Rozdział 1 — Zimne miejsca na dłoniach
W pierwszej chwili myślał, że wróci. Ten Lew po prostu… W jakiś sposób pojawi się ponownie. W końcu zawsze tam był. W kawiarni. Pod dębem. Na schodach. W jego głowie. A potem zniknął. Wyrwane jak kartka z zeszytu. Pozostały tylko strzępy — i żadne z resztek nic nie powiedziało.
Nathan szukał. Najpierw z nadzieją, potem z uporem, a potem już tylko odruchowo. W pierwszych dniach — wszędzie, gdzie mogli się minąć. W następnych tygodniach — tam, gdzie nikt nie zaglądał. Potem — wszędzie, nawet tam, gdzie nie powinno.
Czasem wydawało mu się, że go widział. Cień na ulicy. Twarz w autobusie. Sylwetka w tłumie. Ale to nie był Leo. Nigdy nie był.
Zrobiło się zimno. Na początku tylko rano — szron na balustradach, oddech jak para z ust. Potem w ciągu kilku dni. A potem w nim.
Miasto skuliło się w milczeniu. Śnieg pokrywał liście, jakby chciał wymazać to, że kiedykolwiek istniały. A Nathan szukał dalej. Ale coraz rzadziej. Już nie ma ognia. Nie ma na co czekać. Z torbą przewieszoną przez ramię. Ze spuszczoną głową jak pies, który już dawno przestał wierzyć, że usłyszy gwizdek.
Bywały wieczory, kiedy siedział w pustym pokoju i szeptał do siebie: „A co, jeśli go już nie ma?”. „A jeśli naprawdę… zniknęła? A cisza nic nie odpowiedziała. Bo wiedziała jeszcze, czego on nie chce.
Aż pewnej nocy przyszedł kolejny sen. To nie było jak odrętwienie. To nie było jak zmęczenie. Wśliznął się bezszelestnie i przyniósł coś, czego Nathan nie zrozumiał od razu.
Był targ. Był tam dąb. Była noc. Nie było słychać żadnego dźwięku, tylko coś w rodzaju impulsu — jak echo, które miało się dopiero wydarzyć.
Leo siedział przy stole. Roześmiał się. Mówił coś. Ale głos nie dotarł.
Nathan chciał się zbliżyć. Nazwać. Dotyk. Ale nie mógł się ruszyć. Nogi były jak korzenie.
A potem to drzewo… To stare drzewo na środku rynku zaczęło się otwierać. Nie pękać. Nie łamać. Otwierać. Jakby jego kora była fałdą czasu, która właśnie się rozsunęła.
Z wnętrza wyszedł cień. Niebieski. Bez kształtu, ale z intencją. Leo coś poczuł. Obrócony. Spóźnił się o pół uderzenia serca.
Cień go wciągnął. Nie jak złodziej. Nie tak jak wiatr. Jakby Lew był kroplą, a cień oceanem.
— krzyknął Nathan. Nie ustami. Ciało. Oni myślą. Całym sobą. Ale było już za późno.
Świat zaczął znikać. Kolory. Światło. Twarze.
Wtedy…
Obudził się.
W ciemnym pokoju. W tej samej kurtce. Z zaciśniętymi dłońmi, jakby wciąż trzymał w ręku coś, co nie chciało odejść.
I przez chwilę, krótszą niż oddech, czuł, że sen pozostawił po sobie drzazgę. Taki, którego nie widać. Ale boli przy każdym ruchu.
Rozdział 2 — Echo w zamarzniętym szkielecie dnia
Następnego dnia śnieg nie przestał padać. Ale on był inny. Nie tak jak dekoracja. Jak… decyzja. Jak coś, co postanowiło ani drgnąć.
Nathan ubrał się bez przekonania. Kurtka. Torba. Ręce w kieszeniach. Rytuał ciała, nie duszy. Ale pod tym wszystkim coś się zmieniło. Nie pustka. Nie nadzieja. Coś pomiędzy. Niepokój.
Jakby sen zostawił w nim drzazgę. Niewidoczne, ale wystające z każdej myśli.
Udał się na Stary Rynek.
Tam, gdzie zniknął Leo. Tam, gdzie drzewo się rozstąpiło. Gdzie coś zasysało światło.
Dąb wciąż tam był. Stary. Kraina Lodu. Wielkie jak cisza.
Ale coś się zmieniło.
Niebo było bledsze niż zwykle, jakby świat próbował udawać, że wszystko jest w porządku. I właśnie wtedy ją zobaczył.
Nie był pewien, co widzi. Zwierzę.Sarna? Jeleń? Nie, obecność.
Stał na skraju rynku. Pokryte śniegiem, ale nie zimne. Biały jak pierwsze powiewy zimy. Rogi powykręcały się jak korzenie drzew. A wśród tych rogów — niebieskie jewels.Lights.As, jakby ktoś zawiesił w nich kawałki nieba.
Nie poruszyła się. Patrzyła na niego. A w tym spojrzeniu było wszystko to, czego Nathan nie potrafił nazwać: spokój, świadomość, pytanie.
Zrobiła krok. Potem drugi.
Podeszła do niego, jakby znała drogę, choć bruk był pokryty lodem.
Wtedy… Znalazła się na wyciągnięcie ręki. Zatrzymała się. I skłoniła głowę.
W ustach trzymała opaskę.
Granatowy. Z frędzlami. Ten sam, który Leo nosił prawie codziennie. Ta, której dotyk wciąż pamiętał ciepło jej palców. Ten, którego raz zgubił, a potem znalazł pod ławką, mówiąc: „Wiesz, czasami coś się gubi tylko po to, żeby naprawdę można było to znaleźć”.
Zwierzę położyło opaskę na oczy u jego stóp. I na chwilę — tylko na jeden cichy oddech — wydawało się, że czas się zatrzymał.
Nathan zamarł. Nie mógł mówić. Bo jego głos tkwi gdzieś między sercem a pamięcią.
Kiedy spojrzał ponownie, już jej nie było.
Nie było żadnych śladów. Nie było błysku. Tylko śnieg. I opaskę na rękę.
Szczypta w dół.
Wziął ją do ręki.
Była ciepła.
Jakby nie minął żaden czas. Jakby Lew tu był… Właśnie. Albo wciąż gdzieś był.
Rozdział 3 — „Jestem Arwas. Stwór zrodzony w świetle gwiazd
Padał śnieg. Do nieskończoności. Nie jak w bajce. Jak kara. Jak cisza, która nie odejdzie, dopóki ktoś jej nie nazwie.
Natan nie szedł przez las. Nie po drugiej stronie ulicy. Przeglądał swoje myśli. Jakby szukał nie Lwa, ale siebie samego przed jego zniknięciem. Jakby chciał odzyskać kogoś, kto odszedł razem z nim.
W ręku trzymał opaskę na rękę. Granatowy, z frędzlami. Wciąż czuła zapach dymu. Herbata. Lew.
Nie pozwolił jej odejść. Jakby odpuszczenie oznaczało zgodę na zapomnienie.
Drzewa wokół przerzedzały się. A śnieg zgęstniał. Wszystko stało się mniej ziemią, a więcej snu.
Aż do… On to widział.
Nie było fanfar. Nie było słychać żadnego dźwięku. Nie było żadnego objawienia. On po prostu był.
Stał na skraju polany. Między zimą a czymś, co nie miało jeszcze nazwy.
Koń.
Ale nie ten koń, którego znasz z tej ziemi.
Rumak utkany z mgły, kurzu i wspomnień. Grzywa falowała, choć nie było wiatru. Na jego boku znajdują się konstelacje. Prawdziwy.. Wzruszający. Jeden z nich wyglądał jak oko. Drugi jest jak ręka. Trzeci jest jak… Lew śmiejący się w słońcu.
Jego oczy były czarne jak głębia, ale bez zimna. Było w nich ciepło pierwotnego snu.
A potem — głos. Nie ustami. W środku czaszki. W środku serca.
„Nie musisz się bać.
— chciał zapytać Nathan. Ale koń poszedł dalej.
„Jestem Arwas.Istota zrodzona w świetle gwiazd. Wiem, kogo szukasz. I wiem, że już nie pytasz, czy on żyje. Pytasz: gdzie.
A ja mogę cię tam zabrać.
Rumak zrobił krok. Jego kopyta nie pozostawiały żadnych śladów. Ziemia pod nimi jest… Obudzono. Jakby każdy dotyk przywracał światło w zakurzonym wspomnieniu.
Nathan spojrzał mu prosto w twarz. Nie miał żadnych pytań. Tylko jedno:
„Dlaczego mi pomagasz?”
Arwas skłonił głowę, jakby się uśmiechał, bez mięśni.
Ponieważ jestem częścią historii, której nikt nie skończył. A ty po prostu to piszesz.
Potem ukląkł. Brak pompy. Jak ktoś, kto wie, jak ważna jest decyzja.
Nathan przesunął dłonią po jego szyi. Była ciepła jak sen, ale drżała jak niebo tuż przed burzą.
Pokład.
Nic nie powiedział. Bo wiedział, że słowa nie wystarczą.
A potem niebo pękło.
Nie grzmoty. Nie z błyskiem.
Pokój.
Ziemia zaczęła się poruszać. Śnieg wisiał w powietrzu. Drzewa cofnęły się jak kurtyna. A tam, między dwoma dębami, ukazała się brama.
Nie fizycznie.
Brama z mgły. Z ciszy. O rzeczach, których nie rozumiesz, dopóki przez nie nie przejdziesz.
— To Mor — powiedział Arwas.
Kraina, w której cisza mówi więcej niż słowa. Kraina, w której ukryte jest wszystko, co zbyt bolesne, by o tym pamiętać. Ziemia, po której idzie twój przyjaciel.
Wierzchowiec ruszył w drogę o własnych siłach.
Bez polecenia. Bez dwóch zdań.
A Natan nie oglądał się za siebie. Bo wiedział, że jeśli to zrobi, nie pójdzie dalej.
Rozdział 4 — Ziemia, która zna twoje sny
Mor nie miał bram. Nie miała też żadnych granic, choć każdy, kto do niej wchodził, był pewien, że właśnie je przekroczył. Cisza, która tam panowała, nie była martwa. Czekała.
Natan nie zeskoczył z Arwasa.To Arwas zatrzymał się sam, jakby nie wolno mu było już iść. Ziemia pod kopytami przypominała popiół zmieszany ze wspomnieniem — miękką, luźną, a jednocześnie pulsującą dziwnym ciepłem.
Przed nimi — ruina. Nie ruiny miasta, ale wspomnień. Wysokie wieże bez dachów. Porośnięte mchem mosty, które prowadziły donikąd. Kamienie pękały w pół szeptu.
A przede wszystkim to… Niebo bez kolorów.
Szary. Jak wyschnięta łza.
Nathan zsiadł z konia. Nie zapytał Arwasa, co ma robić dalej. Bo już czuł, że Arwas też nie może tu zostać.
Szli powoli. Przez bezdźwięczne echo świata, który już nie oddychał.
A potem, nagle… Coś się zmieniło. Wyglądało to tak, jakby jedno drgnięcie przeszło przez serce ziemi.
Po lewej stronie, pomiędzy pozostałościami murów i kolumn, pojawiło się światło.
Nie ostry. Nie w ciemno. Zielonkawy. Nathan ruszył w tamtym kierunku, kierując się jedynie instynktem.
A potem ją zobaczył.
🌿 Polana
Pomiędzy ruinami powrócił świat. Nie na całej powierzchni — ale w okręgu.
Polana, jakby wycięta z innej historii. Miękki mech. Oddychająca Ziemia. Zamknięty krąg zieleni — żywy, pachnący.
A w samym środku… drzewo.
Nie drzewo zbudowane z kory i liści. Nie roślina.
Kryształ.
Bagażnik jest czysty jak czyste szkło. W środku coś się poruszało, jakby mgła przepływała przez żyły drzew. A liście?
Ametysty. Każdy z nich ma inne rozmiary. Każda pokryta złotą nicią, wijąca się jak mapa, jak opowieść.
Drzewo nie wydało z siebie żadnego dźwięku. Ale brzmiało. Jakby jego obecność była melodią, której nikt nie grał.
🦌 Lūmen
Pod drzewem stało stworzenie.
Biały. Smukły. Wyglądał jak jeleń, ale to nie był jeleń. Jego oczy były zbyt niebieskie, by należeć do tego świata. Jego poroże było jak złoto stwardniałe od światła. A z jego piersi biał blask — małe, milczące słońce, które nie paliło, ale ogrzewało duszę.
Nie poruszył się, gdy Nathan się zbliżył. Nie odwrócił wzroku. On po prostu był.
A potem przemówił.
Ale nie ustami.
Głosem serca.
„Nie boisz się. Ale boisz się wiedzieć.
Nathan wyczuł to zdanie, zanim je zrozumiał.
„Plaga nie jest ziemią. Jest to ciało pamięci. Nie przyszedłeś tutaj — wróciłeś”.
— Był tu już wcześniej. Ten, którego szukasz. I coś zostawił. Nie ciało. Nie duszę się. Tylko to, co boli najbardziej: decyzja, której nie podjął.
☀️ Tamon — Strażnik Łzy Słońca
Wiatr wiał z drugiej strony polany. Cicho, pachnące ciepłem.
Z ruin wyszedł drugi strażnik.
Był podobny do Lūmena, ale inny. Jego futro miało odcień bursztynu. Wydaje się, że jego poroże wyrosło z żywego światła. A kropla unosiła się nad jego głową. Złoto. Translucent.As jakby spało w nim całe słońce, którego nikt już nie mógł zobaczyć.
„Jestem Tamon.Strażnik Łez Słońca.”
„To nie świat się zawalił. On jest tym, który rozdzielił”.
„Leo nie został zabrany. Udał się do miejsca, które sam sobie stworzył. A Mor tylko to ukrywał.
Tamon spojrzał w stronę drzewa.
„To drzewo nie rośnie. Czeka. Bo w środku jest pytanie, którego nie powiedział. A ty, Natanie… Ty jesteś odpowiedzią”.
Nathan stanął pomiędzy dwiema istotami. Między tym, co pamięta, a tym, co boli. I już wiedział, że droga się nie skończyła.
Ona dopiero się rozkręcała.
Rozdział 5 — „Cisza, która zna moje imię”
Mor nie ma map. Tu nie rysujesz dróg, to, co spotykasz, przyciąga cię.
Natan nie wiedział, czy chodzi dzień, czy noc. Na morzu nawet czas miał wątpliwości.
Śnieg był tak gruby, że przypominał mgłę. Nie było wiatru, ale coś się poruszało w koronach drzew. Jakby tu świat oddychał innym rytmem.
Ręce zaczęły mu drętwieć. Jego ubiór był taki sam jak w mieście. Wszystko było… Niewystarczający.
Serce waliło mu coraz ciszej. Nie dlatego, że byłem zmęczony. Z tego, że nic nie słyszał — nawet siebie samego.
A potem usłyszał.
Nie ma głosu. Nie szeleści.
Huk.
Jakby coś się psuło tuż obok.
Nathan zatrzymał się. Obrócony. Pusty.
Ale kiedy znów spojrzał przed siebie, nie był już sam.
Ślad
Na śniegu, w miejscu, gdzie wcześniej była tylko biel, leżał kamień. Nie z lodu. Nie z ziemi.
Ametyst, w kształcie oka. W jego wnętrzu: błysk — jakby coś go zobaczyło.
Nathan podniósł go drżącymi rękami. Kamień był ciepły.
A potem… Śnieg przestał padać.
Schronienie
Drzewa odsunęły się od lewej strony lasu. Sam. Brak dźwięku. Jakby ktoś szeptał do nich o drogę.
Za nimi — jaskinia. Nie jaskinia. Nie dom.
Miejsce, które wyglądało, jakby zostało stworzone specjalnie dla niego.
Miękki mech, mimo zimy. Ciepło, które nie miało żadnego źródła. I jedno:
Na ścianie, jakby spalonej ręką, znajduje się odcisk opaski Leo.
Nathan osunął się na kolana.
— Był tutaj — szepnął.
I po raz pierwszy od dłuższego czasu — nie czuł się samotny.
Kiedy zamknął oczy, zza drzew wychylało się coś jeszcze. Nie zaatakował. Nie warknął. Miał jednak oczy wilka i cień lwa.
Nie poruszył się. Oglądałem. Jakby mówiła: „Nie jesteś gotowa na spotkanie ze mną… ale teraz cię widzę.
Nadeszła noc. Ale nie zgasł.
I w ciszy, gdzie śnieg szepcze tylko do zmarłych… Nathan wciąż miał imię.
Natan zasnął. Po raz pierwszy od wejścia do Moru spuścił wzrok.
Nie było żadnych marzeń. Nie było nic. Tylko miękkie, zielonkawe światło emanujące z kryształowego kamienia w jego dłoni.
Aż do… Coś się zmieniło.
Nie obudził się nagle. Nie podskoczył z krzykiem. Po prostu… Zaczął gorąco obok niego.
Otworzył oczy.
🐺 Wilczyca
Leżała tuż obok niego. Jej futro było białe jak śnieg, ale ciepłe jak letni mech. Oczy miała złote, ale… Ludzki.
Nie był duży. Ale nie było w tym nic zwyczajnego. Oddychała powoli, jakby śniła razem z nim.
A potem, nie ruszając pyskiem, przemówiła.
— Nareszcie.
Jej głos był kobiecy, głęboki, delikatny… i bezsporne.
— Pachniesz jak decyzja, której jeszcze nie podjąłeś.
Nathan zamarł. Serce chciało się wycofać, ale ciało pozostało. Wilczyca nie spojrzała na niego, bo już go znała.
„Nie jestem snem. Ale ty marzysz, żebym nie zwariował.
— Szukasz chłopca. Ale znajdziesz cień. Jeśli chcesz pójść dalej… Musisz być gotowy do ryczenia. Nie tak jak człowiek. Jak wilk.
Natan nie odpowiedział. Wiedział jednak, że ta noc już nigdy nie będzie tylko snem
📖 Rozdział 6 — „Między cieniami a gwiazdami”
Zaraza się nie skończyła. On się zmieniał. Za każdym razem, gdy Nathan zasypiał — krajobraz po przebudzeniu był inny. Ale coś w nim pozostało znajome. Jakby uczył się tego sam Mor… i sprawdzone.
Korytarz z lustrami wewnątrz drzewa
Nathan szedł przez las, aż drzewa rozstąpiły się w milczeniu. W samym środku — jeden, większy od pozostałych, wygięty, popękany, ale żywy. Wewnątrz — korytarz.
Nie wykonany z drewna. Z luster.
Ale to nie były jego refleksje. To były twarze tych, którzy zniknęli.
Dzieci. Dorośli. A wśród nich — chłopiec z białą opaską na nadgarstku. Lew.
Ale on nie patrzył. Odbicie znikało za każdym razem, gdy Nathan próbował się zbliżyć.
cyfra arabska. Księżycowy most mgły
Za ostatnim lustrem rozpościerała się otchłań.
Nad nim — most mgły, która falowała jak oddech. Nie było poręczy. Nie było dna.
Tylko światło księżyca, które nie świeciło z nieba, ale z dołu.
Każdy krok Nathana sprawiał, że na moście rozlegał się szept.
„Nie wszystko, przez co przechodzisz, prowadzi dalej”. Nie wszystko, co pamiętasz, należało do ciebie”.
Ale nie upadł. Nie wahał się.
Przekazywane.
Ogród pełen odwróconych gwiazd
Po drugiej stronie czekała polana.
Ale nie tak jak wcześniej. Tutaj, zamiast trawy… rozproszone gwiazdy.
Nie w przestworzach. Na ziemi.
Każdy pulsował własnym światłem. Każda wyglądała tak, jakby czekała na dotyk.
Nathan pochylił się nad jednym z nich. A potem zobaczył — nie swoją pamięć.
Nie Leo. Ktoś, kto krzyczał w milczeniu. Ktoś, kto kiedyś próbował wejść do Moru i zginął bez śladu.
— Nie byłeś pierwszym, który go szukał.
Strażnik Rzeki Snów
Na końcu ogrodu — rzeka.
Ale jego wody płynęły w górę, a nie w dół. Unosiły się w smugi światła i błękitu.
Nad wodą — postać. Półprzezroczysta, kobieca, z włosami jak płynne szkło.
Nie spojrzała na Nathana, ale wiedziała, że on tam jest.
„Nie wszystkie wspomnienia są twoje.”
„Nie każdy sposób jest dla Ciebie. Ale ty wybrałeś ten.
Zbliżyła się, poruszając się na powierzchni jak sen. Nie próbowała go dotknąć. Wskazała tylko dalej:
„On będzie za wodą. Ale nie w takiej formie, jakiej oczekujesz.
Złamany ogon węża
Cień czekał tuż przy brzegu. Cień, który zwinął się w krąg.
Wąż
Jego ogon był złamany — powykręcany, jakby ktoś złamał go na pół.
„Zawróć.”
„Nawet jeśli go znajdziesz, nie będzie już sobą”.
— Lepiej zapomnieć.
Jego głos był aksamitny. Nie jest to niebezpieczne. Ale nasycony czymś, co chciało uwięzić.
Nathan zignorował go.
Lokal mieszkalny Złota sowa
Na gałęzi, nad jego głową, przysiadła złota sowa. Nie mrugnęła. Jej oczy były jak dwa księżyce w pełni.
— Znasz słowa, których nie powiedziałeś?
Nie czekała na odpowiedź.
— On też ich nie powiedział. I przez to powstał cień”.
Sowa zniknęła. Ale odeszła od pióra.
Biały. Światło. It zadrżała, jakby była gotowa coś zapisać.
Nathan ruszył dalej. Po drugiej stronie rzeki. Między cieniami. Między gwiazdami.
I gdzieś w ciszy Mor wymawiał swoje imię.
Rozdział 7 — „Droga, która zna dwa kierunki”
Mor się zmieniał. Nie było już śniegu. Liście wróciły na drzewa, ale były z innego świata — jakby utkane z bursztynu, matowego szkła i cieni ptaków.
Nathan szedł ścieżką, która powstała sama. Nie został zbudowany. Wyrosła spod jego stóp.
Szlak był wąski, ale prowadził pewnie. Raz między wzgórzami, czasem przez niską trawę. Czasem piasek zapadał się pod nim, jakby Mor chciał go zatrzymać… A czasem popychał ją do przodu.
Po kilku dniach spacerów wśród południowych dolin przyroda uspokoiła się. Nie było żadnych szeptów. Nie było luster. Tylko ciepło. I ciche powietrze, które wyglądało jak sen, ale nim nie było.
I w końcu pojawiło się rozwidlenie dróg.