Rozdział 1 — Ostatni dzień w Polsce
Deszcz padał od tygodnia.
Nie ten letni, radosny deszcz, który pachnie trawą i wolnością, ale ten ciężki, szary. Przybijał człowieka do ziemi, jakby szeptał: „Nie ma ucieczki.”
Anna stała przy oknie swojego mieszkania na osiedlu Władysława Łokietka na północy Poznania. Mieszkanie było symbolem ich wspólnych kompromisów. Każdy mebel, każdy obraz na ścianie — wybrany, by podobał się im obojgu, a ostatecznie nie podobał się nikomu. Za szybą świat wydawał się dziś jeszcze bardziej obcy niż zwykle. Dachy, latarnie, mokre chodniki, kobieta z parasolem, która przyspieszyła kroku, by nie zmoknąć. Wszyscy dokądś idą. Wszyscy mają coś do zrobienia. A ona? Ona właśnie skończyła rozwód.
Papiery leżały na stole — podpisane, z pieczątką, z końcem. „Małżeństwo zakończone.” Dwa słowa. I cała reszta — pusta. Wczoraj przez cały dzień sprzątała i pakowała rzeczy byłego męża. Wyrzucała jego stare koszulki, które pachniały obojętnością, książki, których nigdy nie czytał, i kasowała ich wspólne zdjęcia z komputera. Każde kliknięcie było jak mały akt wyzwolenia.
Weszła do sypialni. Walizka leżała otwarta na łóżku niczym rana. Zaczęła pakować mechanicznie. Bluzki. Dżinsy. Kąpielówki — kupione rok temu, nigdy nie noszone. Wtedy, pod warstwą bawełny, znalazła małe, drewniane pudełko z napisem: „Dahab — gdzie morze uczy ciszy.”
Nie pamiętała, kiedy je dostała. Może od przyjaciółki, która była w Egipcie? A może kupiła je przypadkiem na bazarze? Pamiętała tylko, że ten nadruk — to zdanie — zawsze do niej wracało. Teraz otworzyła je.
W środku:
* zdjęcie rafy koralowej,
* plik broszur sprzed dwudziestu lat
* i notes z jednym zdaniem:
> „Czasem trzeba uciec, by przypomnieć sobie, kim się jest.”
Pociągnęła nosem. Nie płakała. Już dawno przestała. Ale serce zabiło mocniej.
Zamknęła walizkę. Otworzyła laptopa. Znów spojrzała na zdjęcie morza — błękitnego, spokojnego, jakby nigdy nie znało burzy. I wtedy, bez planu, bez rozmowy z kimkolwiek, bez sprawdzenia pogody, kursu walut czy rezerwacji hotelu — kupiła bilet do Sharm el-Sheikh. Bez drogi powrotnej. Tylko jedna trasa: Poznań — Sharm el-Sheikh — transfer do Dahab.
Ekran zamknął się. Wpatrywała się w odbicie swojej twarzy w ciemnym monitorze. Tę samą twarz, którą widziała w lustrze przez piętnaście lat małżeństwa, uwikłaną w kompromisy, ciągłe udawanie i spełnianie cudzych oczekiwań. Tę samą, która odpowiadała na pytania: „A kiedy dzieci? A kiedy praca? A kiedy się uspokoisz?” Tę samą, która przestała się uśmiechać.
Ale teraz, w odbiciu, w deszczu, w ciemności — zobaczyła coś innego. Coś, co drżało. Co bało się. Ale chciało żyć.
Zdjęła ślubne zdjęcie ze ściany. Spojrzała na siebie — młodą, z włosami w wianku, z uśmiechem, którego nie pamiętała. Przypomniała sobie, jak poznali się na studiach — pełni marzeń, obietnic i głupiej, naiwnej miłości. To, co zaczęło się od wspólnych ścieżek, skończyło się na dwóch równoległych, które nigdy się nie przecinały. Wzięła zdjęcie do ręki i po raz pierwszy od lat nie poczuła żalu, tylko życzliwość. Jak do kogoś, kogo kochała, ale już nie zna.
Włożyła zdjęcie do walizki. Nie po to, by wrócić, ale po to, by pamiętać, skąd wychodzi.
Wzięła telefon. Wiedziała, że musi zadzwonić. Nie po pozwolenie, ale po to, by nie znikać bez słowa.
Numer matki. Trzy sygnały.
— Halo? — usłyszała głos, który znała od dzieciństwa. Twardy, troskliwy i zawsze gotowy do oceny.
— Mamo… to ja.
— Wszystko w porządku? — od razu. Nie „cześć”, nie „skąd dzwonisz”.
— Tak. Tylko… chciałam powiedzieć, że wyjeżdżam.
Krótka cisza. Słychać było, jak matka odstawiła filiżankę, a po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza. Anna wiedziała, że matka walczy z pytaniami, które cisną jej się na usta. Wiedziała też, że dla matki życie to seria kroków, które trzeba postawić po kolei: szkoła, praca, mąż, dom, dzieci. Wyjeżdżając, Anna skakała z tej bezpiecznej ścieżki w nieznane.
— Wyjeżdżasz? Dokąd?
— Do Egiptu. Do Dahab.
— I kiedy wracasz?
Anna przełknęła ślinę.
— Nie wiem.
— Nie wiesz? — Głos się podniósł. — Anna, co z pracą? Przecież miałaś rozmowę o awans!
— Odrzuciłam ją, mamo.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę tam wracać. Bo czuję, że to nie moja droga. Przez piętnaście lat szłam czyjąś drogą, teraz chcę znaleźć swoją.
— A co z mieszkaniem? A z rentą? A co ludzie powiedzą, że po rozwodzie pojechałaś do jakiegoś pustynnego miasteczka i zostajesz tam jak… jak ta podróżniczka z tych filmów?
— Może właśnie chcę być tą podróżniczką — powiedziała cicho, czując, jak w środku budzi się w niej jakaś mała siła. — Chcę przestać udawać, że jestem szczęśliwa, kiedy jestem pusta.
— To nie jest sposób! — Matka mówiła szybko, jakby bała się, że córka naprawdę odleci. — Nie możesz uciekać! Musisz się zająć sobą, znaleźć nowego męża, zacząć nowe życie w normalny sposób! Normalne życie to pewność i bezpieczeństwo!
— A co to znaczy „normalny sposób”? — spytała Anna. — Czy to znaczy, że muszę znaleźć kolejnego mężczyznę, który będzie mnie ignorował? Albo kolejną pracę, która mnie wysysa? Chcę się odnaleźć.
— A jeśli się nie znajdziesz?
Anna zamknęła oczy.
— Wtedy przynajmniej będę wiedziała, że próbowałam, a nie czekałam całe życie, aż ktoś mi powie, kim mam być.
Krótka cisza. Potem szept:
— Boisz się?
— Tak — powiedziała Anna. — Bardzo. Ale to jedyna rzecz, którą czuję na pewno.
Matka westchnęła. Nie zgodziła się. Nie dała błogosławieństwa. Ale nie powiedziała „nie”.
— Dzwoń — rzuciła tylko. — I nie rób głupstw.
— Nie robię głupstw, mamo. Robię coś, co boję się zrobić od lat.
Zakończyła rozmowę. Telefon wypadł jej z ręki. Podniosła go, spojrzała na ekran — cały — pomyślała. Serce waliło jak młot. Ale w piersiach czuła coś nowego. Nie ulgę. Nie triumf.
Wolność.
Godzinę później taksówka czekała pod blokiem. Kierowca pomógł z bagażem. Anna wsiadła. Silnik zaskoczył. Miasto płynęło za oknem — szare, mokre, ciężkie.
— Gdzie pani leci? — zapytał kierowca, patrząc na nią w lusterko.
— Do Egiptu — odpowiedziała. — Sharm el-Sheikh.
— O, morze, słońce — rzucił. — Dobrze tam. Ucieka pani przed zimnym, deszczowym latem?
— Uciekam — powiedziała cicho. Nie dodała: „przed sobą”. Nie dodała: „żeby przestać uciekać”. Tylko patrzyła przed siebie, na drogę, która prowadziła do lotniska.
Na lotnisku panował zgiełk, a Anna czuła się zagubiona. Ludzie spieszyli się, ciągnąc walizki i patrząc w telefony. Ona stała na środku hali, czując się jak ryba wyrzucona na ląd. W pewnym momencie wpadła na kogoś, a jej walizka przewróciła się, rozsypując w pośpiechu spakowane ubrania. Schyliła się, zbierając bluzki i notesy. Ku swojemu zaskoczeniu, wcale nie czuła wstydu. Wręcz przeciwnie, poczuła przypływ siły. „Poradzę sobie” — pomyślała, a to zdanie zabrzmiało w jej głowie jak obietnica.
Stanęła na chwilę aby poprawić makijaż patrząc w lusterko gdzie odbijały się samoloty startujące w dal. Jeden właśnie odrywał się od pasa, wznosząc się, przecinając chmury. I znikał w świetle.
Anna zamknęła oczy. I po raz pierwszy od lat poczuła coś, co przypominało nadzieję.
W końcu znalazła się na pokładzie samolotu. Przez okno widziała, jak miasto tonie w deszczu, a budynki stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikają pod warstwą chmur. Czuła, jak samolot wznosi się, a ona wraz z nim. Była w drodze. W drodze do miejsca, które widziała tylko na zdjęciu, ale które czuła, jakby było jej przeznaczeniem.
Godziny lotu upłynęły jej na próbie zaśnięcia, co było niemożliwe. W jej głowie kłębiły się wspomnienia. Ostatnie lata, pełne rutyny i cichej rezygnacji, przeplatały się z młodzieńczymi marzeniami, które zdawały się umrzeć dawno temu. Przypomniała sobie, jak kiedyś, siedząc z przyjaciółmi w poznańskim parku Wilsona, marzyła o podróżach, o odkrywaniu nowych miejsc, o poczuciu wolności. Ale potem pojawiła się praca, małżeństwo, obowiązki. Marzenia schowała głęboko do szuflady, wierząc, że tak trzeba.
I nagle, nad horyzontem, pojawiło się słońce. Ostre, jaskrawe, egipskie słońce, które rozpraszało mgłę. Samolot zaczął zniżać lot, a Anna zobaczyła pustynię. Nie brudny, szary krajobraz, ale czerwonozłoty piasek, który mienił się w słońcu. Po drugiej stronie, na horyzoncie, pojawił się błękit Morza Czerwonego. Była to linia tak idealna i czysta, że wydawała się nierealna.
Samolot uderzył o pas startowy lotniska w Sharm el-Sheikh z lekkim szarpnięciem. Wibracje rozeszły się po jej ciele, a ona poczuła coś, co przypominało ulgę, ale było czymś więcej. Było to jak przebudzenie. Kiedy drzwi samolotu otworzyły się, uderzyła ją fala gorącego powietrza. Było gęste, ciężkie, pełne zapachu soli, spalin i czegoś nieznanego, co czuła po raz pierwszy w życiu.
Wewnątrz terminalu lotniska panował chaos. Anna, pośród tłumu turystów, czuła się jeszcze bardziej zagubiona niż w Poznaniu. Wszyscy spieszyli się, przepychali. Na turystów czekali już agenci, którzy głośno wykrzykiwali nazwy hoteli, próbując zwabić klientów. Anna, trzymając paszport w dłoni, podeszła do okienka. Celnicy, w białych, wyprasowanych koszulach, siedzieli za szybą. Zaskoczyło ją to, że nie byli surowi ani wyniośli. Jeden z nich, z czarnymi, błyszczącymi włosami, spojrzał na nią z ciekawością.
— Welcome to Egypt — powiedział, a w jego głosie nie było cienia znużenia.
Anna poczuła się, jakby ktoś naprawdę ją tam witał, a nie tylko jakby była kolejnym pasażerem. W jej paszporcie pojawiła się pieczątka z datą. Od tej chwili jej życie miało nową datę początkową.
Wyszła z terminalu, a upał uderzył ją jak fala. Nie był przytłaczający — był obecny. Ciężki, słony, nasycony wonią kurkumy, dymu z pieców i morza, które czuła, choć jeszcze nie widziała. Wciągnęła powietrze. Pierwszy oddech w nowym życiu. Był inny. Gęstszy. Prawdziwszy. Anna zamknęła oczy. I po raz pierwszy od lat poczuła coś, co przypominało nadzieję.
Rozdział 2 — Pierwsze spotkanie z Dahab
Anna wyszła z terminalu w Sharm el-Sheikh, a upał uderzył ją jak fala. Nie był przytłaczający — był obecny. Ciężki, słony, nasycony wonią kurkumy, dymu z pieców i morza, które czuła, choć jeszcze nie widziała. Wciągnęła powietrze, czując, jak wypełnia jej płuca, a potem jak je wypuszcza, lżejsza niż wcześniej. Pierwszy oddech w nowym życiu. Był inny. Gęstszy. Prawdziwszy.
Transfer czekał przy bramie — stary, biały minivan z odpadającą farbą. Z otwartych drzwi dobiegała muzyka Fairewella, niosąc się leniwie po rozgrzanym asfalcie. Anna poczuła, że to idealna ścieżka dźwiękowa do jej ucieczki. Kierowca, mężczyzna o brodzie i uśmiechu od ucha do ucha, skinął głową.
— Dahab?
— Tak — odpowiedziała.
— Alhamdulillah — rzucił, biorąc walizkę. — Dobrze, że nie pada.
Anna uśmiechnęła się. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz ktoś powiedział „dobrze, że nie pada”, bez ironii, bez złośliwości, po prostu doceniając suchy, upalny dzień.
Samochód ruszył w głąb pustyni Synaj. Anna usiadła przy oknie i wlepiła wzrok w krajobraz. Z początku wydawał się nudny, monotonny — morze piasku i kamieni. Ale im dalej jechali, tym bardziej ulegała jego magii. Złocisty piasek ustępował miejsca surowym, czarnym skałom o ostrych, nieregularnych kształtach. Wyglądały jak gigantyczne posągi pozostawione przez jakąś zapomnianą cywilizację. Słońce, chyląc się ku zachodowi, malowało je odcieniami czerwieni, purpury i pomarańczu.
Anna wzięła głęboki oddech, czując, jak pustynia pochłania jej myśli o przeszłości. Nie patrzyła na telefon. Nie sprawdzała wiadomości. Nie myślała o pracy, o byłym mężu, o matce. Tylko patrzyła. I oddychała. Przypomniała sobie, jak kiedyś narzekała na nudne widoki z okna w Poznaniu. Teraz, ten monotonny krajobraz był dla niej jak płótno, na którym mogła zacząć malować swoje życie na nowo. Poczuła, jak napięcie, które kumulowało się w niej przez lata, powoli opada, a ona staje się lżejsza, jakby część jej duszy została na tamtym lotnisku.
W końcu droga zeszła w dół, a w oddali pojawił się pas błękitu. Morze. Najpierw jako cienka linia na horyzoncie. Potem jako blask, który coraz bardziej lśnił w słońcu. A w końcu — jako szum, który zaczął wchodzić do niej przez uszy, przez skórę, przez serce.
Dahab było małe. Nie miasto. Nie kurort. Ale wioska, która przypadkiem stała się rajem dla tych, którzy chcieli się zgubić, by się odnaleźć. Wąskie, kamienne uliczki wiły się między białymi domami. Z okien dobiegały odgłosy rozmów i śmiechu. Sklepy z rękodziełem, kawiarnie z kolorowymi poduszkami, turyści siedzący boso na ziemi, pijący herbatę i mówiący po angielsku, francusku, niemiecku. Ich głosy, choć w różnych językach, miały ten sam ton: odprężenia. Anna poczuła, że nie jest tu sama. Że jest częścią jakiejś wspólnoty.
A potem — zapachy. Nie jeden, ale tysiąc. Kurkuma, kolendra, cynamon — unoszące się z małego bazarowego stoiska, gdzie staruszek w turbanie obracał na patelni suszone ryby. Sól — w powietrzu, na skórze, we włosach. Świeża cytryna i mięta — z kubka herbaty, który podał jej sprzedawca, mówiąc: „Dla ciebie, siostrzyczko.” Palona ryba — z ogniska na plaży, gdzie mężczyzna w białym fartuchu smażył ją na złoto.
Anna szła, wlokąc walizkę po nierównym bruku. Piasek przesypywał się między kostkami. Wiatr, ciepły i wilgotny, muskał jej twarz, jakby witał ją po długiej rozłące. Na chwilę zatrzymała się przy małym basenie w cieniu palm — woda była chłodna, kusiła. Dotknęła powierzchni palcem. Chłód przeszedł ją dreszczem — ale nie zimnem. Z życia.
Szukała miejsca, które nie będzie zbyt duże, nie będzie zbyt nowoczesne. Chciała czegoś, co pachnie morzem i ludzkim ciepłem. I znalazła.
„Al-Salam Hostel” — mały domek z białych kamieni, ogrodzony murkiem z muszli. Przy wejściu — siwy mężczyzna w białej koszuli, z papierosem w ustach i księgą gości na kolanach.
— Witaj — powiedział po angielsku, ale z nutą arabskiego rytmu w głosie. — Jesteś pierwszy raz?
— Tak — odpowiedziała.
— To dobrze. Pierwszy raz zawsze czyni coś świętym.
Wprowadził ją do środka — ciasny korytarz, zapach mięty i drewna, dźwięk wody spływającej do basenu. Pokój był mały, z moskitierą przy oknie i łóżkiem z białą pościelą. Ale miał coś, czego nie miała jej poznańska sypialnia: ciszę, która nie była pustką.
— Herbatę? — zapytał właściciel, już stawiając przed nią szklankę. — Miętową. Z naszego ogródka.
— Dziękuję — powiedziała, a pierwszy łyk był jak pierwszy oddech po zanurzeniu.
W salonie siedziało kilku gości: dziewczyna z Australii, która właśnie zakończyła rok pracy w Tokio, Francuz z plecakiem i książką Rilkego, dwie Niemki, które robiły przerwę w życiu, by „znaleźć się”. Rozmawiali cicho, śmiali się rzadko, ale serdecznie.
— Jesteś z Polski? — zapytał Francuz, poprawiając na nosie okulary.
— Tak.
— A co tu szukasz?
Anna zawahała się. Nie chciała mówić o rozwodzie. Nie chciała mówić o ucieczce. Ale chciała być prawdziwa.
— Szukam — odpowiedziała — tego, co zapomniałam, że mam.
— A co straciłaś? — spytała jedna z Niemek.
— Ciszę — powiedziała Anna. — I wiarę, że mogę być inna.
— Tutaj — rzucił Francuz, uśmiechając się — nie musisz być inna. Musisz tylko być.
Wieczorem wyszła na plażę. Bez butów. Piasek był ciepły, a morze — spokojne, jakby oddech świata zwolnił tu tempo. Siadła, patrząc na horyzont. Słońce chowało się powoli, malując niebo pomarańczem, różem, fioletem. Każda chwila była inna. Każda — warta zapamiętania.
I wtedy go zobaczyła. W cieniu palmy, kilka metrów dalej, siedział mężczyzna. Miał skrzyżowane nogi, długie włosy związane z tyłu, skórę opaloną jak mahoń. Patrzył na zachód słońca. Nie palił. Nie mówił. Tylko patrzył. I uśmiechał się lekko — do siebie, do morza, do świata. Nie zwrócił na nią uwagi. Nie próbował nawiązać rozmowy. Ale kiedy słońce zniknęło za horyzontem, wstał, skinął głową komuś w oddali i odszedł wzdłuż brzegu, zostawiając tylko ślad stóp na piasku.
Anna nie wiedziała, kim jest. Nie wiedziała, że to on, instruktor nurkowania, który przez ostatnie trzy lata nie zabrał ze sobą nikogo głębiej niż 10 metrów — bo bał się, że ktoś zajrzy mu w oczy i zobaczy, co ukrywa. Nie wiedziała, że to jego szkoła, że jego ojciec był rybakiem, że jego siostra zginęła w Kairze. Nie wiedziała, że on też czekał — nie na miłość, ale na kogoś, kto nie będzie chciał go zmienić. Ale poczuła coś. Lekkie drżenie w piersi. Nie miłość. Nie przyciąganie. Ale zainteresowanie. Jakby wszechświat delikatnie pchnął ją w jego stronę.
Siedziała dłużej, aż pojawiły się pierwsze gwiazdy. Szum fal, zapach soli, ciepło piasku — wszystko mówiło to samo: „Jesteś w dobrym miejscu.”
Była zmęczona. Fizycznie. Emocjonalnie. Ale w środku — pulsowała ekscytacja. Nie wiedziała, co przyniesie jutro. Czy zacznie nurkować. Czy spotka tego mężczyznę. Czy zostanie na miesiąc. Czy wróci. Ale wiedziała jedno: to miejsce nie było tylko egzotyką. To było odrodzenie. I może — tylko może — było początkiem czegoś, co dotknie jej serca tak głęboko, że już nigdy nie będzie mogła powiedzieć: „Nie wiem, kim jestem.
Rozdział 3 — Nurkowanie
Anna obudziła się przed wschodem słońca. Nie przez budzik, nie przez hałas, ale przez ciszę — tak głęboką, że mogła słyszeć, jak morze oddycha za ścianą. Wysunęła się cicho z łóżka, czując pod stopami chłód kamiennej podłogi. W pokoju panował przyjemny półmrok, a moskitiera delikatnie falowała w letnim, nocnym wietrze.
Bardzo ostrożnie podeszła do okna, nie chcąc budzić pozostałych gości. Uchyliła je, a powietrze, które wpadło do środka, było miękkie, nasycone zapachem soli, wilgotnych kamieni i kadzidła, które paliło się w małej kawiarni na rogu. Czuła, że każdy oddech tutaj jest inny, pełniejszy niż te, które brała w Poznaniu. Podniosła głowę, by spojrzeć na niebo. Nad horyzontem pojawiły się różowe pasy, które powoli rozwijały się jak wachlarz, malując niebo odcieniami fioletu, pomarańczy i delikatnej bieli.
Dahab budził się cicho, jakby nie chciał przestraszyć nowego dnia.
Dziś miała pierwsze nurkowanie. Myśl o tym wywoływała w niej mieszankę lęku i ekscytacji. Przez całe życie unikała rzeczy, które budziły w niej strach, szła tylko po znanych ścieżkach. Ale teraz, tutaj, wszystko było inne. Ta ucieczka z Poznania nie była tylko ucieczką od czegoś, ale również w kierunku czegoś nowego, co mogłoby ją ożywić. Po raz pierwszy od lat czuła, że naprawdę żyje.
Nie rezerwowała kursu. Nie zaplanowała tego wcześniej, tak jak zwykle planowała całe swoje życie — od poniedziałku do piątku, od spotkania do spotkania. Decyzja zapadła nagle, spontanicznie, niczym przypływ. Ale wczoraj, patrząc na morze, pomyślała:
> „A co, jeśli zanurzę się pod wodę i zostanę tam na zawsze?”
> Nie była to myśl o ucieczce, ale o zniknięciu w czymś, co jest tak piękne i bezkresne. I od razu wiedziała — musi spróbować. To było pragnienie tak silne i nowe, że czuła je w każdej komórce swojego ciała. To był impuls, który wyrwał ją z letargu, w którym żyła przez ostatnie lata.
>
Znalazła go przy plaży, tuż przy lagunie. Stała tam mała, drewniana łódź — pomarańczowa, z nazwą „Najwa” („Gwiazda”) wymalowaną po arabsku i angielsku. Anna poczuła, że to znak. Jakby była przeznaczona, by tu być.
A przy niej — on. Wysoki, opalony, w prostych bawełnianych spodniach i białej koszuli z odsłoniętymi rękawami. Rękawy były podwinięte, odsłaniając jego silne ręce, które zdobiły blizny od sznurów i słońca. Nie był to widok, który odnalazłaby w Poznaniu. Patrzył na morze, jakby rozmawiał z nim bez słów. Jego twarz była spokojna, a oczy patrzyły w dal, jakby widział coś, czego ona jeszcze nie była w stanie dostrzec. Anna poczuła, że on należy do tego miejsca, że jest częścią tego krajobrazu. I chciała być częścią tego świata. Chciała poznać jego tajemnice.
Wysoki, opalony, w prostych bawełnianych spodniach i białej koszuli z odsłoniętymi rękawami.
Jego ręce były silne, z bliznami od sznurów i słońca.
Patrzył na morze, jakby rozmawiał z nim bez słów.
— Dzień dobry — powiedziała Anna, stając niepewnie kilka kroków dalej. Jej głos, choć cichy, wydawał się głośny w porannej ciszy.
Odwrócił się. Nie uśmiechnął się szeroko. Ale kącik jego ust drgnął — lekko, jakby mówił: „Wiedziałem, że przyjdziesz.” Anna poczuła, że jest na swoim miejscu, w odpowiednim czasie.
— Dzień dobry — odpowiedział po angielsku, głosem spokojnym, jak rytm fal. — Gotowa?
— Nie wiem — powiedziała szczerze. — Chyba tak.
— To wystarczy — rzucił, podając jej maskę. — Resztę nauczymy się razem.
Jego słowa były jak obietnica. Nie musisz wszystkiego wiedzieć, nie musisz być idealna. Wystarczy, że chcesz spróbować. W Poznaniu wszystko musiało być perfekcyjne, a każdy błąd był porażką. Tutaj, błąd zdawał się być częścią procesu.
Weszli na pokład. Mężczyzna, którego imienia jeszcze nie znała, uruchomił stary, ale wierny silnik, a łódź powoli odpłynęła od brzegu, kołysząc się na łagodnych falach. Brzeg oddalał się, a wraz z nim małe domki i palmy, aż w końcu zostały tylko góry i bezkresne morze.
Wiatr wzrósł, słońce odbijało się od wody, rysując tysiące migocących gwiazd na powierzchni. Anna zdjęła sandały, wetknęła stopy za burtę. Woda była ciepła, jak rękawica. Czuła, jak świat się oddala — miasto, przeszłość, ciężar dnia wzięły i odeszły. Oddech, który czuła, był wolny od myśli. Anna zamknęła oczy, rozkoszując się tą chwilą. To było to, czego szukała — ta wolność od myśli.
— Skąd masz tę łódź? — spytała, otwierając oczy.
— Dostałem ją od ojca — odpowiedział. — Był rybakiem. Mówił, że łódź to nie narzędzie. To partner.
Anna spojrzała na drewno, na pocięte sznury, na małe rysy od życia. Pomyślała o swoim byłym mężu. Dla niego samochód był narzędziem, dom był narzędziem, a może nawet i ona sama. A tutaj, na łodzi o imieniu „Gwiazda”, czuła, że wszystko ma swoją duszę.
— A ty wciąż łowisz? — zapytała.
— Nie — rzucił z uśmiechem. — Teraz ratuję ludzi. To trudniejsze.
Roześmiała się. Pierwszy raz od lat. Jej śmiech był jak dźwięk małego dzwoneczka. Był prawdziwy, nie wymuszony.
Po kilku minutach instruktor wyłączył silnik. Wokół — cisza. Tylko szum fal i krzyk mew, a w oddali, pod powierzchnią, już coś się działo.
— Tutaj — powiedział, wskazując na wodę. — Najpiękniejsza rafa w Dahab.
— A jak się nazywa?
— Al-Muraja’a — szepnął. — To tajemnica. Nie każdemu ją mówię.
Jej imię znaczyło „powrót”. Anna poczuła, że to coś więcej niż przypadek. To miejsce miało być jej powrotem do siebie.
Wskazał na wodę. Przez przezroczystą powierzchnię widać było rafę — kolorową, jak obraz w mozaice, w barwach, o jakich nawet nie marzyła. Anna poczuła, jak serce zabiło szybciej, a jej oddech staje się nierówny.
Zaczęli przygotowywać sprzęt. On pomógł jej założyć piankę — jego dłonie były ostrożne, ale pewne, jakby robił to tysiące razy. Gdy poprawiał jej maskę, ich palce się dotknęły. Żadne nie cofnęło się. Anna czuła ciepło jego skóry, siłę jego palców. W tamtej chwili, w środku pustyni i morza, czuła, że on jest jej jedynym punktem oparcia.
— Gotowa?
— Tak — powiedziała, ale serce waliło jak szalone. Wiedziała, że to będzie jej najtrudniejsza i najważniejsza podróż w życiu. Podróż w głąb siebie.
Wtedy z boku przypłynęła inna łódź — mała, z dwoma turystami i instruktorem. Mężczyzna na pokładzie uniósł rękę w geście pozdrowienia.
— As-salamu alaykum, Omar! — zawołał, a jego głos niósł się po spokojnej tafli wody.
— Wa alaykum as-salam, Khalid — odpowiedział Omar, nie przerywając pracy przy sprzęcie.
Anna spojrzała na niego, a w jej głowie pojawiło się nowe imię, które brzmiało tak naturalnie.
— Znasz go? — zapytała, czując, że ten mały fragment jego życia wkrada się w jej.
— Dawni znajomi — rzucił, jakby to nie miało znaczenia. — Khalid uczył mnie nurkować.
Anna zastanowiła się, co to oznacza. Był instruktorem, ale też uczniem. Tak jak ona.
— A… — zawahała się, czując, że musi zadać to pytanie. To było jak przekroczenie niewidzialnej granicy. — Jak ci na imię?
Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego, patrzył na horyzont, a jego niebieskie oczy wydawały się błądzić po wodzie. Anna poczuła, że czeka na coś, a jej serce biło coraz szybciej.
— Omar — powiedział w końcu, jakby wypowiadał słowo po raz pierwszy. W jego głosie było coś, co mówiło, że to imię znaczy więcej, niż się wydawało. — A ciebie?
— Anna — odpowiedziała.
I wtedy po raz pierwszy się uśmiechnęli — naprawdę. Nie jako instruktor i uczennica, nie jako nieznajomi na łodzi, ale jako dwoje ludzi, którzy zaczynają się poznawać. Uśmiech Omara był spokojny, lekko melancholijny, ale szczery. Uśmiech Anny — pełen nadziei. Zaczęli od imion, od prostych słów, które w tym miejscu, w środku morza, nabierały nowego znaczenia. To nie była już tylko lekcja nurkowania, to było spotkanie.
Weszli do wody.
Chłód objął ją od stóp aż po kark. Poczuła, jak morska woda wdziera się pod piankę, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Było to jak ponowne narodziny, wejście do zupełnie nowego świata. Potem — pierwsze uderzenie butli o wodę. Zanurzenie. Świat zmienił się całkowicie.
Pod powierzchnią — inny wymiar. Światło słońca przebijało się przez fale, rysując migocące pasy na dnie, jak tańczące palce. Rafa koralowa — żywa, kolorowa — rozpościerała się jak miasto z kamienia i barwników: fioletowe kolce, pomarańczowe gałązki, niebieskie i zielone ławice ryb, które przepływały jak chmury. Anna poczuła, że te kolory nie są z tego świata. Były żywe, pulsujące, jakby miały własne serca.
Dźwięki — nie jak na powierzchni. Tu — głuche, gęste, jakby świat mówił szeptem. Bąbelki powietrza — płup, płup, płup — jak metronom. Woda — ciśnienie na uszach. Płetwy — miękkie uderzenia o wodę. Anna poczuła pierwszy dreszcz paniki. Serce waliło jak młot. Ręce drżały. Czy oddycha? Czy maska nie przecieka? Bała się. Lęk był dla niej znajomym uczuciem. Przez lata czuła go w Poznaniu — lęk przed porażką, lęk przed byciem nieszczęśliwą, lęk przed samotnością. Ale ten lęk był inny. Był czysty, surowy, bezwarunkowy. I nagle — dotyk.
Ręka Omara na jej ramieniu. Spokojny gest: „Oddychaj. Spokojnie. Jestem tu.” Anna zamknęła oczy. Wciągnęła powietrze, a potem je wypuściła. Wtedy poczuła — spokój. Był to spokój, którego nie czuła od lat.
Płynęła za Omarą, podziwiając piękno rafy, kiedy za zasklepioną rafą zaczęła się gubić. Światło gasło. Nie wiedziała, gdzie jest powierzchnia. Panika powróciła. A wtedy — Omar. W jednym ruchu był obok. Pokazał jej gest: „Góra. Spokój. Oddychaj.” I wskazał na kolorową rybę — angelfish — która przepłynęła tuż obok, jakby mówiła: „Nie jesteś sama.” Anna się uspokoiła. Jej lęk zniknął, ustępując miejsca podziwowi.
A potem — żółw. Powolny, godny, o skórze jak skóra starca. Płynął tuż pod nią, patrząc na nią jednym okiem — starożytnym, mądrym. Anna wyciągnęła rękę — nie dotknęła, tylko pokazała, że go widzi, że podziwia jego godność. I żółw… przepłynął obok, jakby skinął głową, jakby potwierdził, że Anna jest częścią tego świata. To nie była ucieczka. To była przemiana.
Wynurzyli się powoli. Omar pomógł jej wspiąć się na pokład. Była mokra, zmęczona, ale oczy miała szeroko otwarte — jak dziecko po pierwszym czarodziejstwie.
— Widziałaś? — spytał, zdejmując maskę.
— Tak — szepnęła. — To… jak inny świat.
— A ty w nim byłaś — dodał. — I nie bałaś się.
Spojrzała na niego. Nie był już tylko instruktorem. Był przewodnikiem. Tym, który przeprowadził ją przez najtrudniejszą podróż w życiu — podróż w głąb siebie. Tym, który pokazał jej, że można być wolnym, nawet jeśli jest się pod wodą. Był kimś, kto pomógł jej odnaleźć wiarę w siebie. I po raz pierwszy, od kiedy przyjechała do Dahab, Anna poczuła, że nie jest sama. Że jest w dobrym miejscu, z odpowiednią osobą.
Rozdział 4 — Lekcje morza
Anna przychodziła teraz do morza jak do domu. Nie jako turystka, która ogląda widoki, nie jako uczennica, która uczy się zasad, ale jako ktoś, kto zaczyna rozumieć, że to nie ona przystaje do morza — to morze przyjmuje ją. Każdego dnia rano, gdy słońce zaczynało wschodzić nad pustynią, Anna szła na plażę, a jej stopy grzęzły w ciepłym piasku. Czuła, że każdy krok przybliża ją do tego, co utraciła.
Słońce świeciło nisko, odbijając się w wodzie jak złote monety. Wiatr nosił zapach mięty i soli, a ona, stojąc na brzegu, wciągała ten zapach w płuca, czując, jak wypełnia ją od środka. A na plaży — znów ta sama łódź, ta sama maska, ten sam człowiek. Omar, jej mentor, jej przewodnik. Nauczyła się, że nie jest on tylko instruktorem nurkowania. Był kimś, kto widział w niej coś więcej niż tylko turystkę. Był kimś, kto widział jej strach i pomógł jej go pokonać.
— Dzień dobry, Omar — powiedziała, uśmiechając się szerzej niż wczoraj, a słońce nad jej głową zdawało się świecić jaśniej.
— Dzień dobry, Anna — odpowiedział, nie odwracając się od butli. — Dziś nie będzie techniki.
— A co będzie?
— Oddychanie.
Anna spojrzała na niego, a w jej głowie pojawiło się pytanie, które zadawała sobie od lat. Jak to możliwe, że on tak po prostu wie, co ona czuje?
— To już umiem.
— Nie to — rzucił, wskazując na automat. — To. — Dotknął swojej klatki piersiowej. — Tutaj.
Zaprowadził ją do płytszego miejsca, gdzie rafa była bardziej otwarta, a światło przebijało się przez wodę jak przez witraż.
— Zanim zanurzysz się głębiej — powiedział — musisz nauczyć się oddychać pod wodą… bez maski.
— Co?
— Nie o to chodzi, by nie oddychać — wyjaśnił, a jego głos, choć spokojny, był pełen mądrości. — Chodzi o to, by oddychać świadomie. Bo pod wodą, tak jak w życiu — nie chodzi o to, by kontrolować wszystko. Chodzi o to, by nie panikować, gdy coś wyjdzie z rąk.
Weszli do wody. Nie od razu zanurzyli się głęboko. Stali na dnie, w półmetrowej wodzie, twarzami do siebie. Omar pokazał jej gest: „Wciągnij powietrze. Zatrzymaj. Wypuść powoli. Licz do pięciu.”
Anna spróbowała. Raz. Dwa. Trzeci raz — aż w końcu poczuła, jak rytm się w nią wprowadza. Nie tylko w płuca. W całe ciało. To było jak medytacja, ale woda, która ją otaczała, dodawała jej spokoju.
— Widzisz? — szepnął. — Gdy oddychasz tak, morze przestaje cię trzymać. Ty zaczynasz trzymać morze.
Po krótkim zanurzeniu wrócili na plażę. Wiatr wzmógł się, a morze, które rano było spokojne, teraz falowało mocniej.
— Zobacz — powiedział Omar, wskazując na horyzont. — Rano było jak lustro. Teraz — jak żywe.
— A ty czujesz się inaczej? — spytała.
— Nie — uśmiechnął się lekko. — Ale wiem, że nie muszę. Morze się zmienia. Wiatr się zmienia. Ludzie się zmieniają. — Nie zawsze możemy kontrolować fale — dodał, patrząc na nią. — Ale możemy nauczyć się płynąć razem z nimi.
Anna spojrzała na wodę. I po raz pierwszy zrozumiała — że to nie tylko o nurkowaniu. To o niej. O jej życiu. O strachu, który nadal ją ścigał — ale już nie musiał.
Kolejne zanurzenie było głębsze. 15 metrów. Światło stawało się bardziej złote, a rafa — bardziej skomplikowana, jak labirynt. W pewnym momencie Anna poczuła, jak serce zaczyna bić szybciej. Maska lekko przeciekała. Woda zimna dotknęła skroni. Panika — cicha, ale pewna — zaczęła się w nią wkradać. Zaczęła oddychać szybciej. Bąbelki wystrzeliły w górę. Chciała wynurzyć się. Teraz.
I nagle — dotyk. Ręka Omara na jej ramieniu. Spokojny gest: „Zatrzymaj się. Oddychaj. Spokojnie.” Nie mówił. Nie pociągał jej do góry. Tylko patrzył. I oddychał — powoli, głęboko, jakby oddychał za nią. Anna zamknęła oczy. Skupiła się na jego oddechu. I powoli — powoli — swój własny spowolniła. Kiedy otworzyła oczy, Omar pokazał jej gest: „Jestem tu.” I wskazał na małą rybkę, która przepłynęła tuż obok — jakby mówiła: „Spokojnie. Jestem.”
Wynurzyli się powoli. Anna zdjęła maskę. Łzy mieszały się z wodą morską.
— Dziękuję — szepnęła.
— Nie dziękuj — odpowiedział. — Ty to zrobiłaś. Ja tylko ci przypomniałem, że możesz.
Na brzegu, gdy pomagał jej zdjąć piankę, ich dłonie się dotknęły. Nie przypadkiem. Nie krótko. Dłonią Omara na jej dłoni — na chwilę dłużej niż trzeba. Nie spojrzeli na siebie. Ale nie cofnęli się. Potem podał jej ręcznik. A gdy się odwróciła, powiedział cicho:
— Dziś byłaś silniejsza.
I to było wszystko. Ale wystarczyło.
Wieczorem, w pokoju, z oknem otwartym na szum fal, Anna usiadła przy stole. Wzięła notes — ten sam, w którym kiedyś pisała listy do byłego męża. Teraz — otworzyła nową stronę, a puste białe kartki wydawały się zapraszać ją do napisania nowej historii.
> „Dzisiaj pod wodą po raz pierwszy od dawna poczułam ciszę, która nie była samotnością. Nie musiałam udawać. Nie musiałam tłumaczyć, kim jestem. Morze nie pyta, nie ocenia. Tylko przyjmuje. I Omar… on nie mówi wiele. Ale kiedy patrzy, czuję, że widzi mnie — nie kobietę po rozwodzie, nie Polkę w obcym kraju, nie osobę, która ucieka od przeszłości — ale mnie. Tę, której zapomniałam. Tę, która tak długo kryła się za maską oczekiwań innych.
> Może to właśnie jest wolność.”
>
Zamknęła notes, czując, że te kilka zdań waży więcej niż wszystkie listy, które napisała w swoim życiu. Wysunęła się na balkon, a ciepły wiatr otoczył ją niczym miękki koc. Gwiazdy wisiały nad morzem jak obietnica — małe, migoczące punkty nadziei, które wydawały się szeptać, że wszystko jest możliwe.
I po raz pierwszy od lat, z każdym oddechem wypełnionym zapachem soli, z każdym uderzeniem fal o brzeg, nie chciała wracać. Chciała pozostać w tej chwili, w tym miejscu, z tym człowiekiem, który nauczył ją oddychać na nowo. Chciała pozostać w Dahab, w tym małym, sennym miasteczku, które w ciągu kilku dni stało się jej domem. Wiedziała, że jej podróż dopiero się zaczęła, a to, co znajdowała, było o wiele cenniejsze niż to, co zostawiła za sobą.
Przez te kilka dni nauki, Anna poznała Omara. Dowiedziała się, że morze jest jego domem, że urodził się i wychował w Dahab, że jego rodzina od pokoleń była związana z morzem. Opowiedział jej o rafie, o legendach, o tym, jak morze potrafi być piękne i niebezpieczne. A ona opowiedziała mu o Poznaniu, o deszczu, o pracy, o byłym mężu. Mówiła o tym, jak czuła się zagubiona i jak to miejsce, i on, pomogli jej odnaleźć drogę.
Rozdział 5 — Noc na pustyni