E-book
6.3
Lazur — Krew sióstr

Bezpłatny fragment - Lazur — Krew sióstr


Objętość:
414 str.
ISBN:
978-83-8221-568-7

O tym, co zostało zrodzone z miłości, a co z nienawiści

Część szósta — Lazur

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

e-wydanie pierwsze 2020

Kontakt:

bookbonk@gmail.com

https://bonkbook.pl/

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Prolog

„Serce lub umysł, miłość lub zemsta, co wybierzesz, wygrasz albo czeka cię sromotna klęska”…

I. Alabaster Złoty i Ekru

„Serce lub umysł, miłość lub zemsta, co wybierzesz, wygrasz albo czeka cię sromotna klęska… Serce lub umysł, miłość lub zemsta, co wybierzesz, wygrasz albo czeka cię sromotna klęska… Serce lub umysł, miłość lub zemsta, co wybierzesz, wygrasz albo czeka cię sromotna klęska… klęska, klęska, klęska!

Złoty się wpatrywał pomieszanym wzrokiem w sarkofag Srebrnej. Patrzył w tę srebrzystą pustkę, jakby naprawdę wierzył, że jego ukochana zaraz się w niej zamanifestuje. Pojawi się w tej lodowej skrzyni, by powstać z martwych. Stanie koło niego, ucałuje i powie, że nigdy go już nie opuści. Chociaż to on poprzysięgał nie opuszczać jej nigdy, przenigdy, gdy tymczasem…

To ona zostawiła go na pastwę wściekłości, żalu i samotności! Co mogło ukoić ten ból po stracie? Absolutnie nic! Nie było takiego remedium na tym okrutnym łez padole! Chociaż namiastką zadośćuczynienia mogła być… zemsta. Zabicie tych wszystkich, którzy na to zasłużyli. Zamordowali jego szczęście, zabili ukochaną, unicestwili miłość, zabrali mu wszystko, co drogie, co kochał!

Książę oparł dłoń o sarkofag. Przejechał ręką po jego śliskiej i gładkiej fakturze. Do niedawna podobnie dotykał Srebrną. Mógł ją głaskać, tulić, pieścić. Obecnie mógł już tylko dotykać jej grób, zimny i pusty. Takie samo stawało się jego martwe serce, gdzie umysł sączył nieustannie już tylko jedną treść; srebrzystą wróżbę:

„Serce lub umysł, miłość lub zemsta, co wybierzesz, wygrasz albo czeka cię sromotna klęska… Serce lub umysł, miłość lub zemsta, co wybierzesz, wygrasz albo czeka cię sromotna klęska… Serce lub umysł, miłość lub zemsta, co wybierzesz, wygrasz albo czeka cię sromotna klęska… klęska, klęska, klęska!

Tak, właśnie tego teraz chciał! Kierować się umysłem, nie sercem. Wybrać zemstę i zesłać klęskę. Jednak nie na siebie, on bowiem już przegrał. Na ten złowrogi czas pogrom ześle na niszczycieli jego szczęścia. Zabije wszystkich katów swego uczucia. Jego miłości bynajmniej to nie przekreśli. Albowiem ona umarła, już jej nie miał. Ostało się mu ino pragnienie dokonania słusznej pomsty.

Złoty wyciągnął miecz.

— Właściwa decyzja — powiedziała pustym głosem towarzysząca księciu Alabaster. — Na nic się zdadzą tu łzy. Tutaj potrzebna jest krew. Wiesz, co czynić. Wszak nie bez powodu wybrałam cię sobie niegdyś na męża. — Ruszyli wspólnie do tajemnego wyjścia ze Skazy Niebios.

*

Ekru siedziała na śniegu między Mysią i Kremi. Nie była skrępowana, ale nawet nie myślała o ucieczce. Główny powód stanowiły białe smoki, które na rozkaz wielkiej księżnej nie odklejały gadzich ślepi od trójki zabójczyń. Czwarty z zamachowców w osobie Króla Lwie Serce zdążył zbiec na południe.

Ponadto pani Ekros myśl o ucieczce była obca także z tego powodu, że w swym mniemaniu postąpiła słusznie. Oto pomściła Feldgrała Pierwszego, ale przede wszystkim położyła kres niesnaskom sióstr krwi na zimnej północy. Tym samym w postaci zabójstwa Srebrnej i upadku siły czerwonej rasy na wschodzie wielka księżna otrzymała przestrzeń do nieskrępowanego władania tą częścią świata. Ale też dowód lojalności Ekru. Musiała docenić wkład pani Ekros w powyższe kwestie i o ile jej nie nagrodzi, a powinna, to przynajmniej uwolni. Tak nakazywały nawet nie pryncypia blasku, a rozsądek i wyrachowanie bezwzględnej władczyni, jaką była Alabaster.

Ekru szczerze wierzyła, że zimne kalkulacje jej nie zawiodą. Lecz kiedy dostrzegła kroczącą ku sobie parę uzbrojonych osób, nagle ogarnęła ją niepewność. W ręku księcia Złotego zobaczyła miecz. Ostrze dzierżyła również skrzydlata siostra krwi. Wspólnie wyglądali jak drapieżne zwierzę o barwie bieli i złota, które obnażyło kły, namierzywszy ofiarę.

Pani Ekros przebiegło też przez myśl, że oglądała parę dawnych małżonków. W tej chwili wydali się jej do siebie tacy podobni; nieczuli, bezlitośni. Dotąd z trudem budowana przez nią pewność siebie zaczęła ją opuszczać. Rozpuszczała się niczym śnieg podczas roztopów na nasłonecznionym stoku. Czyżby jej samej miał zostać zesłany najciemniejszy mrok unicestwienia?!

— Nie będzie pożegnalnej mowy. — Stając przed Ekru, rzuciła ze wzgardą Alabaster. Jej oczy mroziły lodowatością. — Zabiłaś mi siostrę, odsyłając ją w krainę śmierci. Teraz do niej dołączysz. Wszystkie dołączycie.

— Zlituj się… mam małe dziecko. Przecież wiesz.

— Nie rozśmieszaj mnie. Nie ośmieszaj siebie. — Władczyni wzięła zamach mieczem. To samo uczynił książę. — Wraaah!

— Wstrzymajcie się. — Egzekucję z zimną krwią przerwał kobiecy głos.

— Kim jesteś i czemu szukasz tu dla siebie śmierci? Mało jej tutaj? — syknęła Alabaster do różowoskórej kobiety w czerwonej sukni. Ta postać wkroczyła właśnie na zaśnieżoną przestrzeń przed Skazą i spokojnie odparła:

— Nazywam się Eozyna, korespondowałyśmy już. Obecnie przybyłam tu po… siostrę. — Popatrzyła z troską na ranną Fuksję.

— Chcesz zginąć razem z nią? Da się to szybko załatwić.

— Wystarczy już śmierci. — Eozyna przeniosła wzrok na zamarzające na wschodzie pobojowisko pełne piętrzących się tam martwych ciał. — Pragnę porozmawiać o życiu — stwierdziła.

— Kiepski sobie wybrałaś czas. Miejsce też niezbyt adekwatne. — Alabaster powiodła za spojrzeniem kobiety na stosy zlodowaciałych trupów. Ona opuściła głowę, jakby ze wstydem. Następnie wskazała ręką Ekru:

— Ta kobieta nie może zginąć — oświadczyła. Ruchem miecza władczyni zachęciła ją, aby rozwinęła myśl. — Zdradzę wam tajemnicę w jaki sposób możecie…

— Tak…?

— Wskrzesić… jedną osobę. W zamian oddajcie mi siostrę.

— Wskrzesić?! — wyrwał się Złoty. Fuksja potwierdziła:

— Istnieje taka możliwość.

— Mów — wycedziła przez zęby Alabaster.

— Ale czy…

— Mów! — Wielka księżna wymierzyła ostrze w kierunku Eozyny. Ta pokiwała ze zrozumieniem głową.

— Chodzi o cztery czerwone klejnoty — zaczęła wyjaśniać. — Ich połączenie w jedność może przywrócić jedno życie. Jednak dokonać tego jest w stanie tylko osoba, która zebrała wszystkie elementy razem. Wiem już, że tą osobą jest ona. — Ponownie wskazała Ekru. — Tylko ona może scalić i ściągnąć z zaświatów duszę zmarłej osoby do zrewitalizowanego i odtworzonego w przestrzeni ciała.

— Zaskakujące… — Alabaster opuściła miecz. — Jeżeli to by się rzeczywiście dokonało… twoja siostra będzie wolna. To znaczy, być może będzie wolna i na pewno nie wcześniej niż wspomniany cud odrodzenia się ziści.

— Przyjmuję to do wiadomości. Lecz zaznaczam, że procedura wskrzeszenia wymaga czegoś więcej niż tylko połączenia klejnotów.

— Zatem?

— Trzeba się udać do wymiaru upiornych sióstr i uzyskać od nich łaskę wskrzeszenia.

— Klejnoty muszą zyskać moc… — zgadywała władczyni.

— To prawda. Do tej pory sami ich nie wykorzystaliśmy, bo bez tego elementu są bezużyteczne.

— Jak sądzę… — zamyśliła się Alabaster. — Zamierzaliście tym sposobem przywrócić na świat czerwonego demona?

— Nie.

— A to ciekawe. Więc kogo?

— Czerwoną Cesarzową.

— Coraz ciekawsze…

— Jak się dostać do wspomnianego wymiaru? — Złoty uniósł miecz, demonstrując gotowość do działania. Eozyna uciekła od niego wzrokiem.

— Ona tego nie wie… — uśmiechnęła się z drwiną Alabaster. — Ona… tego… nie wie. — Kiwała głową, się utwierdzając w swym spostrzeżeniu.

— Wiem to ja. — Przestrzeń pod Skazą ugościła jeszcze jedną postać. Również była kobieca, ale o brunatnym kolorze skóry.

— Na lód i mróz, to Wichrzyciel, ten nowy, z wychodka! — wyrwała się milcząca dotąd Soplica. Aż do tej pory skrycie dopingowała egzekucję Ekru. Kiedy jej widmo się zaczęło oddalać, przystąpiła do nerwowego obgryzania paznokci. Lecz obecnie całą uwagę skupiła na znanej sobie postaci o kolorze brązu. Podobnie rzecz się miała z pozostałymi pod Skazą Niebios osobami. Pierwsza z nich na nowego gościa zareagowała Alabaster:

— Jeżeli to rzeczywiście Wichrzyciel… — załamał się jej głos, co było dla niej wielce nietypowe. — Udowodnij to! — syknęła do przybysza. Jednak on zignorował wielką księżną, jakby była nic nieznacząca. Za to się zwrócił do Złotego:

— Wprowadzę cię w inny wymiar. Odnajdziesz tam upiorne siostry. Droga wiedzie przez Martwicę.

— Jak się tam dostaniemy?! — rzucił żywiołowo książę. W odpowiedzi brunatna dziewczyna rozdarła na niebie kremowe obłoki. Spomiędzy nich się wyłonił latający okręt mahoniowych bliźniaków. — Oczywiście. — Książę skinął głową.

— Dość tego. — Lekceważona Alabaster wykonała krok w kierunku domniemanego Wichrzyciela. Gdy ten wyciągną przed siebie dłonie, powstrzymała ją zagęszczona ściana powietrza. — Taka z ciebie czarodziejka? — Wielka księżna się porozumiała mentalnie ze smokami. Zwróciły one łby ku brązowej postaci. Ta siłą woli zdjęła z nieba więcej białych obłoków. Chmury odsłoniły hordę czarnych aniołów. W rezultacie władczyni się z respektem cofnęła.

— To jest… Wichrzyciel Czasów — oświadczyła naraz Eozyna, czyniąc to z siłą w głosie, aby uciąć spekulacje. — Monitorujemy strukturę energetyczną tego bytu na kontynencie. Jego tożsamość została potwierdzona.

— Powiedzmy, że wam wierzę… — Z Alabaster uszło powietrze. — Aż przesadnie szeroko się uśmiechnęła i kłaniając, drwiąco rzekła: — Zatem witam w mej białej krainie, demonie czasów. A teraz żegnam… po wsze czasy — dodała oschle.

Za moment przy brunatnej dziewczynie stał już Złoty. Wymienili między sobą kilka zdań. Poczekali na latający okręt, po czym w obstawie hordy czarnych aniołów odlecieli na zachód. Odczuwając niechęć, władczyni odprowadzała wzrokiem mroczną eskadrę. Wreszcie przeniosła wzrok na syrenią matkę i zwróciła się właśnie do niej:

— Dzień pełen wrażeń, nieprawdaż, droga Ekru? A może chcesz mi coś od siebie powiedzieć? Być może nawet się mi sprzeciwisz i nie zechcesz wskrzesić mej siostry? — Nastała cisza. — Tak myślałam. — Wielka księżna się uśmiechnęła złośliwie do pani Ekros. Popatrzyła na nią z politowaniem i z wyższością oświadczyła: — Przyjmuję do wiadomości, że zabójstwo przez ciebie Srebrnej stanowiło wobec mnie twój wiernopoddańczy akt. Cóż, ździebko się zagalopowałaś w swej służalczości. Ponieważ ostatecznie z legendarnych sióstr przetrwam tylko ja, to prawda. Jednakże w drodze do tego celu potrzebuję nieraz mego rodzeństwa do radzenia sobie z wrogami. Także tylko mi dane jest decydować, kiedy moje siostry mają prawo odejść z tego świata. Nie mogę więc tolerować czynionych przez ciebie krwawych inicjatyw. Niemniej, jak zasłyszałaś, sprawę da się jeszcze być może cudem odkręcić. Z tego tytułu Najjaśniejsza Jasność cię obdarowuje blaskiem łaski i uwalnia, także twe przeklęte zauszniczki. Jednak nim się udasz do swej zapyziałej mieściny, mam z tobą jeszcze do pogadania. Więc, proszę, się nie oddalaj, bo pierwej mam do pogadania z tą… Eozyną.

*

Władczyni podeszła do różowoskórej kobiety, ponoć siostry Fuksji. Wywiązała się między nimi prywatna dyskusja. Z kolei Ekru odniosła wrażenie, że po dłuższym przestoju jej niemal zamarznięte serce na powrót zaczęło bić, wybijając w niej rytm białego życia.

Kolejny już raz w ostatnim czasie się poczuła skrajnie przytłoczona skalą dziejących się wokół niej wydarzeń. Jak zwykle chciała dobrze. W tym wypadku się zasłużyć władczyni białej krainy, samej krainie oraz kontynentowi. Zamiast tego ściągnęła na się jedynie zawiść, niechęć i lekceważenie. Przy czym teraz widziała to nie tylko we wzroku Alabaster, ale też Soplicy, a nawet Kremi czy tej Mysi. Wszak wiele zdążyła im obiecać, jeśli za nią pójdą. Poszły i co otrzymały w zamian? Nic, podobnie jak Ekru, za to prawie straciły życie.

Miała dość. Dość wielkiego świata, którego wielkość ją pochłaniała, przez co sama się czuła coraz mniejsza, bezbronna i słaba. Pragnęła już tylko wyruszyć do Ekros i najlepiej nigdy więcej go nie opuszczać. Wyłącznie tego już chciała, alabastrowego spokoju. Lecz takowego wciąż nie dane jej było zaznać, a wręcz przeciwnie:

— Sss… — Zamanifestował się za nią potężny i eteryczny byt. Był niewidzialny, ale odbierała w nim postać, choć odmienioną, poznanego dopiero co Wichrzyciela. Czuła jego siłę, bezwzględność i determinację, iście demoniczną. Znowu się zrobiło jej słabo. — Cztery klejnoty… Kiedy nasycone mocą upiornych sióstr je połączysz, wskrzesisz legendarną sssiostrę…

— Tak, uczynię to… — pisnęła w duchu Ekru do sączących się w jej umyśle posykiwań.

— Którą sssiostrę przywrócisz do życia?

— Srebrną.

— Nie… otóż nie Sssrebrną… Masz przywrócić do issstnienia inną…

— Ja… jaką?

— Czarną, Czarną, tylko czarną.

— Ale…

— Powtórzrzrz.

— Cza… Czarną.

— Taaak, właśnie tak. Bo jak nieee… — Ekru nagle zesztywniała. Coś jakby się przedzierało przez jej plecy i w eteryczne szpony chwytało samo serce. Zmrożone przestało bić. Płuca kobiety także zostały zatrzymane, wypełnił je lód.. — Sss… — Wraz z tym sykiem stopniała w niej śmierć i powróciło życie. Ona z przerażeniem z siebie wyrzuciła:

— Czarną. Wskrzeszę czarną siostrę krwi. Przysięgam to, poprzysięgam.

— Na zawsssze razem. Sss…

*

Niczym niewidzialnym grzebieniem intensywny pęd powietrza przeczesywał pióra w skrzydłach. Zdejmował z nich śnieżny puch, ale też zaschnięte drobinki różnobarwnej krwi. Zimny wicher stanowił wiernego kompana, podobnie dosiadany przez Alabaster jej szybujący na zachód smok.

W trakcie lotu opuścił ją gniew, a tym samym wspomnienia o utracie siostry. Właściwie to pary srebrzystych sióstr, gdzie do zgonu tej przerośniętej osobiście się przyczyniła. Nie zamierzała sobie czynić wyrzutów z powodu zabicia siostrzanej istoty. Nie w jej stylu było też przeżywanie żałoby dłużej niż wymagało tego opadnięcie z nieba płatku śniegu na mroźną ziemię. Oto okrutny los rozdał swe karty, mimo że dla Srebrnej niespodziewanie pozostawił być może szansę na rewanż. Lecz jeśli się to nie dokona, to wielka księżna nie będzie ronić łez. Najważniejsze, że sama pozostała zwycięska. Wypadało więc patrzeć nie za siebie, a w przyszłość, już wyglądając tam kolejnej rozgrywki o wpływy i władzę.

W nadchodzącej partii najsilniejszymi kartami Alabaster wydawały się dla niej smoki, jak choćby ten, którego właśnie dosiadała. Wszak potężna bestia z władczynią na łuskowatym karku miała też innych pasażerów. Za wielką księżną zasiadała Mysia oraz półżywa Fuksja. Skąd taki dobór towarzystwa?

Otóż po dłuższej rozmowie z Eozyną Alabaster obiecała tej kobiecie osobiście się zaopiekować jej siostrą, więżąc ją zarazem w Alabastrowym Pałacu. Niewola miała trwać do czasu wskrzeszenia Srebrnej. Zaś co do Mysi, to wyjawiła ona władczyni, że jej małżonek podążył zbrojnie na białą północ, biorąc sobie za cel siedzibę alabastrowych władczyń.

Jaki był powód zbrojnego pochodu z szarej północy? Mysia nie chciała tego zdradzić. Lecz tylko, dopóki Alabaster nie zaproponowała jej skoku ze smoka na widoczny w dole lodowiec. Wówczas żona Srebrona Etrawy się podzieliła swą wiedzą. Wynikało z niej, że przywódca Klanu Srebrzystych Traw dysponował nie tylko liczną armią, ale i zaufaną grupą szamanek. Miały go one nakierować na miejsce, gdzie czekać go będzie wielka chwała i władza.

Te wieści Alabaster przyjęła niczym na ramiona odzienie podszyte niepokojem. Bo jakkolwiek perspektywa bytności szarych wojowników w pałacu w miejsce czarnych aniołów brzmiała znośnie, to przecież nie przybyli tam, aby odbić perłowy tron dla niej. Ona natomiast, mimo że posiadała na usługach smoki, to większość z nich właśnie poległa w bitwie pod Skazą Niebios. Te, które przeżyły, w znacznej mierze były ranne i nie mogły uczestniczyć w kolejnej walce. Przez to wielka księżna wracała do swej siedziby jedynie z trzema potężnymi gadami. Podczas gdy Mysia zapowiedziała jej przybycie tam swego męża z przeszło dwoma tysiącami wojowników.

W takich okolicznościach Alabaster była zdeterminowana, aby uniknąć zbrojnej konfrontacji. Bowiem w kolejnych potyczkach wierne jej zastępy się wykrwawiły i teraz należało szukać raczej sojuszników, nie wrogów. Oczywiście do czasu.

— Ktoś tu nieco posprzątał, to miłe — zauważyła po zejściu ze smoka na lądowisko gryfów, gdzie w ramach bitwy z czarnymi aniołami widziała stos ptasich trupów. Obecnie biały parkiet upstrzony był jedynie mozaiką z zamarzniętej krwi i piór. Jednak zaraz Alabaster się skrzywiła na twarzy. Powodem był mleczny dym, a wraz z nim intensywny zapach pieczonego mięsa. — Żrą moje ptaki. — Poprawiła miecz za pasem, po czym w zbroi Alabaster Światłości ruszyła przez zespół pałacowych korytarzy i odkrytych placów do sercowej komnaty.

Po drodze nie widziała alabastrowych aniołów, gwardzistów, czy białej służby. Wniosek z tego płynął nad wyraz smutny — czarne anioły skutecznie oczyściły pałac z białego życia. Lecz skrzydlatych demonów o barwie czerni też tutaj nie było. Za to zgodnie z zapowiedzią Mysi zagnieździli się szarzy wojownicy.

Biesiadowali przy ogniskach z pałacowych mebli, gdzie piekli na rożnach gryfy. Jedli do syta, się śmiali i wskazywali sobie toporami kroczącą Alabaster. Pogwizdywali z uznaniem, wymieniając między sobą sprośne uwagi. Chociaż gdy któryś wykonywał ruch w kierunku kobiety, gestem dłoni powstrzymywała go Mysia. Tym samym skrzydlata władczyni w towarzystwie żony Srebrona dotarła nie niepokojona aż do sercowej komnaty. Fuksję pozostawiła na gryfim placu pilnowaną przez smoki.

— Hmh… — W sali białej rady Alabaster przywitało huczne przyjęcie, ale bynajmniej nie na jej cześć. Było tu pełno rubasznie zachowujących się wojowników, którzy gardłowo sobie podśpiewywali, pijąc białe wino, jej wino. Lało się ono nie tylko do szarych gardeł, również na parkiet. Ponadto wielka księżna dostrzegła siedem staruch w popielatych szatach i z poszarzałymi wiankami na głowach. Do kompletu na tronie zauważyła rozłożonego w pańskiej pozie potężnego mężczyznę z kielichem w dłoni, jej kielichem.

— To on? — Wskazała Mysi postać na perłowym siedlisku ręką, mimo że miała ochotę uczynić to mieczem. Odpowiedziało jej skinięcie głową pyzatej dziewczyny. — Świetnie — skwitowała i pewnym krokiem poszła przed oblicze klanowego przywódcy. Po drodze potrąciło ją barkiem kilku wojowników, którzy tańczyli w takt szarych bębnów i fujarek, aż stanęła przed sercowym tronem. Mierzyła surowym wzrokiem Srebrona Etrawę, na podstawie wyglądu oceniając jego charakter. Po dokonanych oględzinach się uśmiechnęła z przekąsem. Zrobiła to w momencie, kiedy pożerający ją wzrokiem Srebron sam uniósł kąciki ust na prostokątnej jak kowadło twarzy.

— Usiądziesz? — zaproponował miejsce koło siebie, zupełnie jakby się znali od dawna, będąc w dobrej komitywie. Zaś rozpoznał ją niewątpliwie po skrzydłach, z których słynęła.

— Zmieścimy się? — wyraziła wątpliwość.

— Spróbujmy. — Przywódca klanowy ponowił zaproszenie. Alabaster nie dała się więcej prosić, zajmując miejsce koło wyjątkowego mężczyzny. Ten objął ją ramieniem i gładził jej pióra w skrzydłach. Drugą rękę z trzymanym w niej kielichem przeniósł do swych ust. — Twoje zdrowie. — Opróżnił naczynie do dna, patrząc na skrzydlatą kobietę. Następnie zasugerował: — Wina? — Władczyni wyciągnęła dłoń. Za moment piła biały trunek razem ze Srebronem. Dłuższy czas bez słowa się przyglądali biesiadującym ludziom trawiastej północy. Wreszcie głos zabrała Alabaster:

— Pobrudzą mi parkiet. — Wskazała kielichem na dokazujących wojaków, których obuwie nie należało do najczystszych.

— Osobiście uważam, że kolor szary nie wygląda na białym źle. — Srebron spojrzał na białą posadzkę pełną szarych wojowników, a potem z góry na wielką księżną. Ona przechwyciła to męskie spojrzenie, odczytując w nim nutę pożądania. Zaś z treści słów wyłowiła dość jasną aluzję.

— Czy ty chcesz mi coś zasugerować? — zapytała.

— Być może.

— Masz ambitne i dalekosiężne plany, nie powiem. — Alabaster z lekka powachlowała skrzydłami.

— Rzekłbym raczej, że widoki mam zacne, a realizację celu nader bliską do wykonania. — Mężczyzna przykuł spojrzenie do głębokiego dekoltu władczyni, a ściślej krągłego zarysu jej piersi. Ona ze zrozumieniem powtórzyła uprzednie słowa Srebrona:

— Szare na białym…

— Nie inaczej — przytaknął i z zadziornym uśmiechem dodał: — Choć jestem też skłonny rozważyć czasem białe na szarym. Ot, tak dla urozmaicenia, że tak powiem. Twoje zdrowie, księżno. — Wychylił spory łyk wina, po czym zagaił na inny temat: — Zwiadowcy dopiero co zdążyli mi donieść, że na wschodzie zanosiło się na wielką bitwę. Odbyła się może?

— Tak — przyznała władczyni.

— Ho, ho… I kto wygrał?

— Zmiażdżyłam wroga. — Alabaster ścisnęła w dłoni kielich. — Każdego przeciwnika miażdżę, zamrażam, rozcinam lub zaczarowuję ku jego zgubie. Tak już mam, dzięki czemu za każdym razem na powrót odzyskuję mą białą krainę, wedle potrzeb oczyszczając ją także z… szarości — stwierdziła.

— Hu, hu… Czyżby więc ta kraina była już bez twych wrogów w postaci czerwonych magów i czarnych aniołów? — Mężczyzna się rozochocił.

— Oczyściłam me włości z tych istot oraz barw.

— Co zatem zawyrokujesz odnośnie do… szarych wojowników z klanu Srebrzystych Traw? — Srebron położył dłoń na kobiecym udzie, przesuwając ją z wolna w kierunku bioder.

— Właśnie się zastanawiam.

— Jakieś… wnioski? — Męskie palce zawędrowały w okolice krocza kobiety. Ona zabrała rękę wojownika ze sfery intymnej swego ciała. Jednak nie odrzuciła dłoni, a położyła ją sobie na kolanie, mówiąc:

— Zanim wydam werdykt w kwestii szarości na bieli, pierwej się skonsultuję ze smokami.

— W jakim celu?

— Upewnię się, że białe smoki, jak szare, też się lubują w szarym mięsiwie, ludzkim i zapewne nieco trawiastym.

— Ależ mamy dość białego i ptasiego, wystarczy także dla latających gadów! — Srebron machnął kielichem w kierunku porozstawianych na podłodze mis z mięsem gryfów. Potem zaproponował: — Może sama skosztujesz?

— Nie jadam mięsa.

— Może… czas zacząć? — Męska dłoń znowu się zaczęła przesuwać po kobiecym udzie i śliskim materiale sukni. W reakcji na ten ruch oraz uprzednie słowa Alabaster nieznacznie skinęła głową, wyrażając milczącą aprobatę. — Doskonale. Poproszę naszą służącą o wyjątkowo krwistą porcję. — Gestami mężczyzna wydał polecenia Mysi. W efekcie skrzydlata władczyni wkrótce się doczekała męskiej ręki tym razem już zagłębionej pod suknię i obłapiającej jej nogę. Druga dłoń Srebrona ściskała jej pierś, a usta wędrowały po dekolcie. Jednak wielka księżna zdawała się w ogóle nie zwracać uwagi na te pieszczoty. Wpatrzona przed siebie się spokojnie przyglądała uczcie i rwała białymi zębami równie białe włókna mięśniowe, kosztując pieczonego gryfa. — Smakuje? — zagadnął się roznamiętniający mężczyzna.

— Smak nie jest najważniejszy. Pytanie brzmi, jak ja to strawię? — Alabaster wymownie spojrzała na ucztujących wojowników, a potem ręce Srebrona zagłębione pod jej suknię. Lecz ostatecznie zatrzymała wzrok na pyzatej dziewczynie. Pokazała ją obgryzaną kością, zapytując: — Czemu wskazałeś ją, jako służącą? Ponoć jest twą małżonką.

— Co siedem traw związało, jedno ostrze rozwiąże. — Wojownik z zadowoleniem poklepał głowicę topora za pasem.

— Czyżbyś sugerował trawiasty rozwód z tym… szarym gałgankiem?

— Poniekąd, bo w miejsce srebrnej królowej widzę dla siebie jej białą i skrzydlatą… następczynię.

— Ciekawe.

— Razem z jej smokami zapanuję na świecie nad wszystkim, co szare i białe. Ona dokona tego samego u mego boku razem z mymi wojownikami.

— Coraz ciekawsze. Teraz przynajmniej wiem, co jest tu świętowane.

— Przyznaję, że mam niezaspokojony apetyt. Choć nie tylko na władzę. — Obejmujący władczynię Srebron jeszcze mocniej na nią naparł, niemal się kładąc na niej.

— Także się złakomiłam — westchnęła.

— Zatem?

— Chcę więcej mięsa, wina, oraz… przestrzeni.

— Słuszny kierunek, poza przestrzenią. — Srebron się nieco odsunął od Alabaster, po czym przywołał do siebie najbliższego wojownika.

— Nie on. Niech ona przyniesie i poda. — Wskazała na żonę Etrawy. — Niech poda nisko mi się kłaniając i na kolanach.

— Może ma jeszcze ucałować twe lotosowe trzewiki? — Mężczyzna się uśmiechnął drwiąco.

— Ucałuje je podczas zaślubin bieli z szarością lub w czasie… szarości pogrzebu. — Alabaster spojrzała mężczyźnie głęboko w oczy, sama się uśmiechając sprytnie. Rozchyliła wargi i spróbowała męskich ust. Tonąc w męskich ramionach, się zatraciła w tym pocałunku, podobnie zasiadający z nią na perłowym tronie mężczyzna. Kiedy przerwała upojne zbliżenie, zaskoczona stwierdziła: — Biało-szare widmo ślubu się właśnie przybliżyło.

— A to dlaczego?

— Bo oddalił zwiastun śmierci koloru szarego.

— Czyżby takowej śmierci o czerwono-czarnym zabarwieniu? — Srebron otarł ze swych warg białą pomadkę, śledząc z zaciekawieniem wciąż rozchylone usta kobiety, ale obecnie o odmienionej barwie.

— To byłby piękny zgon przez pocałunek. Nie bierz tego do siebie. — Alabaster beztrosko załopotała skrzydłami.

— Nie zamierzam się obruszać. Jestem chroniony naparami z siedmiu ziół przez siedem wiedźm. Magia śmierci mi nie straszna, nie zadziała na mnie.

— A miłosna?

— Przekonajmy się. — Tym razem to Srebron skosztował kobiecych ust. Ich właścicielka nie protestowała i dwa języki o odmiennej barwie się splotły ze sobą. Zaś Alabaster dodatkowo zagłębiła ręce pod odzienie wojownika, wodząc palcami zwieńczonymi ostrymi paznokciami po muskulaturze klatki piersiowej.

Czyniła to z powodu autentycznego pobudzenia. Była podniecona tym, że miała tuż koło siebie charyzmatycznego władcę, który właśnie się oparł śmierci. Imponowało jej to. Ponadto po tym wszystkim co się wydarzyło pod Skazą Niebios wręcz miała ochotę się oddać szaleństwu i zapomnieniu pośród pijanych wojów. W osnowie nowych wrażeń zrzuciłaby z siebie wspomnienie tego, co dopiero przeżyła i co pozostawiło w jej sercu zadrę. Lecz chłodna prawda się przedstawiała tak, że wiodącą rolę w jej poczynaniach wciąż inicjowało wyrachowanie.

Zrozumiała już bowiem na co się zanosiło. Srebron jej pragnął, mając wszystkie atuty, by swój cel szybko osiągnąć. Zatem skoro już musiało do tego dojść, to niech wszyscy zobaczą, że dominującą rolę w tej damsko męskiej relacji zajmuje wielka księżna, a nie przywódca klanowy. Nie mogła pozwolić, aby się stało odwrotnie.

Kierowana tą myślą usiadła na mężczyźnie okrakiem, po czym zaczęła mu odpinać pasek od spodni. Zaskoczony Srebron przerwał pocałunek i chciał coś powiedzieć. Lecz Alabaster zgasiła mu słowa na ustach, przykładając tam palec. Dała tym do zrozumienia, żeby milczał. Jednak zaraz sama kokieteryjnie zagadnęła:

— Byłeś już z… białą kobietą?

— Zaliczyłem kilka bladych wieśniaczek w drodze tutaj.

— I… jak się spisały? — Władczyni wcisnęła męską twarz w swój biust.

— Lepiej pachniecie niż szare kobiety. — Srebron się zaciągnął kobiecym zapachem. — W dotyku jesteście chłodniejsze i gładsze. — Całował skórę koło mlecznych sutków. Aż z lekka zagryzł jeden z nich, a władczyni rozkosznie jęknęła. — Nadto wydajecie podczas miłości jakby anielskie piski — zauważył.

— Zaraz przeżyjesz anielską… ale rozkosz. Bądź tak uprzejmy i potrzymaj. — Alabaster pogmerała pod suknią. Zdjęła sobie białe majtki, które zawędrowały na męską twarz. Rozpostarła skrzydła, które skryły na tronie parę kochanków i nie zważając na obecność licznych wojowników, już była gotowa do cielesnego zespolenia. Przeszkodził jej w tym hałas.

Oto u wejścia do komnaty się poniosły kobiece krzyki. Wielka księżna przerwała zyskujące na intensywności amory, spoglądając na źródło wrzasków. Okazały się nim alabastrowe służki przewieszone przez ramiona szarych wojowników.

— Wygląda na to, że w piwnicach tego zamczyska moi wojacy znaleźli nie tylko białe wino, ale również coś powabnego i kobiecego. Zdaje się też, że ochoczo skorzystają z każdego ze znalezisk.

Reakcją na tę sugestie był chłód władczyni i odsunięcie się jej od zawłaszczającego sobie wszystko w pałacu Srebrona.

— Popsułeś atmosferę. Oddawaj majtki — syknęła do mężczyzny. Ten zwrócił władczyni intymną część garderoby, którą na sobie uzupełniła. Potem rozłożył bezradnie ramiona i swobodnie rzekł:

— Podczas wyprawy wojennej wojownicy północy muszą zdobywać łupy, jeść i chędożyć. Nic na to nie poradzisz — stwierdził.

— A gdybym spróbowała? — Alabaster położyła dłoń na rękojeści miecza.

— Wtedy… zrobiłabyś sobie krzywdę i nie doliczyła piórek w skrzydłach. Ale nie chcesz tego i nie uczynisz.

— Jesteś pewien?

— Tak… albowiem jam jest teraz twą przepustką do opromienienia cię blaskiem władzy. Dlatego będziesz mi posłuszna. Po uczcie pójdziesz ze mną grzecznie do sypialnej komnaty. Tam rozbiorę cię do naga i ustawię na klęczkach przed twym panem. Potem czoło przycisnę do posadzki, a dłonie zwiążę na lędźwiach jak niewolnicy. W takiej pozycji zajdę cię od tyłu, wygodnie oprę swe ręce na twoich skrzydłach, po czym wezmę cię jak szary renifer białą łanię. Wezmę raz za razem, siedem razy. Ty zaś jedyne, co wyrwiesz ze swej ponętnej piersi, to nie błaganie o litość, a skamlenie o jeszcze, mocniej i więcej. To będzie nasze miłosne spotkanie.

— Czyżby?

— A i owszem. Te oto zacne staruchy mi to przepowiedziały, że zrobię z tobą, co zechcę. Także z twoją krainą. — Srebron wskazał na pomarszczone szamanki w kącie komnaty. — Muszę tylko dochować pewnych warunków — dodał i dumnie wyrecytował:

Zasadzony w perłowym sercu bieli będziesz nieposkromiony

Ze skrzydlatą i posłuszną ci żoną w łożu spełniony

Wzrastać stąd będzie wasza władza i potęga

Oplecie ona zimny świat jak z siedmiu traw wstęga

Bacz jedynie byś w cieplejszych kolorach nie gustował

Abyś się od nich na śmierć nie pochorował

II. Bursztyn

Wędrujące po pomieszczeniu plugawe insekty o barwie czerwieni. Zwieszające się z sufitu kosmate i karmazynowe pająki. Szeleszczące na podłodze skorpiony z toksycznym jadem, kroczące pośród pełnego brudu się wijącego robactwa w kolorze szkarłatu. Na ścianach rubinowe ćmy, burgundowe muchy i ciemno bordowa krew.

Ta krew, wszędzie było jej pełno. Ściekała nie tylko ze ścian, ale i skapywała z sufitu, płynęła po posadzce. Sączyła się, przelewała, przeciekała i chlupotała.

Czyniła to również w żyłach Bursztyn. Czuła ją w nadgarstkach, pulsującą w skroniach, rozpierającą serce. Czerwona krew sióstr, a zarazem Cesarzowej, była wszędzie, a z nią, jakby nieodłączne, plugawe robactwo!

Królowa się raptem ocknęła z półsnu. Przerażona przylgnęła mocniej do południowo zachodniego rogu swej celi i obrzuciła ją rozbieganym spojrzeniem.

Dygocząc, stwierdziła, że krew oraz insekty nie nawiedzały jej w tym więzieniu. Przynajmniej nie w tej chwili. Ale czy mogło być to pocieszeniem wobec tego, że sama się czuła, a co więcej była, zbrukana? Od wielu dni jako kobieta skrajnie poniżana, upokarzana i hańbiona trwała bez wiary w tym koszmarnym pomieszczeniu.

Z odrazą popatrzyła na strzępy złocistej sukni na sobie. Rozdarta została przez niezliczone ręce o barwie różu. Każda z tych męskich dłoni wbrew woli kobiety ją dotykała. Każdy właściciel ręki wziął od Bursztyn to, co chciał, mianowicie jej ciało. To tak bolało, lecz szczególnie bursztynową duszę.

Co z niej zostało? Tyle co nic. Była jeszcze bardziej w strzępach niż resztki sukni. Do tego tych rozdarć nie zszyją najlepsze nawet tkaczki, miała tego okrutną świadomość. Również tego, że po ponownym spotkaniu Kakaona cały jej świat się obrócił w ruinę. Dosłownie wszystko zostało w nim spopielone, zniszczone i… zgwałcone.

Zaskrzypiały otwierane drzwi do więziennego pomieszczenia. W odpowiedzi kobieta wpadła w popłoch i jeszcze większe rozdygotanie. Wcisnęła się w kąt między ścianami tak mocno, jakby chciała się stać z nimi jednością.

Naprawdę by tego pragnęła — być więzieniem, a nie uwięzioną. Być nieczułą rzeczą, przedmiotem, a nie czującą istotą. Zresztą tak ją traktowano, jak rzecz. Bursztynowy przedmiot do zaspokajania cudzych żądz.

Wytrzeszczonymi od grozy oczyma spojrzała na postać przed sobą. Zobaczyła generała, którego poznała w restauracji na bankiecie zorganizowanym z okazji przybycia królowej do Czerwonego Miasta. Wówczas ten mężczyzna wydawał się tak miły, nawet usłużny. Z pietyzmem całował dłoń pokrytą bursztynowym błyszczykiem i z uśmiechem na ustach przedstawiał własną żonę. Teraz ze wzgardą patrzył na klęczącą kobietę, odpinając sobie pasek od spodni.

Weźmie to, po co tu przybył. Choć pragnęłaby w to nie wierzyć, podobnie jak w przypadku innych żołnierzy, czy polityków, którzy ją odwiedzali, wiedziała, że to się stanie. Dochodziło do tego za każdym razem, gdy niczym wrota otchłani się otwierały tutejsze drzwi. Wyżywali się na niej nawet pracownicy przynoszący jedzenie. Każdy robił z nią to, co chciał, a wszyscy pragnęli tego samego.

Fizycznie nie miała już w sobie niemal sił, by stawiać opór. Psychicznie już ją złamali. Mimo to momentami drgała w niej dawna duma, w zasadzie jedynie poczucie resztek godności. Wtedy próbowała się bronić.

*

Mężczyzna podciągnął spodnie. Zapiął w nich wojskowy pas, westchnął odprężony, po czym opuścił celę. Leżąca na podłodze bez życia Bursztyn otarła z ust strużkę krwi. Przed chwilą próbowała się bronić, walczyć. Co to dało? Jak zwykle nic, zupełnie nic.

Uświadomiła sobie, że to samo robiła przez całe życie. Walczyła o pozycję, władzę, koronę, miłość. Broniła pozycji, władzy, korony, miłości. Potem znów o coś walczyła, by zaraz znowuż czegoś bronić. Aż do teraz, gdy wyrwana z tego zaklętego kręgu ostatecznie niczego nie wywalczyła i niczego nie obroniła, trafiając do czerwonego więzienia bezdennej rozpaczy.

Tutaj nie miała już o co czynić starań, czy podejmować próby ochrony czegokolwiek. Była z góry na przegranej pozycji i tak jak kiedyś napędzało ją pragnienie poprawy swej egzystencji, tak teraz sama egzystencja się stała brzemieniem, udręką. Pragnęła wręcz oszaleć, aby świadomie nie doświadczać cierpienia. Albo też położyć temu cierpieniu kres w inny sposób.

Popatrzyła na swe nadgarstki. Gdy po pierwszych gwałtach na niej przegryzła sobie żyły, by umrzeć, niestety szybko udzielono jej pomocy medycznej. W celi umieszczono bowiem monitoring, przez co pielęgniarki w porę interweniowały. Wówczas założono jej na przeguby dłoni nie tylko karmazynowe szwy, ale też szkarłatne okowy, żeby nie mogła gryźć żył.

Zatem z resztek ubrania pragnęła związać pętlę, aby się powiesić. W tym wypadku jej nieszczęście polegało na tym, że stworzonego z ubrania sznura nie miała tu o co zahaczyć. Oto w więziennym pomieszczeniu nie było niczego poza jej strachem, cierpieniem, podłogą, sufitem, czterema ścianami oraz przyciemnionym światłem o barwie czerwieni.

Jednak obecnie, po nie wiadomo jak długim czasie spędzonym w celi, Bursztyn dostrzegła też światło niebieskie. Aby lepiej widzieć, zmrużyła oczy zapuchnięte od łez i wymierzonych w nie razów męskimi dłońmi.

— Duch…? Kobieta? — wyrzęziła więźniarka głosem, który wiązł w gardle i wydawał się wręcz nie jej. Dawno już bowiem przestała gniewnie krzyczeć, błagalnie również. Nic też już nie mówiła. Nic aż do teraz.

— Cześć, siostrzyczko. Wpadłam może nie w porę? Mogę cię odwiedzić później, w innej erze. — Wobec braku reakcji zabiedzonej osoby eteryczna postać rzuciła na pożegnanie: — To pa, Bursztynku.

— Czekaj… poczekaj — jęknęła więźniarka.

— Tak? — Duchowa postać zastygła w oczekiwaniu.

— Jesteś… moją siostrą? Jedną z sióstr krwi?

— To prawda!

— Twoje… imię?

— Lazur pozdrawia!

— Lazur…

— W rzeczy samej!

— Czy… Czy możesz mnie stąd zabrać, siostro? — Bursztyn popatrzyła błagalnie na zjawę. Ona w zadumie przytknęła palec do ust, drugą ręką się bawiła trzymanym kluczem, aż rezolutnie odparła:

— Wykluczone.

— Ale… — W oczach bursztynowej kobiety stanęły łzy.

— Za dużo upchano tu w ściany alistocjanu. Przez to przybyłam sama, bo nawet nie mogłam cię odwiedzić z mymi upiorkami. Niestety przestrzenna moc Lazur jest tutaj ograniczona.

— Więc… zniknij, odejdź, siostro. — Bursztyn jakby się zapadła w sobie.

— Skoro jednak już wpadłam i wymieniłyśmy parę zdań, to… może odpowiesz mi na jedno pytanie? Jedniusieńkie i zniknę, obiecuję. Halo! Mówię do ciebie!

— Nie odpowiem już nikomu i na nic.

— Może chociaż spróbuj! Chodzi mi o kasztanowych mężczyzn. Czy uważasz, że godni są tego, by poważnie traktować ich… konkury?

— Mężczyźni… kasztanowi… konkury. Phi — parsknęła bursztynowa kobieta, której się zebrało na mdłości. Ściągnęła w usta żółtą flegmę i ze wzgardą posłała ją na ścianę.

— Czyli uważasz, że kasztanowych amantów należy… spławiać? — Lazur śledziła wzrokiem ściekającą ze ściennej powierzchni wydzielinę.

— Spławiać… — powtórzyła melancholijnie więźniarka. W obecnej sytuacji tę Lazur, jej domniemaną siostrę, brała bardziej jako wytwór własnej wyobraźni niż rzeczywistą istotę. Kogoś, bardziej jak część samej siebie, za sprawą kogo prowadziła wewnętrzny dialog, chociaż słowa kierowała na zewnątrz.

Ileż bowiem razy zadawała sobie w tej celi to właśnie pytanie; co warci są mężczyźni, w tym jej kasztanowy wybranek? Czy ktoś kogoś, kiedykolwiek, zranił bardziej niż Kakaon Gniadosz bursztynową królową? Wspomniała jego dumną pozę na czerwonym fotelu w pokoju, gdzie objawił się jej z całą swą arogancją i butą, jakiej by się u niego nigdy nie spodziewała.

Mimo więc, że go uprzednio kochała, to może go wcale nie znała? Jeśli tak, to co warta była miłość, której się oddała, do której tęskniła, której łaknęła i pragnęła ją nosić w sercu? Otóż miłość się okazała kłamliwą suką. Okłamała ją ta ladacznica! Przechodziła w niej z jednej osoby na drugą, ta dziwka, by ostatecznie w ogóle odejść.

Choć z drugiej strony Bursztyn się stała kobietą upadłą, opuszczoną przez wszystkich. Czy powinno ją zatem dziwić, że opuściła ją także… miłość?

— Dziwka, suka, ladacznica… — złorzeczyła, nie wiedząc, samej sobie, czy też miłości. Może obojgu? Zapewne tak. Zaraz jadowicie dodała: — Zabij mnie. Jeżeli już się tu pofatygowałaś do mnie, niebieska siostrzyczko, to skróć moje męki. Spróbuj się do czegoś przydać i zabij. — Spojrzała w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą się unosił duch eterycznej kobiety z przecięciem na linii szyi. Obecnie nie dostrzegła tam nic poza czerwonym światłem. — Lazur…? Lazur? Lazur?! — Z przestrachem, że znowu została zupełnie sama, Bursztyn się porwała na nogi. — Lazur. La… zur. — Dotarło do niej, że jeśli uprzednio nie doświadczyła imaginacji zwichrowanego umysłu, to upiorzyca już zniknęła. Porzuciła ją jak… książę Złoty, Kakaon Gniadosz, jak miłość, jak… każdy.

Z wolna się osuwając po ścianie, nagimi plecami starła ze ściennej powierzchni posłaną tam wcześniej flegmę. Usiadła na podłodze osowiała, po czym w przypływie frustracji z całych sił się wytargała za włosy.

Pragnęła poczuć ból, ale taki, który sama zada tej bursztynowej wywłoce, suce, czyli sobie. Nienawidziła jej, chciała ją zabić, więc nie żałuje jej również bólu! Zasłużyła sobie na to, ta bursztynowa szmata, godna wzgardy od wszystkich dziwka. Dziwka! Dziwka!

Zdruzgotana kobieta spojrzała na dłonie, w których trzymała wyrwane kępki włosów. Odrzuciła przetłuszczone kłaki na podłogę. Następnie wbiła paznokcie w przedramię i zaczęła zajadle trzeć skórę. Pocierała ją tak długo, aż się dodrapała do krwi.

Zapamiętale się orała pazurami dalej, poszerzając samookaleczanie. Gdy wtem niespodziewanie usłyszała znajomy głos.

— Bursztyn…?

Drgnęła, by w kolejności, jak płynna żywica w formie bursztynu, zastygnąć w sztywnej pozie. Przestała zadawać sobie rany i pomieszanym wzrokiem spojrzała przed siebie. Jej twarz wykrzywił paskudny grymas. Zobaczyła… Kakaona. Stał przed nią w czystym, kasztanowym i kowbojskim ubraniu. Ona siedziała przed nim półnaga, w porwanej sukni, bez bielizny, w kajdanach, z ranami na rękach, z posiniaczoną twarzą i w skołtunionych włosach. Ona, władczyni Królestwa Zachodzącego Słońca. Słońca, które zaszło już dla niej na dobre.

— Bursztyn? — ponowił zapytanie kowboj, zupełnie jakby jej nie poznawał. Ona pochyliła głowę, zasłaniając twarz dłońmi. Pragnęła, aby jej nie rozpoznał! Niech stwierdzi, że pomylił więzienne cele. Przypadkiem odwiedził odrażającą dziwkę. Niech odejdzie, odejdzie na zawsze!

— Bursztyn… — Za trzecim razem to imię kasztanowy mężczyzna wypowiedział na klęczkach i ze współczuciem. Jednocześnie spróbował odjąć dłonie od lica więźniarki. Pozwoliła mu na to, by zaraz desperacko go zaatakować rękoma. Przyjmując razy, dał jej wyładować na sobie złość, rozpacz, przerażenie. Aż chwycił kobietę za ręce. Przytrzymał je mocno, po czym równie mocno przycisnął do siebie Bursztyn.

W męskich ramionach dotąd ukochanej osoby upadła władczyni się rozpłakała silnie jak nigdy. W tym płaczu zawarła całą tęsknotę, ból, poczucie krzywdy, ale też na przekór wszystkiemu nadzieję i wiarę.

Tak pragnęła, aby wraz z wypłakanymi łzami opuściła ją cała trauma i zło ostatnich doświadczeń. Jednak na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, czy pasmo nieszczęść mogło od niej choć na trochę odstąpić.

Oto zjawił się przed nią on, jej do niedawna ukochany. Lecz po co to właściwie uczynił? Może po to, żeby zanieść jej tylko złudną otuchę, a tak naprawdę szydzić i, o ile to możliwe, jeszcze bardziej poniżyć?

Głaszcząc kobietę po przerzedzonych włosach, Kakaon nie omieszkał wyjawić swych intencji. Przy czym jego słowa wydawały się płynąć prosto z serca. Dawały tym Bursztyn podstawy, by mogła sądzić, iż słyszała prawdę. Tak bardzo pragnęła ją usłyszeć i właśnie w takiej formie. Zadawała sobie pytanie; czy to się działo naprawdę?

— To, co się wydarzyło, nie jest takie, na jakie wygląda. — Kowboj zaczął przepraszająco i z nutą poczucia winy w głosie. — Podczas twej długiej wizyty na czerwonym zachodzie doszły mnie słuchy, że wyszłaś tam za mąż. To bolało, raniło, ale mej miłości do ciebie nie zniweczyło. Osobiście zostałem na kanarkowych łąkach, gdzie podarowałaś mi ziemię. W miejscu, na którym się ostatnio kochaliśmy, a nasza kasztanowo złocista miłość rozkwitała. Aż pewnego dnia zjawiła się tam osoba o imieniu Eozyna. Powiedziała mi, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Zaznaczyła, że tylko ja mogę cię uratować. Zaś drogą do tego jest całkowite zaufanie właśnie jej, Eozynie. Niedługo po tym spotkaniu dostarczono mi od ciebie list. W swej naiwności pokazałem go wspomnianej kobiecie o różowym kolorze skóry. Od tego momentu sprawy nabrały przyspieszenia. Ja natomiast posłusznie wykonywałem polecenia osoby, która obiecała mi, że cię ochroni. Robiłem to z miłości do ciebie. Również w czerwonym pokoju me czyny dyktowane były jedynie miłosnym uczuciem, gdy dyktowano mi do urządzenia w uchu, co mam ci mówić, co odpowiadać. Potem jednakże naciskałem na spotkanie z tobą. Obiecano mi to zorganizować. Ale w miejscu, gdzie miałem cię spotkać, czekali na mnie jedynie czerwoni zabójcy. Zacząłem więc poszukiwania na własną rękę. W tym czasie czerwonym miastem zawładnął kompletny chaos. Ja sam łapałem na lasso kolejnych prominentów wojskowych i bez skrupułów przesłuchiwałem. Gdy tym sposobem się dowiedziałem całej prawdy o twoim losie, pozbyłem się wszelkich zahamowań. Tak dotarłem aż tutaj, by zanieść ci wolność, nie wahając się przed niczym. — Kowboj wykonał zręczny wymach batem. Jego końcówka się zawinęła na klamce drzwi, a pod wpływam szarpnięcia je otworzyła. Za wrotami zwisało z sufitu dwóch powieszonych za gardła strażników. — Moje sznurki… Swego czasu sporo ćwiczyliśmy z Bezią — skwitował widok Kakaon.

Po jego wyznaniach nastała dłuższa cisza. Podczas niej Bursztyn trwała niczym martwa w bezruchu i męskich ramionach. Aż łamiącym głosem zapytała:

— Naprawdę mogę ci… ufać?

— Zawsze mogłaś. Świadomie nigdy nie zrobiłem niczego przeciw naszej miłości.

— Ja zrobiłam aż… nadto.

— Nie oceniam tego. Krowa nie raz się oddzieli przypadkiem od stada, a zbłąkana czasem spadnie nawet w przepaść. Nie winię jej za to. — Raptem kowboj się ugryzł w język. — Przepraszam za takie porównanie, za krowę.

— Nic, to zupełnie nic. — Bursztynowa kobieta wytarła o męskie ramię swe policzki wilgotne od łez. — Ale… — stęknęła. — Tam, wtedy, w tym czerwonym pokoju, również wydawałeś mi się taki przekonujący. Tam też uwierzyłam, że mówisz prawdę.

— Tak szczerze, to jako kasztanowy szczeniak się udzielałem w wiejskich teatrzykach. Podobno mam talent aktorski, który był podziwiany, choć już nie oklaskiwany.

— Czemu… nikt nie bił brawa?

— Wśród widowni leżakowały głównie, a właściwie wyłącznie… krowy. — Wraz z przekazaniem tej w założeniu humorystycznej treści Kakaon czekał, aż kobieta w jego ramionach się chociaż odrobinę zaśmieje. Wobec jej milczenia nieco się odchylił i popatrzył na nią.

Zmaltretowana i pełna udręki twarz niestety nie wyrażała nawet cienia uśmiechu. Bursztyn nerwowo drgała dolna warga i widać było po niej, że wzbierała w niej kolejna fala płaczu. Aż wskazała ręką na wisielców za drzwiami i wręcz histerycznie z siebie wyrzuciła:

— Czy ty… wiesz? Czy wiesz, co oni mi zrobili?!

— Wiem. Dlatego sama widzisz, co ja zrobiłem im. — Kakaon przeniósł wzrok na parę trupów. — Teraz już nie będę się zajmował pętaniem bydła. Będę wiązał na śmierć wszystkich, którzy cię skrzywdzili, bo zasłużyli tylko na śmierć. Ponadto cię ochronię i już nie dam ci ode mnie odejść, czy ci się to podoba, czy nie.

— Pomożesz mi zniszczyć wszystko co… czerwone w mym życiu? Także mego męża, jeśli jeszcze żyje oraz… to coś, pół-czerwony płód w mym… łonie? — Bursztyn wskazała na swój brzuch z taką odrazą, jakby zawierał w sobie jadowite żmijowisko. Kowboj patrzył dłużej na łono kobiety. Wydawał się z czymś zmagać, coś rachować. Wreszcie zdecydowanie rzekł:

— Pomogę ci wymazać z twego bursztynowego istnienia każdą rzecz o barwie czerwieni, jeśli taka jest twoja wola, pomogę. Ale teraz już chodźmy. Nie powinniśmy tu zbyt długo zostawać.

Mężczyzna wstał i wyciągnął ku kobiecie rękę. Ona się zawahała, ale ciężko oddychając, splotła złociste palce z kasztanowymi. Została podźwignięta do pionu i już zaraz była prowadzona przez więzienny korytarz.

Co chwilę się potykała o własne nogi, w których czuła słabość. Lecz im mocniej się chwiała, tym silniej wspierał ją w drodze Kakaon. Wzmocniło to ufność Bursztyn, dzięki czemu coraz pewniej stawiała bose stopy. Równocześnie się przyglądała przestrzeni więziennego gmachu.

W odniesieniu do istot żywych ział pustką. Za to co pewien czas mijała uduszoną postać żołnierza. Część z nich leżała na podłodze, inni zwisali z sufitu. Jeszcze inni, niczym czerwone okiennice, dyndali w oknach. Niektórych Bursztyn rozpoznawała. Znała ich ze swej celi i tego, co jej tam robili.

Aż dostrzegła trupa prominenta wojskowego. Tego samego, który zgwałcił ją właśnie dziś. Leżał bez życia na posadzce. Kobieta wspomniała, jak dopiero co leżał na niej, gdy to ona była jak martwa.

Nagle coś w niej pękło. Zagryzła wściekle zęby i się rzuciła na męskie truchło. Skopała je z całych sił, po czym się wzięła za okładanie cudzej głowy pięściami, rozorywanie paznokciami twarzy. Oddała się temu bez pamięci niczym bursztynowy upiór kobiety, któremu nie wystarczała śmierć ofiary, a pragnęła profanacji. Dopiero Kakaon odciągnął ją od męskich zwłok. Roztrzęsiona dała się poprowadzić przez resztę korytarza.

Na zewnątrz oślepiło ją jasne i różane światło dnia. Wręcz poczuła pieczenie w oczach nawykłych do sztucznego oświetlenia. Przez to się skrzywiła mocno na zabiedzonej twarzy, na którą słońce wycisnęło już nie wiadomo które z kolei bursztynowe łzy.

Jednak bolesny grymas w jednej chwili od niej odstąpił, gdy usłyszała ochocze rżenie. Zaskoczona powiodła wzrokiem w miejsce zasłyszanego dźwięku. Pomiędzy wrakami samochodów dostrzegła kiwającą ku niej łbem… Kasztankę. Niemal w szoku kobieta popatrzyła na Kakaona. On rozłożył ramiona i rezolutnie oświadczył:

— Nigdy już cię nie opuszczę, tak poprzysięgłem. Kasztance zaś przyrzekłem to, że ty nie opuścisz jej.

Tego dnia Bursztyn zdążyła wypłakać już cały ocean łez. Ale po raz pierwszy uroniła łzy nie bólu, smutku, cierpienia, a wzruszenia.

Niebawem siedziała na grzbiecie wiernej klaczy, w swoim mniemaniu jej najserdeczniejszej przyjaciółki. Siedzącego z przodu Kakaona obejmowała w pasie. Jak niegdyś na kasztanowych pastwiskach wtulona w męskie plecy w końcu odczuła cień ukojenia.

Wsłuchiwała się w miarowy tętent końskich kopyt na karmazynowym asfalcie. Brzmiało to dla niej jak uspokajający rytm świetlistej mantry sprowadzającej balsam na udręczoną duszę. Z różnych okolic dochodziły ją też odgłosy wystrzałów z broni palnej, również wybuchy. Te dla odmiany dźwięki odbierała niczym brutalną ingerencję w swoje ciało, przed którą się nie mogła obronić.

Pośród miejskiej przestrzeni mijała zgliszcza budynków. Spoglądała na nie jak na swą spopieloną niewinność. Odprowadzała wzrokiem martwych cywili i zabitych żołnierzy o różowym kolorze skóry. Kojarzyli się jej z utraconą kobiecością, martwotą udręczonego ciała, którego jakby straciła czucie. Tu i tam płonęły samochody, inne leżały przewrócone.

Jednak po tym, co ostatnio przeszła, wszystkie drastyczne widoki przyjmowała z dziwnym spokojem. Szybko przestała też myśleć o czymkolwiek i po prostu jechała konno w gronie bliskich sobie istot. To wystarczało jej ponad wszystko, przez co równie dobrze mogłaby przemierzać teraz demoniczny trakt Upiornej Twierdzy wprost do Martwicy. Różnicy by nie odczuła.

W pewnym momencie kowboj skręcił w kolejną uliczkę. Tutaj uwaga Bursztyn została pobudzona. Oto podziwiała przed sobą wysoką barykadę ustawioną z samochodów, mebli i gruzu. Na jej szczecie dostrzegła posągową postać markiza Limona w złotym garniturze i z karabinem w rękach. Stał koło lady Pomarańczy. Ona wymachiwała zamaszyście czerwono-bursztynowym sztandarem. Ubrana była w pomarańczową zbroję przypominającą opancerzenie bojowego robota. Chociaż nie przywdziewała hełmu.

Zaś co do robotów, to w zwartym szyku się imponująco prezentowały za parą arystokratów z królestwa. W większości miały czerwoną barwę z żółtymi pasami na metalowych ramionach. Wśród tych istot się wyróżniały dwie; brązowa z głową na kształt odwróconego wiadra i czerwona oraz kobieca z pojedynczym skrzydłem na plecach.

Całe te oględziny, wespół z tym co wcześniej widziała Bursztyn, sugerowały jej jedno. W latającym mieście wybuchła czerwono-bursztynowa rewolucja. W konsekwencji ta piękna do niedawna metropolia była na ten czas bezwzględnie niszczona. Cierpiała tłamszona i gwałcona przez wojnę, jak do niedawna Bursztyn przez piewców wojny, czerwoną armię.

III. Złoty

Zwątpienie się przeplatało z nadzieją, odczucie gniewu z pokorą, a strach przykrywała wiara. W tym konglomeracie sprzecznych uczuć trwał Złoty, odkąd usłyszał, że śmierć Srebrnej w tym żywocie nie była ostateczna. Podobno mógł wyrwać ukochaną z zaświatów i szponów unicestwienia. Skoro taka możliwość zaistniała, to się nie oglądając na nic, wykorzysta ją i dokona czegoś, wydawało by się, zgoła niemożliwego.

W toku realizacji misji wskazanej przez Wichrzyciela i Eozynę na latającym okręcie dotarł przez białą krainę do czarnej ziemi. Następnie zawitał aż nad Upiorną Twierdzę i samą Martwicę.

Tutaj stanął przy burcie okrętu z zamiarem przekroczenia tego wymiaru przestrzeni i zawitania do alternatywnego świata. W każdej chwili był gotowy do skoku w kielich niebotycznego tworu, gdzie w pół-materialnej postaci wirowały się odradzające istoty mroku. Jednak nim zdążył to uczynić, przemówił do niego demon czasów pod postacią kasztanowej dziewczyny się przedstawiającej, jako Brunatna:

— Pamiętaj, że wysyłam cię do wymiaru, który jest tylko po części rzeczywisty. Możesz tam spotkać znane ci osoby, przestrzenie. Nie daj się temu pochłonąć, zwieść. Najważniejsze, abyś nasycił klejnoty mocą i krwią upiornych sióstr. Nie musisz ich szukać, tych demonicznych istot. One odnajdą ciebie. Nie musisz się do nich zwracać. Same wyrażą to, czego pragną za pomoc. Ty będziesz musiał im to dać, cokolwiek by to nie było albo życie twej ukochanej będzie na zawsze stracone. Rozumiesz?

— Tak. — Nawet nie spoglądając na Brunatną, Złoty już chciał dać susa wprost do Martwicy. Ale kasztanowa dziewczyna pochwyciła go za ramię. — Co znowu? — syknął zniecierpliwiony.

— Wybacz… mi — powiedziała pustym głosem.

— Co mam wybaczyć? — Książę z podejrzliwością spojrzał na Brunatną. Ona uciekła wzrokiem, puściła go i na pożegnanie rzekła:

— Nie, nie wybaczaj, a przeklnij. Ale to się musi dokonać. Na zawsze razem… na zawsze razem. W drogę!

Nagle potężna siła porwała Złotego w przestrzeń. Runął do serca Martwicy, by wraz ze zbliżaniem się do niej doświadczać gaśnięcia swej złocistej istoty.

W dalszej kolejności dematerializacji uległa jego fizyczna powłoka. Odzienie zniknęło, podobnie się rozproszyła złocista skóra. Zaś bezmiar doświadczanego bólu otworzył przed duchem Złotego jakby czarne wrota. Zobaczył je uchylone w jednej z komór serca matki demonów, po czym w bezcielesnej postaci przekroczył.

Jego zmysły zostały rozerwane i od niego odeszły. Pozostała jedynie świadomość istnienia w próżni. Nie było tu niczego; światła, zapachów, dźwięków czy namacalnych kształtów. Wyłącznie wszech osaczająca i totalna pustka, nicość.

Nie zawierała ona w sobie przestrzeni ni czasu. Dlatego gdy zmysły zaczęły powracać do księcia, odczuwał, że od wyrzucenia go za burtę latającego okrętu nie minęło nawet ułamka chwili. Choć zdawał sobie sprawę, że mogła upłynąć cała wieczność.

Miejscem, gdzie odzyskał ciało, a jego świadomość ponownie została ubrana w zmysły, była szara i lodowa kraina. Na pierwszy rzut oka przywodziła na myśl znane Złotemu srebrzyste ziemie. Jednak szybko dostrzegł różnice; najpierw subtelne, potem coraz wyrazistsze.

Oto z nisko zawieszonych chmur w ciemnym kolorze marengo zwisały długie sople o barwie czystego srebra. Ich zagęszczenie przywodziło na myśl lodowy las rosnący ku dołowi. Z kolei ziemska powierzchnia na poziomie młodzieńca się jawiła, jako roztapiająca, umiejscowiona pośród lodowych jezior i wzgórz.

Sam Złoty stał na niewielkiej krze, która się chybotała. Otaczała go mętna i mysia woda oraz lodowe płyty pływające w tej kipieli. Były od siebie dość blisko, dzięki czemu mógł przechodzić lub przeskakiwać z jednych kawałków lodu na drugie.

Wykonał kilka takich susów i przejść. Aż podczas kolejnego skoku dostrzegł pod wodą zarys dziewczęcej sylwetki. Ukucnął i z przejęciem się przyjrzał uważniej.

W mętnej toni się unosiła szara dziewczyna. Rozpaczliwie wymachiwała kończynami i otwierała usta, z których wypuszczała pęcherze powietrza. Zdawała się krzyczeć, wytrzeszczając z przerażenia oczy. Strach — podczas tonięcia była nim obleczona jak kokonem, nie tylko wodą. Lecz była też kimś znajomym.

Złoty rozpoznał w niej Mysię. Dziewczynę, którą poznał jako przekupkę w Orlim Gnieździe. Później stanowiła członkinię srebrzystej rady. Mieniła się też przyjaciółką Srebrnej, która swą przyjaciółkę zabiła, zdradziecko wbijając w nią nóż.

Na wspomnienie tego czynu pyzatej dziewczyny w Złotym wezbrała fala niechęci. Przyćmiła ona dobre postępki Mysi.

Wyciągnął miecz i przyjrzał się złocistej klindze. Gdy odbił się od niej jasny promień słońca, pomyślał, aby mimo wszystko okazać łaskę i podać topielicy rękojeść, by wyciągnąć ją na krę. Lecz zaraz słońce się skryło za całunem z gęstych chmur. Wtedy ostrze, młodzieńca i jego serce przykrył mroczny cień.

Złoty zanurzył klingę w wodzie. Przez chwilę spoglądał na Mysię, jak desperacko skrwawiała dłonie, daremnie chwytając ostrą stal. Raz jeszcze wspomniał zabójstwo Srebrnej, po czym wykonał pchnięcie w szare serce.

Odczuł satysfakcję, spoglądając w gasnące oczy nasycone bezgranicznym strachem. Należały do dziewczyny opadającej w otchłań grafitowego jeziora.

Lecz raptem jej postać się przemieniła w… Srebrną. Spowita strachem i niedowierzaniem szara siostra krwi trzymała się za ranę w sercu i patrzyła na ukochanego. Kogoś kto… nagle zadał jej śmierć, się okazując potworem?

Książe odskoczył do tyłu, jak oparzony własnym przekleństwem. Schował miecz i niczym kozica pośród gór gnał po lodowych krach, jakby uciekał przed śnieżną lawiną czy legendarnym monstrum. Przyspieszył, uświadamiając sobie, że tą bestią był on sam. Chociaż jak niby w takich okolicznościach mógł ją pozostawić za sobą?!

Zerknął przez ramię. Autentycznie się bał, że zobaczy własny cień pod postacią rogatego demona. Albo co gorsze na krach się czołgającą topielicę — Srebrną rzężącą w jego kierunku; „dlaczego, dlaczego, dlaczego”?

Niemal w panice dotarł na brzeg. Tutaj natrafił na igloo, a przed nim siedzącą do niego tyłem postać. Opatulona była w szare futro, jej rozpuszczone i długie włosy w kolorze srebra falowały z lekka na zimnym wietrze. Postać ta się monotonnie kiwała na boki, nucąc smętnie zawodzącą melodię.

Złoty niepewnie wyciągnął rękę, aby dotknąć szarą dziewczynę czy też kobietę. Lecz jego wyprostowana w poziomie górna kończyna zastygła w sztywnej pozie. Zawładnął nim strach, że w istocie przed sobą zobaczy osobę z raną w sercu, a w martwych oczach odczyta ból i wyrzuty skierowane ku niemu.

Trwał tak niczym zesztywniały trup, aż raptem upadł na plecy. Wydarzyło się to, kiedy w okolicy doszło do potężnej eksplozji. Roztrzęsiony spojrzał w tamtym kierunku.

Na przeciwległym brzegu jeziora nieoczekiwanie zobaczył czerwoną górę. Ze szczytu wyrzucała z siebie potoki lawy, która wyglądała niczym karmazynowa krew płynąca do grafitowego jeziora. Jak bolesne posykiwanie demona dał się słyszeć złowrogi syk w efekcie kontaktu przeciwstawnych żywiołów; ognia i wody. Złotym wstrząsnęła też fala uderzeniowa od wybuchu. Choć zadrżał także ze strachu.

— Kim jesteś? — usłyszał słowa, które się dobywały jakby z samej przestrzeni. W tym zapytaniu odczytywał brzmienie głosu swego ojca, matki, ale też Marrenga, Ozłona, Bursztyn, Mysi… Alabaster czy Srebrnej. Kim zatem był?

Wstrząśnięty się przeczołgał sporą odległość do tyłu. Byle dalej od czerwonej góry, pytającego głosu, topielicy z jeziora, szarej postaci przy igloo oraz wspomnienia o… śmierci ukochanej. W nagłym porywie paniki nagle zapragnął uciec od tego wszystkiego wręcz do innego świata!

— Kim jesteś? — padły te same, co uprzednio, słowa. Odzyskując namiastkę spokoju, Złoty skonstatował, że nadawcą tej wypowiedzi była postać, której plecy uprzednio oglądał. Znowu znajdowała się tuż koło niego. Jawiła się, jako srebrzysta dziewczyna, ale z trupio bladą cerą i widoczną raną w trzewiach. Rana wyglądała na śmiertelną.

— A… kim jesteś ty? — Głos księcia drżał. Całą jego postacią dygotało od strachu.

— Nazywam się Szarówka.

— Szarówka…

— Tak.

— Co tutaj… robisz? — Złoty powiódł ręką, wskazując niepokojącą okolicę. Szara dziewczyna również się przyjrzała okolicznej przestrzeni, po czym z nutą lęku rzekła:

— Chyba… szukam mych bliskich. Oddalili się. Nie wiem gdzie i niepokoi mnie to. Jak myślisz, czy coś złego mogło ich spotkać? Ktoś mógł ich… skrzywdzić? — Spojrzała na złocisty miecz za pasem Złotego. On wzruszył bezradnie ramionami i z równą niemocą odpowiedział:

— Nic mi nie wiadomo o twych znajomych. Ale… — zawahał się — mogę ci pomóc ich… szukać.

— Uczynisz to? — Szarówka nieufnie się odsunęła od księcia.

— Tak — potwierdził bez przekonania, znów wyciągając ku dziewczynie rękę. Cofając się, srebrzysta postać krzyknęła w przestrachu:

— Nie dotykaj mnie!

— Dobrze, nie dotknę, przepraszam. — Książę zabrał dłoń, widząc, że ta była u niego demonicznie czarna.

Wtem niebo w kolorze marengo pociemniało aż do grafitu.

— Znowu jest noc. Ostatnio zwykle jest noc — skwitowała trwożnie zjawisko na nieboskłonie Szarówka. Złoty przyznał jej rację, kiwając głową, bo ostatnio sam w sobie czuł prawie tylko noc pozbawioną choćby namiastki światła. — Muszę się przespać. Poszukać we śnie wskazówek, jak odszukać mych bliskich. — Na czworakach Szarówka ruszyła do wnęki w igloo.

— Mogę iść… z tobą? — zapytał z nadzieją młodzieniec, bojąc się zostać sam. — Mogę? — ponowił zapytanie.

— Nie, nie możesz. — Z dziewczęcych ust padło lodowate zaprzeczenie. Zaś książę jęknął:

— Czemu… nie?

— Bo się ciebie boję. Masz w sobie…

— Tak…?

— Mrok i zło. Jesteś mordercą!

Złoty został sam, ale nie na długo. Wraz z grafitowymi ciemnościami zaatakował go przenikliwy mróz. Ten bezwzględnie się wdzierał w ciało, zupełnie jak… strach, który coraz silniej towarzyszył jego postaci.

W swej złocistej zbroi młodzieniec się skulił na śniegu, dygocząc. Usilnie wmawiał sobie, że doświadczał jedynie namiastki rzeczywistości, a nie jej samej. Jednak w obliczu trzęsącego nim w ciemnościach zimna i napadów lęku taka retoryka nic nie dawała. Albowiem niezależnie od skali realności tego świata własne doświadczenia odbierał, jako na wskroś prawdziwe.

Na nie wiadomo jak długi czas zapadł w płytki i przerywany sen. Gdy się budził, trwożnie wyglądał topielicy wypełzającej z jeziora, czy trupiej dziewczyny się czołgającej z igloo. Ze strachem patrzył też na czerwoną górę, zupełni jakby spoglądał na czerwonego demona we własnej osobie.

Kiedy natomiast śnił, niczym czarne zmory, nieustannie osaczały go te same i mroczne wersety

W cudzym strachu znajdziesz ukojenie

Marzeń, myśli swych spełnienie

Strasz, siej trwogę na pożogę

W umysły zaszczepiaj lęk

W tym jestestwa twego sęk

Cierniem strachu porań serca

Będzie z ciebie tu morderca

Tego co spokojne i opanowane

Obróć w niwecz cudze staranie

By po świecie pewnie stąpać

W lęku strachu się nie kąpać

Zatem zsyłaj przerażenie

Za klejnotu mocą… nasycenie

Wraz z popielatym świtem Złoty ostatecznie przestał śnić, być może także na dobre lśnić. Leżąc, melancholijnie spoglądał do góry na zwisające z ciężkich chmur gigantyczne sople. Przywodziły mu na myśl niebiańskie lance, które spadając, uśmierciłyby zapewne nawet samego giganta.

W pewnym momencie jeden z takich sopli się oderwał od podstawy i runął w otwartą przestrzeń. Niczym srebrzysta strzała wystrzelona z szarego łuku przemierzył popielate powietrze, po czym z impetem się wbił w powierzchnię na wpół zamarzniętego jeziora. Rozbrzmiał łoskot gwałtownie kruszonej kry, intensywny plusk wody, ale też jakby rozdzierający i dziewczęcy krzyk.

W reakcji na te zjawisko książę nawet nie drgnął. Strach opuścił go całkowicie, bowiem już wiedział, czym się on miał dla niego stać w tym wymiarze. Mianowicie orężem, za którego sprawą pokona przeszkody na drodze do nasycenia czerwonego klejnotu niezbędną mocą. W tym celu musiał zatruć lękiem cudze serce. Osobiście więc nie miał się czego lękać. O tym właśnie traktowały mroczne wersety ze snu — wskazówki jednej z upiornych sióstr. Cenę, jaką Złoty miał zapłacić za taki występek, stanowiło jego światło w sercu. Był gotowy ową światłość poświęcić, czyniąc to w imię miłości i ożywienia Srebrnej.

— Co się stało? Słyszałam huk! — Wystraszona Szarówka wypełzła z igloo. Roztrzęsiona popatrzyła na lodowe niebo, a potem grafitowe jezioro, zastygając pomieszana jak kłębek strachu. — Czy komuś grozi niebezpieczeństwo? — dopytała zdezorientowana.

— Tak… — odparł z miażdżącym spokojem Złoty.

— Gdzie, komu? Musimy zanieść pomoc!

— Zgubiły się tam dwie osoby. — W bezpośredniej bliskości igloo książę wskazał lodowy labirynt, którego chwilę wcześniej tam nie było. Podobnie niespodziewanie w męskim umyśle się zamanifestowały imiona oraz wizerunki postaci, które znała Szarówka.

— Jakie, jakie osoby zaginęły? — dopytywała przejęta dziewczyna.

— Sopel i Szaruga. Tak się zwą.

— Och nie…

— Przyszli tu i cię szukali — skłamał młodzieniec. — Powiedziałem im, że śpisz w igloo. Nie uwierzyli mi. Dlatego poszli właśnie tam, aby cię odnaleźć. — Złoty spojrzał na labirynt. Z jego wnętrza dobył się złowrogi warkot jakby bestii. Później do kompletu kobiecy wrzask.

— Nie… nie. — Szarówka w przestrachu wstała. Podeszła do wejścia wiodącego do zespołu lodowych ścian i przejść pomiędzy nimi. Tutaj jak zamarznięta zamarła. Książę widział, że się bała i to zarówno o znajomych, jak i o siebie. Wszak on znał już swą rolę tutaj. Przeto dla ożywienia Srebrnej się nie wahał sprostać zadaniu, dalej perfidnie kłamiąc:

— Nie możesz tam iść, zginiesz! — Niby przestrzegł.

— To prawda… — Przestraszona dziewczyna się cofnęła o krok.

— Ale nie możesz też tutaj zostać, bo zginie Sopel z Szarugą. — Te słowa księcia jeszcze wzmogły lęk Szarówki, pchając ją dla odmiany naprzód do uprzedniej pozycji. Kompletnie bezradna dziewczyna spojrzała z bólem na Złotego. On poczuł współczucie. Ale myśl o własnym szczęściu z ukochaną sprawiła, że empatyczny powiew w jego sercu się rozwiał. — Coś się tu zbliża! — krzyknął, symulując strach.

— Co… co takiego? — Srebrzysta dziewczyna zaczęła dygotać.

— To… potwór, czerwony potwór! On zabije nas wszystkich. Nie masz wiele czasu. Musisz ratować przyjaciół, szybciej.

— Ale…

— Prędko! Oonn… nadchodzi…

— Tak… Oonn nadchodzi! — Przerażona dziewczyna pobiegła do labiryntu. Z tą chwilą z powierzchni szarej ziemi się wyłoniła lodowa płyta, zamykając przejście. Od tego momentu Szarówka bezproduktywnie błądziła po plątaninie korytarzy. Trwożnie nawoływała przyjaciół, to krzyczała ze strachu.

Niczym rzeka lęku płynąca w labiryncie tak właśnie upłynął cały dzień. Złoty spędził go niewzruszenie, słuchając dziewczęcych skowytów. Nie robiły na nim wrażenia. Przechodziły przez niego, jakby miał przezroczyste ciało, duszę i serce. Albowiem tarczą nie do przebicia na cudzy strach była w jego mniemaniu miłość do ukochanej. Ona chroniła go na ten czas od wszystkiego, także wyrzutów sumienia. Sumienie… czy w ogóle je jeszcze posiadał? Jeśli zaś nie, być może się dobrze działo, bo zauważył, że… tylko zawadzało.

Kolejnego ranka lodowa płyta broniąca wejścia do labiryntu się odsunęła. Przez powstałą wnękę się wyczołgała Szarówka. Drżała, jej włosy były skołtunione, a paznokcie od orania nimi lodowych ścian zdarte do krwi. Zastygła w pozycji na czworakach i roztrzęsiona podniosła na księcia zalękniony wzrok.

— Sopel… Szaruga? — zapytała zupełnie bez wiary.

— Zapewne są już straceni — stwierdził lodowato Złoty. Nie znał tych postaci, więc ich los nawet w prawdziwym świecie był mu w sumie obojętny. Natomiast w tej ulotnej krainie tym bardziej się nie musiał silić na zachowanie zgodne z kodeksem światła. Mógł wręcz się poddać prawom Martwicy, co nagle odbierał jako intrygującą i kuszącą zarazem odmianę. Dla miłości się wyrzekł światła w sercu. Zatem przed czym, jaką niegodziwością, niby miałby mieć jeszcze opory?

Tymczasem książęca odpowiedź przyniosła na dziewczęcą twarz koraliki zamarzających łez. Skojarzyły mu się one z perłową bransoletką. Darem dla Srebrnej, który obecnie miał na nadgarstku.

Zastanowił się, czy perły mogły być tak naprawdę łzami, tyle że nie tymi powszechnie znanymi, księżycowymi. Więc jakimi? Gdyby przyjąć, że ocean powstał tak naprawdę z morza łez pradawnych istot, perły mogły być w tym ujęciu ich manifestacją w innej niż płynna postaci.

Lekko się uśmiechnął w obliczu takich rozważań. Zaś kolejne podsunęły mu zamysł, jak sprowadzić jeszcze więcej łez na świat, zasilając ich bezmiar:

— Gdy błądziłaś w labiryncie, źle szukając przyjaciół, czym się przyczyniłaś do ich zguby, ja obserwowałem tu szarą dziewczynkę — oświadczył karcąco do Szarówki.

— Dziew… czynka, tutaj? — Przestraszona osoba się kwaśno uśmiechnęła.

— Tak. Obserwowałem tu dziecko z toporem i krzywym zgryzem.

— To Stalówka! — Szarówka się porwała na równe nogi. — Gdzie, gdzie ją widziałeś?! — krzyczała w panice.

— Bawiła się, skacząc z kry na krę, jak to niesforny bachor. Ale się omsknęła jej nóżka, przez co dziewczynka wpadła do wody…

— Gdzie ona jest?!

— W jeziorze. Ona… tonie. — Książę spojrzał pomiędzy kry na grafitowe jezioro. — Tonie, bo trzyma swój topór, który ją ściąga na dno. Ściska oręż, który jej podarowałaś na siódme urodziny. To przez ciebie to dziecko umiera. Chyba powinnaś mu pomóc.

— Tak… pomóc. — Chwiejnym krokiem dziewczyna ruszyła w kierunku brzegu.

— Prędzej, ona już kona!

— Nie! — Z wyciągniętymi przed siebie rękoma Szarówka skoczyła w wodne odmęty. Swym ciałem wzburzyła wodę i rozbrzmiał jej donośny plusk. Potem w przestrzeni pobrzmiewał już tylko cichy śpiew wiatru, coś jak dziecięce zawodzenie. Książę spokojnie słuchał tej melodii. Wkrótce zaczął wyławiać z niej znane sobie słowa. Wtedy także i on rzewnie zanucił:

W cudzym strachu znajdziesz ukojenie

Marzeń, myśli swych spełnienie

Strasz, siej trwogę na pożogę

W umysły zaszczepiaj lęk

W tym jestestwa twego sęk

Cierniem strachu porań serca

Będzie z ciebie tu morderca

Tego co spokojne i opanowane

Obróć w niwecz cudze staranie

By po świecie pewnie stąpać

W lęku strachu się nie kąpać

Zatem zsyłaj przerażenie

Za klejnotu mocą… nasycenie

Rubinowy klejnot. Złoty go potrzebował. Zaś strach? Jego się już nie lękał, bo na inną osobę go scedował. To… działało i to jeszcze jak.

— Nie ma jej… nie ma. Na dnie znalazłam tylko topór i… kieł. Czy Stalówkę, mą ukochaną dziewczynkę, coś… pożarło? — Szarówka się wyłoniła z ciemnej wody. Jej ciało nie tylko ociekało mroczną cieczą, ale też nią na wskroś przesiąkło. Twarz dziewczyny była opuchnięta, aż zdeformowana. Z nosa wystawała jej antracytowa pijawka, a w oczach pływały czarne kijanki. — Nie odnalazłam Stalówki… — pisnęła. Dygotał nią strach. Złoty się zdecydował pomóc właśnie jemu, nie Szarówce. Tym razem nie było już w nim wahania:

— Dziecko umarło przez ciebie i to w męczarniach. Skonało rozrywane kawałek po kawałku przez wodną bestię, przeklinając twe imię. Ale wspomniało też swą parszywą matkę, Szaarszę. Ją z kolei zauważyłem w pobliżu, jak walczyła z żywiołakami lodu.

— Szaa… rsza, moja siostra? — Postać prezentująca sobą odzwierciedlenie czystego strachu popatrzyła z przerażeniem na swą ranę w brzuchu, a potem księcia. On wskazał czerwoną górę po drugiej stronie jeziora, po czym doprecyzował:

— Potężna kobieta z wystającym kłem uciekła przed lodowymi istotami w tamtym kierunku.

— Tylko nie… tam. — Szarówkę zmroziła dodatkowa porcja lęku.

— Wołała o pomoc. — Złoty zaszczebiotał słodko niczym miodny kanarek.

— Nie… nie.

— Tylko ty możesz ją ocalić.

— Nie… nie mogę. Już nie mam sił.

— Musisz!

— Nie dam rady.

— Prosząc o wsparcie, ona cię zaklinała.

— Na… co?

— Na siostrzaną miłość jaśniejącą jak księżyc i gwiazdy. Idź do niej.

— Ale.

— Idź! Nim będzie za późno i przez ciebie twa siostra zginie!

— Nie…

— Wszyscy przez ciebie giną.

— Nie.

— Każdy!

— Nie!

— To ty ich zabijasz, właśnie ty!

— Nie! — Przerażona Szarówka pobiegła w kierunku czerwonej góry. Lecz Złoty nie widział już w tej osobie ludzkiej postaci. Oto niczym mroczna mgła nad brzegiem grafitowego jeziora się snuł permanentny strach. Wszech osaczająca aura zimnego i nagiego lęku całkowicie zdominowała przestrzeń, jako jedna z upiornych sióstr. Ta, której obecnie służył Złoty, nasycając niewinne serce śmiertelnym przerażeniem. Czy otrzyma za to obiecaną nagrodę?

Wtem przestrzeń skaziła wyblakła kropla krwi.

*

— Wezmę to.

Nagle książę się zorientował, że stał przy burcie latającego okrętu. Zewsząd osaczał go mrok Centralnej Czeluści. Pod sobą miał demoniczny wir Martwicy, nad sobą niebo czarnych aniołów, a koło siebie Brunatną. Ta odebrała od niego błyskotkę pokrytą krwią upiornej siostry, po czym przetarła klejnot. Połyskiwał on z nową siłą, a dobywający się z niego blask się zdawał być samym światłem życia.

— Gotowy na wymiar cierpienia? — zapytała pustym głosem Brunatna. Książę odpowiedział jej równie bezbarwnym spojrzeniem i skinął głową na zgodę.

IV. Ochra

Niełatwo się było odnaleźć w nowej rzeczywistości. Takiej, w której zniszczeniu uległ zarówno miniony świat jak i dawne marzenia o nim. Czy z tych zgliszcz mogło w przypadku mecenasa powstać coś nowego i konstruktywnego? O dziwo, sam prawie nie dając temu wiary, dochodził do wniosku, że być może tak.

Preludium do potencjalnej odnowy stanowiło wyciągnięcie do Ochry różnobarwnych rąk. Kolejno uczyniła to kasztanowa dłoń młodej de Bruton, złocista Ozłona, a obecnie eteryczna i niebieska ducha imieniem Lapis-Lazuli.

Ten ostatni przybył do niezwykłego miejsca w Brunatown, które odsłonił we wnętrzu ziemi kroczący przez miasto golem. Ów Lapis twierdził, że w te rejony przyciągnęła go niezwykła aura tego punktu mocy. Chociaż sam nie wiedział, albo też nie chciał powiedzieć, czym takim dokładnie ten energetyczny węzeł był.

Niemniej trzech różnobarwnych panów; Ochra, Ozłon i Lazuli, pośród zgliszcz republikańskiej stolicy w miarę szybko doszło ze sobą do konsensusu. W bieżącej sytuacji potrzebowali bowiem siebie nawzajem.

Postanowiono, że Lapis, jako najbardziej obeznany z eteryczną stroną świata, zbada po części fantomową przestrzeń podziemnego kompleksu o barwie czerwieni i brązu. Zaś odkryciami się nie omieszka podzielić ze znalazcami tego niezwykłego miejsca.

Od tej pory w duchu ograniczonego zaufania trzech mężczyzn podjęło ze sobą współpracę. I chociaż nikt nie wypowiedział tego na głos, to łączył ich jeden cel, jedna nadzieja. Oto każdy z nich w cienistej przestrzeni pod powierzchnią miasta upatrywał magicznej broni. Takiej, która posłuży do odzyskania wpływów odpowiednio w królestwie, republice, czy na Przeklętej Pustyni.

W przypadku mecenasa to pragnienie podsycane było na ten czas przez sytuację społeczno-polityczną w Brunatown. Otóż po powrocie do zdrowia z powodu zatrucia chemikaliami z rzeki, odkrył, że jego dawny znajomy, hrabia Sepia de Bruton, stworzył w mieście dyktaturę. Ponadto ze samym sobą jako Ojcem Odnowicielem i dyktatorem na czele.

Co za tym szło, wdrażany był tu ustrój po siedmiokroć bardziej społecznie niesprawiedliwy niż arystokratyczny. Czy mecenas potrzebował większej zachęty, aby ponownie się poświęcić dla idei i dla niej żyć, działać?

Zatem to właśnie czynił, knując skrycie w gruzowisku Brunatown, jak obalić nowego tyrana. W tym celu potrzebował jednak sojuszników. Stąd decyzja o wejściu w alians z Ozłonem i Lapisem, a ostatnio kimś jeszcze tym razem o kasztanowym kolorze skóry.

— Więc twierdzisz, że się nazywasz…

— Sadza.

— I się podajesz za…

— Jestem wyższym specjalistą do spraw substancji psychoaktywnych.

— Doświadczenie zawodowe?

— Wytwór i dystrybucja kasztanowego relaksanium.

— To narkotyk.

— W rzeczy samej.

— Przejdźmy do punktu drugiego.

— Bardzo proszę.

— Co sprawia, że występujesz przeciw… Ojcu Odnowicielowi?

— Zakaz.

— Jakiż to… zakaz?

— Szlaban na rozprowadzanie wśród robotników brązowego relaksanium.

— Czy nie wspominałeś o… kasztanowym?

— Brązowe relaksanium to nowy produkt na rynku. Oczyszczony i pozbawiony przykrych skutków ubocznych w postaci częstych zgonów wśród klientów.

— Powiedzmy…

— Przydam się, panie mecenasie.

— Hm…

— Proszę dać mi szansę.

— Zatem… witamy w zespole.

Tak Ochra poszerzał wąski krąg swych współpracowników. Baczył przy tym, aby każdy z nich posiadał jakąś niechęć względem obecnego dyktatora. Ot, taki nawyk wyniesiony z kasztanowego senatu, by sojuszników szukać wśród przeciwników własnego wroga.

*

Popołudnie, jak to popołudnie w się odradzającym Brunatown. Na obrzeżach miasta uskuteczniane były prace przy budowie baraków dla ściągającego z prerii pospólstwa. Takiego, które uwiedzione zostało wizją dobrobytu się podnoszącej z upadku stolicy.

Nieco dalej trwały wykopki przy pogłębianiu dołu. Tam pewien odsetek motłochu, ten nierozumiejący ideałów nowej republiki, lądował ze strzałem w potylicę z przeznaczeniem na kompost i handel nim z Czeluścią.

Gdzie indziej odrestaurowywane były znacjonalizowane fabryki. Reprezentacyjne ulice dla wieców poparcia Ojca Odnowiciela ulegały systematycznemu odgruzowywaniu. Natomiast patrole beżowej żandarmerii w poszczególnych dzielnicach wytrwale strzegły kasztanowego porządku, podobnie zresztą jak hebanowy wywiad.

W takich okolicznościach republikańskiego pomyślunku, za zdrowie obywateli, zrelaksowany Sepia wychylił lampkę ostrego alkoholu. Poprawił swe siedzenie na bujanym fotelu i kazał służącej nalać sobie jeszcze jedną kolejkę. Przyjął ją do gardła na tarasie dopiero co zbudowanego dla niego pałacyku.

Ten stanął w centrum miasta, w gdzie nie tak dawno noga golema doszczętnie zmiażdżyła budynek senatu. Ta sama dolna kończyna, lewa, metalowo-kamiennego giganta, sprasowała też dotychczasową siedzibę Ojca Odnowiciela. Stąd konieczność budowy nowej posiadłości.

Choć według Sepii w sumie się dobrze złożyło, bo obecna rezydencja, gdzie zamieszkał, stanowiła nareszcie siedzibę godną ojca narodu. Poza tym bowiem, że była usytuowana w mieście centralnie, to zawierała rozsądną liczbę pokoi, czyli czterdzieści dziewięć. To w miarę zaspokajało apetyt seniora rodu de Bruton na ekskluzywną przestrzeń. Taką, jaką kazał bogato ozdobić rzeźbami, obrazami czy innymi eksponatami z Brązowego Skansenu.

Oczywiście nie potrzebował się pławić w takim przepychu jedynie sam dla siebie. W równej mierze czynił to dla dobra obywateli, którzy widząc jego bogactwo, niewątpliwie odczuwali szczęście, że sprawująca nad nimi piecze osoba nie bieduje. Morale było przecież ważne, aby nadal wytrwale podźwigać Brunatown z gruzów, których za sprawą golema znowuż ostatnio przybyło.

Szczęśliwym trafem, dzięki niepośledniemu zmysłowi dyplomatycznemu, Sepia posiadł jeszcze jeden atrybut, by robotnicy niestrudzenie pracowali w czynie społecznym. Skutecznym wabikiem się okazały maski z mrocznego pająka. Sprowadzał je z Czeluści w ramach otwartego szlaku handlowego z demonami. Płacił zaś ludzkim kompostem uzyskiwanym z niewdzięczników i wywrotowców, niepotrafiących docenić wspaniałości Ojca Odnowiciela.

Albowiem tak się składało, że kasztarioza bynajmniej nie odeszła w niepamięć. Choroby płuc wciąż się nagminnie szerzyły wśród robotniczej braci, nie omijając także nowej tkanki arystokratycznej w mieście. W konsekwencji popyt na zdrowie oraz wolność od przekształceń w potwory nadal się utrzymywał na wysokim poziomie. Z kolei Sepia za sprawą Brunatnej osobiście doświadczył zbawiennego wpływu maski z pająka na kasztanowy układ oddechowy.

Jednakże z doświadczenia wiedział, że każde dobro należało dawkować, aby wśród obywateli nie doprowadzić do rozpasania. Pewna doza presji dla odpowiedniego motywowania społeczeństwa była niezbędna. Dlatego Sepia nie sprzedawał, ani tym bardziej nie rozdawał, masek z pająka, na które miał monopol. Jedynie je czasowo udostępniał w założonej przez siebie klinice o szumnej nazwie Zdrowie i Wolność.

W tymże ośrodku pacjenci ze zdiagnozowaną kasztariozą otrzymywali pomoc, ale doraźną. Taką, która prowadziła do remisji choroby, lecz jej nie likwidowała. Tym samym w toku kuracji nie leczono do końca pacjentów, jedynie stawiano ich na nogi, by mogli w społeczeństwie produktywnie funkcjonować. Ponadto własną pracą, w tym nadgodzinami, płacić za możliwość ponownego skorzystania z maski, co się stawało niezbędne, gdy ich stan ulegał pogorszeniu.

Efekt takich zabiegów przeszedł najśmielsze oczekiwania Ojca Odnowiciela. Oto zyskiwał całą rzeszę oddanych robotników, gotowych pracować bez wytchnienia za miskę brązowego jadła i cotygodniową dawkę oddechu przez maskę z pająka.

W ten sposób ekonomia miasta się rozwijała prężnie, coraz prężniej. Ponieważ pracownicy śrubowali wyrabianie zwielokrotnionych norm, nie otrzymując prawie dóbr materialnych w zamian. Ponadto takie twory jak brązowe relaksanium, potencjalną konkurencję na rynku uzależnień, dla dobra obywateli, ich zdrowia oraz wolności, Sepia bezwzględnie z rynku rugował.

Z kim zaś się obchodził dobrze, nawet wyjątkowo, czyli po ojcowsku? Niezmiennie ze swymi zausznikami wchodzącymi w poczet nowej arystokracji oraz ze służbami bezpieczeństwa. Oni mogli liczyć na rozliczne apanaże, w tym wypożyczanie masek wręcz na całe miesiące, choć nie na darowizny. Monopol państwowy w kluczowych segmentach stanowił bowiem dla gospodarki państwa element strategiczny, z którego nie należało rezygnować.

Z czego natomiast Sepia gotów był dla dobra ogółu zrezygnować? Otóż poświęcając się bez reszty pracy na rzecz odnowy republiki, się zrzekł wspaniałomyślnie egoistycznego zabiegania o byt wąskiego grona własnej rodziny.

O przebywającej gdzieś na południowym zachodzie Spiżji raczył praktycznie zapomnieć, a kasztanową obrączkę zaręczynową przypadkiem… zgubił. Tabaka w zasadzie już pogrzebał. Beż-x przepadł jak kamień w wyłomie kopalnianym, który to wyłom Sepia był gotów własnoręcznie zasypać.

Co do Kasztan i Rudej, to ponoć poległy w golemie w starciu z robotem na zachodnim oceanie. Może i brzmiało to tragicznie, ale Ojcu Odnowicielowi na łzy się jakoś nie zbierało.

Ojciec narodu musiał być silny i twardy! Twardy jak głaz. Albo granitowy podest, na którym stanie niebawem jego monumentalny pomnik, po obaleniu tego mosiężnego, Umbara Brunatnego, do nowej republiki już nieprzystającego, bo starego.

Jednak mimo braku koło siebie najbliższej rodziny Sepia nie narzekał na samotność. Wszak, aby dzielnie prowadzić kasztanowy lud w erę brązowego odrodzenia, sam winien bezpośrednio go wspierać. Więc izolowanie się od społeczeństwa, któremu przewodził, nie wchodziło w rachubę.

Ponadto musiał wyglądać w przyszłość. Niestety nie był nieśmiertelny. Za to jego wyjątkowe geny jak najbardziej tak. Przez to miał wręcz obowiązek swój genetyczny materiał na jak największą skalę rozprzestrzeniać. Drogą do tego było wchodzenie w bliską zażyłość z możliwie dużą ilością płodnych dam. One już zrobią z jego genów właściwy użytek, będąc jakby fabrykami do powielania i wzmacniania potencjału genetycznego kasztanowej rasy.

Snując takie refleksje na tarasie okazałej rezydencji, Sepia dotknął swych policzków rozgrzanych od spożywania alkoholu. Pod skórą poczuł podgrzaną i szybciej krążącą krew. Następnie służkę, która dopiero co poczęstowała go trunkiem, uszczypnął w tyłek. Gdy na niego spojrzała spłoszona, wymownie wskazał jej skrzydło dworku, gdzie się mieściły pomieszczenia sypialne.

Nieustannie przebywał tam cały harem kochanek Sepii. On nie omieszkiwał sprowadzać nowych. Żadna kobieta nie mogła mu odmówić, żadna się oprzeć. Albowiem mienił się już nie tylko Ojcem Odnowicielem, ale też kasztanowej populacji Głównym Reproduktorem. Azaliż, czy swego potencjału genetycznego dla którejś z kasztanowych dam, danej brązowogłowy, mógłby zazdrośnie poskąpić?

V. Ekru Soplica i Tabak

Jak niezbyt gruby dywan rozściełany na ulicach mleczny śnieg. Nad nim niczym bezkresne naczynie porcelanowa przestrzeń, a jeszcze wyżej kremowe niebo okraszone słońcem w odcieniu chamois. Alabastrowe budynki i perłowe cienie domostw, coś jak miejski las. Na przestrzeni samego miasta pełnego pastelowych barw odziani w biel ludzie. Do tego za sprawą szarych osadników widoczne trochę srebra przypominającego tu okruchy ciemniejszego piasku w mlecznej polewie.

Taką paletą kolorów oraz budzących je skojarzeń Ekru przywitało Ekros, jej rodowa siedziba. Po ostatnich wojażach jak nigdy doceniła swe istnienie właśnie tutaj. Nagle zaznała nieznanego sobie niemal spokoju duszy. Złożyła broń, się poddała. W odniesieniu do pragnienia naprawy świata czy nawet jakiegokolwiek wpływu na niego ogłosiła bezwarunkową kapitulację. Przestrzeń poza murami jej białego miasta raptem bardzo się dla niej oddaliła. Stała obca, prawie jakby nie istniała.

Na ten czas liczyło się już tylko dobro Ekros i przede wszystkim jej dziecka. Gdyby to miało zostać zniszczone, odebrane jej za sprawą zewnętrznych sił, wiedziała już, że nic na takie koleje losu nie poradzi. Jeśli przyjdzie czerwona zamieć, to ją pochłonie. Jeżeli przybędzie czarna, także nie zdoła się temu przeciwstawić. Sama jednakże w swym mniemaniu zrobiła już wszystko, aby biel miała możliwość ochrony tej śnieżnej krainy.

Co się zaś ostatecznie wydarzy? Nie zależało to już od woli Ekru. Co najwyżej od wielkiej księżnej, której się zobowiązała służyć. Zresztą sprzeciw wobec Alabaster ciężko jej było nawet rozważać. Wspomniała ich pożegnalną rozmowę pod Skazą Niebios. Choć w zasadzie był to ze strony skrzydlatej kobiety monolog:

— „Za zabójstwo mej szarej siostry skazuję cię na śmierć. Odraczam wyrok do czasu, aż czymkolwiek mi podpadniesz. Z tą wiedzą możesz wrócić do Ekros, na które nakładam podwójne podatki. Przebywając tam, pamiętaj, że jeśli nie zapłacisz w porę, nadlecą smoki. Jeżeli będziesz przeciw mnie spiskować, nadlecą smoki. Jeśli choćby źle pomyślisz o mnie, nadlecą smoki. Mam nadzieję, że wyraziłam się przejrzyście i jasno. Teraz zejdź mi z białych oczu, najlepiej na zawsze. Kiedy zaś wskrzesisz mą szarą siostrę, skieruj ją do mnie. Bo jak nie przywrócisz jej do życia”…

Nadlecą smoki — jęknęła w duchu Ekru, która po takiej wykładni gróźb władczyni tym bardziej była wobec niej pełna pokory. Niestety na przeszkodzie do wiernopoddańczego służenia Alabaster się pojawiła brunatna i cienista przeszkoda.

— „Wskrzesisz Czarną, czarną siostrę, tylko Czarną, nie Srebrną. Albo”…

Nie, nie nadlecą smoki, ale wyrok będzie taki sam — śmierć. Czyżby więc czas pierwszej pani Ekros na tym targanym cierpieniem świecie tak czy inaczej dochodził kresu? Zapewne, bo komuś z dwóch potężnych istot będzie się musiała sprzeciwić. Niemożliwością było bowiem wskrzeszenie dwóch legendarnych sióstr, tak usłyszała pod Skazą Niebios.

Co z tego wynikało? Dla Ekru na pewno to, że ostatni czas podarowanego jej żywota pragnęła spędzić możliwie spokojnie u boku swego dziecka. Zanim odejdzie chciała zadbać o jego przyszłość. W drugiej kolejności o dobro miasta.

Co zatem uczyni? Utrzyma ład i harmonię w Ekros, a w stosownej chwili przekaże komuś schedę nad miastem. Komu? Obecnie wiedziała tylko tyle, że na pewno nie Soplicy. Ponadto odnajdzie sposób, aby wyzwolić syreny spod lodowo ziemskiej skorupy.

Wówczas, gdy samej Ekru już zabraknie, jej ukochana Chamsi będzie mogła z innymi syrenami zaznawać nieskrępowanej wolności w praoceanie. Miejscu, które było jej przeznaczone. Albowiem jej matka na pożegnanie miała dla niej gorzko-cieniste przesłanie: „strzeż się świata ludzi niezależnie od tego, jakie przywdziewają barwy, bądź jakimi ich odcieniami się próbują zasłaniać”. Było to doświadczenie życiowe Ekru i dla niej przykra prawda. Przestroga, którą się pragnęła podzielić.

— Moja Chamsi… — Nachylona nad akwarium westchnęła ciężko niczym ruszająca z peronu lokomotywa. Następnie ze smutkiem pogładziła plecy syreniego dziecka, gdzie raziły braki w łusce z powodu wyskubania ich pęsetą. — Nawet tobie zadałam tyle bólu… — jęknęła.

Na usteczkach dziecka zakwitł niewinny uśmiech. W oczach matki, jak krople wyrzutów sumienia, zamajaczyły łzy.

— Nie przeszkadzam? Mogę wpaść innym razem. W przyszłej erze.

— Kto tu jest? — Ekru się gwałtownie wyprostowała do pionu. Bowiem przekonana była, że w pokoiku z akwarium przebywała sama.

— To ja.

Zobaczyła lazurową kobietę będącą duchem. Poczuła strach. Nie o siebie, o dziecko.

— Co za… ja? — stęknęła pani Ekros, stając między upiorzycą, a akwarium.

— Lazur pozdrawia.

— Lazur…? Jesteś może niebieską siostrą krwi, siostrą Alabaster?

— Nie tylko białej siostry jestem siostrą. Ale też na przykład szarej i łuskowatej.

— Przyszłaś się… mścić?

— Hm…

— Wskrzeszę ją, ożywię Srebrną!

— A nie… Czarną? — zapytała w neutralny sposób Lazur. Zgaszona Ekru spuściła wzrok na podłogę. — Kogo powinnam… ożywić? — zapytała z nutą pokory.

— To bez znaczenia. Nadchodzi koniec ery. I tak wszyscy wkrótce umrą.

— Wszyscy umrą… — Pani Ekros z bólem popatrzyła na córkę. — Zatem czemu mnie nachodzisz? Dlaczego mnie dręczysz? — jęknęła.

— Lazur się zamanifestowała w pobliskiej przestrzeni i pomyślała, że tu wpadnie.

— Po co?

— Masz syrenkę. Jest urocza i chciałam ją odwiedzić.

— Jest niezwykła, prawda? — Na twarzy Ekru się pojawił szczery, skądinąd krzywy, uśmiech. Poszerzył się, gdy uzyskała potwierdzenie:

— Zaiste, to niezwykłe dziecię. — Eteryczna kobieta podleciała bliżej akwarium. Z zadowoleniem ustawiła nad lustrem wody fantomowy palec i pomachała nim ku syrence. Ona przybrała poważny wyraz twarzyczki, po czym syrenimi ząbkami capnęła dłoń. Jednak ze względu na ulotną strukturę ręki nie zdołała zranić Lazur. Ta uciesznie pisnęła: — Przeurocza jest!

— Przepraszam za nią… Zwykle nie gryzie — stroskała się pani Ekros.

— Udzielają się jej złe emocje matki — skwitowała siostra krwi. Zaraz z lekkością ducha dodała: — Ale nic jej nie będzie. To bardzo dzielna istotka, wyczuwam to.

— Nie jest ona przypadkiem… twą siostrą, Lotos? Albo… przynajmniej skarbnicą świata? — zagaiła nieśmiało Ekru.

— Lazur nie dostrzega w syrence nieśmiertelnej duszy. — Wobec tych słów Ekru zmarkotniała. — Ale Lazur pragnie zauważyć, że każde istnienie jest ważne i niezwykłe, nawet po śmierci. Ponieważ dusze, które się rozpuszczają w przestrzeni, nie znikają. W przestrzeni trwale nic nie znika, musi się potem gdzieś pojawić. Dlatego z odprysków dusz dobrych istot rodzą się później istoty o dobrych duszach.

— Chcesz powiedzieć…

— Tyle że twoja Chamsi kiedyś odejdzie z tego świata. Ale powróci do niego pod postacią cząstek wielu zacnych dusz. W przyszłości niejedna matka, i nie tylko matka, się zakocha w elemencie twej córeczki, chociaż już wkomponowanym w inną istotę, ale cudną istotę. Znowu mnie ugryzła! Bestyjka taka. Muszę wpadać tu częściej!

— Dobrze… możesz nas odwiedzać. — Ekru poczuła się zmęczona. — A czy… gdyby mnie niedługo zabrakło. Mogłabyś wtedy chronić Chamsi? — wyraziła życzenie.

— To nie będzie konieczne.

— Czemu?

— Lazur powiedziała, że to nie będzie konieczne. Ajć! — Eteryczna kobieta udała fantomowy ból, kiedy syrenka ugryzła ją po raz trzeci. Zaraz jednak oderwała wzrok od syreniego dziecka. Za to z zaciekawieniem się przyjrzała Ekru. Po chwili zagadnęła na inny temat: — Co sądzisz o kasztanowych mężczyznach?

— Brązowych?

— No tak.

— Nie wiem… Nie znam żadnego.

— Chciałabyś poznać?

— Raczej… niekoniecznie. — Ekru się skrzywiła na twarzy.

— Nalegam.

— Dlaczego?

— Masz w tym mieście duże wpływy i mogłabyś dać mojemu znajomemu… pracę.

— Nie jestem przekonana.

— Może przekona cię to, jak pomogę twej córeczce?

— Jak możesz pomóc? — Oczy pani Ekros pojaśniały.

— Widzę, że twe dziecię ma na pleckach wyskubaną łuskę. — Lazur pogroziła palcem.

— Przywrócisz Chamsi… syrenią urodę?

— Aha.

— Zrób to.

— A… czy?

— Po prostu tego dokonaj.

— Lazur dokona. — Eteryczna kobieta zanurzyła w wodzie fantomowe ręce. Widząc to, syrenka już chciała ją capnąć. Lecz nagle razem z eteryczną postacią zniknęła.

— Chamsi… Chamsi! — krzyknęła przestraszona Ekru, w panice się rozglądając za dzieckiem. — Maleństwo, moje kochanie…

— Ta da! — W akwarium się pojawiła raptem Lazur z syrenką w ramionach. Przy czym syrenie dziecko miało już komplet łusek na pleckach.

— Przeraziłaś mnie… tym zniknięciem — wystękała pani Ekros, patrząc w osłupieniu na ulotną kobietę. Ta poprawiła na karku zsuwającą się jej głowę. Uleciała z pojemnika z wodą, po czym zawisła nad podłogą. W tym czasie Ekru przystąpiła do głaskania dziecka. — Moja córeczka… — się roztkliwiała. Gdy naraz, niczym Ekronica Starsza, się zmarszczyła na twarzy. — Te nowe łuski na plecach. One mają… różne barwy.

— W sumie siedem.

— Z jakiego powodu… coś takiego?

— Lazur nie mogła znaleźć innych łusek.

— Cóż…

— To Lazur już zniknie. I pamiętaj o pracy dla kasztanowego mężczyzny. Nazywa się Tabak!

— Będę pamiętać. Choć nie wiem po co, skoro niebawem wszyscy mamy… umrzeć.

— W niezmierzonej przestrzeni nic nie jest ostatecznie przesądzone, nic. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!

— To nie jest zabawne… — Ekru z mieszanymi uczuciami słuchała eterycznej kobiety. Z podobnymi odczuciami się przyglądała nowej łusce Chamsi. Stwierdziła, że kolorystycznie syrenka się bardzo upodobniła do syna Soplicy. W kontekście barw rzeczywiście byłaby z tej dwójki teraz dobrana para.

Już chciała zapytać o Ślepawkę, jak coraz powszechniej nazywano chłopczyka drugiej pani Ekros, ale się okazało, że Lazur rzeczywiście zniknęła. Choć nie jej nagle upiorny głos…

— Pamiętaj o pracy dla kasztanowego mężczyzny! On jest na targu. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!

— Ekru pamięta. Ekru pójdzie go nająć — odparła syrenia matka, naśladując styl wypowiedzi niedawnego gościa. Ucałowała w czółko Chamsi, po czym ociężale ruszyła do wyjścia z dziecięcego pokoiku. Z zatrudnieniem nowego pracownika postanowiła bowiem nie zwlekać.

*

Tabak siedział na targu w towarzystwie Miedzianego. Stwierdził, że wokół zebrało się już dostatecznie dużo białoszarych gapiów gotowych podziwiać jego lalkarskie popisy.

Popatrzył w okolice swych stóp na siedem pacynek w postaci różnobarwnych sióstr krwi, jakie jego kompan ukradł w Oazie Sfinksa. Wybrał szarą. Mrugnął jeszcze okiem do Miedzianego i machając w powietrzu kukiełką, zawadiacko wyrecytował:

Jestem sobie siostra Srebrna

Ta mniejsza, Alabaster krewna

Smoka mam odlotowego

Siostrą jestem też Nienazwanego

Za to brata mam wielobarwnego

Czy przeze mnie kochanego?

Nie wiem, bom z nienawiści stworzona

Z negatywności jak z gliny ulepiona

Dajmy na to zawiść czuję

Kiedy wielką księżną obserwuję

Tak wspaniałą ma ptaszarnię

Prawdziwą wieści wylęgarnię

Aż przeżywam z zazdrości męczarnię

Założyłabym konkurencyjne terrarium

Ale stać mnie tylko na akwarium

Trzymam je w zamku na szarej północy

Stamtąd wystrzeliwuję rybki jak z procy

Płyńcie, płyńcie moje milusińskie!

Dostojne mureny, czy też karpie świńskie!

Zgłębiajcie wszystkie akweny!

I powróćcie do na wpół syreny!

Rybią mową do łuski mej przemówcie

Tylko złego nic na księcia mi nie mówcie!

Tego, który od śmierci mnie wyratuje

Chyba że Wichrzyciel szyki mu popsuje

Wskrześ czarną, czarną, Czarną!

Jednołapiastą demonicę moralną!

Taką, której od miłości świecą nawet zmroczne kości

Uczucie to do dzieci i Brunatnej jest skierowane

Przez co pewna Ekru ma… przerąbane

Tabak zakończył swe oratorskie popisy oparte na informacjach na temat legendarnych sióstr, jakie ostatnio przekazała mu Lazur. Swoją drogą straszna plotkara, bo nawijała mu o rodzeństwie jak najęta przez całą przestrzenną podróż aż do Ekros. Chociaż obecnie mógł dzięki temu wśród białoszarego pospólstwa z przewagą bieli brylować siostrzaną wiedzą.

Ciekaw był, jak w zaprezentowanej formie owa wiedza zostanie przyjęta. W tym celu ponownie mrugnął do Miedzianego. Ten zdjął z głowy brunatną czapkę, ponoć podarek od brunatnej kochanki, i nastawiał ją kolejno do widzów.

Z przyklejonym do twarzy uśmiechem de Bruton się spodziewał alabastrowych kryształów wędrujących do czapki. Ewentualnie srebrnej biżuterii. W to miejsce do nakrycia głowy posłana została wiązka szarej i do kompletu białej flegmy. To było całe dobrodziejstwo sprezentowane przez publikę za zaprezentowany jej spektakl. Skonsternowany Tabak doszedł do wniosku, że bilety na artystyczne pokazy powinny w Ekros zdecydowanie podrożeć.

Naraz doszły go z boku niespieszne oklaski. Odwrócił w tym kierunku głowę. Dostrzegł otyłą kobietę o alabastrowej karnacji i ubraną w wykwintną tunikę o nieskazitelnej bieli.

Usatysfakcjonowany, że ktoś na poziomie docenił jego teatrzyk, się ukłonił uniżenie. Jednak zrzedła mu mina, gdy podziwiająca go postać podeszła do niego i markotnie się przedstawiła:

— W jaśniejącym blasku słońca i księżyca wita cię pani tego miasta, Ekru. Ta, która ma według ciebie… przerąbane.

— Ale… eee.

— Nie minąłeś się z prawdą, niestety. A zwiesz się Tabak, czy tak?

— We własnej osobie hrabia Tabak de Bruton. Z tych Brutonów. — Kasztanowy mężczyzna dumnie wypiął tors.

— Może być i hrabia — burknęła Ekru. — Zainteresowany nową robotą? Czy dalej zamierzasz straszyć opowieściami i lalkami ludność miasta na targu?

— Chyba… zainteresowany. — Tabak spojrzał ukradkiem na Miedzianego. Ten zatarł ręce.

— Co umiesz robić?

— Pomyślmy… — De Bruton przybrał inteligencką minę. — Jestem autorem cykli artykułów na temat transgenicznej mobilności spółek kapitałowych. Dzięki wykształceniu oraz nabytemu doświadczeniu świetnie się sprawdzam jako makler giełdowy, negocjator kontraktów czy pośrednik w kwestii zakupu i sprzedaży. Nie obca jest mi bankowość, w lichwiarstwie wręcz bryluję. Ponadto oferuję kreatywną księgowość, prowadzenie aukcji czy konferansjerę. Ostatecznie jestem też… zaawansowanym hochsztaplerem. — Po wyliczeniu litanii swych zdolności Tabak zastygł w oczekiwaniu na pełne uznania słowa. Szczególnie wychwalające jego wielkomiejskie zdolności rodem z wielkiej finansjery, bo oferowane na białej i zapyziałej północy. Zamiast tego usłyszał:

— Umiesz zamiatać śnieg?

Kolejny już raz srodze niedoceniony popatrzył na Miedzianego. Ten ochoczo skinął mu głową, którą niefrasobliwie nakrył sobie oplutą czapką. W czasie, kiedy kasztanowy chłopak czyścił sobie fryzurę z flegmy, de Bruton grobowym tonem odparł:

— Mogę poodgarniać śnieg. Mam z tego… fakultet.

— Zatem chodź ze mną. Może być z tym…

— Fakultetem.

— Właśnie. Wczoraj dużo padało. Wszystko w ogrodzie zasłonił śnieg. Przez to moja syrenia córka nie może podziwiać za oknem niczego poza śnieżną bielą.

— Syrenia córka… oczywiście. Zatem w drogę.

*

Stojąca za rogiem budynku Soplica odprowadziła podejrzliwym wzrokiem zdradliwą grubaskę Ekru. Odeszła ona z tym dziwacznym kasztaniarzem rżnącym na targu głupa. Za nimi podreptał w płytkim śniegu jeszcze jeden brązowy ludek. Taki, który dopiero co, jak kasztanowy kretyn, zbierał do czapki flegmę.

Czy druga pani Ekros się powinna zauważonym spotkaniem i jego wynikiem przejmować? Pewnie nie. Zresztą i tak nie zamierzała, bo bez reszty pochłaniały ją inne sprawy. Mianowicie się stawała w tym mieście pierwszą panią ostrej gorzały!

Początkowo nowy trunek się miał zwać ostrym winem. Lecz Soplica stwierdziła, że określenie wino wiązało ze sobą zbyt snobistyczne skojarzenia. Zaś wprowadzany na rynek napój alkoholowy pragnęła przeznaczyć dla mas i to tak szerokich niczym ocean! Czym natomiast był ocean? Bezmiarem wód, rzecz jasna, tak więc wódka! Tak stanęło z tą nazwą, aby ów alkohol, jak syn Soplicy, nie pozostawał zbyt długo nienazwany.

Chociaż szybko się pojawiły tej wódki odmiany, a z nimi odmienne nazwy. W tym przeznaczony dla prawdziwych twardzieli z końskim zdrowiem — koniak!

Co prawda Soplica przez moment planowała wypuścić również na rynek łagodniejszą wersję nowego alkoholu, czyli… krowiak. Jednak ostatecznie ten zamysł zarzuciła. Doszła do wniosku, że nie było co rozwadniać receptury, tylko dbać o markę trunku, kreując go na coś naprawdę ostrego. Ano był ostry ten skubaniec, że ho, ho!

Szara kobieta niedyskretnie wzięła łyk z piersiówki, już kolejny. Aż nią potrząsnęło! Mocny towar wzięła do ust, skoro mógł wprawić w drżenie nawet berserkę północy. Co tu dużo gadać, toż to był jej coraz bliższy i trzęsący nią rozkosznie kochanek!

Schowała piersiówkę za pazuchę, przyciskając do piersi. Jednocześnie odebrała w ciele przyjemne rozprężenie, nieomal błogość. Zresztą nie inaczej w szarym umyśle!

— Chodźmy. — Skinęła ręką na towarzyszącego jej Grada. Ten osobnik, wybawiciel szarej Soplicy spod białej Skazy, się nie mienił już na pewno Białogradem czy Czarnogradem. Ze względu na znaczną część trupiego ciała pokrytą zgnilizną druga pani Ekros mało go nie nazwała wręcz Zgniłogradem! Lecz ostatecznie stanęło po prostu na Gradzie. Tak zwyczajnie, krótko i bezpretensjonalnie.

Tak też się obecnie prezentował ten półtrup, jako niekonfliktowy, usłużny i spolegliwy. Chodzący truposz, że do rany przyłóż! I cóż to byłby za materiał na męża! Gdyby choć trochę bardziej ten materiał był żywy.

Nie dodawał mu też uroku brak ręki, gdzie druga graba, skubana, nie wiedzieć czemu, się jawiła, jako czerwona. Ale nic to, czerwień najwyraźniej na dobre już zagościła na kontynencie. Soplica sama widziała ją to tu, to tam, prawie wszędzie, aż czerwieniało jej w szarych oczach! Więc się nie czepiała o takie kolorki.

Za to ze swą obecnie zakazaną, bo zgniłą, mordą, Grad doskonale się sprawiał w roli budzącego grozę ochroniarza. W jego towarzystwie nikt teraz nie podskoczy szarej kobiecie w białym mieście, a paru ostatnio już próbowało! Jednak odór Grada skutecznie trzymał przeciwników na dystans. Zaś o ochronę wypadało dbać.

Czemu? Otóż w drodze do alkoholowej rewolucji w Ekros należało wejść w konszachty z tutejszą drugą władzą, czyli świadkiem przestępczym. Całą tę alkoholową akcję Soplica pragnęła bowiem trzymać z dala od białej wiedzy i alabastrowych patrzałek zdradliwej Ekru. Tak na wszelki wypadek. Wszak już się przekonała, jaka była z pierwszej pani Ekros zakłamana przewrotnica. Siostrzyczka jedna, fałszerka testamentów! Siarczyste charchnięcie na szary śnieg. Taki, na którym po kryjomu wyrastały w mieście gorzelnie.

Ha! Największą Soplica ulokowała na śmietnisku, to jest obozowisku szarych ludzi. Zakupiła tam piękną rupieciarnię! Wyglądu zewnętrznego nabytej nieruchomości dla niepoznaki nie zmieniła. Za to w środku… uuu. Produkcja gorzały szła pełną parą!

Żeby zabezpieczyć nieprzerwane pasmo dostaw, pomniejsze gorzelnie zakładała na terenie całego miasta. Podobnie instalacja magazynów szła w znaczącą liczbę mnogą. Tak asekurancko — no bo ta zwodnicza Ekru, wiadomo. Trzeba się było mieć na baczności!

Na szczęście, jak dochodziły do Soplicy słuchy, Kremi w alkoholowym biznesie w Perle Północy mogła sobie poczynać zupełnie otwarcie, co niniejszym czyniła. I bardzo dobrze, ponieważ od każdej flachy właścicielce receptury stosowną działkę płaciła!

Z kolei trzecia z udziałowczyń w alkoholowym interesie, Biela z Bielensów, ta pomszczona, była już dziewica? Ona służyła drugiej pani Ekros głównie, jako niezmierzony ocean funduszy do realizacji trunkowych inicjatyw.

Niby cud, szary miód i sielanka! No ale nie do końca. Bo ta biała Biela każdą pożyczkę, nie darowiznę(!), skrzętnie notowała. Przez to Soplica zostawała wręcz zasypywana alabastrowymi karteczkami opiewającymi na kwoty wszelakie, koło których wstawiane były podejrzane procenciki.

Zgadza się, dostawała pożyczki na procent. Ale przecież druga pani Ekros wszystko w stosownym czasie spłaci i to z wyprzedzeniem, a nawet nawiązką! Chociaż w ramach zadośćuczynienia za testamentowe krzywdy powinna to raczej spłacać złodziejska grubaska Ekru.

Ponowne splunięcie na biały śnieg szarą flegmą. Tym razem skąpe, bo często przeklinającej Soplicy się notorycznie kończyła lepka wydzielina w gardle. Grunt, że nie pożyczki od Bieli i tereny pod nowe gorzelnie czy magazyny. Te wydawały się wręcz nieskończone!

Aczkolwiek nieskończona była także miłość drugiej pani Ekros do Ślepawki Nienazwanego. Noż na topniejący śnieg i kruszący się lód, tak go próbowała przedwcześnie nie nazwać, a jednak jakoś się nazwało, samo. Ślepawka Nienazwany — takie miano przylgnęło do jej syna, bowiem zbyt wiele razy określiła go w ten sposób przy ludziach. No i bach! Poszło już w biały i szary świat.

Co na to rzec? Może nie było to najzacniejsze imię dla przyszłego władcy Ekros, wielkiego księstwa, a nawet świata! Ale szary grunt, że jej dziecię nie dostało pośledniego imienia nawiązującego do tych jego siedmiu barw. Bo niby jak by się teraz zwał — Kolornik? Barwniak, Pstrokacz?! Więc niech już tam będzie Ślepawka Nienazwany. Ponieważ najważniejsze, że przez szarą matkę bezgranicznie kochany, ha! Taka to szaro kolorowa dola twa…

VI. Alabaster

Skrzydlata kobieta zawisła w powietrzu pośród morza rozbielonych barw. Obracając w dłoniach szkatułkę, obrzuciła wzrokiem pastelową przestrzeń anielskiego nieba. Popatrzyła na chmurne budynki, zwiewne drzewa, powierzchnię zasnutą mleczną mgłą. Ostatecznie skoncentrowała spojrzenie na skrzydlatym tronie.

Uśmiechnęła się z politowaniem, widząc małą imperator otoczoną ciasnym szykiem uzbrojonych archaniołów. Chociaż i chmurna smarkula nie była bezbronna. Na jej kolanach spoczywał Rozdzieracz Niebios, który Alabaster nie tak dawno widziała za pasem tego… Wichrzyciela.

Zatem demon czasów, niezdefiniowana istota, oraz smarkula współpracowali. Tym bardziej studziło to zapały wielkiej księżnej do przejęcia siłą skrzydlatego tronu. Nie oznaczało to jednak, że zamierzała z niego rezygnować. Nic bardziej mylnego. To był jej tron! Zaś w swym mniemaniu posiadła już dostateczne argumenty, by w niedługim czasie zmusić córkę do abdykacji.

Spoglądając młodocianej władczyni w oczy, się uśmiechnęła przewrotnie, po czym otworzyła dłoń, w której nie trzymała szkatułki. Spomiędzy jej palców się posypały anielskie pióra. Należały do aniołów, które opuściły niebo, a nie podlegały wielkiej księżnej. Spotkała je za to śmierć ze strony kołujących pod niebiosami smoków.

Przekaz był zatem jasny, choć pozbawiony blasku. Żaden anioł nie miał prawa opuścić chmurnej krainy z rozkazu małej imperator. Posłannicy niebios zostali tu ponownie uwięzieni. Przepustkę do wolności stanowiło poddaństwo wobec pani perłowego tronu. Oferta musiała zostać przyjęta. Według skrzydlatej kobiety była to kwestia czasu i to raczej niezbyt odległego.

Obecnie posłała ciągle nieugiętej córce słodkiego całusa. Potem dla odmiany się wyszczerzyła do niej drapieżnie, obnażając śnieżnobiałe kły. W dalszej kolejności otworzyła furtkę niebios, po czym zniknęła w oślepiającym blasku.

Zmaterializowała się w swej ptaszarni. Na moment skoncentrowała spojrzenie na fontannie, w której źródle dostrzegła jakby pływającą łuskę. Zaintrygowało ją to, ale to zignorowała, bo już przekierowała uwagę na zasiadające na drzewach ptaki. Patrzyła na nie, jakby się chciała upewnić, że ciągle miała w nich bez reszty oddane sługi, a nie było to wcale takie oczywiste. Ostatnio swych milusińskich bowiem nie rozpieszczała.

Po pierwsze jej obietnice o rychłym przywróceniu im pierwotnej postaci się okazały nie mieć pokrycia w faktach. Ponieważ aniołowie z nieba wciąż nie latali swobodnie po białej krainie. Z tegoż powodu anielska aura nie była w wielkim księstwie dość silna, by czar odczynienia ptasiego uroku pozostał trwały.

Ponadto ptaki w bitwie o Alabastrowy Pałac stały się świadkami śmierci swych pobratymców, sprzymierzonych z władczynią niebiańskich aniołów. A nie tak sobie wyobrażały swą anielską przyszłość.

Na domiar złego wiedziały już także o tym, że gryfy w stadninach na południu, niemal ich krewni, były teraz hodowane nie do lotu, a na mięso dla szarych wojowników i smoków.

Ogół tych drażliwych kwestii skutecznie podkopywał ptasi autorytet władczyni. Widziała to w ptasim wzroku, słyszała w szczebiocie. Czy zamierzała uznać to za problem? Raczej nie, dopóki jej pierzaści słudzy skwapliwie wykonywali przydzielone im obowiązki. Aby ich w tej materii zmobilizować, coraz częściej używała nie prośby, a groźby pod postacią podległych jej legendarnych istot.

Posiadanie władzy nad smokami się przyczyniało również do tego, że ptaki wydawały się jej na ten czas o wiele mniej istotne. Przez to narastała w niej skłonność, by je lekceważyć, traktując instrumentalnie, a nie jak drogich sobie braci i siostry białej krwi. Jej swoista separacja od ptasiego towarzystwa sięgnęła ostatnio takiego poziomu, że przestała się dzielić z milusińskimi przemyśleniami. Jedynie wysłuchiwała relacji z alabastrowej krainy, ościennych władztw, czy sprawozdań ze śledzenia danych osób, jak Ekru.

Także tym razem nie zaszczyciła ptaków własną mową. Jedynie popatrzyła wyniośle po alabastrowych orłach, kremowych gołębiach czy mlecznych mewach, po czym odebrała do wysokich uszu mieszankę strachliwych i zdystansowanych ćwierkań.

Dowiedziała się z nich między innymi, że zielone wojsko wróciło do Wielkiej Puszczy, gdzie rozproszyło swe szeregi. To była pozytywna wiadomość. Negatywną stanowiła ta, że w razie kolejnego pospolitego ruszenia zielona armia znów stanowiłaby potęgę i monolit.

Z kolei na Przeklętej Pustyni oprócz niebieskich upiorów panoszyć się miały obecnie hordy zmutowanych zwierząt o barwie czerwieni. To dowód na to, że pasmo wojen z czerwienią się nie zakończyło, a będzie trwać. Nie dziwiło to, skoro ostateczną konfrontację ze wspomnianą barwą miało stanowić przyjście na świat czerwonego demona. Tego zaś ciągle na horyzoncie o jakiejkolwiek barwie nie było widać. Tak w każdym razie twierdziły ptaki.

Niemniej, w obliczu przyszłych starć priorytet stanowiło niezmiennie rośnięcie w militarną siłę. Z powodu poranionych smoków siła Alabaster według niej miała się w najbliższej przyszłości opierać na wojownikach z klanu Srebrzystych Traw.

Co do zasadności tego założenia się zamierzała nader szybko przekonać, bo pretekst już się pojawił. Ptaki przekazały jej, że na południe od Magicznej Bariery zeszła śnieżna lawina. Runęła z gór za sprawą furkotu skrzydeł hordy czarnych aniołów i miała być iście potężna. Jej efektem stało się obniżenie pasma górskiego na pograniczu z Czeluścią. Ponadto hałdy śniegu zasypały znaczne połacie czarnych ziem. Ptaki donosiły, że przybyły tam demony z pobliskiej pomroczni, topiąc śnieżną biel czarnymi płomieniami. Ale czy Najjaśniejsza Jasność mogła pozwolić na taką profanację, by czarne plugastwo gasiło biały blask? No właśnie.

*

— Tarcze! — zagrzmiał Srebron. Na ten rozkaz kilkuset wojowników ustawionych w siedmiu liniach wzniosło przed siebie osłony. — Topory! — Przed mur tarcz wysunięty został las srebrzystych ostrzy. — Zewrzeć szyk! — Piechurzy przylgnęli do siebie mocniej, tworząc jakby siedem ścian. Wówczas będący za wojami konno Etrawa spojrzał z kąśliwym uśmieszkiem na zasiadającą koło niego na smoku Alabaster. Doczekał się podobnego grymasu twarzy kobiety oraz widoku jej lekkiego skinięcia głową. W odpowiedzi wydał ostatnią komendę: — Naprzód marsz! Do granicy białego śniegu, naprzód!

Ze stoku zaśnieżonego wzgórza rozpoczął się pochód pieszej armii srebrzystych wojowników. Naprzeciw siebie mieli kilka dziesiątek zdezorientowanych demonów z pochodniami i bronią sieczną w łapach. Czarni troglodyci zastygli w rozproszonym szyku. Nie uciekali, ani nie ruszali do ataku, jakby wyczekiwali rozkazu naczelnego demona.

Odgórna komenda z demonicznego pyska nie miała tu jednak prawa paść. Z tej prostej przyczyny, że rogaty dowódca pewien czas temu wyruszył do Upiornej Twierdzy, by zdać triumwirom raport z wydarzeń na granicy. Nieszczęśnik nie powrócił z Sali Płaczu, gdzie stracił głowę. Natomiast na jego miejsce nie wyznaczono nikogo innego.

— Walczyć! — ryknął Srebron. Uczynił to, kiedy pierwszy szereg wojów dosięgnął najbardziej wysuniętych na wschód demonów. W ruch poszły srebrzyste topory. Od tej chwili szara armia się toczyła jak ostry walec, miażdżąc i szatkując na białym śniegu wszystko co czarne. Przez to bitwa się szybko przerodziła w rzeź. Do tego stopnia, że drugi szereg wojów prawie nie wziął udziału w walce, nie wspominając o pozostałych pięciu.

Po zakończeniu masakry zachęcona sukcesem Alabaster zasugerowała Etrawie karne zdobycie pobliskiej pomroczni. Czempion północy wyraził wątpliwość, czy aby w ten sposób nie wkroczy z zimnej bieli na cieplejszą czerń, gdzie zgodnie z ostrzeżeniem szamanek mógłby ponieść klęskę. Wielka księżna spróbowała rozwiać jego obawy:

— Dotknij czarnej ziemi — zachęciła stojącego na skraju białego śniegu srebrzystego mężczyznę.

— Jest… chłodna — stwierdził. — Nie to co ty w naszym łożu — dodał zaczepnie.

Alabaster nie zareagowała na tę uwagę, aby Srebron sobie nie myślał za wiele. Chociaż przeszedł ją rozkoszny dreszcz na wspomnienie tego, jak ten mężczyzna zrealizował swą obietnicę, rzucając ją nagą na klęczki, związał i w tej pozycji posiadł. Zgodnie z jego przewidywaniem ona rzeczywiście się nie wzbraniała, a z czasem prosiła nawet o jeszcze. Kiedy zaś po wielokrotnym spełnieniu jej szary kochanek padł wycieńczony na łoże, podała mu afrodyzjak w postaci wyciągu ze smoczych oczu. Potem sama go przywiązała do łóżka i tym razem się nie obyło bez bieli na szarości oraz dominacji alabastrowego koloru. Efektem tych działań była kulminacyjna rozkosz tym razem po stronie Alabaster, od której to przyjemności się nastroszyły jej wszystkie piórka.

— Wszystko w porządku? Wyglądasz jakby ci się nagle roztopił śnieg pod stopami. — Srebron spojrzał na raptem rozmarzoną władczynię z pewną podejrzliwością. Ona, jak zbudzona z erotycznego snu, dla ochłody się powachlowała skrzydłami. Następnie w nawiązaniu do pierwotnego wątku zapytała:

— Czy czarna ziemia jest tutaj mniej chłodna niż poszarzałe ziemie w czasie pluchy? W odpowiedzi zobaczyła pewny siebie uśmiech czempiona północy. Później jego uniesiony do góry topór. Aż się doczekała męskich komend nakazujących wymarsz wojaków na zachód prosto w czerń. — Grzeczny chłopiec — szepnęła już tylko do siebie. Owijając wokół palca pasemko anielskich włosów, fantazjowała, kto kogo tej nocy w łożu zwiąże i zdominuje. Stawiała, że tym razem jedynie ona Srebrona. Znowu przeszedł ją ekstatyczny dreszcz się wijący od podstawy kręgosłupa, nim samym między skrzydłami, aż do czubka głowy. Obiecanej sobie właśnie rozkoszy wręcz już się nie mogła doczekać.

Niedługi czas potem kołowała na smoku nad po części płonącą pomrocznią. Trwało tam dorzynanie czarnej watahy demonów przez wojowników klanowych. Ostatecznie pozbawiona demonicznego dowództwa twierdza została z łatwością zdobyta i splądrowana, a załoga wyrżnięta w pień.

Widok zwycięstwa również sprawiał władczyni zmysłową przyjemność. Skłonna je była traktować nawet jako rozbudzającą zmysły grę wstępną. Utwierdziła się też w przekonaniu, że na sile wojów północy mogła polegać. Także na coraz łatwiej urabianym Srebronie, którego zamierzała sobie okręcić wokół palca.

Wszak wraz z dotarciem do pałacu czekała ją niespodzianka w postaci przybyłego tu poselstwa. Oto w oczekiwaniu na audiencję przed drzwiami sercowej komnaty sterczała niejaka Hipciokryzja w towarzystwie Aliarogantora. Była to dziwaczna para istot rodem z Wielkiej Puszczy. Według Alabaster, choćby ze względu na ich dziwaczność, wypadało tych karykaturalnych osób wysłuchać.

*

— Niżej, jeszcze… niżej.

— Teraz… dobrze?

— Niech spojrzę. Jeszcze trochę… Tak, kąt nachylenia pleców w ukłonie przy zgiętych kolanach jest już odpowiedni, aby łaskawie wysłuchała was Najjaśniejsza Jasność. Zatem… z czym przybywacie mieszkańcy Wielkiej Puszczy?

Czyniąc to cierpiętniczo z powodu niewygodnej pozycji, odpowiedzi udzieliła Hipciokryzja:

— Pomni wspólnego przelania braterskiej i siostrzanej krwi pod białą górą liczymy na polubowne załatwienie drażliwej kwestii.

— Jakaż to… kwestia drażni istoty zielonego lasu? — Zasiadająca na perłowym tronie obok Srebrona Alabaster przejęła od niego kielich białego wina. Za to oddała talerz z finezyjnie pokrojonymi kawałkami pieczonego mięsa. Postać z głową hipopotama z niesmakiem powiodła wzrokiem za półmiskiem, po czym z zadrą w głosie rzekła:

— Problem stanowi hodowla białych ptaków na białym śniegu.

— Czemu nagle stało się to problemem? Wszak w mej krainie hoduje się gryfy od tysiącleci.

— Ale nie na mięso… — zazgrzytał zębami Aliarogantor.

Alabaster popatrzyła na niego z drwiącym uśmieszkiem. Dopiła wino, ponownie przejęła talerz z mięsem i wysunęła go w kierunku postaci z głową aligatora. Ta dostała ślinotoku.

— Smacznego, to poczęstunek ze… wspomnianej hodowli. Domniemam, iż drapieżna istota lasu nim nie pogardzi.

— Godny pogardy stanowi sposób dojrzewania mięsa. — Do dyskursu powróciła Hipciokryzja. Dumnie wstała, prostując kolana, i zdecydowanie oświadczyła: — Polowanie stanowi prawo natury, ale nie hodowla na rzeź. Przeto Duch Wielkiej Puszczy przysłał nas tu, byśmy słowem położyli kres barbarzyństwu u naszych granic.

— Albo… co? — Srebron objął Alabaster. Drugą rękę położył na głowni topora za pasem.

— Albo biały śnieg się zazieleni. — Również Aliarogantor się spionizował. Uciekł wzrokiem od talerza z mięsem, ocierając z pyska płaty cieknącej śliny. Za to wbił gniewne spojrzenie gadzich ślepi w osoby na tronie.

— Chyba mamy tu między barwny dysonans i dyplomatyczny impas. — Wielka księżna spojrzała wymownie na Hipciokryzję. Czekała aż w nawiązaniu do swego imienia ta coś pokrętnie zaproponuje. Jednak hipopotamia kobieta pozostała niewzruszona. Wobec się przedłużającej ciszy z inicjatywą już chciała wyjść władczyni. Lecz akurat jeden z wojów podszedł do Srebrona i wyszeptał mu coś na ucho. W dalszej kolejności Etrawa przekazał owe wieści do spiczastego ucha Alabaster. Ona pokiwała ze zrozumieniem głową i porzucając swobodny ton głosu, warknęła do przybyszy: — Jak śmiecie… W okolicy mego pałacu setki wojowniczych driad na wilczarach? To… groźba?

— Duch Lasu przemówił naszymi ustami. Wiecie już, czego od was oczekuje. To koniec słów. Teraz czas na czyny z waszej strony albo do czynu na białym śniegu przejdą zielone zastępy.

— Ty… — Para dyplomatów się odwróciła i ruszyli do wyjścia. — Jeszcze z wami nie skończyłam! — Wielka księżna w gniewie cisnęła za odchodzącymi osobami talerzem. Trafiła w plecy Hipciokryzję. Ta nawet nie drgnęła. Z kompanem się zatrzymała dopiero przed skrzydlatymi drzwiami zasłanianymi przez toporników. — Przepuście… ich — syknęła Alabaster. — Za chwilę była w komnacie już tylko w obecności Srebrona. Ten pogładził ją po skrzydłach, mocniej do siebie przyciągnął, po czym lekceważąco rzekł:

— Przecież to tylko zielone zwierzęta…

— Nie było cię pod Skazą. Nie widziałeś, co potrafią te… zielone zwierzęta.

— Kobiety na wilkach mogłyby zdobyć pałac chroniony przez smoki i moich wojowników, doprawdy? — wyraził wątpliwość.

— Nawet sobie nie wyobrażasz do czego są zdolne… kobiety. — W zadumie Alabaster popatrzyła w ślad za Hipciokryzją, choć myślami była przy swej siostrze, Zieleni. Poniekąd to jej gniewne oblicze uosabiał Duch Lasu. Tak w każdym razie twierdziła szarej pamięci Srebrna. Władczyni odczuła niepokój. Wiedziała bowiem, w jaki sposób Zieleń kochała zwierzęce istoty. Jak matka. Taka zaś w obronie młodych się nie cofnie przed niczym. — Czy twoi wojownicy nie mogliby jeść ryb i owoców, które sprowadzilibyśmy z mórz i zielonego lasu? — W reakcji na tę sugestię Srebron parsknął tłumionym śmiechem. — Pytam poważnie. Klan Srebrzystych Traw słynie z myślistwa, ale przecież na równi z handlu czy rybołówstwa. Nie jesteście urodzonymi wojownikami.

— Hmh…

— Naprawdę chcesz sprowokować wojnę z Wielką Puszczą? Jesteś na to gotowy, nie masz tu wątpliwości?

— W rzeczy samej.

— To bądź tak łaskawy i spróbuj teraz pozbawić mnie… wątpliwości. — Alabaster się poprawiła na tronie, zdejmując sobie z ramion męską dłoń.

— Cóż… pamiętaj o danej mi przepowiedni. — Etrawa z powrotem objął kobietę. — Na zimnym śniegu o białej barwie nic mi nie grozi. Natomiast wiecznej chwały nie zdobędę… handlując, czy łowiąc ryby. Takową zdobywa się tylko i wyłącznie w boju. Dlatego od lat szkoliłem mych wojów do walki, a nie czyniłem z nich kupców. Zresztą daliśmy już próbkę bitewnych umiejętności w walce z czarnymi pomiotami. Była mało przekonująca?

— Zaiste… wystarczająca na czerń. Ale czy na… — Wielka księżna nie dokończyła zdania, bo Srebron zasłonił jej usta własnymi. Po długim pocałunku wręczył jej kolejny kielich. Sam wzniósł do toastu podobne naczynie, po czym podniośle wyrecytował:

— Za zwycięstwo nad zielenią. Wygraną, która sprawi, że na wiele miesięcy mrożonej dziczyzny moi wojacy będą mieli w bród. Smoki zresztą też. Ja zaś dodatkowo się będę sycił bitewną chwałą u boku mej przyszłej żony!

— Za… zwycięstwo. — Alabaster bez przekonania wzięła z pucharu spory łyk. Przełknęła płyn, wykrzywiając twarz i z niesmakiem zapytała: — To z pałacowych piwnic? — Przyjrzała się trunkowi. — To jest… szare — syknęła.

— Ano szare i… z siedmiu magicznych traw — westchnął Srebron. W tym momencie do komnaty weszły stare szamanki w liczbie siedmiu. Stanęły w progu i tak zastygły.

— Jak one śmią tu bez zaproszenia wchodzić?! — Alabaster drapieżnie wytknęła ku kobietom szponiasty palec. Lecz ani się zorientowała, a jej gest dłonią się zmienił na przyzywający i zapraszający zarazem. Życzliwie się też uśmiechnęła do szarych wiedźm. — Co się ze mną dzieje? — Skołowana zamrugała oczyma, rozglądając się wokół, jakby nagle się pogorszyło jej widzenie.

— To… nic. Pij… — Etrawa chwycił dłoń kobiety, w której trzymała kielich. Przechylił go i poił do końca skrzydlatą postać, szepcząc: — Pij do dna. Dobrze, bardzo dobrze… grzeczna dziewczynka. Drugą ręką ujął długi kosmyk kobiecych włosów i owijał go sobie wokół palca. Jednocześnie ze sprytem kątem oka spoglądał na szamanki. One odwzajemniły lekkie ukłony.

— Zakręciło mi się w głowie… — jęknęła nietypowym dla siebie, bo piskliwym głosem Alabaster. — Przez chwilę nic nie widziałam. Coś mnie… zaślepiło.

— Ale już… przejrzałaś na oczy?

— Uczyniłam to… nowym wzrokiem. — Uśmiechnęła się nagle rozanielona, zupełnie jak nie ona.

— Więc czujesz się już… lepiej?

— Tak… zdecydowanie i jest… coś jeszcze. — Pogładziła mężczyznę po torsie.

— Opowiedz mi o tym.

— Odbieram anielskie ciepło na sercu, alabastrową lekkość na duszy.

— Czyżby to…

— To… miłość. Wielka miłość właśnie do ciebie, mój ukochany.

VII. Bursztyn Wiśnia i Szaarsza

Bursztynowa kobieta stała w zdewastowanym pokoju na parterze zniszczonego budynku. Patrząc przed siebie, wyglądała przez wybite okno. Spoglądała jakby z wnętrza gardzieli przez paszczę, której spękane usta stanowiły okienne ramy, a zęby resztki tkwiącego w obramowaniu szkła.

Wzrok władczyni dosięgał czerwonej przestrzeni — pooranej wybuchami ulicy. Tej samej, na której się wznosiła rewolucyjna barykada.

Obecnie kolejny już raz była ona celem ataku czerwonego wojska. Środkiem jezdni jechało w kolumnie kilka czołgów. Wokół nich i za nimi dreptało kilkunastu przygarbionych żołnierzy.

Nagle na barykadę wychynęła spora grupa robotów bojowych w służbie rewolucji. W nacierającą formację wroga oddały salwę rakiet z własnych przedramion. W efekcie gąsienicowe pojazdy zasnuł całun szkarłatnych wybuchów i pokryły kłęby bordowego dymu.

Obok mechanicznych istot na barykadzie się pojawili też ludzie. Wśród nich lady Pomarańcza w połyskującym pancerzu wspomaganym uruchomiła dalekosiężny miotacz ognia. Wspierał ją markiz Limon.

Popatrzył on jakby ze smutkiem na butelkę po alkoholu w swym ręku, która to flaszka była teraz wypełniona łatwopalnym płynem. Następnie podpalił szmatę wystającą z szyjki naczynia, a imitującą zapalnik, po czym cisnął butelką w nadciągającego przeciwnika.

Niczym z wielu gardzieli powstającego z otchłani ognistego potwora kolejne już jęzory ognia oblizały wrogi pochód. Płonące maszyny stanęły w miejscu. Dla odmiany podpaleni żołnierze jak w amoku się rzucili we wszystkie strony do panicznej ucieczki.

Niewielu z nich zdołało umknąć z pogromu. Po ogniu przyszedł bowiem czas na wystrzeliwanie kul, które gęsto wypełniły przestrzeń ulicy, bezlitośnie faszerując swe cele.

— Nie powinnaś tego oglądać. — Koło Bursztyn stanął Kakaon. Chwycił ją za ramię i pociągnął w głąb budynku. Ale kobieta się szarpnęła, niczym brązowego pająka, strząsając sobie z barku rozczapierzoną dłoń. — To nie jest widok przeznaczony dla twoich oczu. Nie teraz. — Kowboj nie ustępował.

— Chcę patrzeć — odparła pustym głosem królowa. — Chcę patrzeć na śmierć czerwieni w czerwieni. Oglądać to… jak sama się unicestwia własnym jadem.

— Chodźmy już. — Mężczyzna niemal siłą zaciągnął kobietę na zaplecze.

Ona od czasu uwolnienia z więzienia była niedostępna. Od lady Pomarańczy otrzymała bursztynową suknię, ale posiniaczoną twarz skrywała dodatkowo za ciemnożółtą woalką. Podobnie skrywała w sobie uczucia, jakby zamykając je w sobie i nie pokazując ich światu.

Również wobec Kakaona stworzyła mur nie do przebicia. Jedynie będąc sam na sam z Kasztanką, nieco się otwierała. Wtedy, głaszcząc po pysku zadziorną klacz, roniła na jej krótką sierść bursztynowe łzy. Lecz zanim te zdążyły wyschnąć na końskiej szczecinie, ich właścicielka się ponownie przeistaczała jakby w prawdziwy bursztyn. Stawała się twarda, zamknięta, odseparowana od świata. Zachowywała się zupełnie inaczej niż niegdyś, czyli nie jak płynna żywica, która się potrafiła ze światem wręcz stapiać. Jednakże po tym co przeszła, czy takiej postawie pełnej dystansu i separacji można się było dziwić? Sama sobie się nie dziwiła, a i Kakaon wykazywał zrozumienie oraz cierpliwość.

*

Na powitanie Wiśnia się ukłonił królowej. Ona przybyła na naradę, jako ostatnia, ale tradycyjnie nie odwzajemniła powitalnego gestu, nikomu nie odwzajemniała. Nic też nie powiedziała. Rzadko się raczyła odzywać.

Wobec tego chłopak przeniósł spojrzenie na pozostałych uczestników spotkania. Odbywało się ono w zaciszu zniszczonego domu na tyłach bronionej barykady. W salonie nie było już zdatnych do użytku mebli, przez co wszyscy stali, w większości oparci plecami o ściany. Wśród zgromadzonych należało wymienić Pomarańczę i Limona, Szaarszę, Sopla oraz Szarugę, Cytryna, Urwane Skrzydło, a także Ugiera jak również Bursztyn z Kakaonem.

Zanim Wiśnia zabrał głos, wspomniał, jakie to niecodzienne okoliczności doprowadziły do tego niezwykłego spotkania. Otóż po nieudanym sabotażu elektrowni i aresztowaniu Bursztyn do sieci trafiło nagranie z jej spotkania z kowbojem w czerwonym pokoju przesłuchań. Wówczas opinią publiczną wstrząsnęła niezrealizowana przez królową groźba zatopienia latającej wyspy. Tym samym władczyni dużo straciła w oczach wielu mieszkańców miasta. Choć inni jej bronili, wskazując, że mimo możliwości nie zniszczyła czerwonego świata zachodu, który się okazał jej więzieniem.

Wszak katalizator rewolucji w mieście stanowiło co innego. To kolejne nagranie, które dotarło do czerwonego Internetu tym razem wbrew władzy. Były to obrazy z celi Bursztyn i dokonanej tam na królowej brutalnej i fizycznej przemocy. Ten jawny gwałt wyglądał przerażająco.

Po tym wydarzeniu na czerwone ulice wyszły tłumy zbulwersowanych mieszkańców. Narastającego wzburzenia nie dało się już powstrzymać. Ale w tym, że doszło do przelewu krwi na masową skalę, miał czynny udział sam Wiśnia.

Korzystając z ojcowskich kodów, zdołał on poluzować zabezpieczenia czerwonych matryc w oprogramowaniu robotów bojowych. W ten sposób zyskały one dostęp do jaźni własnych dusz i otwarcie przystąpiły do konfliktu w mieście, stając po wiadomej stronie.

Inicjując to zdarzenie, Wiśnia pragnął postawić tamę wszechmocy wojska, które brutalnie się rozprawiało z demonstrantami na ulicach. Nie wiedział, albo też nie dopuszczał do siebie takiej myśli, że wyzwolone roboty się wykażą równą bezwzględnością.

Zanim armia zepchnęła je do defensywy, przez miasto się przetoczyła niewyobrażalna fala okrucieństwa. Dewastacji uległy całe dzielnice, a ofiarami się stali głównie niewinni cywile. Tym samym pragnący ich bronić Wiśnia, wyzwalając roboty, wypuścił jakby z butelki dżina przemocy, sprowadzając na pobratymców jeszcze większe cierpienie.

Na obecnym etapie walk w mieście nie było już nikogo, kto mógłby się poczuć choć trochę zwycięski z powodu rozgorzałej wojny domowej. Czerwona władza w mieście uległa skrajnej militaryzacji, wypowiadając wojnę wszystkim, w tym własnemu społeczeństwu.

Samo społeczeństwo w popłochu próbowało się wycofać z eskalującego konfliktu, porzucając jego strony. Ale na ocalenie było już za późno. Dzień w dzień ginęły dziesiątki uwikłanych w walkę różowoskórych obywateli. W poszukiwaniu żywności oraz wody opuszczali oni piwnice, przez co nieraz się znajdowali w niewłaściwym miejscu i czasie, przypłacając to życiem.

Z kolei zbuntowane roboty bojowe w wyniku intensyfikacji walk także nie triumfowały. Z powodu krytycznych uszkodzeń ich liczba drastycznie spadła. Ale nie było w nich wahania. Początkowo motywację do walki napędzało w nich pragnienie pomsty za zniewolenie i łaknienie wolności. W bieżącej chwili walczyły o samo przetrwanie.

Do tej ostatniej grupy się zaliczał Wiśnia. Obecnie pragnął po prostu przeżyć oraz jakimś cudem uratować te resztki czerwonego społeczeństwa na zachodzie, do którego upadku sam się poniekąd przyczynił.

— Przedstawię sytuację w mieście — powiedział podczas przedłużającej się ciszy w zniszczonym salonie. Poprawił przepaskę na oku, po czym neutralnym głosem zakomunikował: — Wciąż zajmujemy większość wschodniej części miasta. Jednak… wróg się ostatecznie umocnił na zachodzie i przechodzi do coraz śmielszej ofensywy. Właśnie kolejny już raz badał centrum naszej linii obrony, czyli główną barykadę. Tutaj daliśmy odpór, więc zapewne spróbuje teraz ataku na skrzydłach. Tam się przebije, bo nie mamy już dość robotów, by skutecznie bronić wszystkich dzielnic miasta w jego wschodniej części. — Wiśnia przeprowadzał analizę strategiczną niczym doświadczony generał. Ale jakby nie patrzeć, w takowego nie raz się już wcielał, grając w gry komputerowe. Na kontynencie wyświetlonym na monitorze prowadził do boju całe armie. Organizował obronę, to kontratakował, używając bogatego wachlarza manewrów oraz forteli. Na ten czas to procentowało, bo dotąd to głównie jego wskazówek słuchał rewolucyjny sojusz w mieście i dzięki niemu jeszcze się trzymał.

— Co konkretnie proponujesz? — rzucił Cytryn. Chłopak popatrzył na złocistego wojownika, który potrafił światłem oślepiać przeciwników i udzielił opanowanej odpowiedzi:

— Możemy oddać wrogowi wschodnie dzielnice na południu i północy. Nie ma tam prawie czego bronić poza ruinami. Ale żeby dalej walczyć, musimy uzupełnić zapasy amunicji. Dlatego, kiedy przeciwnik zaatakuje nasze flanki, sugeruję skorzystać z okazji, że odciągnie część sił ze swego centrum i zaatakować tam arsenał broni.

— Przednia myśl — zgodził się Cytryn. Wobec braków sprzeciwu na zaproponowany plan dodał: — Zgłaszam się na ochotnika.

— I… ja — wychrypiała Szaarsza. Ten szary akces do zbrojnego wypadu Wiśni nie dziwił. Ta berserka północy nie mogła wysiedzieć dłużej bezczynnie na barykadzie i jak nawiedzona grasowała po zachodnich dzielnicach miasta. Tam bezwzględnie eksterminowała czerwonych żołnierzy. Niczym cień w ruinach towarzyszyła jej śmierć i to do tego stopnia, że nawet w okolicy tej kobiety śmierć zbierała obfite żniwo, zupełnie jakby naprawdę kroczyła wespół z tą wojowniczką. — Wy też idziecie — warknęła ona władczo do Sopla i Szarugi. Oni, wytypowaniem ich na akcję, nie mogli ukryć rozczarowania, na przemian mamrocząc:

— Ale… mieliśmy doglądać rannych.

— Naprawić barykadę.

— Mam skręconą kostkę.

— Łupie mnie w krzyżu.

— Wrrr… — W odpowiedzi na te utyskiwania Szaarsza mocniej obnażyła wystający kieł.

— Niech zamiast Sopla i Szarugi idzie Urwane Skrzydło oraz kilka robotów. — Wiśnia się wstawił za parą szarych znajomych, którzy nie pałali chęcią wojaczki, a których zdążył nawet nieco polubić.

— Chronić Urwane… Chronić Skrzydło. — Chęć towarzyszenia kobiecie robotowi zgłosił Ugier. Jednak on się niezbyt nadawał do ekstremalnych zadań bojowych. Dlatego chłopak oznajmił do niego, co następuje:

— Ktoś musi pomóc Soplowi i Szarudze naprawiać barykady. Znasz się na majsterkowaniu, jak nikt z nas. Więc proszę cię, abyś został.

Ugier nie protestował. Podobnie nikt inny nie zanegował propozycji, które padły. Zatem Wiśnia już chciał ogłosić koniec narady. Ale wtedy głos zabrała Bursztyn:

— Jeńcy. Podobno macie zatrzymanych jeńców, czerwonych żołnierzy.

— To… prawda — stwierdził zachowawczo chłopak, podejrzliwie badając Bursztyn wzrokiem. Ta kobieta bowiem w niczym nie przypominała dobrotliwej królowej z plakatów, która z uśmiechem na ustach sadzała sobie na kolanach różowiutkie dzieci. Z powodu się skrywania za woalką nie można było spojrzeć jej w twarz, by odczytać targające nią obecnie emocje. Jednak głos także mógł do tego posłużyć. Ten był szorstki, jakby naszpikowany zadrami.

— Jeńcy mają zginąć. Kakaon ich powiesi — zawyrokowała Bursztyn.

Nastała ponura cisza. Pośród niej chłopak ze zgrozą sobie uświadomił, że los jeńców nikogo tu nie obchodził. Utwierdził go w tym bezczelny chichot lady Pomarańczy, która wywracając oczy, udawała, że wiąże sobie pętlę wokół szyi. Limon, który ją w takich okolicznościach zwykle karcił, tym razem nie zareagował. W związku z tym interweniował Wiśnia:

— Nie uważam, aby zatrzymanych należało…

— Milcz — syknęła Bursztyn. — Zostało postanowione albo w poczet czerwonych wisielców sam dołączysz.

— Nie możesz tego zrobić, zabić jeńców. — Chłopak się czuł odpowiedzialny za cudze życie. Przez to nie zamierzał się dać zastraszyć.

— Kakaonie? — Kobieta zwróciła się do kowboja. Ten przybrał zafrasowaną minę. Podrapał się po skroni pod kowbojskim kapeluszem, po czym z ciężkością w głosie rzekł: — Wymierzymy… sprawiedliwość.

— Tylko tego oczekuję, sprawiedliwości. — Na znak akceptacji Bursztyn położyła dłoń na kowbojskim ramieniu. Jego właściciel zapytał Wiśnię:

— Wiesz, którzy z zatrzymanych żołnierzy pracowali w miejskim więzieniu albo je odwiedzali?

— Mogę się dowiedzieć.

— Zrób to. Oni zginą. Reszta może przeżyć.

— Ale… — jęknęła rozczarowana kobieta.

— Zabiję winnych krzywd dokonanych na tobie, a nawet tych, którzy byli w pobliżu, gdy cię krzywdzono. Ale nie powieszę ludzi jedynie za nienawistny ci kolor skóry.

Bursztyn wyszła z pomieszczenia. Z kolei Kakaon skrzyżował wzrok z Wiśnią. Na znak zawartego kompromisu skinęli ku sobie głowami na zgodę.

*

Od narady w salonie minął jeden dzień. Obecnie w pobliskim pomieszczeniu, równie zdewastowanym, Szaarsza się stoczyła z półnagiego Cytryna. W pozycji na plecach chwilę odsapnęła po wzmożonym wysiłku, gdzie nadużywała kołysania biodrami, po czym wstała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.