Rozdział I
Ognisko powoli dogasało, złoto-czerwone płomyki leniwie lizały ostatnie skrawki zwęglonego drewna, w ciemnościach cykały świerszcze i lekko szumiały trzciny. Znad nieodległej tafli jeziora niosły się przytłumionym echem śmiechy i krzyki przyjaciół, którzy, rozochoceni wypitym przy ognisku piwem, wpadli na spontaniczny pomysł nocnej kąpieli przy księżycu. W kręgu rzucającego coraz słabsze światło ognia pozostał tylko Grzegorz. Sam, przycupnięty na jakimś niskim pniaku, zgarbiony nad ziemią, wpatrzony zamyślonym wzrokiem w dopalające się resztki.
Od rana nie czuł się dobrze, głowa pobolewała go w nieprzyjemny sposób, a na żołądku czuł ciężar, który niewątpliwie wynikał ze zjedzonego dzień wcześniej w nadmiernej ilości grillowanego mięsa zapitego mieszanką alkoholi. Choć chyba nie tylko. Na duszy bowiem też nie było mu lekko, a choć kończący się urlop pod namiotami ze starą paczką obiektywnie należało zaliczyć do udanych, od dwóch dni znów dopadała go ta nieznośna chandra, z której, jak mu się zdawało, definitywnie zdołał się już wyleczyć. A jednak nie… jednak wracała… Wracała jak bumerang, on zaś był już zmęczony ukrywaniem jej pod maską wesołka. Urlopowa wyprawa miała potrwać jeszcze dwa dni, tymczasem on w głębi duszy już dziś miał jej dość. To dlatego, zasłaniając się kacem i zmęczeniem, odmówił udziału w zbiorowej kąpieli w jeziorze. Wolał posiedzieć sam.
Czy powodem tego stanu ducha była Paulina? Piękna, blondwłosa Paulina, która pracowała w dziale promocji i która przed urlopem pozwoliła na pożegnanie pocałować się w policzek, nie wykluczając po powrocie przyjęcia od niego zaproszenia na kawę? Tak, niewątpliwie. Chyba tak. Tęsknił już za nią i za nowymi nadziejami, jakie budziła, to z jej powodu chciał już wracać do domu, do Warszawy. Chociaż właściwie to nie… chyba jednak nie chciał jeszcze wracać. Tak długo pracował na ten urlop, a tu było przecież dobrze, fajnie, miło… Niemniej z jakiegoś powodu miał dość. Czegoś mu brakowało, a najgłupsze było to, że sam nie wiedział czego.
Plusk wody, wesołe pohukiwanie kolegów i odgłos perlistego śmiechu dziewczyn z przyjacielskiej paczki dobiegał do jego uszu jak zza ściany, niewyraźny i rozmyty nocnym echem. Mimo to Grzegorz bezbłędnie rozpoznawał każdy głos i gdyby poproszono go o wskazanie, kto po kolei śmieje się lub mówi, uczyniłby to bez najmniejszego problemu. Wszak wszyscy siedmioro znali się jak łyse konie, przyjaźnili się od czasów licealnych i choć powoli dobiegali trzydziestki, a życie niejednemu z nich zdążyło już dać mocno w kość, ich przyjaźń, nieco przykurzona codziennością lecz regularnie odświeżana i pielęgnowana, trwała niczym mur, którego jak dotąd nic nie było w stanie obalić.
Teraz na przykład śmieje się Agata. Fajna dziewczyna, szkoda, że nie wyszło jej z mężem, w którym była tak bardzo zakochana, a który odszedł do innej po zaledwie roku małżeństwa. Cóż… takie rzeczy się zdarzają, na szczęście to już przeszłość, którą po pasmie bolesnych doświadczeń udało jej się pozytywnie zamknąć i wyciągnąć z niej wnioski. Niech się śmieje, to jej dobrze zrobi, te wakacje to zresztą dla nich wszystkich rzadka chwila oddechu i relaksu.
Teraz znad łanu trzcin dobiega charakterystyczny baryton Kajtka, który coś tam sobie podśpiewuje, jak zwykle kiedy wpadnie w dobry humor. Ech, łobuz jeden! Najprzystojniejszy z całej paczki, rozbrajająco uroczy, nie ułożył sobie jeszcze życia na poważnie, choć ma za sobą niejedną niezobowiązującą przygodę, w tym chyba nawet z Baśką, której wysoki głos właśnie ze śmiechem odbija się od tafli jeziora. A może to tylko plotka? Kto ich tam wie? Ani on, ani ona nigdy się do tego nie przyznali, choć swego czasu zdawało się, iż wyraźnie mają się ku sobie. Zawsze lubili tak dwuznacznie się droczyć… E tam. Dziś to już przecież przeszłość i jeśli nawet przez jakiś czas łączyło ich jakieś namiętne uniesienie, po latach i tak ustąpiło miejsca starej, stabilnej przyjaźni.
O, a teraz tubalny rechot Jacka! Niski, łatwy do rozpoznania i tak zaraźliwy, że chwilę potem ryczą już chórem ze śmiechu wszyscy pozostali. Ledwie salwa przycicha, odzywa się kolejny głos. To Bartek. Coś mówi, niemal wykrzykuje, na tyle głośno, że słychać go doskonale, jednak odbijające się od wody echo za bardzo zniekształca jego słowa, by dało się je zrozumieć. Czy to zresztą istotne? Wesoły ton jego głosu i kolejny zbiorowy wybuch śmiechu oznacza, że towarzystwo bawi się wyśmienicie. Jeszcze trzy dni temu Grzegorz wtórowałby im równie głośno i żywiołowo, brylowałby wśród nich, jak zwykle byłby duszą towarzystwa. Ale nie dziś. Bo dziś było mu na duszy równie ciężko jak na żołądku. Na tyle ciężko, że wolał posiedzieć sam ze sobą i wreszcie spokojnie pomilczeć, gapiąc się w dogasający żar ogniska.
Oj, znowu ta Baśka — ależ ona ma śmiech, zaraz pobudzi wszystkie raki w jeziorze! I znów Kajtek… Agata… Bartek, Jacek… Nie słychać tylko Anki, choć pewnie i ona się śmieje, lecz jej głos, najsłabszy ze wszystkich, ginie gdzieś po drodze i rozmywa się w nocnej przestrzeni, nie docierając do uszu Grzegorza. I dobrze.
Właściwie to Anki mogłoby tu nie być, nigdy do końca do nich nie pasowała, on zaś miał osobiste powody, żeby lubić ją najmniej ze wszystkich. Jednak skoro Baśka i Agata tak ją uwielbiały, skoro formalnie stanowiła jedną z siedmiorga wspaniałych… Niech tam. W sumie, patrząc obiektywnie, była całkiem sympatyczna, to on może niepotrzebnie przez tyle lat chował do niej urazę za tamten jeden głupi wybryk. Wybryk, o którym zresztą już dawno by zapomniał, gdyby wówczas raczyła uczciwie przyznać się do winy, zamiast wypierać się jej tak uparcie i robić z niego idiotę. Jednak to było już dawno… Czy w ogóle warto było do tego wracać? Grzegorz przecież nie był z natury pamiętliwy, a wieloletnim przyjaciołom powinno się wybaczać wszystko. Zwłaszcza że w pełnym gronie widywali się tak rzadko, nie więcej niż raz albo dwa razy do roku, najczęściej w okolicach świąt albo w wakacje, kiedy całą starą brygadą spędzali zsynchronizowany urlop, za każdym razem w innym zakątku Polski.
Tym razem padło na to małe, dzikie pojezierze na północno-wschodnich rubieżach kraju i nawet w obecnym podłym stanie ducha Grzegorz nie mógł zaprzeczyć, że przyjacielski wypad udał się znakomicie. Pomimo drobnych, nieuchronnych sprzeczek, które czasem między nimi wybuchały, spędzili razem naprawdę świetny czas, wspominając przeszłość, luźno gadając o przyszłości i nade wszystko ciesząc się teraźniejszością. Tak się składało, że żadne z nich jak dotąd nie założyło rodziny, jedynie Agata miała za sobą nieudane małżeństwo, lecz to już była historia, która, jak zapewniała, więcej się nie powtórzy. Zatem kolejny raz, w środku upalnego sierpnia, wszyscy siedmioro mogli poczuć się jak tamta dawna paczka z licealnych czasów — wolni, beztroscy i żyjący chwilą, tacy sami jak kiedyś, choć z wierzchu niby inni, pozornie dojrzalsi.
Drwa przestały już płonąć, żarzyły się tylko w mroku, jednak kontury pobliskiego lasu i wysokich trzcin okalających jezioro były doskonale widoczne w księżycowym blasku. Paulina… gdyby była tu przy nim Paulina… Nie, jednak nie. Ona by tutaj nie pasowała. Co prawda na czas pobytu nad jeziorem zapewne zrezygnowałaby z tych swoich nienagannie skrojonych biznesowych garsonek i śnieżnobiałych bluzeczek, ale chyba nawet wtedy nie pasowałaby do tej dzikiej krainy i rechoczącego wesoło nad wodą towarzystwa. A może i on, Grzegorz, już powoli przestawał do nich pasować?
Myśl ta uderzyła go, aż wyprostował się gwałtownie i zbyt szybko podniósł głowę. Aj… Syknął z bólu, który przeszył mu skroń i rozlał się po karku. Co za bzdura! On miałby przestać do nich pasować? Do Jacka, Bartka, Kajtka? Agaty, Baśki… Anki? No, co do Anki, to jeszcze… z nią mógłby w każdej chwili pożegnać się na zawsze i bez żalu. Ale z resztą? Co to był w ogóle za pomysł!
A jednak nie poszedł z nimi nad wodę. Wykręcił się z nocnej zabawy jak jakiś sztywniak, którym przecież nigdy nie był. Czy to nie był znak, że coś się w nim zmieniło? Że powoli zaczynał się od nich oddalać? Na razie jeszcze cichutko, niepostrzeżenie, ale jednak już mentalnie odpływał w krainę garniturów, garsonek i śnieżnobiałych korporacyjnych kołnierzyków. Hmm… o ile to faktycznie o to chodziło, bo i tego wcale nie był pewien. Tak czy inaczej czy powinien siedzieć tu sam, zniechęcony i poddany tej nieznośnej chandrze, która wróciła w najmniej oczekiwanym momencie? Nie powinien. Nie wtedy, kiedy on byli obok. To były przecież już ostatnie dwa dni razem, kolejne takie zdarzą się — albo i nie — dopiero za rok. Tak długo przecież czekał na ten urlop.
Grzegorz wyprostował się znowu, tym razem ostrożnie, i powoli podniósł się do pionu, z trudem rozciągając zastane mięśnie. Głowa nadal boli, to prawda. Ale może właśnie kąpiel w chłodnej wodzie orzeźwi go i usunie ten paskudny ciężar z żołądka? Nie musi przecież brać udziału w wesołej rozmowie, która wciąż dobiegała echem zza szumiącej kotary trzcin. Wystarczy, że wejdzie do wody i odpłynie kawałek dalej, tam również będzie mógł pobyć sam ze sobą, a jednocześnie zintegruje się z przyjaciółmi w nocnej zabawie, którą potem wszyscy razem jeszcze długo będą wspominali. Nikt nie wyrzuci mu przynajmniej, że nie brał w niej udziału.
Tym bardziej że Grzegorz przecież uwielbiał pływać. Był w tym najlepszy z całej paczki, na dłuższym dystansie nawet Kajtek nie był w stanie mu dorównać. Dziś co prawda nie był w najlepszej formie, dlatego nie będzie przesadzał i przepłynie tylko kawałek, nie oddali się od brzegu na więcej niż kilkadziesiąt metrów, choć w minionych dniach już dwa razy bez większego trudu pokonał to niewielkie jezioro wpław przez sam środek, z jednego brzegu na drugi. Dzisiaj jednak zachowa rozsądek, zwłaszcza że jest ciemno, a woda nocą bywa niebezpieczna. Nie jest już w końcu głupim nastolatkiem, nie w głowie mu brawura. Ale orzeźwić się trochę, uspokoić nerwy? Czemu nie? A do tego nie wyjdzie na odludka, z którego nazajutrz, jak łatwo mógł przewidzieć, wszyscy będą się bezlitośnie nabijali.
Dla dodania sobie wigoru zamachnął się nogą i z całej siły kopnął żarzące się drwa, których skrawki na krótką chwilę rozprysły się w milionie iskier i szybko zagasły rozproszone, zamieniając się w czarny, opadający wirującym ruchem popiół. O, i o to chodziło! Nie ma to jak w niewinnym kopniaku wyładować zduszone emocje, dzięki temu natychmiast poczuł się lepiej. Teraz już się nie wahał. Starając się zapomnieć o nieprzyjemnym ćmieniu w skroniach, stanowczym gestem ściągnął z siebie koszulkę i z nagim torsem, po drodze rozpinając pasek u spodni, ruszył wąską, wydeptaną ścieżką pośród trzcin w stronę jeziora. Za chwilę będzie w wodzie. Za chwilę…
Trzciny z przeciwległej strony rozsunęły się nagle i kilkanaście kroków przed nim pojawiła się drobna kobieca postać. Trudno było nie rozpoznać jej od pierwszego rzutu oka. Anka. Miała na sobie jakieś lekkie białe wdzianko, które pewnie po wyjściu z wody narzuciła na mokry strój kąpielowy, dzięki czemu w księżycowej poświacie była wyraźnie widoczna. Zachowywała się jednak jakoś dziwnie, nie odezwała się ani słowem, a tylko przystanęła, jakby na niego czekała. Grzegorz skrzywił się lekko, ściągnął z powrotem na wpół rozpięty pasek i szedł dalej, zwolniwszy tylko nieco kroku, z daleka mierząc ją pytającym wzrokiem, którego zresztą i tak pewnie nie widziała po ciemku.
— Co jest? — zapytał, gdy, zbliżywszy się do niej na odległość zaledwie kilku metrów, nie zauważył, by miała zamiar zmienić pozycję. — Co tak sterczysz? To tylko ja. Odsuń się, też idę do wody.
Anka pokręciła głową przecząco i wyciągnęła ku niemu rękę w geście protestu. Przystanął posłusznie, na wpół zaskoczony, na wpół poirytowany.
— Co jest? — powtórzył niechętnie. — O co chodzi?
— Nie idź tam — odparła stanowczo, nie ruszając się ani o milimetr. — Słyszysz, Grześ? Nie idź.
— Bo co? — prychnął lekceważąco, próbując odsunąć ją gestem ręki.
Nie zareagowała, wciąż stała uparcie w tym samym miejscu, jak wrośnięta w ziemię. Czy miał się z nią szarpać? Nie miał takiego zamiaru. Skręcił zatem, niecierpliwie odchylając trzciny z prawej strony, by minąć ją bokiem, ona jednak konsekwentnie przesunęła się i ponownie zastawiła mu drogę. Grzegorz znów przystanął, tym razem już szczerze poirytowany.
— Anka, no co ty? — rzucił ze złością. — Odbiło ci? Puszczaj mnie!
— Nie — pokręciła głową.
Jej głos zabrzmiał nieco niżej niż zwykle, lecz było to zapewne naturalnym efektem nadwodnego echa, które do pewnego stopnia zniekształcało wszystkie głosy. Niemniej Grzegorz spojrzał na nią uważniej i w świetle księżyca zdało mu się, że na jej twarzy widzi coś dziwnego… jakby poziomy cień, który przedłużał linię prawego oka, idąc aż do linii włosów na skroni. Pewnie to był tylko cień trzciny, ale… zaraz, zaraz… z czym to mu się kojarzyło? Czy już raz czegoś takiego nie widział?
Nieokreślony niepokój przeszył go na wskroś, przebiegł zimnym dreszczem po karku. Trwało to jednak tylko jedną sekundę, bowiem w następnej poirytowanie i zniecierpliwienie wróciło ze zdwojoną mocą.
— Dobra, wystarczy, nie rób sobie jaj! — rzucił twardo, tym razem już siłą odsuwając ją na bok i przeciskając się obok. — Ty na serio zwariowałaś! Albo się upiłaś! Przepuść mnie, idę do wody!
Anka natychmiast rzuciła się za nim i z całych sił, zziębniętymi rękami uczepiła się jego ramienia.
— Nie idź, Grześ! — niemal krzyknęła. — Nie idź!
Jej lodowaty dotyk na nagiej skórze sprawił, że znowu przeszedł go przejmujący do szpiku kości dreszcz. Wytrącony z równowagi odepchnął ją od siebie i nerwowymi gestami rozsuwając trzciny, ruszył w dół ku jezioru, skąd wciąż dobiegały śmiechy i okrzyki pozostałych przyjaciół.
— Wariatka! — mruknął pod nosem.
W nerwowym pobudzeniu nie patrzył już pod nogi — i to był błąd, bowiem, ledwie zdążył zrobić dwa kroki, sucha, leżąca na ścieżce gałąź zaplątała mu się między stopami tak niefortunnie, że w rozpędzie stracił równowagę. Rozpaczliwa próba odzyskania jej poprzez machanie w powietrzu rękami zawiodła i Grzegorz, poślizgnąwszy się na grząskim, opadającym ku tafli jeziora gruncie, jak długi runął na ziemię, uderzając tyłem głowy w coś twardego… na tyle twardego, że w ułamku sekundy księżyc zatańczył mu przed oczami w towarzystwie tysiąca gwiazd, po czym nastała głęboka, niezmierzona ciemność.
***
Kiedy ocknął się, leżał na kocu przy wygasłym ognisku, a strumień światła latarki, którą trzymał Jacek, ukazał mu widmowy obraz pochylających się nad nim, wystraszonych twarzy przyjaciół.
— Budzi się! — usłyszał pełen ulgi i radości głos Baśki. — Widzicie? Otworzył oczy!
— Żyje — odetchnął Kajtek.
— Na szczęście — mruknął Bartek. — Aleś nam napędził stracha, stary! Dżek, nie świeć mu tak po gałach, co? Chciałbyś, żeby tobie tak świecili?
— To niech sam potwierdzi, że żyje — odparł Jacek, posłusznie opuszczając latarkę. — Grzechu, słyszysz? Gadaj! Poznajesz nas?
— Poznaję, poznaję — mruknął Grzegorz, gramoląc się niezdarnie, by unieść się na łokciu. — Nie wydurniaj się, Dżek.
— Okej. Chyba faktycznie żyje.
Uspokojony Jacek odłożył latarkę na jeden z pniaków służących do siedzenia przy ognisku, ustawiając ją tak, że strumień światła padał już nie bezpośrednio na Grzegorza, a na ziemię pod ich nogami. W tym oświetleniu, nieco wspomaganym przez księżyc, postacie przyjaciół wyglądały jak tłoczące się wokół niego czarne widma z bladymi twarzami.
— Pomóżcie mu usiąść — zarządziła Agata, widząc, że Grzegorz wciąż próbuje się podnieść. — Grzesiek, tylko powoli. Nie siadaj tak gwałtownie, słyszysz? Ania, masz tam jakąś świeżą wodę?
— Tak, mam, już wam daję — odezwał się cichy, również pełen ulgi głos Anki i po chwili jej postać, obleczona w jakiś długi, ciemny sweter wychynęła z mroku w krąg światła latarki, podając Agacie plastikową butelkę z wodą. — Proszę, nieotwierana.
Na dźwięk jej głosu Grzegorz podskoczył z irytacji i rzuciwszy jej gniewne, pełne wyrzutu spojrzenie, z trudem usiadł na kocu, walcząc z zawrotami i przeszywającym bólem głowy. Poruszył się chyba jednak zbyt gwałtownie, gdyż w następnej chwili aż skulił się w sobie i z jękiem chwycił się za potylicę.
— Walnąłeś się zdrowo w dyńkę, co? — pokiwał głową Kajtek. — Ale nie bój się, krew ci nie leci. Sprawdzałem.
— Tam jakiś kamień leżał — zauważył Bartek. — Chyba jedyny w całej okolicy, a ty, przegrywie, akurat musiałeś centralnie grzmotnąć o niego łbem?
— To przez nią — parsknął Grzegorz i znów z syknięciem bólu chwycił się za głowę. — Nie chciała mnie przepuścić.
— Pij, Grzesiek — rozkazała mu tymczasem Agata, odkręcając butelkę i wtykając ją do ręki. — Napij się tej wody i mów! Co się dokładnie stało?
— Nie chcę wody — skrzywił się, odsuwając od siebie butelkę razem z jej ręką. — Dajcie mi tylko coś na plecy, zimno jak cholera.
— Faktycznie, przykryjcie go czymś! — podchwyciła Baśka. — Nie może siedzieć taki goły, zaraz się przeziębi! Ania, daj na razie ten drugi koc, co?… O, dzięki. A ty, Bartuś, skoczysz mu do namiotu po jakąś bluzę albo sweter?
— Jasne — mruknął Bartek, posłusznie kierując się w stronę z namiotu, w którym rezydował razem z Grzegorzem.
— Przez jaką nią? — zapytał podejrzliwie Kajtek. — Co ty chrzanisz, Grzechu? Kto nie chciał cię przepuścić? To tam był jeszcze ktoś oprócz nas?
— Nie — odparł z irytacją Grzegorz, ruchem ręki wskazując na Ankę. — Ona.
Wszyscy, łącznie ze Anką, zamilkli i znieruchomieli, po czym pięć par oczu zgodnie przeniosło na nią spojrzenie. Anka odruchowo cofnęła się o krok.
— Ja? — szepnęła zaskoczona, patrząc na Grzegorza szeroko otwartymi oczami.
— No ty, ty, a kto? — rzucił z irytacją, rozcierając sobie dłońmi zziębnięte ramiona. — Nie udawaj głupiej. Kto mi zastawiał drogę do wody? Kto się na mnie uwiesił jak rzep? No i co się tak gapisz? — prychnął, widząc jej zszokowaną minę. — Masz luki w pamięci? To ja rąbnąłem się w łeb o kamień, a nie ty. Po cholerę mnie zatrzymywałaś? I nawet nie chciałaś powiedzieć, o co chodzi!
Wyciągnął rękę, by chwycić w locie bluzę, którą właśnie rzucił mu powracający z namiotu Bartek, i nerwowymi gestami zaczął wciągać ją na siebie przez głowę. Czaszka mu pękała, w uszach huczało, ale teraz przynajmniej było cieplej. Tymczasem pozostali przyciszonymi głosami tłumaczyli Bartkowi powód jego zdenerwowania i krzyku.
— Ale ja mu nic nie zrobiłam — usłyszał zdławiony, wystraszony głos Anki. — Co on opowiada? Przecież mnie tam w ogóle nie było!
— Ania, ale ty faktycznie odeszłaś wtedy na bok — przypomniała jej Baśka, przyglądając jej się podejrzliwie. — Mówiłaś, że idziesz się przebrać.
— No i przebierałam się — zgodziła się Anka. — Ale tam dalej, za krzakami. Zupełnie nie tam, gdzie był Grześ! Przecież wiedziałyście, gdzie idę, mówiłam wam to.
— Aha, przebierałaś się — przyznał Grzegorz, poprawiając na sobie bluzę i ironicznym wzrokiem mierząc jej strój. — W przebierankach to ty rzeczywiście jesteś dobra.
— Grześ, ale co ty mówisz? — Anka rozłożyła bezradnie ręce, patrząc na niego zdumiona. — Dlaczego oskarżasz mnie o coś, czego nie zrobiłam?
— Nie oskarżam cię, tylko mówię, jak było — odparł, z trudem panując nad złością. — I po co zaprzeczasz? Nie żądam od ciebie odszkodowania, sam się wywaliłem i mogę mieć pretensje tylko do siebie. Ale po co w ogóle to zrobiłaś? Jakbyś się tak głupio nie zachowywała, to nic by się nie stało.
— Przecież ja nic nie zrobiłam…
— Wkurzyłaś mnie, kapujesz to? Tak mnie wkurzyłaś, że nie patrzyłem, gdzie stawiam nogi. No co? — żachnął się, widząc, że Anka wciąż kręci głową przecząco, zupełnie tak samo jak tam, w trzcinach. — Dalej będziesz w to brnąć? To nie byłaś ty, tak? Jasne. No to kto to był? No, powiedz mi! Kto? Twój sobowtór? Weź daj spokój, Anka. Przyznaj się i nie rób ze mnie idioty, dobra?
We wciąż zdumionych oczach Anki błysnęły teraz iskierki oburzenia.
— Ale mnie naprawdę tam nie było! — podniosła głos, w bezsilnej złości ściskając dłonie w pięści. — Co ty mi wmawiasz, Grześ? Po co miałabym to robić?!
Słowa te zadziałały jak zapalnik, sprawiając, że Grzegorzowi w jednej chwili zrobiło się czerwono przed oczami.
— Ja ci wmawiam, ja?! — krzyknął, zrywając się na równe nogi, a choć przy tym manewrze czaszkę przeszył mu tępy ból, zalewająca go fala wściekłości sprawiła, że prawie tego nie poczuł. — Chłopaki, trzymajcie mnie! Ja jej wmawiam! To ty kłamiesz w żywe oczy! Ty! Wypierasz się i bezczelnie kłamiesz! Już kiedyś ci to mówiłem, pamiętasz? Bo to nie jest, do cholery, pierwszy raz!
Jego oskarżycielski krzyk poniósł się echem po nocnej przestrzeni, odbił się od tafli jeziora i wrócił, zniekształcony, złowrogi. Pozostali przyjaciele, zaniepokojeni i zdezorientowani, w milczeniu przysłuchiwali się sprzeczce i patrzyli po sobie niepewnie, nie wiedząc, jak zareagować, by nie pogorszyć sytuacji.
— A tak, racja — zgodziła się z irytacją Anka, nerwowym gestem otulając się swym czarnym swetrem. — Właśnie! To nie jest pierwszy raz, Grześ. Już kiedyś wmawiałeś mi podobną historyjkę, wtedy też nie wiedziałam, o co ci chodzi. A dzisiaj pewnie znowu miałeś jakieś urojenia!
Podminowanemu od kilku dni Grzegorzowi nie trzeba było więcej, by nerwy puściły mu całkowicie. Oślepiony furią skoczył w jej stronę, siłą powstrzymując się, by nie chwycić jej za ramiona i nie potrząsnąć jak szmacianą kukiełką.
— Nic ci nie wmawiałem!! — ryknął z wściekłością. — Urojenia?! Nie kłam, do stu tysięcy diabłów!! Wtedy było to samo!! Próbujesz zrobić ze mnie wariata?!
Jego oczy błyskały groźnie, a wykrzywiona z wściekłości twarz spurpurowiała, co można było dostrzec nawet w słabym, rozproszonym oświetleniu. Drżąca z oburzenia lecz jednocześnie przerażona jego wyglądem Anka w pierwszej chwili otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, jednak nagle zrezygnowała z tego, cofnęła się o krok i opadła na najbliższy ogniskowy pniak, kryjąc twarz w dłoniach. Jeszcze kilka sekund i jej plecami wstrząsnął cichy, tłumiony szloch. Jego dźwięk ostudził nieco nerwy Grzegorza, który opuścił ręce i odetchnął mocniej, starając się ochłonąć. Pozostali również ocknęli się z letargu, uznając za stosowne zainterweniować.
— Dobra, Grzechu, wystarczy — rzucił surowo Jacek. — Ani słowa więcej! Bo powiesz o jedno za dużo i będzie klęska.
— I nie drzyj tak ryja na całą wiochę — zawtórował mu Kajtek, odciągając Grzegorza na bok i siłą sadzając go na innym pniaku. — Siadaj tu i ochłoń, bo cię krew zaleje. Ogarnij się chłopie! Chcesz w szpitalu wylądować? Walnąłeś się w czaszkę, ledwo się z tego zbudziłeś, a teraz jeszcze takie cyrki odstawiasz?
— Mam to gdzieś — warknął Grzegorz, posłusznie siadając jednak, gdzie mu kazał. — Cyrki to ona odstawia, wariata ze mnie robi!
— Daj spokój — pokręcił głową Bartek. — O co taki dym? Porąbało was oboje?
— Ania, no już — uspokajały tymczasem Ankę dziewczyny, obejmując ją z obu stron i gładząc po włosach. — Nie denerwuj się tak, on nie chciał, wszystko się wyjaśni…
Anka jednak pokręciła głową i rozszlochawszy się już na dobre, zerwała się z miejsca i zataczającym się krokiem pobiegła do namiotu dziewczyn. Baśka i Agata podniosły się odruchowo i spojrzały po sobie.
— Dobra, zostawmy ją na chwilę samą — zadecydowała Agata. — Niech się trochę wybeczy, ja potem do niej pójdę.
— A ciebie, Grzesiek, to już całkiem powaliło! — fuknęła z irytacją Baśka. — Kto to widział tak gębę drzeć! Nie mogłeś z nią normalnie porozmawiać? Przecież…
— Dobra, zostaw go! — przerwał jej autorytarnie Bartek. — Widzisz, że chłopak ledwo żyje, jeszcze mu się pogorszy. Anka wcale taka święta nie jest. Coś tam musiało być na rzeczy, nie wymyśliłby sobie tego, nie?
— Ale ona mówi, że to nieprawda — pokręciła głową Baśka. — Dlaczego miałaby kłamać?
— Bo jest zakłamaną intrygantką — odpowiedział jej z poirytowaniem, ale już bez podnoszenia głosu Grzegorz. — Zawsze taka była.
— Przestań już — uciszył go Jacek. — A wy, dziewczyny, nie jątrzcie dalej, dobra? Idźcie do Anki i ogarnijcie ją, my zajmiemy się Grzechem. Niech oboje ochłoną i jutro rano niech się sami dogadują.
Grzegorz wzruszył tylko ramionami, teraz już zobojętniały na wszystko, ogarnięty nieprzyjemnym otępieniem. Ból głowy oraz ciężar na żołądku nasilały się i to zajmowało teraz całą jego uwagę. A co do Anki… Nie miał zamiaru ani dogadywać się z nią, ani nawet drążyć dalej tej sprawy. Niech sobie robi, co chce, załgana manipulantka. Miał jej dość, teraz już naprawdę. W ogóle miał dość wszystkiego i wszystkich. Chciał wracać do domu.
***
— Ale jak to jedziesz do domu? — zdumiał się Bartek, przecierając zaspane oczy i z niedowierzaniem obserwując Grzegorza zwijającego śpiwór i zbierającego do spakowanego już plecaka ostatnie elementy garderoby. — Dzisiaj? Teraz?
— Mhm — mruknął, zapinając plecak i stanowczym gestem odsuwając zasłonę namiotu, zza której do brezentowego wnętrza wlało się światło wschodzącego słońca. — Muszę pilnie wracać do Wawy. Przeproś ode mnie resztę, okej? Powiedz, że wszystko w porządku, łeb mnie już nie boli, tylko z przyczyn ode mnie niezależnych musiałem zwijać żagiel. I pozdrów ich ode mnie, nie będę teraz ich budził. Pociąg mam o szóstej dwie, przejdę sobie ten kawałek na stację na piechotę. No, trzymaj się, brachu — dodał, wyciągając rękę, by uścisnąć nie do końca jeszcze przytomnego kumpla. — Udanej końcówki urlopu, jesteśmy w kontakcie!
Po czym, nie czekając na reakcję w obawie, by Bartek nie próbował go zatrzymać, wyskoczył z namiotu, prężnym krokiem oddalając się od obozowiska w stronę lasu, przez który na przestrzeni niecałego kilometra wiodła droga ku najbliższej wsi, a za nią na stację kolejową. Choć noc była ciężka, a niewyspanie dawało się we znaki, poranny spacer dobrze mu zrobił. Najważniejsze, że głowa już nie bolała, co prawda w skroniach czuł jeszcze lekki ucisk, ale ogólnie czuł się dobrze, a chłodzący twarz rześki wiaterek, świergot ptaków i sielska atmosfera łąk okalających wioskę poprawiały mu humor i nad podziw skutecznie koiły nerwy.
Wkrótce starego typu pociąg regionalny z hukiem zatrzymał się na stacji. Grzegorz wsiadł i zajął miejsce w pustawym przedziale przy oknie, niedbałym gestem rzucając na górną półkę plecak i śpiwór. Dopiero teraz, kiedy wpatrywał się w rozpędzające się za szybą krajobrazy, ulgę i przyjemne poczucie decyzyjności stopniowo zaczął zastępować żal i to nieznośne, nawracające od lat wrażenie pustki, której jak dotąd nigdy jeszcze nie udało mu się zdefiniować. Nagle uświadomił sobie, że oto urlopowy wyjazd z paczką przyjaciół właśnie się zakończył — i niestety to nie było szczęśliwe zakończenie. Bo czy po tym, co przed chwilą wykonał, uciekając jak tchórz, nie nadwerężył przyjaźni i zaufania, jakimi wszyscy wzajemnie się darzyli?
A jednak nie mógł postąpić inaczej. Musiał uciec, w przeciwnym razie ten urlop zakończyłby się jeszcze gorzej, i to znacznie gorzej, a on wolał im tego oszczędzić. Im, czyli Bartkowi, Jackowi, Kajtkowi, Baśce i Agacie — w imię długoletniej przyjaźni. Wszystkim oprócz Anki. Bo to właśnie przed nią uciekał, pewien, że nie zniesie dłużej jej widoku, że jej dalsze kłamstwa w żywe oczy doprowadzą go do ostateczności, że kolejna konfrontacja sprawi, że wybuchnie i w napadzie złości powie albo zrobi coś nieodwracalnego. Nie, tego nie mógł ryzykować, za bardzo zależało mu na przyjaźni pozostałych. To już lepiej było uciec bladym świtem, szybko i bez pożegnania, a potem jakoś to wyjaśnić i zbagatelizować. Za jakiś czas, na spokojnie, kiedy już opadną emocje.
Oparłszy głowę o ściankę przedziału tuż przy oknie, ponurym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń zalanych słońcem pól, które pociąg mijał na dużej prędkości i które tylko od czasu do czasu przysłaniał na kilka chwil jakiś lasek albo skupisko zabudowań. Trwało późne lato, żniwa już dawno się skończyły, pola i łąki były zatem w większości pustymi połaciami ściernisk przetkanych belami słomy i kopami suszącego się siana. Piękny, sielski krajobraz, na który, zanim pociąg dowiezie go do miasta, powinien napatrzyć się do syta, po cichu żegnając się z wakacjami… z pełnymi wrażeń lecz finalnie nieudanymi wakacjami, jak podkreślał raz po raz w myśli, z irytacją zagryzając wargi.
Cholerna Anka. To przez nią wszystko się posypało. To ona zepsuła te wakacje — i żeby tylko wakacje! Lekką ręką zaprzepaściła dziewięć lat jego ciężkiej pracy nad sobą, heroiczną próbę, jaką podjął, aby znowu jej zaufać i zapomnieć o tamtym konflikcie sprzed lat. Co więcej, ów konflikt i jego okoliczności były tak łudząco podobne do tego, co wydarzyło się wczoraj, że aż robiło mu się zimno.
Mijane słupy i drzewa coraz bardziej się rozpędzały, a ich regularne miganie po kilku minutach zaczęło irytować Grzegorza, przywracając w dodatku nieprzyjemne ćmienie w skroniach. Odchylił zatem głowę w tył i oparł ją o zagłówek siedzenia, przymykając powieki, pod którymi natychmiast wyświetliły się spychane dotąd w niepamięć sceny sprzed dziewięciu lat.
Zimowa mroźna noc, zaśnieżone ulice, wyjątkowo silna wichura i zamieć, które odstraszały od wychodzenia na zewnątrz. I oni — młodzi gniewni, młodzi nieśmiertelni, niezrażeni aurą, wracający ze spotkania klasowego, które zorganizowali w jednej z knajp w centrum Lublina. To tam kilka miesięcy wcześniej skończyli liceum, a teraz, rozproszeni po uczelniach w różnych miastach, zjechali do rodzinnych domów na studenckie ferie zimowe. Impreza z okazji spotkania starej paczki była długa i żywiołowa, alkohol lał się strumieniami, a oni wciąż nie mogli się ze sobą nagadać, nażartować i nacieszyć swoją obecnością. To był taki fajny wieczór! W końcu jednak knajpę zamknięto i trzeba było wracać do domu, a tu ta śnieżyca…
Ależ wtedy dął wiatr! I zimno było jak diabli, choć oni, rozgrzani alkoholem, z początku niemal tego nie zauważali. Dziewczyny zamówiły taksówki, jednak Grzegorz nie miał już przy sobie ani grosza, więc, sprawdziwszy rozkład autobusów, uznał, że zdąży na ostatni nocny kurs do podmiejskiej dzielnicy domków jednorodzinnych, gdzie mieszkali jego rodzice. Dojazd tam był raczej słaby, od przystanku trzeba było przejść jeszcze kawałek przez łąkę i mały zagajnik, jednak za dnia i przy dobrej pogodzie ta przechadzka nigdy nie sprawiała mu problemu. Teraz co prawda szalała śnieżyca, gruntowa droga pewnie była całkowicie zasypana… ale co tam! Taksówka też miałaby problem tamtędy przejechać, a do domu przecież jakoś dostać się musiał. Pożegnawszy się z przyjaciółmi, ruszył zatem niezwłocznie, by dotrzeć na czas na odpowiedni przystanek,
Cichy stukot kół pociągu przycichł w jego uszach, ustępując miejsca tamtemu przenikliwemu wyciu wiatru, który szarpał ubrania, bił po twarzy i pakował w oczy zimne, rozpędzone igły śniegu. To bolało, zwłaszcza w biegu, a Grzegorz musiał biec, żeby zdążyć na ten cholerny autobus, do odjazdu którego zostało tylko kilka minut. Przystanek znajdował się dość daleko od knajpy, przy nadrzecznej skarpie, a choć uliczne lampy paliły się, śnieżyca utrudniała widoczność na tyle, że zarys wiaty dostrzegł dopiero, gdy był kilkanaście metrów od niej.
I wtedy wydarzyło się tamto. Zza wiaty przystankowej niespodziewanie wysunęła się niewysoka kobieca postać i ruszyła mu na spotkanie. Była tak zakutana w pokryty śniegiem płaszcz z kapturem i gruby szalik, że Grzegorz rozpoznał ją dopiero, kiedy zbliżyła się do niego na odległość około dwóch metrów. To była Anka. Zatrzymał się zaskoczony, bo skąd ona mogła się tam wziąć, skoro właśnie przed kilkunastoma minutami, na jego oczach, wraz z innymi dziewczynami odjechała taksówką? Czyżby specjalnie kazała się tu wysadzić i czekała na niego? A może to nie była ona, a tylko jakaś poalkoholowa halucynacja?
Anka? — rzucił zdziwiony. — Co ty tu robisz?
Natychmiast rzuciła się ku niemu i zbliżając twarz do jego twarzy poprzez padający śnieg, odpowiedziała mu niemal dokładnie tak samo jak wczoraj.
Zostań, Grześ. Nie idź tam.
Ale dlaczego? — wytrzeszczył oczy w osłupieniu. — Zaraz mam stąd autobus, ostatni…
Nie idź! — podniosła stanowczo głos, zastawiając mu drogę i nie pozwalając się wyminąć. — Proszę cię. Zostań tu!
Grzegorz zagryzł wargi, wspominając tamto skrajne zaskoczenie i wahanie, przez które stracił kilkadziesiąt cennych sekund. Gdyby wyrwał jej się od razu, zdążyłby na autobus, który właśnie nadjeżdżał z głębi ulicy, o czym świadczył charakterystyczny dźwięk silnika i poczwórne światła przebijające się przez ruchomą ścianę wirującego śniegu. Niestety nie zdołał uwolnić się na czas, bo ta wariatka, dokładnie tak samo jak wczoraj nad jeziorem, uwiesiła się na nim, błagając, żeby został, po czym, kiedy nie chciał słuchać i zaczął się wyrywać, z całej siły popchnęła go w stronę skarpy.
Ten gest był z jej strony tak niespodziewany, że Grzegorz nie zdążył ani go odeprzeć, ani nawet się nań przygotować, skutkiem czego stracił równowagę i stoczył się po stromym zboczu, tonąc w sypkim śniegu. Zatrzymał się co prawda już po kilku metrach, lecz nim zdołał się wygrzebać i z powrotem wspiąć po skarpie, autobus przemknął obok, nie zatrzymując się na pustym przystanku. Do tej pory pamiętał warkot jego silnika i rozświetlone wnętrze doskonale widoczne z żabiej perspektywy za lekką zasłoną wirujących płatków śniegu. I do tej pory czuł tamtą wściekłość, która wówczas przysłoniła mu wzrok niczym krwistoczerwona płachta, zwłaszcza że, kiedy wreszcie zdołał wygramolić się na chodnik, Anki już nie było. Uciekła jak ostatni tchórz. A może zrobiła to specjalnie? Może taki właśnie był jej plan?
Grzegorz nigdy nie dowiedział się, dlaczego to zrobiła. Czy to miał być jakiś głupi żart? Próba zwrócenia na siebie jego uwagi? Niby po co? Zresztą — w taki sposób? Gdyby z jakiegoś powodu chciała nawiązać z nim bliższy kontakt, pogadać na osobności, zacieśnić więzy, mogła przecież zrobić to bez przeszkód, wystarczyłoby mu powiedzieć, albo chociaż dać do zrozumienia. Był przecież na to otwarty, zwłaszcza że Ankę aż do tamtej śnieżnej nocy bardzo lubił… O tak, lubił ją, może nawet odrobinę bardziej niż inne koleżanki, jednak wtedy, w tej śnieżycy, to się definitywnie skończyło. W tej samej sekundzie, kiedy wyczołgiwał się po skarpie z tej cholernej zaspy, a nad nim, wyjąc silnikiem, przejechał ostatni nocny autobus, cała sympatia wobec niej wyparowała jak kamfora.
Zaraz… a może to nie było jeszcze wtedy? Bo wówczas, choć wściekły na nią, był gotów jej wybaczyć, zwłaszcza jeśli to był tylko głupi wybryk, nieśmieszny żart, którym naraziła go na powrót do domu piechotą w mrozie i szalejącej śnieżycy. Wybaczyłby jej na pewno, gdyby tylko go o to poprosiła, ba, pewnie po fakcie śmiałby się z tego do dziś, oboje by się śmiali, wspominając z nostalgią tamtą nocną przygodę. Wybaczyłby jej, bo w wieku studenckim robi się różne głupie rzeczy, zwłaszcza po alkoholu, a on, gdyby wtedy nie wypił i był w pełni formy, pewnie zdążyłby wygramolić się z tego rowu i złapać autobus. Uznałby zatem, że sam był sobie winien, i puściłby to w niepamięć, gdyby tylko Anka nazajutrz zachowała się normalnie.
Ale ona zachowała się wówczas dokładnie tak jak wczoraj! Ech! Grzegorz z całej siły zacisnął zęby, by nie przecisnęło się przez nie przekleństwo, które miał na końcu języka. Nie wypadało, jako że w przedziale oprócz niego jechały jakieś dwie starsze panie, na szczęście milczące i zajęte własnymi myślami, więc tym bardziej nie należało naruszać tego wygodnego status quo. Jednak wspomnienie z kolejnego spotkania z Anką podczas wieczoru spędzonego u Bartka, kiedy śnieżyca już minęła, pogoda się ustabilizowała, a oni całą paczką leczyli na wesoło kaca, grzecznie popijając sok pomarańczowy, wróciło do niego z całą mocą, jakby od tamtego czasu minęło nie dziewięć lat lecz zaledwie dziewięć godzin.
Bo Anka, tak jak wczoraj, wyparła się wszystkiego, zrobiła z niego durnia i wystawiła go na pośmiewisko. To jej sfingowane zdziwienie, te szeroko otwarte oczy i ten jej niby niewinny głosik: ale co ty mówisz, Grześ? Ja? Przecież mnie tam nie było! A potem wesoły rechot całej reszty. Wszyscy bowiem zgodnie uznali, że Grzegorz widocznie wchłonął w siebie zbyt dużą dawkę alkoholu i miał halucynacje, tyle że zamiast białych myszek widział Ankę, która, drobnej postury, mniejsza od niego o połowę, jakimś cudem zrzuciła go ze skarpy. Tak, tak, bardzo ciekawa historyjka! Jacek z Kajtkiem omal nie popłakali się ze śmiechu, wizualizując sobie taką scenę.
Co gorsza, Agata i Baśka, pukając się wymownie palcem w czoło, jednoznacznie potwierdziły, że Anka jechała wtedy z nimi taksówką, więc niby jak miała zjawić się na przystanku i zepchnąć go w zaspę? Wprawdzie obie wysiadły wcześniej niż ona, więc w teorii mogła kazać kierowcy zawrócić i zaczaić się na niego na tym przystanku, ale kto by brał po uwagę taką nieprawdopodobną wersję? Uśmiali się więc tylko do rozpuku kosztem Grzegorza i szybko zapomnieli o sprawie, bezkrytycznie przyjmując, że to Anka mówiła prawdę. On tymczasem, tak jak i ona, doskonale wiedział, że ta nieprawdopodobna wersja była prawdziwa. Bo tylko taka była możliwa. Aż tak pijany nie był, żeby mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości.
O nie, nie był aż tak pijany, wytrzeźwiał zresztą bardzo szybko, zmuszony do przejścia piechotą kilku ładnych kilometrów w mrozie i zacinającym śniegu. Każdy krok kosztował go niemało wysiłku, lodowate szpilki śniegu wbijały się w każdy dostępny zakamarek ubrania, chłostały po twarzy, oblepiały rzęsy i zamieniały się w kawałki lodu na szaliku, którym usiłował osłaniać sobie usta. To była niezapomniana przeprawa, zwłaszcza że po wyjściu na przedmieścia, choć drogę do domu znał na pamięć, dwa razy omal nie zabłądził, w zawiei nie widząc niemal nic na wyciągnięcie ręki. Nim dowlókł się w okolice przystanku, na którym — gdyby nie głupie pomysły Anki — ponad godzinę wcześniej wysiadałby z autobusu, był tak wyczerpany i skostniały od mrozu, że ledwo brnął we wciąż nawarstwiającym się śniegu. Jedynym, o czym wówczas marzył, było jak najszybsze pokonanie ostatniej części drogi przez zagajnik, gdzie zaspy niewątpliwie były jeszcze głębsze niż gdzie indziej. Stamtąd miał już tylko kilkadziesiąt metrów do domu.
Lecz niestety to jeszcze nie był koniec. Do dziś w pamięci Grzegorza tkwił wyryty w najdrobniejszych szczegółach obraz, który wówczas dopełnił czary goryczy — zwalony silnym wiatrem słup średniego napięcia, który leżał w poprzek drogi w środku zagajnika, blokując przejście i błyskając wśród tańczących płatków śniegu zerwanymi przewodami elektrycznymi. Swoją drogą to był niezwykły widok, trochę jak sylwestrowy pokaz fajerwerków, kiedy wiatr roznosił na wszystkie strony te syczące kable, a one, wciąż będąc pod napięciem, przy każdym zetknięciu się strzelały groźnie białymi i jasnożółtymi snopami iskier. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby próbować tamtędy przechodzić, jeśli życie było mu miłe. Do czasu interwencji służb droga przez zagajnik została odcięta, pozostało mu więc jedynie okrążyć drzewa i ominąć to miejsce na przełaj przez pole, co w głębokim, nadal padającym śniegu było iście heroiczną misją. Zwłaszcza że był już przecież diabelnie zmęczony.
Wysiłek, jaki wdał w ciągu kolejnego kwadransa, by dowlec się do domu, był nie do opisania. Choć nieraz zdarzało mu się trenować wyczynowo, jeszcze nigdy nie był tak blisko granicy skrajnego wyczerpania, kiedy człowiek, czując, że przegrywa z żywiołem, stopniowo zaczyna popadać w stan obojętności, aż w końcu przestaje walczyć. On na szczęście, nim osiągnął ten etap, zdążył dobrnąć do domu, skończyło się zatem jedynie na stresie i zakwasach w łydkach, jednak koszmar tej zimowej nocy miał już na zawsze pozostać w jego pamięci. Teraz zaś do tamtych obrazów sprzed dziewięciu lat dołączy również ten z wczoraj — wijąca się w dół ku jezioru wąziutka ścieżka wśród trzcin i zagradzająca mu drogę Anka w białym długim wdzianku, które potem tak szybko i sprytnie podmieniła na czarny sweter.
O co jej chodziło, do cholery? I dlaczego znowu wszystkiego się wyparła? Przecież to nie była halucynacja! Gdyby Grzegorz miał przyjąć taką hipotezę, musiałby natychmiast po powrocie do Warszawy umówić się do psychiatry i zacząć porządne leczenie. Ale nie, nie… taka opcja odpadała, bez przesady! Nie był przecież psychicznie chory! To raczej Ance z jakichś niewiadomych powodów zależało na tym, by zrobić z niego czubka i w tak absurdalny sposób ośmieszyć go przed resztą przyjaciół. To ona uknuła tę intrygę, a potem metodycznie kłamała, i to już drugi raz na przestrzeni dziewięciu lat!
Kłamała, to pewne, nie było na to innego wyjaśnienia. Tylko po co? Tego Grzegorz nie potrafił zrozumieć, niemniej jednego był pewien — nie wymyślił sobie ani tamtej dawnej sceny z zaśnieżonego przystanku, ani wczorajszej przepychanki w trzcinach. Anka naprawdę tam była, zatrzymywała go przecież siłą, doskonale pamiętał kurczowy uścisk jej chłodnych dłoni na nagim ramieniu, tak samo realny jak tamto energiczne pchnięcie, którym zrzuciła go ze skarpy. To nie było złudzenie.
Więc po co? Po co? W jakim celu?… Ech, nieważne! Nieważne. Nie miał już siły ani ochoty dłużej się nad tym zastanawiać. Po co dalej denerwować się taką bzdurą, tracić czas na płonne dywagacje? To nie on, tylko Anka była chora, prawdopodobnie od dawna była niezdiagnozowaną wariatką, od której najlepiej trzymać się z daleka. O tak, jeśli o to chodzi, to Grzegorz zadba o to w przyszłości bardzo skrupulatnie! Nie chce jej już widzieć, nie chce mieć z nią kontaktu, nie chce nawet o niej słyszeć, ani słowa! Już nigdy… nigdy więcej! Niech sobie wraca do tego swojego Wrocławia i raz na zawsze zniknie z jego życia, a Agatę, Baśkę i chłopaków trzeba będzie poprosić, żeby nigdy już mu o niej nie wspominali. To co prawda niewątpliwie w przykry sposób odbije się na relacjach całej paczki, ale trudno, trzeba się będzie z tym pogodzić. To nie była przecież tylko jego wina.
Wciąż oparty czołem o ramę okna Grzegorz rozwarł powieki i przez chwilę niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w migające za oknem pociągu wiejsko-leśne krajobrazy. Za jakąś godzinę powinien być w Warszawie. W pracy miał się stawić dopiero pojutrze, więc do tego czasu zdąży jeszcze odsapnąć psychicznie i wrócić do równowagi. A potem odezwie się do Pauliny i zaprosi ją na obiecaną kawę. A może zrobić to już jutro? Albo nawet dziś? Choćby teraz?
Poruszył się na siedzeniu natchniony tą myślą i sięgnął do kieszeni spodni po telefon, który, jak dopiero teraz sobie przypomniał, w nocy wyciszył do zera. Na ekranie widniała lista powiadomień o nieodebranych połączeniach i smsach — niemal wszystkie od Jacka i Kajtka. No jasne, dowiedzieli się już od Bartka o jego potajemnym odjeździe bez pożegnania i domagali się wyjaśnień. Grzegorz pokręcił głową. Nic z tego, teraz nie będzie im odpowiadał, zajmie się tym, jak już dotrze do domu, a najlepiej wieczorem albo nawet jutro. Teraz zdecydowanie nie miał do tego głowy.
Tylko jedna wiadomość była z innego, nieznanego mu numeru. Czyżby to ktoś z pracy? Czego mogli od niego chcieć, skoro nadal był na urlopie? Niechętnie acz z lekkim zaniepokojeniem otworzył smsa.
Nie bój się, nie zwariowałeś. Chronię cię. Lalusia.
Potrząsnął głową zdziwiony. Że co? Że kto? Lalusia? Nie znał nikogo takiego. Fakt, zabawne imię albo ksywka, ale jemu absolutnie nic nie mówiło, podobnie jak cała treść tej dziwnej wiadomości. Cóż, najwidoczniej ktoś się pomylił. Wzruszył ramionami, znudzonym gestem wklepał w okienko odpowiedzi słowo Pomyłka i wysławszy wiadomość, schował telefon z powrotem do kieszeni.
Chyba jednak niepotrzebnie go wyciągał. Lepiej będzie, jak posiedzi tu sobie spokojnie aż do dworca, gapiąc się bezczynnie w okno i w przewijające się za nim skąpane w porannym słońcu krajobrazy. To go trochę wyciszy i uspokoi, pozwoli zebrać myśli i skierować je w jakąś konstruktywną stronę. A potem, jak już dojedzie do Warszawy, zastanowi się, co odpowiedzieć chłopakom, żeby jak najumiejętniej rozładować sytuację. Do Pauliny też odezwie się już z domu, kiedy będzie w pełnej formie i w lepszym humorze. W końcu kawa nie zając — nie ucieknie.
Rozdział II
— Grzesiek, ty znowu mnie nie słuchasz!
Pełen wyrzutu głos Pauliny i jej wydęte w grymasie niezadowolenia usteczka o najpiękniejszym kształcie na świecie sprawiły, że Grzegorz ocknął się jak wyrwany ze snu i poderwał się z fotela.
— Przepraszam, kochanie — odparł ze skruchą, ogarniając ją czule ramionami. — Zamyśliłem się, wybacz. Co mówiłaś?
— Nic! — odepchnęła go, wyplątując się z jego uścisku z urażoną miną. — Jak nie słuchasz, to nie będę powtarzać dziesięć razy. Proszę bardzo, siedź sobie i myśl dalej, ja w takim razie jadę do Moniki. Z nią przynajmniej da się pogadać jak człowiek z człowiekiem!
Grzegorz patrzył na nią skonfundowany, z jednej strony przepełniony wyrzutami sumienia, a z drugiej na nowo olśniony jej zjawiskową urodą, która w porywie złości zdawała się rozkwitać jeszcze piękniej niż zwykle.
— Nie gniewaj się, Pauliś — rozłożył bezradnie ręce. — Sama wiesz, ile ostatnio mam na głowie. Ten nowy projekt to nie przelewki, do czasu podpisania umowy prezes nie daje nam taryfy ulgowej, zwłaszcza że w przyszłym tygodniu…
— Mieliśmy w domu nie rozmawiać o pracy, pamiętasz? — przerwała mu z urazą Paulina, zbierając z fotela żakiet i sięgając na półkę po odłożoną tam torebkę. — Nawet tego nie umiesz dotrzymać? I to w dodatku w sobotę! Serio, Grzesiek, mam już tego dość. Co się z tobą stało? Od tego awansu taki straszny nudziarz się z ciebie zrobił… Nie tak to sobie wyobrażałam, wiesz? Przestań, puszczaj mnie! — odepchnęła go znowu, gdy czułym gestem próbował zatrzymać ją w drzwiach. — No już, puszczaj, słyszysz? Idę do łazienki!
Grzegorz posłusznie opuścił ręce, odsunął się i ponurym wzrokiem odprowadził jej zgrabną sylwetkę do drzwi łazienki, które chwilę potem zatrzasnęły się, energicznym szczękiem blokady dając znak, że za szybko się z powrotem nie otworzą. Ten scenariusz powtarzał się na tyle często, że znał go już na pamięć — Paulina poprawiała sobie przed łazienkowym lustrem makijaż i szykowała się do wyjścia, to zaś oznaczało wdrożenie na minimum pół godziny bezwzględnego trybu nie przeszkadzać. Od dawna znał ten jej święty rytuał i nawet nie próbował z nim dyskutować.
Z westchnieniem oderwał wzrok od łazienkowej klamki, wrócił do salonu i opadł na swój ulubiony fotel, kryjąc twarz w dłoniach. No jasne, znowu to samo. Obraziła się. Teraz w ramach manifestacji focha pojedzie sama do tej swojej Moniki, żeby się wyżalić, spędzi u niej cały wieczór, a na niego będzie się dąsać jeszcze przez kolejnych kilka dni. Ech, kobiety! Fakt, że ostatnio sam dostarczał jej wody na ten młyn, od czasu awansu na lepsze stanowisko pracował bez wytchnienia i może faktycznie trochę ją zaniedbywał, prawdą było też, że czasem nie słuchał, co do niego mówiła, że zamykał się w sobie i nie miał ochoty na wspólne wyjścia, lecz wolał posiedzieć w domu. Ale przecież nie robił tego złośliwie! Był po prostu skrajnie przemęczony. Harował wszak nie dla ambicji, a jedynie dla pieniędzy, wspólnych pieniędzy… w imię wspólnej przyszłości, po to, by mogli ułożyć sobie razem życie, wyprowadzić się wreszcie z tego wynajętego mieszkania w centrum Warszawy i kupić coś własnego. Na przykład jakiś niewielki domek na obrzeżach miasta, które ostatnio razem oglądali. Albo przestronny apartament w tych nowych blokach w sypialnianej dzielnicy, która Paulinie podobała się najbardziej ze wszystkich. Kto wie? Jeszcze rok, góra dwa harówki i będzie go stać na każdy kredyt. Przecież robił to dla niej!
Dla niej. Dla tej zjawiskowo pięknej dziewczyny, która ponad dwa lata temu przyjęła od niego zaproszenie na kawę, a dziś była jego narzeczoną. Kochał ją przecież nadal tak samo mocno, wciąż był z niej taki dumny! Bo jak tu nie być dumnym? Kumple w pracy zazdrościli mu „najlepszej sztuki w korpo” (według określenia, jakie kiedyś niechcący podsłuchał przy windach), rodzice byli nią zachwyceni, Jacek, sam wybredny aż do przesady, szczerze pogratulował mu świetnego wyboru, a Kajtek, któremu Grzegorz przedstawił Paulinę w zeszłym roku na balu karnawałowym, przyznał w żartach, że gdyby nie ich wieloletnia przyjaźń, po cichu próbowałby mu ją odbić. Ech, łajdaczyna, Casanova jeden! Niedoczekanie. Paulina należała do niego i tylko do niego, a on nigdy nikomu jej nie odda.
Zrozumiał to zresztą bardzo szybko i po ostatnim Bożym Narodzeniu oświadczył jej się oficjalnie podczas wieczoru w gronie wspólnych przyjaciół, z którymi spotkali się na zimowym spędzie w Tatrach. Jego stara paczka i paczka Pauliny, czyli w sumie kilkanaście osób, które, ku radości obojga, świetnie się ze sobą zgrały. Było romantycznie, wzruszająco i skrajnie wesoło, Paulina oczywiście odpowiedziała Grzegorzowi tak, więc przez kilka dni towarzystwo miało co świętować, przy tej okazji nawiązując bliższe relacje również między sobą. Skutek? Pod koniec pobytu w górach wartością dodaną tych zaręczyn okazało się uczucie, jakie połączyło Jacka z Malwiną, jedną z koleżanek Pauliny, i trwało aż do dziś. Kto wie, może nawet za jakiś czas wynikną z tego kolejne zaręczyny? Kajtek, wciąż wolny i nieusidlony, nazwał to podstępną pułapką i nabijał się z nich obu przy każdej okazji, zwłaszcza z Jacka, jednak Grzegorz miał wrażenie, że w duchu chyba odrobinę im zazdrościł. A zresztą — czy to ważne? Lata biegły, a oni nie młodnieli, mieli już prawie po trzydzieści dwa lata, więc czas było myśleć o stabilizacji. On na przykład myślał o tym bardzo poważnie. Bo zresztą jak nie myśleć, gdy ma się u boku taką kobietę jak Paulina?
Wszystko układało się idealnie, nawet Bartek, który z początku nie przepadał za wybranką Grzegorza, w końcu ją zaakceptował, co obaj uroczyście przypieczętowali wypitą razem butelką dobrej whisky. Do tego tuż po Nowym Roku Grzegorz dostał w pracy awans, o który walczył od dawna i z którym wiązał się niemal dwukrotny wzrost zarobków. Czy, zważywszy na świeżo powzięte plany matrymonialne, nie był to miły uśmiech od losu? Co prawda nowe stanowisko było bardzo wymagające, praca pochłaniała mu większość czasu i energii, ale dzięki temu w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy zdążył odłożyć już sporą sumę na przyszłe wydatki. Taki cel postawili sobie przecież oboje — jak najszybciej dorobić się własnego lokum i opłacić zaplanowane na przyszłe lato wesele, na którego wystawnej, bajkowej oprawie Paulinie zależało chyba jeszcze bardziej niż na mieszkaniu. W końcu, jak tłumaczyła Grzegorzowi, na jego kupno i wyposażenie będą mieli całe życie, a wesele organizuje się tylko raz. Cóż, skoro tak twierdziła… Była przecież warta tego, by spełnić każdą jej zachciankę, więc on nawet się nad tym nie zastanawiał.
Jednak ostatnio coś niepostrzeżenie zaczęło się między nimi psuć. Zwłaszcza od czasu tego lipcowego urlopu nad chorwackim morzem, gdzie, uwolniwszy się od obowiązków zawodowych, przez dwa i pół tygodnia wreszcie mieli pobyć razem, relaksując się i ładując baterie adriatyckim słońcem. Dopiero na miejscu okazało się, że ich wakacyjne wizje były dość rozbieżne, bowiem Grzegorz, wydawszy zawrotną kwotę na luksusowy hotel, marzył o tym, by po długich miesiącach harówki wreszcie porządnie się wyspać i odpocząć przy butelce wina, podczas gdy Paulina, spragniona zwiedzania, pływania w morzu i niekończących się zakupów, od pierwszego dnia nie dawała mu chwili wytchnienia. Bez przerwy ciągała go po plażach, butikach i wszelkiej maści zorganizowanych wycieczkach na lądzie i morzu, a potem jeszcze miała pretensje, że nocą, kiedy ona najbardziej potrzebowała jego bliskości i czułej uwagi, zasypiał na kamień, ledwie przytknął głowę do poduszki.
Fakt, że tak nie powinno być, miała prawo czuć się wówczas trochę odsunięta, ale przecież to nie była tylko jego wina! Był wtedy taki cholernie zmęczony! Gdyby dała mu choć trochę swobody w trakcie dnia, zwłaszcza zaraz po przyjeździe, wszystko wyglądałoby inaczej. Jednak dla niej, jak podkreślała z furią, każda godzina bezczynności była stratą czasu, dziwiła się wręcz, że Grzegorzowi tak bardzo spadła forma. Wszak oboje byli przyzwyczajeni do kilkunastogodzinnego dnia pracy w korporacji, więc na jakiej zasadzie, kiedy wreszcie zdołali wyrwać się na urlop, ona buzowała energią, a on padał plackiem na twarz? Nie rozumiała, że czuł się wypalony, że tak właśnie działał odroczony stres, którego ona na swoim stanowisku miała niewiele, podczas gdy on, odpowiedzialny za stuosobowy zespół i rozliczający się co tydzień bezpośrednio przed prezesem, był narażony na dwukrotnie większy wysiłek psychiczny. Zwłaszcza że psychikę ostatnio w ogóle miał słabą.
Pokłócili się wtedy na poważnie po raz pierwszy, a choć szybko znów się pogodzili, od tamtej pory owo nieprzyjemne napięcie i podminowanie na stałe zagościło w ich wzajemnej relacji, czając się w tle jak drapieżnik czyhający na okazję do ataku. I nie żeby oboje uciekali od tematu, przeciwnie, kilka razy przeprowadzali na ten temat poważne rozmowy, które kończyły się łzami i lawiną namiętnej czułości i po których każde z nich składało płomienne obietnice pracy nad sobą i większej wyrozumiałości względem drugiego. Jednak te romantyczne pojednania tylko chwilowo rozładowywały wciąż narastające napięcie, zwłaszcza Paulinie wystarczał byle drobiazg, choćby taka chwila nieuwagi z jego strony jak dziś, żeby wytknąć mu obojętność i brak zaangażowania. I co gorsza, Grzegorz zdawał sobie sprawę z tego, że miała w tym trochę racji, bo choć w środku jego uczucia się nie zmieniły, jego zewnętrzne zachowanie w istocie mogło pozostawiać wiele do życzenia.
Albowiem faktem było, że po powrocie z Chorwacji znów całkowicie uciekł w pracę i zamiast pozbyć się choć części obowiązków, by więcej uwagi poświęcać Paulinie, wręcz nabrał ich jeszcze więcej. To zaś skutkowało tym, czym skutkowało, czyli chronicznym brakiem czasu, skrajnym przemęczeniem i frustracją wynikającą z zawodowego stresu, którego w codziennym biegu nawet nie miał jak i gdzie rozładować. Tu Paula miała rację, to zdecydowanie nie był dobry pomysł na życie, zwłaszcza na życie we dwoje, jednak to była przecież sytuacja przejściowa! Grzegorz robił to dla niej, poświęcał się, żeby jak najszybciej uzbierać pieniądze na zaplanowane wydatki, na to jej wymarzone wesele i tak dalej. A ona, zamiast to docenić, jeszcze miała do niego pretensje.
A może nie? Może wcale nie o to w tym wszystkim chodziło? Może tylko to on tak sobie to tłumaczył? Może ta ucieczka w pracę była dla niego tylko wygodną wymówką, sposobem na zagłuszenie tej nieznośnej chandry, która od lat wracała regularnie, a ostatnio znowu coraz częściej? Nie znosił tego uczucia, nienawidził go do szpiku kości — tej pustki, tej męczącej nieokreśloności, tego bolesnego wrażenia, że czegoś mu brakuje. Jak to możliwe, że nadal w nawracających falach odczuwał ów trudny do zdefiniowania brak, skoro miał wszystko, o czym tylko można marzyć? Zwłaszcza odkąd w jego życiu pojawiła się Paulina. Do dziś pamiętał pierwsze tygodnie ich związku, tak namiętne i nieprzytomne ze szczęścia, tak wynoszące do gwiazd, że aż brakowało tchu. Wówczas był w stu procentach pewien, że wreszcie znalazł lekarstwo, że dawna chandra została definitywnie pokonana, wymazana, zapomniana i że nigdy nie wróci. Jakże się mylił! Wróciła bardzo szybko, po cichu, podstępnie jak lis i znów zaczęła go dręczyć.
Nienawidził tego. Nienawidził tym bardziej, im mniej rozumiał, świadomy tego, że nie da się wyleczyć choroby bez diagnozy, a lekarskiej diagnozy bał się jak ognia. Bo załóżmy, że to była tylko depresja, którą da się w miarę skutecznie leczyć farmakologicznie — ale jeśli nie? Jeśli to było coś znacznie gorszego? Coś, co wykluczy go z normalnego życia, odbierze mu Paulinę i szanse na szczęście? W takim razie wolał o niczym nie wiedzieć, żyć dalej w nieświadomości i walczyć z tą głupią chandrą po swojemu, starymi, sprawdzonymi metodami. To dlatego nie poszedł na wizytę u psychiatry, do którego w przypływie desperacji umówił się w tajemnicy przed Pauliną niedługo po powrocie z urlopu w Chorwacji. I również chyba po części dlatego rzucił się w wir pracy — nie tylko dla pieniędzy, ale także po to, by utopić swe metafizyczne wycie duszy w oceanie zawodowych konkretów, pyskówek z przełożonymi i pilnych problemów do rozwiązania. Tylko to mu odrobinę pomagało, zwłaszcza odkąd Paula zaczęła oddalać się od niego, ciągle zła, że tak się zmienił, że opadł z sił i dawnego entuzjazmu, że coraz bardziej zapadał się w sobie. A czy to była jego wina? Co miał na to poradzić, skoro to było od niego niezależne?
Kilka tygodni wcześniej, w ramach ostatniej „poważnej rozmowy”, przemógł się nawet i poszedł o krok dalej, wyznając Paulinie to, o czym sam od dwóch lat starał się nie myśleć, lecz co, w jego przeświadczeniu, mogło mieć bezpośredni związek z nawrotami tej nieszczęsnej chandry. Mianowicie opowiedział jej o tamtym, czyli o dwóch absurdalnych epizodach z kłamczuchą Anką w roli głównej, wspomniał nawet o tym cholernym smsie z pociągu, mimo że łączenie ze sobą obu spraw wydawało mu się absurdalne. Cóż, jak wszystko, to wszystko. Owszem, wstydził się tego wyznania jak diabli, czuł jednak, że dla spokoju sumienia powinien powiedzieć o tym swojej przyszłej żonie, poza tym miał nadzieję, że to w jakiś sposób uwolni mu umysł, że przyniesie ulgę. I faktycznie na jakiś czas mu ją przyniosło, bo Paulina, wysłuchawszy go, nie potrafiła zrozumieć, czym on w ogóle się przejmował. To przecież była jakaś stara historia, bez wpływu na teraźniejszość, a poza tym czy był pewien, że to mu się tylko nie wydawało? Anki w ogóle nie znała, gdyż Grzegorz, po wakacyjnym spięciu nad jeziorem sprzed ponad dwóch lat, zerwał z nią wszelki kontakt, a pozostali przyjaciele w milczeniu to uszanowali. Więc jaki sens miało wspominanie jakichś epizodów z zamkniętej już na zawsze przeszłości?
To była prawda. Grzegorz zgodził się wówczas z Pauliną i przepełniony ulgą, przytuliwszy ją do piersi, obiecał sobie, że już nigdy więcej nie będzie do tego wracał. A jednak tak do końca nie potrafił wymazać tego z pamięci… nawet przed chwilą, kiedy ona coś do niego mówiła, on nie słuchał jej, bo znowu walczył z tamtymi obrazami. Z wizjami, które nawracały wbrew jego woli, dręcząc umysł nieostrością konturów i lukami w detalach.
Jak chociażby ten sms z pociągu. Do tej pory miał stuprocentową pewność, że go nie kasował, ale może jednak zrobił to bezwiednie, przez przypadek? To było chyba jedyne racjonalne wytłumaczenie zniknięcia ze skrzynki odbiorczej tej dziwnej wiadomości — tylko tej jednej, bo inne, które tamtego dnia otrzymał, pozostały nietknięte. Bez wątpienia sam niechcący musiał ją usunąć, tylko dlaczego, do stu tysięcy diabłów, w ogóle tego nie pamiętał? I dlaczego to się tak go uczepiło? Niby nic, drobiazg, nieistotna bzdura, a męczyło go od ponad dwóch lat niczym sprawa wagi państwowej. Podobnie jak treść owego smsa, którą wówczas zbyt szybko i nieuważnie przebiegł wzrokiem, przez co zapamiętał tylko ten zabawny podpis — Lalusia. Mimo usilnych, wielokrotnie podejmowanych prób przebicia mgły niepamięci, nie zdołał przypomnieć sobie nic więcej.
Szczęk zamka w drzwiach łazienki wyrwał go z tych ponurych rozważań, w mgnieniu oka odradzając wyrzuty sumienia i pragnienie naprawienia sytuacji. Paulina skończyła makijaż i właśnie opuszczała łazienkowy bunkier, a zatem należało działać! I to szybko! Zatrzymać ją, nie pozwolić jechać do Moniki, jeszcze raz przeprosić za swoje roztargnienie, utulić, wycałować… To był najlepszy moment, właśnie teraz, kiedy krzątała się po przedpokoju, zbierając swoje rzeczy. Grzegorz nabrał mocniej powietrza w płuca i ciężko podniósł się z fotela. Jednak dokładnie w tym momencie drzwi wejściowe trzasnęły głośno i na klatce schodowej zastukały obcasy, których dźwięk, niesiony echem, oddalił się i szybko zamarł. W przedpokoju znów zapadła głucha cisza.
Nie zdążył. Wyszła z domu, zanim zdołał zrobić jeden krok. A niech to szlag. Co się z nim działo? Skąd wzięła się ta nagła inercja, to idiotyczne, niezależne od niego spowolnienie reakcji? Przecież chciał biec do niej, przytrzymać ją w tym przedpokoju, żeby załagodzić konflikt, zdusić go w zarodku… I pozwolił jej wyjść? Tak po prostu wyjść, zejść po schodach i pojechać do kumpeli? Oddać pole bez walki, przegrać walkowerem? Sam nie mógł w to uwierzyć. Przecież ona na pewno oczekiwała, że ją zatrzyma, liczyła na to, że nie odpuści, że będzie walczył o jej obecność, o ten wspólny sobotni wieczór! A on ją zawiódł. Po raz kolejny zawiódł i ją, i samego siebie.
Nie, tak nie mogło być, musiał natychmiast to zmienić. Przecież jeszcze pół roku temu był zupełnie inny — pełen życia, energii, najpiękniejszych planów… Silny i szczęśliwy. Taki, jakiego pokochała go Paulina. Co prawda ten marazm i poczucie pustki już od dawna narastały w nim i pęczniały, ale dotąd jakoś udawało mu się z tym walczyć. A dziś? Dziś to była totalna klęska! Porażka, którą natychmiast musiał naprawić i przekuć w zwycięstwo! W zwycięstwo nad samą sobą. Inaczej może stracić Paulinę, a przecież gdyby ją stracił…
Wizja ta uderzyła go w twarz jak obuchem, natychmiast przywracając mu trzeźwość myślenia i energię do działania. O nie! Pod żadnym pozorem nie mógł tego tak zostawić! Musiał walczyć! Walczyć! O nią, o siebie i o szczęście, które, choć jeszcze niedawno zdawało się być dane raz na zawsze, dziś tak niebezpiecznie zaczynało wymykać mu się z rąk. Nie zastanawiając się dłużej, Grzegorz chwycił kurtkę, upakował do kieszeni telefon, portfel i klucze, po czym, zgasiwszy szybko światła w całym domu, wybiegł na klatkę, niecierpliwymi ruchami ręki zamykając za sobą drzwi na zamek.
***
Nocne powietrze nasączone było zgniłą wilgocią, która potęgowała uczucie przenikliwego chłodu zwiastującego rychłe nadejście pierwszych opadów śniegu. Nic w tym dziwnego, w końcu minęła już połowa listopada, jednak w trakcie dnia oddech zbliżającej się zimy nie był odczuwalny aż tak dotkliwie jak w środku nocy. Grzegorz przełożył wielki bukiet czerwonych róż do lewej ręki i chuchnął w prawą, by nieco ją rozgrzać, była już bowiem tak skostniała z zimna, że ledwo ją czuł. Teraz, po ponad trzech godzinach czekania na dworze, z całego serca żałował, że, wybiegając z domu, zabrał tylko tę lekką kurtkę jesienną, a do tego nie pomyślał o zabraniu z sobą czapki, szalika i rękawiczek, które przecież leżały gotowe na szafce w przedpokoju. To było w istocie lekkomyślne, jednak skąd miał wiedzieć, że będzie musiał czekać aż tak długo?
Zbliżała się północ, a stopy, dłonie, uszy i nos zmarzły mu już tak mocno, że powoli zaczynał wątpić w sensowność swojej misji. Światła w bloku Moniki stopniowo gasły, obecnie paląc się już tylko w nielicznych oknach, lecz które z nich było tym właściwym? Grzegorz, który był tu ze dwa razy z Pauliną, kojarzył, w którym budynku mieszkała jej przyjaciółka, nie zapamiętał jednak, ani na którym piętrze, a nawet w której klatce — po prostu wtedy, prowadzony przez swą towarzyszkę, zwyczajnie nie zwrócił na to uwagi. Teraz ta informacja może by mu się przydała, choć z drugiej strony czy była aż taka istotna? I tak z odległości kilkunastu metrów miał na oku wejścia do wszystkich klatek bloku, więc kiedy w drzwiach którejś z nich pojawi się znajoma sylwetka, od razu ją zauważy.
Misja, którą przedsięwziął, miała na celu natychmiastowe udowodnienie Paulinie, że wcale jej nie lekceważy, że wciąż bardzo mu na niej zależy. Plan był prosty — kupić kwiaty i poczekać na nią pod blokiem Moniki, zaskoczyć ją, kiedy, wracając do domu, będzie wychodzić na taksówkę. Zrobić jej taką małą niespodziankę, wręczyć kwiaty, przeprosić, a potem odwołać taksówkę i zabrać do własnego samochodu, który zaparkował nieopodal na osiedlowym parkingu. Nota bene to i tak cud, że o tej porze znalazł tu w ogóle jakieś miejsce… Jednak im więcej czasu upływało, tym mniej trafioną inwestycją wydawał mu się ów romantyczny plan. Bo co, jeśli Paulina nie przyjdzie? Jeśli wcale nie ma zamiaru wracać dziś do domu? Jeśli zostanie na noc u Moniki? Kobiety przecież potrafią plotkować godzinami, a ona, obrażona na niego, mogła wcale nie kwapić się do powrotu. Czy w takim razie miał tu tkwić do rana? Jeszcze kilka godzin? Nie, to nie miało sensu. Do tego czasu zamarznie wszak i on, i kwiaty.
Swoją drogą, jak cholernie ciężki był ten bukiet! Kto by pomyślał, że zwykłe kwiatki mogą tyle ważyć! Wiadomo, pięćdziesiąt dorodnych róż to nie jedna czy dwie, więc po trzech godzinach trzymania ich w rękach ciążyły mu jak wykute z ołowiu. Mijały minuty, kwadranse, kolejne światła w okolicznych blokach gasły, opustoszałe osiedlowe alejki wiły się nieruchomo między trawnikami, skąpane w anemicznym świetle latarni i tylko drzewa dziś w nocy szalały, skrzypiały nad głową, poruszane wzmagającym się nocnym wiatrem, zimnym i przeszywającym aż do kości.
Jakiś facet w płaszczu z postawionym kołnierzem przemknął pośpiesznie między blokami i zniknął. Grzegorz znów został zupełnie sam. Odruchowo cofnął się o kilka kroków za porośniętą bluszczem wiatę śmietnikową, zakładając, że mogła choć odrobinę ochronić go przez wiatrem. W istocie, tu było ciszej i spokojniej, choć nadal zimno. To czekanie chyba jednak nie miało sensu. Chyba rozsądniej będzie poddać się i wracać, kwiaty przecież może dać Paulinie i w domu. Co prawda osłabi to efekt romantycznej niespodzianki, ale chyba już lepiej się z tym pogodzić, niż ryzykować zapaleniem płuc. Która to godzina? Zaraz… te kwiaty bynajmniej nie pomagają odsunąć mankietu kurtki, by spojrzeć na zegarek… aha, czternaście minut po północy. Niby nie tak późno, ale Paula wyszła z domu tuż przed dziewiętnastą, więc jeśli do tej pory nie zdecydowała się wracać, prawdopodobnie zostanie na noc u Moniki. Może nawet odkorkowały wino i Paulina topi w nim swoje żale, a kumpela pociesza ją i obie w imię babskiej solidarności narzekają na facetów? Takie pogaduszki mogły spokojnie potrwać aż do rana. Tyle że wtedy Paula mogłaby chociaż dać mu znać smsem, że wróci dopiero rano, uprzedzić, żeby się nie martwił.
A właśnie. A jeśli napisała? Miał przecież wyciszony telefon, trzeba by to sprawdzić. Zziębniętą dłonią sięgnął do kieszeni i wyciągnął aparat, z trudem aktywując ekran zgrabiałymi palcami. Nic, pusto. Więc może jednak miała zamiar niebawem wracać? A może po prostu o nim zapomniała? Albo specjalnie się nie odzywa, żeby go ukarać? Wszystkie opcje były możliwe, bo któż zrozumie te kobiety… Fakt, że to on dzisiaj zawalił sprawę, ale przecież nie byli już dziećmi tylko dorosłymi ludźmi, którzy kochali się i planowali wspólne życie. Mogłaby mimo wszystko napisać tych kilka słów, jakieś proste zostaję na noc u Moniki albo coś w tym stylu, żeby Grzegorz miał jasność, co się z nią działo. Wtedy mógłby wrócić do domu, nalać sobie szklaneczkę whisky na rozgrzewkę, owinąć się ciepłą kołdrą… Właściwie to i tak powinien wracać. Było zimno jak cholera, wiatr coraz większy, one będą tam sobie gadać przy kieliszku, a on tutaj zamarznie na śmierć. Poza tym…
Urwał, gdyż dokładnie w momencie, kiedy już miał odwrócić się na pięcie i pośpieszyć do samochodu, drzwi jednej z klatek otworzyły się i wyszły z nich dwie kobiece postacie. Grzegorz wyprostował się w zaalarmowaniu. W słabym świetle nie było ich widać zbyt wyraźnie, ale wystarczył mu jeden rzut oka, by w szczuplejszej z nich rozpoznać Paulinę, drugą zatem musiała być Monika. Obie przystanęły na chwilę pod klatką, by otulić się mocniej płaszczami, po czym nieśpiesznym krokiem ruszyły alejką w stronę parkingu, co oznaczało, że po drodze będą musiały minąć wiatę śmietnikową, w której cieniu czekał Grzegorz.
Ów, zdezorientowany takim stanem rzeczy, tkwił jak wkopany w ziemię, nie wiedząc, co ma zrobić. No bo jak to — obie? Spodziewał się samej Pauliny, na tym opierał się cały jego misterny plan, który nie brał pod uwagę obecności osób trzecich. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to przecież było logiczne. Zważywszy na późną porę, Monika wyszła z przyjaciółką odprowadzić ją do taksówki, a choć to mieszało mu szyki, w duchu był jej nawet wdzięczny za ten odruch troski. Tak piękne kobiety jak Paulina w istocie nie powinny same włóczyć się po nocach.
Tak… tylko co on miał teraz zrobić? Dokończyć romantyczną misję i wręczyć Paulinie kwiaty, nie przejmując się obecnością Moniki? Wyskoczyć z tym bukietem wprost na nie zza śmietnika? Przecież wystraszą się jak diabli i Paula jeszcze bardziej się na niego wkurzy! A decyzję musiał podjąć bardzo szybko, miał na to jakieś piętnaście sekund, bo dziewczyny dochodziły już powoli do miejsca, w którym stał. Nie widziały go jeszcze, ale zaraz zobaczą, więc jeśli miał się ujawnić, to może lepiej od razu, jeszcze zanim…
Tak, idziemy. Raz kozie śmierć! Grzegorz stanowczym gestem podniósł nogę, by wykonać nią krok w stronę kręgu światła rzucanego przez latarnię, kiedy do jego uszu dobiegł dźwięk głosów zbliżających się powoli przyjaciółek. Jeden z nich właśnie wypowiedział jego imię. Grzegorz zamarł w pozycji na jednej nodze, po czym jego podniesiona stopa powolutku, bezszelestnie opadła z powrotem na ziemię. Wiedziony instynktownym odruchem cofnął się o kolejny krok, kryjąc się jeszcze głębiej w cieniu ściany porośniętej bujnie zwiędłym dzikim winem. Głosy przybliżyły się jeszcze bardziej, co pozwalało mu teraz już wyraźnie rozróżniać każde wypowiadane słowo.
— No to co mi w końcu radzisz? — zapytała ponuro Paulina. — Tak szczerze, z twojej perspektywy?
— Sama nie wiem — westchnęła Monika. — Po tym wszystkim, co mi opowiadasz, mam już taki mętlik w głowie, że chyba wolałabym trzymać się od tego z daleka. Nie gniewaj się, Paula, ale nie chcę złą radą narobić ci w życiu jakiegoś bigosu… Czekaj! — zatrzymała się nagle na wysokości wiaty śmietnikowej, dokładnie na linii ukrywającego się w cieniu Grzegorza. — No i gdzie jest ta taryfa? Miała podjechać tutaj, pod ósemkę.
— Jeszcze jej nie ma — stwierdziła Paulina, otulając dokładniej szyję swą ulubioną jedwabną apaszką. — Kurczę, szkoda, że nie wzięłam rękawiczek. Poczekajmy tutaj, Monia, co? Stąd będzie widać, jak taksówka podjedzie, a tak patrzę po tych drzewach i wydaje mi się, że tam przy parkingu dużo bardziej wieje.
— Aha — zgodziła się przyjaciółka. — Tam zawsze wieje jak cholera, bo jest taka luka między blokami. Tu jest spokojniej, te budynki trochę nas zasłaniają. A wracając do tematu, Paula… Obawiam się, że moje zdanie ci w decyzji nie pomoże. Wiesz przecież, jaka jestem. Fakt, że nie mam takich możliwości i takiej palety wyboru jak ty, ale nawet gdybym miała, to dla mnie twój dylemat nie byłby w ogóle dylematem.
— No wiem — mruknęła z nutą niezadowolenia Paulina. — Ty byś pewnie wybrała Grześka.
Słuchający na wstrzymanym oddechu Grzegorz wyprostował się ostrożnie jeszcze bardziej, wciągając brzuch i napinając mięśnie, by jak najściślej przylegać do ściany, spłaszczyć się przy niej niczym deska, zająć wśród liści dzikiego wina jak najmniej przestrzeni. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby one teraz go dostrzegły! Najchętniej dla wygody odrzuciłby ciążący mu jak kamień w ręce bukiet róż, jednak bał się poruszyć choćby o milimetr, nie mówiąc już o szeleście, jaki mógłby przy tym powstać, zwracając uwagę dziewczyn w stronę tonącego w cieniu śmietnika. Nie, do tego za żadne skarby świata nie mógł dopuścić! To byłaby katastrofa.
— Oczywiście — odparła zdecydowanym tonem Monika. — Gdybym miała takiego faceta jak on, to nawet bym się nie zastanawiała. Co z tego, że, jak mówisz, ciuła tę kasę jak mrówka? To może w końcu uciuła, ile trzeba, i po ślubie będziecie mieć więcej czasu dla siebie? A to przecież taki fajny facet! Przystojny, inteligentny, wygadany, z poczuciem humoru i… no co tu dużo gadać, po prostu męski! A teraz to się naprawdę wcale tak często nie zdarza. Jak na moje oko, to żaden nadziany laluś się do niego nie umywa.
— Pff! — prychnęła Paulina.
— Oczywiście rozumiem twoje rozterki — podkreśliła łagodnie Monika. — Takie wybory nigdy nie są łatwe, poza tym w praktyce wszystko wygląda inaczej niż w teorii, ale jak już mam ci coś poradzić, to radziłabym ci nie robić żadnych gwałtownych ruchów. Lepiej najpierw naprawdę bardzo porządnie to przemyśleć, żebyś potem nie żałowała.
— No wiem — westchnęła.
— Ja zresztą może też przesadzam. Niewykluczone, że widzę to za bardzo zerojedynkowo, ale po prostu dla mnie kasa nie jest i nigdy nie była priorytetem.
— Dla mnie też — zapewniła ją szybko, ze znajomą nutą urazy w głosie Paulina. — Daj spokój, Monia, bez takiej demagogii, co? Myślisz, że jestem aż tak wyrachowana? Nie przeczę, pieniądze są ważne, ale dla mnie to tylko miły dodatek do całości. Żeby to było jasne, okej? Tu nie chodzi o, jak to nazwałaś, zerojedynkowy wybór miłość kontra pieniądze! Ja bym nawet chciała, żeby to było takie proste, ale tak niestety nie jest. W obu przypadkach jest milion plusów i minusów, a one prawie się wyrównują. Ja po prostu nie mogę się pomylić, zrozum to.
— Rozumiem — odparła zmęczonym tonem Monika. — Tylko dziwię się, że w ogóle masz takie wątpliwości, bo dla mnie sprawa jest prosta, jak kogoś kocham, to go kocham i koniec. Ale to twoje życie — zaznaczyła z powagą. — I to ty musisz podjąć tę decyzję. Sama i w zgodzie z własnym sumieniem.
Przyklejony do ściany śmietnika Grzegorz słuchał biernie, nie analizując docierających do jego uszu słów, a jedynie zapisując je w pamięci. Było mu tak diabelnie zimno! I ten głupi bukiet, od którego zaraz odpadnie mu ręka… Korzystając ze świszczących głucho porywów wiatru, najostrożniej, jak tylko umiał, centymetr po centymetrze opuszczał rękę z kwiatami, aż dotknęły ziemi, na której, zginając powoli kolana, ułożył je w pozycji pionowej łodygami do góry. Cóż, pewnie płatki się przy tym ubłocą, ale mniejsza o to. Byle pozbyć się tego balastu i wreszcie rozprostować skostniałe palce… Dłużej nie byłby już w stanie utrzymać ich w tej pozycji.
— Jasne — mruknęła niechętnie Paulina. — Tyle to ja sama wiem… No i gdzie, do diabła, ta taksówka? — dodała z niecierpliwością. — Miała być za siedem minut. Chyba w nocy nie mają aż tylu klientów, żeby trzeba było czekać pół godziny!
— Może kierowca zabłądził? — poddała z zastanowieniem Monika. — Tu jest taki labirynt, wszystkie bloki takie same… Niby powinien mieć nawigację, ale może mu siadła? Pewnie zaraz będzie.
Na kilkanaście sekund zapadła cisza, obie dziewczyny stały nieruchomo ze wzrokiem wbitym w światło osiedlowej uliczki, skąd niebawem powinna nadjechać taksówka. Tylko wiatr wył coraz mocniej, przeszywając zbyt lekko ubrane ciało Grzegorza dotkliwymi ciosami lodowatych igieł. Zupełnie jak tamta śnieżyca sprzed jedenastu lat…
— No dobra, powiem ci to — odezwała się nagle zdeterminowanym tonem Paulina. — Żebyś nie wymądrzała się przede mną i nie wyśpiewywała mi non stop tych pieśni pochwalnych o Grześku. Bo ty go wcale nie znasz. Tylko to ma zostać między nami, dobra?
— Oczywiście — odparła szybko Monika, a w jej głosie zabrzmiało zaintrygowanie. — Nikomu nie pisnę ani słówka.
— Nikomu, ale to nikomu — powtórzyła z naciskiem. — To są dane wrażliwe z najgorszej półki, więc nie chciałabym, żeby dotarło do Grześka, że rozpowiadam takie rzeczy.
— Z najgorszej półki? — zdziwiła się Monika. — To znaczy?
— To znaczy, że ja nie mam pewności, czy on jest tak całkiem zdrowy na umyśle — wyjaśniła jej ponuro Paulina. — A nawet jestem prawie pewna, że nie jest.
Ukryty w głębokiej ciemności Grzegorz zagryzł wargi i z całych sił zacisnął powieki.
— Co? — wydukał jeszcze bardziej zaskoczony głos Moniki. — Jak to? Grzesiek?
— No Grzesiek, Grzesiek — westchnęła Paulina. — Nigdy byś nie uwierzyła, co? A jednak. Gdybyś widziała, jak on się czasem zachowuje w domu… Jak jakiś alien albo ufoludek. Siada w fotelu i zawiesza się, nawet oczu nie zamyka, ale tak odpływa w swój kosmos, że można do niego mówić przez megafon, a on nic nie słyszy. I co najgorsze, to się zdarza coraz częściej. Jeszcze trochę i zacznę się go bać.
— Nie no, Paula, co ty dajesz? — zestrofowała ją z niedowierzaniem Monika. — Może po prostu jest przemęczony? Tyle pracuje…
— To na pewno też — zgodziła się wspaniałomyślnie Paulina. — Ale tego niestety nie da się tak prosto wytłumaczyć. Fakt, że z wierzchu u niego to nawet nie wygląda na psychiczną schizę, bardziej na jakieś cykliczne spadki nastroju czy, jak mówisz, przemęczenie. I ja nawet bym w to uwierzyła, gdyby on sam nie naprowadził mnie na taki trop.
— Czyli?
— No że ma jakieś problemy psychiczne.
— Serio? Tak ci powiedział?
— Wprost to nie, on sam chyba nawet nie dopuszcza do siebie myśli, że mógłby być psychicznie chory. Ty sobie wyobrażasz, jaka to musiałaby być trauma dla faceta? Grzesiek chyba by się załamał, jakby ktoś oficjalnie postawił mu taką diagnozę.
— To nie konsultował tego z psychiatrą?
— No coś ty! — prychnęła Paulina. — Nigdy w życiu! On psychiatrów nie uznaje i nawet nie chcę myśleć, jak by zareagował, gdybym ja sama mu to zasugerowała. Wiesz, jak to jest, nie? Alkoholik nigdy nie przyzna się przed samym sobą, że jest alkoholikiem, a osoba z problemami psychicznymi tak samo będzie wypierać problem do samego końca i twierdzić, że jest zdrowa.
— Aha… czyli to jest tylko twoja hipoteza? — domyśliła się Monika.
— Niby tak, ale uwierz mi, że wcale nie bezpodstawna — zapewniła ją stanowczo. — Grzesiek zresztą chyba sam się tego powoli domyśla. Oczywiście wypiera to, jak tylko może, ale ja głupia nie jestem i umiem wyciągać wnioski. Zwłaszcza jak ostatnio zaczął mi opowiadać jakieś dziwne rzeczy… o kumpeli z liceum, która spychała go w jakieś dziury albo waliła kamieniami po głowie, a potem się tego wypierała, o jakimś znikającym smsie… Totalne pierdoły, a on to przeżywał jak stonka wykopki i opowiadał mi, jakby to była nie wiadomo jaka tajemnica. Kompletnie odjechał, serio. A dzisiaj? Znowu się zawiesił, nie słuchał, co do niego mówię, chyba nawet w ogóle mnie nie słyszał, a gdybyś tylko zobaczyła jego oczy… Brr! — wzdrygnęła się. — Takie puste i nieobecne, jakby go w ogóle tam nie było. Potem na chwilę się obudził, ale jak poszłam do łazienki, znowu siadł w fotelu i odjechał. Nawet nie zareagował, kiedy wychodziłam z domu.
— Kurczę… niedobrze — przyznała wciąż niedowierzająco Monika. — Ale może to się da jakoś wytłumaczyć, Paula? No wiesz, stres, wypalenie zawodowe, depresja…
— No, depresja to może i tak — zgodziła się Paulina. — Całkiem niewykluczone. Przecież depresja to też zaburzenie psychiczne, ludzie biorą na to takie psychotropy, że mózg im wypala, nie? Grzesiek też pewnie w którymś momencie będzie musiał, bo inaczej to się u niego źle skończy.
— Też tak uważam — przyznała Monika. — Powinnaś z nim pogadać i namówić go na wizytę u psychiatry. Teraz leki są coraz lepsze, a on…
— No właśnie problem w tym, że ja nie wiem, czy w ogóle chcę to ruszać — westchnęła Paulina. — To są delikatne sprawy, po co mam się w to wtrącać i narażać się na awantury? Niech już lepiej zostanie tak, jak jest, albo niech Grzesiek radzi sobie z tym sam. Bo sorry, Monia, ale ja się na sanitariuszkę nie nadaję — dodała z determinacją. — Wiem, że to okropnie brzmi, ale postaw się w mojej sytuacji. Mam tracić najlepsze lata życia na opiekowanie się depresyjnym typem, z którym pewnie w dodatku z roku na rok będzie coraz gorzej?
— No… nie wiem — odparła z nutą nagany w głosie Monika. — W tych przysięgach jest przecież coś takiego jak na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie…
— Tak, tylko zauważ, że ja Grześkowi jeszcze nic nie przysięgałam — fuknęła Paulina. — Zaręczyny to jeszcze nie ślub, a ja naprawdę coraz bardziej się zastanawiam, czy jest sens się w to pakować. Nie chcę tak żyć, rozumiesz? Nie dość, że facet nie ma dla mnie czasu, bo haruje jak wariat od rana do nocy, to jeszcze mam brać sobie na barki jego chorobę psychiczną?
— O ile faktycznie jest chory — zauważyła Monika. — Bo na razie to tylko twoja interpretacja, żaden psychiatra jeszcze tego nie potwierdził. Poza tym przecież go kochasz.
— Kocham — zgodziła się, na co rozpłaszczony na ścianie śmietnika Grzegorz jeszcze mocniej zacisnął powieki i zęby. — Ale problem w tym, że ja kocham tego Grześka, którego znałam wcześniej. Tego sprzed awansu. Tego, z którym było tak fajnie, który tak romantycznie oświadczył mi się w górach i zawsze miał dla mnie czas, a nie tego wiecznie wykończonego zombie, który, zamiast słuchać, co do niego mówię, siada w fotelu i traci kontakt ze światem. A co będzie za kilka lat? Za dziesięć? Za dwadzieścia? A jak to mu się pogłębi i w końcu wyląduje u czubków?
— No tak — westchnęła Monika. — Rozumiem cię.
— Poza tym on chce mieć dziecko — ciągnęła jak nakręcona Paulina. — Ostatnio może mniej o tym gada, ale wcześniej podkreślał to non stop i wiem, że mu na tym zależy. Ja, owszem, może kiedyś się zdecyduję, chociaż na pewno jeszcze nie teraz, najwcześniej za kilka lat… no, ale wiadomo, że prędzej czy później pewnie by do tego doszło. Więc powiedz mi, Monia, jak ja mam się decydować na dziecko z facetem, który jest z deka nie ten-teges na umyśle? No? Sama pomyśl! A co, jeśli to siedzi w genach i przejdzie też na dziecko? Albo jak jemu to się kiedyś naprawdę rozkręci i totalnie straci kontakt ze światem? Zrobi się agresywny albo nieprzewidywalny, będzie potrzebował całodobowej opieki… Ty sobie w ogóle wyobrażasz takie życie?
— Fakt — przyznała cicho przyjaciółka.
— Dlatego nie mów mi, że mój dylemat nie jest dylematem, okej? — w głosie Pauliny brzmiała teraz nuta wzburzenia. — Każdy ma prawo zadbać o własne szczęście, a przynajmniej o normalne życie, nie? Ja też. Potępiasz mnie, że mam wątpliwości, a nie pomyślisz, że kto inny na moim miejscu nawet by ich nie miał! Większość bez zastanowienia łapałaby okazję, żeby z tym skończyć i zapewnić sobie wygodne życie, a ja jednak się waham, bo pod pewnymi względami Grzesiek…
— Patrz, chyba twoja taryfa jedzie! — przerwała jej Monika, wskazując w głąb ulicy, gdzie w istocie pojawiły się światła nadjeżdżającego pojazdu. — Tak, to taksówka. Chodź szybko, podejdziemy bliżej, żeby nas nie przegapił!
Obie poderwały się z miejsca i pośpiesznym krokiem, nie oglądając się za siebie, ruszyły w stronę parkingu, w okolice którego kierowała się taksówka. Przemarznięty do kości Grzegorz, który nie musiał już martwić się, że go zobaczą, również czym prędzej opuścił swoje stanowisko pod ścianą śmietnika i nie zwracając uwagi na walający mu się pod nogami bukiet róż, biegiem ruszył w przeciwnym kierunku, gdzie stał zaparkowany jego samochód.
***
Ciepły nawiew we wnętrzu auta powoli rozgrzewał zziębnięte dłonie i stopy, które teraz, rozmarzając, szczypały nieprzyjemnie, lecz dzięki temu wracało w nich pełne czucie. Siedzący w pozycji rajdowca z obiema rękami na kierownicy Grzegorz, skupiony na prowadzeniu z maksymalną prędkością dozwoloną na drodze szybkiego ruchu, stopniowo wracał do równowagi, układając sobie w głowie rozszalałe, poszarpane myśli. Szybka jazda, podobnie jak pływanie, zawsze go uspokajała, wywierając zbawienny wpływ na przeładowany bodźcami układ nerwowy, poza tym wolał nie wracać do domu, zanim całkowicie się nie opanuje, nie pokazywać się Paulinie w stanie, który po raz kolejny mógłby ją zaniepokoić. Strzępki rozmowy niechcący podsłuchanej pod blokiem Moniki szamotały mu się w głowie niczym stado dzikich nietoperzy, z których co jakiś czas jeden wyrywał się ze stada i podfruwał bliżej, trzepocząc skrzydłami.
Nie mam pewności, czy on jest tak całkiem zdrowy na umyśle — powtarzał odległym echem głos Pauliny. — Gdybyś wiedziała, jak on się czasem zachowuje w domu… Jeszcze trochę i zacznę się go bać…
Ja po prostu nie mogę się pomylić, zrozum to… Mam tracić najlepsze lata życia na opiekowanie się depresyjnym typem, z którym pewnie w dodatku z roku na rok będzie coraz gorzej?
Więc jednak. Jego najczarniejsze obawy potwierdzały się. Paulina dostrzegła to, co on sam od lat siłą spychał na obrzeża świadomości, wystraszyła się i na poważnie rozważała odejście od niego. Boże! To nie były już tylko nocne koszmary, to działo się naprawdę! Był na granicy utraty kobiety, którą kochał, narzeczonej, z którą za niecały rok miał związać się na całe życie, z którą planował mieć dzieci i razem się zestarzeć!
To było dla niego jak chluśnięcie prosto w twarz kubłem lodowatej wody. Do tej pory nie podejrzewał, że z boku to wyglądało aż tak źle. Walczył z tym sam w przekonaniu, że nie potrzebuje pomocy, że jakoś sobie poradzi, że pokona to własnymi metodami i uwolni się. Lecz teraz musiał stanąć w prawdzie. To już nie były żarty. Jeśli natychmiast czegoś z tym nie zrobi, straci Paulinę, a z nią wszystko, co w jego życiu miało jakikolwiek sens.
Sorry, ale ja się na sanitariuszkę nie nadaję… Każdy ma prawo zadbać o własne szczęście, a przynajmniej o normalne życie, nie? Ja też…
Czy mógł mieć do niej o to żal? Pretensje? Przecież miała rację! Każdy miał prawo do tego, by walczyć o swoje szczęście — zwłaszcza taka kobieta jak ona, piękna, niezależna i ze wszech miar godna pożądania.
A co będzie za kilka lat? Za dziesięć? Za dwadzieścia? A jak to mu się pogłębi i w końcu wyląduje u czubków? Zrobi się agresywny albo nieprzewidywalny, będzie potrzebował całodobowej opieki… Ty sobie w ogóle wyobrażasz takie życie?
Czyli tak to mogło wyglądać? Tak się mogło skończyć? Oczywiście Paulina przesadzała, zbytnio dramatyzowała, snuła zbyt czarne scenariusze, ale… jeśli? Dotąd Grzegorz nie dopuszczał do głowy tak drastycznych wizji, nie sądził, że sprawa może wyglądać tak poważnie, jednak teraz musiał się z tym zmierzyć. Przede wszystkim przestać uciekać od problemu, który, sądząc po reakcji narzeczonej, ewidentnie istniał.
Światła z rzadka mijanych samochodów na sąsiedniej jezdni, oddzielonej pasem zieleni i energochłonnymi barierkami, migały mu przed oczami, nie pozwalając w pełni się skupić, a to działało mu na nerwy. Przed nim jakiś węzeł… wjazd na autostradę? W porządku, niech będzie i autostrada, tym lepiej, można będzie jechać jeszcze szybciej. No to cóż — gaz do dechy!
On sam chyba nawet nie dopuszcza do siebie myśli, że mógłby być psychicznie chory. Ty sobie wyobrażasz, jaka to musiałaby być trauma dla faceta? Grzesiek chyba by się załamał, jakby ktoś oficjalnie postawił mu taką diagnozę…
Czy by się załamał? Już był załamany! Jak to? On — psychicznie chory? Absurd! A jednak ta myśl już niejednokrotnie przebiegała mu przez głowę, wyrzucana ze złością, lecz wracająca jak bumerang, wciąż żywa, wciąż obecna w tle. Bo jak inaczej wytłumaczyć tamto? Czy zresztą nie od tamtego zaczęły się te napady chandry, które w nawracających falach sprawiały, że czuł się jak zombie?
Nie! Nie, do cholery! Tylko tego brakowało, żeby znowu się w to wkręcił! Koniec z tym! Koniec, do stu tysięcy diabłów!!! Dość! Musiał z tym ostatecznie zerwać, wyleczyć się, w przeciwnym razie naprawdę straci Paulinę! Ona co prawda jeszcze się wahała, jeszcze nie podjęła tej strasznej decyzji, ale może ją podjąć w każdej chwili! Za tydzień, za miesiąc, może nawet jutro? I co wtedy? Zostanie sam. Sam i przegrany, totalnie przegrany — w każdym sensie tego słowa.
Pedał gazu do podłogi! Il fabryka dała! Silnik wyje jak zranione zwierzę… nic dziwnego, skoro to już najwyższy bieg, wskazówka obrotomierza osiąga jakieś absurdalne diapazony, a on nadal wyciska z maszyny, ile tylko się da. Walczyć! Walczyć, nie poddawać się! Naprawić wszystko! Cofnąć czas…
Migające po obu stronach autostrady, punktowo oświetlone bariery energochłonne wyglądały jak odrealniony tunel do innego świata. Zdecydowanie, czas z tym skończyć. Było mu już ciepło, przemarznięte dłonie i stopy odzyskały właściwą temperaturę, a kotłujące się w głowie myśli powolutku zaczęły się układać. Nie było już zresztą nad czym myśleć — musiał wracać. Do domu, do niej i do normalnego życia, a o tamtym zapomnieć. O tak. Zapomnieć raz na zawsze. Na wieki wieków, amen.
Rozdział III
Monotonny hałas pracującej drukarki brzmiał dla Grzegorza jak lecąca w tle muzyka, niezobowiązująco i przyjemnie dla ucha. Kilka minut wcześniej, z zaplanowanym trzygodzinnym opóźnieniem, dotarł wreszcie do pracy, zwolnił z obowiązków swoją zastępczynię i zająwszy miejsce przy biurku, zainicjował drukowanie wielostronicowego raportu, który tego popołudnia miał trafić na biurko głównego prezesa. Od tego raportu, efektu kilkutygodniowej mrówczej pracy podległego mu zespołu, zależała bardzo przyzwoita świąteczna premia, a pieniędzy w jego sytuacji, gdy wciąż zbierali z Pauliną na wkład własny do zakupu mieszkania, nigdy wszak za wiele.
Dokument od wczoraj był gotowy do druku — i całe szczęście, bo dziś Grzegorz nie dałby rady skupić się na poprawieniu w nim choćby jednej literki. Całą jego uwagę pochłaniała kwestia prezentu dla Pauliny, który, wraz z butelką jakiegoś markowego wina, powinien kupić w drodze z pracy do domu, aby uczcić swe wielkie zwycięstwo wyniesione przed godziną z gabinetu lekarza psychiatry. Zwycięstwo, które miało postać niewielkiej karteczki z zaświadczeniem o zakończonej diagnozie: brak stwierdzonych zaburzeń zdrowia psychicznego. Opatrzone pieczątką lekarza specjalisty kilka słów, na jakie oboje z Pauliną czekali od ponad roku. Oficjalna przepustka do pełni życia.
Po długich miesiącach szczegółowych badań diagnostycznych, nieprzyjemnych sesji, na których padały trudne, a nierzadko wręcz upokarzające pytania, dokument ten wreszcie zmaterializował się w jego kieszeni. Był o tyle ważny, że to od niego Paulina uzależniała dalsze wspólne życie i ustalenie daty ślubu, który na razie został odłożony na czas nieokreślony „do czasu wyjaśnienia sytuacji”. Teraz nie było już żadnych przeszkód. Usunął je wszystkie, zniweczył jedną po drugiej, tak jak obiecał jej rok temu, wróciwszy z szalonej przejażdżki autostradą w ów potworny wieczór, kiedy podsłuchał jej rozmowę z Moniką przy altanie śmietnikowej.
Grzegorz z niechęcią wracał myślami do tamtych koszmarnych chwil, jednak dziś, z perspektywy minionego roku, musiał przyznać, że to doświadczenie widocznie było mu potrzebne. Ów listopadowy wieczór sprzed roku stał się bowiem nowym punktem wyjścia, impulsem do wzięcia zastarzałego byka za rogi, trampoliną, od której wreszcie mógł się odbić. I dziś dostał za to nagrodę. Czy zresztą można sobie wyobrazić lepszy czas na radość świętowania niż teraz, na dwa tygodnie przed kolejnymi świętami Bożego Narodzenia? Zaświadczenie lekarskie, które po wyjściu z gabinetu profesora pieczołowicie schował do portfela, będzie dla Pauliny antycypowanym prezentem na gwiazdkę — najpiękniejszym, jaki oboje mogli sobie wymarzyć.
Czy zatem powinien je ukryć w ekskluzywnej bombonierce z czekoladkami? Nie, to zbyt banalne, Paula zresztą dba o linię i nie jada czekoladek. Więc może w pudełku z jakimś złotym naszyjnikiem albo kolczykami? Hmm, niezła myśl! Kupi jej kolczyki i poprosi jubilera, żeby dodał do nich pudełeczko dobrane rozmiarem do połowy formatu zaświadczenia, po czym złoży je wpół i dołączy do prezentu. Oczami duszy widział już, jak Paulina otwiera prezent i zdziwiona bierze kartkę do ręki… jak czyta tych kilka słów… Ależ to będzie niespodzianka! Na samą myśl Grzegorz nie mógł przestać się uśmiechać.
Tak. Dziś nastąpi przełom. Wreszcie będzie tak, jak powinno być. Zniknie ten dystans, który wyczuwał od czasu, kiedy niepotrzebnie (o tak, zupełnie niepotrzebnie!) opowiedział jej o tamtym, w ich relacji powróci ufność i ciepło, którego ostatnio tak bardzo mu brakowało, a odłożone na bok plany o rodzinie z powrotem nabiorą rumieńców. Może nawet już jutro pojadą wstępnie zarezerwować mieszkanie w budującym się, od dawna upatrzonym apartamentowcu w luksusowej dzielnicy Warszawy? Paulinie to miejsce podobało się najbardziej, a on jeszcze wczoraj sprawdził, że wciąż były tam dostępne lokale, wystarczy pojechać do biura dewelopera i wybrać ten, który Paula uzna za najodpowiedniejszy. I tak właśnie zrobią! Co prawda uciułanych przez kilka lat pieniędzy nie wystarczy nawet na połowę, a kredyt, który Grzegorz zaciągnie na ten cel, będzie opiewał na bajońską kwotę, ale co tam… spłaci się. Teraz, kiedy najgorsze minęło, wszystko będzie prostsze i łatwiejsze.
Na szczęście nikt z rodziny ani ze znajomych nie wiedział o kryzysie, przez jaki przeszedł ich związek, a choć ostatnio temat ślubu w ich rozmowach praktycznie umarł, nadal przecież oficjalnie byli zaręczeni. Po poważnej rozmowie, jaką przeprowadzili rok temu, on starał się naprawić, co zepsuł, ona zaś dyskretnie nic nikomu nie mówiła, dając mu czas na udowodnienie, że jest całkowicie zdrowy i że tamto sprzed lat w istocie było tylko jakimś przywidzeniem, o którym nie warto już było pamiętać. Bo nie było warto. Zwłaszcza że Grzegorz miał już na to swoje sposoby.
Albowiem, mimo że chandra i poczucie odrealnienia, którego tak nienawidził, wciąż próbowały go atakować, nauczył się nad nimi panować i metodycznie zamykać w swoim mózgu w szufladce do zniszczenia. Na owo „niszczenie” wybierał się co jakiś czas do lasu za miasto i w pełnej samotności rozprawiał się z wyjącymi w duszy demonami, które, będąc tylko wytworem jego wyobraźni, za każdym razem stawały się słabsze i bardziej bezbronne wobec stanowczej potęgi jego woli. O tak — żeby je zniszczyć, wystarczyło tylko chcieć! A on bardzo chciał, cierpliwie o to walczył i dziś wreszcie odniósł zwycięstwo. Dzięki temu od dziś znów będzie mógł być dawnym Grzegorzem, pogodnym, zabawnym, tryskającym dobrym humorem i po prostu szczęśliwym. Już tak dawno nie czuł się w pełni szczęśliwy! Ale to się zmieni jeszcze dziś. Bo czy dzisiejszy dzień, pochmurny, grudniowy lecz magicznie rozświetlony świątecznymi iluminacjami zainstalowanymi po całym mieście, nie był idealnym kandydatem na to, by stać się dniem przełomu?
Cisza. Drukarka przestała wypluwać kartki, których gruby, liczący ponad sto stron plik czekał gotowy na dalsze działanie. Grzegorz podniósł się z fotela i pogwizdując wesoło pod nosem, sięgnął po raport, by włożyć go do nowej teczki, którą już wczoraj opatrzył odpowiednim podpisem.
— Pani Beato, proszę na pół godziny przejąć mój telefon — rzucił do sekretarki siedzącej w pomieszczeniu obok, przez które musiał przejść, by wyjść na korytarz. — Idę z raportem do prezesa. Gdyby ktoś do mnie dzwonił, proszę zanotować dane i powiedzieć, że oddzwonię, jak wrócę.
— Tak jest, panie kierowniku — pokiwała głową sekretarka, natychmiast przełączając linię jego wewnętrznego telefonu na sekretariat. — Będę trzymać rękę na pulsie.
Biuro głównego prezesa korporacji znajdowało się w innym budynku, do którego można było dotrzeć skomplikowanym labiryntem korytarzy i łączników. Grzegorz znał je na pamięć, bowiem właśnie tam pracowała kiedyś Paulina, która obecnie, po awansie na wyższe stanowisko, została przeniesiona wraz z całym swoim zespołem do nowych biur w innej części miasta. Dlatego teraz, idąc z raportem w dłoni tą znajomą acz ostatnio rzadko obieraną trasą, Grzegorz z melancholią wspominał czasy początku ich znajomości, kiedy w ramach współpracy między działami widywali się służbowo dość często, on zaś z każdym dniem z większą radością w sercu przemierzał te schody, korytarze i zakręty po to, by znów zobaczyć jej oczy i jej uśmiech. Czy to, że akurat dzisiaj, zmuszony dostarczyć prezesowi raport, szedł tą właśnie sentymentalną trasą, nie było kolejnym znakiem, swoistą klamrą spinającą przeszłość i przyszłość?
Kolejne schody, dziesiątki anonimowych ludzi… no cóż, w takim molochu trudno znać każdego. Jeden z mężczyzn ukłonił mu się. A tak, tego faktycznie znał, to ten Marek z działu personalnego. Jeszcze jeden ciąg korytarzy, schody, wyższe piętro… i jeszcze jedno… Prezes miał swoją siedzibę niemal na samej górze, ale Grzegorz z doświadczenia wiedział, że nie warto było czekać na wiecznie przeładowaną windę, o wiele szybciej dotrze tam na nogach. Był już zresztą prawie na miejscu, oto przed nim przedostatnie piętro, gdzie w luksusowych gabinetach urzędowali wiceprezesi i prawnicy korporacji. Od razu widać było, że to strefa władzy, świadczyły o tym chociażby ciężkie, lśniące jak lustra drzwi z mosiężnymi okuciami oraz podłoga korytarza wyłożona miękką, tłumiącą kroki wykładziną w kolorze przygaszonej czerwieni. Za tym korytarzem będą jeszcze jedne schody i…
W tym momencie, idący równym krokiem korytarzem Grzegorz przystanął w miejscu jak wryty, zdało mu się bowiem, że zza niedomkniętych drzwi mijanego właśnie gabinetu wiceprezesa do spraw finansowych do jego uszu dobiegł znajomy głos i śmiech. Paulina? Tutaj? Niemożliwe. To tylko podobny głos albo jakieś złudzenie, omam słuchowy. Pewnie to przez to, że ciągle o niej myślał.
Pokręcił głową i uśmiechnąwszy się do siebie z pobłażaniem, ruszył dalej korytarzem. Lecz oto znowu ten śmiech… ewidentnie śmiech Pauliny! Zaskoczony zatrzymał się po raz drugi i tym razem zawrócił, zaniepokojony owym niewytłumaczalnym zjawiskiem. Pauliny przecież nie mogło tu być, pracowała w innej dzielnicy miasta, więc albo ktoś miał identyczny śmiech jak ona, albo to z jego głową jednak było coś nie tak. Przed oczy wróciły mu kadry z dzisiejszej wizyty w gabinecie psychiatrycznym i życzliwy uśmiech siwego profesora… Czyżby?… Nie, tylko nie to. Tylko nie to!
Wzdrygnął się i przystanąwszy pod podejrzanym gabinetem, czujnie nadstawił uszu. Cisza. Może jednak zajrzeć tam pod byle pretekstem, choćby udając, że pomylił drzwi, i dla spokoju ducha upewnić się, że to nie Paulina? Niby nie miał co do tego wątpliwości, ale zawsze lepiej sprawdzić, zwłaszcza że szczerze ciekawiło go, jak mogła wyglądać kobieta o głosie tak łudząco podobnym do głosu jego narzeczonej. Przełożywszy zatem raport do lewej ręki, prawą wyciągnął ku klamce lekko uchylonych drzwi, kiedy zza nich, teraz o wiele wyraźniej niż wcześniej, dobiegł rozbawiony chichot, nadal do złudzenia przypominający śmiech Pauliny lecz teraz jakby przytłumiony, mruczący, ociekający zmysłowością.
— Nie, Adaś, nie tutaj… jeszcze ktoś nas zobaczy…
Kolejna przypadkowa zbieżność? Znał przecież ten jej ton doskonale, wprawdzie od dawna już go nie słyszał, ale rozpoznałby go wszędzie na mocy najpiękniejszych wspomnień z przeszłości. Czy to możliwe, żeby?… Nie, absurd. Absurd! Jednak tym bardziej musiał to sprawdzić, teraz już zdecydowanie i bez względu na konsekwencje.
— Mmm… nie… albo tak… Tak!…
Dźwiękom tym towarzyszył hałas jakichś upadających przedmiotów, to zaś mogło posłużyć za świetny pretekst zajrzenia do środka. Nie zastanawiając się zatem ani sekundy dłużej, Grzegorz ostrożnym ruchem pchnął drzwi i zamarł w bezruchu jak słup soli na widok, jaki ukazał się jego oczom.
Paulina… Ubrana w ten sam żakiet, w którym rano piła w kuchni kawę przed wyjściem do pracy, w rozpiętej do połowy białej bluzce, którą wczoraj chyba z pół godziny prasowała na blaszkę, wygięta mocno do tyłu, niemal leżąca na wielkim biurku, z którego pospadały na podłogę teczki i klasery z dokumentami, wiła się spleciona w namiętnym uścisku z wiceprezesem do spraw finansowych, który, cały czerwony i w rozchełstanej marynarce, składał właśnie na jej ustach zmysłowy pocałunek.
Świat zawirował przed oczami Grzegorza, w uszach mu zaszumiało, a teczka z raportem bezwładnie wysunęła mu się z dłoni i z głośnym plaśnięciem upadła na podłogę. Zajęta sobą para, która w pierwszej chwili nie zauważyła wtargnięcia intruza, na ten dźwięk podskoczyła jak oparzona, odwracając się gwałtownie w stronę drzwi. Wystraszony pisk Pauliny, która cofnęła się w panice pod ścianę, naprędce poprawiając na sobie potargane ubranie i zmierzwione włosy, dotarł do świadomości Grzegorza jak przez mgłę, podobnie jak dźwięk słów wiceprezesa, który, poirytowany do żywego, podskoczył ku niemu z groźną miną.
— Co to ma znaczyć? — huknął na niego z wściekłością. — Wchodzi pan bez pukania? Proszę natychmiast stąd wyjść!
Cóż. Odpowiedź mogła być tylko jedna. Nim mężczyzna zdążył zorientować się, co zamierza wykonać nieproszony gość, ów bez zastanowienia postąpił krok w jego stronę, zamachnął się i z całej siły wymierzył mu potężny cios pięścią w szczękę, powalając go jak długiego na podłogę.
— Grzesiek, nie! — wrzasnęła przerażona Paulina, przypadając do leżącego. — Boże, Adam!
Grzegorz jednak nawet nie spojrzał w jej stronę, tym bardziej że i tak nie widział niczego przez pulsującą na czerwono mgłę, która osnuwała mu oczy. Zabił go? Być może, trudno, tym lepiej, zresztą mniejsza o to. Najważniejsze, żeby stąd wyjść i już więcej na nich nie patrzeć. Odwrócił się zatem na pięcie i wyszedł z gabinetu, po czym na ślepo, jak automat, rzucił się w labirynt schodów i korytarzy, bezbłędnie odnajdując powrotną drogę do swojego biura.
To, co się przed chwilą wydarzyło, nie docierało jeszcze do jego umysłu, który działał tylko w trybie awaryjnym, niemal całkowicie odcięty od źródła zasilania. Schody, korytarz, hol, w lewo, schody, teraz w prawo, znowu w prawo, korytarz… Ktoś otarł się o niego w biegu, ktoś inny trącił go łokciem, kolejny rzucił mu dzień dobry, jednak zamroczony Grzegorz nic nie czuł i nie słyszał, mając przed sobą tylko jeden cel — natychmiast stąd wyjść. Jak huragan wpadł do swojego biura, ignorując zaniepokojone spojrzenie sekretarki, chwycił z wieszaka swój zimowy płaszcz i zawrócił do drzwi.
— Coś się stało, panie kierowniku?
Bez słowa wypadł na korytarz i zbiegł po schodach prowadzących na parter, pokonując po kilka stopni naraz. To tylko pięć pięter, a on nie mógł się zatrzymać, musiał biec, biec jak najszybciej przed siebie, jak najdalej stąd. Tylko tak mógł się jeszcze choć przez chwilę bronić, uciekać przed myślami, które ścigały go z szatańskim wyciem i które, jeśli tylko go dopadną, zgniotą go na miazgę. Oto wyjście z budynku, znajomy portier kiwnął mu leniwie ręką, a szklane automatyczne drzwi rozsunęły się przed nim jak wrota legendarnego Sezamu. Fala zimnego powietrza zadziałała na niego dopingująco — biec, ach biec jak najdalej w ten padający śnieg, wmieszać się w tłum i nie myśleć o niczym! Dotrzeć jakoś do samochodu, który czekał na firmowym parkingu kilka ulic dalej, a potem wsiąść za kierownicę i jechać, jechać przed siebie, jak najszybciej i jak najdalej stąd!
Skrzyżowanie, czerwone światło dla pieszych, jednak Grzegorz nie widział świateł, nie widział niemal nic, po prostu musiał biec. Zimne, kłujące jak igiełki drobinki padającego śniegu biły go po twarzy, wwiercały mu się w odsłoniętą szyję, rozpuszczonymi kroplami spływały po niej za koszulę. A może część z tych kropli to już nie była woda lecz łzy? Nie, lepiej było myśleć, że to tylko woda… a właściwie nie myśleć, całkowicie odłączyć myślenie! Jak szalony przebiegł na drugą stronę ulicy między trąbiącymi na niego samochodami, postrzegając przenikliwy dźwięk klaksonów tak słabo, jakby docierał do jego uszu zza grubego muru. Jeszcze jeden załom ulicy i szeroka aleja, którą będzie musiał pokonać, żeby dotrzeć na parking. Zarys bryły firmowego budynku, pod którym zostawił samochód, majaczył już przez ścianę śniegu po drugiej stronie ulicy. Biec, ach, biec, a potem jechać, jechać, jechać!…
Nagle, gdy już miał rzucić się na przełaj przez trzypasmową jezdnię, tuż przed nim, na samym brzegu krawężnika wyrosła jak spod ziemi kobieca postać, która zastawiła mu drogę i stanowczym gestem chwyciła go za ramię.
— Nie! Grześ, stój!
Oszołomiony Grzegorz zatrzymał się jak wryty, natychmiast rozpoznając jej głos. Spod zmoczonego śniegiem kaptura szarej puchowej kurtki patrzyły na niego znajome oczy. Anka?! Tutaj?! Fala zepchniętych do podświadomości wspomnień wróciła w jednym ułamku sekundy jak koszmarne déjà vu, dopełniając czary jego wytrzymałości. Boże, nie! Nie, nie, nie! Tylko nie to!
Z całej siły, jak w amoku, odepchnął ją od siebie i skoczył w obranym wcześniej kierunku, na jezdnię, którą właśnie, tuż przed jego nosem i niemal ocierając się o niego, przejechał z hukiem ogromny tir. Wytworzony przezeń silny pęd powietrza oraz śliska nawierzchnia pod nogami sprawiły, że Grzegorz nagle stracił równowagę i nie zdoławszy wybronić się przed upadkiem, wylądował wprost pod maską nadjeżdżającego kolejnego samochodu. Pisk opon, szmer rozbryzgiwanego na wszystkie strony błota pośniegowego i przeciągły dźwięk klaksonu, któremu chwilę potem zawtórowało kilka innych… a potem głuche uderzenie i nic więcej. Kosmiczna czarna dziura.
***
Obudził go dziwny, taktujący dźwięk, przez sklejone powieki powolutku zaczęły przenikać słabe smugi światła. Jednocześnie całe ciało, tak drętwe i ociężałe, że nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu, stopniowo odzyskiwało czucie, o czym zaświadczył rozlany, tępy ból promieniujący głównie z okolic lewego ramienia i barku. W następnej kolejności do świadomości Grzegorza zaczęły docierać dobiegające z oddali echa hałasów, kroków i rozmów wskazujące na to, że gdziekolwiek był, nie był tu sam.
Pragnienie choćby przybliżonego zlokalizowania się w przestrzeni sprawiło, że jeszcze bardziej skupił uwagę, dzięki czemu dość szybko doszedł do wniosku, że znajduje się w pozycji leżącej na łóżku — tylko gdzie? Z trudem poruszył głową, próbując rozkleić powieki, jednak to w tym momencie okazało się zbyt trudnym zadaniem. A zatem jeszcze raz. Niestety, mocniejszy ruch głową wywołał falę nagłego bólu w szyi, jakby ktoś dźgnął go prosto w nią nożem. Z ust Grzegorza wydobył się cichy jęk.
— Ach, już! Proszę pani! Pani tu do nas przyjdzie, dobrze? Budzi się!
Podekscytowany kobiecy głos, który wypowiedział te słowa tuż przy nim, był mu niewątpliwie znajomy, jednak zanim skojarzenie dopłynęło do jego mózgu, musiało minąć kilkanaście kolejnych sekund. Matka? Co tu robiła matka? Czyżby był w domu u rodziców? To ciekawe, bo zupełnie nie pamiętał, jak tu trafił. Ale nie… nie, to nie pasowało. Przecież w domu nie było takich dźwięków, a matka kogoś wołała. Kogo?
Poirytowany tą męczącą niewiedzą zacisnął zęby i włożywszy w ten akt cały wysiłek woli, wreszcie rozchylił powieki. Oświetlone zimnym światłem pomieszczenie o wielkich oknach i wykaflowanych na biało ścianach, zastawione sprzętem medycznym, z którego większość otaczała jego łóżko, wskazywało na to, że znajdował się w szpitalu, a kobieta, która właśnie zbliżała się w towarzystwie jego matki, była pielęgniarką.
— O, widzi pani? Otworzył oczy! — zawołała z entuzjazmem matka. — Grzesiu, dziecko… jak ty się czujesz? Poznajesz mnie?
— Rzeczywiście, budzi się — pokiwała z zadowoleniem głową pielęgniarka. — Pani z nim porozmawia, dobrze? Ja pójdę po doktora.
Kiedy wyszła, matka zajęła stojące obok łóżka krzesło, na którym już wcześniej musiała siedzieć, bo przez jego oparcie był przerzucony jej ulubiony wełniany sweter.
— Grzesiu, poznajesz mnie? — powtórzyła z niepokojem ostatnie pytanie, ostrożnie gładząc go po prawym policzku, lewy bowiem całkowicie zakrywał opatrunek. — No? Możesz mówić? Wiesz, kim jestem?
Z trudem składając zdrętwiałe wargi, Grzegorz podjął próbę wydobycia z siebie artykułowanego dźwięku.
— Mama — wyszeptał.
— Ach… Bogu dzięki! — odetchnęła z ulgą kobieta, a w jej oczach zaszkliły się łzy. — Synku kochany, tak się martwiliśmy… Wiesz, dlaczego tu jesteś? Pamiętasz, co się stało?
Grzegorz patrzył na nią w skupieniu, próbując ułożyć w spójną całość rozsypane strzępy dźwięków i obrazów migających mu bez ładu i składu w na wpół odrętwiałej pamięci.
— Co? — wyszeptał, czując, że potrzebuje wskazówki.
— Miałeś wypadek — wyjaśniła mu drżącym głosem. — Wpadłeś pod samochód. Nie pamiętasz?
Grzegorz jeszcze bardziej skupił uwagę. Z gęstej, rozmigotanej mgły kłębiącej się w jego głowie wychynął obraz zasypanej śniegiem ulicy, światła zbliżających się samochodów oraz nieprzyjemne uczucie nagłej utraty gruntu pod nogami. Ach, rzeczywiście! Padał śnieg, a on poślizgnął się i przewrócił na samym środku jakiejś jezdni… Tylko co tam robił?
— Tak — szepnął. — Pamiętam… ale dlaczego?…
Nim matka zdążyła odpowiedzieć, do sali wszedł lekarz w towarzystwie pielęgniarki.
— No, jak tam nasz pacjent? — zagadnął życzliwie do Grzegorza. — Dzień dobry, widzę, że już się pan obudził. Jak pan się czuje?
— On wszystko pamięta, panie doktorze — oznajmiła mu skwapliwie matka. — Rozpoznał mnie i nawet pamięta, że miał wypadek.
— Świetnie — odparł spokojnie lekarz. — Zaraz to potwierdzimy.
Zadawszy Grzegorzowi kilka pytań dotyczących jego danych osobowych i uzyskawszy na nie prawidłową odpowiedź, pokiwał głową z zadowoleniem, po czym krótko poinformował pacjenta o odniesionych obrażeniach fizycznych. Obiektywnie, jak na taki wypadek, nie były duże, ograniczały się do złamania kości obojczykowej, stłuczenia wątroby, głęboko rozciętej skóry na policzku i ogólnego poturbowania, jednak mimo wszystko wymagały leczenia i obserwacji, to zaś pociągało za sobą konieczność pozostania w szpitalu przez co najmniej trzy tygodnie.
Grzegorz zaakceptował tę informację beznamiętnie, nadal skupiając całą swą uwagę na przypomnieniu sobie okoliczności wypadku. Od matki, która rozmawiała na ten temat z policją, dowiedział się, że i tak miał dużo szczęścia, a życie zawdzięczał głównie przytomności i refleksowi kierowcy, który w niego wjechał. Ów, jak wynikało z zeznań świadków, z daleka dostrzegłszy sylwetkę pieszego, który omal nie wpadł pod jadącego przed nim tira, odpowiednio wcześnie zaczął hamować na śliskiej nawierzchni, dzięki czemu uderzenie nastąpiło przy niewielkiej prędkości i miało względnie łagodne konsekwencje.
Tir… Tak, kolejnym obrazem, jaki Grzegorz przypominał sobie już bardzo dokładnie, jakby powoli, mozolnie cofał się pamięcią klatka po klatce, była przemykająca mu z hukiem przed nosem ciemna, rozpędzona masa wielkiego samochodu, który samym wytworzonym w ruchu pędem powietrza wytrącił go z równowagi na śliskiej, pokrytej pośniegowym błotem jezdni. Lecz znowu — jak on się tam w ogóle znalazł? Aby się dowiedzieć, musiał cofnąć film pamięci o kolejną klatkę.
I oto z gęstej mgły wciąż zasnuwającej jego umysł powoli wychyliła się tamta twarz… twarz Anki! Choć wówczas Grzegorz widział ją tylko przez krótką chwilę, teraz wyświetliła mu się w pamięci w najdrobniejszych szczegółach, jak na stop-klatce. Ocieniona wielkim kapturem twarz, którą znał od lat, i oczy o charakterystycznej złoto-orzechowej barwie, z których jedno, prawe, musiało mieć nieco rozmazany makijaż, bo od kącika aż po skroń ciągnęła się od niego pozioma rozmazana kreska. Zaraz… z czym to mu się kojarzyło?
Nieważne. Osoba, która zastąpiła mu drogę, zanim wszedł na jezdnię, to była Anka, bez dwóch zdań. Tylko skąd, u diabła, się tam wzięła?! Przecież mieszkała i pracowała na stałe we Wrocławiu, nie słyszał, aby cokolwiek w tej kwestii się zmieniło. Więc co robiła akurat tego dnia w Warszawie? I w jaki sposób znalazła się dokładnie w miejscu, w którym był on? Śledziła go? Nie widzieli się przecież od tamtej pamiętnej nocy nad jeziorem, już grubo ponad trzy lata, a tu nagle znowu na nią wpadł? Niemożliwe, żeby to był przypadek! Czyżby zrobiła to specjalnie?
Bo przecież to przez nią miał ten wypadek! Przez nią! Zdenerwowała go, wręcz przeraziła swoim nagłym pojawieniem się tuż przed nim i do tego stopnia wyprowadziła go z równowagi, że w nerwach wbiegł na jezdnię, nie rozglądając się na boki. To ona była wszystkiemu winna, jak zwykle! Czego ona, do cholery, od niego chciała?! Już myślał, że ma ją z głowy, że udało mu się skutecznie od niej odciąć i odgrodzić, a teraz znowu?!
Rozedrgane nerwy sprawiły, że spoczywające na kołdrze dłonie Grzegorza zaczęły mocno drżeć, a ciało dziwnie zwiotczało, jakby odpływały z niego wszystkie siły. Jak ona śmiała?! Jak śmiała znowu wtrącić się w jego życie i po raz kolejny doprowadzić do takiej niebezpiecznej sytuacji? Bo tu już nie było mowy o przypadku, to zdarzyło się trzeci raz! Za pierwszym, dwanaście lat temu, omal przez nią nie zamarzł, trzy lata temu nad jeziorem mało co nie rozbił sobie głowy o kamień, a teraz ten wypadek… Czyżby Anka z jakiegoś niewyjaśnionego powodu od lat czyhała na jego życie? Brzmiało to z jednej strony absurdalnie, a z drugiej tak przerażająco, że aż zrobiło mu się zimno.
— Grzesiu, ale ty mi powiedz jeszcze jedno — ciągnęła matka, zerkając na niego z zafrasowaną miną. — Nie chcę cię denerwować, ale to mnie tak zdziwiło i zmartwiło… Dlaczego nie powiedziałeś nam, że zerwaliście z Pauliną?
Paulina! Na dźwięk tego imienia w mózgu Grzegorza rozpętała się kolejna nawałnica wspomnień i obrazów, które, wirując mu przed oczami jak na karuzeli, w ciągu kilku sekund opowiedziały mu od początku całą historię ich znajomości, zatrzymując się i stabilizując na ostatnim zapamiętanym kadrze — na scenie, która dopiero teraz wróciła do niego z całą mocą swojego efektu. Paulina, jego ukochana narzeczona, półleżąca na biurku w luksusowym gabinecie na przedostatnim piętrze, ze złotymi włosami rozsypanymi na blacie, tonąca w ramionach wiceprezesa do spraw finansowych i zwierająca usta z jego ustami w namiętnym pocałunku.
Siła tego wspomnienia była jak nagłe uderzenie gromu, od którego aż go zamroczyło. Odruchowo wygiął się na poduszce, jakby chciał się poderwać, co natychmiast wywołało falę tak kłującego bólu w złamanym obojczyku, że nie zdołał powstrzymać jęknięcia. Po chwili jednak ból złagodniał i zaczął odpływać w dal, pozostawiając ciało w stanie dziwnego, nieprzyjemnego odrętwienia.
— Dzwoniłam do niej wczoraj, jak tylko dowiedzieliśmy się z tatą od policji, że miałeś wypadek — ciągnęła matka, poprawiając mu poduszkę. — Byłam pewna, że jest przy tobie i powie mi coś więcej, a ona w ogóle nie chciała ze mną rozmawiać, miała taki zimny głos… Powiedziała, że nie obchodzi jej, co się z tobą dzieje, bo już nie jesteście razem, i żeby więcej do niej nie dzwonić. Byłam w szoku, nie wiedzieliśmy, że zerwaliście zaręczyny, nic nam o tym nie mówiłeś — w jej głosie zabrzmiała nuta wyrzutu. — Ale skoro ona nie zamierzała się tobą zaopiekować, to ja sama szybko spakowałam się i przyjechałam do ciebie. Ktoś przecież musi ci pomóc…
Głos matki również odpływał w dal, przygasał i rozmywał się coraz słabszym echem. Zimne światło szpitalnych lamp stopniowo przygasło. Wycieńczony nawałem emocji Grzegorz znów stracił przytomność.
***
Kolejne dni spędzone w szpitalu mijały jak koszmarny sen, z którego wbrew rozpaczliwym wysiłkom nie dało się obudzić. Chronologiczna kolejność zdarzeń powoli układała się w głowie Grzegorza niczym rozsypane puzzle, których elementy, im mniej zostało ich do ułożenia, tym łatwiej wskakiwały na właściwe miejsce. Odzyskana już całkowicie pamięć — choć były chwile, kiedy żałował, że w ogóle ją odzyskał — oraz napływające z zewnątrz bieżące informacje pozwoliły mu nakreślić pełny obraz sytuacji, w jakiej się znajdował.
Paulina odeszła i nie chciała już go znać. On jej zresztą też. O ile przez pierwsze dni nie mógł w to uwierzyć i aż skręcał się z rozpaczy, o tyle po około tygodniu, kiedy stopniowo zaczęła do niego docierać naga prawda, paradoksalnie szybko zrozumiał, że sprawa jest definitywnie stracona. To bolało, owszem, bolało jak diabli, bowiem nadal ją kochał, takiego uczucia nie da się wszak usunąć z serca w jednej chwili, jednak po tym, co zobaczył w gabinecie wiceprezesa do spraw finansowych, nawet nie byłby w stanie na nią spojrzeć, nie mówiąc już o tym, żeby ją dotknąć, a co dopiero dalej z nią żyć. Zdrada, która, jak powoli zaczynał rozumieć z poskładanych w jedną całość skrawków wspomnień, musiała trwać już od wielu miesięcy, w jego odczuciu była nie do wybaczenia.
Matka, która w pierwszych dniach bardzo mu pomogła, pojechała na święta do domu, na co zresztą sam ją namówił, zapewniając, że odzyskał już siły i może radzić sobie sam. Po co bowiem miała dowiedzieć się o nim więcej, niż powinna? Nie chciał martwić ani jej, ani ojca, zwłaszcza że po tym, jak uderzył wiceprezesa, spodziewał się poważnych kłopotów w pracy, a nawet wypowiedzenia. O zdradzie Pauliny nie był w stanie rozmawiać, rzucił więc tylko na odczepnego kilka ogólników, jakoby od dawna między nimi się nie układało i dlatego się rozstali, a rodziny zamierzali powiadomić o tym niebawem. Matka bez mrugnięcia okiem łyknęła to wyjaśnienie, co prawda trochę powzdychała z żalu za niedoszłym weselem jedynaka, jednak szybko przeszła nad tym do porządku dziennego, tym bardziej że zachowanie Pauliny po wypadku Grzegorza bardzo jej się nie podobało.
Tuż po wyjeździe matki Grzegorz otrzymał telefon od Bartka, który przez przypadek wpadł w Lublinie na jego ojca i dowiedział się od niego o wypadku. Fama musiała szybko rozejść się wśród mieszkających w Warszawie przyjaciół, gdyż kolejnego dnia w szpitalu zameldował się w odwiedziny Jacek, przekazując życzenia zdrowia od reszty i zapowiadając, że w weekend zajrzą do niego również Kajtek, Baśka i Agata.
— Stary, dlaczego się do nas nie odezwałeś? — zapytał z wyrzutem. — Wiem, że jesteś nie w formie, ale wystarczyłby mały sms, od ciebie czy od Pauli… Gdzie ona w ogóle jest?
Jako że Grzegorz bardzo już potrzebował wyrzucić z siebie tłumione emocje, wygadać się przed kimś i wyżalić, nie widział powodu kryć przed starym kumplem prawdziwego obrazu sytuacji. Oszołomiony jego szczerym wyznaniem Jacek w geście przyjacielskiej solidarności uroczyście przeklął Paulinę, na czym świat stoi, po czym, wygłosiwszy filozoficzną tyradę na temat fałszywej natury kobiet, zapewnił go o swojej pełnej gotowości do pomocy.
— Nie łam się, Grzechu, one już takie są — podsumował z niesmakiem. — Nie wiem, czy ci mówiłem, ale ja z Malwiną też już się rozstałem, nie będę opowiadał szczegółów, bo widzę, że nie masz do tego głowy, powiem w skrócie tylko tyle, że okazała się głupia jak but i tak samo fałszywa jak twoja Paula. Dlatego za kolejne takie przygody pięknie dziękuję, wystarczy mi wrażeń na ładnych parę lat. I póki co zdecydowanie wolę być sam. Ty też do tego dojdziesz, jak trochę ochłoniesz. Ale dobra, mów teraz szybko, w czym mogę ci pomóc. Coś ci przywieźć, coś załatwić na mieście?
Poproszony o podjechanie do mieszkania Grzegorza i przywiezienie mu kilku osobistych drobiazgów oraz korespondencji ze skrzynki na listy, Jacek chętnie wziął klucze i w przeciągu niespełna dwóch godzin wywiązał się z zadania. Wieści, jakie stamtąd przywiózł, były porażające. Po pierwsze, wnioskując po stanie mieszkania, Paulina wyprowadziła się, zabierając ze sobą nie tylko swoje rzeczy, ale również wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zaś ubrania Grzegorza, zapewne w jakimś napadzie furii, powyrzucała z szaf na podłogę, oblewając wszystko, łącznie ze ścianami i sufitami, mieszaniną rozmaitych soków, płynów do czyszczenia, a nawet keczupu i majonezu z lodówki.
— Gówniarzerska zemsta — ocenił z pogardą Jacek, pokazując mu na ekranie telefonu zrobione na miejscu zdjęcia mieszkania, które wyglądało jak po przejściu tajfunu. — Tak się zachowują przedszkolaki, a nie dorośli ludzie. Powiedz mi, chłopie, jak ty przez tyle lat mogłeś się nie zorientować, że żyjesz z idiotką?
Grzegorz przemilczał tę uwagę, głęboko zraniony tak jawnym aktem nienawiści ze strony osoby, za którą jeszcze kilka dni temu skoczyłby w piekielny ogień. Więc taka naprawdę była Paulina? To mimo wszystko jeszcze nie mogło do końca dotrzeć do jego świadomości.
Druga wiadomość była nie mniej bolesna. Wśród znalezionej w skrzynce pocztowej korespondencji na szczególną uwagę zasługiwały dwa pisma — jedno z firmy, w której pracował Grzegorz, drugie z najsłynniejszej w Warszawie kancelarii prawniczej. Pierwsze z nich, podpisane przez głównego prezesa korporacji, zawierało zawiadomienie o dyscyplinarnym rozwiązaniu umowy o pracę, zaś drugie informowało o złożonym do sądu przez wiceprezesa do spraw finansowych pozwie z powództwa cywilnego, który w związku z pobiciem domagał się wyegzekwowania na Grzegorzu odpowiedzialności karnej.
— O, słuchaj, to jest dobre! — prychnął Jacek, przeglądając pismo. — Opis obrażeń pana wiceprezesa. W skrócie wybiłeś mu dwa zęby, a do tego, upadając, rozwalił sobie łeb o biurko. Oficjalnie potwierdziła to obdukcja. No, no, gratulacje, stary! — pokiwał głową z uznaniem. — Całkiem nieźle jak na jeden skromny cios.
Ów ponury żart miał na celu podtrzymanie Grzegorza na duchu, jemu jednak bynajmniej nie było do śmiechu. Wypadek, utrata pracy, odejście kobiety, którą kochał od kilku lat i z którą planował spędzić resztę życia, pozew sądowy w sprawie pobicia jej kochanka, zniszczenia w wynajmowanym mieszkaniu, za którego remont i nowe wyposażenie będzie musiał zapłacić z własnych środków — czy można wyobrazić sobie gorszą lawinę nieszczęść, które zbombardowały go bezlitośnie jedno po drugim w ciągu zaledwie kilku dni? I żeby to już było wszystko! Niestety, tym, co męczyło go najbardziej i przysłaniało nawet skrajnie bolesny temat Pauliny, nie mógł się podzielić z nikim.
Powracające przed oczy widmo twarzy Anki zwłaszcza nocami nie dawało mu spokoju. Przeniesiony na ogólną salę z izolatki, gdzie spędził kilka pierwszych dni, godzinami leżał i gapił się w sufit, słuchając koncertowego chrapania współtowarzyszy, na którego tle wciąż słyszał jej powtarzające się na przestrzeni lat te same słowa.
Nie idź tam… Słyszysz, Grześ? Zostań… Nie idź…. Stój!…
Za każdym razem to samo, trzy bliźniacze sytuacje, w których zachowywała się co najmniej dziwnie, zastawiając mu drogę i nie pozwalając przejść tam, dokąd chciał. Co więcej, za każdym razem to kończyło się dla niego jakąś katastrofą, z których ta ostatnia okazała się najpoważniejsza w skutkach. A zatem co zdarzy się następnym razem? Czy Anka wreszcie osiągnie swój cel i zabije go? I dlaczego to robiła? Dlaczego? Co złego jej zrobił, że tak go prześladowała? Choć Grzegorz myślał nad tym od dawna, nadal w żaden sposób nie potrafił tego wytłumaczyć.
A jednak nie to męczyło go najbardziej. Najgorsze i zarazem najbardziej fundamentalne pytanie, na które również nie znał odpowiedzi, brzmiało: czy to naprawdę była Anka? A jeśli jednak — jednak — to było tylko przywidzenie? Tego Grzegorz już do końca nie wykluczał, bo fakt, że postać Anki, od wielu lat na siłę wypychana z pamięci i świadomości, ukazała mu się znienacka w chwili największego emocjonalnego wzburzenia, mógł być dowodem na to, że jednak nie był całkiem zdrowy psychicznie. Wbrew zaświadczeniu lekarskiemu, które zresztą drugiego dnia pobytu w szpitalu w szale rozpaczy podarł w drobne strzępki, nawracające po raz trzeci w podobny sposób tamto mogło być tylko wytworem jego chorej wyobraźni. Lecz z drugiej strony jak wytłumaczyć fakt, że Anka mówiła do niego, ciągnęła go za ramię, a on, odpychając ją od siebie, czuł opór jej ciała? Czy to mogło być przywidzenie? Niemożliwe, aż takim wariatem przecież nie był! Ale jeśli?…
Ponieważ w jego myślach, stępionych ostatnimi przeżyciami, przyjmowanymi lekami przeciwbólowymi i wciąż nie do końca pokonanym szokiem pourazowym, nie było już takiej wściekłości jak dawniej, pozwalało mu to analizować zdarzenia z udziałem Anki w sposób chłodniejszy i bardziej rozsądny niż kiedyś. A może podświadomie wolał skupiać się na tym, żeby nie myśleć o Paulinie i ujrzanej w gabinecie wiceprezesa scenie, która i tak setki razy dziennie powracała mu przed oczy? Być może. Tak czy inaczej tym razem Grzegorz uznał, że dla własnego dobra nie powinien zostawiać tego w zawieszeniu, lecz przynajmniej spróbować wyjaśnić to w jakiś względnie racjonalny sposób.
Dlatego kiedy, zgodnie z zapowiedzią, w weekend odwiedziła go w szpitalu Agata, siłą woli przełamał opór, z którym walczył niemal do ostatniej chwili, i ostrożnie zapytał ją, czy obie z Baśką nadal mają kontakt z Anką.
— Z Anią? — zdziwiła się Agata, zerkając na niego z niedowierzaniem. — Mamy, pewnie, że mamy. Rzadko się z nią widujemy, bo cały czas mieszka w tym swoim Wrocku i praktycznie się stamtąd nie rusza, ale przez telefon i w necie gadamy dosyć często. A dlaczego o nią pytasz? Przecież od trzech lat to u ciebie stricte zakazany temat. Czyżby coś się zmieniło?
— Może — wzruszył ramionami Grzegorz. — Dasz mi do niej aktualny numer telefonu?
— Mogę ci dać — odparła jeszcze bardziej zdziwiona. — Ale czy będzie chciała z tobą gadać, to nie gwarantuję. Po tej scenie, co jej urządziłeś wtedy nad jeziorem, ona też nie chce o tobie słyszeć, masz u niej przerąbane do końca życia. Nawet nie zareagowała, jak napisałam jej, że miałeś wypadek i jesteś w szpitalu.
— Nie powiedziałem przecież, że chcę z nią gadać — zaznaczył spokojnie, ignorując pozostałe uwagi. — Ale numer do niej mi daj… w razie czego.
Jako że kilka minut później na salę wparował spóźniony o godzinę Kajtek, a zaraz po nim Baśka, temat Anki natychmiast upadł i do końca wizyty przyjaciół nie wrócił już na usta Agaty ani razu, co Grzegorzowi było zresztą bardzo na rękę. Zdobyty numer telefonu wklepał do kontaktów, jednak przez kolejne dwa dni, na nowo złamany falą cierpienia na myśl o Paulinie i dyscyplinarnym zwolnieniu z pracy, nie zdecydował się z niego skorzystać. Dopiero kiedy kolejnego poranka zdjęto mu wreszcie opatrunek z policzka, widok głębokiej, wciąż jeszcze zaognionej szramy szpecącej twarz na nowo obudził w nim negatywne emocje, których, zdawać by się mogło, już się prawie pozbył. Bo czy to nie Anka była winna temu, że wyglądał teraz jak Shrek? Oczywiście! Gdyby nie ona, ten wypadek w ogóle by się nie zdarzył! A z drugiej strony czy mógł mieć absolutną pewność, że osoba, którą tam widział, to rzeczywiście była ona?
Nie mógł, choć nie dało się tego wykluczyć na sto procent. Nie mógł też ufać, że Anka powie mu prawdę. Więc jaki sens miało dzwonienie do niej? Czy nie lepiej będzie za jakiś czas postarać się o osobiste spotkanie i zadać jej kilka pytań prosto w oczy? Jej mimika byłaby znacznie wymowniejszą wskazówką niż sam ton głosu. Tak… tylko kiedy uda się umówić, skoro ona mieszka na stałe we Wrocławiu? To przecież setki kilometrów stąd! A on chciał postawić jej tylko kilka prostych pytań.
Kiedy wreszcie wieczorem zdecydował się wybrać jej numer i z nieprzyjemnie bijącym sercem nacisnął przycisk połączenia, czekało go rozczarowanie — Anka nie odebrała. Ani pierwszego połączenia, ani drugiego, ani żadnej z kolejnych prób, jakie nawiązywał regularnie aż do dwudziestej drugiej. Czy to znaczyło, że Agata zakpiła sobie z niego i celowo podała mu zły numer? O to mimo wszystko jej nie podejrzewał, ale przecież mogła się pomylić, tak samo jak pomylić mógł się i on sam, kiedy wpisywał te cyferki do kontaktów. A może Agata uprzedziła Ankę, że wziął do niej kontakt i że może zadzwonić, ona zaś, wciąż urażona, chcąc uniknąć tej rozmowy, po prostu nie odbierała?
Kolejne dwie próby podjęte następnego dnia, rano i późnym popołudniem, również nie przyniosły efektu — mimo że sygnał był prawidłowy, po drugiej stronie nikt nie reagował. Grzegorz już do tego stopnia przyzwyczaił się do tego stanu rzeczy, że kiedy wieczorem po raz trzeci i — jak obiecał sobie — już ostatni podjął próbę połączenia, a w słuchawce sygnał oczekiwania urwał się z cichym kliknięciem, w pierwszej chwili aż podskoczył ze zdziwienia.
— Słucham?
Znajomy głos Anki, teraz chłodny i jakby zniecierpliwiony, nie zachęcał do podjęcia rozmowy. Jednak skoro już to zaczął…
— Cześć, tu Grzesiek — rzucił równie chłodno do słuchawki.
— Grześ? — wionął stamtąd jej skrajnie zdumiony szept.
Ewidentnie była zaskoczona, wyczuł to od razu. Czy to znaczyło, że Agata jednak jej nie uprzedziła?
— Tak, to ja. Parę dni temu dostałem twój numer od Agaty. Sorry, że tak cię nachodzę po tylu latach spokoju, ale muszę chwilę z tobą pogadać. To dla mnie bardzo ważne.
Nie chcąc przedwcześnie jej odstraszyć, silił się na uprzejmy, wyprany z emocji ton głosu, który chyba zadziałał, bo Anka zareagowała prawidłowo.
— Jasne — zgodziła się bez wahania. — Wybacz, że nie odbierałam, myślałam, że wydzwania do mnie jakiś ankieter, nie cierpię takich telefonów. Nigdy bym nie pomyślała, że to ty… W czym mogę ci pomóc?
O! Właśnie o to chodziło. Idealny moment i okoliczności, żeby wprowadzić w życie przygotowany od kilku dni blef.
— Chciałbym prosić cię o rozmowę twarzą w twarz — odparł spokojnie. — Wolę tak niż przez telefon, bo to jednak dosyć osobiste. Obiło mi się o uszy, że bywasz czasami w Warszawie?
— Ja? — zdziwiła się Anka. — W Warszawie? Nie, nie bywam. Kto ci tak powiedział?
— Nie pamiętam już, ale tak słyszałem — blefował dalej, z trudem kryjąc poirytowanie. — Podobno byłaś nawet ostatnio, z półtora tygodnia temu. A konkretnie w środę, siódmego.
— W środę? Siódmego? Absolutnie! — zaprzeczyła żywo. — Kto ci naopowiadał takich głupot, Grześ? Nie ruszam się z Wrocławia od kilku miesięcy, a w Wawie nie byłam już ładnych parę lat! Nawet delegacji nigdy tam nie biorę, dziewczyny doskonale o tym wiedzą. Nie mów, że to Agata powiedziała ci…
— Nie, nie Agata — przerwał jej. — Ona nie ma z tym nic wspólnego, dała mi tylko numer do ciebie i tyle. Czyli nie było cię w Warszawie siódmego grudnia?
— Oczywiście że nie! — wykrzyknęła tonem tak autentycznym, że musiałaby być naprawdę świetną aktorką, żeby tak umiejętnie kłamać.
— Możesz to udowodnić?
— Udowodnić? — powtórzyła zaskoczona. — Ale po co?
— Możesz, czy nie możesz? — powtórzył stanowczo.
— Nie wiem… chyba mogę — odparła niepewnie. — Nie pamiętam dokładnie, co robiłam siódmego grudnia, ale na bank byłam wtedy w pracy. Tutaj, we Wrocku. Codziennie rano podpisujemy listę obecności, więc gdyby ktoś chciał sprawdzić, to chyba to byłby jakiś dowód… Ale o co ci chodzi, Grześ? — dodała zdezorientowana. — Dlaczego mnie o to pytasz? I kto ci naopowiadał o mnie takich bzdur? Nic z tego nie rozumiem…
Jej wyjaśnienia i ton głosu brzmiały tak wiarygodnie, że tym razem Grzegorz poczuł lekkie zmieszanie. A jeśli jednak od lat to nie ona kłamała, tylko on się mylił? Jeśli ona była niewinna, a potrójne tamto faktycznie było tylko jego urojeniem?
— Wyjaśnię ci to wszystko, ale nie przez telefon — odparł wymijająco. — Zdzwonimy się kiedyś, jak ty będziesz w Wawie albo ja we Wrocku, i spotkamy się na żywo, okej?
Doskonale wiedząc, że taka opcja nigdy się nie urzeczywistni, uznał to za świetny pretekst do dyplomatycznego wycofania się z nieudanego blefu.
— Okej — odetchnęła Anka, która niewątpliwie również miała tę świadomość. — Może i masz rację… Grześ?
— No?
— Słyszałam, że miałeś niedawno wypadek samochodowy — dodała ciszej. — Powiedz… bardzo cię poturbowało?
Przed oczami Grzegorza znów mignęła jej twarz z momentu tuż przed wypadkiem. Czy to możliwe, żeby tamta kobieta to naprawdę nie była ona? Przecież tylko Anka, ona jedna spośród całej paczki przyjaciół i znajomych, zwracając się do niego, używała tego krótkiego zdrobnienia jego imienia — Grześ. A jeśli jednak kłamała?
— Względnie — odparł chłodno, zagryzając wargi. — Serio, interesuje cię to?
Anka nabrała głośno powietrza w płuca, jakby zabrakło jej tchu.
— Przepraszam — szepnęła.
W szepcie tym było coś takiego, że Grzegorz znowu poczuł się niepewnie. A jeśli jednak to on był w błędzie? Jakby na to nie spojrzeć, szanse w obu przypadkach wynosiły pięćdziesiąt do pięćdziesięciu.
— Nie jest źle — odparł nieco łagodniej. — Mam złamany obojczyk, jakieś stłuczenia w bebechach i rozwalony ryj, wyglądam jak frankenstein. Blizna na policzku pewnie już zostanie mi do końca życia. Ale ogólnie nie narzekam, mogło być dużo gorzej.
— Jasne — odparła cichutko. — Przykro mi. Dużo zdrowia, Grześ.
— Dzięki — mruknął, siląc się na cieplejszy ton. — Tobie też zdrowia i ogólnie wesołych świąt. To już za parę dni. Wyjeżdżasz gdzieś?
— Nie. Myślałam, że może pojadę do mamy, do Zamościa, ale w końcu ustaliłyśmy, że to ona przyjedzie do mnie. A ty?
— Ja spędzę święta jeszcze w szpitalu — wyjaśnił jej spokojnie. — Matka z ojcem mają wpaść tylko na chwilę w Wigilię, poza tym będę sam. Ale to mi nie przeszkadza — zaznaczył posępnie. — Tak mi się ostatnio w życiu powaliło, że i tak nie mam do czego wracać. Dobra, Anka, nie będę już zajmował ci czasu — dodał konkludująco. — Dzięki za rozmowę i trzymaj się.
— Trzymaj się, Grześ — odparła cicho.
Zakończywszy połączenie, Grzegorz opadł ciężko na poduszkę i ponurym wzrokiem zapatrzył się w sufit. A więc znowu został z niczym, tak samo niepewny jak przed tym telefonem, może nawet jeszcze bardziej niepewny niż wcześniej. I po co mu to było?
Na salę z hukiem wkroczyła kilkuosobowa obsługa, wnosząc sztuczną choinkę, na której dwie salowe i pielęgniarka z pomocą pacjentów z sąsiednich łóżek przez kolejną godzinę pracowicie wieszali lampki, bombki i kolorowe łańcuchy. Tylko Grzegorz pozostał w swoim łóżku, leżąc nieruchomo jak kłoda, z kłębiącymi się pod czaszką urwanymi myślami, z których każdą odganiał od siebie w połowie, gdyż żadnej ale to żadnej nie miał ochoty domyśleć do końca.
***
Tego poranka, na dwa dni przed Wigilią Bożego Narodzenia, jeden z pacjentów z sąsiedniego łóżka został zwolniony do domu, a drugi miał opuścić szpital nazajutrz.
— Pan musi jeszcze zostać na parę dni — oznajmił Grzegorzowi lekarz na obchodzie. — Co najmniej do Nowego Roku. USG wątroby wyszło tak sobie, więc dopóki obrażenia wewnętrzne całkowicie się nie cofną, wolę mieć pana pod ścisłą obserwacją.
Grzegorz skinął obojętnie głową, zajęty zupełnie czym innym. Okazja nadarzała się sama, więc jeśli z niej nie skorzysta, następna trafi dopiero na kolejnym obchodzie, czyli jutro rano. A przed nim przecież był cały dzień, a potem cała noc…
— Panie doktorze? — zagadnął z wahaniem.
— Hmm?
— Czy tutaj… czy miałbym tu możliwość konsultacji z lekarzem psychiatrą? — wydusił z siebie słowa, które układał w głowie od dwóch dni, lecz i tak z wielkim trudem przeszły mu przez gardło. Zwłaszcza w obecności stojącego obok sztabu pielęgniarek i stażystów.
— Z psychiatrą? — lekarz przyjrzał mu się uważnie. — No… tak, oczywiście. A co? Czuje pan taką potrzebę?
Grzegorz pokiwał głową twierdząco, zagryzając wargi. Zerknąwszy spod oka na głęboką bliznę na jego policzku, lekarz wymienił znaczące spojrzenia ze znajdującą się najbliżej pielęgniarką.
— Dobrze, zlecimy konsultację — odparł spokojnie, zapisując odpowiednią notatkę w karcie. — Ale to dopiero jutro. Chyba że doraźnie wystarczy panu psycholog?
— Nie, wolałbym z psychiatrą. Poczekam do jutra. Dziękuję.
Uff, załatwił to. Teraz pozostało mu się modlić, żeby przydzielony mu psychiatra okazał się kimś rozsądnym, nie jakiś konowałem. Najchętniej skonsultowałby to ze swoim profesorem, który znał już jego historię, ale dopóki był w szpitalu, to było niemożliwe, a on musiał zająć się tym jak najszybciej. Omówić to ze specjalistą, zanim kotłujące się w głowie myśli zrobią mu z mózgu sieczkę i w końcu naprawdę zwariuje.
Tym bardziej że po wyjściu ze szpitala czekały go również inne sprawy. Tego dnia odezwał się bowiem do niego adwokat, którego załatwił mu Jacek i który, po telefonicznym ustaleniu szczegółów, obiecał przygotować pismo w sprawie pełnomocnictwa do podpisania już po Nowym Roku.
Powalczymy — zapewnił go na zakończenie rozmowy. — Przeanalizujemy wszystko na spokojnie, zwłaszcza podstawy prawne do tego zwolnienia dyscyplinarnego z pracy, i jeśli dobrze to rozegramy, nie tylko pan się wybroni, ale niewykluczone, że jeszcze dostanie pan odszkodowanie. Oczywiście niczego nie obiecuję, ale już nieraz miałem sprawy z akcentem obyczajowym i to się naprawdę bardzo różnie kończy.
Grzegorz podziękował mu, choć w głębi ducha nie miał szczególnej ochoty walczyć. No bo po co? Walczyć z kochankiem Pauliny? Przecież już i tak z nim przegrał, a pieniądze nie miały znaczenia. Najchętniej zapłaciłby mu, ile trzeba, za te wybite zęby i niech razem z nią idzie sobie do diabła. Byle zakończyć to jak najprędzej i wyrzucić z pamięci — przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe. Albowiem ból zdradzonego serca i mimowolna tęsknota za Pauliną nadal były żywe, a żal za straconymi nadziejami i planami na przyszłość wciąż palił piekielnym ogniem. Jaki sens miało dalsze życie, skoro przed nim aż po horyzont rozciągała się tylko szara, naga pustka?
Jedynym, o co, w jego przekonaniu, warto było jeszcze powalczyć, było zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, od niego bowiem zależała samodzielność oraz przynajmniej teoretyczna szansa na odbicie się od dna. Oczywiście jeszcze nie teraz, bo teraz Grzegorz znajdował się w czeluściach piekła i szybko się z nich nie wydostanie, ale może kiedyś, w dalekiej przyszłości… kto wie? Zapatrzony w kolorowe światełka, które migały na stojącej przy wejściu na salę choince, zastanawiał się nad słowami, jakimi jutro zacznie opis swojego problemu przed psychiatrą. To było ważne, musiał zrobić to dobrze, a przez to zadbać o sukces ewentualnego leczenia — leczenia, które, jak się domyślał, raczej będzie nieuniknione.
Nie mógł już udawać przed sobą, że problemu nie było. Może zresztą Paulina wyczuwała to kobiecą intuicją i dlatego wolała związać się z tamtym? Nie tyle z upodobania do pieniędzy i pozycji wiceprezesa, co właśnie dlatego, że on, Grzegorz, jednak był psychicznie chory? Jak ona to wtedy ujęła?
Ja się na sanitariuszkę nie nadaję. Mam tracić najlepsze lata życia na opiekowanie się depresyjnym typem, z którym pewnie w dodatku z roku na rok będzie coraz gorzej?
Mówiła to już ponad rok temu i czy nie miała w tym po części racji? Wszak po tej ostatniej przygodzie z Anką na ulicy, nawet gdyby chciał, nie mógłby jej zagwarantować, że jest całkiem zdrowy.
A jednak w ostatnim czasie to Paulina, nie on, zachowała się jak psychopatka. Bo czy nie mogła normalnie zerwać z nim zaręczyn, skoro bardziej interesował ją związek z wiceprezesem? Przecież nie byli jeszcze małżeństwem, wystarczyło tylko uczciwie powiedzieć, że już go nie kocha i chce być z kimś innym, zamiast oszukiwać go w tak perfidny sposób. A ta dziecinada ze zniszczeniem w zemście jego rzeczy i całego wynajmowanego mieszkania? Żenujące. Więc kto z nich dwojga obiektywnie wyszedł na większego świra?
Na szpitalnej sali panował półmrok, pacjent z sąsiedniego łóżka drzemał, choinkowe światełka migotały, pulsując, przygasając i zapalając się na nowo, malując wielobarwne wzory na tle białej ściany. Nagle przez drzwi cichutko wsunęła się jakaś postać i rozejrzawszy się ostrożnie, z wahaniem ruszyła w jego stronę. Grzegorz przecknął się, przeniósł na nią melancholijny wzrok i w następnej chwili poderwał się na łóżku jak oparzony, wytrzeszczając na nią zdumione oczy.
Anka!!!
Tak, to była Anka. Ubrana w dżinsy i ciepły beżowy sweter z golfem, z włosami niedbale związanymi z luźny kucyk i z jakąś torbą w ręce, wyglądała zupełnie normalnie, tak jak zwykle. Szła ku niemu, próbując się uśmiechać, lecz na gwałtowny ruch, jaki wykonał, uśmiech natychmiast zbladł na jej wargach i zatrzymała się w połowie drogi między drzwiami a łóżkiem, jakby chciała się wycofać.
— Grześ? — zagadnęła z niepokojem.
Grzegorz patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Jego umysł, w pierwszej chwili ogłuszony jej widokiem jak silnym ciosem, pracował teraz na pełnych obrotach, analizując każdy szczegół sytuacji. Czy to możliwe, żeby zmysły płatały mu takie figle? Oto przed nim, oddalona zaledwie o kilka kroków, ewidentnie stała Anka. Ona, zdecydowanie ona! Znał ją przecież od lat, nie mogło być mowy o pomyłce.
A jednak jej obecność tutaj była przecież niemożliwa! Niemożliwa i absolutnie wykluczona! Anka była wszak we Wrocławiu, nie dalej niż dwa dni temu zarzekała się przez telefon, że od lat nie zagląda do Warszawy — więc skąd by się tu wzięła? Bo jeśli teraz naprawdę stała przed nim, to by znaczyło, że od początku kłamała i że osoba, która siódmego grudnia doprowadziła go do wypadku, to również była ona!
Lecz jeśli jednak nie kłamała i to był ktoś inny? Czy mógł to wykluczyć? Niby nie, ale jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że kobieta, którą widział przed sobą, wyglądała jak Anka? Czy na świecie były dwie identyczne Anki, które wzajemnie o sobie nie wiedziały, a każda z nich zwracała się do niego tak samo — Grześ? Ech, to przecież absurd! Takie rzeczy się nie zdarzają. Więc to jednak musiała być Anka. Lecz z drugiej strony, skoro Anka była we Wrocławiu, nie mogło jej być tutaj!
Wytłumaczenie było więc tylko jedno — kobieta, która stała przed nim w półmroku szpitalnej sali na tle migających światełek choinkowych, nie była żywą osobą, a tylko urojeniem, wytworem jego chorego umysłu. Urojeniem, przez które dwa tygodnie wcześniej omal nie stracił życia! A zatem po co przyszła do niego dzisiaj? Żeby znowu próbować go zabić?! A jeśli śmierć wcale nie chodzi z kosą i w czarnym kapturze, lecz każdemu ukazuje się inaczej? Jeśli w jego przypadku ma twarz i postać Anki?
Przerażony tą myślą zerwał się z łóżka na równe nogi i obronnym gestem wycofał się pod ścianę, mierząc przybyszkę wrogim spojrzeniem.
— Czego chcesz?! — rzucił do niej twardo, aż drzemiący obok pacjent przecknął się i zdziwiony hałasem podniósł głowę. — Znowu mnie prześladujesz? Wynoś się stąd!
Zjawa cofnęła się o krok, patrząc na niego z mieszaniną zaskoczenia i przestrachu.
— Grześ — wydukała niepewnie. — Przecież… chciałeś pogadać na żywo, a ja…
Grzegorz nie miał zamiaru dyskutować z własnym urojeniem.
— Wynoś się! — powtórzył ostro. — Masz na to dwie sekundy!
— Ale, Grześ…
— Wynoś się do diabła!!! — ryknął z furią, nagle tracąc panowanie nad sobą. — Słyszałaś?! Wynocha mi stąd, i to już!!!
Usta Anki zadrżały, w jej oczach zaszkliły się łzy. Nie mówiąc już nic, posłusznie zawróciła na pięcie i czmychnęła do drzwi, w biegu zahaczając o choinkę, której gałązki zakołysały się, szczękając zdobiącymi je bombkami. Kiedy wreszcie zniknęła mu z oczu, Grzegorz odetchnął z ulgą i czym prędzej wskoczył z powrotem pod kołdrę, okrywając się nią aż po uszy.
— Zwariował pan? — zagadnął go z niedowierzaniem towarzysz z sąsiedniego łóżka. — Co panu ta dziewczyna zrobiła, że tak się pan na nią wydarł?
— Widział ją pan? — podchwycił w napięciu Grzegorz, natychmiast odrzucając kołdrę i z powrotem siadając na łóżku.
— No widziałem — odparł zdziwiony. — Jak miałem nie widzieć? Tak pan na nią nawrzeszczał, że uciekała, aż mało co choinki nam nie przewróciła.
— Czyli była tu? — upewnił się gorączkowo Grzegorz. — Potwierdza pan, że była, tak?
— A idź pan w cholerę! — machnął ręką mężczyzna, przyglądając mu się podejrzliwie. — Najpierw pan na nią wrzeszczy jak opętany, a potem pyta, czy tu była? Wariat jakiś czy co?
Do sali wpadła zaniepokojona pielęgniarka, niosąc w ręce papierową torbę.
— A kto tu tak krzyczał? — zapytała surowo, zwracając się do Grzegorza. — To pan?
Oszołomiony, nagle wyzuty z wszelkich sił Grzegorz pokiwał tylko głową twierdząco, bezwiednie przeciągając sobie dłonią po czole. Więc ten facet również ją widział? Jak osoby postronne mogły widzieć coś, co było tylko jego urojeniem?
— Tu nie wolno krzyczeć — pouczyła go kobieta, kładąc na kołdrze przyniesioną torbę. — Nerwy nerwami, my wszystko rozumiemy, ale inni pacjenci też mają swoje prawa. Proszę. Ta pani, którą przed chwilą pan wygonił, zostawiła to i prosiła, żeby panu przekazać.
Grzegorz spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na rzeczony przedmiot, po czym przeniósł go na leżący na szpitalnej szafce telefon. Był tylko jeden sposób, żeby sprawdzić, kto tu dziś zwariował.
— I żeby mi się to więcej nie powtórzyło — zaznaczyła ostrzegawczo pielęgniarka, kierując się do drzwi. — Zwłaszcza w nocy. Bo będziemy musieli podać panu coś na uspokojenie.
Nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, jakby była powietrzem, Grzegorz czym prędzej sięgnął po telefon, wybrał z kontaktów numer Anki i nie tracąc ani sekundy dłużej, nawiązał połączenie. Odebrała od razu.
— Tak? — jej głos był zmieniony, drżący, jakby płakała.
Serce zabiło mu mocniej. To wprawdzie jeszcze nic nie znaczyło, ale…
— Cześć, gdzie jesteś? — zapytał z głupia frant.
— A jak myślisz, gdzie mogę być? — odpowiedziała mu tym samym drżącym głosem.
— We Wrocku?
— W jakim Wrocku? — chlipnęła z wyrzutem. — Nie żartuj sobie ze mnie, Grześ… Jestem na dole, w holu szpitala, właśnie wezwałam taksówkę i wracam na dworzec.
— Jesteś w szpitalu? — wyszeptał ze zgrozą. — Tu, u mnie? W Warszawie?
— No a gdzie? — prychnęła z nutą urazy. — Pięć minut temu wykopałeś mnie z sali, zapomniałeś już? Kazałeś mi się wynosić do diabła.
— Anka — szepnął bezradnie. — Poczekaj… Możesz tutaj wrócić?
— Nie, nie mogę — głos znów mocno jej zadrżał. — Już wystarczy tego, Grześ. Przyjechałam, bo myślałam, że naprawdę potrzebujesz mojej pomocy, wzięłam od Agaty adres szpitala i przejechałam czterysta kilometrów specjalnie po to, żeby pogadać z tobą na żywo, tak jak mnie prosiłeś. Ale to był już ostatni raz… ostatni, przysięgam…
Jej głos załamał się teraz całkowicie, ewidentnie płakała. Grzegorzowi nagle zrobiło się głupio — tak głupio, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
— Anka… — powtórzył tylko z rozpędu z bezgraniczną pustką w głowie.
— Już nigdy więcej nie próbuj się ze mną kontaktować — podjęła wciąż drżącym, ale teraz silniejszym i stanowczym głosem. — Nigdy więcej, rozumiesz? Z całego serca życzę ci powrotu do zdrowia, zresztą zawsze dobrze ci życzyłam… ale… ech, nieważne. To i tak nie ma sensu. Żegnaj, Grześ.
Ostatnie słowa wymówiła zdławionym szeptem i połączenie urwało się.
— Anka! — krzyknął gorączkowo do słuchawki, zrywając się z łóżka na równe nogi. — Anka, do cholery! Nie rozłączaj się… wróć! Anka!
Drżącymi z nerwów palcami jeszcze raz zainicjował połączenie, raz, drugi, trzeci… ona jednak już nie odpowiadała. W spontanicznym odruchu, pragnąc pobiec za nią, rzucił się do drzwi, jednak po chwili zawrócił z rezygnacją, uświadomiwszy sobie, że przecież nie wypuszczą go z oddziału. Więc jak ją zatrzymać? Znów chwycił za telefon i spróbował nawiązać połączenie. Nic z tego. Nie odbierała. Jeszcze raz… i jeszcze… Nadal zero odzewu. Zresztą minęło już tyle czasu, że pewnie dawno odjechała spod szpitala tą taksówką, a niebawem wsiądzie w pociąg i wróci do Wrocławia.
Jego wzrok padł na papierową torbę, którą przyniosła mu pielęgniarka. To był przecież prezent od niej! Usiadłszy zatem na brzegu łóżka, ostrożnie zajrzał do środka. Torba była wypełniona świątecznymi pierniczkami własnego wypieku, ozdobionymi misternymi wzorkami z białego, zielonego i czerwonego lukru. Grzegorz przypomniał je sobie — dokładnie takie same Anka upiekła dla całej przyjacielskiej paczki, kiedy któregoś roku zwołali spotkanie u Bartka na kilka dni przed Wigilią Bożego Narodzenia. Sięgnął ręką i wyjął na chybił trafił jeden z nich. Miał kształt gwiazdy ozdobionej koronkową formą śnieżynki, właśnie takiej, jakie biły go po twarzy dwanaście lat temu, gdy wracał do domu w śnieżnej zamieci, spóźniwszy się na ostatni nocny autobus. Czy to skojarzenie nie było znakiem samym w sobie? A jeśli Anka jednak coś wiedziała?
Zniecierpliwionym gestem wrzucił pierniczek z powrotem do torby i odłożywszy ją na szafkę, znów poderwał się na nogi. Wściekły na siebie, że tak koncertowo schrzanił szansę na rozmowę, która — teraz był tego niemal pewien! — mogła wiele wyjaśnić, przez kilkanaście minut nerwowym krokiem krążył w tę i z powrotem między ścianą a drzwiami, aż pacjent z sąsiedniego łóżka, który przez cały czas przyglądał mu się z podejrzliwym niepokojem, poprosił, żeby przestał hałasować. Dopiero wtedy Grzegorz ocknął się ze swego transu i zwaliwszy się ciężko na posłanie, zagrzebał się po uszy w szpitalnej pościeli, nakrywając głowę poduszką, miał bowiem wrażenie, że za chwilę czaszka mu eksploduje, a strzępy rozszarpanego mózgu pokryją całe pomieszczenie od podłogi aż po sufit.
***
— Panie doktorze, z pacjentem dzieje się coś niedobrego — do uszu Grzegorza jak przez mgłę dobiegł zaniepokojony głos pielęgniarki. — Wieczorem miał jakiś kryzys nerwowy, był strasznie podminowany, a teraz… o, widzi pan? Gorączka ponad trzydzieści dziewięć i dalej rośnie.
— Cholera! — mruknął lekarz. — Wojtek miał rację, że go zatrzymał, od początku bał się komplikacji z tą wątrobą. No i to pewnie będzie to… Dobrze, pani Małgosiu, proszę przygotować pacjenta do diagnostyki i za kwadrans przywieźć go do gabinetu USG.
— Dobrze, panie doktorze.
Grzegorz nie miał siły zastanawiać się nad sensem tej rozmowy, jedyne, co z niej wyłapał, to informacja, że stan jego zdrowia skomplikował się i będzie miał robione dodatkowe badania. Z tego, co nastąpiło potem, zarejestrował jedynie kilka obrazów, które przewinęły mu się przed oczami w przebłyskach powracającej od czasu do czasu świadomości. Biały sufit korytarza z rażącymi go w oczy lampami… jakieś szerokie drzwi… skrzypiące łóżko, na którym gdzieś go wieziono… szczęk drzwi od windy… chłodny dotyk jakichś przedmiotów na jego rozpalonym brzuchu oraz rozmyty dźwięk ludzkich głosów, który na przemian przybliżał się i oddalał.
A potem wreszcie cisza i ciemność przerywana jedynie delikatnym migotaniem choinkowych światełek, które pulsowały mu pod powiekami pomimo zamkniętych oczu. Czy to znaczyło, że wrócił już na swoją salę? Prawdopodobnie, jednak nie dałby rady otworzyć oczu, by to sprawdzić. Głowa nadal pękała mu w szwach, całe ciało płonęło jak wulkaniczna lawa, a na rozpalonym języku czuł potworną suchość, tym potworniejszą, że nie miał sił poprosić kogokolwiek o podanie wody. Był jak sparaliżowany, zamknięty niczym więzień we własnym ciele. Czy właśnie tak wygląda piekło?
Jednak stopniowo te nieprzyjemne doznania zaczęły ustępować, męczący szum w przytkanych uszach uspokoił się i Grzegorz odniósł wrażenie, jakby z głębokiej ciemności wreszcie wychodził na światło. Nie było to jednak światło dnia lecz sztuczne światło lamp zawieszonych pod sufitem i na ścianach jakiejś wielkiej sali. Rozejrzał się zdezorientowany, dostrzegając, że w głębi owego pomieszczenia znajdował się gigantycznych rozmiarów ekran, a resztę przestrzeni zajmowały rzędy składanych, tapicerowanych na zielono foteli.
Czyżby więc był w kinie? Niewątpliwie, wszystko na to wskazywało — tylko jak się tu znalazł i po co? Sytuacja ta wydała mu się tak skrajnie absurdalna, że w pierwszej chwili miał ochotę się roześmiać, przez głowę przebiegła mu nawet niemrawa myśl, że to pewnie tylko sen, jednak, działając jakby wbrew własnej woli, wszedł do jednego ze środkowych rzędów foteli i bez wahania zajął jeden z nich, ustawiony idealnie naprzeciw ekranu.
Domyślał się, że za chwilę obejrzy jakiś film, bo po cóż innego chodzi się do kina? Nadal nie rozumiał, skąd wziął się ten absurdalny pomysł, żeby w ogóle tu przyjść — jakby nie miał teraz co robić, tylko chodzić do kina! — jednak poddał się temu bez protestu, z góry pogodzony z faktem, że decyzja w tej sprawie nie zależała od niego.
Na pustą dotąd salę zaczęły teraz napływać tłumy innych ludzi, którzy stopniowo napełniali rzędy i zasiadali w fotelach, trzaskając składanymi siedzeniami. Po jego lewej stronie usiadł facet, który wydał mu się dziwnie znajomy… ach tak, to był przecież jego sąsiad ze szpitalnego łóżka! A więc byli tu razem? Czy to było zatem szpitalne kino? Nie, bzdura, co za pomysł! Przecież coś takiego w ogóle nie istnieje.
Chciałeś wiedzieć — odezwał się nagle z jego prawej strony przyciszony kobiecy głos.
Rozpoznał go od razu, choć zazwyczaj był wyższy o jeden ton. Anka! Odwrócił się ku niej jak rażony gromem. W istocie, tuż obok, na fotelu po prawej, siedziała Anka, ubrana tak samo jak wcześniej, w ten sam ciepły sweter z golfem i dżinsowe spodnie. Jako że dokładnie w tym momencie światła na sali zaczęły przygasać, jej twarz coraz bardziej tonęła w półmroku, lecz nie było wątpliwości — to była ona.
Chciałeś wiedzieć, Grześ — powtórzyła łagodnie. — Więc zaraz się dowiesz. Patrz.
Mówiąc to, ruchem głowy wskazała mu na ekran, na którym zaczęły już pojawiać się pierwsze obrazy. Grzegorz wytrzeszczył oczy w skrajnym zaskoczeniu — film przedstawiał jego samego idącego korytarzem korporacji z raportem dla prezesa w dłoni. Ach, déjà vu! Koszmarne déjà vu! Jak to? Skąd wziął się ten film? I jak to było możliwe?
Tak czy inaczej widział siebie na ekranie i czuł się tak, jakby naprawdę tam był, jakby znowu szedł znajomą trasą na najwyższe piętro sąsiedniego budynku. Jakież to było dziwne, patrzeć na własną postać z boku i obserwować ją jako bierny widz, a jednocześnie nadal być tym facetem z ekranu, w pełni się z nim utożsamiać! Z głośników zawieszonych na ścianach dobiegał wyraźnie odgłos jego kroków na tle coraz bardziej cichnącego gwaru z mijanych korytarzy. Dochodził już wszak na przedostatnie piętro, gdzie znajdował się gabinet wiceprezesa do spraw finansowych i gdzie za chwilę…
Ach! Bijące mocno serce Grzegorza ścisnęło się nagłą paniką. Nie, nie, tylko nie to! Stop! Natychmiast zatrzymać ten film! Przecież jeszcze kilkanaście sekund i wszyscy zobaczą tamtą scenę! Cała sala będzie patrzeć, jak Paulina i ten cholerny wiceprezes… Nie, nie, nie! Musiał natychmiast to przerwać! Lecz choć jego dusza szarpała się jak wierzgający koń, ciało nie reagowało, drętwe i nieruchome jak posąg, niezdolne do najmniejszego ruchu. Ach, co za potworna pułapka! Piekło!
Nie bój się, Grześ, oni tego nie widzą — usłyszał tuż przy uchu ciepły, uspokajający głos Anki. — Tutaj każdy ogląda swój własny film.
Na te słowa udręczona dusza Grzegorza odetchnęła z ulgą i przestała szamotać się w bezwładnym ciele. Uff, chociaż tyle. Każdy swój film… każdy swój koszmar… thriller, horror… A więc dobrze, to było akceptowalne, niech tak będzie. Oto widzi samego siebie wchodzącego do biura wiceprezesa, którego jednak nie widać, podobnie jak Pauliny. Słychać ich wprawdzie, owszem, ale kadr ekranu litościwie nie obejmuje ich postaci, więc Grzegorz nie będzie musiał patrzeć na nich po raz drugi. Film przedstawia tylko jego, bladego jak trup, stojącego z bezcenną miną w drzwiach, upuszczającego na podłogę teczkę z raportem i ściskającego dłonie w pięści.
A potem nagłe cięcie — reżyser filmu najwyraźniej oszczędza mu epizodu z wybijaniem zębów wiceprezesowi — i znów widać Grzegorza biegnącego korytarzem z rozwianymi połami marynarki i twarzą szaleńca. Kolejne cięcie — i już jest na ulicy. Bez czapki, w niedopiętym płaszczu, z boleśnie wykrzywioną twarzą i łzami w oczach przebija się przez tłum na chodniku, ignorując wciskające mu się za kołnierz mokre płatki śniegu. A więc tak wyglądał w tamtej chwili? Cóż za żałosny widok…
Lecz co on robi? Nie bacząc na nic, właśnie przebiegł na czerwonym świetle, zmuszając kilku kierowców do ostrego hamowania! To przecież niebezpieczne! Gonią go przekleństwa i przenikliwy dźwięk klaksonów, którego wówczas prawie nie słyszał, a który teraz niemal rozrywa mu uszy. Biegnie dalej, zdyszany, na wpół przytomny, oszalały z bólu i rozpaczy… biegnie wprost na trzypasmową aleję, po której z wielką prędkością przejeżdżają samochody! Zwariował czy co? Tam przecież nawet nie ma przejścia dla pieszych! Przerażony Grzegorz chce zatrzymać samego siebie, siłą woli wyhamować ten szaleńczy pęd, ale nie może nic zrobić. Może tylko patrzeć. Jego filmowy awatar dobiega właśnie do skraju chodnika i nie zważając na nic, rzuca się na oślep na jezdnię, po której w tym samym momencie z przeraźliwym hukiem dojeżdża w to miejsce ogromny tir.
Nie!!! — ryczy ze wszystkich sił Grzegorz, próbując w ostatnim ułamku sekundy zatrzymać samego siebie. Ale jest już za późno. Tir uderza w niego z pełną mocą i hamuje dopiero kilkadziesiąt metrów dalej, obracając się w poprzek jezdni i blokując drogę. Jadące za nim samochody fantazyjnie tańczą na śliskiej nawierzchni, ścierając się ze sobą, kierowcy bowiem próbują ominąć leżące bezwładnie na środku, zmiażdżone ludzkie ciało skąpane w powiększającej się z sekundy na sekundę kałuży krwi.
Głęboko wstrząśnięty tym widokiem, wbity w kinowy fotel Grzegorz rozpaczliwie próbował odzyskać utracony oddech, wytrzeszczonymi oczami wpatrując się we własne martwe ciało, z którego obecnie pozostały tylko walające się na jezdni, brudne, krwawe strzępy.
Rozumiesz już? — zapytał go cichy, łagodny głos Anki. — Rozumiesz, Grześ?
Nie odpowiedział, niezdolny do tego, by w tym momencie wydusić z siebie choćby pół słowa. Tymczasem film z wypadku nagle zatrzymał się i cofnął w przyśpieszonym tempie o kilkadziesiąt klatek, po czym ponownie ruszył od momentu, kiedy Grzegorz, jeszcze żywy, jak oszalały biegnie w stronę jezdni, którą zbliża się ów śmiercionośny tir. Tym razem jednak przed nim niespodziewanie pojawia się zakapturzona postać Anki, która w ostatniej chwili chwyta go za ramię, zyskując dwie sekundy, zanim on zdoła ją odepchnąć i pobiec dalej. Dwie sekundy, w trakcie których tir mija go o włos, przejeżdżając mu z hukiem przed samiutkim nosem… dwie sekundy, które ocaliły mu życie!
I oto dalszy ciąg, ten, który wydarzył się naprawdę: filmowy Grzegorz, wytrącony z równowagi podmuchem rozpędzonego powietrza, ślizga się na błocie pośniegowym i upada pod maskę hamującej awaryjnie osobówki. Skutki są mu znane — traci przytomność, jest mocno poturbowany, ale żyje! W porównaniu z poprzednią sceną śmieszny drobiazg, bagatela, tyle co nic. A więc to ona?… Anka?…
Wciąż zszokowany, ciężko oddychając po przeżytej traumie, Grzegorz oderwał wzrok od ekranu, na którym wyświetlała się teraz scena podjeżdżającej na miejsce wypadku karetki pogotowia, i spojrzał ze zgrozą na siedzącą obok towarzyszkę.
Rozumiem — wyszeptał pobladłymi wargami. — Gdybyś wtedy mnie nie zatrzymała…
Anka uśmiechnęła się ciepło, jednak nie odpowiedziała, dając mu znak, by znów spojrzał na ekran. Posłusznie przeniósł nań wzrok i ze zdziwieniem zobaczył, że przedstawiał już zupełnie inną scenerię — sielankowy obraz pogodnej letniej nocy, rozbujałej natury i ogniska rozpalonego na niewielkiej polance wśród nadjeziornych trzcin. Kadr filmu zbliżył się w to miejsce, ukazując sylwetkę jego samego, siedzącego samotnie z zamyśloną miną naprzeciw ognia, wgapionego weń niewidzącym wzrokiem. A więc to tak wyglądał z zewnątrz, kiedy zawieszał się, ogarnięty nawracającą jak bumerang chandrą i poczuciem niezrozumiałej pustki? Z głośników dobiega trzaskanie płonących gałązek, a gdzieś z oddali, z tła, śmiechy i krzyki przyjaciół. O tak, doskonale pamiętał ten wieczór, czuł się wtedy tak dziwnie, tak nieswojo… jakby nie był sobą. Niewątpliwie to przez to, że miał wówczas kaca i okropnie bolała go głowa, ale jednak nie tylko… nie tylko…
W tym momencie filmowy Grzegorz ocknął się z letargu i podniósł się z pniaka, na którym siedział, po czym z całej siły kopnął nogą w rozżarzone drwa. Tak. Grzegorz-widz siedzący w kinowym fotelu doskonale pamiętał, co teraz miało nastąpić, znał scenariusz w najdrobniejszych szczegółach. Za chwilę jego homolog z przeszłości pójdzie w stronę jeziora z zamiarem popływania, ale nie dojdzie tam, bo wcześniej spotka Ankę, która go zatrzyma. O właśnie, już ściągnął z siebie koszulkę i z nagim torsem idzie w dół wąską ścieżką wśród trzcin, rozpinając po drodze pasek od spodni. To gdzieś tu, w tej okolicy, powinna czekać na niego Anka. Ale nie… hmm, dziwne. Teraz jest pusto. Dlaczego jej tu nie ma? A może to nie było tutaj, tylko jeszcze trochę dalej? Nie, też nie. Idący wśród trzcin mężczyzna ewidentnie minął już to miejsce i szedł dalej, bez przeszkód zmierzając ku lśniącej w księżycowym blasku tafli jeziora.
Zaskoczony i w głębi ducha zaniepokojony tą zmianą scenariusza Grzegorz w napięciu patrzył na samego siebie, który oto zatrzymał się za linią trzcin, by do końca ściągnąć spodnie, a wraz z nimi buty i skarpetki. Został już teraz w samych kąpielówkach i właśnie miał wyjść zza trzcin, by pokazać się chlapiącemu się ze śmiechem w wodzie towarzystwu, kiedy nagle zawahał się i uśmiechnął do siebie z podstępną miną. Grzegorz-widz bez pytania rozumiał, o co mu chodziło. Na mocy jakiegoś szalonego mechanizmu psychofizycznego, choć na ekranie widział siebie z boku, a rozgrywający się tam scenariusz de facto nigdy się nie wydarzył, znał swoje myśli i uczucia z filmu tak szczegółowo i dogłębnie, jakby naprawdę je przeżył.
Spontaniczny pomysł, na jaki wpadł w tamtym momencie, zakładał dyskretne wejście do wody w jakimś innym, oddalonym miejscu i podpłynięcie do przyjaciół od strony jeziora. Jako że nie spodziewali się go tam zobaczyć, przekonani, że nadal siedział przy ognisku, będzie mógł ich zaskoczyć, wyłaniając się niespodziewanie z wody — ależ będzie pisk i wrzask! I jaka zabawa! Co prawda sam nie był dziś w najlepszym humorze, ale taki psikus niewątpliwie go poprawi, a do tego zintegruje z przyjaciółmi, którzy już do końca życia będą wspominać ten żart.
A zatem do dzieła! Powoli, starając się nie nadepnąć na jakąś suchą gałązkę, która zbyt głośnym trzaśnięciem mogłaby zdradzić jego obecność, a do tego zranić go w bosą stopę, przemknął w prawo wśród trzcin aż za wielką kępę nadwodnych krzewów, które osłoniły go przez wzrokiem bawiącego się nad brzegiem towarzystwa. Tu mógł już bez przeszkód wejść do wody, choć przez pierwszych kilkanaście metrów powinien płynąć pod nią i dopiero dalej wychylić głowę. Tam nikt już go nie dojrzy, co prawda jezioro oświetlała poświata księżyca, ale jego odbicie skupiało się w jednym miejscu, oślepiając patrzących ku środkowi tafli, więc nawet gdyby ktoś z przyjaciół spojrzał w tamtą stronę, i tak go nie dostrzeże. On zaś popływa sobie trochę sam, orzeźwi się w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem w ten sam sposób, skryty pod nią, podpłynie do nich jak najbliżej i wyskoczy znienacka z jakimś zabawnym jazgotem, który jeszcze bardziej wystraszy dziewczyny.
Oto jest już w wodzie, fortel z dopłynięciem pod jej powierzchnią w strefę cienia udał się znakomicie, teraz można już ostrożnie wychylić głowę. Zgodnie z przewidywaniem, chlapiący się na przybrzeżnej płyciźnie przyjaciele niczego nie zauważyli, śmieją się dalej, coś gadają i w ogóle nie patrzą w jego stronę, on zaś spokojnie płynie dalej, ku samemu środkowi jeziora. Ach, jak przyjemnie! Cieplejsza przy brzegu, a tu, na głębi, już dość zimna woda w magiczny sposób łagodzi ból głowy, miękkie fale opływają mięśnie, rozluźniają je i relaksują… Jeszcze trochę dalej… i jeszcze… niedługo już zawróci i dokończy swój plan, ale ta samotność w wodzie jest taka kojąca…
Nagły atak kłującego bólu w prawej skroni zaskoczył Grzegorza tak bardzo, że w ułamku sekundy spięły mu się wszystkie mięśnie, a serce zatłukło się w piersi jak oszalałe. To była tylko chwila, ból w skroni zniknął równie szybko, jak się pojawił, jednak napięte jak stal, zdrętwiałe na kamień mięśnie nie chciały już podjąć pracy. Co się działo? Czyżby skurcz? Fatalny skurcz na samym środku jeziora! Grzegorz był zbyt dobrym pływakiem, by natychmiast nie zdać sobie sprawy z tego, jak niebezpieczna była to sytuacja, wiedział też, jak powinien się zachować. Przede wszystkim nie szamotać się, uspokoić się, na ile tylko się da, zapewnić sobie dopływ powietrza do płuc i poczekać, aż skurcz puści. Z trudem przewrócił się zatem na plecy, starając się utrzymać na wodzie mimo spiętych na głaz mięśni, i przez kilka długich, koszmarnych minut, które wstrząśnięty Grzegorz-widz obserwował z kinowego fotela, to mu się udawało. Jednak taki nadludzki wysiłek nie mógł przecież trwać godzinami! Nie było wątpliwości, że sam sobie nie poradzi! Musiał natychmiast wezwać pomoc!
Lecz oto z przerażeniem zorientował się, że nie może krzyczeć. Ze zdrętwiałych ust i gardła wydobywał się jedynie słaby jęk, którego nikt nie miał szans usłyszeć… Dobiegające z brzegu, ledwie słyszalne z tej odległości śmiechy przyjaciół należały do innego świata, niedostępnego już dla Grzegorza, który na środku jeziora, wśród cichego plusku zimnych fal, walczył z żywiołem o życie, mając pełną świadomość tego, że za chwilę tę walkę przegra. Mięśnie bowiem nadal nie reagowały, a do tego całe jego ciało zaczął ogarniać przenikliwy chłód, który wysysał z niego resztki energii i powoli sięgał serca.
Boże, co za koszmar! Wbity w fotel Grzegorz, drżąc na całym ciele, patrzył szeroko otwartymi oczami na swe ostatnie przedśmiertne wysiłki, w pełni odczuwając towarzyszące im emocje — panikę, rozpacz, bunt i gorące pragnienie zachowania życia, które jednak powoli, w miarę, jak przeszywające go zimno stawało się nie do zniesienia, zamieniało się w bezsilną rezygnację. A potem nagle zimno ustąpiło… ni stąd, ni zowąd zrobiło mu się ciepło i przyjemnie… dziwnie błogo…
Kamera zjechała teraz pod powierzchnię wody, filmując opadające łagodnie w ciemną głębię bezwładne ciało topielca, wokół którego chwilę potem owinęły się długie wstęgi rosnących na dnie wodorostów. Przerażony, blady jak ściana Grzegorz zamknął oczy i ukrył twarz w dłoniach. A więc to tak… to tak… teraz już rozumiał…
Kiedy znowu otworzył oczy, film, podobnie jak poprzednim razem, cofał się klatka po klatce, by zatrzymać się w momencie, w którym Grzegorz, zdjąwszy z siebie koszulkę, ruszał ukrytą w trzcinach ścieżką w stronę jeziora. On jednak nie musiał już tego oglądać, doskonale wiedział, że tym razem spotka tam Ankę, a ona go zatrzyma i znów go uratuje. Zaraz, zaraz… znów? To przecież było wcześniej! Całe trzy lata wcześniej! A to znaczyło, że…
Odwrócił się w jej stronę i z miejsca napotkał jej łagodny wzrok. Był pewien, że wiedziała, o co chce ją zapytać, ale i tak musiał to zrobić.
A wtedy? — szepnął, z trudem artykułując słowa. — Za pierwszym razem?
Pokiwała lekko głową i wymownym gestem wskazała mu ekran. Wyświetlała się już na nim inna scena — pamiętna śnieżyca sprzed dwunastu lat i brnąca w stronę przystanku autobusowego sylwetka młodego mężczyzny. Ależ wtedy jeszcze był z niego nieopierzony szczyl i chuderlak! Nic dziwnego, że tamtej nocy tak przemarzł i ledwo dowlókł się do domu. Grzegorz bez zdziwienia patrzył, jak okutany w szalik i zaśnieżoną czapkę chłopak sprzed lat bez przeszkód dochodzi do przystanku, niezatrzymywany przez nikogo, a potem wsiada do autobusu, który w tej wersji scenariusza zgodnie z planem podjechał mu pod sam nos. W środku było jasno i ciepło, więc jakie niebezpieczeństwo mogło mu tam grozić? Nie słyszał wówczas, aby tamtej nocy jakikolwiek autobus miał wypadek.
W istocie, autobus dowiózł go bezpiecznie na zasypany śniegiem podmiejski przystanek. Grzegorz wysiadł z niego i otuliwszy się mocniej kapturem, gdyż wiatr wył tutaj jeszcze bardziej niemiłosiernie niż w mieście, dziarskim, energicznym krokiem ruszył przez pole w stronę zagajnika, za którym prostą drogą dochodziło się do domu jego rodziców. Co złego mogło stać się na tym relatywnie krótkim odcinku drogi? Był już tak niedaleko, zdrowy, w pełni sił, w dobrych butach i w ciepłym ubraniu… za chwilę będzie w domu…
I wtedy nagle Grzegorz-widz przypomniał sobie i zrozumiał awansem, zanim jeszcze film ukazał odpowiednią scenę — scenę z zagajnika, w którym stał słup średniego napięcia, obecnie niebezpiecznie chyboczący się na silnym wietrze. Z przerażeniem skulił się w fotelu, domyślając się, co zaraz wydarzy się na ekranie. Nie mylił się. Dokładnie w chwili gdy wchodził w obręb zagajnika, gwałtowny i wyjątkowo silny podmuch wiatru jeszcze bardziej rozbujał chwiejący się słup i z hukiem powalił go na ziemię w poprzek ścieżki. Młody Grzegorz, znajdujący się akurat idealnie w trajektorii walącego się kolosa, co prawda zorientował się, co się dzieje i zdążył odskoczyć do tyłu tak, że potężna masa betonu ominęła go o włos, jednak to niestety nie wystarczyło, bowiem zerwane przy upadku słupa przewody elektryczne zwarły się i z suchym trzaskiem opadły wprost na niego, porażając go silnym prądem. Śmierć nastąpiła natychmiast, a mimo to leżące w śniegu ciało jeszcze przez kilka minut drgało i podskakiwało jak kukiełka, gdy poruszane wiatrem kable muskały je przelotnie wśród krótkich, trzaskających błysków.
Film zatrzymał się teraz i zaczął się cofać, jednak Grzegorz, z gardłem ściśniętym na kamień, pokręcił głową i dał ręką znak, żeby to zatrzymać.
Nie trzeba — wyszeptał. — Już wiem.
Film zatrzymał się posłusznie i urwał, projekcja zakończyła się. Ekran co prawda wciąż się świecił, ale teraz był pusty, podobnie jak pusta była cała sala kinowa, z której nagle zniknęli pozostali widzowie. Zagryzając wargi, wstrząśnięty do głębi, a jednocześnie zawstydzony aż do brzegi serca Grzegorz odwrócił się w prawo, do Anki, która jako jedyna wciąż siedziała obok niego, spokojna, z oczami pełnymi dziwnego, jakby ponadnaturalnego światła i z łagodnym, nieco smutnym uśmiechem na ustach.
To ty — wydukał z trudem. — Ty mnie uratowałaś… trzy razy uratowałaś mi życie…
Pokiwała powoli głową.
Tak — odparła. — Trzy razy byłeś w niebezpieczeństwie, musiałam cię chronić. Ale teraz już nic ci nie grozi, Grześ. Teraz już jesteś bezpieczny.
Drżąc na całym ciele, wstrząsany zimnymi dreszczami, jakby trawiła go gorączka, Grzegorz patrzył na nią, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Choć wciąż nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył na ekranie, w głębi duszy wiedział, że taka była prawda i że gdyby nie Anka, wydarzenia w każdej z tych trzech sytuacji potoczyłyby się dokładnie według obejrzanego przed chwilą scenariusza. A właściwie wszystko skończyłoby się już za pierwszym razem, w zagajniku, gdzie w wieku niespełna dwudziestu lat zginąłby pod zwalonym podmuchem wiatru słupem średniego napięcia.
A więc gdyby nie Anka… Jakże powinien jej dziękować! Upaść na kolana i dziękować jej za trzykrotne ocalenie życia! Lecz najpierw zrobić coś jeszcze ważniejszego, a mianowicie błagać ją o wybaczenie! Przeprosić za swoje karygodne zachowanie, to sprzed lat i to sprzed kilku godzin, za te wszystkie niesprawiedliwie awantury, za niesłuszne oskarżenia, jakimi ją obciążał… Powiedzieć jej to jakoś — teraz, koniecznie teraz, dopóki jeszcze była przy nim, dopóki nie znikła jak pozostali widzowie z kinowej sali jego wyobraźni, na której po zakończonym seansie już powoli zapalały się światła.
Lecz cóż z tego, że otworzył usta, skoro nie mógł znaleźć odpowiednich słów? Jakby nagle zapomniał języka w gębie! Jakby zresetował mu się w głowie cały słownik… Jedynym słowem, na którego wymówienie było go stać w tym momencie, było jej imię.
Anka — wyszeptał bezradnie. — Anka…
Ona jednak pokręciła głową przecząco.
Nie jestem Anka — powiedziała cicho. — Mam na imię Lalusia.
Grzegorz jeszcze szerzej otworzył oczy i spierzchnięte już na wiór usta. Lalusia? Lalusia! Ach, to imię! Imię ze znikającego smsa! Więc to ona?… więc jednak nie była Anką?… Ale dlaczego w takim razie miała jej twarz?! Twarz, figurę, spojrzenie, wszystko… dosłownie wszystko! Może tylko głos miała odrobinę niższy… leciutko, niemal niezauważalnie, ale jednak. Zaraz, zaraz… przecież było jeszcze coś…
Spojrzał na nią uważniej, przechylając głowę, by objąć wzrokiem również jej drugi, prawy półprofil, ona zaś, jakby domyślając się, o co mu chodziło, usłużnie odwróciła głowę w bok. Świecące już na całej sali lampy jasno oświetliły jej twarz, w tym prawe oko, od kącika którego aż po linię włosów przy skroni biegła pozioma szrama, jakby stara, dawno zagojona blizna. Otóż to! To była ta różnica! Anka tego nie miała! On co prawda zwrócił na to uwagę już dawno, ale zawsze interpretował to jako cień padający jej na twarz albo rozmazany makijaż. Czy wczoraj, kiedy odwiedziła go w szpitalu, również widział to znamię? Ze wszystkich sił wytężył pamięć. Nie, na pewno nie! Nie było go na bank! A zatem osoba, którą wczoraj widział, to była Anka, ta prawdziwa Anka z krwi i kości, podczas gdy ta…
Nim zdążył dokończyć myśl, kinowa sala w szybkim tempie zaczęła się rozpadać i rozmazywać, a jej ściany tonąć w gęstniejącej wokół szarej mgle, która okryła jak zasłoną dymną również jego towarzyszkę. Grzegorz widział teraz tylko niewyraźny zarys jej twarzy, która stopniowo oddalała się od niego i znikała w ciemniejącej poświacie, powtarzając cichnącym, coraz słabszym głosem:
Jestem Lalusia… Lalusia… Lalusia… Lalusia…
— Panie doktorze, już! Mamy go! Tętno w normie, odzyskuje przytomność!
— Uff, całe szczęście! Już się serio wystraszyłem. A niech go… miał chłopak farta! Proszę odłączyć kroplówkę i odwieźć go na blok pooperacyjny. Ale pilnować mi go tam jak oka z głowie! Jakby cokolwiek się działo, natychmiast wszczynać alarm, rozumiemy się?
— Tak jest, panie doktorze.
Rozdział IV