E-book
11.03
drukowana A5
33.56
drukowana A5
Kolorowa
59.72
Legendy Rodowa

Bezpłatny fragment - Legendy Rodowa

Objętość:
183 str.
ISBN:
978-83-8155-206-6
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 33.56
drukowana A5
Kolorowa
za 59.72

Legendy nigdy się nie kończą.
Zawsze ktoś dopisuje następną.


Ewa Golińska - Pisarkiewicz,  Inferno  (2013)

O Legendach

Pierwsza z Legend Rodowa zaczęła pisać się, z własnej inicjatywy, w 2006 roku w… Rodowie koło Prabut podczas Międzynarodowego Pleneru Malarsko — Rzeźbiarskiego „Pole Sztuk”, organizowanego przez gdańską Akademię Sztuk Pięknych. Miałem rysować cykl Panny Rodowskie, gdy… niespodziewanie pojawił się Rodo.


Zanim jednak powstały Legendy Rodowa narodziła się ich zapowiedź w postaci Legendy o Białym Jeziorze. Tekst został napisany w 1995 roku nad Jeziorem Białym opodal Sztumskiego Pola, tuż po plenerze w Rodowie.


Legendy Rodowa publikowano na łamach „Gazety Prabuckiej”, prabuckiego periodyku „Kronikarskim piórem”, warszawskiego „Notatnika satyrycznego” i czasopisma „Kozirynek”; w którymś z katalogów poplenerowych, a także w almanachach literackich … Wydawnictwa św. Macieja Apostoła. I oczywiście w poprzednich sześciu wydaniach tej książki (papierowych i elektronicznych).

Legenda Imię światła — była wyróżniona na Festiwalu Puls LiteraturyII Ogólnopolskim Konkursie na Opowiadanie Fantasy im. Krystyny Kwiatkowskiej w Radomsku w 2012 roku.

Wiosną 2016 roku ukazało się w krakowskim Wydawnictwie Ridero pierwsze książkowe wydanie Legend Rodowa. Równolegle pojawił się w księgarniach internetowych e-book. Natomiast w 2022 roku ukazała się książka Prabuty. Legendy o mieście i okolicy — znalazły się w niej dwie pierwsze Legendy Rodowa.


Od pierwszego wydania, aż po obecne, noszące numer VII, Legendom Rodowa towarzyszy ten sam obraz na okładce książki. Namalowany został farbami olejnymi na płótnie przez moją żonę — Ewę Golińską — Pisarkiewicz, zainspirowaną rzeźbą znajdującą się na cmentarzu w Nałęczowie, na Międzynarodowy Przegląd Twórczości Artystycznej „Akcja — Kreacja”, który odbywał się w Warszawie w 2013 roku. Praca dostała wyróżnienie. Miała być wysłana na wystawę do Włoch, zamiast tego … przestała istnieć czekając na ekspozycję w Europejskiej Akademii Sztuk w Warszawie. Zniszczył ją … oberwany sufit. Teraz nie istniejąc żyje innym życiem na okładce kolejnych wydań Legend Rodowa. Miała burzliwy, choć krótki żywot — wystawiana w pałacu w Radziejowicach i na warszawskiej ASP, teraz zaznaje „pośmiertnego” spokoju będąc wizytówką książki. Magiczne. A trzeba dodać, że obraz nosił początkowo tytuł Nokturn na dwie osobowości, by zmienić go na … Inferno, na cześć Dantego.


Rodowo — Wioska Cudów warta legend.

„Rodowo — miniatura czasu”.

Legenda o Białym Jeziorze

Działo się to w czasach, kiedy na tych terenach nikt nie nadawał minionemu nazw. Dziwnych znaków, dla różnych chwil, używali tylko kupcy podążający niekiedy między tutejszymi mokradłami w stronę morza po jantar.

Wodnych rozlewisk było tyle, że większość z nich nie posiadała imion. Ot, mówiło się „woda koło starego dębu”, albo „woda Wandów” — to od starego Wandy i jego synów, którzy ciągnęli z toni ryby.

Tylko duże wody miały nazwy strzegących je bóstw — Narie, Ewingi i Druzy pilnowały bogactw, z których żyli miejscowi, dopuszczani do wodnego świata po złożeniu zapłaty z darów ziemi dla panów wody.

Niedaleko Zantyra, pośród leśnych ostępów mieszkała w niewielkim siole gromadka bartników. Dobrzy to byli ludzie. Zwierząt nie krzywdzili, więc i one były z nimi w pokoju. Drzew nie spuszczali, a brali tyle z powalonych, ile im było trzeba. Żywili się owocami kniei i tym, co uzyskali od polnych ludzi w zamian miodu.

Była między nimi dziewczynka, na którą wołali Resynka. Śliczne z niej było dziecko i dobre. Szczególnie lubiły ją okoliczne lasy. Zawsze chodziła po zwierzęcych duktach uśmiechnięta i często nuciła wesoło.

Zwierzaki garnęły się do niej, bo i umiała z nimi rozmawiać i wiele razy temu opatrzyła skaleczoną nogę, a innemu wyciągnęła kolec, ptakowi podwiązała skrzydło, a małe włożyła do gniazda. Kochała leśny świat i on o tym wiedział.

Pewnego jesiennego wieczora, gdy zasiedziała się niemal do mroku z zającami, niespodziewanie z gęstwiny wyjechali konno dwaj przedziwnie ubrani na biało jeźdźcy w skrzydlatych hełmach. Nie widziano tu takich nigdy, chociaż różni wędrowali przez tę krainę.

Resynka nagle znalazła się między dwoma białymi ludźmi na potężnych koniach. Przerażona rzuciła się do ucieczki. Jeźdźcy popędzili za nią, jeden nawet próbował schwytać ją na arkan. Resynka biegła szybko chcąc ostrzec bartników. Las jej pomagał. Krzaki odchylały gałęzie, by zamknąć się ścianą, gdy przebiegła. Powoje wtulały się w ziemię, by szarpać po chwili końskie nogi jeźdźców w skrzydlatych szyszakach. Gdy wojownicy dopędzili dziewczynę w pobliżu jeziorka, opodal którego mieszkali bartnicy, pomógł Resynce Stary Dąb, który zrzucił na konnych z wysoka ciężki konar. Biali jeźdźcy razem z rumakami stoczyli się do wody, która natychmiast się nad nimi zamknęła.

Resynka ostrzegła bartników przed obcymi, a i las ochronił swoich przyjaciół i nie wpuścił innych „jasnych” ludzi w pobliże sioła.

Jeziorko w kniei zaczęto nazywać „Wodą Białych Wojów”, a z czasem po prostu „Białym”.

Woda, od zatopionych jeźdźców, przybrała świetlistą barwę. Nawet w pogodne dni ma niepokojąco biały kolor. A wieczorami, gdy opary tulą się do jej powierzchni, niektórzy widzą próbujących wyrwać się z toni białych jeźdźców. Dęby rosnące przy brzegu — potomkowie Starego Drzewa, które pomogło dziewczynce — napinają wówczas swoje gałęzie.

Legendy Rodowa

Rodo

Powiadają, że przed wiekami w ogromnej puszczy, która ciągnęła się po obu stronach Vistuli, aż do morza zwanego Bałtyk, mieszkał potężny mężczyzna, ostatni z rodu olbrzymów. Na imię mu było Rese, co w języku olbrzymów oznaczało piorun. Tak go nazwano, bo podobno przy jego porodzie piorun zabił rodzącą go olbrzymkę. Niektórzy gadali, że tak wrzeszczała przy rozwiązaniu, że wszechmocny Perun nie wytrzymał i rąbnął ją swoim ognistym berłem.

Jak było naprawdę, nikt nie wiedział. Rese włóczył się po lasach z maczugą nabijaną krzemieniami i żył z tego, co upolował. Czasem zaglądał do osad i wymieniał cenne skóry za chleb i potrzebne drobiazgi. Nie wiadomo było, gdzie mieszka. Widywano go to tu, to tam.

Pewnego dnia Rese zawędrował na wzgórze, gdzie mieszkał wróż Liwieniec ze swoją córką. Gdy Rese ujrzał dziewczynę serce zabiło mu mocno, a serce miał wielkie. Większe niż normalni ludzie, bo przecież był z rodu olbrzymów. Córka Liwieńca miała na imię Liwa. Była piękna i smukła. Rese nie mógł się napatrzeć na jej błękitne oczy, które zdawały się łączyć w jedno z niebem, gdy się w nie spojrzało głęboko. Rese zaczął codziennie zaglądać do wróża. A to przyniósł mu złapanego w sidła ptaka, a to jakieś drobne zwierzątko. Ziół nazrywał na wywary na odległych mokradłach. Drew narąbał. Ale najbardziej lubił siedzieć na skraju wzgórza i patrzeć, jak Liwa czesze rozpuszczone włosy.

Liwa była piękna, ale wewnątrz zupełnie pusta. Podobno jakieś złośliwe Dydko zabrało jej większość duszy i ukryło pod leśnym kamieniem, żeby ukarać wróża, który mieszał się w sprawy przerastające ludzi.

Liwa była jak pusty dzban z odrobiną wilgoci na dnie. Przeczuwała świat, ale żyła w nim jak we śnie.

Liwieniec wiele razy prosił bóstwa o duszę córki, ale Dydko się uparło i nie chciało wyjawić, gdzie ją ukryło. Bóstwa wiedziały dobrze, gdzie jest dusza Liwy, ale godność nie pozwalała oddać jej bez zgody Dydka, a Dydko nie chciało oddać i już…

Rese coraz bardziej przywiązywał się do wróża i jego córki. Zastanawiał się, jak odmienić dziewczynę, która nie zwracała na niego uwagi większej, niż na wróble kręcące się często wokół chaty.

Któregoś dnia Rese poszedł głęboko w knieję. Zmęczony przysnął pod drzewem. Gdy się zbudził zobaczył Dydko kręcące się opodal. Dydko najwyraźniej go nie widziało. Rese już miał wstać, gdy usłyszał, jak Dydko podśpiewuje:

Pod ciemnym lasem kamień zamszowy

Tam Dydko skrywa skarb liwieńcowy

Gdy przyjdzie pora w deszczu pochodzie

Skarb się odsłoni w przejrzystej wodzie

Rese cicho odszedł w głąb lasu i zaczął się zastanawiać nad piosenką. Coś mu mówiło, że nie usłyszał jej przypadkiem. Wrócił do chaty wróża na skłonie wzniesienia. Usiadł i zapatrzył się w rozczesywane na wietrze włosy Liwy. Nagle zerwał się i pobiegł w dół w stronę odległego lasu. Na jego skraju było głazowisko. Omszałe kamory były rozrzucone na dużej przestrzeni. Olbrzym zaczął podnosić głazy. Przerzucił ich kilkadziesiąt i… nic nie znalazł. Zastała go noc.

Rano Rese poszedł w knieję szukać Dydko. Nawoływał je przez całe przedpołudnie. Raz czy dwa zobaczył nawet Dydko, gdzieś między drzewami, jakby się z nim bawiło w ciuciubabkę. Wreszcie znudziło mu się chyba, bo nagle pojawiło się na zwalonym pniu niedaleko olbrzyma.

— Czemu mnie wołasz Rese?

— Oddaj duszę dziewczyny.

— A czemu? — zainteresowało się Dydko.

— Bo ją kocham.

— No to masz problem — skwitowało Dydko.

— Zrobię co zechcesz!! — krzyknął Rese, widząc, że Dydko chce zniknąć.

— A… to co innego — powiedziało Dydko.

— Zrobię co zechcesz — powtórzył Rese.

Dydko rozmyślało przez chwilę i wreszcie odezwało się do olbrzyma.

— Oddam duszę dziewczyny, ale ty musisz podarować mi swoje imię.

— Po co ci moje imię? — zdziwił się Rese.

— Wiesz, ja nie mam żadnego imienia. Jestem Dydkiem, a nam nie dają imion. Czasem tylko jakieś nazwy. Mój kuzyn znad jeziora, zwany jest Dydkiem na Słomianych Nogach. Kuzyn z polany leśnej wołany jest Łagodnym Dydkiem. A ja jestem mały Dydko bez imienia. Dasz mi swoje imię?

— Dam — odparł bez namysłu Rese.

— Dobrze — rzekło Dydko. — Ale to nie wszystko. Musisz jeszcze wnieść wszystkie głazy spod lasu na wzgórze koło chaty wróża i ułożyć je w okrąg. Gdy to się stanie powiem ci jak odzyskać duszę Liwy.

Rese, już bez imienia, wrócił do chatki wróża. Zostawił swoją maczugę opartą o ścianę i poszedł na głazowisko. Przez wiele dni znosił kamienie mozolnie pnąc się z każdym głazem do góry. Układał je w okrąg, który powoli otaczał obręczą wzgórze. Wróż patrzył na niego jak na takiego, który postradał zmysły. Widział jak Rese spogląda na Liwę i wiedział, że olbrzym się zakochał, ale nigdy nie zamienili ze sobą ani słowa, więc nie wiedział czemu Rese znosi głazy na wzgórze.

W końcu olbrzym przeniósł wszystkie kamienie. Wtedy pojawiło się Dydko.

— Witaj Bezimienny — powiedziało.

— Witaj Rese — odpowiedział Bezimienny zwany niegdyś Rese.

— Posłuchaj mnie uważnie — powiedziało Dydko. — Więcej się nie zobaczymy. Zrobisz tak. Za wzgórzem w głębi lasu jest jezioro. Znasz je. Przekopiesz od niego rów. Ma być kręty. Taki, żeby z góry patrząc układał się w moje imię. Rese. Gdy rów dotrze do polany poniżej wzgórza, na którym mieszka wróż, woda wleje się w pustą przestrzeń i powstanie jezioro. Gdy się napełni, pójdziesz tam, gdzie było głazowisko i przy największym drzewie na skraju lasu wykopiesz rów. Woda ruszy i zrodzi się rzeka. Będziesz czekał do wieczora. Gdy słońce zacznie zachodzić, spadnie deszcz. Na wodzie powstaną pęcherze powietrza. Patrz uważnie. W jednym z nich będzie dusza Liwy. Weźmiesz go do ręki i dmuchniesz. Wtedy dziewczyna będzie twoja. Ale pamiętaj. Za szczęście trzeba płacić.

Dydko Rese zniknął. Olbrzym ruszył nad leśne jezioro i zaczął budować kanał. Gdy po wielu dniach doszedł do polany, zaczęła wlewać się za nim woda. Liwa spokojnie obserwowała jak niebo zeszło do jej doliny. Liwieniec nadal nie mógł zrozumieć co wyprawia olbrzym. Zakradł się na skraj lasu i obserwował go. Gdy Bezimienny zobaczył, że jezioro jest pełne, zaczął przerywać brzeg. Woda runęła gwałtownie porywając wróża. Porwała też Liwę, która niepostrzeżenie przywędrowała za ojcem. Nigdy ich więcej nie widziano.

Zrozpaczony bezimienny olbrzym, który widział porwanych przez wodę, próbował ich ratować, ale jezioro tak gwałtownie wlewało się w leśny jar, który zamienił się w rwący strumień, że nie miał żadnych szans. Długo płakał na brzegiem jeziora, aż skończył się dzień. Spadł deszcz. Wypłynęły na powierzchnię wody bąble powietrza. W jednej z nich ujrzał duszę Liwy. Dmuchnął w błyszczący srebrzyście pęcherz. Dusza wypłynęła na zewnątrz, zawisła nad woda i powoli zaczęła szybować przed siebie wzdłuż brzegu wody. Bezimienny olbrzym poderwał się i pobiegł za nią. Po wielu godzinach nocnej wędrówki dotarł na rozległą polanę. Na jej środku było wzgórze. Zobaczył, że dusza powędrowała w tamtą stronę i zatrzymała się pod szczytem. Poszedł do tego miejsca i zobaczył leżące w zawiniątku dziecko. Dusza krążyła chwilę nad nim i nagle wskoczyła do środka. Dziecko obudziło się i rozpłakało. Bezimienny wziął je na ręce i uciszył.

Dydko, które obserwowało wszystko z ukrycia, uśmiechnął się podparty o maczugę olbrzyma.

— Daj mu na imię Rodo, bo rodzi się nowe. I przetrwa przez wieki i będzie dobre. Nazwij go Rodo.

— Nazwę cię Rodo — wyszeptał bezimienny olbrzym.

Chłopiec zasnął w jego ramionach.

Klątwa Szarlejki

Najstarsi powiadali, że mieszkająca na skraju wsi Rodowo, w miejscu zwanym Rudawa, wiedźma Szarlejka jest ostatnią krewną założyciela tej krainy zwanej Rezją.

Ale Najstarsi, jak to Najstarsi lubili wszystko mieszać i raz mówili, że jej praszczur nazywał się Reze a raz Rodo. Kto by zorientował się jak było naprawdę.

Sama Szarlejka głośna była w całej Rezji. Sława jej docierała nawet za jej granice, hen poza kraje pomezańskie, do ziem Galindów, Warmów, Bartów i Natangów. Znali ją z ziół, które pierwszorzędnie mieszała, maści, korzeni do naparów, z nalewek, syropów, wyciągów.

I z tego, że rozmawiała z duchami, od których i przyszłe sprawy czasami potrafiła przepowiedzieć ze skutkiem. Mieszkała w starej chacie pamiętającej chyba owego Rodo czy Reze. Drewniane bale zapadły w ziemię, a na dachu wyrosły brzozy i grzyby. Jakiś zając w zmurszałej strzesze wygrzebał sobie otwór i mieszkał tam, nie zważając na kocury i oswojonego kruka Panaka. Szarlejka uszanowała wybór zająca i dała mu spokój.

— Popatrz — mówiła do Panaka, który słuchał z przekrzywionym łebkiem — Kicaty nas zaszczycił, a to dobra wróżba.


Pewnego dnia znalazła zająca na progu chaty. Był zimny.

— Idzie Zły, Panak. Idzie Zły — zagadała do ptaszydła ­– Kicatego zabrał.

*

Wilhelm z Modeny siedział przy prostym drewnianym stole i pisał piórem na karcie pergaminu zwykłym inkaustem. Gdy skończył, kazał słudze wezwać brata Chrystiana.

— Wzywałeś mnie Wielebny Panie! — Chrystian rzekł w pokłonie.

— Czasu mało — odpowiedział legat — Wojna w całej pruskiej ziemi. Dziś na mszy otrzymasz misję biskupią. Będziesz tych biednych ludzi sprowadzał do Chrystusa — zgodnie ze swoim imieniem. Wybierzesz miejsce na stolicę. Dam ci ludzi. Niewielu na początek. Ale poradzisz sobie z Bożą pomocą.

— Tak się stanie Panie. Bóg pomoże.

*

Pierwszy biskup pomezański Chrystian jechał na czele niewielkiego orszaku. Zza zakrętu leśnej drogi wyłonił się nagle widok na jezioro i położone za nim rozległe, płaskie wzgórze. Jeźdźcy i wozy pociągnęli w tamtą stronę. Po niecałej godzinie dotarli na miejsce.

— Wspaniałe! — zawołał biskup — W sam raz na założenie miasta. Wody jeziora dadzą ryby i wodę. I ochronę przed pogańskimi Prusami.

W tym czasie słudzy przywlekli ubranego w płócienny strój pasterza. Rzucili go na kolana przed Chrystianem. Człowiek zrobił znak krzyża niezgrabnie mówiąc: „In nomine Patris et lipis”.

— Filis, Filis synu — poprawił go Chrystian — Jak to miejsce się nazywa? — zapytał.

— Jedni mówią Resin, a inni Prejbut Panie.

Chrystian rozglądał się po płaskiej przestrzeni między jeziorami.

— Skąd tu te wielkie głazy człowieku? Wyglądają, jakby ktoś je tu specjalnie zniósł.

— Powiadają, że olbrzym tu mieszkał o imieniu Rese, co oczadział dla białogłowy i Dydko kazało mu te głazy tu przytargać. A po co, to nikt nie wie i nie pamięta kiedy to było. Dawno było. Bardzo dawno.

— Te kamienie przydadzą się do budowy. Tu stanie miasto. Zaczniemy od murów obronnych i katedry. A katedrę od wieży. To będzie nasz zamek, zanim stanie reszta burgu i warownia. — Chrystian zamyślił się. — Nazwiemy je na pamiątkę tego Rese. Miłował to miejsce to i nam sprzyjał będzie. Damy miastu imię Riesenburg a w godle umieścimy olbrzyma z maczugą — niech nas ochrania. Kiedyś było na świecie wiele olbrzymów i wiele miast ma ich w herbach. A póki co rozbijmy obóz. Z pomocą Pana naszego wszystko się ułoży. Stąd głosić będziemy Boże Słowo.

I tak Chrystian zaczął budowę Riesenburga na nadjeziornym wzgórzu. Powoli rosły mury miasta i wieża katedry. Kamienie przydźwigane niegdyś przez Resego posłużyły do fundamentów.

*

Jakieś dwie godziny konnej drogi od Riesenburga mieszkał nad jeziorem, w miejscu zwanym Stążki, władyka Stange. Wiedział, że przychodzi nowe, więc ze swoimi ludźmi przyjął chrzest z rąk biskupa pomezańskiego porzucając wiarę ojców. Nawet rodową sadybę nazwał po nowemu — Stangeberg. Czasem, gdy przejeżdżał obok chaty Szarlejki zachodził do niej i pytał o to i owo. A i zioła od niej brał nie skąpiąc żywności. Pytał czarownicę, czy dobrze zrobił. Bał się, że kto porzuca wiarę przodków, ten będzie przeklęty przez ich duchy. A ona milczała i warzyła mikstury.

Któregoś razu niespodzianie zaczęła mówić:

— Słuchaj Stange. Dobrześ zrobił. Nowy czas przyszedł i stare duchy coraz słabsze. Ale nie uratujesz ani siebie, ani swoich. Wilk przyszedł w te strony i zawita do ciebie. Na wilka nie ma rady. Albo go zabijesz, albo on ciebie. Z wilkami się nie ułożysz.

*

Bentheim ze Stenckelem zatrzymał spienionego konia przed Drago von Wittenau.

— Panie! Tu w pobliżu jest zameczek drewniany niejakiego Stange. Chrześcijanin to. Tam możemy zatrzymać się.

Po niedługim czasie jeźdźcy i wozy dotarli pod częstokół stangowego gródka.

Drago wysunął się naprzód i zakrzyknął do Stanga i jego zbrojnych sług stojących na umocnieniu.

— Wpuśćcie nas bracia w Chrystusie. Jesteśmy osadnikami z dalekiej Westfalii. Córka zachorzała mi i na wozie leży. Odpoczynku i leków jej trzeba.

Stange kazał swoim otworzyć wrota.

— Moje skromne progi niech ci służą Panie — pokłonił się przed Wittenauem — Poślę umyślnego do Szarlejki z Rudawy. To dobra czarownica. Zna się na chorobach.

*

Szarlejka wezwana przez Stanga przybyła niebawem z koszem. Bez słowa spojrzała na Draga, na jego herb złotą nicią haftowany na szacie — szachownica i wilk — i skierowała się do izby, w której położono dziewczę. Dotknęła jej czoła, policzków. Wąchała przez chwilę oddech. To trzymała za nadgarstek, to uciskała brzuch. Wyjęła z kosza jakiś płyn i wlała go trochę w rozpalone usta Hildegardy. Drago rzucił się do wiedźmy i złapał ja z rękę.

— Co jej dajecie!? — krzyknął.

— Chcecie, żeby była zdrowa? — spytała Szarlejka — Puśćcie. To dobra dryjakiew. Senes. Przeczyści jej wnętrzności, bo widno niedojrzały owoc jakiś zjadła. To senes jest Panie. Na czystość jelit.

Wyszła z izby. Stange stał niedaleko bramy.

— Wilka wpuściłeś do domu Stange. Z nim nie wygrasz. Ale nasz czas mija Stange. I ja muszę już odejść — ruszyła do nieodległej Rudawy za Rodowem.

W chacie powiedziała do Panaka.

— Panak. Jak mnie już zbraknie zaopiekuj się dzieckiem. Dziecko to nadzieja. A ono nie z wilków już, tylko z rodu Dorge będzie. Dobry z ciebie druh Panak. O dziecku pamiętaj! Widziałam wszystko w mgle nocnej.

I zabrała się już w milczeniu do układania ziół.

*

Biskup odprawiał mszę. Gdy skończył słudzy donieśli mu, że jakiś pan chce mu się pokłonić. Chrystian urzędował w budującej się wieży katedry, w obszernej, sklepionej sali. Tam pojawił się Drago von Wittenau wraz z Bentheimem z Steckelem i Botelem z Ryder.

— Bądź pozdrowiony! — zwrócił się do biskupa — Jestem Drago von Wittenau. Przybyłem tu osiąść w nowej ziemi chrześcijańskiej. To moi towarzysze.

— Gdzie stanąłeś Panie? — spytał Chrystian.

— W domostwie Stanga goszczę. W Stangebergu.

— Dobry z niego chrześcijanin. — powiedział biskup — I dobry człek — dodał — A ciebie Panie na mszę zapraszam w przyszłą niedzielę, boś na tę nie zdążył.

*

— Dość tego goszczenia u Prusa! — Drago położył ręce na ramionach Bentheima i Botela stojących przed nim — Zrobimy to dziś w nocy. Niech wszyscy będą gotowi.

Uderzyli niespodziewanie. Walka była zażarta, lecz krótka. Niemcy nie brali jeńców. Wittenau wpadł do izby Stanga. Ten nagle obudzony nie miał czasu sięgnąć po miecz. Drago szybkimi pchnięciami przebił żonę i dziecko.

— My chrześcijanie!! — rozpaczliwie krzyknął Stange.

— Chrzczę cię mieczem!!! — ryknął Drago i wbił żelazo w gardło władyki.

Gdy Stange charczał śmiertelnie od drzwi rozległ się przerażony krzyk. Drago odwrócił się i zobaczył córkę. Hildegarda stała zasłaniając usta. Ruszył w jej stronę. Cofnęła się o krok, zawróciła i zaczęła uciekać.

— Hila! Stój!! — Wittenau rzucił się za nią, ale gdy wypadł przed dwór nigdzie już jej nie było. Zbrojni wyciągali pobitych z dziedzińca i wynosili ich w stronę pobliskiego bagna. Brama była uchylona. Szukał. Pytał, ale nikt jej nie widział. Znikła.

Drago kazał opowiadać po okolicy, że na gródek napadli niewierni Prusowie.

*

Noc była bezksiężycowa. Szarlejka szukała w lesie pewnego zioła, które ból uśmierza, a najlepsze jest, gdy się je zerwie o tej porze, w taką bezświetlną noc. Była już niemal na skraju lasu kiedy między drzewami zoczyła płomień. Cicho podkradła się, jak zjawa, ukrywając w zaroślach graniczących z wolną przestrzenią. Przy niewielkim ognisku stał Drago von Wittenau z nieodłącznymi Bentheimem i Botelem. Drago podniósł z ziemi jakiś kształt i podszedł do ogromnego głazu leżącego tu od niepamiętnych czasów. Szarlejka poznała czarnego psa Stanga. Drago otworzył psu brzuch i krzyknął:

— Darowuję ci tę istotę i obiecuję inne ofiary za życie mojej córki Hildegardy!!!

Wiedźma wycofała się cicho. Nikt jej nie widział.

*

Gdy słudzy biskupa przyjechali po nią Szarlejka siedziała na progu chaty gotowa do drogi. Wstała na ich widok, podniosła kosz i bez słowa wsiadła na wóz.

Biskup Chrystian leżał w posłaniu i miał na twarzy wielką boleść. Podeszła do niego i kazała odsłonić brzuch. Naciskała go i przykładała ucho.

— Stolec zielony macie Panie? — zapytała.

— Zielony — potwierdził biskup.

— Ryba musiała nie być najświeższa — wyjęła z koszyka woreczek lniany — Z olejem Panie zmieszać trzeba zioła i pić rano i wieczorem. Za parę dni wszystko będzie dobrze.

— Znasz się na chorobach. To dobrze. Ale mówią, żeś wiedźma i czarujesz.

— Nie czaruję Panie! Widzenia tylko mam.

— A ostatnio coś widziała?

— Widziałam pana Drago von Wittenau, jak nocą otworzył czarnego psa stangowego i ofiarował go Złemu, na kamieniu pod lasem koło Rodowa. Bentheim i Botel byli z nim.

— Po co to zrobił? — zapytał zdziwiony biskup.

— Jego ludzie wyrżnęli mieszkańców Stążek, a on sam zabił swojego gospodarza. Na jego oczach przebił żonę i dziecko — tak mu za gościnę odpłacił. Córka to widziała i zbiegła do lasu w noc. Ale trafiła do dobrego człeka. Drago szuka ich — przysiągł go zabić. Mówią, że kochał bardzo żonę, ale ta zmarła w połogu. Od tamtej pory wilk w nim żyje, ale Hildegardę kocha, choć cicha to miłość.

Biskup zaczął gramolić się z posłania.

— Dokąd panie? — spytała czarownica.

— Do Stangebergu. — powiedział twardo — Pomóż mi kobieto wdziać szaty.

*

Chrystian, mimo choroby, wsiadł na konia i pogalopował w stronę dworu nad jeziorem Balewy. Gdy dotarł do gródka rozpierał go gniew. Kazał prowadzić się do Draga.

— Panie von Wittenau!! — krzyknął w progu. — Dość tego! Wymordowałeś gospodarzy, grabisz i zabijasz w całej okolicy. A teraz Złemu nocą ofiary składasz. Czarownica Szarlejka zoczyła cię z psem przy głazie. Zakazuję ci opuszczania dworu. Jeszcze dziś wyślę umyślnego do legata Wilhelma. On wymierzy ci sprawiedliwość!

Drago, który siedział przy ścianie i bawił się mizerykordią, wstał powoli i nagłym ruchem rzucił broń w kierunku biskupa. Ten trafiony padł bez życia.

— Jam tu sprawiedliwością! — powiedział Drago.

Ciało Chrystiana na rozkaz Wittenaua słudzy powieźli w worku do stawu na skraju Rodowa. Tam je wrzucili razem z pruskim oszczepem. Dla niepoznaki, gdyby je ktoś odkrył.

Niektórzy później widywali na zielonej rzęsie stawu klęczącą postać. Wieść głosiła, że to zaginiony biskup, ale nikt nie ośmielił się przeszukać stawu, by nie zakłócać pobożnemu mężowi spokoju.

*

— Przytul mnie Dorge — Hila patrzyła miłośnie na Prusa, który odkupił ją od wędrujących w pobliżu jego dworu Galindów, pokochał i wziął za żonę — Przytul mnie mocno.

Objęci patrzyli na maleńkiego Drasza, który spał z paluszkiem w buzi.

— Piękny ten nasz syn — wyszeptał Dorge.

*

— Czarownica to Panie! Nie godzi się jej krwi parszywej przelewać. Trza jej szyję między belki włożyć i ciągnąć póki ducha nieczystego nie wyzionie! — zakrzyknęli Bentheim ze Stenckelem.

— Starym obyczajem wsadzić ją trzeba na konia i podpalić — powiedział twardo Botel z Ryder.

Drago von Wittenau stał jakiś czas w milczeniu. Patrzyli nań wyczekująco. Wolnym ruchem odgarnął włosy z czoła.

— Zapalcie chatę, a ją wrzućcie w płomień. I niech ją piekło pochłonie.

Szarlejka z rękoma wykręconymi do tyłu szarpnęła się, ale pachołkowie trzymali mocno. Boleśnie zawyła. Drago patrzył na kobietę z pogardą.

— Przeklinam cię Drago! Przeklinam twój wilczy ród. Zabijesz własne jedyne dziecko. Taka spotka cię kara. Przyrzekam ci to.

Chata zaczęła płonąć żywym ogniem. Wystraszeni klątwą pachołkowie przewrócili Czarownicę i szybko związali jej ręce postronkiem. Drago kiwnął głową. Unieśli ją i wrzucili w płomienie. Strzelił z nich wielki snop iskier, a po chwili w górę uleciał biały ptak.

— Panie! Patrz! Wiedźma zamieniła się w gołębia!!

Osłupiali patrzyli za oddalającym się ptakiem nie wiedząc, że jest to przyprószony popiołem Panak.

*

Drago siedział w zamku i pił miód. Wiele miesięcy minęło od kiedy Hildegarda wybiegła w noc. Podobno Natangowie, czy Galindowie porwali mu błąkającą się po lasach córkę. Wziął od nich dziewczynę Prus o imieniu Dorge. Długo go szukał. Wielu zabił. Bardzo wielu wpierw wziął na męki. Nikt nie zdradził, gdzie jest Dorge z Hildegardą — i tak córka Drago przepadła jak rzucony w wodę kamień.

— Przeklęta czarownica! — zaklął Wittenau, który za wszystkie nieszczęścia winił, nie wiedzieć czemu, Szarlejkę. Nienawidził jej nawet po śmierci.

Tego wieczora słudzy musieli go zanieść na pokrytą futrami ławę — pił długo z antałka, aż nieprzytomny zwalił się pod stół i tam zasnął.

*

— Panie! Wiemy, gdzie jest twoja córka!! — Bentheim ze Steckelem wpadł do izby jak wicher — To tylko trzy dni drogi stąd!!

— Szykujcie się! — krótko rzucił Drago.

Gdy dotarli pod dwór Dorga był wieczór trzeciego dnia. Ruszyli natychmiast do ataku. Wittenau na przedzie. Zastał Dorga w świetlicy. Nie pytał o nic. Uniósł miecz nad głowę i z całą mocą cisnął w Prusa. Ten nie zdążył nawet się uchylić. A może nie chciał. Gdy padał martwy na kolana, na jego plecy osunęła się ukryta dotąd za nim Hildegarda. Drago złapał się za głowę. Miecz, który przebił Dorga na wylot, trafił Hilę prosto w serce. Wyrwał broń z ciała Dorge i ze straszliwym krzykiem zaczął biegać z nieprzytomnym wzrokiem. Jednym cięciem pozbawił głowy Bentheima, który przerażony jego stanem zastąpił mu drogę. Przeszył też Botela i kilku innych. Rzucił pochodnię na strzechę, jakby chciał, aby wszystko za nim znikło w morzu ognia i wskoczył na konia. Pognał przed siebie z szaleństwem w oczach.

Panak, który siedział na częstokole wleciał do zasnutego dymem domu. W szponach wyniósł zawiniątko z maleństwem i odfrunął z nim w stronę pobliskiej wsi. Przysiadł na miedzy i czekał. Gdy zobaczył idącą ze skopkiem Krasimę, lekko poruszył dziobem małego, który zaczął głośno płakać. Panak odleciał kawałek i patrzał. Kobieta znalazła chłopczyka. Ze zdziwieniem oglądała dziecko owinięte w chustę z herbem rodu von Wittenau.

*

Słuch po Drago von Wittenau zaginął. Niektórym wydawało się, że widzieli obłąkanego jeźdźca krążącego po okolicznych puszczach, lasach i pustaciach. Wnuk Draga dorastał w domu bezdzietnej Krasimy.

Szło nowe.

Jezioro bez Imienia

Mleczny zamęt kłębił się w ciszy przedświtu nad płaską taflą Jeziora bez Imienia. Nagle woda wzburzyła się i spod jej powierzchni wyłonił się biały koński łeb. Po chwili widoczny był już cały rumak galopujący w stronę brzegu. Dopadł przybrzeżnych trzcin i rozpłynął się wśród pobliskich drzew.

Panak obserwował jeszcze jakiś czas rozedrganą gałąź potrąconą w trakcie galopady.

— Zirge przybył — zakrakał do siebie.

Kruk wzniósł się ponad las i odfrunął w kierunku budzącego się słońca. Wstawał dzień.

*

— Łazarzu! Łazarzu!! — Spójrzcie w górę!!

Stary odłożył siekierę, którą rąbał drewno, podniósł długowłosą głowę, odgarnął siwe kosmyki z czoła i przyłożył na płask dłoń do brwi, żeby nie raziło go światło. Na niebie wyraźnie było widać jasny krzyż.

— Łazarzu! Powiedzcie, coś. Co to za znak!?

— Idźcie po Gontyna z lasu. Niech tu do mnie chyżo przybywa — zawołał Łazarz.

Usiadł na pniaku i zamyślił się. Strzyg czekał jeszcze myśląc, że Łazarz będzie mówił, ale stary machnął na niego niecierpliwie ręką. Strzyg pobiegł w stronę lasu, gdzie nad Jeziorem bez Imienia żył Gontyn.

*

— Czego chce ode mnie ten chrześcijanin? — zapytał Gontyn Strzyga.

— Znak na niebie był. Krzyż biały się ukazał. Nie widzieliście? — zdziwił się Strzyg.

— Co miałem widzieć. W lesie drzewa niebo zasłaniają — odburknął Gontyn — Zatem trzeba iść do Łazarza — powiedział po chwili.

Strzyg podążył za jego potężną postacią podziwiając sękatą głowę, której bezwłosa skóra błyszczała słonecznym odblaskiem.

— Podobno Gontyn wsławił się przed laty w wojnach z rycerzami od Marii Panny. Tak mówią. Gadają też, że był jednym z wodzów, a potem udając bartnika zaszył się w lesie. Mieszka w kniei i oddaje cześć starym bogom nad Jeziorem bez Imienia. — dumał Strzyg.

— Nie wlecz się tak, bo do wieczora nie dojdziem — przerwał mu rozmyślania Gontyn.

*

Na widok nadchodzącego Gontyna Łazarz podniósł się z pniaka, na którym czekał na jego przybycie.

— Idźcie już Strzyg do chaty. Pomogliście. — Łazarz odprawił ciekawego kmiecia. Poczekał aż Strzyg odejdzie i zwrócił się do Gontyna:

— Siadajcie obok. Siadajcie.

Gontyn usiadł bez słowa i cierpliwie czekał, aż Łazarz zacznie mówić.

— Miałem widzenie — zagaił Łazarz — Wiele miesięcy temu ukazała mi się bitwa. Pomorzanie i Prusacy razem uderzyli na rycerzy niemieckich od Marii Panny.

Gontyn milczał.

— Wiecie Gontyn — wy kiedyś biliście braci w białych płaszczach w obronie swojej ziemi i wiary ojców, a ja… byłem księdzem u księcia Świętopełka i zagrzewałem jego wojów do walki przeciw krzyżowym braciom. Odszedłem, gdy książę, nie pomny na ich zbrodnie, zawarł z nimi pokój. Zostałem kmieciem tu w Rodowie.

— Powiadali o tym, żeście święty człek od księcia — skinął łysą czaszką Gontyn.

— Gontyn! Widzenie miałem. Wasi ludzie i ludzie nowego księcia Mściwoja razem. Pobijemy niemieckich rycerzy. Ten krzyż to znak. Ja pójdę do Nowego za Wisłę do księcia, a ty idź do swoich. Spotkamy się nim minie miesiąc nad Jeziorem bez Imienia.

Łazarz wstał i wyciągnął rękę do bartnika. Ten powoli podniósł się i uścisnął łazarzową dłoń.

*

Łazarz stanął przed księciem Mściwojem. Pokłonił się i rzekł:

— Panie! Ojcu twemu służyłem, jako kapłan…

— Poznaję cię Łazarzu — przerwał mu książę. — Z czym przybywasz?

— Prusowie są gotowi wejść z nami w przymierze przeciw niemieckim braciom.

— To pewne? — spytał Mściwoj.

— Tak książę. Na ich czele stoi Gontyn. Zebrał już swoich ludzi nad Jeziorem bez Imienia i czeka na znak ode mnie. Doniósł mi, że od Gdańska płyną statki Wisłą z orężem dla zakonu. Piętnaście ich. Dowodzi nimi brat Ulryk z Magdeburga. Za trzy dni powinny dopłynąć w pobliże Nowego. Gontyn ze swoimi ludźmi jest gotów uderzyć z tamtego brzegu, jeśli my ruszymy ze swojego. Jeśli statki popłyną w górę rzeki, to bracia wzmocnią się potężnie i ciężko będzie ich pokonać. Teraz trzeba ich zatrzymać.

— Tak zrobimy. Daj znać owemu Gontynowi, niech robi swoje.

— Ruszę do niego Panie i zostanę przy nim.

*

— Matko! Powstanie wybuchło przeciw Zakonowi. Nasi ciągną nad Jezioro bez Imienia. Wszyscy we wsi i z sąsiednich chcą bym stanął na czele naszej gromady — gorączkował się Drasz.

— Tak synku, wiem. Jesteś najlepszym myśliwym i tropicielem. Nie ma lepszego od ciebie.

Zabrała się za pakowanie węzełka.

— Co robicie Matko? — zdziwił się.

— Ruszam z wami synku. Kobieta na wojnie też jest potrzebna. Gdy wy będziecie zajmowali się walką, ja strawy nawarzę. Rany opatrzeć umiem. I blisko ciebie chcę być — spokojnie odpowiedziała Krasima — Podejdź tu i przyklęknij. — poprosiła.

Założyła Draszowi na szyję tkaninę z herbem. Spojrzał na nią zdziwiony.

— To od uroku. Kiedyś ci opowiem. Noś ją zawsze i nie zdejmuj.

Drasz pogładził haftowany złotą nicią herb Wittenau.

*

— Płyną! — Zwiadowca podbiegł zdyszany do Gontyna i Łazarza.

— Zbierać się! — rzucił krótko do Prusów Gontyn.

Wąskie dłubanki szybko wyciągnięto z zarośli i spuszczono na wodę. Jedni chwycili za wiosła, inni napięli łuki.

Krzyżackie załogi zaskoczył kompletnie widok roju łódek pędzących z obu brzegów w ich kierunku. Nim Niemcy ochłonęli już pierwsze strzały spadły na pokłady, a ludzie księcia Mściwoja i Prusowie zaczęli się wdrapywać na burty czołowego statku. Załoga zwarła się w walce z napastnikami. Brat Ulryk z Magdeburga po pierwszym zaskoczeniu zebrał się w sobie i ruszył do walki. Potężnymi ramionami wyciągał pruskich wojowników i wyrzucał ich po prostu do wody. Gdy prawie wszystkich wyrzucił z pokładu wyrwał maszt i zaczął nim rozbijać tłoczące się na wodzie łódki z Prusami i Pomorzanami. W ciągu kilku chwil ponad pięćdziesiąt martwych ciał unosiło się krótko na wodzie wśród rozbitych łodzi. Jedno po drugim niknęły w nurcie. Ulryk widział jednak, że napastnicy mają znaczną przewagę.

— Wyrzucić ładunek do rzeki! — krzyknął potężnym głosem — Wszystkie statki ładunek do rzeki! Zawracamy do Gdańska.

Do wody runęły beczki, wory i skrzynie pełne wszelakiego dobra wojennego. Ładunek pochłonęła rzeka. Statki krzyżackie oderwały się od atakujących i bezpiecznie ruszyły w powrotną drogę.

*

Nad Jeziorem bez Imienia Prusowie świętowali zwycięstwo. Nie udało się zniszczyć niemieckich braci na statkach, ale cały ich ładunek poszedł w nurty Wisły, a o to najbardziej chodziło. W rytualnym kotle warzyło się jadło. Pito miód i rozprawiano o bitwie.

— Byłoby dobrze zająć Riesenburg.

Łazarz patrzył uważnie na Gontyna. Ten skinął głową.

Gród w Riesenburgu z niedokończoną po śmierci biskupa Chrystiana katedrą był poważną twierdzą niemiecką na tym terenie, która mogła szkodzić powstańcom.

— Wybaczcie, że przychodzę nieproszony.

Łazarz i Gontyn zwrócili głowy w stronę przystojnego młodzieńca.

— Drasz mnie zwą. Rozmawiałem z matką moją Krasimą. Ona pójdzie do Riesenburga i powie tamtejszym braciom, że stoimy obozem nad Jeziorem bez Imienia. Bracia ruszą tutaj, a my tymczasem zajmiemy gród, w którym nie będzie zbrojnych zbyt wielu, by go utrzymać.

— To dobry plan — kiwnęli głowami Łazarz i Gontyn — Poprowadzisz swoich ludzi na Riesenburg Draszu. A my zostaniemy tu z resztą wojów i wciągniemy Niemców w głąb lasów. Może uda się ich osłabić. Riesenburg spalcie.

*

Krasima tłumaczyła Fryderykowi z Holdenstedt jak dotrzeć nad Jezioro bez Imienia. Krzyżak długo milczał i ważył coś w myślach. W końcu podjął decyzję.

— Ruszymy nad to jezioro. Tę kobietę przywiążcie do konia i wiedźcie na czele. Jeśli to pułapka, zginie pierwsza.

Zaczęła się w grodzie krzątanina. Wkrótce Niemcy byli gotowi do wymarszu. Długi rząd jeźdźców i pieszych opuścił Riesenburg. Garstka obrońców zawarła wrota i z wałów obserwowała oddalającą się wyprawę.

*

— Ruszyli z grodu, tak jak mówiłeś — Zwiadowca zadyszany przybiegł do Drasza. Z jakiegoś powodu nie wspomniał o Krasimie.

— Zatem i my ruszamy.

Riesenburg padł po zażartej, lecz dość krótkiej obronie. Gdy Prusowie podkładali ogień, gdzie się dało, wyprawa Fryderyka z Holdenstedt wkraczała do lasów ciągnących się do Jeziora bez Imienia. Nikt nie zauważył pożaru.

Któryś z knechtów w trakcie marszu przez las zobaczył w zaroślach czającą się postać. Strzyg, który skrył się w lesie, nie chcąc brać udziału w walkach, dostał się wkrótce w krzyżackie ręce. Knechci przywlekli go do Fryderyka z Holdenstedt.

— Coś ty za jeden?

— Strzyg Panie! Miejscowy. Rolę mam w Rodowie.

— Czego się kryjesz w kniei?

— Z powstańcami nie chciałem iść, to się i kryję.

— A gdzie oni?

— Część z synem tej tu Krasimy poszła dobywać Riesenburg, a reszta z wodzami Gontynem i Łazarzem czai się nad Jeziorem bez Imienia.

Fryderyk spiął konia i ruszył w stronę Krasimy. Zepchnął ją z siodła. Spadła jak worek na ziemię.

— Ty tam! — zakrzyknął do Strzyga — Bywaj tu sam. Wyciągnął mizerykordię i rzucił Strzygowi pod nogi.

— Poderżnij jej gardło.

Strzyg podniósł z namysłem broń i pochylił się nad Krasimą. Szybkim ruchem przeciął jej więzy i krzyknął:

— Uciekaj!

Krasima zerwała się i ruszyła w las. Fryderyk Wyciągnął miecz i ściął nim głowę Strzyga. Ruszył za kobietą i wbił jej ostrze w plecy.

— Rozdzielić się! — rozkazał twardo — Obejdziemy jezioro z obu stron. Tego Gontyna i Łazarza chcę żywych. Resztę wyciąć.

Niemcy ruszyli. Nikt nie zwrócił uwagi na Krasimę, która brocząc krwią wślizgnęła się w gąszcz.

*

Prusowie zaskoczeni przez zbrojnych z Riesenburga poddali się po zażartej walce. Część czmychnęła w knieje. Gontyna i Łazarza związano, a resztę ścięto. Ciała wrzucono do wody.

Tymczasem Drasz wracał z wojskiem po spaleniu grodu. Na dukcie nad jezioro zobaczył ciało z odrąbaną głową.

— To Strzyg! — krzyknął ktoś z Rodowa.

— Draszu! Drasz! — dobiegło z gęstwy słabe wołanie.

Wyniesiono z zarośli ranną Krasimę.

— Mamo! — krzyknął Drasz.

— Czasu mało. Słuchaj synku. Krzyżacy wiedzą… Słuchaj synku — Krasima dyszała ciężko. Ja nie jestem twoją matką.

— Co wy mówicie! Mamo. To od tej rany.

— Ciiii. Ciiiii syneczku. Posłuchaj. Znalazłam cię w polu za wsią. Byłeś owinięty w chustę z herbem. Pytałam tu i tam dyskretnie. Byłeś śliczny. Nie chciałam cię stracić, ale musiałam wiedzieć ktoś ty. Twojego ojca i matkę — zwała się Hila — Hildegarda znaczy, z Westfalii i ojca — to Prus był, dobry człek o imieniu Dorge, zabił rycerz… twój dziadek. Drago von Wittenau. To jego herb jest na chuście. A tyś wnuk jego. Pan na Stangebergu. Z Niemców jesteś i z Prusów, z miłości i z nienawiści — zakrztusiła się.

Zamknęła oczy. Oddychała przez chwilę ciężko i zgasła.

— Mamo!! — krzyknął Drasz.

*

Prusowie otaczający Krasimę i Drasza nie zauważyli zbliżających się Krzyżaków. Ci spadli na nich jak jastrząb na pisklęta. Część zginęła w pierwszym starciu, reszta poszła w rozsypkę i salwowała się ucieczką. Ci, co nie zdążyli ujść zostali ścięci. Klęczącego nad Krasimą Drasza uderzono potężnie w głowę, skrępowano i przerzucono przez siodło. Ruszono do Riesenburga, a stamtąd na Kwidzyn.

*

Panak, który widział zdarzenia, pofrunął dyskretnie za wojskiem do Kwidzyna, a później wrócił do Rodowa.

Na wysokim piaszczystym zboczu chylącym się w stronę jeziora, w setkach otworów zagnieździły się jaskółki. Wlatywały i wylatywały z nich czyniąc wesoły harmider. Otrzepywały czarne pióra ze złocistych drobin i krążyły nad okolicą, by znów zanurkować w tajnie wygrzebanych w piasku korytarzy.

Panak przysiadł w pobliżu i czekał.

W końcu jeden z ptaków podleciał i spytał:

— Co tu robisz kruku?

— Potrzebuję waszej pomocy.

— Jakiej?

— Wiele lat temu w tych lasach błąkał się szalony Drago. Na pewno już pomarł, a nie wiem gdzie legł. Szukam pierścienia, który miał na palcu. Srebrny był z zielonym kamieniem, a w nim umieszczono złotą blaszkę z herbem — szachownica i wilk w nim ryte. Pierścień pomóżcie mi odnaleźć. — zakończył Panak.

*

Nie minęło wiele pacierzy, a już jaskółki przyfrunęły z wieścią do Panaka.

— Truchło Draga leży na zachodnim skraju bagna za Jeziorem bez Imienia.

Panak skinął łebkiem jaskółkom, które wróciły do tańca przy jamkach piaszczystych w zboczu, i odleciał w stronę lasu. Nie szukał długo. Wypatrzył zmurszałe kości w resztkach ubrania zagrzebane częściowo w mchu przy krzakach głogu. Pierścień odcinał się zielenią od białej kości. Panak ściągnął go dziobem i poszybował nad las. Przez moment wydawało mu się, że z zarośli przygląda mu się Zirge.

*

Panak doleciał do zamku. Przysiadł w otwartym oknie komnatki Fryderyki — siostry Mistrza Teodoryka z Gatersleben. Zostawił na skrzyni pierścień i odleciał. Fryderyka była w tym czasie na modłach. Polecała Bogu duszę zaginionego kuzyna Drago von Wittenau. Gdy wstawała z klęczek pomyślała jeszcze przez chwilę o tym, co gadali kiedyś słudzy Drago, że coś porwało jego wnuka. Jakiś ptak, czy duch.

— Co też może się dziać z dzieckiem? — wyszeptała Fryderyka.

— Z dzieckiem! — zmitygowała się — To już teraz mężczyzna. A może białogłowa?

Do rozmyślań skłoniła ją stara chustka z herbem, która znaleziono na piersi pojmanego w bitwie pruskiego wodza. Widziała go i… wydał jej się do kogoś podobny.

Weszła zamyślona do komnatki. Słoneczny refleks odbił się od leżącego na skrzyni pierścienia. Wzięła go w dłoń, ujrzała herb rodu Wittenau i… rozpłakała się.

— To znak…

*

— Mistrzu! Bracie mój! — Fryderyka stała rozpalona przed Teodorykiem z Gatersleben. — Bracie! Ten pojmany Prus. To krew z krwi naszej. To wnuk Draga von Wittenau.

— To Prus siostro. Drasz go zowią.

— Spójrz Teodoryku! — wyciągnęła dłoń z pierścieniem Draga — Na skrzyni pojawił się. Herb Wittenau, jak na chuście.

Mistrz Teodoryk zawołał sługę.

— Niech przywiodą tego Prusa Drasza. Zaraz.

Czekali niecierpliwie. Straż wprowadziła wkrótce więźnia. Stał wyprostowany przed Mistrzem i jego siostrą, patrząc na nich bez strachu.

— Jaki podobny! — wyrwało się Fryderyce.

— Tak, nie zwróciłem na to uwagi. Bardzo podobny do Draga — wyszeptał Mistrz, głośno zaś odezwał się:

— Ktoś ty i kim jest twój ojciec?

Drasz spokojnie odpowiedział:

— Jam Drasz, syn Dorge i Hili. Wychowany przez Krasimę. — Dodał.

— A któż ci ludzie… — zdziwił się Mistrz.

— Hildegarda, Hila, córka Drago! — krzyknęła jego siostra.

— Tyś wnuk Drago von Wittenau? — spytał z mocą Teodoryk.

— Jam jest — odrzekł Drasz.

*

Mistrz Teodoryk z Gatersleben dyktował wolno skrybie warunki pokoju:

— Wszyscy mieszkańcy Pomezanii zostaną ochrzczeni. Nikt nie ośmieli się więcej czcić starych bogów. Wszyscy złożą hołd Zakonowi. Przywódcy zostaną straceni — reszta zachowa życie i wolność, o ile znów nie podniesie buntu; w takim wypadku życie stracą wszyscy. Na dobrach Stangeberg zaginionego pana Drago von Wittenau zasiądzie jego wnuk Drasz von Wittenau. On będzie dbał o lud Stangebergu, Rodowa i wszelkich sadyb ludzkich w jego granicach. I on pierwszy gardłem zapłaci za zdradę. Gdyby była…

Teodoryk podał Draszowi pierścień dziadka.

— Jest twój — powiedział — Odciśnij na dokumencie i… noś.

Drasz słuchał w skupieniu i milczał. Pierścień ciepły od laku wsunął na palec.

*

Przy rozstaju dróg w Rodowie rósł stary klon. Knechci przeszli wśród tłumu mieszkańców prowadząc związanego Łazarza i Gontyna. Odczytano warunki pokoju. Tłum stał bez szmeru. Zarzucono pętle na głowy przywódców powstania. Spojrzeli na siebie i kiwnęli głowami.

Łazarz zdążył jeszcze krzyknąć:

— Przeklinam krzyżackie zło!

A Gontyn dodał:

— Dopóki leśne jezioro nie ma imienia zło tu się nie ostanie…

Po chwili obaj już nie żyli.

W nocy ktoś wykradł ich ciała i zatopił w Jeziorze bez Imienia. By ich ostatnie słowa miały większą moc. Mówili, że to Drasz.

*

Ulryk z Magdeburga stał przed Mistrzem Teodorykiem. Czekał już od dłuższego czasu, aż przełożony przemówi. Ten mierzwił brodę i rozważał coś zapamiętale. Wreszcie wyprostował się i podjął decyzję:

— Weźmiesz Ulryku dwunastu najlepszych ludzi. Wyjedziecie po cichu z zamku. Rozpuśćcie wieść, że jedziecie do Królewca z misją. Pojedziecie nad owo Jezioro bez Imienia za Riesenburgiem. Tam dowiecie się, a pozwalam na wszystko, byle po cichu, gdzie jest Drasz. Ma zniknąć bez wieści. Przywieziecie pierścień rodu Wittenau — nie jest godzien go nosić ten bękart.

Ulryk skłonił głowę i wyszedł.

— Przyszedł czas zemsty — myślał, przypominając sobie bitwę na Wiśle, gdzie omal nie postradał życia, a może i honoru.

*

Drasz siedział zapatrzony w toń jeziora. Rozmyślał o Krasimie, o nieznanych rodzicach i wydarzeniach ostatnich czasów. Smutek przepełniał mu serce. Zaniepokoił go jakiś odgłos. Kątem oka zobaczył przebiegającego skrajem wody białego rumaka. Nim zdążył się zdziwić usłyszał głos Krasimy. Jej odbicie majaczyło na wodzie w świetle księżyca.

— Mamo!

— Synku! Synku!! Zbliża się do jeziora Ulryk z Magdeburga ze swoimi ludźmi. Trzynastu ich wszystkich. Chcą cię zabić. Uważaj na siebie.

Woda znów stała się granatowa. Drasz zerwał się i rozejrzał dokoła.

W obozowisku było około dwudziestu Prusów, którzy przybyli oddać cześć starym bogom. Drasz długo z nimi wcześniej rozmawiał, że trzeba przyjąć nową wiarę i wtopić w nią, co się da ze starego świata. Tylko tak można przetrwać. Zgodzili się z nim.

Rzucił się w ich stronę. Dopadł śpiących w ostatniej chwili. Gdy zrywali się sięgając po broń, Ulryk ze swoimi ludźmi wjeżdżał na polanę. Rozpoczął się bój.

*

Strzała leciała wprost w kierunku pleców młodego wojownika. Drasz walczył zawzięcie z zasłaniającym się tarczą Ulrykiem z Magdeburga. Gdy wbijał mu oszczep w pierś, Panak runął z drzewa, co sił w starych skrzydłach i wziął uderzenie strzały na siebie. Grot łaskawie odebrał mu żywot natychmiast. Ptak padł martwy wśród ciał poległych, obok konającego Ulryka. Tak odszedł ostatni z rodu królewskich kruków. Wojownik był ocalony.

Drasz nie widział śmierci ptaka — właśnie przebijał oszczepem jakiegoś knechta.

*

Prusowie zabili wszystkich ludzi wysłanych przez Mistrza Teodoryka. Drasz sam pokonał pięciu. Ciała poległych wrzucono do jeziora.

*

Teodoryk siedział zasępiony w kaplicy. Rycerz, którego wezwał, jak co dzień od miesiąca, przyniósł tę samą wieść.

— Mistrzu! Ulryk z Magdeburga zniknął wraz ze swoimi ludźmi bez śladu.

*

Po wyjściu rycerza do kaplicy weszła Fryderyka. Przyklękła opodal brata i modliła się przez chwilę.

— Teodoryku! Miałam sen. Widziałam w nim, jak wysyłasz Ulryka z Magdeburga ze zbrojnymi, by zabili Drasza. Teodoryku! Drasz to syn Hildegardy von Wittenau, wnuk Drago. Krew z krwi naszej, kość z kości. Podpisałeś pokój. Daj mu żyć. Zostaw. Niech założy rodzinę, niech baczy na swój lud. Teodoryku!! Na rany Chrystusa. Nie możesz mieć na rękach rodowej krwi… Pokoju trzeba.

— Niech się stanie — rzekł cicho Teodoryk.

*

Minęło wiele dni. Nikt nie niepokoił Drasza, ani jego ludzi. Młody wojownik uznał, że trzeba dopełnić warunków pokoju, by nikt nie miał pretekstu do prześladowań. Wezwał z Gdańska cystersów by ochrzcili tych, którzy nie przyjęli jeszcze Chrystusa i tych, którzy przyjęli go, ale później odrzucili. Za baptysterium posłużyło Jezioro bez Imienia

*

Gdy wracali znad jeziora Drasz zatrzymał się na skraju lasu i przemówił:

— Ten kamień spod lasu… — głos mu się na chwilę załamał — Ten kamień, niech teraz będzie dobru służył. Przeciągnijcie go do wsi i postawcie na rozstaju koło stawu. To będzie kamień węgielny pod kościół. Koniec walki. Kościół niech będzie dla wiecznego pokoju, ku pamięci Krasimy, która mnie chowała jak swego, matki i ojca mego, których nie znałem i owego zaginionego, gdzieś tutaj biskupa Chrystiana. Ku pamięci wszystkich, którzy się rodzili tu i w świecie, a w tej ziemi stracili życie. I dla Łazarza i dla Gontyna… — dodał cicho.

Ludzie ruszyli w stronę głazu, na którym niegdyś Drago von Wittenau składał ofiarę z czarnego psa Stangowego, obwiązali go powrozami i przyprzęgli do koni. Głaz zaczął sunąć w stronę Rodowa, a wszyscy za nim zostawiając ślady stóp na zrytej skalnym ułomkiem ziemi.

Zatopiony dzwon

— Ojcze, czemu to jezioro zowią Smutnym?

— Dzicy Prusowie, którzy mieszkali tu przed wiekami mieli je za święte i wrzucali doń ludzi w ofierze.

— Straszne. To musieli być okrutni ludzie.

— Ludzie jak ludzie. Taką mieli wiarę Anno. Modlili się do drzew, wody a nawet czcili białego rumaka Zirge.

— Bardzo ciekawe to wszystko. Musisz mi Ojcze więcej o tym opowiedzieć.

Radca książęcy Wenzel Schack von Stangenberg spiął białego konia i pognał wraz z córką w stronę wsi Rodaw.

*

— Panie! Możesz pomnożyć swój majątek sprowadzając osadników. Jak dwa roki temu pielgrzym wrócił ze świętych miejsc w Hiszpanii i pomór padł na całą Krasną Łąkę, to teraz do wsi ludzi ściągać będą z Wielkiej Polski. I ty Panie możesz zasiedlić tę pustać nad jeziorem w lesie. Pozwól mi tylko, a ja wszystkim się zajmę! — przekonywał Elnis.

Pan Wenzel skinął głową na zgodę.

*

Od Riesenburga zbliżał się do wsi Rodaw barwny korowód kmiecych wozów. Na czele grupy jechał Stach. Przystojny młodzieniec trzymał się w siodle po pańsku. Prosty jak trzcina swobodnie dzierżył cugle i ciekawie rozglądał po okolicy.


— Zbliżamy się do Rudawy! — krzyknął Stach. — Do naszego jeziora już tylko godzina drogi.

— A jak je zowią!?

— To dziwne, ale nie dali mu imienia.

— Za to miasto, któreśmy mijali ma dwa — Riesenburg i Prejbut — śmiali się wędrowcy.

*

Mistrz Mikołaj szedł przez rynek w Riesenburgu. Burmistrz Albertus zlecił mu wykonanie niewielkiego dzwonu do ratusza. Ugodzili się na cenę i termin i Mikołaj zaczął planować w głowie kolejność prac.

— Bądź pozdrowiony Mistrzu!

Głos Stacha wyrwał Mistrza Mikołaja z zamyślenia. Spojrzał trochę zaskoczony polską mową.

— Bądź pozdrowion i ty nieznajomy człecze.

— Stach mnie zowią. Przybyłem z osadnikami spod Kościana na osiedlenie u pana ze Stangenbergu. Zakładamy wieś w lasach nad jeziorem koło Rudawy. Znaczy wieś nazywa się Rodaw, ale my ją nazywamy po swojemu.

Mistrz Mikołaj i Stach stali w rogu rynku, a nad nimi królowała katedralna wieża. Patrzyli przez jakiś czas na jej monumentalne ściany w milczeniu.

— Czym mogę ci służyć? — spytał Mikołaj Stacha.

— Przybyła nas na osadzenie z setka. Bieda nas wygnała z kraju, a tu wygląda, że będziemy żyli w pokoju i dostatku. Kłopot tylko mamy z kościołem. W umowie zabroniono nam stawiania kościoła w nowej wsi przed upływem pięciu roków. Ale jak tu przez pięć roków bez kościoła! Niby moglibyśmy chodzić do Rudawy, ale zawszeć wśród swoich raźniej. Poradź Mistrzu, co mamy robić?

— A jak w umowie dokładnie stoi o tym kościele?

— Napisane jest, że nie możemy stawiać kościoła na ziemi Pana von Stangenberga przez pięć lat.

— Hmmm… — Mistrz Mikołaj mruczał chwilę pod nosem. — To postawcie na wodzie. O wodzie w umowie nic nie ma, tylko o ziemi. Zbudujcie kościół na palach na jeziorze przy brzegu.

— Mistrzu! — Stach z ogromnym szacunkiem pokłonił się Mikołajowi. Gdy wyprostował się Mistrz zapytał:

— A dzwonu nie będziecie potrzebowali? Mam zamówienie na niewielki od burmistrza Albertusa. Za niedużą kwotę mogę zrobić i do waszego kościoła. Tylko musicie zgromadzić dużo końskiego nawozu, gdy przyjdzie czas, bo niezbędny będzie do robienia formy pod dzwon. Bez końskiego nawozu dzwonu nie odleję. I gliny dobrej też będzie potrzeba.

— Pan von Stangenberg ma wiele koni. Może pozwoli zabrać nawóz ze stajni. Gliny nad jeziorem też jest dostatek. Daj Mistrzu znać o terminie, a ja wszystko zorganizuję jak trzeba. Tak… będzie nie tylko nasz kościół, ale i dzwon! — radował się Stach.

*

Stach udał się konno do dworu Pana von Stangenberga. Bywał już tam wiele razy odkąd pierwszy raz przybył na te ziemie. Gdy tylko pojawił się zaraz wybiegła na podjazd panienka Anna.

— Powiadomię Ojca! — krzyknęła… i już jej nie było.

— Jak ona piękna! — zachwycił się nie po raz pierwszy Stach.

Gdy stanął przed Panem Wenzlem ten pomyślał, wciąż zdziwiony jak za pierwszym razem:

— Piękny młodzian, wygląda jak szlachcic i czytać umie, szkoda, że chłop.

— Panie! — zaczął Stach. — W naszej umowie stoi, że nie możemy budować kościoła na Waszej ziemi przed upływem pięciu lat, ale nie ma nic o… wodzie. Czy zgodzisz się, żebyśmy postawili w naszej wsi kościół na wodzie.

— Jak to na wodzie?

— Na wodzie. Zgódź się, a zobaczysz Panie.

— Jeśli biskup Caspar wyrazi zgodę to i ja na to przystanę.

— Niech tak się stanie Panie.


Biskup równie zaciekawiony jak Pan von Stangenberg zgodził się, a Polacy pod wodzą starego cieśli, który wznosił wieś rozpoczęli palowanie dna jeziora i wznoszenie kraty, na której dalej urosły ściany kościoła i wieża dzwonnicy.

Do polskiej wsi ściągali ciekawscy. Częstym gościem był Pan von Stangenberg z żoną i córką, przybył nawet biskup Caspar ze świtą. Niemal na stałe zagościł Mistrz Mikołaj. Początkowo zajmował się przygotowaniami do odlania dzwonu. Wykopano w wybranym miejscu dół, wypełniono go glinianą formą wymieszaną z końskim nawozem ze stajni ojca Anny.

Wreszcie nadszedł dzień, w którym w specjalnie zbudowanym piecu rozgrzano stop i wlano do formy. Gdy ją w końcu rozbito wyłonił się prześliczny dzwon o imieniu „Panna Maria”. Mistrz szlifował go wyjątkowo starannie, a jego pracy bardzo przyglądała się córka cieśli Zofka. Szlifowanie przeciągnęło się Mistrzowi aż do pierwszych mrozów. Wtedy na gotową konstrukcję wieży cała wieś wciągnęła dzwon. Miał wyjątkowo piękny głos.

*

W karczmie Elnis pił piwo patrząc ponuro w ścianę. Ditrich — jego znajomek z dworu w Riesenburgu — towarzyszył mu w milczeniu. W końcu spytał:

— Myślisz, że Pan von Stangenberg odda ci swoją córkę?

— Przecież jestem szlachcicem.

— Ale ty nic nie masz.

— To dzięki mnie jest coraz bogatszy, a zrobię dla niego jeszcze więcej. Będzie moja i całe dziedzictwo Stangenbergów będzie moje. Należy mi się! — wrzeszczał pijany Elnis.

*

— A jak po polsku nazywacie tego ptaka? — spytała Anna wskazując na kołującego w górze bociana.

— Ten ptak jest niebezpieczny… — z tajemną miną zaczął Stach.

— Dlaczego?

— Bo przynosi dzieci! — Stach roześmiał się, a Anna rozbawiona dała mu kuksańca.

— Ale jak on się po waszemu nazywa?

— Bociek.

— Bo-czek — powtórzyła powoli.

— Bociek! — poprawił ją ze śmiechem.

Młodzi stali na skraju lasu. Było im ze sobą coraz lepiej. Od pierwszej chwili spodobali się sobie, a teraz zaczynało kiełkować coś więcej.

— Pięknie wysławiasz się, jak wykształcony człowiek.

— Skończyłem szkołę parafialną w Kościanie. Płacił pan Kraszkowski. Dziedzic naszej wsi. On mnie począł. Moja matka grabiła siano na łące. Pan Kraszkowski jechał konno i… spodobała mu się. Gdy podrosłem wziął mnie na podręcznego do dworu. Widział, że byłem zdolny, więc wysłał do szkoły. A później na Akademię do samego Krakowa. Dwa roki mi zeszło na studiach w Krakowie, gdy Pan zginął na wyprawie wojennej. Pani Kraszkowska nigdy mnie nie lubiła i zabroniła płacić za moje studia. Wróciłem, ale nie chciała rozmawiać ze mną. Nie chciała też, abym mieszkał w majątku. Trafiła się okazja na osiedlenie u twego Ojca, więc… jestem.

— Nazywasz się zatem Kraszkowski.

— Nie. Jestem chłopem i nazywam się po prostu Stach. Wybacz, ale muszę wracać do wsi. — odwrócił się i poszedł drogą przez las do wsi.

— Biedak, Kochany biedak — wyszeptała Anna.

*

— Anno! Zbyt często jeździsz do polskiej wsi — Pan Wenzel mówił spokojnie, ale twardo. — Zabraniam ci widywania tych ludzi. Podobno nawet zaczęłaś mówić po polsku. Matce się to też nie podoba.

— Ależ Ojcze! — krzyknęła Anna.

— Zabraniam! — powtórzył wychodząc.

Zaskoczona Anna została sama na środku komnatki.

*

Anna kochała ojca, po kryjomu wymykała się jednak wiele razy do polskiej wsi nad jeziorem w lesie. Rozmawiała z ludźmi, z Mistrzem Mikołajem, z Zofką i przede wszystkim ze Stachem. Byli sobie coraz bliżsi. Stach nie mówił już do niej „Panienko Anno”, zaczął nazywać ją „Anią”, a ona uwielbiała to w jego ustach.

Elnis, który liczył na jej rękę, wciąż bardziej wściekły donosił Panu von Stangenberg o tych wypadach. Pan Wenzel słuchał i… zamykał się w sobie. Prócz Elnisa często podjęcia jakichś decyzji domagała się żona. Uradzili w końcu wspólnie odesłać Annę na wiosnę do rodziny w Miśni. Stacha nie chcieli przeganiać — świetnie kierował sprawami polskiej wsi, a ta przynosiła stale zwiększające się dochody.

Przyszła zima, a wraz z nią nieszczęście. Chytry Elnis namówił Pana von Stangenberga żeby podnieść ceny produktów dostarczanych do Riesenburga.

Wielkie mrozy spowodowały głód w mieście. Zaraza grasująca w okolicznych wsiach wyludniała je. Leżąca nad jeziorem polska wieś miała wiele zgromadzonych zapasów, a choroby szczęśliwie omijały odległą miejscowość. Elnis sączył Panu do ucha jad chciwości i w końcu namówił go do podniesienia cen. Mieszczanie z Riesenburga wściekli na wysokie ceny zebrali się na rynku i zaczęli pomstować na Pana wsi Rodaw. Dołączyła do nich służba dworska z zamku. Biskup Caspar starał się uspokoić ludzi, ale oni wsiedli na wozy z zebranym naprędce uzbrojeniem i ruszyli chmarą w stronę wsi Rodaw. Dotarli na miejsce po kilku godzinach i zaczęli plądrować i palić. Ktoś podłożył nawet ogień pod kościół. Żona Pana von Stangenberg starała się wynieść z kościoła kielich i monstrancję. Była już prawie na zewnątrz, gdy oberwała się belka i ją boleśnie raniła. Pani von Stangenberg konała wiele dni. Zrozpaczony mąż czuwał do końca przy jej łożu. Elnis całe to nieszczęście zwalił nie wiedzieć czemu na Polaków, a Pan Wenzel nie wiedzieć czemu w to uwierzył.

*

Mistrz Mikołaj stał na pomoście wiodącym do kościoła. Zapatrzył się w córkę starego cieśli, który budował świątynię. Podobała mu się od dawna. Nie wiedział, że i ona skłaniała się ku niemu i to jej kręcenie w pobliżu trwające od miesięcy, nie było przypadkiem. Mistrz w dziwnym porywie serca podbiegł nagle do Zofki, padł przed nią na zaśnieżony pomost i krzyknął:

— Miłuję cię! Miłuję!!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 33.56
drukowana A5
Kolorowa
za 59.72