Wprowadzenie
Legenda miejska z definicji jest prawdopodobną, pozornie tylko informacją o zdarzeniach, osobach czy miejscach. Zdarzenia te, czy ludzie, budzą niezwykłe emocje wśród słyszących to osób, rodzą plotki i mity. Zazwyczaj nieprawdziwe, aczkolwiek zbudowane na fakcie. Coraz to dalej i dalej, w innej, nieco zmienionej formie przekazywane są z ust do ust. Miejska legenda replikuje i ewoluuje, i gdy zapomniana, wraca po jakimś czasie lekko zmieniona, jako zaadoptowana do bieżących wydarzeń, opowieść. Osobiście uważam, przy czym wielu się ze mną zgodzi, że legendy miejskie, miejskie opowieści czy memy zasługują na to by dawać im coraz to nowe życie. Gdy są zapominane, przywracać je należy pamięci współczesnych. Powinny żyć własnym życiem, ale też rosnąć przez dodawany koloryt, folklor lokalny czy choćby zwykłe, pojedyncze przymiotniki. Legendy takowe są elementem folkloru miasta, miasteczka czy wsi, a ich występowanie wzbudza większe zainteresowanie zamieszkiwanym czy też odwiedzanym miejscem. Twórzmy je zatem, a istniejące ubarwiajmy. Co też ja niniejszym czynię.
Przedmowa
Legenda o Syrence, Złota Kaczka czy opowieść o Warsie i Sawie to zaledwie kilka legend Warszawy, które znane są w całej Polsce, jak długa i szeroka. Stare legendy warszawskich ulic wryły się w kulturę i trwają jako element folkloru. Legendy, które zawiera niniejszy tom to opowieści stolicy minionych stu, a może paruset lat i choć brakuje im elementów bajkowości to są one równie ciekawe i urocze. Starając się stworzyć niniejszy zbiór, zagłębiłem się w lektury legend miejskich i niewyjaśnionych wydarzeń związanych z miastem. Wiele informacji na poruszony temat dostarczył mi dziadek Google i babcia Wikipedia. Na wstępie muszę jednak wspomnieć o podziałach ogólnie przyjętych. Klasyfikacja legend miejskich w przybliżeniu wygląda tak:
Najliczniejszą grupę stanowią legendy samochodowe, chociaż tych stolica nie dochowała się wielu. Najpopularniejsza na świecie odmiana tej legendy to „Znikający autostopowicz” czy „Morderca na tylnym siedzeniu” — legenda o czarnej wołdze.
Drugą grupą są legendy medyczne. Częstym scenariuszem tego typu opowieści są porwania ludzi dla organów bądź krwi. Niewielka grupa nawiązująca do zarażeń wirusem HIV. Często łączą się one z legendami samochodowymi, ale też politycznymi.
Legendy polityczne były szczególnie popularne w okresie PRL-u. Ich bohaterami często byli politycy przedstawiani w niekorzystnym świetle. Do nich można zaliczyć wiele przytoczonych w moim zbiorze.
Co jakiś czas w związku ze śmiercią jakiejś znanej osoby rozpowszechniają się legendy „drugie życie”, mówiące o tym, że zmarły upozorował swoją śmierć i ukrywa się obecnie w jakimś odległym zakątku świata. Te dotyczą zazwyczaj znanych i popularnych osób.
Ostatnią grupą są legendy kulinarne, opowiadające najczęściej o odkrytym w jedzeniu zdechłym zwierzęciu, lub czymś równie obrzydzającym. Legendy kulinarne bywają łączone z medycznymi, gdy legenda mówi na przykład o zarażeniu się wirusem HIV poprzez jedzenie.
Legendy miejskie charakteryzują się strukturą, która bazuje na lękach charakterystycznych dla danego okresu. Zazwyczaj zdarzyły się niedawno i docierają do nas spontanicznie jako opowieść znajomej znajomego sąsiada, którego to ciocia usłyszała od koleżanki… Legendy miejskie maja zazwyczaj charakter lokalny i dzięki temu stają się bardziej wiarygodne. Ewoluują dostosowując się do otoczenia.
Wracając do niniejszej pozycji postaram się przybliżyć kryteria, jakimi sam się kierowałem. Postanowiłem podzielić książkę na trzy rozdziały, które rozgraniczają badany temat według typu opisywanego obiektu. Wprawdzie legendy miejskie można podzielić na wiele rodzajów, to ograniczyłem się do poniższego podziału. Pierwszy rozdział mówiący o ludziach z zasady powinien być największy, lecz badając temat z bardzo wielu legend zrezygnowałem. Opowieści o niechcianych ciążach, hamburgerach ze szczurów czy fishmacu bez ryby są tak nijakie i pospolite, że mogą być przypisane do każdego z większych miast oraz państwa. Dobierając legendy do tego rozdziału starałem się brać pod uwagę te z większą dozą tajemniczości czy mistycyzmu. Wiem, że mimo tej selekcji mogły przekraść się i takie, z których z założenia chciałem zrezygnować. Są też i takie, które mogą bulwersować. To te, które opisują dziwne historie ludzi znanych, często bardzo lubianych. Internet zawiera i takie, które mogą poruszać i drażnić bliskich opisywanych ludzi, bądź nawet ich samych. Legendy te jednak narodziły się w Warszawie i nie można przejść obok nich obojętnie. Drugi rozdział opisuje miejsca, a konkretnie tajemnicze tunele czy budynki, o których mówi się, że istnieją, ale… Trzeci, a zarazem ostatni opowiada wprawdzie też o miejscach w Warszawie, ale traktuje o duchach. Postarałem się zebrawszy jak największą ilość informacji na temat każdej z nawiedzonych budowli, w miarę możliwości, zbadać te miejsca osobiście od środka… Nawiedzone miejsca to nie tylko miejskie legendy, to opowieści, które są znane od wieków. Nie wiem czy pisać o wszystkich takich miejscach, które zdołałem zlokalizować, czy trafić na jakąś wzmiankę o duchu straszącym w tym czy owym miejscu. Jeśli potraktujemy je jako legendy to będzie tego tyle, że można napisać osobną książkę. Na pewno o każdym z nich wspomnę. Czego się dowiedziałem przeczytacie nieco dalej.
Rozdział 1: Ludzie
Legenda o czarnej wołdze
Legenda o czarnej wołdze krążącej po ulicach miasta to warszawska legenda miejska, która jest najbardziej popularna. Opowieści o czarnej, mrożącej krew w żyłach limuzynie, szybko rozprzestrzeniła się na cały kraj. W opowieściach z różnych stron Polski można usłyszeć o pojeździe krążącym po zmroku w poszukiwaniu niczego nie podejrzewających ofiar. Czarny, potężny pojazd podjeżdżał do idącej ulicą osoby, na chwilę zatrzymywał się obok i … chwilę potem odjeżdżał, a ślad po przechodniu bezpowrotnie ginął. Opowieść ta była najbardziej rozpowszechniona w latach 60-tych i 70-tych, ale jej początek wskazuje na lata 50-te, kiedy to krążyła historia, że czarną wołgą jeździ nie, kto inny jak sam diabeł. Różne przekazy opisują pojazd marki GAZ-21 Wołga jako złowieszczy rydwan prowadzony przez siły nieczyste, które upatrzyły sobie za ofiary dzieci, które późną porą zapuszczały się samotnie w boczne, rzadko uczęszczane uliczki. Podobno widywano też drugi model Wołgi tj. GAZ-24, w którym też znikali samotni przechodnie, bo też nie same dzieci porywał diabeł.
Z opisów, jakie znamy z przekazów wiemy, że samochód był charakterystyczny dla diabła właśnie — posiadał rogi zamiast lusterek, a jego rejestracja była cyfrą złego, czyli 666. Samochód, podobno, nie miał klamek, a jego drzwi otwierały się za sprawą złych mocy. Grozę opowieści podnosił szczegół mówiący o bagażniku pełnym zwłok, które ktoś kiedyś widział, gdy auto przejeżdżając obok podskoczyło na wyboju, a oczom przerażonego przechodnia ukazał się widok gęstwy ludzkich rąk i nóg. Bagażnik jednak, tak jak się otworzył, tak szybko sam się zamknął.
Według innych opisów wołga miała białe firanki w oknach na podobę karawanu. Inni podobno widzieli czarna wołgę z białymi oponami. Różne opowieści mówią o tym, kto i dlaczego jeździł po zmroku czarną wołgą. Były to różne grupy (bardziej lub mniej lubiane przez opowiadających historie) społeczne. Podobno jeździli nią Żydzi lub księża czy zakonnice. Ewentualnie wampiry lub sataniści. Jakkolwiek sprawców opisywano różnie, bo też kierowcy nikt nie widział, to cel porwań był zazwyczaj jeden. Ludzi, z początku tylko dzieci, — dla których opowieść o porywającym je czarnym i potężnym pojeździe była powodem, dla którego zaczynały wcześniej wracać do domów — porywano dla krwi, którą spuszczano dla wytworzenia lekarstw dla chorych na białaczkę Niemców. Kolejnym, zbliżony do opowieści z krwią, jest przekaz o tym, że ludzi porywano dla organów wewnętrznych, które po wycięciu przekazywano ww. a ciała wrzucano do Wisły. Istnieje też przekaz, który mówi, że nieprzytomne ofiary porwania zawożono i zostawiano pod drzwiami ich domów z informacją, jaki narząd został im wycięty i aby jak najszybciej udali się do szpitala.
Powrócić jednak musimy do legendy o czarnej wołdze, która prowadzona była przez diabła, a konkretnie przez samego Szatana. Książę piekieł miał podobno w zwyczaju jeździć do najbardziej popularnych miejsc spotkań młodzieży, najczęściej dyskotek, by tam uwodzić najpiękniejsze dziewczyny. Stawiał im drinki, zapraszał do tańca, a gdy te odpowiadały na jego zaproszenie proponował im na koniec odwiezienie do domu. Wtedy wszelki słuch o nich ginął. Niekiedy diabeł miał ponoć w zwyczaju zatrzymywać się koło przechodnia i pytać o godzinę. Gdy ten odpowiedział, wołga odjeżdżała, a przechodzień, następnego dnia o tej samej godzinie umierał, przeważnie w nienaturalny sposób, bądź popełniał samobójstwo. Podobno, aby uniknąć śmierci powinno się odpowiedzieć na pytanie „Godzina wieczna”.
W 1999 powstał reportaż, co prawda nie o Warszawie, który zdaje się potwierdzać opowieści, mówiący o spotkaniach młodych dziewcząt z diabłem w Ostrowie Świętokrzyskim. Te zapytane o godzinę na drugi dzień wpadały w depresje i wieszały się. To, jakoby potwierdzenie prawdziwości legendy, wśród mieszkańców spowodowały dość duża panikę. Przypadek zaginięcia młodych ludzi, a konkretnie pary zakochanych, odnotowano podobno w pobliskim Warszawie Legionowie. Aczkolwiek złowróżbne auto widywano w lesie, toteż fakt ten jest godny odnotowania. W miejscu gdzie widywano wołgę znajdowano ciemną lepką maź klejącą się na śladach opon.
Opowieść o czarnej wołdze prowadzonej przez Szatana powróciła pod koniec XX wieku, gdy wołgę zamieniono na czarne BMW, a diabeł był podobny do skinhaeda, który zabijał przechodniów na miejscu dla niepoznaki pytając o godzinę.
Legenda taka znana była w Polsce dużo wcześniej, bo w czasach polski szlacheckiej, z tą tylko różnicą, że diabeł podróżował czarną karetą zaprzężoną w kare konie.
Kolejną, równie popularną wersją na równi z tą diabelską, była ta, w której czarna wołga była prowadzona przez partyjnych dygnitarzy, którzy porywali przede wszystkim młode kobiety. Były one gwałcone i zabijane, a ich ciała były odnajdywane za miastem.
W tamtych czasach wołgi były na wyposażeniu władz partyjnych i NKWD. Prawdą jest, że funkcjonariusze NKWD jeżdżąc właśnie wołgami dokonywali wielu aresztowań bogu ducha winnych Polaków. Legenda w tej postaci wywodzić się może z Rosji Radzieckiej, a konkretnie z Moskwy. Na pewno czarną wołgą jeździł towarzysz Beria, który z pomocą swoich zauszników, porywał młode dziewczyny by gwałcić je, a później ich zmaltretowane ciała wrzucić do rzeki Moskwy. To też było głównym artykułem oskarżenia dygnitarza sowieckiego podczas jego procesu.
Prawdopodobnym źródłem powstania polskiej wersji legendy była tragiczna śmierć syna Bolesława Piaseckiego, Bohdana. Podobno widziano go ostatni raz, gdy dwóch mężczyzn wciąga go do, prawdopodobnie, czarnej wołgi, opisanej jako taksówka. Sprawa ta zrodziła wiele podejrzeń i narastających plotek, z których niektóre celowo były preparowane przez ówczesne władze. Zwłoki chłopaka znaleziono przypadkiem dwa lata później podczas remontu piwnicy kamienicy w centrum Warszawy. Bolesław Piasecki był przywódcą przedwojennych polskich faszystów, a cios w jego syna wymierzony był prawdopodobnie przez byłych agentów bezpieki, którzy przed ucieczką do Izraela chcieli się zemścić za jego antysemickie poglądy. Sprawa ciągnęła się przez długie lata i swój finał znalazła w sądzie. Najbardziej trafnym określeniem tego czynu było — mord polityczny.
Istnieje też wersja legendy, najkrótsza ze wspomnianych, która mówi o czarnej wołdze jadącej powoli w oparach nienaturalnej mgły. Gdy zbliżał się przechodzień ta w niewiadomy sposób rozpływała się w oparach, które chwilę potem rozwiewał wiatr.
Opowieść ta ma tyle wersji i domniemań jej początków, że wszystkie nie sposób zebrać znajdując świadków wydarzeń czy też choćby znajomych znajomego znajomej, którzy pamiętają tę historie z czasów, kiedy żyła własnym życiem. Było wiele miast, wiele zaginięć, ale początek bezsprzecznie był w Warszawie.
Kto wie, może ktoś w przyszłości ustali, która z wersji jest prawdziwa.
Organy
„Organy”, to legenda w większej mierze o znikających dzieciach. Wprawdzie tytuł kierować nas może w stronę muzyki, ale to ludzkie organy wewnętrzne są bohaterami opisywanych zdarzeń. W Warszawie miało to miejsce w 2006 roku — na ten rok można przyjąć apogeum rozkwitu tej legendy miejskiej — i dotyczyło zaginięć dzieci, które odnajdowano po pewnym czasie z brakującą jedną nerką. Opowieści te lekko zahaczają o te z czarną wołgą porywającą ludzi dla krwi i organów (które wycinano wszystkie), z tą różnicą, że w tym przypadku ofiary się nie odnajdywały.
O znikających dzieciach było głośno w przekazach ustnych. Nigdy nie wspominała o tym prasa czy policja, jednak zasłyszane opowieści i tak wzbudzały blady strach na rodzicach małych dzieci. Legenda mówi ustami kobiety: słyszałam od znajomej, że jej znajomym podczas zakupów zniknęło dziecko, a gdy je odnaleźli na progu domu było wpół przytomne z informacją na kartce — zawieźcie dziecko do szpitala, ma wyciętą nerkę i jest pod narkozą — po zawiezieniu dziecka do szpitala stwierdzano, że faktycznie ktoś pozbawił je jednej nerki. Opowieść przeważnie dotyczyła małych dzieci w wieku od 3 do 6 lat, które zostawiane były w powstających przy centrach handlowych bawialniach. Za każdym razem zniknięciu dziecka towarzyszyło podobno zamknięcie sklepu i przeszukiwanie przez policję dużego obszaru wewnątrz i wokół centrum. Załamani nie odnalezieniem dziecka rodzice pod koniec dnia znajdowali je na wycieraczce domu, ułożone przed drzwiami mieszkania czy nawet w samym mieszkaniu z informacją o dokonanej operacji. Skąd porywacze znali adres rodziny? Dziwnym zbiegiem okoliczności gro wspomnianych przypadków miało miejsce w sklepach sieci IKEA, która to jako jedna z pierwszych wychodząc naprzeciw potrzebom klientów uruchomiła tzw. przechowalnie dla dzieci. Czy legenda jest prawdziwa? Nie wiem. Nasuwają się logiczne przypuszczenia, że opowieść o porwaniach dzieci powstała u konkurentów szwedzkiego potentata meblowego w celu uszczuplenia mu klienteli. Którego, także nie wiem, i nie będę się tej informacji doszukiwał. Istnieje też hipoteza, że legendę sfabrykowali sami pracownicy bawialni mając dość rozwrzeszczanej gromady dzieciaków. Która wersja jest bardziej prawdziwa, ta z nieuczciwą konkurencją czy leniwymi pracownikami — ocenicie sami. Lecz to nie koniec. Ostatnimi czasy pojawiła się wersja legendy traktująca o porwaniach zarówno dzieci jak i dorosłych. Odnajdywani mieli informację o tym, że, oczywiście, są pod narkozą i byli poddani zabiegowi pobrania szpiku kostnego. Po badaniach śladów zabiegu na biodrze okazywało się, że faktycznie miało to miejsce. Opowieść ta mówi o szajce, która specjalizuje się w znajdywaniu dawców szpiku dla chorych na białaczkę bogaczach z zachodu. I w tym przypadku można domniemywać, że historia jest wyssana z palca. W najgorszym przypadku można wysnuć hipotezę, że jest z jednym z elementów kampanii przeciwko propagowanej idei dawstwa szpiku kostnego. Nie wiem, w co wierzyć. Chyba wolę tę wersję o porwaniach dla szpiku, niż myśl o tym, by ktoś wymyślił tę historię by zrazić ludzi do pomagania innym. W pierwszej i drugiej wersji legendy nasuwa się wiele pytań: skąd gang miał dane o grupie krwi porwanego, czy wcześniej przeprowadzano próbę zgodności krwi, gdzie i z kim przeprowadzano operacje, jak transportowano organy…
Miejmy nadzieję, że kiedyś uzyskamy odpowiedzi na wszystkie te pytania.
Kot i mysz
W jednym z bloków na Żoliborzu policja dokonała makabrycznego odkrycia. Przyjechawszy po zgłoszeniu zaniepokojonych sąsiadów, którzy od dwóch dni nie widzieli sąsiadki, otworzyli drzwi domu. Po wejściu do mieszkania policja stwierdziła zgon lokatorki. Prawdopodobną przyczyną śmierci było uduszenie przez … przegryzienie krtani przez kota. — Tak zaczyna się legenda o kocie atakującym śpiącego człowieka. Pierwsze wzmianki o takich wydarzeniach miały miejsce około 20 lat temu. Co dziwne, rozprzestrzeniło się po całej Polsce z dużą szybkością. Pomyśleć by można, że koty nagle upodobały sobie za danie ludzkie grdyki. Starsza pani, po cichu zwana kociarą, ogólnie nielubiana przez sąsiadów, bowiem dokarmiała wszystkie okoliczne bezdomne koty powodując powstanie wokoło bloku dość przykrego zapachu. Pogłoski o tym, że to kot zadusił starszą panią szybko zdementowano, ale legenda miejska już trafiła do obiegu i żyła własnym życiem. Jedną z najbardziej popularnych była historia o tym, że kot zagryzł śpiące małe dziecko. Dziecko spało, ruszała mu się grdyka, którą kot pomylił z myszą… Ludzie, którzy mają z kotami do czynienia na co dzień mówią, że taka rzecz nie miała prawa się zdarzyć. Analizując wszystkie opowieści można początek legendy umiejscowić, tak jak wyżej napisałem, w historiach o zaduszeniu dziecka. Zaakcentować trzeba słowo zaduszenie, nie zagryzienie, o którym mowa w legendzie. Kot, jako zwierzę nocne, posiadając wszelkiego rodzaju instynkty pozwalające mu sprawnie polować nie mógłby pomylić ludzkiej krtani z myszą. Uduszenie dziecka przez kota jest oczywiście możliwe. Koty są ciepłolubne. W mroźną noc szukając ciepłego miejsca znajduje je przeważnie przy ciele człowieka. Istnieją relacje z tego jak kot kładł się na twarzy swojego właściciela. Lubią leżeć u wezgłowia niekiedy zsuwając się na twarz. Niektóre, można by rzec robią to z premedytacją, „podduszając” swojego pana, który kładzie się spać zanim nakarmi swojego pupila. Gdy właściciel nakarmi kota ten daje mu spokój. Śmiertelnym przypadkiem może stać się chwila, kiedy kot szuka ciepła u dziecka. Wyobraźmy sobie kilku kilogramowego kota, który kładzie się na dziecku niewiele więcej od niego ważącym. Kot dosłownie wyciska z niego powietrze. O ile od razu nie położy się na ustach. Postura dziecka i brak siły fizycznej są po stronie nieszczęśliwego wypadku. Zdarzały się przypadki, kiedy koty rzucały się do gardeł ludzi, ale nie z zębami, a pazurami. Były to elementy zabawy. Prawdopodobnie podczas zabawy człowiek ów miał jakieś elementy ubioru zakończone frędzlami — szalik, apaszka czy czapka.
Cegiełką, która kształtuje i umacnia tę miejską legendę i tworzy frakcję przeciwko kotom jest np. toksoplazmoza, a na pewno wszelkiego uczulenia na kocią sierść. Kocie futro jest bowiem silnym alergenem, a jak wiadomo jednym z głównych objawów alergii jest opuchnięcie dróg oddechowych. I to chyba byłoby na tyle. Aczkolwiek znalazłem jeden przekaz, który opowiada o dziecku, które w zabawie wrzuca małe kociątko do palącego się pieca. Zdarzenie to obserwuje kocica, która w zemście zagryza dziecko podczas snu. Rozszarpuje mu tętnicę…
Na szczęście ja nie mam kota.
Jantar
Była wielbiona przez wszystkich Polaków. Na jej koncertach sale wypełnione były po brzegi. Anna Jantar. Zginęła tragicznie w katastrofie samolotu Ił-62 w dniu 14 marca 1980. Wraz z nią straciło życie 87 osób. To była największa do tego roku tragedia lotnicza z udziałem Polaków. Niestety, po dziś dzień nie wiemy wszystkiego.
Jedna z legend miejskich Polski mówi, że Anna Jantar miała być porwana i sprzedana do haremu. Tuż po tragicznym wypadku wśród ludzi rozszerzała się pogłoska, że uroda piosenkarki, tak zachwyciła jednego z szejków arabskich, że postanowił za wszelką cenę zdobyć piękna polkę. Szejk naftowy ukartował to z polskim rządem, a wypadek samolotu miał być przykrywką do jej porwania. Opinie na temat transakcji były różne. Mówiono, że Jantar kosztowała tyle złota ile sama ważyła. W innej opowieści były to kamienie szlachetne. Najbardziej popularna wersja legendy mówi o kontraktach na ropę, które to podpisano z polskim rządem na wyjątkowo korzystnych warunkach. Istniała tez wersja z umorzeniem długu względem naszego kraju. Jednak jakakolwiek cena by nie była wymieniona przedstawiała ona wartość porwanej Anny Jantar. Legenda mówi o tym, że sam wyjazd artystki do USA był planowany tylko i wyłącznie w tym celu. Legenda wróciła niedługo po jej wyciszeniu przez władze. Tuż po drugiej wizycie Ojca Świętego w kraju, w czerwcu 1983 roku pojawiła się plotka niosąca za sobą element watykański porwania. Opowiadano, że Jan Paweł II otrzymał od pewnego szejka w prezencie zegarek. Pod jego wieczkiem znaleziono gryps podpisany imieniem artystki. Co było w liściku i czy w ogóle istniał — o tym Watykan milczy.
Badaniem tematu niniejszej legendy zajmował się kulturoznawca Dionizjusz Czubala, któremu udał się dotrzeć do jeszcze innych, odmiennych wersji legendy. Według tego przekazu została porwana na zlecenie tureckiego bogacza, który zlecił jej porwanie w Stanach Zjednoczonych. Podobno została porwana nago, bez żadnych ubrań. Na jej miejsce został podstawiony sobowtór, który w jej ubraniach wsiadł do wracającego do Polski samolotu. Czubala twierdzi, że dowiedział się o treści grypsu dostarczonego papieżowi. Artystka pisze tam, że jest w Turcji w haremie, żyje i ma tam dziecko, córeczkę. Turek zapłacił podobno pięćset tysięcy dolarów. W jednej z poznanych, nowych wersji jest wzmianka, że Jantar zginęła niejako przy okazji (a raczej jej sobowtór), bo samolotem tym leciało dwóch rosyjskich atomistów, na których to właśnie był wydany wyrok śmierci. Dionizjusz Czubala zaznacza, że legenda o porwaniu Anny Jantar ma związek z nagłośnioną przez prasę w tamtym czasie aferą-legendą o sprzedawaniu polskich dziewcząt za granicę. Podobno w proceder ten zaangażowane było państwo i czyniło to rękami tajnych służb.
Zapytacie, dlaczego Warszawa… Otóż uważam, że legenda tej cudownej artystki, choć obiegła cały kraj, to przez katastrofę na Okęciu swoje narodziny ma na pewno w Warszawie.
Legenda jak każda inna ma w sobie na pewno część prawdy. Anny Jantar nie ma wśród nas. Ale, nawiązując do innego znanego artysty — podobno w kasynie w Las Vegas niedawno widziano Elvisa…
Pani Zosia
Za czasów PRLu w jednym z warszawskich akademików wybuchła panika wśród studentek. Zaprzyjaźniona ze wszystkimi studentami pani Zosia, która prowadziła po cichu sklepik z artykułami pierwszej potrzeby, przekłuwała prezerwatywy! Dziewczyny, jak i cała brać studencka była zszokowana. Prezerwatywy, jako towar ekskluzywny, sprzedawany po cichu miały być przyczyną wielu niechcianych ciąż. Pogłoska głosiła, że pani Zosia, wyglądając ze swojego okienka oceniała czy daną studentkę, czy studenta lubi czy nie. Po pobieżnym zlustrowaniu wyciągała prezerwatywę z lewego bądź prawego kartonika. Babcia celowo przekłuwała prezerwatywy trzymane w jednym z kartonów. Obecnie legenda ta rozprzestrzeniona na cały kraj opowiada o bliżej nieokreślonej kioskarce, typowej „moherowej babci” protestującej w ten sposób przeciwko bezbożnej antykoncepcji. Istnieje też wersja z grupą chłopców, którzy robią to chodząc po supermarketach. Wersja ta jest pewnie powodem, że w niektórych sieciach marketów kondomy znalazły swoje miejsce przy kasach.
W internecie natknąć się można na sprawozdania, tzw. z pierwszej ręki, które mówią o przekłuwaniu prezerwatyw współcześnie. Tym razem jest to brane raczej za zwykły wandalizm, bowiem prezerwatywy cięte są w sposób bardzo widoczny. Widziano jak w jednym z supermarketów młodzieniec w wielu gimnazjalnym grzebie przy kartonach z „gumkami”. Spłoszony przez ekspedientkę uciekł, a ta odkryła, że „towar” został pocięty. Inna historia opowiada o piątce pracowników stacji paliw, którzy z zapamiętaniem dziurawili prezerwatywy. Szef to zauważył i wszyscy pożegnali się z pracą.
Zagłębiając się w lekturę internetowych sprawozdań o przekłutych kondomach można dojść do wniosku, że proceder ten istnieje odkąd wymyślono te gumowe ubranko. Zaraz potem jak trafiło do sklepów, kiosków, barów i tym podobnych.
Nasuwa się też pytanie: ilu warszawiaków zawdzięcza życie rezolutnej pani Zosi?
Termos Kuronia
Legenda Jacka Kuronia urosła po upadku komunizmu. Uczestnik Okrągłego Stołu i członek pierwszego rządu w wolnej Polsce… twórca jadłodajni dla ubogich i bezdomnych. Od jego imienia zwane kuroniówką, do tej pory, utworzono zasiłki dla bezrobotnych. Ale nie o zasługach Kuronia jest ta legenda, ale o termosie, jak w tytule stoi. Kuroń odmienne do całej klasy politycznej ubrany był zazwyczaj w sweter lub jeansową koszulę. Pod pachą nosił osławiony termos, nawet, gdy był posłem czy senatorem. Powstało wiele domysłów i hipotez, co też termos ów zawierał. Mimo wielu rozmów, wielu dyskusji nikt z postronnych nie wierzył, że ten zawiera tylko herbatę. Tutaj należy przytoczyć fragment jednego z artykułów odnalezionych w internecie: Wskazywano raczej na prawdziwą szkocką whisky, lekko rozcieńczoną wodą. Według tych relacji Kuroń był alkoholikiem, więc potrzebował stałego dostępu do mocnych trunków. Nie wystarczała mu jednak zwykła wódka, wolał kupować whisky w Peweksie za dolary otrzymane od CIA. Koniec końców nierzadko częstował zainteresowanych i mówili oni, że istotnie jest to herbata, tylko niebywale mocno zaparzona.
Co zatem uważać za prawdę? Przeczesując strony w internecie natrafiłem na forum, w którym trwała dyskusja o przywarach i przymiotach. Większa część rozmówców mówi o Kuroniu jako osobie krystalicznej, która wiele przecierpiała i jeszcze więcej zdziałała na polu krzewienia demokracji. Inni zaś twierdzili, że nie był aż tak nieskazitelny. Nieźle popijał, a i zdarzało się, że wszczynał awantury… pewnie przy użyciu sławetnego termosu. Zgodzić się pewnie należy z obydwiema stronami…, bo też Kuroń był tylko człowiekiem. Jego życiorys został też podważony, za pomocą legendy o termosie w głosowaniu przez radnych Olsztyna na nadanie imienia Kuronia jednej z ulic miasta.
A co z termosem? Co zawierał…, czym herbatka była zakrapiana — wódką, koniakiem czy whisky? A może był to samogon? Jak wcześniej napisałem, jedno wiadomo — herbata była mocna!
Romans Edyty
Poniższa legenda jest najlepszym dowodem na to, że legendy miejskie ewoluują, znikają, a później w innych czasach pojawiają się zmienione. Zmieniają się ich bohaterowie, szczegóły, miejsca…
W 2002 roku podczas piłkarskich mistrzostw świata w Korei hymn polski wykonywała Edyta Górniak. Wszyscy pamiętamy jak fatalne to było wykonanie. Wtedy rozgorzały plotki o powodzie takiego wykonania. Głównym, a zarazem jedynym powodem, jak głosi plotka, był romans piosenkarki z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Określano to mianem „prezydenckiego skoku w bok”. Podobno wokalistka śpiewała zmęczona upojną nocą spędzoną z prezydentem. Plotki te podchwyciła prasa brukowa, która rozpisywała się jakoby opowieść o romansie został stworzona, aby zatuszować fatalny występ polskiej reprezentacji na azjatyckim mundialu — przegrane mecze z Koreą Południową i Portugalią. Miały odwrócić uwagę rodaków i osłodzić — nie wiedzieć jak — brak awansu do kolejnej fazy rozgrywek. W internecie można znaleźć jeszcze podobny tekst: Dowodem zażyłości miał być… sweter. A dokładnie jego kolor — żółty. A jeszcze dokładniej fakt, że Kwaśniewski zapamiętał fakt, że założył właśnie tę część garderoby, by wygodniej podróżowało mu się samolotem. Towarzyszyła mu wówczas Edyta Górniak, której prezydencki sweter niezwykle się spodobał. Nie wiem jak go zinterpretować. Czy Edytka dobierała garderobę Olkowi? W każdym razie legenda osiągnęła apogeum w chwili, gdy zaczęto porównywać związek do romansu Johna F. Kennedy’ego z Marilyn Monroe. Istniała pogłoska o ciąży, która była wynikiem romansu…. Ale gdzie i kiedy były narodziny, podobno, syna prezydenta? O tym legenda milczy.
Pierwowzorem tej legendy jest zapewne ta, której bohaterką jest Hanna Banaszak.
W 1982 roku była ona podejrzewana o romans z Mieczysławem Rakowskim. Plotka o romansie partyjnego przywódcy z piosenkarką była ugruntowana pogłoskami, że para miała wziąć ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego w Gdańsku, co ponoć potwierdzali pracownicy tej instytucji. Plotka, prawdopodobnie wyssana z palca wielokrotnie była dementowana przez wokalistkę. Niestety opowieści te spowodowały liczne przejawy agresji wobec niej. Przez dwa lata nikt nie chciał uwierzyć w jej zapewnienia. Dopiero kabaretowe wystąpienie Zenona Laskowika uwolniło artystkę od oskarżeń o bycie żoną Rakowskiego. Laskowik podczas jednego z telewizyjnych koncertów zapytał piosenkarkę „Czy to prawda…”, na co ta odpowiedziała: „nie, nie jestem żoną tego pana”. To przekonało telewidzów ostatecznie.
W poszukiwani odpowiedzi na pytanie, dlaczego akurat piosenkarka miała poślubić Mieczysława Rakowskiego, można trafić na dwie istotne informacje. W chwili, gdy narodziła się legenda Hanna Banaszak była właśnie po ślubie zawartym w gdańskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Po wtóre artystka użyczyła głosu w filmie „Miłość ci wszystko wybaczy”. Kierownikiem produkcji w filmie był nie kto inny jak Rakowski, ale nie Mieczysław, a Paweł. To wystarczyło, aby mogła powstać kolejna z warszawskich legend.
Związek artystki z wysoko postawionym dygnitarzem jest nader częstym tematem legendy miejskiej, która ma zasięg ogólnokrajowy, bo też osoby omawiane znane są zazwyczaj w całym kraju. Ale podobno oba romanse zaczęły się w Warszawie…
Czarny Roman
Czarny Roman, Czarny Janek, Pan w czerni lub Kruk naprawdę nazywa się Jan Wiesław Polkowski. Sam mówi o sobie Nieśmiertelny. Człowiek legenda, który ubrany na czarno przemierza ulice Warszawy. Kim jest Czarny Roman? Podobno przypadkowo spotkany przynosi szczęście, jak kominiarz. Ale o tym dalej.
Człowiek o nieprzeciętnym wyglądzie — szczupły, wysoki o przenikliwym spojrzeniu i zagadkowym wyrazie twarzy. W swoich kilkunastogodzinnych wędrówkach po centrum Warszawy szczególnie upodobał sobie śródmiejskie kawiarnie. Odpowiednio do swego przydomku ubrany najczęściej na czarno, w garnitur i rękawiczki, na głowie zaś kapelusz. Zimową porą ubrany w kombinezony narciarskie wszelkich kolorów. Jego sposób bycia i niepospolity styl życia są przyczynkiem do powstania legendy o Czarnym Romanie.
Kim był Czarny Roman zanim stał się takim, jakim znają go współcześni? Na ten temat krąży wiele wersji. Jedna z nich, za PRL-u był znanym cinkciarzem. Podobno w tej branży jest do tej pory pamiętany, a niektórzy właściciele kantorów wspominają go jako kolegę. Mówi się, że dzięki cinkciarstwu dorobił się pokaźnego majątku, a gdy go stracił, to zwariował. Według jednej wersji pieniądze stracił oszukany przez wspólników, w innej zaś to zachłanna żona zabrała mu cały majątek. Jakby nie było skutkiem utraty pieniędzy była choroba psychiczna. Istnieje też przekaz, który mówi, że pieniądze stracił sam. Podobno był znanym pokerzystą…. Zdarzyło się, że przegrał wszystko w jednej pechowej partii i, niestety, nie poradził sobie z tym psychicznie. Mówi się, że mógłby być nawet pierwowzorem filmowego Wielkiego Szu.
Pisać o nim można bardzo dużo. Istnieje opowieść, że był właścicielem kawiarni, a obłęd dopadł go, gdy ta zbankrutowała, inna wersja mówi o załamaniu nerwowym po wyjeździe za granicę żony z trzema córkami. Powiadają też, że kawiarnię zabrała mu żona. Spotykając go możesz usłyszeć o końcu świata, innym razem nasłuchasz się inwektyw pod swoim adresem, albo nazwie Cię „aniołeczkiem”.
Historii jest wiele, ale nie wiadomo czy któraś jest prawdziwa. Czarny Roman obecnie żyje chodząc od świtu do zmierzchu, zaczepia ludzi. Niekiedy jest miły, a niekiedy przewidzi twoją śmierć. Opowiada o wielkim kamieniu lecącym z nieba, aby zabić 1 200 000 mieszkańców Warszawy. Wychwala PiS i złorzeczy na żydów. Bywa, że spotkasz go posilającego się… może poczęstuje i ciebie macą, dziurawcem, czasem miodem. Doradzi zdrowe żywienie lub uprawianie jogi. Najczęściej można go spotkać na ul. Chmielnej, Świętokrzyskiej, Marszałkowskiej, na Nowym Świecie i w Al. Jerozolimskich. Wieczorami, a niekiedy i w nocy przebywa w Ogrodzie Saskim. Poza tym, pojawia się w okolicach Ronda ONZ, placu Zbawiciela i na Starym Mieście.
Jego osobę może opisać cytowany fragment jego wypowiedzi: „Jestem świadomością nieśmiertelności mordu. Mordowany 55 lat, świadomość ta jest najmocniejszą prawdą nieba. Najgroźniejszy morderca leży na cmentarzu w Wilanowie pod nazwiskiem i imieniem Aleksander Polkowski. Morduje tchnieniem, które włada mocą… Matka moja urodziła tę świadomość na ulicy Koralowej 74a w 1950 roku 29 sierpnia w poniedziałek o godzinie 6:00. Została zamordowana w szpitalu na Stępińskiej przez ARCYKURWĘ MORDERCĘ, który leży na cmentarzu w Wilanowie. Świadomość arcykurwy mordercy zrobiło niebo po zamordowaniu swojej matki w Żabieńcu mordował ją 7 lat… Do ludzi, którym grozi wiezienie i do ludzi, którzy tam byli i chcieliby pomóc tym, którzy tam są. Droga jest prosta ekshumując zwłoki do prawdy, dlaczego mordują. Mordowanie jest karalne. Przyjęcie świadomości nieśmiertelności mordu do prawdy uwalnia wszystkich, uwięzionych łącznie z tymi, którzy skazani zostali na karę dożywotniego wiezienia, jak i tych, którzy dostali karę śmierci i oczekują na wyrok skazujący. Kontakt. Pomocy. Kawiarnia MERCEDES ulica chmielna godzina 19:00”. W internecie znaleźć można tego więcej łącznie z krótkimi filmami zamieszczonymi na YouTube, których główną postacią jest Czarny Roman. Smutna to historia, bowiem mówi o szaleństwie. Może i postrzeganym pozytywnie przy opowiadaniu, acz życie pokazuje, że jest wielu, którzy mówią o nim ze smutkiem dostrzegając jego nieszczęście.
Gdy go jednak spotkasz uśmiechnij się do niego, podnieś w górę kciuk. Może Roman Ci się odwzajemni. A jeśli nie to i tak wygrałeś, bo samo jego spotkanie przynosi szczęście.
Zabójczy pocałunek
Chociaż zasięgiem obejmująca cała Polskę to opowieść ta miała też swój epizod i w Warszawie. Wprawdzie nie mówi o konkretnej osobie, ale posiada przedziwną mroczną atmosferę. Legenda mówi o dziewczynie, która całuje się z poderwanym chłopakiem. Po tej przygodnej znajomości, kilka dni później odkrywa na twarzy tajemniczą wysypkę. Gdy idzie do lekarza, ten po szczegółowych badaniach stwierdza, że nieznajomy musi być nekrofilem. Podobno to skutek działania trupiego jadu. O nekrofilu, który mordował zaproszone do domu dziewczyny, by uprawiać seks, słychać było też w Toruniu, Gdyni, Olsztynie, Szczecinie, Wrocławiu, oraz wielu innych dużych i małych miejscowościach. Legenda ta zagościła w opowieściach mieszkańców Warszawy oraz wszystkich okolicznych miejscowości: Legionowie, Piasecznie, Pruszkowie i innych. W opowieściach tych występuje zawsze młoda dziewczyna i nekrofil, który często okazuje się studentem medycyny, pracownikiem kostnicy czy też seryjnym mordercą.
Istnieje wersja opowiadająca o dziewczynie, która po wielu miesiącach spotykania się z chłopakiem zaczęła uprawiać z nim seks. Po jakimś czasie poczuła pieczenie i udała się do ginekologa. Ten wykluczając wiele chorób popularnych w takich przypadkach doszedł do wniosku, że takie objawy mogą występować tylko i wyłącznie u osób współżyjących z trupami. Okazało się, że chłopak jest pracownikiem zakładu pogrzebowego. W komentarzach na jej temat przewijają się nazwy różnych miast. Co dziwne podawane są nazwy konkretnych klubów, barów, dyskotek. Myślę, że tak jak w legendzie o wycinanych nerkach chodzi tu też o zrobienie skutecznej antyreklamy danemu miejscu. W tej wspomnianej wcześniej, wrogie gadanie skierowane było na krwiodawstwo i dawstwo organów.
W bardziej drastycznej wersji badający dziewczynę lekarz zamiast opryszczki znajduje w pochwie dziewczyny larwy robaków żerujących na zwłokach. A zakończenie? Jest zawsze takie samo. Mężczyznę policja znajduje i ponosi on zasłużoną karę. Dziewczyna ma nauczkę, aby nie zadawać się z nieznajomymi… Jedno zastanawia — czy gdy jedna z drugą całowały bądź spały z potencjalnym nekrofilem, czemu i jak mogły nie zauważyć podobnych objawów u swego amanta? Były tak zauroczone czy po prostu mało wybredne…
Bez stresu
Podobno coś takiego jak bezstresowe wychowanie nie istnieje, a wszelkiego rodzaju rozprawianie na ten temat to gadanie pod publiczkę i zbędna demagogia. Legenda miejska o niesfornym dzieciaku mogącym zrobić wszystko, co mu się rzewnie podoba krąży po całym świecie. Ja postaram się ograniczyć do ciekawszych wątków kwitując temat wspomnieniem wydarzenia, którego kilkanaście lat temu sam byłem świadkiem.
Główna postacią i osią fabuły legendy jest niesforny bachor kopiący stojących w autobusie, tramwaju czy trolejbusie ludzi. Jedna z wersji mówi o matce z dzieckiem jadącej jednym z warszawskich tramwajów. Dziecko kopie stojącego obok jegomościa, który w pewnym momencie traci cierpliwość i zwraca uwagę jego matce. Matka z początku nie odpowiada nic, później zaś odpowiada, że ona na dziecko nie będzie krzyczała ani go karciła, bowiem wychowuje pociechę w sposób bezstresowy. Bezsilny mężczyzna odsuwa się od matki z dzieckiem i staje poza zasięgiem kopniaków. Gdy tramwaj staje z siedzenia obok podnosi się młody mężczyzna, pluje na bilet i przykleja mamusi do czoła. Na jej zszokowane spojrzenie odpowiada, że też był wychowywany bezstresowo. Te wydarzenia podobno miały miejsce w Warszawie, ale tak jak w wielu innych legendach pojawiają się też inne miasta. Odpowiedzią zaś na brak reakcji matki były też — guma we włosach czy na czole, splunięcie w twarz czy wtarcie batona, ogryzka jabłka we włosy… w ekstremalnym przypadku opisane jest jak młodzieniec widząc brak reakcji mamusi wylewa jej na głowę słoik miodu. W tym przypadku akcja dzieje się w sklepie. Tak jak wiele miast, tak wymienianych jest wiele różnych miejsc, w których dochodzi do tych scen. Dzieje się to w sklepie, tramwaju, teatrze, pociągu… wszędzie tam gdzie może być tłoczno i narażeni jesteśmy na nadmierny kontakt z drugim człowiekiem. Myślę, że legenda ta została stworzona na bazie autentycznych wydarzeń. W związku z nią przychodzi mi na myśl widziana i słyszana przeze mnie scenka.
I wprawdzie nie jest to opowieść o bezstresowym wychowaniu, można sklasyfikować ją jako opowieść o dziecku… Było to w okolicach 2000 roku. Byłem na zakupach w ursynowskim Auchan. Gdy stałem przy kasie do kolejki dołączył tatuś z rozwrzeszczanym pięcio-, może siedmiolatkiem. Nie widziałem finału, ale odchodząc od kasy usłyszałem tekst malucha: Jak mi nie kupisz loda, to powiem mamie, że sikasz do zlewu… Autentyk. Chociaż słyszałem o legendzie miejskiej bardzo podobnej do wydarzeń, których byłem świadkiem. Tam dziecko mówi do mamy, że jak nie dostanie tego, czego chce to powie babci, że mama całowała tatusia w siusiaka…
Według mnie ta jak i poprzednia opowieść, chociaż nie pada w niej hasło „bezstresowe wychowanie” mówi o tym samym. Niesfornych pociechach, którym wolno wszystko…
Śmierć na cmentarzu
Rzecz miała miejsce na warszawskich Powązkach. Tuż przed opisywanymi wydarzeniami spotkało się trzech kolegów na tzw. Imprezie integracyjnej. Integrowali się ze sobą przy pomocy wznoszonych coraz to kolejnych toastów. Spotkanie to miało miejsce niedaleko wspomnianego cmentarza. Z racji tego koledzy wpadli na pomysł zakładu, który z nich pójdzie tam o północy i wbije w ziemię, koło grobu kogoś znanego, krzyż. Zakład stanął nad grobem Stanisława Moniuszki, bo zakład podobno był zakończeniem dłuuuuuugiej dyskusji o duchach. Towarzystwo było oczytane to i po każdym kieliszku podnoszono kolejny temat — między innymi „Straszny Dwór”. Podsumowując, jeden z kolegów zgodził się. Przed północą, zabrawszy resztkę alkoholu, jaki im został, udali się na pobliski cmentarz. Przeszli przez mur i zaczęli szukać właściwego grobu. Trzeba dodać, że oprócz grobu Moniuszki wymieniane w legendzie są tez inne nazwiska znanych i nieznanych „lokatorów” ul. Powązkowskiej. Rozdzielili się w poszukiwaniu, by szybciej znaleźć właściwe miejsce. Nie wiadomo jak potoczyły się wydarzenia. Można domniemywać, że zainteresowany po odnalezieniu grobu stanął nad nim i zrobił to, o czym mówił zakład. Wbił krzyż koło grobu i krzyknął w oczekiwaniu na kolegów. Odpowiedziała mu cisza. Krzyknął jeszcze raz i jeszcze. Stał tam tak długo, że przetrzeźwiał, a atmosfera cmentarza dała mu się we znaki. Finałem oczekiwania na kolegów był hałas dobiegający zza grobu, chociaż nie można w stu procentach powiedzieć, co było przyczyną próby ucieczki z cmentarza. Załóżmy, że nasz nieznajomy przestraszył się czegoś i próbował uciec. Niestety to mu się nie udało. Coś złapało go za płaszcz lub za nogę. Takie są domniemania. Wersje legendy opowiadają, że młodzieniec wbijając krzyż w ziemię przybił swój płaszcz do ziemi, inni mówią, że biegnąc przez cmentarz zahaczył noga o korzeń — rękę? — i to było przyczyna zawału serca. Różne wersje, podejmując temat mówią o tym, że chłopak osiwiał przed śmiercią. Istnieje wersja, że nieszczęśnika zamiast zawału trafił wylew krwi.
Legenda ta ma wiele wariantów. Zamiast krzyża pojawia się nóż czy gwóźdź, który wbity w ziemię czy drzwi krypty przycina płaszcz/pelerynę. W innych przypadkach chodzi tylko o zabranie znicza z cmentarza lub przejście przez niego. Uciekając młodzieniec zahacza o korzeń, gałąź czy marmurowy pomnik. Ale czy na pewno to miało miejsce? Istnieją przypadki śmierci na cmentarzu, ale rzadko zdarza się to w nocy…, chociaż kto wie, o co ludzie się zakładają…
Tatuaż z narkotykiem
Legenda miejska, o której będzie mowa jest z natury tych spożywczych. Historia przekazywana z ust do ust zatroskanych rodziców, że ktoś pod szkołą sprzedaje dzieciom tatuaże, kalkomanie okraszone narkotykami. Działo się to na przełomie lat 80tych i 90tych. Narkotyk, prawdopodobnie LSD lub jego pochodny miał przez skórę wnikać w organizmy modnej młodzieży. Miało to miejsce przed wieloma szkołami, w tym przed warszawskimi.
O wspomnianych tatuażach prowadzono podobno pogadanki na godzinach wychowawczych. Miały one prowadzić do uzależnienia i zażywania narkotyków innych niż te podawane w kalkomaniach. W owym czasie straszono też dzieci cukierkami i gumą do żucia z narkotykami, którymi mieli częstować je nieznajomi wystający przed szkołą. W innej wersji takie cukierki rozdawali starsi uczniowie by potem sprzedawać im narkotyki. Wersja z tatuażami miała też swój epizod ze słynnymi kalkomaniami znajdowanymi w chipsach.
Istniała też wersja historii mówiąca o listonoszach, którzy ostrzegali ludzi przed lizaniem znaczków. Miały one podobno również zawierać narkotyki. Dzięki interwencji listonoszy, którzy to jakowo niepokojeni przez klientów, podobno wprowadzono na pocztach gąbki z wodą do nawilżania znaczków. W innym przypadku były to koperty. W jednej i drugiej wersji legendy sprawa dotyczyła sposobu na nieświadome uzależnienie od narkotyków. Zastanawia w tym wszystkim jedno — jaki w tym był interes? Bo ile znaczków trzeba by polizać, aby się od tego uzależnić?
Zjedzony obiad