Prolog
Strzępki mgły leniwie unosiły się nad łąkami. Szary świt ustąpił przed długo oczekiwanym rąbkiem słońca i pierwszy promień światła dotknął twarzy Alojzego Hubki, siedzącego na brzegu niewielkiej rzeki. Mężczyzna cierpliwie czekał na tę magiczną chwilę, a od kiedy pamiętał, wschodzące słońce zawsze wywoływało u niego dobry humor.
W niebo wzbił się skowronek, mały furkoczący pocisk, rozpoczynając poranny koncert. Alojzy przyłożył dłoń do czoła i mrużąc oczy, wypatrywał śpiewaka. Wraz z pojawieniem się światła pochowały się gdzieś wszystkie uprzykrzające życie wędkarza komary.
Hubka przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości w stawach, a potem ziewnął przeciągle. Wstał, drapiąc się po owłosionej klatce piersiowej. Zrobiło się cieplej, więc zdjął tweedową marynarkę, którą powiesił na kierownicy motocykla. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął mały mieszek i porcelanową fajeczkę. Usiadł z powrotem w zielonym foteliku z brezentu. To wygodne krzesełko, będące ostatnim krzykiem mody sprowadził niedawno z Warszawy. Uwielbiał wszelkie nowinki techniczne, nawet tak drobne, jak nowoczesne siedziska wędkarza.
Powoli rozsupłał woreczek i z namaszczeniem nabił fajkę tytoniem, który zawsze przygotowywał samodzielnie. Skład mieszanki był sekretem przejętym w spadku po ojcu. Zapalił i zaciągnął się głęboko pierwszym dymem, a potem zaczął pykać fajeczkę, delikatnie przytrzymując cybuch palcem. Dokoła rozszedł się aromatyczny zapach dymu. Rozparty wygodnie w foteliku, z przyjemnością oddawał się chwili, a ciepłe promienie słońca, śpiew ptaków oraz wspaniałe widoki radowały oko i duszę.
Alojzy Hubka — dyplomowany farmaceuta i właściciel apteki „Pod Aniołem” w Brzezinach, był człowiekiem poważnym i odpowiedzialnym, a najważniejsze — pełnym dobroci dla bliźnich. Niski i korpulentny mężczyzna z rumianą twarzą, ozdobioną cienkim, zawijanym w górę wąsikiem. Pociągnięte brylantyną włosy, przedzielone przedziałkiem, zaczesywał tak starannie, że nawet kapelusz ich nie poruszał.
Aptekarz miał trzy słabości: wędkowanie, zielarstwo i motocykl — SOKOŁA 600RT. Była to wyprodukowana w Warszawie nowa i ciężka maszyna, którą nazywał z czułością „Zielonym diabłem”.
Uwielbiał jeździć swoim motorem pochylony nad kierownicą, drogami i bezdrożami, wzniecając przy tym tumany kurzu i przeganiając wszelkie żywe istoty. Ryk silnika, basowy i donośny, był już dobrze znany w okolicy.
Warto w tym miejscu powiedzieć o jeszcze jednej miłości pana aptekarza — uczuciu, jakim od bez mała trzydziestu lat darzył żonę, równie jak on okrąglutką i rumianą. Maria Hubka z domu Fent, miała wiele zalet lecz jedną z najbardziej cennych było to, że warzyła najlepsze piwo na Śląsku.
Dobry nastrój i wspaniały widok psuł Alojzemu tylko jeden element, zasieki drutu kolczastego gęsto rozstawione zarówno w miejscu, w którym siedział, jak i na drugim brzegu, oddzielające dwa światy i dwa państwa. Tą barierą była — granica…
Ile to już lat? Będzie chyba z dziesięć, a wydawało się, że jeszcze tak niedawno jeździł rowerem do Bytomia. Teraz owszem, też mógłby to zrobić na motorze, jednak ta przeklęta bariera wymuszała szczególne obowiązki — posiadanie dokumentów, przepustek i innych pierdół, których nie cierpiał. Najgorsze jednak, że ten sztuczny twór ludzkich swarów przeciął Śląsk jak wstrętna szrama. Skończyły się wyprawy do Bytomia i innych miast po niemieckiej stronie.
— Niemieckiej, polskiej… — żachnął się.
Urządziły nas Żabojady i Angole! Oj, urządziły! Mamy teraz gównianą granicę, która podzieliła wszystko, nawet podwórko Kwapisza równo na pół. Krowa w chlewiku stała w Polsce, a świnia żarła z koryta w Niemczech — pomyślał z przekąsem i kolejny raz pyknął fajczanym dymem.
Popatrzył na spławik, ten jednak tkwił w wodzie nieruchomo jak pal. Słońce stało już dosyć wysoko i brania się skończyły.
— Chyba, jak zawsze o brzasku karasie przestały żerować, ale może płotka się skusi? Posiedzę jeszcze chwilkę. — Postanowił, wyciągając z kieszonki spodni zegarek z dewizką.
W tym momencie od strony Bytomia doszły go gwizdy kopalnianych i fabrycznych syren. Lubił ten dźwięk, bo dla niego oznaczał, że miasto tętni życiem — oddycha. Tak jak człowiek, gdy rano ziewa i przeciąga się, zaczynając kolejny dzień. Syreny fabryki, to taka pobudka dla miasta — do roboty! Wieczorem zaś dawały znać, że już pora na spoczynek.
Podniósł wędkę, sprawdzając czy na haczyku jeszcze coś dynda. Oczywiście drucik był pusty.
Dobra, teraz damy szansę płotkom.
Założył przynętę i zarzucił zgrabnym ruchem, a potem odstawił kij na widełki wystrugane z łoziny. Wędzisko z bambusa też ostatnio sprowadził z Warszawy. Składane w dwóch miejscach i wzmocnione mosiężnymi okuciami z bardzo delikatną szczytówką. Kolejny powód do dumy.
Takiej to nawet Tadek Telenga nie ma — pomyślał, patrząc na kij z uciechą.
Sięgnął ręką do emaliowanej na niebiesko bańki, stojącej po prawej stronie krzesła i strząsnął z pokrywki, delektującego się resztkami piwa skorka. Nalał sobie złotego płynu z pianką do zgrabnego kufelka. Zdążył upić spory łyk, nim usłyszał, jak od strony kępy łozin ktoś idzie. Odwrócił głowę w tamtą stronę.
O tej godzinie to może być tylko Straż Graniczna.
Tak się działo od lat, strażnicy wracali tą drogą na posterunek, a szczególnie wtedy, gdy Hubka łowił ryby, bo jak łowił to zawsze miał zimne piwo.
Nie pomylił się, ścieżką szedł znajomy pogranicznik z przewieszonym przez ramię karabinem — przodownik Kazimierczak. Zbliżał się wolnym krokiem, lewą ręką trzymając dyndającą u szyi lornetkę, prawą zaś przytrzymywał pasek broni. Alojzy zawołał.
— Dzień dobry, panie przodowniku!…
— A dzień dobry, dzień dobry, panie aptekarzu — sapnął strażnik i uścisnął wyciągniętą przez Alojzego rękę.
— Napijesz się piwa, Józek? — Pytanie było retoryczne, bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby któryś z żołnierzy odmówił.
Z ochotą wypijali kufelek albo dwa, a on zawsze brał tyle piwa, by starczyło dla niego i dla spragnionych pograniczników.
— A pewnie, Alojz, a pewnie. — Kazimierczak miał zwyczaj powtarzania słów.
Jednak zbytnio to nie raziło, bo w ogóle to przodownik mówił mało. Ściągnął z ramienia karabin, siadając obok aptekarza. Zdjął czapkę i lornetkę, a potem wytarł chusteczką spocone czoło. Gdy już doprowadził się do porządku, sięgnął po woreczek z tytoniem leżący na koszu. Wziął szczyptę w palce i równo nasypał na papierową gilzę, skręcając zgrabnie papierosa. Zapalił i zaciągnął się głęboko dymem, obserwując w milczeniu spławik, a potem sięgnął do kosza i wyciągnął drugi kufelek, w który Hubka nalał piwa. Kazimierczak zanurzył usta w kuflu, upił potężny haust i westchnął. Otarł usta z piany rękawem munduru i po chwili odezwał się do Alojzego.
— Dobre robi piwo ta twoja Maryśka. Doobre robi.
Aptekarz kiwną głową z aprobatą, uśmiechając się pod wąsem.
— Co tam na granicy?
— Eeee… Nic. Spokój dzisiaj, spokój. Z daleka tylko przez szkła widziałem dwóch synków, jak wracali do Niemiec. Ale daleko byli, młode chłopaki… — Upił kolejny łyk.
— Jednego pewnie znasz, to ten blondas z Bytomia…
— Znam — przytaknął Alojzy. — Biega w starej kraciastej czapce na głowie. Syn tego inżyniera, co zginął w dwudziestym trzecim — dodał i zdał sobie sprawę, że to już ponad jedenaście lat od strasznej tragedii na kopalni.
Jak ten czas biegnie!…
— No, ten sam. Ten sam… Co oni tam przenoszą w tych plecakach? Tyle, co mięso i jakieś pierdoły. Pierdoły jakieś. — Kazimierczak pociągnął kolejny łyk piwa, odganiając natrętną muchę.
— Hm… — Alojzy zastanawiał się chwilę nad imieniem chłopca.
Rudi! Tak, tak — Rudi… Nie powie mu przecież, że i do niego chłopak zagląda od czasu do czasu po tańsze lekarstwa lub zioła. Chociaż, znając życie…
Hubka kątem oka zerknął na Kazimierczaka, kontynuując swoje rozważania.
Może on wie, że Rudi i inni chłopcy zachodzą do apteki? Ale jak wie, to nic nie powie. Po co robić z igły widły? Mądry ten przodownik i całe szczęście. Tylko tego by brakowało, żeby jacyś nawiedzeni służbiści zaczęli strzelać do ludzi jak do stada wilków. W końcu to my jesteśmy u siebie. Granica to wrzód na dupie jest. Nawet po niemieckiej stronie o tym wiedzą i patrzą na takich synków przez palce. Chociaż z tego, co wie, tam w Niemczech jest gorzej. Ostatnio nawet z psami zaczęli wszystkich ganiać.
Po krótkiej chwili milczenia, gdy obaj byli zatopieni w myślach, Hubka odezwał się:
— Wracasz już na posterunek?
— Taaaa… Wracam, wracam. Najwyższa pora skończyć służbę.
Wypłukał kufelek w wodzie i schował do kosza. Naciągnął czapkę na głowę, podniósł karabin i w formie podziękowania powtórzył:
— Dobre robi piwo, ta twoja Marysia. Oj, dooobre!… — Zasalutował do daszka, odwrócił się i odszedł.
Hubka popatrzył w ślad za nim.
Ten Józek to swój chłop jest, mimo że spod Częstochowy — stwierdził w myślach. — Ma nosa do przemytników, jednak zawsze potrafi odróżnić tych, co przemycają faktyczną kontrabandę, od takich właśnie, jak ich określił — synków, co ratują rodziny przed biedą.
Alojzy dopił piwo, umył kufelek, wyskrobał wypalony tytoń i wystukał go z fajki o obcas buta, a na koniec zwinął wędki.
— Na dzisiaj szlus, zaczyna się robić gorąco, czas wracać do domu — mruknął pod nosem.
Spojrzał na „Zielonego diabła” i uśmiechnął się na myśl o czekającej go drodze powrotnej.
***
Na pierwszym piętrze domu, którego ramy okien zgodnie z tradycją pomalowano na czerwono, ktoś odsunął koronkową firankę i ukazała się postać młodej kobiety. Oparta łokciami o kolorową poduszeczkę, zaczęła pilnie obserwować to lewą, to prawą stronę ulicy.
Żeby lepiej widzieć, wychylała się ponad zwisającymi na zewnątrz parapetu kiściami czerwonych pelargonii. Pierwsze, co rzucało się w oczy, patrząc na kobietę, to jej blada cera. Nie była ona jednak wynikiem przebytej choroby, lecz typową karnacją osób o rudych włosach. Nieznajoma miała na sobie jasnoniebieską bluzkę z dobrego materiału, od której ładnie odznaczał się kolor gęstych pukli upiętych w zgrabny kok. Na prostym i wąskim nosie, błyszczały małe okularki w drucianej oprawce o okrągłych szkłach, do których został przyczepiony srebrny łańcuszek. Trzymały się na samym czubku, przez co kobieta patrzyła ponad nimi, co by wskazywało, że służyły wyłącznie do czytania. Cała postać była jakby z innego — lepszego świata, nijak nie pasująca do czerwonych okien robociarskiego familoka. Jak to jednak bywa i tym razem wygląd zwiódł nasze zmysły, bowiem kobieta mieszka w tym domu od ładnych paru lat. Samotnych i ciężkich.
Kiedy nieobliczalny, złośliwy los stwierdził, że pora zmienić życie Zofii Wodniok i wywrócił je do góry nogami, kobieta dzielnie stawiła mu czoła tak, jak umiała najlepiej.
Zimą dwudziestego trzeciego roku na kopalni „Heinitz”1 zdarzył się wypadek i jej ukochany mąż Henryk nie wrócił z szychty2. Wtedy nawet nie dopuściła do siebie myśli, że mogło nastąpić najgorsze. Jej umysł zablokował wiadomości podpowiadające, że zdarzyło się coś bardzo złego. Dlatego traktowała jego nieobecność tak, jakby wyjechał gdzieś daleko i po prostu nie mógł wrócić. Mimo tego, coś kazało jej wychodzić z domu i Zofia codziennie stała z synkiem pod ogrodzeniem kopalni, by jak wiele innych kobiet z nadzieją czekać na powrót męża, brata, ojca…
W końcu i do niej dotarła straszna prawda.
Henryk jest tam, na dole, z wieloma innymi nieszczęśnikami!
Świadomość ta była niczym senny majak i stała się czymś nierealnym. Przerażającym na tyle, że sama myśl o tym sprawiała jej ból. Wyobrażała sobie wtedy, że Henryk siedzi ukryty w jakiejś niszy i czeka na ratunek albo organizuje swoim górnikom drogę ucieczki.
Może jest ranny, albo osamotniony? Przecież wróci! Zawsze wracał!
Stało się inaczej i los pokazał swoje prawdziwe oblicze do tej pory skutecznie skrywane za szczęściem w jej życiu.
Dziewczyna pochodząca ze szlacheckiej rodziny, wychowana została na panienkę z dobrego domu. Troje starszego rodzeństwa otrzymało już wcześniej to, co rodzina mogła im przekazać na nową drogę życia. Dla najmłodszej córki zostało skromne wiano, więc pozostało tylko jedno — znaleźć dobrego męża. Szukała, aż znalazła młodego, wysokiego i postawnego młodzieńca o niebieskich oczach, a stało się to właśnie wtedy, gdy cały wieczór tańczyła bez tchu. Zakochała się w Henryku bez pamięci. Ślązak z dziada pradziada. Sierota wychowany i wykształcony przez wuja, który wyemigrował do Ameryki, by robić tam interesy. Po jakimś czasie słuch po Wincentym Wodnioku zaginął i nikt nie wiedział, co mu się przytrafiło, gdy robił biznesy w nowym świecie. Zaś świeżo upieczony inżynier pracował i żył na Śląsku, mimo, że w tych czasach nie było to wcale łatwe.
Wybranek Zofii, poznany podczas zabawy plenerowej na Fazańcu w Szombierkach3, wyraźnie nie przypadł do gustu reszcie szlacheckiej rodziny. Ich wyobrażenia o partnerze życiowym dla córki i siostry były skierowane w zupełnie inną stronę, wiec gdy Zofia po letnim pobycie u ciotki wróciła do rodzinnego domu, w dobrej wierze wyznając, jakie szczęście ją spotkało, orzekli jednoznacznie:
Co, ona? Zofia Kostrzewska, szlachcianka spod Jędrzejowa, córka Adalberta i Józefiny chce poślubić Ślązaka? Nigdy! …
Poślubiła!
Rodzina w szoku, obraza na całej linii. I nie było ważne, że inżynier, że skończył z wyróżnieniem Uniwersytet Techniczny w Dreźnie, że majętny i ma przed sobą przyszłość.
Za swój czyn usłyszała tylko szorstkie i ostre:
Zofio, nie jesteś już w tym domu mile widziana!
Te słowa na zawsze zakończyły pewien etap w życiu Zosi — panienki z dobrego, szlacheckiego domu.
Została panią sztajgrową4.
Odtrąceniem rodziny i utratą tamtej rzeczywistości przejęła się bardzo. Na szczęście miała oparcie w Henryku i w jeszcze jednej małej osóbce, która wkrótce miała pojawić się w ich życiu.
Kiedy urodził się Rudolf (imię wybrali po dziadku — ojcu Henryka), świat stał się dla nich dobry i piękny! Spokojnie mijały dni i lata, Henryk pracował w kopalni, a synek rósł jak na drożdżach. Mieli piękne, słoneczne mieszkanie na Krakauerstrasse5 w samym centrum miasta, gdzie Zofia przeżyła wiele szczęśliwych chwil.
Wszystko się skończyło owej strasznej zimy w dwudziestym trzecim roku, gdy los zabrał tego, kogo kochała najbardziej.
Zarząd i dyrekcja kopalni „Heinitz”, a jakże, dopełnili obowiązku i dali wdowie odprawę oraz opłacili pogrzeb. Niestety po jakimś czasie skończyły się oszczędności i na mieszkanie w tak drogiej kamienicy nie było jej stać. Zaczęła zalegać z czynszem, a właściciel kamienicy kazał się wyprowadzić… Zabrała więc dziecko i przeniosła się do górniczej dzielnicy Rozbark, zajmując wraz z synkiem w dwuizbowe pomieszczenie na pierwszym piętrze familoka.
Patrząc z perspektywy minionego czasu i tak miała wiele szczęścia. Dzięki wstawiennictwu przyjaciół, związkowców i wielu ludziom dobrej woli, zarząd zgodził się na wynajęcie mieszkania w budynku należącym do kopalni, co wielu uważało za cud. Po pierwsze — była Polką, a po drugie; Henryka uważano w środowisku za socjalistę. Zaiste było to niesłychane w czasach, gdy Hitler już mocno dzierżył władzę, a narodowy socjalizm powoli wypierał wszystkie wartości, które na Śląsku pozwalały żyć we wspólnej harmonii wielu narodom i wyznaniom.
Zofia utrzymywała się z lekcji gry na pianinie, a czasami wykonywała także proste zabiegi pielęgniarskie, co pozwalało zarobić na czynsz i skromne życie. Co prawda łatwo nie było, ale dzięki jej staraniom i pomocy znajomych niczego im, jak do tej pory nie brakowało. Sąsiedzi niezależnie od tego czy byli to Polacy, Ślązacy albo Niemcy, odnosili się do niej z szacunkiem i serdecznością.
Rodzina zapomniała o Zofii, a od śmierci męża otrzymała jedynie dwa listy od matki, w których pytała się; co słychać, dołączając dziesięć złotych dla wnuka.
W całym nieszczęściu jakie ją dotknęło, tylko Rudolf pozostawał promykiem nadziei, ogrzewającym serce i dającym nadzieję na lepsze jutro.
Wysoki, jak na swój wiek chłopak o jasnych włosach, które niesfornie opadały na czoło. Zawsze nosił na głowie zawadiacko przekrzywioną na bok czapkę z daszkiem, która została mu po ojcu, spod której patrzyła na świat para niebieskich i mądrych oczu. Gdy z Henrykiem szli na spacer, ojciec nakładał synowi na głowę swoją czapkę i śmiejąc się wołał do niego:
— Chop bez mycki to mamlas6 i ślimok!7
Bez tej czapki Rudi nigdzie się nie ruszał. To był talizman i pamięć szczęśliwych chwil z ojcem.
Trzeba przyznać, że chłopak od małego ratował skromny domowy budżet groszem, jaki przynosił za prace wykonane dla znajomego rzeźnika — Franciszka Husa. Zofia miała mętne pojęcie o tym, co robił w masarni. No, bo cóż mógł robić u rzeźnika mały chłopiec? Zamiatał, mył gary, jeździł z innymi po mięso na wieś albo roznosił paczki dla klientów.
Rudi, owszem, pracował dla Husa i faktycznie wykonywał proste prace w sklepie albo w masarni. Jednak inne „obowiązki” nie raz, nie dwa, znacznie odbiegały od tego, co sobie o nich wyobrażała. Bo jej synek, bez wiedzy matki, zajmował się szmuglem towarów do, i z Polski.
Granica była jego wyzwaniem, to tam Rudi znajdował przygody, przyjaciół i wrogów.
Przyznać trzeba, że ryzyko jakie ponosił w czasie szmuglu było niewielkie. Owszem, gdyby go złapano nieźle by oberwał, nie mówiąc o tym, że o wszystkim dowiedziałaby się matka, do czego nie mógł dopuścić. Ale, jak na razie, ryzyko nie było zbyt duże, bo pilnujący granicy żołnierze to w większości Ślązacy. Też mieli rodziny i przez palce patrzyli na swoich. Niestety ta sytuacja powoli zaczynała się zmieniać, a dla Śląska i świata nadchodziły ciężkie, bezwzględne czasy.
***
Zofia nie mogła odnaleźć znajomej sylwetki syna pośród przechodniów.
Gdzie ten chłopak się podziewa? Już dawno miał być na obiedzie, a jak zwykle się spóźnia — myślała ze złością i wychyliła się jeszcze bardziej z okna, nabrała powietrza, wołając głośno.
— Ruudolf! Ruudolf! Do domu! Obiad na stole!
Przechodnie z ciekawością spoglądali w górę. W sumie nikogo nie dziwił fakt, że matka woła dziecko. Jednak niecodziennie słyszało się, by robiła to w tak oficjalny sposób! Pełnym imieniem!
Rozdział I
Franciszek Hus uważnie przyglądał się swojemu czeladnikowi Józkowi, który stał okrakiem na samym czubku wysokiej drabiny. Chłopak za pomocą szczotki usiłował zdjąć z wiszącego nad sklepem szyldu puste ptasie gniazda. Ponadto tablica o treści:
Fleischerei — Franz Hus — 19238
była brudna i upstrzona odchodami, co sprawiało niekorzystne wrażenie na klientach.
Nazwę sklepu namalowano eleganckimi zawijasami, które pięknie prezentowały się na ciemnozielonym tle reklamy. Masarnia pana Franciszka mieściła się na parterze małej jednopiętrowej kamienicy, której był właścicielem. Witryny ujęte w drewniane ramy lśniły nieskazitelną czystością. Na szybach widniał taki sam napis, jak na szyldzie, a okna wystawowe przysłaniały żółte, nieco już spłowiałe markizy. Był to typowy sklep rzeźniczy z długą ladą, pod blatem której umieszczono przeszklone, szczelnie zamykane półki. Leżały w nich starannie poukładane kawałki świeżych mięs i wędlin, wymagających chłodu. Ściany sklepu wyłożono białymi płytkami, na których zamontowano stalową rurę z hakami rzeźniczymi. Zawieszono na nich wędzonki i suche kiełbasy. Za ladą znajdowały się drzwi tego samego koloru co szyld, którymi można było przejść na zaplecze sklepu.
Pan Franciszek pilnie obserwował ekwilibrystyczne wyczyny Józka. Już nie raz, był zmuszony łapać chłopaka w locie lub przytrzymać, przewracającą się drabinę, choć ten za każdym razem, gdy tracił równowagę głośno wołał:
— Spokojnie, panie majster! Spokojnie!… Trzymom się!
Tak więc, przedstawienie trwało w najlepsze. Józek robił swoje, a Hus biegał zdenerwowany przez co obrywało się Honzie, drugiemu uczniowi Husa i tak jak on, Czechowi z pochodzenia. Stał z zadartą do góry głową, gapiąc się, co wyrabia kolega. W rękach, jak halabardę, trzymał podniesioną do góry szczotkę z nawiniętą na końcu szmatą. Zaś rzeźnik, co rusz upominał go, by ten najpierw zamiatał, to co zrzucił Józek, a dopiero potem podawał ścierkę.
W pewnej chwili ktoś stanął obok Franciszka.
— Dzień dobry, panie Hus. Cześć, Honza! Cześć, Józek! — przywitał się Rudi.
— Witam, witam. — Rzeźnik odwrócił się do chłopca, podając rękę. — Wszyscy są już w kamerliku9. Brakuje tylko Hansa, ale i on na pewno zaraz się pojawi. Przyjdę do was, gdy tylko Józek skończy swoje akrobacje.
Rudi patrzył jeszcze przez chwilę na wyczyny Józka, a potem wszedł do bramy prowadzącej na tyły domu. Hus dopiero niedawno ją wybudował i zadbał o to, by była szeroka i wysoka na tyle, żeby mógł nią przejechać wóz konny albo mały samochód ciężarowy. Solidne, drewniane wrota tego samego koloru, co szyld, zamykały wjazd od strony ulicy. Jedno z wierzei zaopatrzono w furtkę, do której przymocowano białą emaliowaną tabliczkę z numerem posesji.
Chłopak po kilku metrach znalazł się na obszernym, zabudowanym ze wszystkich stron podwórku, gdzie znajdowało się wejście na tył domu i zaplecze sklepu. Na wprost, warsztat masarski i troje drzwi do różnych innych pomieszczeń: kamerlika, wędzarni i chlewu.
Rudi od razu skierował się do magazynku, skąd dochodziły odgłosy głośnej rozmowy, a gdy otwarł drzwi, będący w środku głośno zawołali:
— Ruudii! — Podeszli do niego, serdecznie się witając na swój ulubiony sposób.
Edek podał rękę, Kulok klepnął Rudiego w plecy tak mocno, że aż zadudniło, a Kifka barkiem zderzył się z ramieniem kolegi. Po powitaniu Kifka wrócił na wysoką, przykrytą brezentem beczkę, która była jego ulubionym miejscem i doskonale nadawała się na siedzisko dla długiego jak tyka chłopaka. Wszyscy inni usadowili się każdy „u siebie”; Edek na starym fotelu bez nogi, Kulok zajął szeroki parapet okna, a Rudi usiadł na zydlu.
— Kaj ta klipa je10? — odezwał się Kifka, mając na myśli Hansa.
— Ja, choć roz przyszołby o czasie11 — dodał Edek.
A Kulok roześmiał się i mówiąc o Hansie, zawołał:
— Toć tyn knajtek i krojcok, mo w rzyci zygor!12.
Hans był synem Niemki i Polaka, a Kulok nie mógł się oprzeć, by co chwila o tym nie przypominać.
— Aa, już sie zawrzyj, yno beblosz i beblosz ło tym krojcoku. Co łon może za to, co jego fater wzion se baba z Konigsgute13 i to cera pastora14 — powiedział głośno i dobitnie Edek, najstarszy i najsilniejszy z chłopaków.
Kulok krzywo popatrzył na Edka i już się nie odezwał. Co mógł poradzić, że lubił denerwować Hansa. Chłopak robił się wtedy czerwony jak indyk, a nerwy i złość powodowały, że zaczynał się jąkać, co Kulok uwielbiał, bo taki miał prześmiewny15 charakter i tyle. Nie raz, gdy przebrał miarkę wywoływał awantury, a nawet bijatyki z chłopakami, czego potem gorzko żałował, trafiając na silniejszego.
Edek zaś kontynuował:
— Kożdy z nos to krojcok. Bez to jakbyś tak doma dobrze poszukoł, to i ty byś takigo kajś znaloz — krojcoka. Widzicie echt Ślonzoka16.
— Ja, jo wiym Ed, jo yno tak blukom. Ale jo lubia, co łon sie bronoci17. — Kulok zaśmiał się głośno, co rozładowało sytuację.
Do magazynku wszedł Hans, który nawet nie przypuszczał, że przed chwilą doszło do kłótni z powodu jego osoby. Gdy chłopcy go zobaczyli, zawołali jak przy powitaniu Rudiego.
— Haans!
Rytuał powitania został powtórzony, a cała grupka po chwilowym zamieszaniu wróciła na swoje miejsca. Rudi od razu zapytał Kuloka, czy wczoraj w nocy wszystko klapło18.
— No jaa… Byli my tukej zaroz u kowala w Brzezinach, ale jak my przełazili bez smyntorz, Kifka mioł takigo stracha19! — Wskazał palcem na drągala i zaczął się śmiać.
— Jo mioł stracha? Jo mioł stracha, ty pieroński giździe!20 — zawołał Kifka.
— No ja, a wto płakoł, coby my cusamen21 szli? — Kulok wstał z beczki. — Kifka idymy22 cusamen, ja? Cusamen? — I zrobił minę, jakby się modlił.
Wszyscy, jak na komendę wybuchnęli śmiechem.
— A potym lecioł23 drapko24. O tak… — I przebierając szybko nogami pokazał, jak Kifka uciekał z cmentarza.
Gdy przegadywanie między kumplami trwało w najlepsze, w drzwiach stanął Hus.
— Ej, czelodka, na ulicy wos słychać! — zawołał od drzwi.
— Ee, panie Hus, my ino łozprawiomy,25 jak to Kifka i Kulok w nocy bez smyntorz szli — odezwał się Rudi.
— No, jo se wyobrażom. Te dwa karlusy26 na smyntorzu i duchy!… — Hus zaśmiał się tubalnym basem.
Przebrał się już w biały fartuch i teraz podniósł ręce do góry niczym duch, pohukując głośno w stronę Kuloka. W tej pozycji zasłonił ciałem prawie całe pomieszczenie, dotykając rękami sufitu, a Kulok skulił się i zasłonił oczy, jakby faktycznie zobaczył ducha. Znowu wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Franciszek Hus do ułomków nie należał, był to, jak mówią — kawał chłopa; wysoki i szeroki w barach. Rodowity Prażanin z Libenia, zawędrował do Bytomia, gdy wracał z wojny, na którą trafił jako poddany CK Austrii. Dopiero co skończył terminarz na mistrza masarskiego, a już upomniała się o niego armia Jego Wysokości Franciszka Józefa, więc co było robić? Dostał kartę powołania i jako jeden z wielu Czechów znalazł się w przemyskiej twierdzy, gdzie gotował, zajmował się wyrobem wędlin i zbierał kucharsko-wojenne doświadczenie. Gdy po kilku latach nastał wreszcie pokój, był już starym wiarusem stacjonującym w Krakowie i robił wyborne wędliny dla elity oficerskiej. Po demobilizacji, wracając do rodzinnej Pragi, zahaczył o Bytom. Stwierdził, że holki (dziewczyny) są tutaj piękne i przydałoby się ożenić, a nawet założyć dobry sklep rzeźniczy. Jak pomyślał, tak zrobił — został.
Tupiąc głośno buciorami, podszedł wolno do fotela zajmowanego przez Edka i usiadł ciężko na bocznym oparciu. Fotel wydał taki dźwięk, jakby zaraz miał się rozlecieć, ale mężnie zniósł sto dwadzieścia kilogramów rzeźnika. Franciszek wyciągnął z kieszeni fartucha papierosy, wysunął jednego uderzając o dno paczki i zapalił. Z głośnym sykiem wypuścił kłąb dymu, a patrząc na Kuloka zauważył z rozbawieniem:
— Ty Kulok, tyż byś se zakurził, pra? Ale terozki możesz yno woniać mlyko alibo kakauszale27. — Te słowa rzeźnika znowu wywołały śmiech.
— Kakauszale, kakauszale… — żachnął się Kulok, nadąsany.
Wszyscy wiedzieli, że Kulok po cichu popala po kątach, za co już nie raz dostał od ojca po uszach. Po chwili Hus zgasił papierosa w starej doniczce, stojącej na parapecie okienka, odwrócił się do nich i powiedział.
— No… karlusy. Wszyjstkie zamówione klamoty28 som, niy ma yno pakietu29 pani Respondek. No, ale… — Odwrócił się do Hansa. — Niy było takich gardinek i tela, bydom niyskorzij30. — To wyjaśnienie Husa potwierdził Hans, kiwając z zapałem głową. — Wszyjstko zostało piyknie zapakowane bez Helynka i schowane do byfyju31. — Wskazał brodą stary kredens, stojący w końcu magazynku. — Jak se już pogodocie, to biercie pakety i zanieście na adresy naszkriflane na papiórze. Yno drapko, co by wos noc nie zastała32 — zaśmiał się.
— Aha, Rudi zapomniałem. Honza mi powiedział, że słyszał na dworze, że mama cię wołała.
Dziwnym zwyczajem, Hus do Rudiego mówił w miarę czystą polszczyzną, a było tak od czasu, kiedy poznał chłopca. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Jednak wszystko wskazywało na to, że Hus darzył wielkim szacunkiem matkę Rudiego, no i po cichu podkochiwał się w młodej ładnej wdowie.
O jego platonicznej miłości do Zofii wiedzieli wszyscy, za wyjątkiem, jak to zwykle bywa, samej zainteresowanej. Franciszek był wdowcem, żona zmarła w połogu, więc samotnie wychowywał córkę Helenkę. Miał od wielu lat w stosunku do Zofii bardzo sprecyzowane plany osobiste, które ściśle wiązały się z chłopcem. Zresztą kochał Rudiego jak syna od dnia, kiedy pierwszy raz go zobaczył. Może właśnie dlatego stosunek Husa do Rudiego był inny niż do reszty chłopaków, można powiedzieć — ojcowski. Hus poznał Zofię w czasach, gdy z synkiem mieszkała jeszcze na Krakauerstrasse, niedługo po wypadku Henryka.
Któregoś dnia weszła do sklepu ubrana na czarno, wysoka i szczupła kobieta. Na głowie miała ładny mały kapelusik z woalką, dokładnie zakrywającą twarz. Za rękę trzymała cztero, a może pięcioletniego chłopczyka. Dziecko od razu przykuło uwagę rzeźnika śmieszną i o wiele za dużą, kraciastą czapką z daszkiem na głowie, spod której wystawały niesforne blond loczki.
Sklep był pusty, a Hus układał na półkach lady świeże wędliny. Kobieta stanęła niezdecydowana w drzwiach, zastanawiając się — zostać i kupić coś, czy też wyjść. Jako doświadczony handlowiec nie mógł pozwolić, żeby klient zrezygnował z zakupów. Ukłonił się szybko i zapytał po niemiecku:
— Dzień dobry, czego szanowna pani sobie życzy?
Po chwili wahania kobieta zachęcona pytaniem, zdecydowała się jednak zostać. Podeszła do lady, przyglądając się wystawionemu za szybą towarowi. Chłopczyk puścił rękę matki i zaczął po polsku wypytywać Husa, mażąc przy tym palcem po szybie, o różne rzeczy.
— Co to jest?… A to, proszę pana?
— Nie pokazuj palcem, Rudolfie… — skarciła go matka. — I mów po niemiecku. Pan może nie rozumieć po polsku — dodała, odciągając rękę dziecka od lady.
Hus uśmiechnął się i w miarę czystą polszczyzną odpowiedział:
— Ja doskonale rozumiem, proszę pani. To jest krupniok, a tam pasztetówka. Mówią też na nią leberka. A to… — Wziął do ręki wiązkę pięknie uwędzonej, cienkiej kiełbasy. — To są kabanosy — oświadczył z dumą w głosie. — Piękne, nie?
Malec chwilę się zastanawiał, powąchał ostrożnie pęk cienkich kiełbasek i poważnym głosem powiedział:
— O, tak. Pachną, pięknie! — Zadarł głowę do góry, a spod daszka śmiesznej czapki patrzyły na Franciszka bystre, niebieskie oczy.
Hus był tak zachwycony, że nie zastanawiając się długo, podarował malcowi całą wiązkę kabanosów.
— Masz!
Odwrócił się z uśmiechem na twarzy i zobaczył, że kobieta podniosła woalkę, przysłuchując się rozmowie i bacznie go obserwuje. Tego już było za dużo dla Francisza. Serce zatrzepotało trafione strzałą Amora. Drugi raz w ciągu krótkiej chwili wpadł w zachwyt, tym razem, widząc twarz Zofii…
W tym dniu Franciszek Hus — rzeźnik z Pragi, weteran wielkiej wojny, zakochał się od pierwszego spojrzenia w dwóch osobach naraz! W Zofii, i jej małym synku — Rudim.
***
Rudi podszedł do kredensu i zabrał dwie paczki, które miał dostarczyć pod zapisane adresy. Pożegnał się i wybiegł na ulicę. Reszta chłopaków też powoli wychodziła z pomieszczenia. Kulok taszczył dodatkowo dwa klocki drewna, czyli kuloki, spięte stalową klamrą, które jak zwykle dał mu ojciec, żeby komuś zaniósł i porąbał na podpałkę.
Tylko Edek, trzymając swoją paczkę pod pachą i klęcząc na jednym kolanie pod pozorem poprawiania sznurowadła w bucie, ociągał się z wyjściem. Gdy stwierdził, że koledzy już wyszli, zapytał Husa:
— Panie Franciszku, a moga zowejrzyć33 do Helynki?… — Hus uśmiechnął się pod wąsem.
— Ja, idź. Siedzi w warsztacie i oprawio gynsi. A jak sie już nagodocie, to powiedz matce, co jest dużo gynsi do obranio i jak kce, to możno przynść se dorobić trocha marek. — Poklepał Edka po plecach.
— Ja, panie Hus! Jo zaroz powiem muti34, ona przyndzie. — Pobiegł szczęśliwy do warsztatu.
Hus został sam w magazynku, usiadł wygodnie w fotelu i w spokoju zapalił kolejnego papierosa.
***
Tramwaj, dzwoniąc głośno, powoli zbliżał się do przystanku. Rudi w biegu ominął dwa konne wozy wyładowane drewnem i wskoczył na tylną platformę. Jak zwykle stał na zewnętrznym stopniu, trzymając się poręczy. Robił tak, bo stojąc na schodach nie musiał płacić za bilet. Tramwaj jechał w kierunku Szarleja. Chłopak przed następnym przystankiem zeskoczył w biegu i pognał w jedną z przecznic Scharleystrasse35. Dobiegł do małego parterowego domku, otworzył furtkę i wszedł do ogródka, a potem zapukał do niskich i pomalowanych na czerwono drzwi. Chwilę później firanka w oknie odsunęła się i wyjrzała przez nie starsza kobieta w bordowej chustce na głowie, zwanej purpurką.
— Jaa?… — zapytała.
— To jo Rudi, pani Porwolik! Przyniósł żech paczka od pana Husa!
— Ach, ja rychtig36. Ale tyś je fajnisty karlus, Rudi. Jo tak na to czekała. Ale tam, wlyź37 sam yno do mnie! — Zamknęła okno, zasuwając firankę.
Rudi ponownie stanął pod drzwiami i nacisnął klamkę. Hildegarda Porwolik stała w sionce i czekała na niego z glinianym achtlikiem38 w rękach. Położył paczkę na drewnianej ławeczce, odbierając naczynie z rąk kobiety.
— Mosz synek, na placu je gorko39, pij.
Rudi duszkiem wypił zimny, słodki napój i otarł usta rękawem koszuli.
— Pani Porwolikowa, robicie nojlepsze kakauszale w Bytuniu. — Odsapnął dla złapania tchu.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko, gdy usłyszała komplement i zauważyła, że chłopak przestępuje z nogi na nogę. Dzisiaj chyba już sobie nie pogadają, otwarła więc drzwi.
— Rudi tyś je fajnisty synek, ale widza, co kajś cie niesie. Przyndź zaś.
— Jaa! Pani Porwolikowo. Przynda, ale teroz40 musza drapko lecieć! Wiecie, mama mnie woło!
Drugą paczkę udało się wcisnąć synkowi pani Bednarek, który bawił się przy swoim familoku na Gross Dombrowka Strasse41. Mały obiecał, że zaraz odda pakunek mamie i Rudi gnał na złamanie karku prosto do domu. Gdy wbiegał do klatki schodowej od podwórza, usłyszał jak matka nawołuje go przez kuchenne okno.
Rozdział II
Otworzył drzwi kuchni i zobaczył, jak matka wychylona przez okno, chce ponownie zawołać go do domu, nabierając powietrza w płuca. Gdy jednak usłyszała, wchodzącego do mieszkania syna, szybko się odwróciła.
— No, jesteś wreszcie — powiedziała z pretensją w głosie. — Wołam cię już chyba z godzinę. Gdzie się włóczysz, urwipołciu jeden — gderała, krzątając się po kuchni, by wyładować zdenerwowanie i zły humor. — Tyyle, razy. Tyle razy ci mówiłam, że masz na obiad przychodzić na czternastą. A ty, co? Za nic masz słowa i prośby matki, za nic…
Podeszła do syna i łapiąc go pod brodę, zajrzała prosto w oczy, mrucząc:
— I co masz na swoje usprawiedliwienie, młody człowieku? — W jej głosie nie było już słychać złości, a zły humor minął.
Rudi głośno przełknął ślinę i udając strach, zaczął się jąkać.
— M-mamo, b-bo ja, b-bo ja… — Uśmieszek zadrżał w kąciku ust.
Nie wytrzymali, parskając śmiechem. Zofia przytuliła mocno syna, a ten objął ją w pasie.
— Ech, ty łobuziaku! Jak mogę się na ciebie gniewać? — mówiła ze śmiechem, głaszcząc go czule po głowie.
— Ale, ale. Co to za spocone czoło? — zapytała, dotykając wilgotnej od potu twarzy.
— Dalej do miski, umyć twarz i ręce. Siadamy do obiadu. Raz, dwa! — Klasnęła w dłonie i podeszła do pieca stojącego w rogu kuchni.
Spod pokrywek wydobywały się smużki pary, roznosząc po kuchni smakowite zapachy, a przez szparki w drzwiczkach pieca widać było języczki ognia w palenisku pod blachą. Zofia, próbując potraw po kolei zaglądała do garnków i mieszała w nich łyżką.
W tym czasie Rudi podszedł do szafki, na której stała duża biała miska i emaliowany dzban. Dokładnie umył twarz i ręce, a gdy je wycierał, jak zwykle przyglądał się wiszącej na ścianie makatce.
Na śnieżnobiałym i wykrochmalonym na sztywno płótnie, widniał kunsztownie wyhaftowany kolorowy kogut. Ptak miał wypięte podgardle i otwarty dziób. Wyglądało to tak, jakby siedział na płocie i piał. Dokoła brzegów makatki, wyhaftowano kolorowe kwiaty, a na spodzie tkaniny napis:
„Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”.
Właśnie takie kuchenne ozdoby wisiały w każdej śląskiej kuchni.
Gdy się umył, brudną wodę wylał do zlewu na korytarzu, bo kran montowano wspólny dla lokatorów na piętrze. Tak samo zresztą, jak ubikacje. Z utrzymaniem czystości nie było problemu — Ślązacy mają porządek we krwi, każdy pilnował, żeby wychodek i cała klatka schodowa świeciły idealną czystością.
Gdy wrócił, zasiadł za stołem kuchennym z łyżką w ręku na swoim ulubionym miejscu, gotowy do posiłku. Nie trzeba tutaj dodawać, że kuchnia, to było najważniejsze pomieszczenie w mieszkaniu i dorównywała wielkością pokojowi. Duży stół, stojący na środku nie przeszkadzał, a był koniecznym i naturalnym dopełnieniem wystroju.
Matka, nalewając zupy do talerzy, odezwała się znad pieca.
— Mam nadzieję, że dokładnie umyłeś ręce. A nie jak ostatnio, gdy stwierdziłam, że ściereczka po twoim myciu nadawała się tylko do prania.
— Eeee, mamo. Wtedy wróciłem późno wieczorem i nie chciałem zapalać światła, przez to niewiele widziałem — odpowiedział, zapuszczając żurawia w podstawiony mu przed nos talerz.
Sprawdzał, jaka dzisiaj zupa na obiad. Ogórkowa! Zofia postawiła swój talerz po drugiej stronie stołu i usiadła. Złożyła ręce i po cichu odmówiła modlitwę. Rudi cierpliwie czekał, aż matka skończy i po słowie — amen, ochoczo zabrał się do pałaszowania.
Po krótkiej chwili ciszy, w której tylko było słychać delikatne uderzanie łyżek o talerze, tykanie zegara i ciche odgłosy, dochodzące z ulicy, Rudi zapytał.
— Mamo, a co jest na drugie?
Udała zdziwienie.
— Jakie drugie? To już nie wystarczy zupa? Widzieliście go — drugie. A to się chłopakowi w głowie poprzewracało! — Zofia dalej spokojnie jadła zupę, udając, że nie wie o co chodzi z drugim daniem.
— Maamoo, no. Wiem, że jest drugie. Chyba — zastanowił się — krupnioki, kartofle i kapusta. Tak? — zapytał z nadzieją w głosie.
Zofia wytarła usta chusteczką i wstając zebrała puste talerze, a potem włożyła je do metalowej miski, stojącej na stołku obok pieca. Podniosła wielki czajnik z blachy i zalała naczynia gorącą wodą.
— Ty to masz chyba jakiś szósty zmysł, Rudolfie. Faktycznie, są krupnioki z kapustą i ziemniakami! — Zaśmiała się.
— Bo ja mamo, to jestem obserwator — pochwalił się. — Dwa dni temu przyniosłem krupnioki od pana Husa, a wczoraj kazałaś mi kupić ziemniaki i kiszoną kapustę na targu. A najważniejsze — zawiesił głos. — Jak wbiegłem na klatkę schodową, to już w korytarzu taki się zapach rozchodził, że aż mnie w żołądku skręciło! — odpowiedział rozmarzonym głosem.
— Dobra, wygrałeś — śmiała się znad pieca. — Zanim jednak nałożę wszystko na talerze, możesz wziąć packę na muchy i wygonić tę namolną osę. Potem nalej kompotu do szklanek.
— Robi się! — Rudi zerwał się z miejsca, wziął z kredensu packę na muchy i ruszył do boju, a Zofia, nakładając drugie danie na talerze, zapytała:
— Co tam u Husa?
— E, w sumie nic nowego. Kazał cię, jak zwykle, pozdrowić. Rozniosłem dzisiaj tylko dwie paczki, co przygotował… Tutaj niedaleko, i to wszystko. Chyba niedługo znowu pojedziemy na wieś po towar. Ale jeszcze nie powiedział dokładnie kiedy, a Helenka skubie gęsi. — Odpowiadał trochę nieskładnie, bo uganiał się za osą, która najwyraźniej też była amatorem krupnioków z kapustą.
Gdy w końcu udało mu się wygonić namolnego owada, drugie danie stało na stole.
— Jak skończymy, umyjesz naczynia i przyniesiesz drewna z kamerlika. Dobrze?
— Tak, mamo… — sapnął z pełnymi ustami, a matka mówiła dalej.
— Za pół godziny przyjdzie Helga na lekcję pianina. Zostaniesz? Ona zawsze tak za tobą wypatruje. — Uśmiechnęła się do syna. — W sumie ładna dziewczynka… — stwierdziła jakby sama do siebie. — Rudi przełknął jedzenie i lekko się zaczerwienił, co nie uszło uwadze matki, mówiąc szybko.
— Nie. Bo, booo… — zastanawiał się chwilę. — Jestem umówiony z Edkiem.
Szybko nabrał kolejną porcję na widelec, zapychając sobie buzię, najpewniej po to, by dalej nie musieć ciągnąć tematu Helgi i spotkania z nią.
„Z pełnymi ustami się nie rozmawia” — tak mama karciła go przy stole, co teraz skrzętnie wykorzystał. Jedli dalej w milczeniu, a Zofia od czasu do czasu ukradkiem przyglądała się synowi znad talerza, gdy nagle dotarła do niej odkrywcza myśl:
— Jakże on wydoroślał!
Tak ją to zaskoczyło, że ręka z porcją kapusty na widelcu, zastygła w drodze do ust i dopiero Rudi wyrwał ją z zamyślenia.
— Stało się coś mamo? Nie smakuje ci, bo przestałaś jeść? — pytał z niepokojem.
Ocknęła się.
— Nie, nie. Zamyśliłam się po prostu. — Szybko, by ukryć zmieszanie, kilkoma kęsami zakończyła obiad.
Rudi zmiótł resztki z talerza i wstał od stołu. Na stojąco dopił kompot, pozbierał i umył brudne naczynia, a gdy wszystko było gotowe, zabrał wiklinowy kosz sprzed pieca i pognał po drewno do komórki. Naładował równo porąbanych szczap i z niemałym wysiłkiem wniósł wszystko do kuchni.
Zofia siedziała w pokoju przed pianinem i przeglądała zeszyty nutowe. Przygotowywała się do lekcji gry, na którą zaraz miała przyjść Helga Nitzke, córka oficera niemieckiej straży granicznej.
Rudi wszystko robił szybko, bo nie chciał spotkać Helgi. Nie lubił za bardzo tej dziewczyny i to nie dlatego, że była brzydka albo coś… Po prostu nie pasowało mu w niej właśnie owo „coś” i sam do końca nie wiedział — co.
Tak to już jest. Do jednej osoby czujemy natychmiastową „miętę”, a do drugiej, nigdy takiego uczucia mieć nie będziemy. Stosunek Rudiego do Helgi był właśnie tego pokroju, tolerował jej obecność i mógł z nią porozmawiać. Jednak nigdy się nie zdarzyło, by na widok dziewczyny żywiej zabiło serce chłopaka.
***
Helga dokładnie zamknęła drzwi mieszkania i przekręciła klucz w zamku. Wypadła z przyjemnego chłodu klatki schodowej w suchy żar, gorącego letniego dnia. Poprawiła trzymane pod pachą zeszyty nutowe i szybkim krokiem ruszyła w stronę Rozbarku.
Z zadowoleniem stwierdziła, że ubrała się w sam raz na taką pogodę i odpowiednio do planu, jaki sobie na dzisiaj obmyśliła, a którego najważniejszym elementem był Rudi.
Biała bawełniana bluzeczka z bufiastymi rękawkami i jasno-granatowa spódniczka za kolana w delikatną krateczkę, dodawały jej świeżości oraz podkreślały urodę. Helga była ubrana lekko i elegancko. Szła do pani Zofii, a ta kobieta umiała docenić odpowiedni ubiór. W końcu tak jak Helga pochodziła ze szlachty, co prawda tej gorszej, bo polskiej, ale mimo wszystko to już coś…
Dziewczyna nie tyle dla pani Zofii tak się wystroiła. Bardziej zależało jej na tym, żeby to Rudi zobaczył ją w nowej bluzce. Szła szybko, a nawet biegła, bojąc się spóźnić. W takich momentach wesoło podskakiwały dwa małe warkoczyki, uplecione z jasnych jak słoma włosów. Czoło zasłaniała gęsta i prosta grzywka ucięta równo na linii brwi, pod którymi na świat patrzyła para szarych oczu. Hubert, starszy o dwa lata brat Helgi, wołał za nią, że ma oczy jak „brudny śnieg”.
Minęła wybudowany niedawno kościół Świętej Barbary, by za chwilę zobaczyć w oddali szpiczaste i lśniące wieże Świętego Jacka. Skierowała się w tamtą stronę, przecinając na skos plac Nordlich der Kaserne42 i wkrótce znalazła się na Scharleyrstrasse. Stąd już tylko kilkaset metrów do Kaminerstrasse43 i familoka Wodnioków.
Dochodząc do budynku zobaczyła wybiegającego z podwórka Rudiego. Przyśpieszyła kroku i zawołała:
— Rudi!
Chłopak zatrzymał się, a potem niechętnie odwrócił w stronę Helgi. Widać było, że jest zirytowany jej obecnością, wyglądało to, jakby był zły na coś, co się właśnie stało, a pretensje o to miał do niej.
— Dzień dobry, Helga — przywitał się uprzejmie i chłodno.
— Cześć, Rudi. Wychodzisz?
Ociągając się z odpowiedzią, stwierdził.
— Taa… Wychodzę właśnie, jestem umówiony z Edkiem. Mamy coś do roboty — odpowiedział, kreśląc jednocześnie czubkiem buta niewidoczne i zawiłe figury na płycie chodnika. Nawet nie patrzył na dziewczynę. Oczy miał spuszczone i wpatrywał się w chodnik.
— Do roboty? A co można mieć do roboty w wakacje? — odparła zaczepnie. — Może lepiej, jakbyś został w domu i posłuchał, jak gram? — Tym razem ton był zalotny.
Rudi milczał i dalej stał ze spuszczoną głową, patrząc gdzieś w bok, a Helga naciskała dalej.
— Potem, po lekcji poszlibyśmy na lody. Tak? — zapytała, i nie czekając na odpowiedź paplała dalej, zmieniając temat. — Ładną mam bluzkę? W zeszłym tygodniu mama mi kupiła w sklepie na Bahnhofstrasse44. Tym z Wiednia, wiesz. Najlepsza bawełna! — Złapała Rudiego za rękę, żeby dotknął materiału.
Rudi usiłował wyrwać dłoń, ale dziewczyna trzymała mocno. Więc nie miał innego wyjścia, a tylko wziąć materiał i potrzeć go palcami, sprawdzając tym sposobem rewelacyjną jakość wiedeńskiej bawełny. Jednak przed chwilą Rudi ładował drewno do kosza w kuchni i nie umył rąk, spiesząc się, by uciec przed Helgą. No i stało się! Ubrudził rąbek nowej, białej bluzeczki prosto z Wiednia.
Gdy dziewczyna zobaczyła, jaki jest efekt sprawdzania i że dzięki temu, jej bluzka z białej zrobiła się w tym miejscu brudna, odsunęła się z krzykiem.
— No i co zrobiłeś! Jak ja teraz wyglądam?… — Próbowała ukryć kawałek materiału za paskiem spódniczki, jednak bez rezultatu.
— Sama mi kazałaś dotknąć. Faktycznie, dobry materiał — przyznał z uśmiechem i wyrazem nieukrywanej satysfakcji na twarzy.
— Tak i zbrudziłeś bluzkę specjalnie! — krzyczała, trąc poślinionym palcem upaprane miejsce, co jeszcze bardziej powiększało plamę.
— Ja? — zdziwił się Rudi. — Może i tak, ale na wyraźną prośbę i przy twojej pomocy. Mówiłem, że się śpieszę, a ty mi tu o bluzkach i lodach… Przepraszam, ale muszę iść — stwierdził i zaraz dodał. — Mama jest w domu, może coś poradzi z tą plamą. — Palcem podniósł daszek czapki, podszedł do Helgi i nachylił się, przyglądając się uważnie bluzce.
Helga odepchnęła go mocno i Rudi wyprostował się, dopiero teraz zobaczył, że dziewczyna ma twarz czerwoną ze złości.
— Tak. To ja, z dobrego serca chcę ciebie biedaku wziąć na spacer. Pokazać lepszy świat, a ty tak do mnie?! — Rudi zdziwiony jej reakcją, odsuną się i odpowiedział:
— Przepraszam raz jeszcze. Ale my — biedacy, nie rozumiemy, kiedy ktoś chce nas uszczęśliwić uczynkami, których nie potrzebujemy. — Zdjął czapkę i nisko się ukłonił zamiatając chodnik. — Żegnam, jaśnie panią… — Odwrócił się na pięcie i pognał w stronę łąk i hałd.
Helga przez dłuższą chwilę stała na chodniku, patrząc w ślad za oddalającym się chłopakiem. Przeszła jej ochota na lekcję gry na pianinie, na lody i na wszystko inne, a łzy spływały po policzkach. Wytarła je ręką, rozmazując po całej twarzy i kilka razy głęboko westchnęła.
— Tak? To, ty taki jesteś? Ja ci jeszcze pokażę… — wymruczała pod nosem.
Przez chwilę zastanawiała się co robić, a potem umazała rękę w ulicznym kurzu i tak zbrudzonymi palcami mocno potarła bluzkę na skutek czego, powstała wielka plama. Helga popatrzyła z satysfakcją na swoje dzieło i biegiem wpadła do bramy kamienicy, wołając jeszcze na schodach:
— Pani Wodniok! Pani Wodniok!…
Stanęła pod mieszkaniem, chlipąc głośno. Zofia natychmiast otwarła drzwi i widząc płaczącą dziewczynkę spytała z niepokojem:
— Helga? Dziecko drogie, co się stało? Wejdź.
Wprowadziła ją do kuchni i posadziła za stołem, a potem wyjęła z kredensu czystą chusteczkę, podając dziewczynie, która wytarła nią łzy i głośno wydmuchała nos, a gdy się już trochę uspokoiła zaczęła opowiadanie.
— Pani Zofio… — znowu chlipnęła. — Szłam na lekcję gry, gdy pod domem spotkałam Rudiego. Zagadałam do niego, bo chciałam go zaprosić na lody po lekcji pianina. Uuuu… — zabuczała i jak na zamówienie z oczu popłynął obfity strumień łez. Wytarła głośno nos. — A on, on złapał mnie za bluzkę swoimi brudnymi łapami, a potem odepchnął. O!… — Na dowód pokazała teraz już bardzo brudną bawełnianą bluzeczkę prosto z Wiednia.
Zapłakała ponownie, obserwując kątem oka reakcję Zofii, która o dziwo zachowywała stoicki spokój. A powinna przecież pomstować na swojego synka chuligana! Patrzyła na Helgę z uwagą i kręciła głową na znak niedowierzania, a kiedy ta w końcu trochę się uspokoiła, Zofia spokojnym głosem stwierdziła:
— Oj, dziecko. Widzisz ten mój Rudolf, to gamoń i nicpoń, ale serce ma dobre i nie wierzę, że mógł tak postąpić. — Popatrzyła z przyganą na dziewczynę, która natychmiast zorientowała się, że coś tu nie gra.
— Wiesz dlaczego jestem tego taka pewna? — kontynuowała. — Dlatego, że to mój syn, i znam go jak nikt inny na świecie. Poza tym, kiedy wybiegł z domu, wychyliłam się przez okno, bo chciałam mu jeszcze powiedzieć, żeby nie wracał późno… — umilkła i patrzyła cierpliwie na Helgę poprzez małe druciane okularki, czekając kiedy do niej dotrze, co powiedziała.
Dopiero po chwili, intrygantka zrozumiała sens słów Zofii.
Pani Wodniok wszystko widziała i słyszała z okna! — pomyślała w panice.
Spuściła głowę i oblała się rumieńcem wstydu, a Zofia, milcząc dała jej czas na zastanowienie. W końcu Helga podniosła głowę i patrząc gdzieś w bok, wyszeptała:
— Przepraszam. Ja… — Nie dokończyła i zerwała się z krzesła, prawie je przewracając. Złapała zeszyty nutowe i wybiegła z kuchni, zostawiając otwarte na oścież drzwi. Na schodach usłyszała jeszcze, jak Wodniokowa wołała za nią:
— Helga! Helga, stój! Od dzisiaj, masz wakacje!… — Ostatnie zdanie dopadło ją, gdy wybiegała z klatki schodowej. Brzmiało w jej uszach jak: I nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Zatrzymała się dopiero na przystanku tramwajowym, na który, całe szczęście, zaraz podjechał tramwaj. Usiadła pod oknem, zakrywając plamy zeszytami. Gdy podszedł konduktor i kupowała bilet, wydawało się jej, że wszyscy pasażerowie gapią się na nią, a szczególnie na brudną bluzkę prosto z Wiednia. Odwróciła twarz do okna i po jej policzkach wolno spłynęły łzy.
Rozdział III
Rudi biegł bardzo szybko, oglądając się za siebie co jakiś czas. Zwolnił dopiero po jakichś dwustu, trzystu metrach i gdy stwierdził, że Helgi nie widać, bo została pod domem, odetchnął z ulgą. Teraz już bez pośpiechu szedł drogą usypaną z czarnego kamienia powęglowego, biegnącą między ogródkami, a szpalerem drzewek owocowych, prosto w stronę łąk, hałd i dzikich stawów.
Na miedzy tuż przy płocie pasły się dwie łaciate kozy i duży baran. Zwierzęta uważnie patrzyły na Rudiego swoimi niesamowitymi oczami, przeciętymi równo w pół poziomą kreską źrenic. Ich widok wzbudzał u niego pewność, że nie pochodzą one z naszego świata. Nabrzmiałe i pełne mleka wymiona, zwisały im ciężko między nogami, więc zaraz powinni pojawić się właściciele, żeby je zabrać na podwórko i wydoić. Przeszedł czujnie obok kóz, a potem równie uważnie minął towarzyszącego im tryka. Nigdy nie mogłeś być pewny co koza albo duży baran kombinują, jednak dzisiaj zwierzęta były wyjątkowo spokojne. Widać upał skutecznie wybił im z łbów niecne pomysły.
Wbiegł na ścieżkę, wiodącą wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, by po kilkudziesięciu metrach usłyszeć za sobą ostry gwizd parowozu. Zatrzymał się, gdyż od strony kopalni jechał pociąg towarowy. Kilkanaście różnego rodzaju wagonów, ciągniętych przez mały parowóz posuwało się nieśpiesznie w jego stronę. Kawalkada trzeszczała i skrzypiała na nierównych torach, jakby wszystko miało się rozlecieć, chybocząc się niebezpiecznie to w jedną, to w drugą stronę. Gdy skład zbliżył się do Rudiego, lokomotywa ponownie świsnęła krótko, jak na powitanie. Maszynista spuścił parę z kotła i skład zwolnił.
Rudi szedł teraz równo z lokomotywą. Musiał przy tym uważnie patrzeć pod nogi, by się o coś nie potknąć i nie wpaść pod koła sapiącej maszynerii. Z okienka parowozu wychylił się umazany sadzą maszynista; ubrany w podkoszulek, który kiedyś musiał być biały oraz kolejarską czapkę z emblematem kopalni.
Dobrze znał Józefa Bednorza — doświadczonego maszynioka45, wielbiciela piwa i dobrych cigarytów46, które nie raz przemycał dla niego z Polski.
Kolejarz uśmiechnął się szeroko i na tle czarnej twarzy, ukazała się kreska dużych żółtych zębów. Przekrzykując sapanie parowozu i głośne zgrzyty wagonów, zawołał:
— Szczynść Boże, Rudi!… Nie mosz sam jakich cigarytów?!
— Niy panie Bednorz, mogom być, ale za dwa dni! Yno musza panu Husowi pedzieć47, wiela48 byście kcieli — odkrzyknął, gdy parowóz powoli go mijał.
— Ja, a weź wiela sie do. Yno co by to były te, jak im tam… — Tutaj nastąpiła krótka pauza, w czasie której widać było na twarzy maszynisty intensywny proces myślowy. Podrapał się w brodę. — Wiarus! — zawołał i tak się ucieszył, że udało mu się przypomnieć nazwę papierosów, aż zdjął czapkę i przetarł spocone czoło. Skóra łysej głowy była czysta i różowa, co w porównaniu z idealną czernią reszty twarzy wyglądało komicznie, a na dodatek Bednorz rozmazał teraz na łysinie brud z twarzy i przedramienia. Rudi uśmiechnął się szeroko na ten widok, a maszynista nieświadomy niczego, kontynuował dalej:
— Ja! Bo te cigaryty, coś łostatnio wzion49, to był ale szajs!50 — stwierdził i splunął głośno, pokazując co sądzi o kiepskiej jakości papierosach z ostatniej dostawy.
— Dobrze, panie Bednorz, bydom Wiarusy!…
— To piyknie! Trzymej się synek i nie dej sie tym pierońskim gizdom!51 — zawołał na pożegnanie.
Odwrócił się. Pociągnął jakąś wajchę i pokręcił korbką, po czym lokomotywa gwizdnęła przeciągle, a z komina wydobyły się kłęby czarnego dymu. Koła zakręciły szybko w miejscu, przez co pociąg ruszył szybciej. Dało się słyszeć coraz głośniejsze i szybsze; pfuuu, pfu, pfuuu, pfu, wspomagane głośnym sykiem pary i gorącej wody, wypluwanej z bocznych dysz maszynerii.
Rudi odczekał kilka chwil, żeby wagony go wyminęły. Przeskoczył torowisko i pobiegł w stronę hałd. Lokomotywa sapała coraz ciszej, stukot kół oddalał się, a po chwili cały skład zniknął za zboczem. Teraz inne dźwięki dochodziły do uszu chłopca; śpiew ptaków, szum liści na drzewach, jakieś odległe uderzenia młotem w blachę, przytłumione buczenie klaksonów, czy odległy dzwonek tramwaju. Szepty miasta i śpiew hałdy mieszały się ze sobą, dając jedyny w swoim rodzaju koncert.
Chłopak szedł ścieżką przez szeroki pas łąk i nieużytków, a przed nim powoli wyrastała wielka i majestatyczna bryła hałdy wyglądającej, jak jakaś dziwna góra o równo ściętym wierzchołku. Brązowoczarne stoki, usypane były zarówno z drobnych kamieni jak i wielkich głazów, poprzecinanych na całej powierzchni małymi wąwozami wyżłobionymi przez spływającą wodę. To tu, to tam, rosły krzaki i kępy trawy albo rachityczne młode drzewka. Dopiero wysoko na szczycie, gdzie rozpościerało się szerokie plateau wzniesienia, hałda była bardziej obrośnięta. Tam też najlepiej było widać, że tę sztuczną górę stworzoną przez człowieka, bierze teraz we władanie przyroda.
Kilkanaście lat temu, gdy hałda była, jak to mówią — czynna, kopalnia wywalała w to miejsce cały niepotrzebny kamień po urobku węgla oraz inne kopalniane śmieci. Wzgórze wzrastało stopniowo, aż osiągnęło wielkość sporego wzniesienia. Działały taśmociągi, a na szczyt wjeżdżały małe lokomotywy, ciągnące za sobą sznur wagoników wyładowanych kamieniem. Gdy skończono usypywać hałdę i kopalnia zlikwidowała torowiska oraz kratownice taśmociągów, pojawili się biedacy, kopiąc tak zwane „bieda-szyby” w poszukiwaniu kawałków węgla. Po „bieda-szybach”, hałda opustoszała i stała się siedliskiem drobnych zwierząt i roślinności, a ludzie pojawiali się tutaj sporadycznie, najczęściej po to, by zbierać drewno i resztki węgla na opał. Teraz było to wspaniałe miejsce zabaw okolicznej dzieciarni i miejsce zbiórki wszelkiego rodzaju elwrów52, którzy doskonale zaadaptowali górę do własnych potrzeb, wylegując się w letnie dni i grając w szkata53. Wypijali przy tym nie jedną halbę54 albo butelkę piwa.
Rudi tylko sobie znanymi ścieżkami dotarł na szczyt wzniesienia i wciągnął powietrze głęboko w płuca. Hałda wydzielała specyficzny zapach — trochę dymny, a trochę słodkawy jak siarka i zbutwiałe drewno. Był to efekt samozapłonu węgla, który potrafił tlić się w hałdzie całymi latami i Bóg wie jakich reakcji chemicznych, dokonujących się w jej trzewiach. Rudi tolerował ten specyficzny smrodek i tłumaczył sobie, że taki sam musi unosić się na wielkich i groźnych wulkanach.
Połaził trochę po płaskim terenie wzniesienia niby bez celu, ale faktycznie sprawdził, czy jest w okolicy sam. Podszedł do gęstej brzeziny, rozejrzał się uważnie dokoła jeszcze raz i wszedł między drzewka. Gdy się w końcu przedarł przez krzaki, znalazł się nad brzegiem dużej niecki głębokiej na półtora metra. Jej dłuższy brzeg znajdował się zaraz nad stokiem hałdy schodzącej stromo w dół o jakieś dwadzieścia metrów. Była tam droga i płaski kawałek terenu wielkości boiska do piłki nożnej, obrośnięty trawą. Dalej wszystko znowu stromo opadało o kolejny kilkunastometrowy stopień, zakończony tarasem przy którym wiła się ta sama droga, co wyżej. Na koniec stok wzniesienia spływał łagodnie do poziomu podmokłych łąk.
Gdy wskoczył do jamy, był całkowicie niewidoczny z poziomu plateau hałdy, bo zasłaniał go gęsty brzozowy młodnik i wysoki brzeg. Wyglądało to tak, jakby stał na dnie pustego basenu wybudowanego na stoku wzgórza. Podszedł do dużego kamienia, a potem odsunął go nie bez wysiłku. Za głazem była okrągła dziura, w którą wkopano niewielką dębową beczkę. Rudi zdjął pokrywę i wyciągnął ze środka, pomalowaną na niebiesko, blaszaną skrzynkę. Otwarł ją i przez chwilę sprawdzał, czy wszystko jest na miejscu. Usatysfakcjonowany zamknął pudełko, jednak po krótkim namyśle otwarł je ponownie i wyjął ze środka małą mosiężną lunetę, a potem sięgnął do beczki, wyciągając zakorkowaną butelkę lemoniady. Odbił zatrzask korka i wypił dwa spore łyki chłodnego napoju. Wygodnie ulokował się na brzuchu, leżąc w stronę stoku, schowany między dwie spore skalne bryły. Oparł się na łokciach i przyłożył do oka okular lunety, oglądając przez szkło okolicę: odległe miasto, kopalnię, domy i podwórka Rozbarku… Zajęło mu to jakiś czas, bo co chwila jakiś obiekt albo osoba na dłużej przyciągały jego uwagę.
Słońce grzało mocno i zrobiło się gorąco, więc położył się na trawie, naciągając daszek czapki na oczy. W usta włożył suche źdźbło trawy i poddał się błogiemu lenistwu. Było cicho i sennie, a do uszu dochodziły tylko dalekie dźwięki miasta i cykanie koników polnych. Czasami koło głowy przeleciał jakiś duży i głośny owad, machał wtedy ręką, odganiając natręta. Nagle wydało mu się, że na krótką chwilę jakiś cień zasłonił słońce. Podniósł daszek czapki i siadając patrzył w niebo. Jednak nic nie zauważył, było czyste jak łza.
— Chyba jastrząb przeleciał albo jakiś inny, duży ptak — mruknął i znowu się położył.
Po krótkiej chwili znowu coś przysłoniło słońce, ale tym razem cień zatrzymał się na dłużej i skutecznie zasłonił światło. Rudi zerwał się na równe nogi, spoglądając w górę. Faktycznie! Dokładnie nad jego głową, kilkanaście metrów wyżej wisiał, nie poruszając skrzydłami wielki ptak.
— Orzeł! — zawołał z zachwytem.
Chłopak, aż zachłysnął się tym odkryciem. Potężny dziób, bystre oko i szeroko rozpięte skrzydła.
— To na pewno jest orzeł! Jaki piękny… — Podziwiał wielkiego ptaka, chodząc w kółko.
Gdy ochłonął trochę z pierwszego wrażenia i przyjrzał się dokładniej drapieżnikowi, ze zdumieniem stwierdził:
— O, pieronie! To nie jest ptak. To jest, latawiec! — Podbiegł do miejsca gdzie leżała luneta i ostrożnie wychylił się zza skarpy, rozpoczynając poszukiwania tego, który puszczał latawca.
Na położonym niżej tarasie obrośniętym trawą, rozłożony był wzorzysty koc, zajmowany przez odwróconą do niego plecami dziewczynkę. Zaś po drodze biegał chłopczyk w białej koszuli i krótkich spodenkach i, to on trzymał latawca uwiązanego na dwóch cienkich sznurkach zamocowanych do drewnianej uprzęży. Krótka obserwacja wystarczyła żeby Rudi stwierdził iż nie zna tych dzieci i na pewno nie był to nikt z Rozbarku.
— Trzeba im się przyjrzeć bliżej — mruknął do siebie, wychylając się jeszcze bardziej poza skarpę.
Dziewczynka siedziała na kocyku bokiem do hałdy. Na głowie miała śmieszny błękitny kapelusik, przepasany granatową wstążką, bujającą się na lekkim wietrze. Spod kapelusza spływały na plecy gęste czarne włosy. Ubrana była w lekką jasnoniebieską sukienkę, która cały czas ruszała się na wietrze, odsłaniając drobne stopy.
Rudi był tym szczerze zdziwiony.
— Albo tam tak wieje, albo ten materiał jest jak piórko — stwierdził i dalej obserwował dziewczynkę, która w pewnej chwili zaczęła się rozglądać to w lewo, to w prawo, jakby ktoś jej mówił gdzie ma patrzeć. W końcu, trzymając jedną ręką kapelusz, obróciła twarz w stronę skarpy, patrząc wprost na jego kryjówkę.
Rudi przez ułamek sekundy zajrzał jej w oczy, gdy luneta mocno przybliżyła obraz. Było to tak, jakby siedział przed nieznajomą na wyciągnięcie ręki. Serce mu zamarło. Patrzyły na niego zdziwione, czarne jak głęboka noc oczy, obrysowane ciemnymi rzęsami z delikatnie zaznaczonymi i regularnymi łukami brwi. Wrażenie było tak zaskakujące, wręcz piorunujące, niczym uderzenie młotkiem w palec albo mocne i nieprzyjemne szarpnięcie w czasie głębokiego snu. Gdyby nie natura i pamięć organizmu, Rudi zapomniałby oddychać. W końcu po kilku sekundach, gdy mózg powrócił ze stanu zawieszenia do normalnej sprawności, chłopak zdał sobie sprawę, że dziewczyna wiedziała, gdzie ma patrzeć!
— No tak! — Klepnął się w udo ze złością. — Ale z ciebie dureń! Jak można być tak głupim? Patrzyłeś na dziewczynę, a w tym czasie jej kompan widział cię z dołu! Przecież cały czas obserwował lot latawca! — Głośno obwiniał się za nieuwagę.
— Co teraz? — zapytał sam siebie.
Zastanawiał się nad sytuacją i podszedł do beczki, wrzucając lunetę do skrzynki i zatykając beczkę pokrywą, zasunął kamień i zamaskował dokładnie wszelkie ślady swojej bytności.
— Idę tam. Trzeba sprawdzić, kto to jest. — Postanowił, bo ciekawość nie dawała mu spokoju.
Podszedł jeszcze raz do skraju skarpy i ponownie spojrzał w dół. Dziewczynka na powrót siedziała bokiem do hałdy, a chłopak biegał tam i tu z napiętymi sznurkami latawca. Uwagę Rudiego przykuł jednak inny widok. Drogą wspinał się mały oddział jednakowo umundurowanych chłopców. Było ich pięciu. Z przodu szedł dryblas, trzymający prze sobą tyczkę z zatkniętym na niej małym proporczykiem, pozostali zaś trzymali się za nim w równych odstępach. Wszyscy ubrani w mundurki koloru ochry z podwiniętymi rękawami, czarne krótkie spodenki z weluru i takież półbuty. Spod kołnierzyków wystawały długie rąbki chust spiętych skórzanymi pierścieniami. Każdy z maszerujących miał na prawym rękawie, tuż nad łokciem, czerwoną opaskę na środku której wymalowana była swastyka. Wysoki chłopak z proporczykiem, jedyny z całego zastępu, miał na głowie furażerkę. Pewnie po to, żeby się wyróżnić jako ich dowódca. Gardłowym głosem, głośno i rytmicznie wykrzykiwał po niemiecku:
— Raz, dwa!… Raz, dwa!… Raz, dwa!…
Rudi odsunął się od skarpy z zafrasowaną miną. Drogą w regularnym szyku dwójkowym szedł mały zastęp Hitlerjugend, na czele którego maszerował Hubert Nitzke, brat Helgi. Znał go dobrze i wiedział, że gdy dotrą do nieznajomych, na pewno nie zostawią tamtej dwójki w spokoju. Będą kłopoty…
— O, pierronie! O, pierronie ognisty. Niedobrze! — Zdenerwował się.
***
Stał na dnie wykrotu i zastanawiał się gorączkowo, co dalej robić. Usłyszał, jak wykrzykiwany rytm marszu ucichł. Ponownie podbiegł do skraju skarpy i wdrapał się wyżej, obserwując co się dzieje na dole. Teraz już mu nie zależało, czy ktoś go z dołu wypatrzy, a nawet byłoby mu na rękę, gdyby któryś chłopak z drużyny HJ-tu zerknął w jego stronę.
Tak, jak się tego spodziewał, idący złamali szyk i podeszli do kocyka. Zatrzymali się półkolem przed dziewczynką. Nieznajoma wstała i nałożyła buciki na gołe stopy, a chłopiec z latawcem podbiegł, stając tuż za nią. Latawiec dalej unosił się wysoko w powietrzu, zgrabnie sterowany przez chłopaka. Dwaj chłopcy z drużyny zadarli głowy, obserwując lot papierowego ptaka, a pozostali, w tym Hubert, stali bezpośrednio przed dziewczynką o czymś z nią dyskutując. W pewnej chwili Hubert wszedł na koc i zabrał dziewczynie książkę, którą trzymała w rękach. Krótką chwilę kartkował strony, a potem, pokazując coś palcem zaczął się głośno śmiać. Pozostali kompani zaglądali mu przez ramię i po chwili tak samo jak Hubert, rechotali głośno z tego co zobaczyli w książce. W końcu znudzony Hubert niedbałym ruchem rzucił dziewczynie książkę pod nogi. Schyliła się, podnosząc ją natychmiast i przycisnęła obiema rękami do brzucha jak jakiś wielki skarb. Teraz Hubert szukał kolejnej ofiary, która by wpadła w jego łapy. Towarzysz dziewczynki, młodszy i niższy, podszedł bliżej i zaczął coś głośno do niej mówić, usiłując jednocześnie zwinąć linki latawca, jednak Hubert złapał go za dłonie, usiłując odebrać drążki sterujące zabawki.
Rudiemu wystarczył ten widok.
Hubert nie odpuści… — pomyślał ze złością. — Muszę zbiec na dół i im pomóc.
Nie mógł zeskoczyć ze skarpy w miejscu, gdzie stał, bo była zbyt stroma i mógł złamać kark, koziołkując z góry na łeb na szyję. Musiał przebiec kawałek do łagodniejszego odcinka stoku i dopiero tamtędy zbiec do drogi. Ruszył pędem, przebiegając kilkadziesiąt metrów po szczycie hałdy, a potem skoczył w dół po nachylonym stoku. Nawet tutaj musiał uważać, bo stromizna była co prawda łagodniejsza, ale nie znaczyło to wcale, że nie można się było przewrócić i polecieć w dół bez żadnej kontroli. Dobiegł do wszystkich akurat wtedy, gdy Hubertowi prawie udało się wyrwać chłopakowi drewniane uchwyty latawca, a dwaj inni chłopcy siłą odciągali na bok dziewczynę, usiłującą pomóc małemu. Jeden ciągnął ją za ręce, a drugi trzymał od tyłu przez brzuch. Napastnicy i ofiary byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli, gdy Rudi do nich dobiegł.
Zatrzymał się niedaleko i głośno, ostrym tonem zawołał po niemiecku.
— Hubert! Zostaw ich natychmiast!
Znieruchomieli i odwrócili się zaskoczeni w jego stronę. Jednak mimo ostrzeżenia, przywódca grupy dalej trzymał chłopaka i wykręcał mu ręce, usiłując wyrwać sznurki latawca. Odwrócił tylko głowę w jego stronę i z krzywym uśmiechem na ustach wysapał.
— O, Wodniok! — Zdziwiony pojawieniem się Rudiego oraz tym, że mniejszy i słabszy od niego właściciel latawca, stawia nadspodziewanie mocny i zdecydowany opór. — Grozisz mi? — Zaklął pod nosem. — A co mi zrobisz, zbijesz mnie? — Zaśmiał się, a wraz z nim cała zgraja.
Rudi głośno, tak by wszyscy go dobrze zrozumieli stwierdził:
— A pewnie! Przydałoby się lanie tobie i twoim kamratom od równego sobie. Jednak z tego co widzę, wolisz napadać dziewczynki i słabszych, na dodatek całą bandą! Zresztą nie ma się co dziwić, w pojedynkę nie dałbyś rady nawet tym dzieciakom — warknął i splunął im pod nogi, myśląc jednocześnie gorączkowo:
No, teraz to mom przechlapane. Mielesz chopie tym jęzorem choby gupi… Pieronie, kaj jest tyn Edek?
Chłopak, co wykręcał ręce dziewczynce na tak jawną obrazę puścił ją, odwracając się w stronę Rudiego z groźną miną, a wściekły Hubert powiedział do dwóch innych:
— Weźcie mu wreszcie ten latawiec! Nie będzie jakiś mały i żałosny „żółtek”, niemieckiego orła nam puszczał pod nosem! — Wysuniętą brodą pokazał, kto definitywnie ma załatwić sprawę „żółtka”.
Wskazani przez Huberta natychmiast podeszli do chłopaka i zaczęli się z nim szarpać. Rudi na krótką chwilę spuścił wzrok z Huberta i przyjrzał się uważnie dziewczynce, a potem jej towarzyszowi.
Byli inni to fakt, ale żółci? Skąd to określenie? — pytał sam siebie. — Dobra, teraz nie czas na zastanawianie się kim są, a tym bardziej jakiego koloru. Hubert może zrobić im krzywdę, a ja nie mogę do tego dopuścić. Co prawda, to się dla nas wszystkich źle skończy, ale trudno…
Potarł pięścią brodę i odezwał się:
— Powtarzam, zostawcie ich w spokoju, bo jak nie, to faktycznie trzeba ci będzie dać po pysku, Hubert! — Na te słowa herszt syknął i poprawiając furażerkę, szedł szybko w stronę Rudiego, dając ręką znak pozostałym, żeby się nie wtrącali.
— Takiś, mądry?
On sam da radę Rudiemu i zaraz pokaże, kto komu, da po pysku. Gdy był już blisko, wziął zamach i z marszu chciał zadać silny cios w brzuch. Rudi wyczuł jego intencje, uchylił się i w odpowiedzi wyprowadził proste uderzenie, trafiając Huberta prosto w nos, po którym Hubert przewrócił się z impetem na plecy, aż mu z głowy spadła furażerka i trzymając się za twarz wołał:
— Boże, złamał mi nos, świński ryj! Brrać go! — darł się do pozostałych, gramoląc się powoli na kolana i próbując zatamować płynącą krew z nosa.
Dwóch chłopców, natychmiast skoczyło w stronę Rudiego. Jednak w tym momencie stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Pyzaty wyrostek, trzymający w pół dziewczynę, zawył z bólu, bo ta z całej siły nadepnęła go piętą w czubek buta. Kopnięcie było tak silne i bolesne, że zwolnił uścisk i puścił ją, chcąc pomasować stopę. Wtedy ona złapała go dwoma rękami za ramię i wykonała ruch, po którym jej prześladowca nagle znalazł się w powietrzu, fikając nogami. Po krótkim locie gruchnął o ziemię z głuchym stęknięciem, trąc tyłkiem i plecami o kamienistą drogę. Impet uderzenia wypchnął mu gwałtownie powietrze z płuc i leżał teraz, stękając, bo trudno mu było złapać oddech.
Widok ten i zdziwienie niespodziewanym atakiem dziewczyny na krótką chwilę zatrzymał napastników, co skrzętnie wykorzystał chłopiec z latawcem. Teraz on w niecodzienny sposób unieszkodliwił swojego przeciwnika, szarpiącego go za ręce o latawiec. Najpierw nieco się odsunął od napastnika, by potem niewiarygodnym kopnięciem trafić przeciwnika w głowę, czym skutecznie i na dłuższy czas, wyeliminował napastnika z walki. Te trwające ułamki sekund zdarzenia zastopowały atakujących, co skrzętnie wykorzystał Rudi i zafasował jednemu z nich silny cios w brzuch. Niestety, drugi ocknął się z zaskoczenia na czas i zdążył walnąć Rudiego pięścią w twarz.
Hubert, widząc co się dzieje, pozbierał się w końcu i ruszył z głośnym rykiem na dziewczynę, machając rękami jak cepami. Jednak ona z gracją uskoczyła w bok i scena z lotem, tym razem w wykonaniu Huberta, powtórzyła się, bo jakimś cudem udało się jej złapać jego rękę. Potem wzięła na siebie ciężar napastnika, przerzucając go przez plecy, a ten wykonał w powietrzu salto z impetem lądując na drodze. Dopiero teraz napastnicy stwierdzili, że potyczka z dzieciakami, to nie „bułka z masłem” i zaczęli atakować z coraz większą zaciętością.
Bójka trwała w najlepsze. Trójka dzieci dzielnie walczyła, jak umiała najlepiej, jednak mimo nadzwyczajnych umiejętności nieznajomych i determinacji Rudiego, powoli zaczęła ustępować pola Hubertowi i jego koleżkom. Mały zastęp miał liczebną i siłową przewagę. Latawiec poleciał gdzieś w siną dal, a zmaltretowany koc plątał się pod nogami walczących. Ten sam los spotkał książkę i fikuśny kapelusik dziewczyny. Nie lepiej wyglądały walczące dzieci; potargane ubrania, podrapane twarze, poranione ręce i obite kolana pokazywały, że to nie była niewinna przepychanka. Hubertowi cały czas lała się krew z nosa, plamiąc przód mundurka, a Rudiemu zdążyła już wyrosnąć niezła śliwka pod okiem.
Wreszcie nie kto inny a Edek, kumpel Rudiego, pojawił się na szczycie hałdy. Widząc co się dzieje na drodze poniżej, tą samą trasą co Rudi biegł co sił w stronę walczących. Na szczęście w tym samym momencie, nie tylko Edek znalazł się na polu bitwy. Na skróty, drogą przez hałdę, z tego samego kierunku, skąd pojawili się napastnicy z HJ-tu, szli z szychty trzej górnicy. Gdy zobaczyli co się dzieje, natychmiast rzucili na ziemię górnicze kaski i kuloki55, podbiegając do walczących. Rozjemcy szybko i skutecznie rozdzielili walczących, dając przy okazji, co bardziej krewkim i zapamiętałym w boju, klapsa na otrzeźwienie. Jak górnik przyłożył twardą jak deska, robociarską łapą w tyłek, wystarczało w zupełności, żeby się opamiętać. Gdy było po wszystkim i obie wrogie grupki stały w bezpiecznej odległości, mężczyźni, widząc żałosny stan dzieciaków, wybuchnęli gromkim śmiechem. Po chwili jednak umilkli i z groźnymi minami zażądali wyjaśnień.
— Co się sam do jasnego pierrona wyprawio56?! — pytali, trzymając bardziej krewkich chłopaków za kołnierze.
Nikt się nie odezwał, więc powtórzyli pytanie po niemiecku, i tutaj kolejne zaskoczenie. Podeszła do nich dziewczynka, skłoniła się nisko i trzymając ręce na piersiach, po niemiecku wyjaśniła całą sytuację. Opowiedziała pokrótce wszystko jak było, zgodnie z prawdą.
Po jej słowach zapadła cisza, górnicy popatrzyli na dzieci i jeden z nich pokazał palcem na Rudiego.
— Ja, tego karlusa z wielgom bułom57 pod ślipiem58, to jo znom. To je synek tego sztajgra, Wodnioka — stwierdził z przekonaniem. — Ja?… — zapytał, a Rudi przytaknął głową, obserwując zdrowym okiem Huberta.
— A tyn… — Drugi hajer59 wskazał na Huberta. — To je synek tego oficyjera z grynszucu60.
— Ładnie się będziesz miał, jak powiemy ojcu, co tu się stało! — Pierwszy górnik krzyknął po niemiecku do chłopaka.
Hubert popatrzył na mężczyznę i przez moment na jego twarzy pojawił się strach, będący wyraźnym efektem jego słów. Szybko podszedł do leżącej na ziemi furażerki i podniósł ją, zakładając po otrzepaniu na głowę. Warknął krótko na resztę kompanów.
— Idziemy!
Odwrócił się od wszystkich i odszedł, nie patrząc na nikogo. Chłopcy z zastępu bez ociągania ruszyli w ślad dowódcą, a gdy weszli na wzniesienie drogi, Hubert zatrzymał się jeszcze i długo patrzył w stronę Rudiego. Wyglądało to tak, jakby chciał go sobie dobrze zapamiętać. Zauważyli to górnicy, a jeden z nich wyszedł do przodu i pogroził pięścią. Hubert specjalnie się tym nie przejął i dopiero po chwili odwrócił się, ruszając dalej, po czym zastęp zniknął za wzniesieniem drogi. O tym, że przed chwilą było tutaj Hitlerjugend, świadczył jedynie połamany i wdeptany w kurz drogi proporczyk z wymalowaną swastyką.
Górnicy stali przez jakiś czas z boku, paląc papierosy i pytali czy czegoś im potrzeba. Przyglądali się dyskretnie dziwnej dwójce. Co to za para? Gdy wypalili, sprawdzili jeszcze, czy Hubert ze swoimi kumplami są daleko, dopiero wtedy się pożegnali i odeszli.
Do Rudiego podszedł Edek, podając mu czapkę, otrzepaną wcześniej z brudu i kurzu. Nieznajome dzieci też zbierały porozrzucane na trawie i drodze rzeczy. Chłopak pomagał dziewczynie, rozglądając się przy okazji za latawcem, niestety, nigdzie nie było widać papierowego orła.
Edek trzymał ręce w kieszeniach i spod przymkniętych powiek przypatrywał się nieznajomej dwójce. W końcu odwrócił się do Rudiego i zapytał:
— Znosz ich?
— Niy — odpowiedział krótko Rudi, masując obolałą wargę. — Ale zarozki poznom.
Podszedł do kępy ziela babki i zerwał dużego liścia. Poślinił go dobrze, a potem przyłożył do rany na łokciu. Na wierzch dołożył kolejne dwa liście i tak wykonany „opatrunek”, przewiązał przy pomocy Edka kawałkiem sznurka.
— Dobrze coś prziszoł Ed, kieby niy ty i te trzi hajery, byłoby żadnie61. — Podał Edkowi rękę w podziękowaniu, a ten przyjrzał się uważnie twarzy Rudiego i stwierdził głosem znawcy.
— Bydziesz mioł fest boloka na pycholu. O ja, to bydzie fest buła62. — Uśmiechnął się krzywo.
— A, niech bydzie. Co jo yno powiem mamie? — zastanawiał się Rudi.
— Powiysz jak było i tela63 — stwierdził Edek filozoficznie i nagle klepnął się w czoło. — No, ja!… Bez ta twoja bitwa zapomnioł żech! Jo yno przylecioł ci pedzieć64, co niy moga dzisiok zostać. Muti kazała mi lecieć drabko do dochtora po lykarstwa dlo Julki!
— Dobra, leć! Jutro se pogodomy!
Edek pomachał dzieciakom i pobiegł przez łąki do miasta.
***
Nieznajomi w końcu pozbierali swoje rzeczy. Co prawda chłopak długo szukał latawca w pobliskich krzakach, ale nic nie znalazł. Widać wiatr musiał go zabrać gdzieś daleko. Dziewczynka, klęcząc na wytrzepanym i ponownie rozłożonym na trawie kocyku, jako tako doprowadziła do ładu włosy, twarz i garderobę. Miała brudną i rozdartą w kilku miejscach sukienkę, która chyba nie była do uratowania, tak jak i fikuśny kapelusik — pogięty i brudny. Wstała i podeszła do Rudiego, a wyraz jej twarzy wskazywał, że zaraz się rozpłacze. Drżała jej dolna warga i nerwowo gniotła w palcach strzępek oddartego materiału sukienki. Jednak o dziwo opanowała się i tylko cicho zapytała.
— Dlaczego ci chłopcy chcieli nam zrobić krzywdę? — Patrzyła mu w oczy, oczekując odpowiedzi.
Rudi nie spuszczając wzroku odpowiedział, zadając jednocześnie pytania.
— Bo są głupi? Bo nie uznają innych niż oni? Bo słuchają tego durnia Huberta, i nie myślą? Bo sprawia im to radość? — Przerwał. — Nie wiem. W każdym razie, gdy znowu zobaczycie takich jak oni, lepiej zawczasu bierzcie nogi za pas albo od razu wołajcie mnie i mojego kamrata na pomoc. — Uśmiechnął się, a w zasadzie wykrzywił twarz na tyle, na ile pozwalała rozcięta warga.
Przyglądał się uważnie nieznajomej. Ona zaś wytarła chusteczką łzy i kiwając niezdarnie głową na znak, że się z nim zgadza usiadła na kocu. Obok leżała książka z wygiętą i połamaną okładką, którą wcześniej czytała. Rudi podszedł i podniósł tomik zaintrygowany dziwnymi znakami na okładce z ciekawością przekartkował strony. Dziewczynka delikatnie wyjęła mu ją z rąk, odwróciła i otwarła ponownie, pokazując tym samym, że lekturę należy czytać od tyłu. Popatrzył na nią zdziwiony, a ona wyjaśniła z uśmiechem.
— U nas czytamy od prawa do lewa…
Rudi stwierdził nagle, że trzymając książkę dotyka palcami dłoni dziewczynki. Natychmiast zawstydzony zabrał ręce, a gdy to samo zrobiła nieznajoma, książka spadła na koc. Schylił się i ukrywając zakłopotanie, niby to poprawiał pogięte kartki, a przy okazji przyjrzał się siedzącemu chłopcu, który usiłował doprowadzić do jako takiego wyglądu swoje ubranie. Nieznajomy był młodszy od dziewczyny o jakieś dwa lata i tak jak ona, miał ciemne wręcz czarne włosy i oczy. Śliną usiłował wytrzeć zadrapane czoło i mocno zdarte kolano, jednak nie mógł sobie poradzić z krwią, która co chwila wypływała z rany na nodze. Rudi zerwał kilka dużych liści babki i pokazał, co ma z nimi zrobić. Tamten przy jego małej pomocy, szybko wykonał prowizoryczny opatrunek. Potem chłopak wstał z koca i stojąc przed Rudim, skłonił się tak głęboko, że głowę miał na wysokości kolan. Schylony mówił coś szybko i z przejęciem, w nieznanej śpiewnej mowie.
Rudi zdziwiony i zaskoczony zachowaniem chłopca poczuł się niezręcznie, bo jeszcze nigdy w życiu nikt mu się nie kłaniał! Nie wiedział co w takim wypadku ma robić, więc tak jak nieznajomy pochylił się i kłaniał, myśląc jednocześnie gorączkowo:
O co mu do pierona chodzi?
Sytuację uratowała dziewczyna.
— Mój brat mówi, że jest twoim dłużnikiem. Zgodnie z naszym kodeksem honorowym, teraz ma obowiązek odwdzięczyć się takim samym bohaterstwem i poświęceniem, jakiego ty dokonałeś, broniąc nas. — Wytłumaczyła zachowanie chłopca, dobierając wolno słowa po niemiecku, a po chwili dodała. — U nas w Japonii, dług honorowy dla mężczyzny jest ważniejszy niż wszystko inne na świecie.
— Kodeks honorowy?… To wy jesteście z Japonii? — Duże oczy Rudiego, ze zdziwienia zrobiły się jeszcze większe.
— Tak, hai — odpowiedziała i ukłoniła się równie głęboko jak brat. — Ja mam na imię Mayumi, a mój brat — Yunzo. — Dla pewności powtórzyła wolno jeszcze raz, pokazując przy tym palcem na siebie. — Mayumi i… Yunzo — wskazała brata.
Rudi w uśmiechu wyszczerzył zęby i teraz on pokazał na siebie.
— Rudi!…
Przedstawianie się wyszło im śmiesznie i beznadziejnie. Coś jak w głupich amerykańskich filmach przygodowych, których akcja toczyła się gdzieś w Afryce. Gdy zdali sobie z tego sprawę, wybuchnęli głośnym śmiechem i pierwsze lody zostały przełamane. Mayumi wytłumaczyła Rudiemu, że Yunzo bardzo słabo zna niemiecki. Przyjechali niedawno do Bytomia i dopiero tutaj zaczął się uczyć języka. Natomiast ona uczyła się jeszcze w Japonii, w szkole, więc mówi trochę lepiej, ale i tak musi się dużo uczyć. Rudi z kurtuazją zauważył, że mówi po niemiecku bardzo dobrze.
— Pięknie oboje walczyliście. Widać było, że uczyliście się jakichś sposobów walki, których nie znam — przyznał z uznaniem.
Na te słowa Mayumi machnęła ręką i wyjaśniła, jakby mówiła o rzeczach tak prozaicznych jak chodzenie na zakupy, czy gotowanie makaronu:
— Uczymy się z bratem od niedawna. Ja — judo, a Yunzo karate i gdybyśmy dłużej trenowali z pewnością nie musiałbyś nas ratować, nawet przed piątką napastników — dodała uśmiechnięta i ponownie się skłoniła.
— O judo słyszałem, ale o karate nie wiem nic. Będziecie musieli mi kiedyś opowiedzieć i pokazać, jak wygląda trening.
Rozmawialiby może dłużej, ale doszły ich dźwięki dzwonów z kościoła Świętego Jacka, bijących na siedemnastą. Dzieciaki szybko zebrały koc. Mayumi wytłumaczyła Rudiemu, że muszą już iść do domu, bo ojciec nie lubi jak się spóźniają na kolację, tym bardziej, że po kolacji mają jeszcze lekcje.
— Lekcje? — Zdziwił się Rudi. — Przecież są wakacje!
— No tak — odpowiedziała Mayumi. — Mówiłam ci, że musimy nauczyć się dobrze mówić po niemiecku, a szczególnie Yunzo. — Poklepała brata po ramieniu.
— Dobra, rozumiem — stwierdził. — Chodźcie odprowadzę was, nigdy nie wiadomo czy banda Huberta nie czai się gdzieś w pobliżu, a ja — Rudi wskazał palcem na siebie — znam ścieżki, o których tamci na pewno nie wiedzą.
Zgodzili się z ochotą, wypowiadając krótkie — hai i zanim pobiegli, Rudi zapytał jeszcze.
— Czy u was w Japonii, wszyscy się tak cały czas kłaniają?
Yunzo skwitował pytanie krótko.
— Hai… — Znowu się kłaniając.
Wybuchnęli śmiechem i pobiegli na skróty w dół hałdy, prosto w stronę łąk. Ścieżki, które znał Rudi i inni chłopcy z okolicy, szybko wyprowadziły ich na wolną przestrzeń niedaleko domów mieszkalnych Rozbarku. Po drodze na tyle, na ile to było możliwe, Rudi wypytał Mayumi o rzeczy, które bardzo go interesowały.
— Jak macie na nazwisko?
— Fukusawa.
— Gdzie mieszkacie w Japonii?
— Pochodzimy z miasta o nazwie Fukuoka, na wyspie Kiusiu, ale od dwóch lat mieszkamy w Tokio.
Potem Mayumi sama już zaczęła opowiadać, kim są i co robią w Bytomiu.
— Nasz tata jest inżynierem górniczym i przyjechał do Niemiec na zaproszenie zarządu kopalni Heinitz i rządu. Całymi dniami siedzi w kopalni i uczy się od waszych górników jak się wydobywa węgiel. Mama została w Japonii i pojechała do Fukuoki, do dziadka, który jest bardzo chory, musi się nim opiekować. Yunzo w tym roku zacznie uczyć się w gimnazjum, a ja rozpocznę naukę w drugiej klasie. Nie wiem jak długo tutaj będziemy, ale chyba jeszcze ze dwa, trzy miesiące…
Rudi kiwał głową ze zrozumieniem i nagle zdał sobie sprawę, że dziewczynka opowiadając używa nazw, które słyszy pierwszy raz w życiu. Wzbudzało to u niego coraz większą ciekawość i powodowało, że zadawał coraz więcej pytań. Mayumi cierpliwie odpowiadała na każde z nich, a on uważnie słuchał. Ani się obejrzeli jak dotarli do Scharleystrasse. Przebiegli tory tramwajowe, a potem rodzeństwo zaprowadziło Rudiego pod dom, który zajmowali w Bytomiu. Była to dzielnica willowa, w której mieli swoje domy członkowie dyrekcji kopalń i bogaci mieszańcy miasta. Rudi był tu kilka razy, ale trzymał się raczej swojej dzielnicy, gdzie był u siebie i czuł się pewnie, a tutaj wszystko było dla niego obce. Niby kilka przecznic, a na Gustav Freytagstrasse65był już inny świat. Dzieci zatrzymały się przy jednej z furtek.
— Tutaj mieszkamy — powiedział Yunzo, wskazując na stojący za płotem okazały jednopiętrowy dom z ogrodem i podjazdem wysypanym żwirem.
Całe ogrodzenie wzdłuż płotu było obrośnięte gęstymi krzewami bzu. Tylko przez furtkę przy której stali i szeroką bramę wjazdową, można było zajrzeć na teren posesji.
— Dobra, w domu nic wam już nie grozi — stwierdził Rudi, rozglądając się po okolicy. — Ładnie tu.
Yunzo skinął głową i kalecząc strasznie niektóre słowa oświadczył:
— Możesz do nas przychodzić kiedy chcesz. Wołaj albo… — zabrakło mu słów i powiedział dalej po japońsku, co zaraz przetłumaczyła Mayumi. — Zadzwoń. Wieczorem zawsze jesteśmy w domu. O, tam są nasze okna. — Pokazała na dwa okna pierwszego piętra, wychodzące na duży balkon.
— Uhm… — Rudi zajrzał przez furtkę i popatrzył w stronę wskazanych okien.
Potem ukłonił się na ich sposób i wyjaśnił, że musi iść. Rodzeństwo weszło do ogrodu i gdy stanęli pod drzwiami, Mayumi odwróciła się, machając na pożegnanie, ale Rudiego już nie było.
Rozdział IV
Helga szybko szła do domu, omijając główne ulice i starając się wybierać drogę przez podwórka. Nie chciała napatoczyć się na jakiegoś znajomego, który mógłby ją zobaczyć w tak opłakanym stanie. Tuż przed wejściem do kamienicy chciała szybko minąć dużą bramę, prowadzącą na podwórko. W jej mroku zauważyła kilka postaci. Zatrzymała się jednak na dźwięk swojego imienia. Ktoś ją wołał.
Przecież to Hubert — pomyślała zdziwiona, zawróciła i weszła w cień bramy.
Nieopodal wyjścia na podwórze, razem z bratem było jeszcze dwóch znanych jej chłopaków; Karl Franke i Ginter Kluzka. Wszyscy ubrani w mundurki Hitlerjugend. Chłopcy stali oparci się o ścianę, zaś Hubert siedział na kamiennych schodach, prowadzących do sąsiedniej kamienicy. Rozmawiali cicho, a gdy podeszła bliżej zauważyła, że wszyscy wyglądają, jakby tarzali się w kurzu i pyle. Ich ubrania były brudne i splamione krwią. Całości obrazu nędzy i rozpaczy dopełniały brudne, poranione ręce i nogi, napuchnięta i rozcięta warga Karla oraz związana chusteczką dłoń Gintera. Brat trzymał na nosie namoczoną w wodzie chusteczkę, całą już przesiąkniętą krwią. Widok był zaskakujący, więc zapytała:
— O, Boże, a wy co? — Podeszła bliżej, oglądając dokładnie obrażenia i zniszczenia w wyglądzie kolegów. — Byliście na wojnie, czy jak? — dokończyła ze zgrozą.
Hubert tylko machnął ręką i mówiąc niewyraźnie przez chusteczkę odpowiedział:
— Nie, na hałdzie. — Zezował znad chusteczki na stojącą nad nim siostrę, która złapała się pod boki i patrząc z góry na brata zapytała:
— A tam co, kulaliście się z górki po kamieniach? — Zaśmiała się głośno i wyszczerzyła zęby w złośliwym grymasie.
— Ty się lepiej nie czepiaj — mruknął Karl, dotykając obolałej wargi, a Ginter zapytał z drwiną w głosie.
— A, ty? Bluzką schody myłaś?
Helga zorientowała się, że odsłoniła plamy na ubraniu, kiedy podparła się pod boki. Zaczerwieniła się po uszy, tym bardziej, że Hubert już się głośno śmiał po słowach Gintera, trzymając chusteczkę przy nosie. Miał odchyloną do tyłu głowę, co spowodowało, że jego śmiech był raczej podobny do kaszlącego silnika samochodu. Dziewczyna sapnęła gniewnie i usiadła na schodku obok brata, który teraz zezował na nią z góry, ponad chusteczką.
— Nie gap się — warknęła. — Bo ci zaraz poprawię twój kulfon…
Ginter żachnął się.
— Doobra, przestańcie już. Byliśmy na hałdzie, a tam spotkaliśmy jakieś dziwne dzieciaki. Chłopak puszczał wspaniałego latawca w kształcie orła, a dziewucha siedziała na kocu i czytała. — Zaczął opowiadać, zerkając przy tym na Huberta, czy może mówić dalej. Ten tylko mrugnął powiekami na znak zgody i Ginter kontynuował:
— No to, podeszliśmy do nich…
Helga przerwała mu, wstając, dokończyła za niego ze złośliwym uśmiechem na twarzy:
— I chcieliście im odebrać tego latawca. Jednak dzieci nie chciały go oddać po dobroci i mocno was pobiły. — Roześmiała się tak głośno, że idący chodnikiem mężczyzna, zaciekawiony zajrzał do bramy.
— Cicho bądź idiotko i słuchaj dalej — warknął brat.
Dziewczyna umilkła i z powrotem usiadła na schodku. Ginter patrzył na nią zirytowany, ale podjął dalej opowiadanie.
— Te dzieciaki były jakieś dziwne; czarne oczy, żółtawa cera i mały wzrost wskazywał, że chyba byli Chińczykami albo co? Nie rozumiały, że też chcieliśmy puszczać ten latawiec. W końcu to orzeł, nie? No i ten mały zaczął się stawiać… — Przerwał na chwilę, bo coś go zabolało w kolanie i musiał potrzeć bolące miejsce. — Gdy latawiec był już nasz, przyleciał skądś Rudi Wodniok. Wiesz ten Polak z Rozbarku, co to za nim oczami wywracasz. — Ginter nie omieszkał dodać złośliwego komentarza.
Helga wstała i ruszyła w stronę chłopaka z zaciśniętymi pięściami.
— Ginter! Zaraz ci dam w pysk, ja za nikim nie wywracam oczami! — Zapiekliła się, stając na wprost niego.
Pozostali z rozdziawionymi ustami patrzyli na nagły atak furii dziewczyny, a ona czerwona jak piwonia krzyczała dalej.
— Wiesz kto mi to zrobił?! — Popchnęła go i Ginter się cofnął, wtedy Helga przycisnęła go do ściany tak mocno, aż w plecy mu się wbił jakiś duży kamyk wystający z tynku. — Wiesz? — zasyczała i nie czekając na odpowiedź dokończyła wolno. — Rudi… Rudi mi to zrobił — sapnęła i nagle cofnęła ręce, opuszczając nisko głowę.
Z ataku wściekłości nie pozostał ślad, a cała złość uszła, jak powietrze z przekłutego balonika. Oparła się plecami o ścianę i osuwając się usiadła w kucki, a potem przykryła oczy zwiniętymi w pięść dłońmi. Zapłakała cicho… Chłopcy siedzieli bez słowa, zdziwieni i skonsternowani zachowaniem dziewczyny. Wymieniali tylko między sobą znaczące spojrzenia, gdy w końcu Hubert wstał i podszedł do siostry, siadając obok.
W tym czasie, mały może pięcioletni chłopczyk na trzykołowym rowerku, podjechał do bramy od podwórka, zwabiony hałasami. Stanął na środku wjazdu i przyglądał się całej scenie.
Gdy Karl go zauważył, zrobił groźną minę i zawołał:
— Nie masz, co robić?! Uciekaj stąd zaraz do mamy! — Klasnął w dłonie i zatupał nogami tak, jakby miał zamiar go gonić.
Chłopczyk z podkówką na ustach, prawie się przewracając, szybko zawrócił rowerek i z głośnym płaczem odjechał w głąb podwórka, drąc się wniebogłosy.
— Mama! Mama!…
Hubert patrzył na siostrę, nie wiedząc co ma robić. Podniósł rękę do włosów dziewczyny, jakby chciał ją pogłaskać, ale nie wiedzieć czemu zrezygnował. Po krótkiej chwili milczenia, Helga spod trzymanych na twarzy dłoni odezwała się głucho, dobitnie sylabizując litery.
— Nienawidzę go. Nienawidzę, Rudiego…
Brat chrząknął głośno i oświadczył.
— Tak jak my! Też go nienawidzimy, Rudi jest od dzisiaj naszym wrogiem! Zaatakował nas bez powodu, razem z tym swoim dużym kumplem, Edkiem… Nie daliśmy im rady we trzech.
Karl i Ginter po ostatnich słowach Huberta, popatrzyli po sobie zdziwieni, a on pokazał im na migi żeby się nie odzywali. Helga odjęła ręce od twarzy, czerwonej i mokrej od łez.
— Świnia, należy mu się nauczka — mruknęła pod nosem, a wtedy do bramy wszedł ojciec przegnanego przed chwilą malucha na rowerku.
Prowadząc dziecko za rękę zmierzał z groźną miną wprost w stronę chłopców. Widać było, że jest zły i zraz da nauczkę łobuziakom, którzy krzyczą na syna. Jednak gdy zobaczył mundurki Hitlerjugend, zmienił decyzję i odstąpił od planowanej awantury. Zawrócił i odszedł śpiesznie, ciągnąc za sobą wrzeszczącego synka.
— Tato, to byli oni. To te łobuzy, zbij ich!
Hubert z nie ukrywaną satysfakcją patrzył w ślad za mężczyzną, a potem splunął pod nogi, rozmazując butem ślinę. Odwrócił się w stronę siostry i kolegów, minę miał przy tym zawziętą i tajemniczą. Widać było, że w jego głowie powstawał jakiś plan, który na pewno nie wszystkim się spodoba, a Rudiemu w szczególności.
— Na Rudiego znajdę sposób, ale o tym pogadamy później.
Wstał i ruszył przez bramę w stronę ulicy, Helga i chłopcy poszli w ślad za nim. Wieczorne słońce rzucało długie cienie na chodnik i jezdnię. Bez słowa pożegnania rozeszli się każdy w swoją stronę. Hubert i Helga weszli do sieni swojej kamienicy.
***
Gdy brama opustoszała, od strony podwórka wszedł do niej wysoki mężczyzna. W ręku trzymał wypełnione węglem wiaderko z ułożonymi na wierzchu kilkoma szczapami drewna. Widać musiał wyjść z piwnicy, do której wejście znajdowało się od podwórza, ledwie kilka metrów od bramy. Zatrzymał się, a potem odstawił węglarkę. Poprawił skręcone szelki spodni i otrzepał szerokie nogawki bryczesów. W jego oficerkach wyczyszczonych na glanc, odbijało się światło słońca. Odczekawszy chwilę, poprawił drwa ułożone na węglu. Podniósł węglarkę i wyszedł na ulicę, skręcając do tej samej klatki schodowej, w której przed chwilą zniknęło rodzeństwo…
***
W pokoju było ciemno, jedynie przez otwarte okno wpadało trochę światła księżyca i ulicznych latarni. W nikłej poświacie można było zauważyć, że na szerokim parapecie siedzi jakaś postać, oparta plecami o framugę. Wyciągnięte nogi wsparła po drugiej stronie i z zadartą do góry głową, obserwowała rozgwieżdżone niebo. Było bardzo cicho, gdy wtem ktoś cichutko zapukał do drzwi. Do środka zajrzała Mayumi, wpuszczając przez szparę snop jasnego światła z korytarza.
— Yunzo? Co robisz po ciemku? — zapytała szeptem.
— Patrzę w gwiazdy i zastanawiam się, czy u nas widać te same konstelacje. W Tokio jest już poranek. — Westchnął ciężko.
Mayumi nie czekając na zaproszenie zdjęła pantofle przy drzwiach i jednym susem skoczyła na łóżko brata, siadając u wezgłowia z podwiniętymi pod siebie nogami. Była już przebrana w delikatną koszulę nocną i gotowa do snu jak brat, który siedział na oknie w piżamie.
Yunzo dalej patrzył w niebo i mruknął cicho:
— Przed chwilą przyjechał tata.
— Uhm, widziałam. Myślisz, że pani Kokoda już mu o wszystkim powiedziała? — spytała, naciągając koszulę i okrywając gołe stopy.
— Na pewno. — Yunzo odwrócił się i spuścił nogi z parapetu do środka pokoju.
— Co powie tata? I co my mu powiemy.
— A, co możemy ukryć i po co? — odparł lakonicznie na jej pytanie, zeskakując z parapetu. — Wiesz nie daje mi spokoju i cały czas się nad tym zastanawiam, dlaczego Ludi postanowił nam pomóc — powiedział po chwili.
— Nie mówi się Ludi, tylko Rrrudi… — zaakcentowała wyraźnie głoskę „r”, nauczył byś się w końcu. Pani Schoppa załamuje ręce, kiedy słyszy wiecznie te twoje — „el”, a to taka miła pani… Pomógł nam, bo to porządny chłopak — dokończyła z przekonaniem.
— Wiem, wiem. Sam jestem na siebie zły za to „el”. — Westchnął i podszedł do łóżka, kładąc się obok siostry. — Tęsknię za mamą, wiesz — powiedział cicho.
— Ja też, bardzo…
W pokoju zapanowała cisza, było tylko słychać delikatne cykanie świerszczy, które dawały nocny koncert.
— Yunzo, a może mogłeś im dać ten latawiec?
— Co ty mówisz! Myślisz, że na latawcu, by się skończyło? — żachnął się. — Ludzie, którzy cię ledwo zobaczyli, a już nazywają „żółtą małpą”, na pewno, by się nie zadowolili latawcem — powiedział stanowczo, z podniesionym głosem. — Ludi, Rrudi… — poprawił się zaraz. — Ma rację! Oni są źli!
Po tych słowach nastąpiła kolejna chwila ciszy.
— Musimy na nich uważać! — powiedzieli prawie jednocześnie.
— Yunzo, jak myślisz, Rudi przyjdzie do nas, spotkamy go jeszcze?
— Hm, nie wiem. Widać było, że dzielnica w której mieszkamy, nie jest jego miejscem. Wiesz tylko wtedy, gdy on tak postanowi i będzie tego chciał, to się spotkamy. On na pewno nas znajdzie — to jego miasto. Swoją drogą, zastanawiałem się, co on tam robił na tej górze. — Yunzo ożywił się i odwrócił na bok w stronę siostry.
— Ja też — odparła. — Miał lunetę, a potem, gdy był z nami na dole już jej nie miał — dodała.
— Też to zauważyłaś? — wyszeptał głośno. — Trzeba by to sprawdzić, wejść na szczyt i poszukać, może coś tam ukrywa?
— Chcesz znowu iść na tę górę? — Szarpnęła brata za rękaw od piżamy. — Nie wolno! Znowu możemy natknąć się na tych bandytów, a wtedy ani Rudiego, ani górników, na pewno tam nie będzie!
— Aaa, kraczesz — żachnął się. — Zresztą kto ci powiedział, że pójdziemy tam razem? — Zabrał rękę, żeby nie gniotła rękawa. — Nic dwa razy się nie zdarza — odpowiedział, a po chwili dokończył. — Musimy się dowiedzieć albo raczej, to ja muszę poznać prawdę i tyle. Wiesz teraz mam w stosunku do niego dług, więc muszę wiedzieć komu zawdzięczam pomoc i komu jestem dłużny przysługę, równie wielką jak ta, którą otrzymaliśmy od Rudiego. Po za tym, on wypytał nas o wszystko, co chciał. A my?… — Popatrzył wymownie na siostrę, podnosząc się na łokciach i mocno dmuchając w model samolotu zawieszony nad łóżkiem.
Mały czerwony model dwupłatowca delikatnie się zachybotał, jakby wpadł w dziurę powietrzną. Mayumi obserwowała ruch samolocika i po chwili stwierdziła:
— Fakt, my o nim nie wiemy nic…
— I to trzeba zmienić — odparł stanowczo Yunzo.
W tym momencie drzwi pokoju otwarły się szerzej i jak duch stanął w nich ojciec. Widać przechodził korytarzem do swojej sypialni, a widząc je niedomknięte, przez szparę zajrzał do środka.
— A wy łobuzy, co jeszcze nie śpicie? Znowu coś kombinujecie? — Stanął w progu ubrany w szlafrok nałożony na piżamę, trzymając pod pachą złożoną w pół gazetę. Zdjął pantofle, które równo ustawił przy progu, a Mayumi zeskoczyła z łóżka i podbiegła do ojca, wieszając mu się na szyi. Zawołała szczęśliwa:
— Tata! Jesteś wreszcie…
Yunzo też podszedł. Odczekał cierpliwie, aż siostra spłynie z szyi rodzica i grzecznie się ukłonił. Ojciec poczochrał syna po czuprynie i podszedł do stojącego nieopodal fotela.
— Usiądę na chwilę z wami, bo mamy sobie coś do wyjaśnienia, prawda? — stwierdził poważnym tonem.
Dzieci z powrotem usiadły na łóżku, a pan Fukusawa zaczął opowiadać dramatycznym głosem:
— Ledwo wszedłem do domu, a pani Kokoda wypadła z kuchni i nie dając mi chwili wytchnienia wszystko dokładnie opowiedziała. Jak to Yunzo wpadł do domu, wyglądając strasznie, niczym ostatnie nieszczęście, a zaraz za moim dzielnym synem, wbiegła piękna córka. — Popatrzył z uśmiechem na Mayumi. — Wyglądająca jeszcze gorzej niż brat. W potarganej i brudnej sukience, którą dostała od mamy przed wyjazdem. — Przerwał i odłożył gazetę na mały stolik. — Opowiedziała mi też, co było powodem, że wyglądaliście tak okropnie i co się stało na hałdzie. — Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale dzieci zaczęły jedno przez drugie, wyjaśniać okoliczności całego zdarzenia.
Ojciec podniósł rękę i rodzeństwo umilkło.
— Spokojnie, spokojnie! Jutro też jest dzień i na dodatek niedziela, więc będę w domu. Wyjaśnimy sobie wszystko; co było, jak było i dlaczego. Aha. — Podniósł do góry palec — A także, kim był ten chłopak, który was uratował, a potem odprowadził pod sam dom, aż do furtki. — Popatrzył na Yunzego i zapytał:
— To jest twój dobroczyńca, twój onjin?
Syn patrząc ojcu w oczy, skinął wolno głową, czym potwierdził jego słowa. Pan Fukusawa zabrał gazetę ze stolika i wetknął ją z powrotem pod pachę, a wstając klasnął w dłonie i zakomenderował:
— Dobra, teraz spać! Późno jest i jutro będziecie nieprzytomni. Mayumi do siebie! Raz, dwa i do łóżka. Yunzo, a ty przymknij okno, bo rano cię nie poznamy, gdy tym razem komary zaatakują znienacka! — Zaśmiał się i miał już wyjść, ale zatrzymał się w drzwiach.
— Ach, zapomniałbym. Jutro czeka na was mała niespodzianka. Chociaż nie wiem, czy na nią zasłużyliście — zniżył głos. — Może wam się przyśni, co to jest. Dobranoc!
Pomachał na pożegnanie i wyszedł.
Rozdział V
Powoli budził się ze snu, słońce stało już wysoko, a jego promienie wpadały prosto przez uchylone okienko dachowe, migocząc po oczach. Rześkie powietrze nocy nie przewietrzyło stryszku i mimo, że lufcik był ciągle otwarty, w małym pomieszczeniu było gorąco i duszno. Dodatkowo, gdy spał, miał zwyczaj szczelnie owijać się kołdrą pod brodę, więc mocno się spocił. Odczuwał dyskomfort, czując klejącą się do skóry kołdrę.
Rudi zaadaptował na swój pokój dawną komórkę na stare graty, pozostawioną przez poprzednich lokatorów. W lecie mocno się nagrzewała od dachu, ale za to zimą było w niej ciepło i przytulnie za sprawą ceglanej ściany, będącej jednocześnie kominem familoka. Gdy sąsiedzi zaczynali palić w piecach, cegły rozgrzewały się, dając przyjemne ciepło.
Chłopiec leżał, zasłaniając oczy przed ostrym światłem i słuchał, jak za przepierzeniem z desek hałasowały gołębie. Widać dopiero co wróciły z porannego lotu i podniecone wolnością gruchały, trzepotały skrzydłami, a nawet popiskiwały. Odwrócił się na plecy, a wtedy z głośną skargą jęknęły sprężyny pod materacem łóżka. Z przykrością stwierdził, że wykonany ruch nie był najlepszym pomysłem, bo ostro zabolały go plecy w okolicy łopatek. Dał też o sobie znać zraniony łokieć, pulsując boleśnie pod skórą.
Rudi ostrożnie dotknął policzka poniżej oka, śliwka oczywiście była, ale chyba nieco wklęsła. Odrzucił kołdrę, wstał i podszedł do małego lusterka wiszącego nad szafką. Przyjrzał się dokładnie twarzy, dotykając jednocześnie palcami spuchniętej wargi i dużej granatowo fioletowej buły pod okiem.
— No, nie wygląda to za dobrze — wymruczał do siebie. — Śliwa pod okiem i spuchnięta warga. Ależ jestem piękny!
Niedbale złożył pościel, włożył pantofle i zabrał z krzesła brudne ubrania. Zamknął pokoik i zszedł piętro niżej do mieszkania. Gdy otwarł drzwi do kuchni i zajrzał do środka, stwierdził, że mamy nie ma. Dla pewności zerknął jeszcze do pokoju, a gdy wrócił do kuchni, zauważył na kredensie kartkę opartą o szklanki.
„Poszłam na targ zrobić zakupy. W szafce pod oknem jest świeży smalczyk. Weź sobie z chlebem. Herbatę masz, jak zwykle w termosie. Umyj się i posmaruj sińce na twarzy maścią, co leży obok kartki!
Mama
PS. W pokoju masz czystą koszulę i spodnie.
Czekaj na mnie, aż wrócę!!!!
Całusy — Mama”
Faktycznie obok kartki leżało małe okrągłe pudełko, w którym była podejrzanie pachnąca żółtobrunatna maź. Dotknął jej palcem, wąchając ostrożnie. Jedyne co wyczuł i rozpoznał w zapachu specyfiku, to mięta. Potem wszedł do pokoju, gdzie na stołku przy pianinie leżało porządnie poskładane ubranie. Położył brudne rzeczy na oparciu krzesła, a potem otwarł szeroko okno w kuchni. Zdjął podkoszulek w którym spał i dokładnie się umył. Stanął przed dużym lustrem wiszącym na drzwiach szafy i przeglądając się w nim dokładnie, sprawdzał po raz kolejny wszystkie zadrapania i siniaki. Nabrał palcem trochę maści, i tak jak kazała matka, posmarował delikatnie sińca pod okiem i spuchniętą wargę, a dla pewności zadrapania na łokciu też. Ubrał się, uczesał włosy i włączył radio, stojące na sekretarzyku, z którego cicho popłynęła jakaś skoczna muzyka.
Z pojemnika wyjął duży i okrągły bochenek chleba. Ukroił dwie grube pajdy, smarując je pachnącym smalcem ze skwarkami. Nabierał go ostrożnie nożem z małego kamionkowego naczynia, stojącego w wentylowanej szafce pod oknem, gdzie zawsze było chłodniej niż w mieszkaniu. Posolił obficie jedną z kromek, a na drugą grubo nałożył musztardy. Lubił chleb ze smalcem i tą ostrą przyprawą. W końcu każdy ma jakieś swoje ulubione smaki. Nalał do szklanki z grubego szkła, gorącej herbaty. Skończył szykować i wreszcie mógł zacząć śniadanie.
W czasie jedzenia słuchał radia, ale tak naprawdę głowę miał zaprzątniętą rozpamiętywaniem wczorajszego dnia.
Mayumi, dziwne imię, ale ładne. — Stwierdził w myślach po krótkim zastanowieniu, przypominając sobie jej czarne oczy. — Jest taka, takaa… — Nie umiał znaleźć słowa. — Giętka, gibka? W ogóle jest ładna i wcale nie jest żółta! Jak gadał ten buc, Hubert. Swoją drogą, dlaczego nazywają ich żółtą rasą? — Zastanawiał się.
— Nie mam pojęcia — odpowiedział sam sobie i ugryzł kolejny kęs chleba. — Och, jak ona walnęła tym Ginterem o ziemię. — Przypomniał sobie. — To musiało boleć. — Uśmiechnął się.
Jadł powoli, bo przez zranioną wargę nie mógł zbyt mocno otwierać ust.
Yunzo, to dopiero jest wojownik. Mały, a takiego drągala zmiótł jednym ciosem. Karate trenuje. Ciekawe, jak wygląda taki trening. Widać po tym, co potrafi, że jest to mocny sport. Kopać tak wysoko? Ja bym chyba sobie nogi połamał, a ten stał obok niego i jak mu nie zafasuje cios nogą. Świetne, przydałoby się tak nauczyć. Może Yunzo mnie nauczy?
Uśmiechał się, jedząc dalej i jeszcze raz przypomniał sobie ruchy Japończyka w czasie uderzenia. Na siedząco, wyginając ciało i symulując cios, ruszał ramionami tak, jakby to on walnął chłopaka z HJ-tu.
Jak mu tam? — Zastanowił się chwilę. — Aaa nie wiem, nie znam go. Nie ważne.
Dopił herbatę, kończąc śniadanie i posprzątał po sobie. Radio właśnie nadawało wiadomości i spiker czytał:
— Według informacji agencji prasowej w okolicach Hindenburga66, miał miejsce wypadek kolejowy. Wagony z węglem wypięły się ze składu i uderzyły w słup mostu …
— E tam, pierdoły — mruknął i podszedł do odbiornika, popatrzył chwilę w migoczące zielono „magiczne oko”, a potem go wyłączył.
Gdy zapadła cisza i zastanawiał się co dzisiaj robić, usłyszał jak mama wchodzi do kuchni.
— Jestem! — Zofia zawołała od progu.
Wyszedł z pokoju. Pomógł jej postawić na stole ciężkie siatki z zakupami. W jednej z nich przez ażurowe oczka wystawały różne warzywa, między innymi koper i zielone ogórki.
Będą małosolne — pomyślał z rozmarzeniem. — Mama robi najlepsze ogórki kiszone pod słońcem.
Zofia usiadła na krześle i rozwiązywała sznurowadła butów.
— Uff, dzisiaj znowu będzie upał nie do zniesienia — sapnęła zmęczona.
— Nalać ci zimnego kompotu?
— A, daj dziecko, daj… — powiedziała, zdejmując z głowy mały kapelusik.
Rudi odstawił buty matki na swoje miejsce przy drzwiach, podał jej pantofle i nalał pełną szklankę chłodnego napoju, który z wdzięcznością wzięła od syna i wypiła duszkiem. Odstawiła szklankę i dopiero teraz odpięła guziczek kołnierzyka, rozsuwając go na boki.
— Siadaj. — Odsunęła krzesło, stojące tuż obok i popatrzyła uważnie na syna.
Złapała go delikatnie pod brodę i podniosła twarz do światła. Poprawiła na nosie druciane okularki i mrużąc oczy z uwagą przyjrzała się sińcom na twarzy.
— Smarowałeś maścią, jak kazałam?
— Tak mamo — odpowiedział, odsuwając głowę.
— Mam nadzieję, że ten wczorajszy incydent więcej się już nie powtórzy, co? — zapytała z przyganą w głosie.
— Oj, mamo — żachnął się i wstał z krzesła. — Czy to moja wina, że tamci chcieli zrobić krzywdę tym dzieciakom? Mówiliśmy już o tym wczoraj. Przecież gdybym im nie pomógł, Hubert i ta jego zgraja, na pewno by ich pobili. — Chodził wzdłuż stołu i głośno wypowiadał słowa, gestykulując rękami.
— Wiem, wiem synku. Tylko się boję, że Hubert i ta, jak ich nazwałeś — zgraja, mogą teraz szukać zemsty — stwierdziła z westchnieniem i wstała od stołu.
Zaczęła rozpakowywać siatki z zakupami, podając różne rzeczy Rudiemu, a on układał je gdzie trzeba, zastanawiając się nad jej spostrzeżeniami.
Mama może mieć rację, Hubert mi nie daruje, że się wtrąciłem. Nawet na pewno tak będzie, bo został upokorzony i pobity przy swoich. On, dowódca drużyny, czy jak tam oni nazywają, te swoje grupy w HJ-cie…
Doszedł do takich niewesołych wniosków, układając ostatniego ogórka w dużym koszyku na warzywa, który stał na parapecie okna.