą, po tej błyskawicznej podróży, znikły wątpliwość, gdzie ona się znajduje.
Za drzwiami znajdowało się dużo większe pomieszczenie, w którym czekał już na nią mężczyzna, wyglądem przypominał ludzi na polu bez skazy, oprócz jednym wyjątkiem, był nieco starszy. Wyglądał mniej więcej na czterdzieści lat. Przyglądając mu się od razu, zwróciła uwagę, że czegoś mu brakuje, starała sobie przypomnieć, co to może być. Najwyraźniej pamięć jeszcze nie wróciła całkowicie mimo przypomnienia fundamentalnej wiedzy o sobie. Gdzież takie małe szczegóły jej umknęły, nie dając teraz jej spokoju, myśląc o nich, a powinna się skupić na tym, po co tu przyszła.
Z Delikatnym uśmiechem powiedział Kreator — ten atrybut naszego ciała nie jest tu nam do niczego potrzebny, na ziemi spełnia wiele przydatnych funkcji, których tu nie potrzebujemy — nie spotkał się jeszcze z człowiekiem, który nie gapił się na jego krocze, co napawało go obrzydzeniem.
— Tak — drżącym głosem odpowiedziała, musiała na chwilę przerwać, żeby powstrzymać emocję, którą ją zawładnęły.
— Gdzie ja jestem? — Oczekując na odpowiedź, zauważyła wystrój pomieszczenia, w którym się znalazła, przypominało jej to raczej kaplice. Wszędzie były malowidła, które gdzieś widziała, tylko nie mogła sobie przypomnieć.
— To pomieszczenie, w którym jesteśmy, to jest replika Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie, odtwarzana przez tych samych artystów co na ziemi, między innymi Michelangelo Buonarroti znanego jako Michał Anioł pracujący aż do dziś — podszedł do przyglądającej bacznie Matyldy nad jednym dziełem — ten fresk przedstawia Sąd Ostateczny, świetnie pasujący do miejsca, w którym się znalazłaś.
— Czy ja nie żyję? — Znając, już odpowiedz, na to pytanie, chciała się tylko utwierdzić w tym przekonaniu o swojej śmierci. Na co dzień stykając się ze śmiercią w szpitalu, gdzie nie było dnia, kiedy metalową trumnę ze zwłokami widywała na szpitalnym korytarzu, jadącą do prosektorium. Często rozmyślała o śmierci, o życiu pozagrobowym, jak to jest, a teraz to wszystko stoi przednią otworem.
— To zależy z punktu widzenia. Mianowicie dla ziemian jesteś martwa, a dla Terionu, gdzie w tej chwili przybywamy, jesteś żywa. Czekająca na Sąd Boży.
Z miejsca, którego Sandra cię przyprowadziła, nosi nazwę Pole Chwały, w których ludzkie dusze w nowych stworzonych ciałach stoją w kolejce do miejsca przypominającą Fontannę, tylko zamiast wody to wyrzuca ciała w powietrze. Skąd zostają teleportowani w miejsca, do których zasłużyli za życia. Wygląd zewnętrzny odzwierciedla, gdzie oni trafią, piękno niebo, brzydota piekło z czasem ich wygląd się zmienia z lepszego na gorsze i odwrotnie. Tak jak twój wygląd się zmienia — stojąc przednią, zrobił krok w lewą stronę, tym ruchem odsłonił lustro, które za nim stało, pokazujące całą Matyldę.
W lustrze ukazała się postać nagiej sylwetki ciała, o kobiecych kształtach, wyglądała jak lalka barbie, bez sutków, włosów łonowych i przede wszystkim brak otworów w ciele poniżej pasa. Twarz była niezmieniona oprócz lewego policzka, na którym było widać rosnąca czerwona narośl wielkości pięciogroszówki. Zaniepokojona bacznie przyglądając się policzkowi, dotykając go palcami, zadając sobie pytania, dlaczego ja to mam? Czy to się zatrzyma? Co to oznacza? Najważniejsze pytanie ciągle krążyło jej po głowie, o swojej mamie. Nic dla niej w tej chwili nie liczyło się, niż spotkanie z ukochaną mamą, za którą przez całe życie tęskniła.
— Jeśli nie żyję, to mogę spotkać się z moją mamą, która umarła jak byłam jeszcze dzieckiem — nie odrywając od niego wzroku, oczekiwała na najważniejszą odpowiedź swoim życiu.
— Obawiam się, że to będzie utrudnione, ze względu na twój wygląd. Twoja matka znajduje się w raju, a twe ciało idzie w przeciwnym kierunku. Wychodzi twoja dusza stopniowo na zewnątrz, która jak widać, nie pokrywa się z wyglądem zewnętrznym, przyczyną tego zjawiska są grzechy, które popełniłaś za życia na ziemi.
Matylda poczuła gniew, który stopniowo ją wypełniał od stóp, aż do czubka głowy, starając się nad tym zapanować. Wykrzyczeć, że to nie prawda to jakaś pomyłka, to ciało, które jest w nim, się myli. Zawsze starała się być dobrą katoliczką, chodząc na mszę święte, co pierwszy piątek miesiąca, regularnie wyspowiadała się, przyjmowała komunię, nie miała ciężkich grzechów. Jeśli ona swoim postępowaniem, przez całe swoje życie, nie zasługiwała na niebo, to kto na to zasługiwała, tylko święci.
— To nie możliwe! — krzyknęła mimo usilnego tłumienia złości, to było silniejsza od niej, jakby coś w niej napędzało fale negatywnych uczuć, którą ja ogarnęło.
— Prowadziłam dobre życie bez grzeszne, oddane Bogu, pomagałam bliźnim, dla tego zostałam pielęgniarką, aby nieść pomoc innym. A teraz mam trafić do piekła za co. Czym na to zasłużyłam.
Wszyscy tak mówią, są pełen pychy i brak im pokory, jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka bez grzechu, a jestem tu Kreatorem na tej planecie od kilku tysięcy lat. Jak już mówiłem, ciała często się zmieniają, jeśli dusza powoli podlega transformacji, to wygląd zewnętrzny również się zmienia. Dla tego ciała stoją rok w kolejce, dając niektórym szansę na niebo lub na czyściec, tylko wtedy kiedy ich przemiana nie dokonała się w pełni. W czyśćcu mają jeszcze więcej czasu na odmianę swego losu, jeśli i tym razem się im nie uda, to trafiają do piekła, na jakie sobie zasłużyli.
— Na przykładzie tej kaplicy jak widzisz, swoją duszę możesz powoli odmienić, jak wielu z tej okazji skorzystało i źle nad tym nie wyszli.
— Tak jak Michał Anioł od 500 lat — powiedziała, uśmiechając się złowieszczo.
— Niektórzy nigdy się nie zmienią, ale zapewniam cię, że i tak są zadowoleni z pracy, która sprawia im przyjemności, niż cierpienie wieczne w piekielnej otchłani. Każdy dzień spędzony tutaj jest dla nich błogosławieństwem, za które płacą owocami swojej pracy.
— Nie mogę tu wiecznie tkwić, a poza tym, w czym mogę wam się przydać, pomoc medyczna nie jest wam potrzebna, innych talentów nie posiadam, przynajmniej nic o tym nie wiem — nigdy jeszcze nie była w takiej sytuacji. Na ziemi zawsze, starała się planować z wyprzedzeniem, w najdrobniejszym szczegółach swoją przyszłość, mająca pełną kontrolę nad swoim życiem. A tu ma być jakimś sługą, być może całą wieczność. Bez przyjaciół, rodziny, kochającego narzeczonego, którego pewnie już nigdy go nie zobaczy, łudząc się, że przyjdzie taki dzień, że będzie godna raju.
Poczuła silny ból tam, gdzie kiedyś biło serce, chciało się jej płakać, lecz łzy nie leciały. Jedyną emocję, jaką mogła wyrazić na twarzy to smutek, za utraconym życiem.
Wpatrując się w nią przez jakiś czas, podszedł do niej, położył lewą dłoń na jej ramieniu — jest coś, co możesz dla nas zrobić, jeśli ci się powiedzie, to dostaniesz bilet do nieba, spotkasz się z mamą i będziecie wiecznie szczęśliwi razem.
— Co to takiego? — w oczach Matyldy pojawiła się iskierka nadziei.
— Musisz swojego narzeczonego przekonać do otworzenia pewnych drzwi, tak jak ty został zabity przez Legion Cieni.
— Michał nie żyje? — Zostaliśmy zamordowani? — Potrzebowała parę chwili, żeby to ogarnąć, nie mogąc uwierzyć, w to, co usłyszała. Cisnęły się od razu jej słowa na usta dlaczego? Kto to zrobił? Co oni im uczynili i gdzie jest Michał? Postanowiła w milczeniu wysłuchiwać słowa Kreatora.
— Legion Cieni to dusze, które mi się przeciwstawiły, chcą doprowadzić do obalenia mnie i przyjęcie władzy na Terionie a tym samym przejąć władzę nad nim, a później nad rajem, wysyłając tam swoich żołnierzy. Dzięki otwarciu tych drzwi pozbędę się ich raz na zawsze. Długo szukałem osoby, która ma właściwą częstotliwość duszy, niestety nie zdążyłem.
Na duszę Michała Legion położył już swoje łapska i w tej chwili opowiadają niestworzone rzeczy, żeby go zwerbować do własnych szeregów. Chciałem was ocalić, zadbać o wasze bezpieczeństwo.
— Tu jakaś wojna się toczy, zamordowani, przez wysłanników szatana, a gdzie jest Bóg, czemu tego nie kontroluje — rozgorączkowana, Matylda czuła, że ten dzień po życiu jest najgorszy. A to zapewne początek domyślając się, że najgorsze jeszcze przednią i tak szybko się nie skończy.
— Bóg urzęduję w pokoju obok, a my jesteśmy w przedsionku.
Nie zaskoczyła go postawa Matyldy, przebiegało, tak jak zawsze, strach, zaskoczenie, gniew było zupełnie czymś normalny u tych dziwolągów na pozór inteligentnych stworzeń, którzy bardziej są, skłoni uwierzyć w ciemną energię, niż życie pozagrobowe. Nawet sobie ubliżają domysłami o swoim pochodzenia od małpy. Nawet kiedyś go to bawiło, teraz wprowadza go w stan konsternacji. Czego można było się spodziewać daniu im wolnej woli? Na Storei jest inaczej, dużo łatwiej tam Darjanie nie mają wolnej woli, są podporządkowaniu od urodzenia, aż do śmierci radzie umarłych. Panuje tam ład i porządek, od tysięcy lat posługują się tymi samymi narzędziami, na szczęście postęp został powstrzymany w porę, co nie można powiedzieć o ziemi.
— Diabeł z rogami i ogonem nie istnieje to wymysł ludzki, by usprawiedliwić złe uczynki, jakie oni popełniają — powiedział Kreator, obejmując Matyldy ramię.
— A Kto zmusił Adama i Ewę do grzechu, za które zostali wygnani z raju jak nie Szatan — Matylda wyrwała się z objęć i teraz dostrzegała, że spojrzenie Kreatora było chłodne, bez okazywania jakikolwiek uczuć, czując, jakby rozmawiała z maszyną — tak jest napisane w Biblii.
— Biblia i inne tym podobnych ksiąg została spisana przez ludzi natchnionych przez buntowników, którzy sprzeciwili się twórcy, mieszając się w sprawy ludzkie, często mijając się z prawdą, co doprowadziło do wysłania przez Boga swego Jednorodzonego Syna, co miał sprowadzić ludzi na właściwe tory — widząc, że Matylda po tych słowach jeszcze coś miało do powiedzenia, już miał tego serdecznie dość, tracenia cennego czasu na dalszych pogaduszkach — możemy tak rozmawiać przez całą wieczność, a nie muszę ci przypominać, że czas gra na twoją niekorzyść.
Scalając swoje myśli w jedną całość, zrozumiała, że Kreator nie do końca jest szczery, lub coś przed nią ukrywa, dopóki nie dowie się, co tu jest grane, to nie może tu nikomu ufać. Nie znając tego świata, w którym się znalazła, nie może stosować się do reguł narzuconych z jednej strony, czując od Kreatora dyktatorskie zapędy, które nigdy ludziom na dobre nie wychodziło.
Przypomniała sobie nagle o przemiłej dziewczynce, która ją przyprowadziła do swego ojca, i myśl, która wtargnęła do jej głowy, tak jakby ktoś włamał się do jej umysłu i zawładnij nim. Jeśli Sandra mu ufa, to ona też może zaufać. Odrzucając tę myśl od razu, co nieraz robiła za życia, na ziemi miewając przeróżne pokusy, jak każdy człowiek, tłumacząc sobie, że to szatan ją kusi — i zadając sobie pytanie, czy tym razem znów to robił. Wiedziała na pewno, że nawet swoich myśli nie może ufać, tylko może oprzeć na fundamencie, jakim jest jej dusza, która zawiera wszystko, czym jest. Za czym się obejrzała Sandra, już była przy niej łapiąc ją, za rękę szeroko uśmiechając się przy tym.
— Nie chciałam wam przeszkadzać w rozmowie — wpatrując się w Matyldę, delikatnie przekrzywiła głowę, mówiła dalej — otrzymałaś już wszystkie odpowiedzi od mojego ojca.
— Kilka jeszcze mam, ale to może zaczekać, najpierw coś ważniejszego musimy załatwić — mówiąc te słowa, poczuła, że znajduje się ponad ciałem, w którym przedtem była. Widząc ich wszystkich, z góry zdezorientowana postanowiła wrócić, nie mając pojęcia co robić dalej, gdzie się udać. Musi grać mimo woli w ich grę, ale wiedziała jedno, że to ona jest panem swego ciała, może w każdej chwili go opuścić. Czując napływ obcych myśli, potrafiła odróżnić od swoich, mało tego, wyczuwała, jak ktoś grzebał w jej myślach, nie wiedząc o tym, że ona jej kontroluje i może robić z nimi, co jej się żywnie podoba. Postanowiła udawać myślą i czynem, nie wiedząc, gdzie ją to doprowadzi, innego wyjścia nie widziała.
— Mam dobrą wiadomość złapaliśmy waszych zabójców na ziemi, jeśli dobrze to rozegramy, to dowiemy się, w której części Terionu Legion więzi Michała — nie odrywając oczów od niej, złapała Sandrę za rękę — chcesz ich osobiście oto zapytać.
Zdumiona nie wiedząc co powiedzieć, skinęła głową, dając do zrozumienia, że się zgadza, tego się na pewno nie spodziewała powrotu na ziemię, co jeszcze może ją spotkać. Wierzyła, że na końcu tej wyboistej drogi będzie czekała jej matka wraz z Michałem, i co dalej? Jak będą żyć? To nie ma sensu, przecież my wszyscy nie żyjemy. Przestała myśleć o tym. Musi się skupić nad tym, co teraz jest, jeden mały błąd może kosztować wieczne cierpienie w piekielnej otchłani.
Rozdział 10
W lodówce, którą otworzył, zostało niewiele po zjedzeniu trzech kawałków pizzy, i wypiciu reszty wina przegryzając, przy tym dużymi czerwonymi, soczystymi truskawkami. Zdał sobie sprawę, że młodzi nie przyjechali tu na długo. Jedyne co jeszcze zostało do zjedzenia, był słoik z nieznaną dla niego substancją z napisem masło orzechowe, co z wyglądem niewiele miało wspólnego z masłem, jakiego on pamiętał.
Lou stojąc obok lodówki, w samym szlafroku spojrzał na zegar, który wskazywał godzinę dziesiątą rano, zastanawiając się, czemu policja jeszcze nie zapukała do drzwi. Miała to zrobić półgodziny temu, ale nie żałował tego, że jeszcze ich nie ma. Inaczej nie posmakował, by tego znakomitego masła, które w tej chwili, palcem wybierał z dna słoika.
Zawsze, przepadał, za słodyczami, po śmierci wielokrotnie był na ziemi, ale nigdy nie starczało mu czasu na takie drobne przyjemności.
Przeczuwał, że następna taka okazja mogła się szybko nie powtórzyć. Gdy nadal delektował się smakiem, zadzwonił telefon, Lou uśmiechając się, podszedł do telefonu, oblizując jeszcze palca wskazującego, myśląc, że to pewnie policja dzwoni, że jeszcze trochę się spóźnią. Podniósł słuchawkę.
— Słucham.
Oczekujący na odpowiedź z telefonu zamiast głosu był dźwięk tłuczonego szkła za jego plecami, starając się obrócić, usłyszał ogłuszający huk i błysk, który go oślepił.
Zdezorientowany ocknął się na ziemi ręce miał już skute kajdankami. Podnosząc głowę, zobaczył ludzi zamaskowanych na czarno, wymachującymi długą bronią, na plecach był napis Policja. Lou oczekiwał innego powitania, jak widać, Legion już się dowiedział o nim, bez trudu mógł wybrnąć, z tej sytuacji dzięki szkoleniu różnych sztuk walk od najlepszych, jacy chodzili po tej planecie, trenował od dwustu lat. Dla niego codzienny trening był zabijaniem czasu, między misiami, jakie Kreator mu zlecał. W Terionie te zdolności są bezużyteczne, co innego tu na ziemi, gdzie szanse są wyrównane, każdy ma takie samo ciało zbudowane z kości i mięśni.
Jego plan był prosty, przystępuje natychmiast do działania, kiedy jeden z Cieni się ujawni. Większość ma ten sam słaby punkt mianowicie swe byłe życie. Chcą żyć jak dawniej w obcych ciałach, blisko swoich znajomych, krewnych, żon, dzieci jako członek rodziny lub przyjaciel. Zrobią wszystko, żeby ich bliskim nie zrobiła się krzywda. Nie wiedział czemu, Kreator nigdy tego nie wykorzystał przeciwko nim, tylko może snuć domysły, że czekał na odpowiedni moment, żeby ich zaskoczyć, niewątpliwie ten czas już nadszedł.
— Tu są jeszcze dwa ciała — wskazując bronią nad ciałami Matyldy i Michała — zabierzcie go stąd.
Jeden z policjantów podniósł Lou, z podłogi skierowali go w stronę wyjścia, szli tak, mijając kilkunastu uzbrojonych policjantów, w kierunku samochodu. Gdy już wyszli z domu trzymany jedną ręką za kajdanki, podnosząc jego ręce w górę nad plecami, a druga była położona na jego barku. W tej pochylonej pozycji dotarli do samochodu. Policjant, który go eskortował, odezwał się do niego, ze stłumionym głosem nad jego lewym uchem.
— Co zrobiłeś z naszymi? Nigdzie nie możemy ich znaleźć?
— Zaginęli wasi ludzie, którzy nas wyprzedzili? — czekał, na odpowiedz, domyślając się, jak mogła się potoczyć tok wydarzeń, jeśli już Kreator wysłał drugi zespół, żeby dowiedzieli się, gdzie Legion ukrył tego chłopaka, to już po nim. Czemu tak na nim mu zależy, ale to już nie było ważne, co robić dalej takich jak on, Kreator miał na pęczki.
— Nie widziałeś ich — otwierając samochód, trzymając jego głowę, wepchnął go do środka — jeśli nie ty, to pomożesz nam ich znaleźć.
Jedyny pomysł, jaki mu przychodził do głowy to przeszkodzić drugiemu zespołowi, zapowiadało się ciekawie. Nigdy nie współpracował z wrogiem na linii frontu, mając ten sam cel — jasne, że pomogę, jaki mam inny wybór jestem na razie spalony u Kreatora, nie mam nic do stracenia.
Zamykając drzwi od samochodu policjant, o krótko obciętych włosach, usiadł za kierownicą. Chwilę później dołączył do niego drugi, spoglądając z tylnego siedzenia. Lou rozpiął kajdanki, z wyraźnym zadowoleniem.
— Te kajdanki chyba już nie będą potrzebne — wymachując nimi, wreszcie znalazł okazję do wypróbowania sztuczki, jakiej się nauczył.
— Widzę, że nie tylko bicia was uczą, ale zabawiania publiczności również, pobierałeś lekcję u Davida Copperfielda
— Nie, z tego, co ja wiem, on jeszcze żyje. Zawsze, staram się uczyć od najlepszych, Harry Houdini, byle kim nie zawracam głowy.
— On jeszcze naucza, myślałem, że Lucyferek go wysłał już na emeryturę.
— Nie tak łatwo odejść z Terionu, ostatniemu co się udało to Pitagorasowi, ale po kłótni z Teslą. Nie mógł z nim pracować, nazywając go przestarzałym dinozaurem, pewnie tak nie myślał, chciał po prostu chłopu pomóc wyrwaniu się z tego miejsca. Był ostatnim z wielkich przed naszą erą na Terionie, należało mu się — właściwie to, gdzie jedziemy — widząc eskortę policyjną, przed i za nimi.
— Do centrali parę osób chce cię poznać, Nigdy nie myślałeś, żeby do nas dołączyć, żyć normalnie, a nie skazany na widzi misie Kreatury.
— Wszyscy jesteście skazani na przegraną, z nim nie da się wygrać, wielu przed wami próbowało i nic. Jest takie przysłowia indiańskie „Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich”.
— Ale mamy asa w rękawie, dzięki czemu można zakończyć, wojnę raz na zawsze.
Domyślając się, że tym asem jest ten chłopak, ale jakim cudem jeden człowieczek może pokonać tak potężnego Kreatora. Nic mu do głowy nie przychodziło oprócz jednego.
Legenda, która głosiła, że nadejdzie Prorok, który będzie mógł skontaktować się z twórcą, to takie nierealne, że niepotrzebnie sobie głowę zawracają. Wielu by tego chciało, na Terionie przybędzie Bóg z odległego wszechświata i zrobi porządek na jednej małej planecie z centylionów innych planet.
Nie chce mu się w to wierzyć, ostatnio był Prorok, ale na ziemi co odmienił ludzkość na lepsze, co Kreatora to nie uszczęśliwiło. Nawet on musi przestrzegać kodeksu ustanowionego przez Boga, ale jakimś cudem to obchodzi, zmieniając dobrych ludzi w niegodnych nieba. Chodziła taka plotka, że pomagają mu najpotężniejsze umysły które, z roku na rok uzyskuje coraz lepsze efekty. Sam nie był pewny, ile w tym było prawdy, ale innego wytłumaczenia tego zjawiska, nie słyszał.
— Wy naprawdę w to wierzycie, że przybędzie Bóg i zrobi z tym porządek, ja bym na waszym miejscu, dwa razy się zastanowił na taki krok. Jedyny porządek, jaki może on zrobić to zniszczyć wszystko i zbudować odnowa. Tego chcecie? — Wsłuchiwał się w cisze, jaka zapanowała w samochodzie, sam był bardzo ciekaw odpowiedzi, jaka za niedługo padnie.
— Owszem istnieje taka możliwość, jak zauważyłeś, ludzie na ziemi się zmieniają. Nieustanie nad tym pracujemy od tysiąca lat, przed zniszczeniem zobaczy, czego ludzie dokonali i okaże nam łaskę, a nas odeśle, tam, gdzie powinniśmy być.
— Dlatego Kreator rzuca wam kłody pod nogi, wszczynając nienawiść i niezgodę między ludźmi, tylko mam jedno pytanie, czy ludzie są teraz na to gotowi, żeby Bóg ich oszczędził.
— Nie ma innego wyjścia. Teraz lub znów będziemy czekać na Proroka parę tysiącleci lat.
— A co ze mną, moja dusza jest potępiona to, czemu mam wam pomagać, co ja będę miał z tego.
— Nie nam o tym decydować, jesteśmy tylko pionkami w tej partii szachów — no i dojechaliśmy, szczerząc do siebie zęby, popatrzyli na Lou, jakby chcieli zobaczyć jego reakcję na miejsce, do którego dojechali. Samochód się zatrzymał w szczerym polu, policjanci wysiedli z samochodu, Lou nadal tkwił na tylnym siedzeniu, sądząc, że to jakieś głupie żart — a ty co nie wysiadasz?
— Po co? Na ptaszki sobie popatrzeć.
— Rusz te cztery litery i chodź za nami.
Wysiadając z samochodu, rozglądając się, jeszcze raz, zastanawiając się, że mógł coś przegapić, ale nadal nie widział żadnych budynków, nic tylko pole po obydwóch stronach drogi. Mijany przez ludzi w mundurach policyjnych, którzy ich eskortowali, szli w tym samym kierunku co pozostali, jeden po drugim znikali w polu pszenicy. Nie tracąc czasu, poszedł szybkim krokiem w ich ślady, zaintrygowany myśląc, że nic go jeszcze nie zaskoczy, poczuł jak pot, spływa mu po plecach. Niebo było całe niebieskie bez ani jednej chmury, poza słońcem, które mocno prażyło, oślepiając go.
Szedł prosto, przed siebie do momentu jak zobaczył wszystkich, którzy znikli mu z oczu. Było ich dwunastu, stali oni obok siebie na długości ramienia, w nie pełnym kręgu, z zamkniętymi oczami. Zajął miejsce, by zamknąć krąg między dwoma, którzy go przywieźli. Nie wiedząc, co się stanie, domyślając się, że czekają na coś, co przyleci i zabierze ich wszystkich, trochę to dziwne jak na ziemie.
W Terionie nie robią takich szopek, może chodzi o żyjących. Sam często myślał nad tym, jakby zareagowali ludzie na wiadomość, że między nimi żyją umarli w ciałach niedawno zmarłych, pewnie, i tak by nie uwierzyli tak, jak zawsze.
Stał przez jakiś czas, patrząc się na pozostałych tkwiących nieruchomo, nawet kropli potu nie mieli na sobie, jakby coś chłodziło ich od środka. Nie wytrzymując dłużej, klepnął pierwszego z lewej w plecy, oczekując na jakąś reakcję, nadal stał bez ruchu. Drapiąc się po głowie, domyślił się, że ich dusze opuściły ciała, tylko zapomnieli o jednym, że on tego jeszcze nigdy nie robił. Zazwyczaj zabijał się i trafiał z powrotem do Terionu, a tego na pewno by nie chciał. Musiał istnieć jakiś inny sposób. To jakiś test na inteligencję, czy co, nie dawało mu to spokoju, ciągle myśląc jak to zrobić.
— Ciągle jeszcze tutaj — odezwał się jeden z nich stojący naprzeciwko, z szyderczym uśmieszkiem na twarzy — czego tam was uczą.
— Jak tak mnie, potrzebujecie, to może zdradzicie sposób, jak opuszczacie ciała.
— Z czasem może się nauczysz, ale teraz my cię ściągniemy, zaczekaj jeszcze trochę, skanujemy twoją duszę w poszukiwaniu odpowiedniej częstotliwości.
Jak tylko skończył mówić, w jednej sekundzie Lou znalazł się, w sali konferencyjnej, w której siedzieli ludzie w garniturach przy dużym owalnym stole. Widok za oknem wskazywał, że znalazł się w mieście, przy budynku były maszty, na których trzepotały flagi różnych państw. Szczególnie zwrócił uwagę na jedną z nich niebieska z dwunastoma żółtymi gwiazdkami, tworząca krąg. Tak jak na polu byli ustawieni, w równych odstępach. „Czyżby to była flaga Legionu Cieni” pomyślał Lou.
Inaczej sobie wyobrażał ich wszystkich. Zgromadzonych w Klasztorze zakonników, najwyraźniej czasy się zmieniły, a oni idą z duchem czasu.
— Proszę, niech pan siada, to może potrwać trochę. Mam na imię Wiktoria jestem współtwórczyni Legionu Cieni, długo szukaliśmy kogoś takiego jak pan.
Rozdział 11
Marzeny oczom ukazał się w jej mieszkaniu, postać, jaką często spotykała na co dzień, nieukształtowane jeszcze ciało świadczące o tym, że niedawno musiał przybyć. Na początku odpychała od siebie myśli, że tę postać może znać, co jeszcze ani razu nie przytrafiło się jej w Terionie.
Kreator stał za nią, czuła jego obecność, nie widząc go, z czasem nauczyła się rozpoznawać, duszę bez ciała, niewidzialną dla oczów, lecz widzialną dla duszy. Zawsze, jak nie był obecny ciałem, to potrafił być wielu miejscach naraz. Obecnym duchem, równocześnie w różnych ciałach.
Najwyraźniej był zajęty czymś innym, Marzena tylko mogła się domyślić, że chodzi o dziewczynę, musi zdążyć przed Legionem dotrzeć do niej pierwszy. Kreator użyje każdego sposobu, żeby osiągnąć swój cel. Nie rozumiała, czemu ten chłopak był taki ważny, nigdy tak się nie zachowywał, nikim się nie przejmował.
Ciągu dwudziestu lat osobiście widziała go, może z pięć razy, w tym cztery razy w zeszłym tygodniu, o czymś to musi świadczyć, dość często myśląc o tym. Jedyne co jej przychodziło do głowy to, że może tylko nad tym skorzystać, do swojego osobistego celu. Jak na razie nie wychodziło jej to najlepiej.
Ciało nadal patrzyło na nią bez słowa, już chciała się odezwać, gdy rozległ się głos Kreatora.
— Znalazłem twojego znajomego, na którego tak z utęsknieniem czekałaś. Wysłałaś za nim swoich podwładnych, żeby go uśmiercili, a ty sama chciałaś zgotować mu piekło, na jakie nie zasłużył.
— Ona należy do ciebie, możesz z nią robić, co tylko będziesz chciał, a jej ciało podporządkuje ci się, jak z nią już skończysz, to odeślesz mi. Dając jej kobiece atrybuty, to wielce prawdopodobnie, że długo to potrwa. Niestety tylko tyle mogę dla ciebie zrobić, życie, które ci zabrała, nie mogę zwrócić, ale możesz się zemścić. Jeśli mogę ci zasugerować, użyć materiałów wybuchowych na przykład laski dynamitu, które znajdują się za tobą w czerwonej skrzyni. Wystarczy włożyć, w dowolny otwór w jej ciele i rozkoszować się chwilą jak palący ląd, powoli zbliża się do dynamitu. Oczywiście po wybuchu, do ciebie będzie należała decyzja, w jakim tempie jej ciało się scali i wtedy będziesz mógł kontynuować lub coś innego wymyślić. Życzę miłej zabawy — głos Kreatora zamilkł, zapanowała głucha cisza.
Nie mogła uwierzyć, to co usłyszała, pozbawił jej życia, a teraz będzie po śmierci pastwił się nad nią, gdzie tu jest sprawiedliwość. Poczuła, jak zbiera się w niej złość, nienawiść, a zarazem strach przed tym, co miało nastąpić. Chciała rzucić się na niego, wydrapać mu te ślipia, które nadal na nią się gapiły.