E-book
14.7
drukowana A5
33.3
Łamiąc okowy XXI wieku

Bezpłatny fragment - Łamiąc okowy XXI wieku

Objętość:
96 str.
ISBN:
978-83-8155-702-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 33.3

Anatomia lewactwa

W sejmie ostatnio zahuczało

Sala na lewo skonfiskowana

Pół społeczeństwa jojczało

Że wolność została zabrana!


Wędliny w wigilię jedzone

W ramach protestu rotacyjnego

Polskie tradycje pogwałcone

I życzenia od Szczerba-tego


Na portalu ogólnodostępnym

Krążą już relacje z wieczoru

Lecz żartem to jest odrębnym

Lub kiepskim poczuciem humoru


Korki na ulicach się tworzą

Ale nie auta tego powodem

Programy niewiedzę mnożą

Jawiąc władzę z piekła rodem


Zakłócany sygnał wiadomości

Które chcą prawdę przekazać

To zepsucie do szpiku kości

Mnie już naprawdę przeraża


Zaczęto przestępców chwytać

Burzą się więc czarne umysły

Sumienia brudne zaczną pytać

Niespokojne człowieka zmysły


Swój naród czynić uciśnionym

Terrorystów do kraju wpuszczając

Poprawnie politycznie chronionym

Od odpowiedzialności ręce umywając


Szajki po lewej stronie siedzą

Kręgosłupów się wyzbywając

W strachu pod tęczy miedzą

Zgniłego gatunku wyrok znając

Anioł Stróż

Kiedyś zostałam wyzwana do walki

Będąc jeszcze niedoświadczoną istotą

Nie odpowiadał mi tytuł JEGO rywalki

Pojedynek tytana z bezbronną sierotą


Nie miałam prawa wygrać — niby jak?

Podjęłam wyzwanie, siadając przy stole

Siłując się z bytem, któremu honoru brak

Nieświadoma tego, jaką objęłam tu rolę


Wokół chmury i łokieć w blacie zatopiony

Nasze ręce złączone, lecz nie z mej woli

Postanowił wykonać los mój wyznaczony

Jak wobec polnej myszy wyrok sokoli


Nie godziłam się, by mnie doświadczał

Ale czymże byłam wobec jego zachcianki

Stawiałam czoła działom, jakie wytaczał

Z godnością, choć raniona przez odłamki


Wreszcie nasze siły się zrównoważyły

Mocniejsza jakoś zrównałam szalki

Jednak oczy jego zdradę w sobie kryły

Bo przeszedł do nieuczciwej walki


Nie godził się, że mnie nie pokonał

I wspomógł się perfidnie drugą ręką

Miałby przegrać? Prędzej by skonał!

Bo klęska byłaby jego najgorszą męką


Chciał mnie już tylko przybić do gleby

Lewą rękę skuł za mymi plecami

By prawa nie czuła pomocy potrzeby

By mógł cieszyć się victorii owocami


I gdy już prawie dotknęła blatu porażki

Czerwona łapa stanęła w mej obronie

Jedyna nie traktując tego jako fraszki

Jedyna, która była po mojej stronie


Siłą zrównała szanse do miejsca zero

Mroczną mocą pomogła je utrzymać

Pomogła mi zapanować nad jego sferą

Gdy bezimienny zaczął się nadymać


Obejrzałam się na tę dobrotliwą istotę

I nasze spojrzenia spotkały się nagle

„Nie sądziłam, że kiedyś dłonie splotę

Z czerwonym pomiotem, diable…”


On uśmiechnął się, rzekłszy jeno:

„Nie bój się. Jestem tutaj z tobą.”

I nasze dłonie stały się in pleno

W pewnej chwili jedną osobą


Z jego pomocą wygrałam tę wojnę

I siwy staruszek odszedł zdruzgotany

Przez przewrotny los skarcony hojnie

Za wszystkie moje dotkliwe rany


Wstałam od stołu rozgrywki życia

Na mej twarzy uśmiech zawitał

Diabeł wyszedł z mego ciała ukrycia

I westchnąwszy me ręce schwytał


Podziękowałam szczerze uradowana

A on rzekł mi wówczas kilka słów

Wyjawił, jaka w nim drzemie rana

I dlaczego tak chronił mych ideałów


„Niegdyś bezimienny wyzwał i mnie

Chcąc mi udowodnić swą wyższość…”

Historia powtarzająca się jak we śnie

Lecz tą pomocą zmieniona przyszłość


„Ale mi nie pomógł nikt…” — szepnął upadły

Odwrócił się, zmierzając w płomienie

A jego słowa umysł i serce moje skradły

Z mych oczu łzy spuszczając na sklepienie


„Czy wygrałeś?” — zapytałam ciekawa

On przystanął i obejrzał się przez ramię

Jego westchnienie poraziło mnie jak lawa

Gdy z drżących ust uleciało tylko „Nie…”


I odszedł, mówiąc „Spotkamy się jeszcze…

Gdyż twym stróżem jest anioł z innych sfer…”

Przy nowym spotkaniu spytałam: „Kim jesteś?”

A on tylko mi odrzekł: „Na imię mi Lucyfer…”

Buntownicy

W niebo wzleciał krzyk

Oczy zwrócone na roztrzęsione ciało

Oczy żółte, z ust pędzący syk

I dłonie, którym ciągle mało


Od rana najlepsze chęci

Duszy dobrej stłamszone

Nienawiści klamrą objęci

Bitwy o lepszy świat stoczone…


Młodzi żołnierze — mięso armatnie

Puszczeni w bój zmieniania świata

Apatią rozdarte dusze bratnie

Nieczułości wzrastająca w siłę krata


Dusze sprzedawane w biały dzień

Ciała bez krzty honoru, godności

Pod piękną korą zgniły pień

Brak nadziei dźwięku wolności


W południe klapki z oczu spadły

Strach objął zszokowane serca

Słowa złe wiarę w dobro skradły

Rozczarowanie umysł przewierca


Kolejna fala mocy partyzantów

Z nową bronią pokoju ruszyła

Z myślą, że wygrają bez kantów

Zaszumiała, pobudziła, nie wróciła…


Pod wieczór niedobitków obserwują

Zdarte mundury, broń po ziemi wleczona

Zawiedzione oczy żalu łzami plują

Na głowie z cierni spleciona korona


Walczyli dzielnie, w honorze zasnęli

Niepotrzebne litry przelanej krwawicy

Lecz dumni, że tej bitwy się podjęli

Wracają do domu wypaleni buntownicy

Ciśnienie

Pojawia się, gdy chcesz mnie złamać

Sprawić bym ugięła kark

Z fraszki robiąc prawdziwy dramat

Ale czy uniesie to twój bark…?


Pojawia się, gdy tylko na złość

Naginasz wszystkie moje zasady

W gniew zmieniając radość

Więc udzielę ci dobrej rady…


Lew przez łowców otoczony

Rykiem ostrzega, łapą odgania

Ale będąc już tym zmęczony

W końcu ugryzie bez wahania


Będzie płacz, zębów zgrzytanie

Gleba o czerwonym zabarwieniu

Bo gdy demon się wydostanie

Nie zostanie kamień na kamieniu


Pojawia się, gdy ranisz głęboko

Gnieciesz jak papier marzenia

Zwracając się do mnie wrogo

Do diabła skieruję życzenia…


Pojawia się, gdy odbierasz wolność

Zamykasz w klatce swego schematu

W kaganiec zakuwając mą zdolność

Nie oczekuj ode mnie wiwatu


Balon przez ciśnienie pulsujący

Tylko raz szpilę przyjąć może

Zmiecie wszystkich prąd rwący

Gdy huk nie ostanie na zaporze


Ręka, noga, mózg na ścianie

Nie uciszysz śmierci akordu

Bo ziarno nienawiści zasiane

Zrodzi już tylko chęć mordu

Człowiek

Ze słomy i ziemi wilgotnej zlepiony

Do życia zbudzony pioruna tchnieniem

Dłonią kobiecą i szponem rzeźbiony

By cieszyć się i zmagać z cierpieniem


Jestem tylko człowiekiem…

Stworzeniem kruchym i małym

Coraz słabszym z wiekiem

I bardzo niedoskonałym…


Uczyniono mnie śmiertelnym

I dano mi tego świadomość

Jakże więc być wierzytelnym

Życia smakując znikomość?


Mogę dźwigać cały ciężar świata

Być dobrym wypiekiem

Choć rzeczywistość mnie zgniata…

Ale jestem tylko człowiekiem!


Niby ostrzem ranię słowami

I od ostrza tego ginę…

Krzywdy rzucam nożami,

Podsuwam skręconą już linę…


Krwawię, kiedy upadam

Rozbijam się i łamię

Odbudowuję się i rozpadam…

Oto człowieczeństwa znamię!


Lecz… mogę czuwać całe dnie

Jeśli tego potrzebujesz

Mogę poświęcić całego siebie

Jeśli się w me serce wkujesz…


Mogę znieść dla ciebie tak wiele

Mogę cierpieć wiek wiekiem

Póki czas mnie nie wypiele…

Bo jestem tylko człowiekiem…

Dusze Mroku

Niczego bardziej tak nie pragnę

Jak blasku światła wśród cieni

Wszelkie zło nich zgnije na dnie!

Świat nowy powstanie z czerwieni…


I niechaj wiedzą ci wszyscy

Których dusze w mroku skąpane

Że co od nich dostają bliscy

Z powrotem będzie im dane!


Ja — wojownik człowieczeństwa!

Przeciw pustym staję trupom

Czy się zniżę do morderstwa

Walcząc z waszą gadów grupą?


Czy dam w ryj, czy słowem zranię?

To nie ważne już w tej chwili…

Wnet zarzucam miecz na ramię

Los was skaże, moi mili…


Ręce związać mi możecie

I psychikę moją spalić

Ale czy wy o tym wiecie

Że nie ja się będę żalić?


Że mi krew nie obca wcale,

Że litości nie zaznacie?

Z kości splotę swe korale

Nie ma łez w znikomej stracie…


Zniknął gdzieś mój rycerz słońca

Przyszło bić się z demonami

Lecz nie poddam się do końca

Zło honoru mi nie splami!


Nie ulęknę się w dolinie

Łeb ci utnę, czarny smoku!

Kiedy czas wasz już upłynie

Wasze dusze spłoną w mroku…

Dwa szlaki

Gdzie początek początków

Gdzie nie znajdziesz śladów

W tym jednym zakątku

Jest serce ich ładu


Gdzie brzmią miłości pieśni

Gdzie zaprasza w swoje progi

Z samotnych ścieżek leśnych

W nić splotły się dwie drogi


Na ziemi dwa szlaki dalekie

W niebiosa jeden dany

Jakże pozostać człowiekiem

Gdy sam los prosi w tany


W górę jeden woła

Drugi w stepy błądzić karze

Który skrzydła znaleźć zdoła

Przeznaczone młodej parze


Wznoszą się na wietrze

I w ogniu płoną razem

Obydwoje czas zetrze

Obydwoje los skaże


W smutku i radości

By wybaczać i kochać

Dwie drogi w miłości

A miłość tak płocha


Obie przez stepy, przez góry

Czystym polem się wiją

Jak dwie ostatnie chmury

Z kielicha życia piją


Takie nienasycone

Z rzeką, z wiatrem płynące

Dwa szlaki splecione

By razem spotkać słońce

Dzień Świra

Od rana ktoś trawę rżnie na pół

W rytm marszu żałobnego Chopina

Na górze ktoś uderza w stół

Dzwoni budzik — znak wyzwolenia


Ze śniadania wychodzi niezły blues

Lustro szyderczo oczy zamyka

Niechęci łykam przebrzydły mus

I brzmi rozgoryczenia muzyka


W autobusie kolejna szara twarz

Z pretensjami o prawo do buta

Z kąta w kąt rozpoczynam marsz

Boleje nad losem pogoda smutna


Drzwi placówki stoją otworem

Znajomi przewijają się wokół

I muszę zmierzyć się z horrorem

Jak wobec myszy polnej sokół


Czysty schemat szczegóły znać każe

Pyta mnie o imię miecza i konia

O świętym spokoju sobie marzę

Na przerwę wzywa kakofonia


Na profilu umysłów medycyny

Rozwijam wiedzę o społeczeństwie

Kuję przedsiębiorczości doktryny

Z sekcją po rozumu morderstwie


Chodząca lewa ręka blokuje słowa

Sprawdzają umiejętności przedszkola

Od tej ciemności boli mnie głowa

Ludzi strony światła taka rola


Zniosę, ale niech przestaną truć

Rym czarno-biały życia prozą

O mądrości proszę do świata wróć

Bo w białym kaftanie mnie stąd wywiozą

Głos Przeszłości

Wsłuchaj się w krzewy i drzewa

Posłuchaj kamieni ogromnych

Głos przeszłości rozbrzmiewa

Z ostrzeżeniem dla potomnych


Słowa poległych wśród traw

Słowa niesione przez wiatr

Są balladą należnych im braw

Dziełem, które śpiewa bard


Wśród ruin zamku króla śmiech

Brzmią rozkazy, miłosne swawole

Trubadurów cudowny śpiew

Rozbawieni mieszczanie przy stole


Uczta po bitwie zwycięskiej

Nie pytaj gdzie — posłuchaj tego

Jak wśród ludności wiejskiej

Brzmi pieśń Ryszarda Wielkiego


Głos mówi o lwim sercu rycerza

Wyznaje miłość do księżniczki

I pokonując wściekłego zwierza

Może ujrzeć jej rumiane policzki


I choć miecze poznały smak rdzy

A runy i pierścienie utraciły moc

Nie zapomni głos Starszej Krwi

Magią ogarnie nim zapadnie noc


Łuk nie wystrzeli więcej strzał

Drewno spróchniało, cięciwa pękła

Nikt w rytm bitwy nie będzie grał

Wojów zabrała śmierć nieulękła


Wszystko pozostanie w pamięci

Tamte lata wyryte w serca miłości

Po kres czasu atencją objęci

Póki rozbrzmiewa głos przeszłości

Głosy z Piekła

Węże! — długie rękawy…

Dusiciele mego ciała

Kompania moja — zjawy

Krzyczące bez mała…


I wokół miękkie ściany

Jeno okno dla światła…

Nie poczyń sobie rany,

„Światłość” twoja zbladła!


Z mroku głos się dobywa

Podpowiada kusicielsko

Nienawiść ran nie skrywa

Lecz podsyca je anielsko…


Maluje w mojej głowie

Scenariusze pisze

Nędzne tam posłowie

Horroru wabią afisze


Czasami mam taką chęć

Desperacką, nieodpartą

Wymagającą prądu spięć

By spoić psychikę podartą


Spokoju puste już trzosy

Śmiechu ziarna rozsiane

Gdy krwią zakrzepłe włosy

I paznokcie wyłamane


Ból dopiero łzy wyciska…

Nieczułe gdy moje się lały!

Niech haczyków zębiska

Wzbronią schować te gały!


Nadgarstki sznurem przetarte

Gardło krzykiem zmęczone

Trzewia nożem rozdarte…

A oczy wciąż nienasycone?


Z jelit zwinięte balony

Zwierzęce podobizny…

Ja — człowiek szalony!

Za serca mego blizny…


W gałce tkwi strzykawka

Adrenaliny zbawienie

Z mózgu wonna potrawka…

Za moje cierpienie!


Palce samotne bez ręki

Tułają się po gruncie…

Wyjawione skryte lęki

W stłamszonym buncie…


Policzki jednym cięciem!

Uśmiechu piękno prawdziwe

W piekle cieszy się wzięciem…

Za słowa i czyny fałszywe!


Język precyzyjnie obcięty

Rurka w gardle tyczy

Wredny pysk krwią zajęty

Za każde ze złych obliczy!


Spalone usta pełne jadu

Młotkiem wybite zęby

Świat ma więcej ładu

Gdy nie ogląda tej gęby!


Spłonie w ogniu gniewu

Kto na mej drodze staje!

Nie uniknie krwi rozlewu

Kto przyjaciela udaje!


Psychiatryk takich zbiera

Te „umysły osobliwe”…

Rozum psychiatryk zawiera

Na te myśli chorobliwe…!


Ja wstaję od biurka spokojnie

Z herbatą w okno spoglądam

Gdy po mentalnej wojnie

W izolatce moje „ja” doglądam…


Zabieram kurtkę, idę w las

Dla duszy zbierać ciszę

Nim nadejdzie znów czas

Gdy głosy z piekła usłyszę…

Gołębie

Nie przywoła ich uśmiech słodki

Nie zwrócą uwagi na pustą ławkę

Czy warto zatem marnować zwrotki?

Wstrzykiwać kolejną goryczy dawkę?


W sercu następna panna żalu puka

Zawiedziona widząc realności poświatę

I ponownie rozdzierająca życie luka

Między braćmi stawia apatii kratę


Jakże nędzna w obliczu pracy jest płaca

Gdy z najlepszych chęci nikły wynik

Siostra od siostry wzrok swój odwraca

Kiedy wzorcem człowieka jest cynik


Nie rozpromienią się przez dobry żart

Nie zwabi ich ciekawa anegdotka

Człowiek w obliczu tłumu nic nie wart

Kiedy atencję pożera fałszu pełna plotka


Nie podejdą przecież do przyjaznej dłoni

Choć pełna darów, widzą jeno pustkę

Niechaj cywilizacja honoru swego broni

Gdyż jej osobę mam za wstrętną oszustkę


Biedne gołębie, szukają ziarna na ziemi

Rzuconego jak kość goła psu pod nos

I krople deszczu mi świadkami wszemi

Że na ich życzenie taki dokonuje się los


Wszystkie szare, jeden równy drugiemu

Prócz kruka czarnego, mego towarzysza

Więc ten dar przyjaźni drogi sercu memu

Przeleję na tego bezinteresownego przybysza


Żółtymi oczyma wpatrzeni w swe komórki

Kątem oka obserwując bez wglądu do głębi

Są jak każdy orzech w oczach wiewiórki

Więc bądź mi tym krukiem pośród gołębi

Grabież

O życia skarbie! Skradziony!

Wydarty z zimnych dłoni!

W klatce złotej uwięziony…

Pozbawiony marzeń broni!


Przez starców młode dziewczę

W bród siwych zakute kajdany

Znosi obelgi prześmiewcze,

Znosi solą posypane rany…


Nie jest ci pisane, dzieweczko

Byś wolności smaku zaznała

Bo nie ruszysz ni powieczką

Bez zgody wielkiego cara


Życia zabrał ci najlepsze lata

Szaleństwa, radości zgrabione

Na świecie, lecz nie dla świata

Bo nadzieje wszelkie stracone


Ale nadejdzie dzień wyzwolenia

I maleńka nikt cię nie zatrzyma

Pozbędziesz się ty swego cienia

Który podle w okowach cię trzyma


I dojdzie do ciebie ta prawda gorzka

Nie masz ci już swojej młodości

Nie cieszy na twej piersi broszka

Medal za zdobycie wolności


I czymże jest teraz zabawa?

Czymże!? Skoro tyle lat zgubionych…

A w twym sercu jedynie obawa

Bo świat ledwie w pięści skurczony…


Więc powiadam, czego nie wiecie

Szczęcie swoje ty z sobą zabierz

Bo nie masz nic gorszego w świecie

Niż najlepszych lat młodości grabież

Iluzjonista

Szczerze cię nienawidzę…

Z całego serca nie znoszę!

W pełni się tobą brzydzę

Zostaw mnie samą, proszę!


Gdzie byłeś cały ten czas!?

Gdy cię potrzebowałam…

Zupełnie mroczny blask

Bo jasności nie zaznałam!


Co podarujesz, odbierasz

Radość przecieka przez palce…

Ślady swych działań zacierasz

Zrzucając winę na Kłamcę!


W polemikę się z tobą wdaję

Wstydząc się twej osoby

Bo ludzki rozum… Nie poznaję!

Gdzież są logiki zasoby!?


I znów zakładam żeś żyw…

By wylać tę czarę jadu

Wyjaśnić, że „ciebie” motyw

Nie ma ładu ni składu


Nieskończenie doskonały!

Jeno w swym wyobrażeniu…

Bóg zawistny — bóg mały

Tak w krótkim streszczeniu


Wszechobecny, wszędzie!

Lecz nie w ciemnym zaułku…

By obronić, nie wybędzie

Nie opuści przyczółku


Niezmierzony i wieczny!

Póki myśl ludzka przetrwa…

Wyobraźni twór społeczny

W każdym sercu nie trwa


Wszechmocny, miłosierny!

Dziecko z lupą wobec mrówek…

Doświadczeń swych wierny

W uprzykrzaniu wędrówek


Dobry i sprawiedliwy!

Lecz czasami pomyli fakty…

Bo jego wiek sędziwy

Miewa niuanse — nietakty


W sekundę poznasz co złe

Ale on tego nie rozumie

Ślepy na cierpienia łzę

Modły przyjmuje dumnie


Mistrz wszechwiedzący!

I łatwowierny zarazem…

Prawda to prąd rwący

Prawda jest głazem…


Mami ludzi iluzja

Za słabi by głaz podnieść

Jawna prosta konkluzja

Jak głupiego łatwo zwieść…


Małym czyni cię zawiść

I okrucieństwem malejesz

Pytam: Skąd ta nienawiść

Skoro nie istniejesz…?

Jak ogień

Jak ogień wciąż nienasycona

Chłonęła życie łapczywie

Z niebios dawno strącona

Na ziemi zamknięta zdradliwie


Jak ogień tak niestabilna

Tak chwiejna i niepewna

Jednocześnie słaba i silna

Równie łagodna, jak gniewna


Jak ogień przez wiatr zgaszona

I wiatrem zbudzona do życia

Przeciwnościami zmęczona

Lecz gotowa do walki odbycia


Jak ogień paliła wszystko wokół

Tlenem trującym wzniecona

Jak tygrys, jak lew, jak sokół

Bezlitosna, zaślepiona


Jak ogień stygła powoli

Zaraz po wielkim wybuchu

Zrani, lecz ranę zagoi

Uspokojona przy podmuchu


Jak ogień tak niezależna

A poskromiona przez ludzi

Tak skromna i lubieżna

Jednych usypia, innych budzi


Jak ogień kochała najmocniej

Lub najbardziej nienawidziła

Anielica równa marze nocnej

Ożywiła lub życie zgasiła


Jak ogień barwy zmieniała

I tańczyła niebezpieczna

Tak śmiejąc się, płakała

Mistrzyni i podopieczna


Jak ogień kusiła namiętnie

I odganiała płomieniem

Parzyła tak bezwzględnie

Lub zostawała wspomnieniem


Jak ogień hipnotyzowała

Ale każdy bał się jej dotknąć

Gorąca, ciepła nie zaznała

Chciwa wody, bała się zmoknąć

Jak w bajce…

Cisza zapadła, sama wciąż siedzę

W górę spoglądam, układam myśli

Jutro ujrzę znów zieloną miedzę

Nie docenią jej już ludzie przyszli


Chłodna bryza Pienin tuli do snu

Wszyscy przeprosili się z kołdrą

Zachód powita cudami słońca bursztynu

Staruszek czas okryje nocą modrą


Gwiazdy zapowiadają piękny dzień

Syriusz na nieboskłonie mruga okiem

Tak oto blask zmienił się w cień

I światła rusałki płyną nieba potokiem


Nocni skrzypkowie grają ballady

O historii powstawania oscypka

Śpiewają nam życiowe rady

Jak nie zbłądzić ma młoda rybka


Krew zastygła po gorącym dniu

Strumienie i rzeki mogą odpocząć

Wszystko śpi, oczekując świtu

Jeno świetliki po polach kroczą


W zamkach brzmi trubadura śpiew

W nocy ożywa zapomniany świat

Gwar się niesie wśród drzew

Ręka więzienna wystaje zza krat


Trzy Korony zdobią ich czoła…

Usłysz śmiech nimf płynących Dunajcem

Cudów natury nikt zliczyć nie zdoła

Biała cera, zielony płaszcz, naszyjnik wodny… Jak w bajce…

Kajdany

Wokół cztery ściany rzeczywistości

Bezbarwne jak dno zapadłej studni

Nagle róż na tych odcieniach szarości

Która niestety skutecznie życie utrudni


„Nie jesteś utalentowana” padło zdanie

Ukazało się zwierciadło egzystencji

Złamany uśmiech — człowieka ubranie

Który wartościowy, tonie w absencji


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 33.3