E-book
14.7
drukowana A5
60.93
Lalkarz

Bezpłatny fragment - Lalkarz


5
Objętość:
339 str.
ISBN:
978-83-8221-553-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 60.93

Rozdział 1

19 grudnia 2016 r.

Spowity gęstą, szarawą mgłą cmentarz, pustoszeje zaraz po zmroku. Mroczna aura okala teren znajdujący się w obrębie starych, ceglastych murów porośniętych śpiącymi pnączami. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie odważyłby się przesiadywać nocą nad grobami, gdy nad ziemią unosi się niepokojący obłok. Ludzie szepczą o zniewolonych duszach, ich mogiły otaczają surowe mury, nie pozwalając na wypełźnięcie spod ryz posępnej postaci w czarnej szacie. I chociaż, to tylko bzdurne opowieści mające na celu odstraszyć grabieżców i ciekawskich smarkaczy, włos jeży się na samą myśl o zamknięciu nocą na terenie cmentarza. Pora roku sprzyja licznym zgonom, a tęgi mróz zbiera coroczne żniwo wśród ulicznych włóczęgów. Podpici i wygłodniali bezdomni, szukający schronienia w uporczywe mrozy, wybijają szyby w zamkniętych na zimę działkowych domkach, nieraz dewastując od środka, a wiosną porzucając i pozostawiając wewnątrz ruinę. Inni zaś budują kartonowe namioty w lasach, odtrącając pomoc niesioną przez lokalne przytuliska. Zamarznięte na kość ciała, odnajdują przypadkowi przechodnie lub czekają do wiosny na odwilż, aż stopnieją śniegi, a wyprowadzany pies w popołudniowy dzień zwęszy trop.

Doskonale pamiętał zapach śmierci. Intensywny, uderzający prosto do mózgu kanałem węchowym i tak nienaturalnie smaczny, jak pleśniowy ser wzbudzający w nim odrazę, lecz rozkoszny na podniebieniu. Nie był jej sprawcą, ale pamiętał, jak pochłaniała go, pozostawiając w pamięci trwały ślad. Zakorzenił się w jego umyśle, zaczepiając głęboko w pofałdowaną powierzchnię mózgu. Kilka sekund przed zgonem, człowiek nie jest świadomy nieodwracalności procesu. Pchnięcie, uderzenie, krew i śmierć. Widok zwłok sprawia, że obserwator wyczuwa, jakby coś się kończyło. Czuje to. Nawet język podpowiada, że w powietrzu unoszą się cząsteczki śmierci. Gorzkiej, okrutnej śmierci. Wewnątrz targają nim dziwne emocje, jakich nie potrafi opisać, puki nie uświadomi sobie tego, co właśnie miało miejsce. Chwilę przed śmiercią żył bowiem życiem tej drugiej osoby, by nagle poczuć pustkę zatykającą gardło.

Tym razem było inaczej. Był sprawcą. Nie zamierzał tego uczynić. To przyszło nieoczekiwanie, odbierając władzę w jego kończynach. Niepohamowana siła pociągnęła za sznurki, prowadząc do bestialskiego czynu. W uszach dudniły słowa kobiety, poprzedzone gromkim śmiechem i zakończone siarczystą kpiną. Dźgały go mocno prosto w serce, powodując pęknięcie jedynej wewnętrznej bariery, dzielącej go od wyjawienia złego oblicza.

Chwycił swoją ofiarę za kark, zacisnął zziębnięte palce, oplatając wąską szyję i pchnął mocno, nie zdając sobie sprawy z posiadanej siły w rękach. Głowa kobiety wpadła na ścianę z czerwonej cegły. Potylica pulsowała. Za pierwszym razem w jej spojrzeniu pojawiło się zdumienie. W jego umyśle dalej huczały słowa pogardy, jakie słyszał w dzieciństwie:

— Masz ochotę na sex? — zapytała go, zaciągając się mentolowym papierosem, po czym parsknęła głośno, charcząc zadławiona dymem. Wypluła lepki śluz z ust na śnieg. — Masz. — Podała paczkę papierosów, trzymając w dwóch palcach. — Żal mi cię, jesteś żałosny, nawet siostra by cię nie chciała — zaśmiała się głośno z kpiną, wypuszczając dym z wykrzywionych dziwacznie ust.

Wybuchnął złością. Pchając ją drugi raz, nie był świadomy kolejnych zdarzeń, jakie miały zaraz nastąpić. Uruchomił nieodwracalną w skutkach reakcję łańcuchową. Nie było odwrotu.

W ten sam sposób zginęła jego młodsza siostra. Mroźnym popołudniem, wracał z Pauliną ze szkoły do domu. Ścieżką wzdłuż Nacyny przez gęsty, nieoświetlony las. Nieuczęszczany zbytnio w zimowe popołudnia skrót, doskonałe miejsce dla pijaczków i bezdomnych. Na dworze zrobiło się szaro, niebo zaciągnęło sinymi chmurami jakby miały zaraz wypluć nagromadzony śnieg. W połowie drogi zaczepiła ich grupka starszych chłopaków, chuliganów, którzy już raz wylądowali w poprawczaku na pół roku. Pomimo kuratora nad głową, nadal dokuczali dzieciakom z sąsiedztwa i szkolnym nieudacznikom takim jak on i jego siostra. Biednym i słabszym by mogli poczuć wyższość nad innymi i tym samym zyskać reputację wśród starszych dzieciaków.

— Hej! Ty! — wrzasnął wysoki, szczupły szesnastolatek z blizną na prawej brwi. Już dawno powinien być w ostatniej klasie gimnazjum. Wybryki i brak zapału do nauki skutkował kiblowaniem przez trzy lata w jednej klasie. — Mówię do ciebie grubasie! — Rzucił peta na ziemię i znoszonym traperem wcisnął w ubity śnieg, gasząc niedopałek.

Przerażony stanął sztywno jak kołek, ciało zadygotało ze strachu. Przełknął ślinę i czekał, milcząc. Młodsza o trzy lata Paulina schowała się za jego plecami, mocno wbijając paznokcie w puchową kurtkę brata.

— Chodź do mnie młoda! — wrzasnął niższy chłopak. Podchodząc bliżej, stanął tuż przy twarzy jej brata.

— Nie! — odparła stanowczo, wychylając się lekko zza ramienia. W oczach kłębiły się łzy. Rozchylone usta drżały.

— Chodź! — warknął jeszcze raz, mrużąc wściekle podpite oczy.

Lekko stękając, schowała twarz w kurtce za plecami, usiłując stłumić płacz materiałem. Nagle poczuła mocne szarpnięcie za rękaw, usiłowała zaczepić się o kurtkę brata. Odciągnął ją siłą, a trzeci z oprychów przyglądający się całemu zdarzeniu, odepchnął obiema rękami jej brata.

— Zostawcie mnie, powiem mamie! — krzyczała, usiłując wyrwać się z uścisku. Nie miała tyle siły co oni.

— Tak? I co powiesz? — wysapał jej do ucha chłopak.

Odstręczający zapach alkoholu i nieświeżych ust odrzucił jej twarz na bok.

— Zostaw ją! — beknął brat.

— Patrzcie, patrzcie, tchórz się odezwał. — Zaśmiał się najniższy, wypijając resztę piwa z zielonej butelki. — Co się gapisz? Chcesz trochę? — Rzucił mu pod nogi butelkę. — To pij gruba świnio!

— Nie szarp się młoda — upomniał chłopak.

— Czego chcecie?! — W żyłach brata gotowała się krew, ale ciało ogarnął obezwładniający strach. Nie chciał być mięczakiem, lecz lęk stał się silniejszy.

— Zabawić się trochę — odparł najwyższy. — Zadam ci trzy pytania, jak odpowiesz dobrze, to was wypuszczę. — Wciska do ust garść chrupek i rzuca pustym opakowaniem na śnieg.

— A jeśli źle? — Czuł, jak oczy zaczęły mu się pocić, nie chciał płakać, nie przy siostrze.

— Zobaczysz. — Parsknął śmiechem. — Pierwsze pytanie: Jakie mam przezwisko?

— To proste. — Rozluźnił się brat dziewczyny. — Rzeźnik.

— Zgadza się. To było banalne. Drugie pytanie — przerwał, podchodząc bliżej twarzy. — Kto zrobi moje wypracowanie z polskiego?

Brat oblizał spierzchnięte lękiem usta.

— Nie wiem — odparł niepewnie.

— Zła odpowiedź.

Drągal wymierzył pięścią cios w środek brzucha. Chłopak skulił się z bólu, z oczu płynęły łzy, blada twarz oblała się purpurą.

— Trzecie pytanie.

— Nie szarp się, mówiłem! — warczał niski chłopak do dziewczyny, trzymając jej ręce nieruchomo skrzyżowane za plecami.

— Zostawcie go! — krzyczała, była młodsza, ale bardziej wojownicza i odważna od swojego brata.

— Patrzcie, jaka narwana — podchodzi bliżej drągal, nachylając się do jej twarzy. — Bo co?

Spuściła głowę, zaciskając mocno powieki.

— Trzecie pytanie — ciągnął dalej. — Kto jest chłopakiem Moniki? — Wrócił spojrzeniem na swoją ofiarę.

— Ty — odpowiada błyskawicznie.

— Racja, ale i tak dostaniesz manto za pogaduchy z moją dziewczyną. — Kolejny raz wymierzył chłopakowi cios w brzuch. — Jesteś żałosny, ciebie to nawet siostra by nie chciała! — Zaśmiał się głośno, uderzając jeszcze raz. — To gratis.

Chłopak padł na ziemię, zwijając się z bólu, podkurczył nogi do piersi. Zrobiło mu się niedobrze. Po chwili kłujący skurcz odpuścił, uniósł głowę, spoglądając na swojego oprawcę, poczuł przypływ siły, poprzedzony złością. Zacisnął pięści. Coś w jego wnętrzu pchało go do przodu. Wyskoczył na niego. Upadli razem bijąc się po twarzy, w tle dudniły śmiechy kumpli i wrzaski przerażonej siostry.

Szarpała się i wiła, usiłując wydostać się z rąk oprawcy. Niski chłopak usiłował ją utrzymać, ale wyśliznęła się z uścisku. Chwycił ją za kurtkę i przyciągnął mocno. Materiał puścił na szwie, rękaw się rozpruł. Upadła. Głowa niefortunnie uderzyła o ostrą, wystającą ze śniegu krawędź kamienia. Z potylicy sączyła się gęsta krew, wylewając na zewnątrz. Biel zamieniała się stopniowo w brunatną czerwień, plama rozrastała się wokół głowy, a źrenice siostry rozszerzyły się, po czym zesztywniały.

— Cholera! — wrzasnął jeden z trójki chłopaków. — Uciekamy! Szybko! Uciekamy!

— W nogi! — zerwał się ze śniegu niski chłopak, doganiając kumpli.

Po raz ostatni widział swoją siostrę w czarnym worku. Lekarz ogłosił zgon, a jego dłoń przesuwała się wolno po czarnym płótnie, zamykając plastikowy zamek. Nie płakał, siedział w radiowozie, trzęsąc się z zimna i przerażenia. Nie uronił kropli łzy, kanaliki wyschły.

Tym razem też nie płakał, mimo tego, iż sam spowodował śmierć kobiety. Przeciwnie, poczuł ogromną ulgę, jakby wymierzył karę i zdjął ze swoich pleców ogromny ciężar, przytłaczający go całe życie, od tamtego feralnego popołudnia. Ten pierwszy raz był dla niego czymś nowym. Pierwszy raz posmakował władzy nad ludzkim życiem. Wewnątrz siebie poczuł, czym jest dzierżyć w dłoniach tak potężną moc. Nie chciał tego, miał świadomość, czym jest zło, odróżniał je od dobra. Chociaż sam zaznał zła, nigdy nie zamierzał go czynić drugiej osobie. Przynajmniej tak mu się wydawało do chwili, gdy po jego dłoniach spłynęła czarna śmierć niewinnej kobiety.

Stał w szoku nad jej ciałem i zastanawiał się, dlaczego czuje ulgę, a nie strach. Przecież znał definicję zła i tego, co wiąże się z uczynkiem, jakiego właśnie się dopuścił. Przez myśli przeleciał mu scenariusz swojego beztroskiego życia i wizja końca. W celi, za lodowatymi kratami grubości 2 centymetrów ze stalowych prętów. Na obiad dostanie szarą breję, a na spacerniaku nie uniknie męskiego gwałtu. Stało się, sam naznaczył swoją twarz. Musi z tym żyć. Przetrwać.

Patrząc na wątłe od alkoholu ciało kobiety, nie miał silnego poczucia winy. Może zasłużyła sobie tym? Może właśnie wyręczył ją i okazał łaskę? Pewnie i tak wyszłaby z odwyku, a po kilku dniach wpadła w kolejny ciąg, doprowadzając się do upadku. Zapiłaby, nosem wciągnęła kolejną działkę, a z wyrzutów sumienia znowu pocięła uda od wewnątrz. Zastanawiał się, czy to brak kompetencji lekarzy czyni z niej to, kim się stała, a może otoczenie, w jakim się znajduje, czy jej życie z góry zostało naznaczone? Może ktoś czuwa nad nami, abyśmy szli tą jedyną, utartą dla nas ścieżką? Jej ścieżką była śmierć z rąk nieznajomego lub samobójstwo przez własne nieudolne postępowanie.

Gdy dotarło do niego, co zrobił, sprawdził dla pewności puls, w głowie układając plan jak ukryć ciało. Zdawał sobie sprawę, że śledczy doszukają się przyczyny zgonu. Zmuszony był ukryć zwłoki, nim wzejdzie słońce, westchnął głęboko jeszcze raz, podniósł papierosa, który upuściła, zaciągnął się mocno, aż płuca poczuły znajomy smak. Zgasił peta i schował do kieszeni kurtki. Chwycił za przeguby i ciągnął po śniegu w stronę wykopanej dziury na trumnę. Cmentarz komunalny był ogromny, ponad 11 hektarów powierzchni, każdego dnia odprawiano kilka pogrzebów i przygotowywano miejsca na kolejne. Śnieg ułatwiał przenoszenie zwłok. Nie martwił się o ślady, wiedział, że zaraz przyjdzie kolejna śnieżyca i przykryje to, co mogłoby zdradzić trop.

— Śpij spokojnie — szepnął, wpychając ciało do dziury. Roztarł dłonie i z kupki grud piachu przygotowanej na kolejny pogrzeb ubierał, zasypując ciało. Patrzył, jak skrawek po skrawku ziemia przykrywa jego uczynek.

Rozdział 2

poniedziałek, 2 stycznia 2017 r. godz. 16.35

Zapach starego drewna i kurzu miesza się z wonią świeżej, akrylowej farby na ścianach. Reflektory opuszczone nad teatralną sceną, rzucają żółtawe światło na schodzone drewniane i skrzypiące pod nogami artystów deski. Stukot ciężkich buciorów przyprawia o chroniczny ból głowy, wdzierający się w zakamarki pofałdowanego organu. Za gałkami ocznymi powoli rozgaszcza się obcy, uderzając czymś ostrym z dokładną precyzją, co sekundę w to samo miejsce.

Śmiech to jeden z wielu ludzkich odruchów, niepohamowany może być przyczyną chwilowego zaburzenia pracy serca. W przeciwieństwie do płaczu jest zdolny do śmierci. Śmiech przez łzy łagodzi wszelkie stany depresyjne i uwalnia w nas cząstkę nadziei, jaką karmimy się, by dalej przetrwać uciążliwy dzień. Piskliwy, donośny, niski, chaotyczny, zdławiony — wpada do moich uszu niczym stado rozpędzonych koni, depczących po resztce mózgu, zmęczonego nieprzespaną nocą organizmu.

Przytykam mocno swoimi wąskimi, długimi palcami lewe ucho, gdy piskliwy głos pani Laury rozbrzmiewa na sali, z trudem usiłującej zaśpiewać swój fragment pieśni, do piątkowego występu, w Święto Trzech Króli. Zaś prawa dłoń porusza się niczym automat, wydzierając w białej kartce dziurę niebieskim długopisem. Rzucam leniwie spojrzeniem na ścienny zegar, zdający się zwolnić tępa tylko dlatego, aby dać mi kolejną nauczkę dzisiejszego dnia i przyprawić o dalsze katusze.

Czym sobie zasłużyłam na taką męczarnię?

Pierwszy raz stając na skrzypiących deskach teatralnej sceny, trząsały mną dreszcze przerażenia. Miałam piętnaście lat i niewielką rolę w szkolnym przedstawieniu. Nigdy wcześniej nie byłam w teatrze, nie siedziałam na fotelach obitych materiałowym zamszem i nie widziałam tylu lamp otaczających pomieszczenie. To była pierwsza próba i pierwsze emocje. Koledzy z kółka przebierali się w garderobie, a ja cichaczem wymknęłam się i zakradłam po kilku stopniach, aby stanąć sama pośrodku pustej sceny.

Niskie obcasy stukały, kładąc delikatnie stopę za stopą na podłogę. Po obu stronach zwisały grube, ciężkie, czerwone kotary. Mnóstwo linek plątało się pomiędzy tkaninami. I nagle poczułam coś dziwnego w sercu — ciepło. W jednej chwili zabrakło mi tchu. Główna kotara rozsunęła się w dwóch częściach na boki, odsłaniając blask reflektorów. Oślepił mnie na moment, zmrużyłam oczy i przysłoniłam lekko dłonią. Nogi mi zadrżały, a skóra dłoni się spociła. Fotele naprzeciw były puste, a ostatnie rzędy znikały w mroku. Nad bocznymi wyjściowymi drzwiami świeciła się zielona lampka EXIT.

Zamknęłam oczy, uniosłam lekko podbródek, tętno szalało a oddech był płytki. Do uszu dotarła cicha muzyka, płynąca gdzieś z za kulis. Stary fortepian rozbrzmiał delikatnymi tonami, wypełniając mój umysł nadzieją. Wyobraziłam sobie salę pełną ludzi, stojących i klaszczących radośnie. Widziałam siebie, kłaniającą się nisko, w białej tiulowej sukience do połowy łydki. Uniosłam tułów, z szerokim dumnym uśmiechem ukłoniłam się ponownie, wtedy pod stopami upadła czerwona róża. Soczysty kolor przypominał krew, a jej intensywna woń wpadła do nosa. Marzenie nie trwało długo, dźwięk wybitego klawisza fortepianu, w ułamku sekundy rozmył mgłę ulotnych marzeń.

To uczucie braku spełnienia towarzyszyło wiele lat, aż do drugiego wyjątkowego momentu — stając na Babiej górze i spoglądając na niekończący się horyzont. Dreszcz podniecenia przeszył moje ciało i serce, zacisnął gardło, usiłując udusić, bym mogła trwać w tej magicznej chwili na zawsze.

Człowiek jest skomplikowaną istotą, ja jestem skomplikowanym człowiekiem. Komplikacje są moim drugim imieniem, a brak spełnienia — nazwiskiem. I chociaż nie zostałam słynną aktorką czy poszukiwaczką przygód, w duchu jestem silną kobietą, niezłomną, szukającą siebie pośród innych. Nie każdy potrafi się odnaleźć, ale jest w stanie się zgubić. Zatracenie jest łatwe, złapanie za linę nadziei, wymaga siły i wytrwałości.

Wytrwałość dzisiejszego dnia chwieje się na granicy mojej cierpliwości.

Jeszcze dziesięć minut, tylko dziesięć i następne pół godziny będę miała dla siebie — powtarzam w głowie niczym mantrę.

Wskazówka biegnie wolno po tarczy, wydaje mi się, że słyszę każdorazowy chrzęst i zgrzyt przesuwających się trybików, wprawiających mechanizm w ruch. Miniona noc dała ostro w kość, awaria ogrzewania przy minusowej temperaturze na zewnątrz, zmroziła tyłek, zmuszając do nocowania u rodziców. Teraz przeklinam swoją decyzję. Chciałam wziąć wolne, już miałam telefon przy uchu, w ostatniej chwili, spoglądając na budzik, wyłączyłam go, włócząc wolno bosymi stopami po chłodnych kaflach.

Poniedziałki o tej porze roku są wyjątkowo uporczywe. Mroźny, rześki poranek, niebo osnute szarawą pierzyną, rzucającą nieustannie, pourywane skrawki puchu. Białe szaleństwo wdarło się późną zimową porą, zasypując w jeden dzień ulice i przykrywając grubą warstwą dachy kamienic. Rybnik przykryty białą pierzyną jest wyjątkowo uroczy. Białe okruchy skrywają niedoskonałości na drogach i brzydotę dzielnic czekających w kolejce na remonty kamienic. Mały park przy centrum miasta zapełnia się małymi kolorowymi smerfami, zjeżdżającymi na drewnianych sankach. Uśmiechnięte twarze rozgrzewają nawet najbardziej zgorzkniałe serca. Latarnie na parkowych ścieżkach przyciągają młode pary, pragnące zaznać odrobinę romansu. Park na górce pustoszeje rankiem i zapełnia się popołudniami. W jednej chwili tętni życiem i przesycony radością daje uśmiech, w drugiej umiera i czeka na kolejny dzień.

Na scenie rozbrzmiewają brawa, wyrywając mój otępiały umysł z zamyślenia. Odsuwam palec od ucha i odkładam dłoń na udo. Na widok dziury w zeszycie, wystraszona odrywam długopis. Zamykam go mocnym klapnięciem, wstydząca się tego, co zrobiłam chowam do torebki.

— Dziękujemy pani Laurze.

Wstaję z fotela w pierwszym rzędzie trybun i podchodzę do sceny, udając dzisiejsze zainteresowanie próbą.

— Wspaniale — zaczynam wolno — pamiętajcie o swoich tabletkach przed piątkowym występem. Pani Anna wręczy wam gotowe kostiumy. Można je odebrać przed wyjściem. Do zobaczenia w piątek — dodaję, zmuszając się po raz ostatni tego dnia do uśmiechu.

— Miri! — Kobiecy, niespokojny głos drze się za plecami. — Miri! — Kobieta podnosi głos z drugiego końca trybun, truchtając po niskich stopniach w stronę sceny.

— Cześć Amando! Już kończę — krzyczę w jej stronę głośno, by dotarło pomiędzy przekrzykiwaniami i chichotami staruszków.

— Widziałaś dzisiaj pana Zygmunta? — pyta zdyszana.

— Nie. Sama wzięłam klucz.

— Cholera! — wrzeszczy. — Przepraszam. — Skruszona wykrzywia twarz na widok zbulwersowanych aktorów.

— Pomóc ci? — Marszczę brwi.

Amanda drapie się nerwowo po głowie, błądząc bezradnym wzrokiem po pustych fotelach.

— Nie umiem się dostać do biura. Pan Zygmunt się nie odzywa, a ja nie mam kluczy.

— Jak to nie masz kluczy?

— Zniknęły. Szukałam wszędzie.

— Dzwoniłaś pod numer domowy? — Wkładam scenariusz przedstawienia do torebki.

— Tak — wzdycha zmarnowana.

— Również cisza?

Przytakuje skinieniem głowy.

— Muszę się tam dostać po papiery na jutrzejszą kontrolę. Co ja teraz zrobię?

Opieram plecy o ścianę drewnianej sceny, szukając w myślach sensownego rozwiązania. Nad głową seniorzy zawijają się po same uszy w wełniane szale i zapinają puchowe kurtki, schodząc po schodkach na tyły teatru.

— Trudno — wzruszam ramionami, patrząc na zdenerwowaną koleżankę z pracy. Amanda jest starsza, często popada w frustrację i panikę, gdy jej plany legają w gruzach. — Dzwoń po ślusarza.

— O tej godzinie? — Spogląda zmarnowana na zegarek. — Dochodzi już siedemnasta.

— Znasz inne wyjście?

— Chyba nie — wzdycha głęboko.

— Pani Mirando, pani Mirando — woła starsza pani, mająca odgrywać rolę jednego z kolędników.

— Tak?

Odwracam się do starszej kobiety, maszerującej szybkim tempem po scenie. Codziennie po spotkaniach przychodzą po nią pięcioletnie wnuczęta. Ciągną za rękawy kurtki, prosząc o smakołyki ukryte w torebce.

— Wielkie nieba. — Składa dłonie, kierując wzrok w górę. — Katastrofa! Garderoba zamknięta a pani Anny i pana Zygmunta ani śladu. Kostiumy schowane.

— Co tu się wyprawia do chol… — przełykam słowo.

— Nie ma kostiumów? — woła starzec, mający odgrywać rolę pastucha. — Bez kostiumów nie będzie sztuki.

— Ale jak to?! — pyta jego koleżanka.

— Spokojnie. — Unoszę dłonie. — Kostiumy będą jutro. Nic się nie stało, możecie iść do domu. Już późno. Zapowiadają śnieżycę, więc się pospieszcie. Amando, dzwoń po ślusarza, a ja idę zobaczyć, jakich kluczy nam brakuje. — Poganiam ją dłonią do wyjścia.

Spoglądam jeszcze raz na ścienny zegar, przeczuwając, że utknę tutaj na długo. Wyobrażając sobie chłód w mieszkaniu, z dwojga złego wolę zostać w teatrze, w końcu do mieszkania mam 3 minuty piechotą, więc mogę wrócić, kiedy zechcę.

Przechodzę przez długi, wąski hol przyozdobiony świątecznymi łańcuchami i kolorowymi bombkami. Zielone gałązki zwisają z sufitu, czekając na ofiarę, by zmusić ją do obleśnego całusa pod kiścią jemioły. Na ściennych gablotach pod kluczem umieszczono wystawę świątecznych obrazów, malowanych przez dzieci ze świetlicy. Pomieszczenie woźnego znajduje się tuż przy szatniach w głównym holu, przed wyjściem z teatru. Chwytam za wytartą ze starości gałkę i przekręcam, popychając lekko drzwi do kanciapy. Palcami sprawdzam wnętrze gablotki na klucze. Na haczykach brakuje trzech kompletów.

— Może sprzątaczki nie odłożyły? — mówię na głos. — Pokój Amandy, garderoba pani Anny i schowek.

Przeszukuję całe pomieszczenie, upewniając się, czy nie znajdują się przypadkiem pod stertą gazet. Śmietnik pusty, na podłodze ani jednego papierka. Przeglądam każdą z szuflad wysokiego regału, zamykając ostatnią z nich ze zmarnowanym westchnieniem, chwytam za telefon, wybieram numer do przełożonego. Czekam dwa sygnały, aż w słuchawce odzywa się niski, zachrypły głos.

— Słucham?

— Dzień dobry panie Henryku, mówi Miranda. Mamy mały problem.

— Dzień dobry Mirando. Co się stało? — chrząka kilkakrotnie, jakby usiłował przełknąć stojącą w gardle przeszkodę.

— Pan Zygmunt zniknął razem z częścią kluczy do pomieszczeń. Pani Anna również nie pojawiła się w pracy. Amanda usiłowała dodzwonić się do ich mieszkania, niestety nikt nie odbiera. Nic by się nie stało, ale potrzebujemy kluczy.

— Niedobrze, niedobrze — mamrocze do słuchawki.

— Amanda musi dostać się do biura po papiery na jutrzejszą kontrolę. Kazałam jej dzwonić po ślusarza.

— Dobrze, doskonale — chwali błyskawicznie.

— Pewnie zajmie to sporo czasu.

Słyszę, jak wzdycha ciężko.

— Będzie musiała pani zamknąć teatr po opuszczeniu go przez wszystkich pracowników.

— Ja? — pytam zaskoczona, wychodząc z pokoiku. — A pana nie będzie dzisiaj?

— Drogi są nieprzejezdne. Nie dam rady.

— A pan Stefan?

— Dzisiaj ma wolne, pan Zygmunt miał go zastąpić. Zostaje pani. Ktoś musi zamknąć budynek.

— A co z przedstawieniami?

— Niech się pani nie martwi. Wszystkie spektakle i spotkania są odwołane — zapewnia. — Wystarczy zamknąć.

— No dobrze i tak ktoś musi poczekać na ślusarza.

— Postaram się kogoś wysłać do domu pana Zygmunta. Zobaczymy się jutro. W razie problemów proszę dzwonić. — Rozłącza się bez pożegnania.

Patrzę zdumiona na ekran telefonu. Jestem wściekła na siebie za brak asertywności. Nie do mnie należy opieka nad budynkiem.

— No tak, do widzenia, dobranoc. Dziękuję, że może pani zostać, zostanie pani sowicie nagrodzona. — Rzucam telefon na stół, siadam na skórzanej kanapie w holu na parterze i zamykam oczy, wypuszczając powietrze.

Rozdział 3

poniedziałek, 2 stycznia
godz. 17.40

— Miri, Miri obudź się — szepcze łagodnie Amanda, potrząsając za ramię. — Przyszedł ślusarz.

Otwieram leniwie oczy.

— Co? — patrzę na nią zdezorientowana.

— Ślusarz, pamiętasz?

— Już myślałam, że to sen. — Ziewam lekko. — Która godzina?

— Siedemnasta czterdzieści. Przysnęłaś, nie budziłam cię, nie było po co.

— Kto jeszcze został?

— Ty, ja i trzy sprzątaczki na pierwszym piętrze.

— I ślusarz — dodaję.

— Tak, idę zobaczyć co z moim biurem.

— Poczekam tutaj. — Odprawiam ją wzrokiem do zakrętu.

Rozcieram niewyraźne oczy, wstaję z kanapy i podchodzę do maszyny z kawą stojącą blisko szatni. Wygrzebuję z kieszeni marynarki 2zł. Wpycham w otwór monetę i wybieram na panelu czarną kawę. Dodaję cukru, naciskając kilkakrotnie guzik, aż pasek zapełnia się szarymi kwadracikami, oznajmiając pełną dawkę. Maszyna wypluwa papierowy kubek na podajnik i napełnia go gorącą, czarną kawą. Sięgam do pojemnika obok maszyny po plastikowe mieszadełko i wkładając do kubka, wprawiam w kolisty ruch. Przykładam ostrożnie kubek do ust, dmucham kilka razy i upijam łyk, drugą dłonią rozmasowując kark.

Kocham, gdy kofeina rozprowadza się w moich żyłach. Oczy otwierają się szerzej, mam wrażenie, że krew płynie szybciej, jakby czerwone krwinki brały udział w maratonie. Wracam z powrotem na kanapę, sięgam do torebki po telefon i wybieram numer domowy pana Zygmunta. Wiem, że to na nic, ale będzie mnie to dręczyło, jeśli nie spróbuję.

Do ucha dociera pierwszy, drugi, trzeci sygnał. Po czwartym chcę się rozłączyć, ale w słuchawce rozbrzmiewa męski głos:

— Halo?

— Co? — charczę zszokowana.

— Słucham? Kto mówi?

Łykam ślinę i pytam:

— Jest pan Zygmunt?

— Kim pani jest?

— Co? Kim jestem? Gdzie pan Zygmunt? — naskakuję. — Proszę go dać do telefonu.

— Myślę, że to raczej niemożliwe.

Krew buzuje, odkładam kubek na stół, by nie ścisnąć go w palcach.

— Kim pan jest? Zadzwonię na policję!

— Spokojnie, jestem znajomym.

— Znajomym? Mam w to uwierzyć?

— Nie musi pani. Właśnie sprawdzam, co z panem Zygmuntem i panią Anną.

— I co?

— To raczej nie pani sprawa.

— Nie moja? Bezczelny jest pan, szukam ich od rana!

— Nie tylko pani. — Mężczyzna odkłada słuchawkę.

— Halo? Halo?! Cholera!

Rozdrażniona wybieram numer ponownie i czekam, aż intruz odbierze telefon. Niestety nie odbiera, rozłączam się i cisnę ze złością telefonem na kanapę.

Rozdział 4

1 stycznia
nad ranem

Drugi raz również był przypadkowy. Za wiele pytań, wścibskość i podejrzliwość rozdrażniła go. Teraz gdy znał to uczucie, odruch był usprawiedliwiony. Gdyby wiedział, że to się tak skończy, nie wdawałby się w dyskusję. Nie musiałby pieczołowicie zacierać śladów i zabijać jej męża. Dowiedziała się o grze, przyłapała ich na gorącym uczynku i rozwścieczona, wrzeszczała jak opętana.

Zbyt wiele razy widział twarze ludzi o wielu twarzach. Ich inne oblicza wyjawiały się w specyficznych sytuacjach. Jedni snuli się po korytarzach, włócząc leniwie stopami po gumowej podłodze i piszcząc podeszwami butów. Inni nerwowo obgryzali paznokcie i świdrującym wzrokiem obrzucali każdego napotkanego. Dom wariatów, do którego należał był jego domem od dawna. Uwielbiał go, ubóstwiał, czuł się jego ważnym elementem całej składni. Ona była jego częścią jak wielu innych. Czuli się odmieńcami, ale po wyzwoleniu wstydzili się własnego postępowania. Teraz patrzył na jej twarz i zadawał sobie pytanie:

Gdzie tkwi logika stwórcy?

Jej policzki nadymały się ze złości, skóra poczerwieniała a oczy pociemniały. Wymachiwała dłońmi na wszystkie strony, prawiąc kazanie. Nie rozumiał jej bełkotania, słowa wypływały tak szybko, że nachodziły na siebie, tworząc chaos. Była wściekła i pobudzona, para z ust unosiła się. Pomyślał, że w żyłach płynie lawa i ciężko będzie przebić się mu przez jej słowotok. Nigdy nie widział takiej furii u kobiety, jego matka mało zajmowała się własnymi dziećmi, wolała przesiadywać na kanapie, oglądając telezakupy.

Jeden cios położył ją na ziemię. Wystarczyło, wyjąć igłę, wbić a palcem wcisnąć plastikowy tłoczek do końca i po sprawie. Zamilkła. To było proste, ale mąż zauważył wszystko. Był świadkiem, dlatego podzielił jej los. W głowie przeszła mu myśl: może znowu ukazał łaskę? Przecież to małżeństwo ślubowało przed Bogiem, wymawiając magiczne słowa „Puki śmierć nas nie rozłączy”. Zabijając ją, czuł pewne zobowiązanie wobec jej męża.

Nie planował kolejnej zbrodni, stało się. I znowu poczuł lekkość, tą samą, co uprzednio. Lekkość ta była wolnością. Wyborem, jaki mógł dokonać każdy. Oblizał usta, zamknął oczy i wdychał zapach świeżej śmierci. Woń działała jak afrodyzjak, wprowadzając w błogie upojenie i rozluźniając ciało. Wyszukał kolejną dziurę na trumnę, musiał się spieszyć, nim ktoś zauważy. Jedynie, czego było mu żal, to partnera do pokera. Teraz zostało ich dwóch. Wepchnął ciała do dziury i podparł się rękoma o kolana, sapiąc ze zmęczenia.

— Ziemia, jeszcze ziemia. — Pokiwał głową i zabrał się do zasypywania zwłok.

Rozdział 5

poniedziałek, 2 stycznia
godz. 18.20

Blask natrętnych policyjnych świateł kręcących się wokół cmentarnego terenu przyprawia o lodowaty dreszcz. Niebieska poświata oblewa wystające marmurowe płyty, przykryte śniegiem, a natarczywe migotanie wywołuje w przemęczonym umyśle wrażenie falujących grobów i poruszających się w oddali wąskich, zniekształconych cieni. Palce kostnieją na dwudziestostopniowym mrozie, od wypisywania pliku papierów. Nawet długopis odmawia posłuszeństwa w taki ziąb. W powietrzu unosi się ciężki, zatykający nozdrza smród z kominów pobliskich kamienic i domków jednorodzinnych, okalając umarłą dolinę szarym dymem.

Grupa policjantów zabezpiecza pieczołowicie teren zbrodni, starając się, aby nie zatrzeć śladów swymi buciorami i uratować każdy najmniejszy skrawek dowodu przed nadchodzącą śnieżycą.

Komisarz Malewicz klnie siarczyście na cały głos, potrząsając energicznie długopisem.

— Cholera! By to pies! — Usiłuje rozpisać go o kawałek wydartego papieru z policyjnego notesu, warczy pod nosem i wsiada do wozu, zatrzaskując drzwi.

Jak każdy z obecnych wolałby grzać swój tyłek pod pierzyną u boku żony. Dawno nie widział takiego przedstawienia. Dwa ciała porzucone na cmentarzu, na dłoniach denatki rany cięte, na potylicy ślad uderzenia tępym narzędziem. Mężczyzna z kolei miał przetrąconą szczękę i ślad uderzenia tępym narzędziem, również na potylicy. Taki cios mógłby zabić tych dwoje, jednak cichy głos podpowiada mu inną wersję, mniej oczywistą, kryjącą w sobie coś mrocznego.

W poświąteczny czas ludzie często chodzą na cmentarz zapalać znicze na grobach swoich przodków. Śnieg wokół miejsca zbrodni ma liczne ślady butów przysypanych kolejną warstwą, tak samo, jak cała okolica. Musi poczekać na raport patologa. Widział wiele, ale pierwszy raz jego oczy ujrzały coś takiego. Jeden z policjantów zaśmiał się szyderczo, mówiąc: „Trzeba będzie tę parkę nożyczkami wycinać.” Mróz zdążył zrobić z nieboszczyków dwie kostki lodu.

Może faktycznie miał rację? — myśli, wypisując kilka papierków. Jeszcze nie był świadkiem wyciągania zwłok razem z ziemią. Cały cyrk dopiero przed nim, góra już suszy mu głowę, by zabezpieczyć dobrze teren i zamknąć cmentarz. Przedstawienie się zacznie, gdy przyjedzie stado imbecyli z aparatami w dłoniach, szukających sensacji dla zdobycia fanów na YouTubie. Już raz przez to przechodzili, nawet trafili do telewizji ogólnokrajowej wyśmiani bezczelnie za niedopatrzenie w sprawie zabójstwa kobiety przez konkubenta. Cały wydział był na świeczniku, jedno potknięcie i zaczęłyby się czystki. Nie może dopuścić do kolejnej obłudnej akcji mediów.

Komisarz przekręca kluczyk w stacyjce wozu, uruchamiając silnik. Zziębniętymi palcami włącza ogrzewanie. Odpina srebrną klamrę służbowej teczki i wyjmuje zapasowy długopis. Rozciera dłonie, zabierając się do dalszego notowania. Musi się uwijać, lada moment nadejdzie kolejna śnieżyca. W głębokiej kieszeni kurtki rozbrzmiewa dźwięk prywatnego telefonu. Sięga ręką. Jego twarz kamienieje na ułamek sekundy, widząc znajome nazwisko na wyświetlaczu. Wciska niechętnie zieloną słuchawkę, klnąc pod nosem:

— Cholera! Myślałem, że już dawno cię wilki zjadły! — warczy.

— Cieszyłbyś się co? — odzywa się męski, znajomy głos w telefonie.

— Zdziwi cię odpowiedź, że mam to w dupie?

— Nie — odpowiada beznamiętnie.

— Czego chcesz? — pyta niechętnie Malewicz. — Mam kupę roboty.

— Słyszałem, że masz ciekawy przypadek.

— To źle słyszałeś.

— Wydaje mi się, że moje źródła nie kłamią. Nigdy nie kłamały.

— Co cię to obchodzi? — Poprawia się nerwowo Malewicz na siedzeniu. — Podsłuchujesz nas?

— Może — odpowiada chłodno. — Masz personalia denatów?

— Stary dzwonisz po czterech latach i pytasz, czy mam dane dwóch zdechlaków? Pogięło cię? A może masz coś do ukrycia?

— Masz czy nie? — naciska.

— Z takim podejściem sobie nie pomagasz. Co cię to obchodzi?

— Prawdopodobnie sterczę w ich domu.

Szczęka komisarza opada z wrażenia, chwilę trwa nim słowa, jakie wypowiedział znajomy, przestają huczeć w głowie.

— W domu moich denatów? — mówi wolno.

— Mam ci to przeliterować?

— Skąd wiesz, że to ich dom?

— Ty mi powiedz. — Nie odpuszcza.

Komisarz wzdycha głęboko, przeciera palcami przekrwione oczy. Zbyt mało snu a za wiele pracy. Wzdycha zmarnowany, po chwili zastanowienia odpowiada:

— Anna i Zygmunt Zborowscy.

— Choler… Zgadza się.

— Co tam robisz? Masz mi coś do powiedzenia? Może nie będę musiał się wysilać zbytnio w taką pogodę nad myśleniem. Wiesz, ucieszyłoby mnie to.

— Nie wątpię, chociaż to było świńskie z twojej strony. Niestety zmartwię cię.

— Wal śmiało, i tak dzisiaj nie zasnę.

— To pracownicy teatru w centrum. Ich szef posłał mnie do ich domu, aby zobaczyć, co się stało. Od rana nikt ich nie widział. Pan Zygmunt był stróżem, czy coś w tym stylu i zabrał ze sobą klucze z kilku biur.

— Pięknie! Wiesz, że przez ciebie będę miał więcej papierków do wypisania?

— To nie mój problem.

— Gnojek z ciebie.

Kilka sekund ciszy dźga Malewicza w samo serce. Przypomniał sobie pewne zaszłości sprzed czterech lat, niczym obuchem w twarz wróciły wspomnienia. Dla nikogo nie są dobre. Zbyt wiele ich poróżniło, aby mogli nadal utrzymywać kontakt.

— Gratuluję awansu — odzywa się głos.

— Dzięki — spuszcza z tonu Malewicz. — Halo? — W głośniku rozbrzmiewa przerywany dźwięk oznajmiający zakończoną rozmowę. — Dawid? Cholera! Uparty człowiek!

Rozdział 6

poniedziałek, 2 stycznia
godz. 21.30

Huk walących pięści o metalową ramę przeszklonych, frontowych drzwi teatru przyprawia mnie prawie o zawał, wyrywając brutalnie ze snu. Z rozszalałym sercem dźwigam się na skórzanej kanapie. Siadam, rozcieram twarz. Spoglądam leniwie na ścienny zegar pośrodku holu. Dochodzi 21.30. Amandę odprawiłam godzinę temu do domu razem ze ślusarzem, który zdołał wymienić wszystkie zamki w drzwiach, a sama pozwoliłam sobie na krótką drzemkę, przynajmniej tak mi się zdawało, do czasu aż sprzątaczki nie zakończą swojej pracy.

— Chyba utknę tutaj do północy jak ten przeklęty kopciuszek.

Głośne walenie do drzwi zmusza mnie do ruszenia się z kanapy. Chociaż bardziej to moja ciekawość popędza do zobaczenia, kogo o tej porze niesie i dobija się tak natarczywie do drzwi teatru. Czy to ktoś, kogo nie poinformowano o odwołanym spektaklu o 22.00?

Zostawiam przy kanapie szpilki i włóczę wolno bosymi stopami do frontowych drzwi, ziewając kilkakrotnie i rozmasowując spięty kark. Chłód podłogi budzi moje ciało. Sięgam niepewnie dłonią do zamka, nagle umysł przytomnieje, rozszerzając źrenice.

— Czy to mądre otwierać drzwi o tej porze? — myślę.

Przecież jestem tutaj sama. Zmrożona szyba nie pozwala na zobaczenie, kto stoi przed drzwiami. Dostrzegam tylko, jak za nimi porusza się czarna, ogromna plama. Potrząsam głową i przekręcam klucz, otwierając wolno drzwi. Zimne powietrze wdziera się bezczelnie do środka, buchając na twarz siarczystym mrozem. W pierwszej chwili jest przyjemny i pobudzający. Mrużę oczy, na zewnątrz rozszalała się wichura, ograniczając widoczność do niecałych dwóch metrów. Pod stopy wdziera się śnieg, zasypując wejściowy próg. Gęsia skórka oblewa moje ciało. Zdezorientowana widokiem na dworze stoję nieruchomo. Czarna postać wmaszerowuje prędko do środka, omijając mnie bez słowa. Stoi plecami skierowanymi w moją twarz. Postać otrzepuje się energicznie ze śniegu na kurtce i oklepuje buciory, brudząc świeżo wytartą podłogę.

— Przepraszam! — podnoszę głos do nieznajomej postaci. — Przepraszam! — wrzeszczę, przymykając drzwi.

Dłonie przybysza zdejmują z głowy czarny kaptur i szarawą, workowatą czapkę wyłaniając ciemne, gęste i zmierzwione włosy. Mężczyzna z posępną i zmarzniętą miną odwraca się, rozcierając dłonie i chuchając na swoje długie palce.

— Kim pan jest? Spektakle odwołane, była informacja przed wejściem.

Stoję w lekkim rozkroku, rozwścieczona i gotowa do boju.

— Domyślam się, że pani Miranda?

— Słucham? — zaskoczył mnie, skąd do licha zna moje imię? Jego twarz nie jest mi znajoma. Prostuję się, starając nie ukazać swojego lęku, jaki kłębi się w okolicach serca. — Może. Zależy, kto pyta. Znamy się? — Wytężam wzrok.

— Chyba już się poznaliśmy.

— Nie kojarzę — kręcę przecząco głową.

— Dzisiaj, przez telefon.

— To ty? — Otwieram szerzej oczy. — Coś ty sobie myślał? Kim ty do cholery jesteś?

— Przysłał mnie pani przełożony.

— Pan Henryk?

— Długo tak będziemy gadać o niczym?

Chrząkam głośno, marszcząc swoje cienkie brwi. Przekręcam klucz w zamku i wracam spojrzeniem na nieznajomego.

— Czego chcesz?

— Klucze. — Grzebie chwilę w kieszeni kurtki, wyciąga z niej trzy komplety kluczy i zawiesza w powietrzu, trzymając za kółeczko. Obijają się o siebie, wydając metaliczny dźwięk.

Przyglądam się im przez chwilę.

— Już nie są potrzebne. Godzinę temu ślusarz wymienił zamki.

— I po to się fatygowałem? Weź je.

Zbliża rękę w moją stronę.

— Trzeba było zadzwonić. Nie potrzebuję ich.

Łapie moją lewą dłoń, obraca i wkłada w nią klucze. Mija mnie. Idąc do drzwi, słyszę, jak mówi coś pod nosem.

— Co?

— Uparta baba — mamrocze.

Wlepiam wzrok w pęk połyskliwych kluczy. Odwracam się szybko.

— Zaczekaj! Co z panem Zygmuntem?

— To nie moja sprawa.

— Ten jeden nie należy do nas. — Pokazuję na długi, wąski klucz z grubą główką na końcu.

— Mówiłem, że to nie moja sprawa. — Zakłada czapkę a na nią kaptur, zaciągając sznurki.

— Ale… czy wszystko w porządku?

Patrzy na mnie, w jego oczach widzę coś dziwnego. Jego powieki drgają lekko. Otwiera zamek, kręcąc głową.

— Policja odezwie się do pani.

— Policja? Dlaczego policja?

Obserwuję go z wielkimi oczyma, zanim dociera do mnie, że musiało wydarzyć się coś złego. Przytomnieję, dostrzegam jak zamyka za sobą drzwi. Sięgam prędko do klamki. Mężczyzna zniknął w zamieci, zostawiając mnie jeszcze bardziej rozdrażnioną niż byłam wcześniej. Rozdrażnioną i niepewną. Patrzę na lewą dłoń, zaciskającą mocno zdenerwowane palce na lodowatych kluczach. Przełykam ślinę. Do głowy przychodzi wiele niedorzecznych scenariuszy. Zastanawiam się, czego policja będzie chciała.

Pan Zygmunt to dobry człowiek, niczego złego nigdy nie zrobił. Zdejmuję z kółeczka dziwny klucz. Przechodzę wzdłuż holu, sprawdzając, czy przypadkiem nie otworzy jednych z drzwi. Zmarnowana zawracam na drugim piętrze. Przyglądam się jego dziwacznej główce.

— Przecież to niemożliwe, wszystkie klucze teatru mają te samo logo firmy, są identyczne. — Ten jeden jest większy, już na pierwszy rzut oka odróżnia się spośród innych. Nie kojarzę, byśmy mieli gdziekolwiek zamek takiego typu.

Wkładam klucz do kieszeni spodni i schodzę na parter.

Równo o północy żegnam trzy przesympatyczne sprzątaczki. Obchodzę wszystkie pomieszczenia, gasząc kolejno światła w budynku. Po skórze biegnie lodowaty dreszcz i dębieją włoski, gdy uświadamiam sobie, że zostałam sama w ogromnym pustym budynku. Jeden dziwaczny dźwięk i dostanę zawału. Bicie serca przyspiesza, coraz bardziej ogarnia mnie niepewność. Wracam na kanapę, wrzucam klucz do torebki. W szatni przebieram szpilki na kozaki i ubieram puchową kurtkę. Owijam ciasno chudy kark wełnianym szalikiem, jaki dostałam w spadku po babci. Gaszę ostatnie światła w holu i wychodzę niechętnie na siarczysty mróz, sprawdzając dwukrotnie, czy zamknęłam poprawnie zamek. Wewnątrz teatru znajduje się sporo cennych rzeczy, mogłyby być niezłym łupem dla włamywaczy. Same obrazy tutejszych artystów i rzeźby są warte kilka set złotych za sztukę. Kostiumy schowane w podziemiach to kolejne okrągłe sumki na kilka tysięcy, ale i cały dobytek teatru zbierany latami dla aktorów. Do tego dochodzą instrumenty, nagrania filmowe, sprzęt estradowy i wiele rzeczy związanych z naszymi kółkami. Gratka dla włamywacza, ale czy ktokolwiek odważyłby się posunąć do takiego czynu? To tak jakby okraść kościół, choć i takie rzeczy mają czasem miejsce.

Rozglądam się dokoła, ścieżka prowadząca do głównej ulicy jest zasypana. Na drogach pusto ani żywej duszy wałęsającej się po zakamarkach ścisłego centrum. Miasto zasnęło i zbudzi się z samego rana, witając kolejny dzień tygodnia. Gdyby nie śnieg, wszystko wyglądałoby na martwe i opuszczone. Jedyną pociechą zimy jest właśnie białe szaleństwo, to ono utrzymuje nas w pełni rozumu do wiosny. Gdyby nie silny wiatr i gwałtowne podmuchy powalające na ziemię człowieka, puściłabym się na spacer. Sama jak palec pośród ulicznych latarni rzucających żółtawy blask i poruszających się niczym metronom stojący na pianinie, odmierzając takt. Małe kruszyny padające na twarz i świeże powietrze łaskoczące płuca. Teraz jednak moim celem jest dojście bezpiecznie do domu, bez upadku i połamanych kończyn.

Przytomnieję, dostając w twarz silnym, lodowatym podmuchem, czekam aż minie i ruszam w stronę oblodzonych schodów. Pan Zygmunt już dawno odśnieżyłby stertę śniegu i posypał solą śliskie schodki. Dopiero gdy kogoś niespodziewanie brakuje w danym momencie, zwracamy uwagę na detale. Każdy najmniejszy czyn ma swoje odbicie w świecie.

Chwytając kurczliwie rękoma balustradę, schodzę wolno, ostrożnie stawiając but na niższym stopniu. W duchu liczę każdy z nich, pozwala mi to skupić się na drodze i celu przede mną. Wychodząc spod zadaszenia, ostry podmuch wiatru z drobnymi kryształkami popycha mnie na poręcz kolejnych schodów. Wpadam z impetem na chromowaną rurkę, amortyzując uderzenie dłońmi, zawisam przewieszona brzuchem przez poręcz.

— By to!… — klnę, nadymając policzki i wypuszczając powietrze. Rękawiczka przykleiła się do barierki. Szarpię mocno dwa razy, odrywając ją, zostawia czerwone, wełniane kłaki na poręczy. Od mieszkania dzieli mnie jeszcze dziesięć schodków, zakręt w prawo i drugie drzwi pozlepianych ze sobą kamienic wzdłuż ulicy. Szoruję butami po śniegu aby nie upaść. Dochodząc do jezdni, decyduję się zejść ostrożnie na drogę. Pamiętam doskonale o spadających niespodziewanie grudach śniegu z dachu pierwszej kamienicy.

Opuszczony budynek obrasta latem w pędy bluszczu, zamieniając go w soczystą zieloną kostkę, przyciągającą motyle i pszczoły. Nawet ptaki wiją małe gniazda na gzymsie. Naturze towarzyszy odpadający tynk i sypiący się dach z roku na rok coraz to bardziej wykrzywiony w łuk. Teraz również zaniedbany budynek pozostawiono na pastwę losu, czyha na przechodniów, by dać im po łbach grudą śniegu.

Moje przytulne mieszkanko z dwoma pokojami i łazienką znajduje się na pierwszym piętrze, usadowione nad byłym sklepem muzycznym, dalej jest tylko dach. Tęsknię za chichotem obsługi i brzdękami szarpanych instrumentów. Uwielbiałam wsłuchiwać się w melodię płynącą spod ręki chłopaka, strojącego zwisające na ścianach gitary. Zastanawiałam się nieraz, dlaczego pracuje w sklepie, mając tak niebywały talent. Wolałam nie wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Byłam tam tylko raz, po prezent dla znajomego. Doskonale wiedziałam, że ucieszy go komplet nowych metalowych strun. Siedział wtedy na drewnianym taborecie, z zamkniętymi oczyma muskając opuszkami nylonowe sznurki na gitarze. Melodia wydobywała się z pudła, dodając magiczny charakter temu miejscu. Zakochałam się w tym miejscu, miało w sobie moc przyciągania. Teraz gdy salon muzyczny przeniesiono na inną ulicę, w mieszkaniu panuje przerażająca cisza. Pozostało mi puszczać kolekcję pirackich nagrań z laptopa, podłączonego do skromnych głośników, zawieszonych w rogach pokoju.

Będąc prawie na miejscu, wchodzę na wąski chodnik, przekraczając zaspę usypaną przez odśnieżarkę. Drzwi wejściowe i dwa oblodzone schodki zasypał śnieg. Ostrożnie odgarniam butem pierzynę i wkładam klucz do zamka, przekręcając w prawo dwa razy. Przymarznięte uszczelki uniemożliwiają otwarcie starych drzwi. Zapieram się ramieniem i z całej siły pcham mocno, uderzam ramieniem drugi raz, napierając biodrem z całej siły, wpadam do środka, potykam się o stojące adidasy na podłodze.

— O mały włos! — warczę do siebie.

Tylko kilka centymetrów dzieliło mnie od uderzenia głową o żeliwne żebra kaloryfera. Mama zawsze powtarzała: „Dziewięć na dziesięć wypadków zdarza się w domu”. Oczywiście jej mądrości pochodzą z telewizyjnych programów, jakie uwielbia wysłuchiwać i potem powtarzać do znudzenia swoim dzieciom.

Sięgam dłonią do rurek z ogrzewania, ich ciepło powoduje uśmiech i ulgę na twarzy. Jeszcze jeden dzień u rodziców i żołądek rozstroiłby się przez tłuste jedzenie oraz upierdliwość matki na temat mojego życia osobistego, a raczej jego braku. Wizyta w ich domu zawsze kończy się kłótnią ich obojga lub naskakiwaniem na moją osobę z byle powodu. Odnoszę wrażenie, że czasem zapominają, jaka jestem dorosła i samodzielna. Owszem wysłuchuję ich rad, chociaż większość z nich mogę zamknąć w śmietniku. Brat ma z górki, wyprowadził się do innego miasta razem z żoną, odwiedza rodziców raz w miesiącu i nie wysłuchuje ich narzekań. Kogo obchodzi, że sąsiad ma większy telewizor i oni też chcą? Że sąsiadka kupiła nowe zasłony i oni również powinni, bo te mają już z dziesięć lat?

Odrzucam negatywne myśli, przysparzają mi tylko złego humoru. Zdejmuję buty, rzucam kurtkę na drewniany kołek przytwierdzony do muru, zakrywając ją torebką.

— Sen, tego mi teraz potrzeba — mówię półprzytomna do siebie i włóczę nogami po schodach, zmierzając w stronę sypialni.

Rozdział 7

wtorek, 3 stycznia
godz. 7.40

Bulgoczący dźwięk budzika w telefonie wyciąga mnie powoli ze snu. Odgarniam z ramion nagrzaną, puchatą pierzynę i sięgam leniwie dłonią w stronę telefonu.

— Jeszcze pięć minut — klepię na oślep w szklaną powłokę, przestawiając budzik na pięciominutową drzemkę. Obracam się na drugi bok, ale po chwili oczy same się otwierają. Nie zdołam usnąć, a kolejna drzemka wyssie ze mnie tylko energię. Przeciągam ramiona, odrzucam kołdrę i wyłączam budzik. Spuszczam bose stopy na pleciony bawełnianą linką dywanik. Zakładam wełniany, niebieski sweter, przerzucony przez ramę łóżka. Nienawidzę go.

— Słyszysz? Nienawidzę cię!

Patrząc na termometr za oknem, wskazujący minus piętnaście stopni, nie mam innego wyboru spośród cienkich sweterków. Już dawno nie było tak ostrej zimy. Wzdycham na samą myśl o czekających mnie zakupach w galerii handlowej. Wolałabym poczekać, aż poświąteczny szał minie, ale właśnie teraz jest okazja, aby upolować coś na wyprzedaży.

— No dobra. — Wciągam go na szyję i wkładam ręce w przydługie rękawy. — Jeszcze dzisiaj dam ci szansę. Wieczorem wracasz do szafy.

Rozczesuję swoje krótkie do ramion włosy i rzucam szczotką do wiklinowego koszyka w przedpokoju. Spoglądam do lustra na ułamek sekundy. Zapomniałam kupić farbę do włosów. Nie cierpię swojego koloru włosów. Wyglądam jak zapalona zapałka, rudy łeb z jasnymi, połamanymi od gumki końcówkami.

Schodząc po schodkach do drzwi wyjściowych, owijam szyję ciepłym szalem i pakuję się w puchową kurtkę. Otwieram drzwi mocnym szarpnięciem, guma przy drzwiach doprowadza mnie do szału. Nie mam czasu kupić nowej i cierpliwości, by uporać się ze starym klejem. Przekręcając klucz, śnieżna czapa spada za plecami, wywołując ciarki na skórze. Odgarniam butem kolejny puch na schodkach i ostrożnie schodzę, wpadając w jeszcze większą zaspę, usypaną przez odśnieżarkę. Szybkim marszem przemykam obok niebezpiecznych dachów, zmierzając w stronę schodów prowadzących do teatru. Zamieć ustała, a ścieżki obsypano sporą warstwą piasku.

Ku mojemu zdziwieniu główne drzwi teatru są otwarte, popycham lekko i wchodzę do środka. Po korytarzu krząta się zdenerwowany mężczyzna, ze spuszczoną głową w posadzkę. Drapie się nerwowo po swoich ogromnych zakolach, sięgających aż na tył głowy, mamrocząc coś niezrozumiałego.

— Pan Henryk? — wchodzę głębiej, uwalniając się z szala i puchowej kurtki.

— Dzięki Bogu! — podnosi głos, uradowany obracając się w moją stronę. — Już pani jest. — Marszem zmierza do mojej osoby.

— Już myślałam, że ktoś się włamał.

— Policja chce z panią rozmawiać.

— Policja? Ze mną? Co się stało? — Podchodzę bliżej, dostrzegam na twarzy liczne zmarszczki wywołane zdenerwowaniem.

— Pani Miranda Zygler?

Obracam się w stronę schodów prowadzących na piętro.

— Pani Miranda Zygler? — pyta ponownie mężczyzna w mundurze policjanta.

— Tak — odpowiadam, zmieszana sytuacją.

— To tylko wezwanie na policję. — Uśmiecha się lekko policjant.

— Wezwanie? W jakiej sprawie? — odbieram kopertę z jego rąk i podpisuję pokwitowanie.

— Chodzi o pana Zygmunta i jego żonę — wypala nerwowo przełożony.

— Pana Zygmunta? Co się stało? Nikt nic nie mówi.

— Przykro mi to mówić — zawiesza głos policjant. — Państwo Zborowscy nie żyją.

— Nie żyją? — zatykam usta dłonią. — Co się stało? I dlaczego jestem wezwana?

— Nie mogę na razie nic powiedzieć. Przesłuchujemy wszystkich pracowników i znajomych. Przykro mi. Z mojej strony to wszystko.

Policjant żegna się, zostawiając mnie w szoku. Ciało drży, dygoczę ze strachu i emocji, jakie szarpią wewnątrz organy. Ten obcy mężczyzna z wczoraj mówił, że zjawi się policja. Spoglądam na kopertę, szarpię nerwowo drżącymi palcami zaklejone miejsce i wyjmuję kartkę.

— Jutro? Na dziesiątą? — Patrzę na pracodawcę.

— Masz dwa dni wolnego, należy ci się za wczoraj.

— Co z teatrem?

— Już znalazłem zastępstwo — uspokaja, chociaż jego twarz jest purpurowa.

— W piątek przedstawienie. Musi się odbyć, tak długo pracowaliśmy… Oni pracowali…

— Odbędzie się. Proszę się nie martwić. — Uspokaja łagodnym tonem. — Na górze czeka na ciebie Amanda.

— No dobrze — wzdycham, obracając w dłoni kopertę. — Już do niej idę.

Wspinając się po stopniach, zastanawiam się, dlaczego przesłuchują personel teatru. Czy to przez te klucze? Nie, to raczej nie to, jeżeli się znalazły. Dlaczego ten policjant nic nie mówi? Teraz zadręczą mnie własne myśli. Czy to był wypadek? W taką śnieżycę łatwo o katastrofę na drodze. Aż mnie ciarki przechodzą. Nie. To musi być coś poważniejszego. Owszem pani Anna nie raz targnęła się na swoje życie, a w pracy mówiła, że chciałaby umrzeć jak Julia, tylko mąż jest bardziej przyziemny i mniej romantyczny niż Romeo. Nie wierzę jednak, aby byli do tego zdolni. I co w mieszkaniu robił ten mężczyzna?

— Hej, Miri!

Jej wrzask wpada mi niespodziewanie do ucha, sprowadzając natychmiast na ziemię.

— Chryste, Amando! — Łapię się za pierś, zamykając na chwilę oczy.

— Co ty taka lękliwa? — Jej twarz rozpromienia szeroki uśmiech.

— Właśnie do ciebie szłam. Co chciałaś?

— Słyszałaś, że przesłuchują personel?

— Tak, dostałam wezwanie na jutro. — Wymachuję jej kopertą przed nosem.

— Wezwanie?

— Owszem.

Twarz Amandy zmienia się w podejrzliwy wyraz. Zmarszczone brwi i ślepia wpatrujące się w kopertę dają mi do zrozumienia, że coś jest nie w porządku.

— Nie dostałaś wezwania? — pytam zbita z tropu.

— Nie — kręci wolno głową. — Przepytali nas na miejscu. Straszne co się stało — jej twarz marnieje na chwilę.

— Dziwne. Dlaczego mam iść na komendę? Ja nic nie wiem — wpatruję się w kopertę, po czym chowam ją do torebki. — Tobie powiedzieli co się stało?

— Nie, tylko pytali o ich harmonogram pracy i gdzie byli przez ostatnie kilka dni. Cholera! To chyba jakaś grubsza sprawa — wytrzeszcza oczy.

— Na to wygląda. Szkoda mi ich, byli tacy mili. — Zawieszam wzrok na szklanej witrynie z wystawą znaczków pocztowych zabytków Rybnika.

— Miałaś z nimi większy kontakt. To pewnie dlatego.

— Masz rację. Nie wygląda mi to na wypadek. Dzwoniłam wczoraj do ich mieszkania, ale odebrał jakiś mężczyzna. — Sięgam pamięcią, aby wydobyć wszystkie szczegóły. Byłam zmęczona. Czy zapamiętałam wszystko tak, jak było?

— W ich mieszkaniu? Znasz go?

— Nie. — Kręcę głową. — Ale przyszedł do teatru i oddał klucze. Wkurzyłam się, bo ślusarz już wymienił zamki. Chyba byłam oziębła w stosunku do niego.

— Co robił w ich mieszkaniu?

— Dobre pytanie. Mówił, że jest znajomym, nic więcej. — Wzdycham.

— Akurat! Długo siedziałaś wczoraj?

— Jak kopciuszek do północy. Ale jutro mam wolne.

— Szczęściara.

— Nie jestem tego pewna.

— Przesadzasz, będzie dobrze — uśmiecha się lekko.

— Nie lubię posterunków.

— Wiem.

— Idę do biura. Masz coś dla mnie?

— Nie, nic. — Łapie mnie za rękaw swetra. — Wiesz… był dzisiaj jeszcze jeden policjant. Miri żałuj, że cię nie było. Pożałowałam swojego pierścionka na palcu.

— Amando! No wiesz ty co — śmieję się. — Co by Krzyś pomyślał.

— Przecież żartuję. Wypytałam go co nieco…

— Nie chcę tego słuchać — przerywam, wymachując jej palcem przed nosem.

— Ale ja tylko pytałam. Ma 35 lat i właśnie wrócił do miasta. Kilka lat mieszkał w górach.

— Amando! Będziemy przerabiać znowu ten temat?

— Przecież ja nic nie sugeruję — wywraca oczami. — Gdybyś tylko widziała jego oczy, brązowe, nie, prawie czarne jak kulki pieprzu. Powiedział, że jeszcze przyjdzie.

— Ty jesteś niemożliwa. Ostatnio zaprosiłaś totalnego gbura, coś ty sobie myślała?

— To nie ja. To Krzysiek! — burzy się.

— Teraz zwalasz na faceta?

— Miri… Mówię ci, że ten facet to naprawdę fajny gość. Dobrze mu z oczu patrzy i ten jego hipnotyzujący głos… aż nogi miękną.

— Wariatka. Proszę cię, nie swataj mnie na siłę. To nic nie da.

— Jest singlem, ma psa i jeździ starą terenówką. — Klepie palcem po ustach. — O czym zapomniałam?

— Wiesz co? Zaraz mam próbę — spoglądam na zegarek, oddalając się dyskretnie od Amandy.

— Pamiętam! Lubi stare kino i białe wino.

— Na razie Amando! — macham jej, szczerząc zęby.

— Jeszcze mi podziękujesz!

— Wierzę ci. Zobaczymy się potem. — Odwracam się w stronę schodów i idę na parter po klucze do biura i salki. — Stuknięta wariatka — mówię, śmiejąc się pod nosem.

Jej intencje są szczere, ale marny gust przekreśla osiągnięcie sukcesu w roli swatki.

Rozdział 8

środa, 4 styczeń
godz. 9.50

Dziesięć minut przed wyznaczonym spotkaniem stoję niepewnie przed policyjnym wejściem. W kieszeni welurowego płaszcza zaciskam spocone dłonie. Miniony miesiąc był dla mnie trudny. Powoli przyzwyczajam się do chłodu i zmiennej pogody. Zastanawiam się, czy dobrze dopasowałam ubranie do wizyty na komendzie. A może powinnam wystroić się jak matka polka, czy bardziej odsłonić co nieco?

Zagryzam dolną wargę zębami. Wychodzący policjant uśmiecha się lekko w moją stronę, przytrzymując drzwi.

— Wchodzi pani?

— Tak, dziękuję — oddaję uśmiech, po czym wmaszerowuję do środka. Jego uśmiech dodaje mi otuchy. Nie mam pojęcia czego się spodziewać. Przechodziłam już raz policyjną procedurę zeznań kilka lat temu. Pomimo traumy, jaka mnie dotknęła, pamiętam każde słowo, dźgało mocno moje serce, wykrwawiające się na nowo, wyobrażając sobie po raz kolejny feralny wypadek przed świętami Bożego Narodzenia. Wtedy jednak wiedziałam doskonale o co chodzi. Teraz mam dziwne wrażenie nadchodzącego zła.

Podchodzę pełna niepewności, z milionem pytań w głowie do recepcji i drżącą ręką wyciągam dowód tożsamości.

— Proszę tutaj podpisać. — Kobieta wskazuje palcem wąski prostokąt w księdze i kiwa głową w stronę policjanta, przywołując do siebie. — Ta pani do komisarza Malewicza. –Kobieta kieruje wzrok w moją stronę. — Posterunkowy Sawczuk zaprowadzi panią do komisarza.

— Proszę za mną — mówi młody policjant, wskazując na szarawy hol.

Meldując się z wezwaniem, zaprowadzono mnie do pokoju z dwoma krzesłami, komputerem i małą lampką na biurku. Odnowiony komisariat lśni świeżymi ścianami w odcieniach szarości i bieli. Jednak stara posadzka przypomina mi ostatnią wizytę w tej placówce.

Po drugiej stronie biurka siedzi policjant z oznakami zmęczenia na twarzy. Szpakowate włosy w lekkim nieładzie jakby dopiero wstał z łóżka. Nad biurkiem unosi się dymek z kubka wypełnionego po brzegi czarną kawą. Mężczyzna wstukuje coś palcami, wciskając leniwie klawisze komputerowej klawiatury. Drzwi za plecami zamykają się. Zostaję sama.

— Dzień dobry, jestem komisarz Bartosz Malewicz — przedstawia się, w głowie wyczuwam znużenie i monotonię wymawianych słów — będę prowadził przesłuchanie.

— Miło mi — odpowiadam cicho.

— Straszny ziąb na dworze a zapowiadają jeszcze zimniejsze noce — otrzepuje się, unosząc wzrok.

— Coś o tym wiem, przez kilka dni nie miałam ogrzewania w domu. Awaria ciepłowni.

Upija łyk kawy, ożywia się na dźwięk wypowiedzianych przeze mnie słów.

— Połowa centrum miasta była odcięta — przytakuje, odstawiając kubek. — Ma pani dowód tożsamości?

— Owszem. — Sięgam do torebki i wyciągam z portfela dowód osobisty. Podaję w ręce komisarza. Uśmiecham się, jego twarz również się rozpogadza.

— Miranda Zygler?

— Tak. — Odpowiadam spokojnie.

— Muszę zapytać, z góry przepraszam. Lat?

— Trzydzieści.

— Miejsce zamieszkania?

— Plac wolności 7, Rybnik.

— Ścisłe centrum — kiwa głową — nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

— Zależy jak na to patrzeć. Jako baza wypadowa to idealne miejsce zamieszkania, niestety bardzo głośno.

— Rozumiem. Pracuje pani w teatrze?

Wklepuje dane z dowodu do komputera.

— Tak, od dwóch lat.

— Czym się tam pani zajmuje?

— Prowadzę kółko teatralne dla seniorów i kilka zajęć wieczornych.

Zastanawiam się, jak długo będziemy prowadzili tę bezproduktywną gadkę.

— Czy znała pani pana Zygmunta i Annę Zborowskich?

— Znałam? — Zamieram w jednej chwili, twarz zastyga w bezruchu z otwartymi ustami. — Tak, przepraszam. — Poprawiam się na krześle. — Co tak naprawdę się stało? Niewiele wiem na ten temat.

— Ich ciała znaleziono na cmentarzu.

— O matko, ktoś ich napadł? — Wytrzeszczam gały, nie myślałam, że powie to bez zbędnej otoczki.

— Czekamy na raport koronera, ale… — urywa i wzdychając ciężko, dodaje — to wygląda na zabójstwo.

Zatykam dłonią usta, starając się uspokoić drganie warg. Nagle robi mi się zimno, trzęsę się. Nie jestem dobra w tłamszeniu emocji. Dlaczego oni zawsze muszą dowalić człowiekowi z grubej rury? Aby nastraszyć i wyciągnąć jak najwięcej informacji?

— Czy to było dobre małżeństwo?

— Pyta pan czy się kłócili?

— Tak.

— Jak każdy w związku — wzruszam ramionami — mieli długi staż, ale kochali się jak mało kto.

— Kiedy widziała pani panią Annę i Zygmunta Zborowskich po raz ostatni?

Przeczesuję palcami włosy, zastanawiając się chwilę.

— Panią Annę spotkałam ostatni raz w piątek 30 grudnia. 6 stycznia wystawiamy przedstawienie, a pani Anna szyła kostiumy. Poinformowała mnie, że można je odebrać w poniedziałek z garderoby. W poniedziałek przekazałam informację mojej grupie, ale garderoba była zamknięta.

— A pana Zygmunta? — pyta machinalnie, stukając zręcznie palcami na klawiaturze. Dźwięk wbijanych guzików dudni mi coraz to mocniej w uszach.

— Również w piątek — mówię wolno, wpatrując się w jego palce — przed wyjściem do domu. Oddałam panu Zygmuntowi klucze z salki. W poniedziałek go nie widziałam, sama zabrałam klucze do zaplecza sceny i wpuściłam moją grupę na próbę generalną.

— Z naszych ustaleń wynika, że pani Anna była w piątek w szpitalu psychiatrycznym. Wie pani coś o tym?

— Tak, od lat wypożyczamy im stroje. Pani Ania miała je zanieść i nanieść poprawki na miejscu. Stroje leżą długo w podziemiach, niektóre wyciąga się raz na rok i dopiero wtedy wychodzą mankamenty. Mole znajdą sposób, aby wedrzeć się i splądrować każdą tkaninę.

— Rozumiem — przerywa, przybliżając twarz do ekranu komputera. — Czy to prawda, że pan Zygmunt miał klucze z teatru w swoim domu?

— Tak, skąd pan… — przełykam ślinę. — Ktoś mi je wczoraj przyniósł.

— Przyniósł? Do teatru? — marszczy brwi.

— Tak. Ktoś, kto był wczoraj w mieszkaniu państwa Zborowskich — dodaję. — Rozmawiałam z nim…

— Nim? — wtrąca komisarz.

— Tak, to był męski głos. Rozmawiałam przez telefon, straszny gbur. Potem przyniósł osobiście klucze do teatru. Byłam w szoku. Wcześniej kazałam dzwonić po ślusarza, już zdążył wymienić zamki. A potem zjawił się ten gbur i jak gdyby nic się nie stało, wręczył wszystkie klucze.

— Rozumiem.

— To on powiedział, że skontaktuje się ze mną policja.

— Tak, znam tego gbura, proszę się nim nie przejmować.

— Nie chciał mi nic więcej zdradzić. — Kręcę głową. — Przestraszyłam się. Przecież nie mam z tym nic wspólnego.

— To rutynowe przesłuchanie.

— To dlaczego wezwano tylko mnie? — burzę się.

— Właśnie z tego powodu, że dzwoniła pani do nich wieczorem.

— Czy to zbrodnia? Znam ich dobrze i martwiłam się. — Splatam ręce na piersiach.

— Dlatego panią wezwaliśmy. Znała ich pani bardzo dobrze. Pani przełożony nam powiedział, że miała pani bardzo dobry kontakt z panią Zborowską.

— Miałam i co z tego? Wiem tyle, co inni pracownicy. Nasze relacje dotyczą tylko spraw służbowych.

— Proszę się nie denerwować. Nie chcieliśmy pani urazić. — Uśmiecha się i łagodzi ton wypowiedzi. — Szukamy najmniejszych szczegółów i ewentualnych nieścisłości.

— Nieścisłości?

— Nieścisłości. Czy jest to możliwe, aby pan Zygmunt był poniedziałkowym rankiem w teatrze?

— Tak. Oczywiście. Przychodzi… przychodził — poprawiam — godzinę wcześniej niż wszyscy. Odśnieżał schodki, teraz są oblodzone. — Nabieram powietrza, źrenice rozszerzają się, wypalam natychmiast.

— Były zaśnieżone w poniedziałek?

Sięgam pamięcią, umysł się rozjaśnia. Wchodząc po stopniach moje buty się ślizgały, nie było lodu, ale śnieg na marmurowych płytkach jest niebezpieczny. Nie zwróciłam na to uwagi, tylko spieszyłam się do pracy.

— Tak.

— Czyli nie było go tam przed panią.

— Na to wygląda.

— Chyba że był w sobotę. Drugi stróż pracuje popołudniami, więc zostaje sobota.

— W sobotę? — Podnosi wzrok na moją twarz, odrywając od ekranu komputera.

— Teatr organizuje co roku przedstawienia w sylwestra, a o północy jest pokaz sztucznych ogni. Podczas takich imprez zawsze jest pan Zygmunt.

— Sztuczne ognie. — Stuka środkowym palcem dłoni o blat biurka, łapie kubek i upija wolno gorący napój. Odkładając, przenosi wzrok na moją twarz.

— Owszem.

— A niedziela?

— Pierwszego stycznia teatr jest zamknięty.

— Czy państwo Zborowscy mieli wrogów?

— Wrogów? Nie, to sympatyczne małżeństwo. Wątpię, aby mieli jakichkolwiek wrogów. W pracy wszyscy ich uwielbiali. Mieli szczęście, że mogli razem pracować. Ich miłość do siebie, rozgrzewała oblodzone serca naocznych świadków.

— Rozumiem. Z naszego raportu wynika, iż pani Anna była kilka lat temu pacjentką Rybnickiego szpitala dla nerwowo chorych. Może opowiadała o kimś? Wspominała wyjątkowe, niecodzienne zdarzenia?

Kręcę głową, słuchając jego pytań.

— Nie, nic nie wspominała, aby ją ktoś dręczył, tak samo pan Zygmunt. To było miłe i sympatyczne małżeństwo, nie mieli wrogów, wszyscy ich lubili.

— Nie zdziwiła pani informacja, że była pacjentką — patrzy w moje oczy, mrużąc wzrok.

— Wiedziałam o tym. Wszyscy wiedzieli. Załamanie nerwowe to nic wstydliwego. Ludzie źle reagują na słowo pacjent szpitala psychiatrycznego. Od razu szufladkują go jako chorego psychicznie, od którego trzeba się odciąć, bo może wyrządzić nam krzywdę. To bujdy.

Za wiele powiedziałam? Czy wypowiadanie się na ten temat było słuszne?

— To znaczy, że znała pani przeszłość pani Anny i jej próby popełnienia samobójstwa?

— Tak. — A jeśli zrobiła to co chciała i zabiła siebie i męża? Czy taki scenariusz jest możliwy? Ale dlaczego na cmentarzu? — Nie jest pan pewny jak… zginęli?

— Nie mogę pani na to odpowiedzieć. No dobrze. Na razie tyle. Gdyby pani sobie coś przypomniała, cokolwiek, nawet najmniejszą błahostkę, to proszę nas poinformować.

— Dobrze. Tak zrobię. — Uśmiecham się lekko.

Całe emocje związane z przesłuchaniem opadają. Strach wyparty zostaje ulgą, ale obawiam się ziarna niepewności zasianego przez komisarza.

— Dziękuję. Może pani iść do domu. Posterunkowy Sawczuk odprowadzi panią.

Rozdział 9

środa, 4 stycznia
godz. 11.15

Śnieżyca, która ustała z samego rana, odsłoniła na kilka godzin wyblakłe o tej porze roku, jasnoniebieskie niebo. Ulice opanował spory ruch, wolno poruszających się, kopcących samochodów. Z racji mroźnej aury i braku ogrzewania, niektóre szkoły zamknięto do odwołania. Wychodząc z komendy głównej policji, mijam grupki dzieciaków, ciągnące za plecami sanki i rzucające się śnieżnymi kulkami. Z jednej strony cieszę się na kilka dni wolnego, moja grupa doskonale wpoiła cały scenariusz przedstawienia. Jestem pewna, że poradzi sobie w piątkowy wieczór. Mając tyle czasu mam okazję na małe zakupowe szaleństwo w galerii. Służby miejskie pracują pełną parą, ośnieżając chodniki, odłupując lód i obsypując drogi solą w pośpiechu przed nadciągającą od wschodu śnieżna chmurą. Dawno nie miałam niespodziewanego urlopu, zapomniałam, co można robić w taki dzień. Iść na basen? Nie, raczej nie. Wychodząc na taki ziąb z mokrą głową, nabawię się tylko zapalenia płuc.

— Siłownia? — wzdycham, maszerując przed siebie. — Odpada. Wyżyję się w kuchni, robiąc porządki w szafkach.

Kino? — myślę. Sama do kina? Jeszcze oblepią mnie po bokach obśliniające się parki albo gorzej, stary pryk, któremu się jadaczka nie zamyka.

— Miranda?

Słyszę głos z naprzeciwka. Podnoszę brodę. Tylko tego mi brakowało, największej plotkary w mieście szukającej sensacji i wrzucającej w sieć swoje przerobione zdjęcia z uśmiechem jak od linijki.

— Miranda to ty? Nie poznałam cię.

— Cześć. To znaczy, że będę bogata.

— Zabawna jesteś — śmieje się niczym zarzynane prosie.

Szukam w myślach wymówki od bezsensownej rozmowy zabierającej mój wolny czas.

— Muszę uciekać, mama czeka na mnie w domu — tłumaczę i staram się ją wyminąć.

— Słyszałaś o tym zabójstwie? Podobno to ktoś z teatru. Czy to prawda? Pewnie masz teraz strach chodzić do pracy. Nie zazdroszczę ci.

Jej słowotok przyprawia mnie o chroniczny ból głowy.

— Ja naprawdę nie mam czasu — mijam ją ramieniem z wymuszonym uśmiechem. — Zadzwoń, to pogadamy. — W kieszeni płaszcza przyciskam alarmowy guzik telefonu. Ten zaczyna dzwonić. Wyjmuję go i udaję, że odbieram. — Już idę, jeszcze kawałek. — Macham Klaudii, dodając szeptem w jej stronę — Zadzwoń, to pogadamy.

Odchodzę jak najdalej, zostawiając kobietę stojącą zszokowaną jak słup soli, przyspieszam. Nareszcie mały trik pokazany przez brata, uratował mnie od natrętnej gaduły i plotkary. Chowam telefon i maszeruję w stronę galerii handlowej.

O tej godzinie butiki powinny być puste. Odstręcza mnie myśl tłumów i szalejących kobiet między alejkami z ciuchami. Są skłonne do wyrwania z rąk ostatniej bluzki w ich rozmiarze. Zazwyczaj wchodzę do dwóch ulubionych butików i zmierzam do konkretnej półki. Teraz jednak mam okazję do upolowania czegoś tańszego, skuszę się na obejście wszystkich sklepów. Zacznę od swojego ulubionego na pierwszym piętrze, kocham w nim delikatny kwiatowy zapach i uspokajająca muzykę, jaka otula każdego przybysza. Już w progu dostrzegam czerwoną sukienkę za kolana z długimi rękawkami do łokci. Dekolt w łódkę, odpinana na zamek wzdłuż kręgosłupa. Podchodzę i dotykam tkaniny, ciężka, ale ma w sobie pewną delikatność niczym jedwab. Kolor przypomina czerwień Ferrari. Uśmiecham się i idę dalej, szukając tego, po co przyszłam. Kaszmirowe sweterki kuszą urokiem i przystępną ceną, ale są niepraktyczne w srogie mrozy. Muszę odpuścić i skierować wzrok w konkretną rzecz. Mijam kilka stolików i dobieram się do stojaka. Różowy, wełniany sweterek z wystającymi lekko cieniutkimi nitkami zaprasza do przymierzenia. Przetrzepując wieszaki w sklepie, do głowy wpada mi jedna myśl.

— Kostiumy — mówię do siebie, odkładając zielonkawe dżinsy z przetarciami na kolanach. Pani Anna miała przekazać kostiumy do szpitalnego przedstawienia.

Oblizuję spękane chłodem usta, wzrok przykuwa szary, gruby, wełniany sweter do połowy uda. W cieplejsze dni może posłużyć jako sukienka do wysokich kozaków. Wybieram swój rozmiar i zabieram dwie zdobycze. Czuję się niczym łowca, kroczący pośród brązowych pni drzew, szukający idealnej zdobyczy. Przedzieram się pomiędzy nimi, łapię i zmierzam w kierunku boksów z kotarami. Kolejka do przebieralni studzi mój zakupowy szał. Nie cierpię przymierzalni, śmierdzi w nich potem, a w błotnistą chlapę dywaniki są mokre. Oglądam swetry w dłoniach, przykładam do ramion. Na oko wydają się idealne. Rezygnuję z przymierzania i idę prędko do kasy. Płacę i wychodzę ponownie na ziąb. Od mieszkania dzieli mnie tylko ulica. Przebiegam prędko pomiędzy samochodami stojącymi w korku, na ukrytych pod warstwą śniegu pasach. Rzucam worek z zakupami do przedpokoju i zamykam drzwi.

Do szpitala mam jakieś dziesięć minut piechotą, może więcej, jeżeli chcę uchronić swój tyłek przed niefortunnym upadkiem. Wizja gipsu na nodze studzi mój zapał do przebiegnięcia trasy niczym maratończyk. Spokojny spacer na rześkim powietrzu dobrze mi zrobi. Główne drogi przed południem są zakorkowane, większość mieszkańców zmierza do pracy poza granice miasta, inni cisną się śmierdziuchami do centrum na zakupowe szaleństwo. Będąc po drugiej stronie najbardziej ruchliwej ulicy, jestem spokojniejsza. Moje lęki przeszłości budzą się z letargu przy każdej okazji, przy wkraczaniu na drogę. Maszeruję chodnikiem wzdłuż ceglastego, wysokiego na dwa metry, muru szpitala. Pod butami chrupie piasek wymieszany z solą. Wszyscy w duchu modlą się, by mrozy odpuściły.

Przechodzę przez bramę, witając się ze strażnikiem. Kieruję się do głównego budynku, a w nim do recepcji. Młoda, szczupła kobieta siedzi przed biurkiem, stukając nieporadnie w klawiaturę komputera.

— Dzień dobry — uśmiecham się. — Miranda Zygler, pracuję w teatrze. Ja w sprawie strojów na przedstawienie.

Kobieta odrywa palce od klawiatury, spoglądając z zainteresowaniem wąskimi oczyma na moją twarz.

— Ah, tak. — Wstaje. — Dzień dobry. Tak się cieszę, że pani przyszła. — Wychodzi zza biurka. — Boję się sama chodzić do pracy, nie mówiąc o powrocie do domu. Jak można dopuścić się takiego czynu, policja nic nie mówi, ale — ścisza głos i nachyla się w moją stronę obserwując otoczenie czy nikt przypadkiem jej nie słyszy — my wiemy, że to było morderstwo.

— Morderstwo? — unoszę brwi.

— Podobno znaleźli ciała w dziurze przygotowanej na pochówek. Okropne. To straszne co się stało. Pracuję tutaj dwa tygodnie, a już takie rzeczy.

— Rozumiem. — Czuję jak włosy na nogach stają dęba, a żołądek zaciska się mocno.

Komisarz nie mówił o szczegółach, ale tutaj wiedzą pewnie więcej niż cała zgraja kryminalnych. Wolę nie wdawać się w dyskusję, plotka jest potężną bronią raniącą mnóstwo osób.

— Ale jestem gadatliwa. Wybaczy pani. Pewnie pani znała to małżeństwo.

— Tak, znałam. Chciałam się tylko upewnić, że kostiumy dotarły.

— Dotarły, ale podobno brakuje kilku. — Kręci głową bezradnie.

— Brakuje?

— Pokażę, proszę za mną.

Podążam za młodziutką dziewczyną, świeżo przyjętą do pracy. Jeszcze nieświadomą tego, co będzie tutaj widziała. To nie horror, ale świat, w jakim żyją ludzie potrzebujący pomocy. Ci, którzy trafili do ośrodka, otoczeni zostaną należytą opieką, większość z nich wyjdzie do domu odmienionymi. Inni wrócą tutaj po kolejną pomoc, gdy znowu załamią się nerwowo.

Wchodzimy do sali z kameralną sceną. Pamiętam jak na szkolnej wycieczce z podstawówki, na tej właśnie scenie, pewien pan opowiadał nam przeróżne historie o uzależnionych ludziach od alkoholu, narkotyków, a nawet seksu. Pamiętam wrzask jednego z pacjentów, przez półotwarte drzwi wdarł się krzyk, a widok przypiętego mężczyzny do łóżka, przeraził mnie prawie na śmierć. Wieziony korytarzem spojrzał na mnie i wybałuszył oczy jakby mu miały zaraz wypaść z oczodołów. Jego twarz wyrażała ból, w oczach było mnóstwo cierpienia. Pan na scenie przerwał swoją opowieść, o sobie i jakim był kiedyś człowiekiem, spojrzał się na mnie i zaczął tłumaczyć:

— Jesteś jeszcze młoda. Dopiero poznajesz, czym jest życie. Są ludzie, którzy nie potrafią sami sobie poradzić z zakrętami swojego życia. — Zszedł po schodkach i zbliżył się do mnie, nachylając się tuż przed twarzą. — Potrzebują pomocy, dlatego tutaj trafiają, czasem sami, a czasem zmuszeni przez sąd. W każdej istocie czai się mały okruch, który odpowiednio dźgnięty może ewoluować do sporych rozmiarów, popychając go do różnych czynów. Musimy dać szansę każdemu, bowiem kim byśmy się stali, patrząc na zło, jakie im się dzieje? Bez żadnej reakcji na krzywdę? Masz w sobie dobro. O tutaj — dotknął miejsca, gdzie znajduje się moje serce — czuję to i ty też to czujesz.

Wtedy dotarło do mnie. Ludzie pracujący tutaj odwalają kawał ciężkiej roboty. Jest to trudny zawód i w pewnym stopniu odciska swoje piętno w psychice tego, kto stara się pomóc. Przyzwalając na zło, stajemy się złem.

Dziewczyna otwiera drewniane drzwi obok sceny. Pomieszczenie wypełniają różne gadżety, maski, kostiumy, transparenty i wiele innych kolorowych rzeczy. Chwyta za drążek metalowego stojaka na wieszaki i wyjeżdża nim na salę. Kółeczka skrzypią pod ciężarem zwisających kostiumów. Podchodzę i łapiąc za drugą stronę stojaka, ciągnę. Pomagam kobiecie przejechać przez wystający próg.

— To wszystkie, jakie od was dostaliśmy. I protokół wypożyczenia z listą.

Zabieram z rąk kartkę. Obrzucam szybkim spojrzeniem protokół. Data wypożyczenia: 30.12.2016r. Przeglądam zawieszone kostiumy, jeden po drugim. Już na pierwszy rzut oka dostrzegam braki. Odhaczam kolejno na liście.

— A gdzie suknie? — pytam.

— Nie ma. Zniknęły. Pani Anna je przyniosła, ale się rozpłynęły. Przeszukaliśmy wszystkie pomieszczenia i nic.

— Wszystkie zniknęły?

— Tak. Zostały tylko męskie stroje i te dla giermków, czy jak się nazywają.

— Widzę. Jest pani pewna, że były tutaj?

— Tak, sama je tutaj odstawiałam z panią Anną. Zamknęłam na klucz.

— Niedobrze, to były cenne suknie. — Kręcę głową. — Kiedy zauważono zniknięcie?

— Wczoraj z rana.

— Pewnie ktoś zrobił kawał — mówię.

— Ktoś był bardzo dowcipny. Przykro mi, jeżeli się znajdą to dam wam znać.

— Srogo za to zapłaci. Dziękuję, że mi pani powiedziała. — Oddaję protokół. — Jeszcze jedno.

— Tak?

— Czy doktor Pawlicki już jest?

— Tak, w swoim gabinecie.

— Dziękuję.

Żegnam się z kobietą, pozostawiając ją samą, przechodzę przez wąski hol niczym nieodróżniającym się od odstręczających szpitalnych korytarzy. Wszystkie są zimne z jednolitą szarawą posadzką i błyszczącymi na zielonkawy kolor ścianami. Stukot butów z jednego końca korytarza niesie się kilkanaście metrów dalej, rozbijając o ścianę. Skręcam w lewo, wspinam się po schodach na pierwsze piętro. Podchodzę do drzwi z tabliczką dr. Bernard Pawlicki. Wyciągam zaciśniętą pięść, wypuszczam powietrze i stukam dwa razy, jednocześnie przekręcając gałkę i popychając lekko drzwi.

— Dzień dobry — witam się cicho.

— Miranda? — Patrzy zdziwiony na moją twarz. — Co tutaj robisz?

— Wie pan. Odwiedzam stare kąty.

— Cieszę się. Wejdź. — Zaprasza do swojego gabinetu, wskazując ręką na fotel.

Zamykam za sobą drzwi, zawieszam kurtkę na drewniany stojak z czterema odnogami i siadam na fotelu przed biurkiem. Przez ułamek sekundy czuję się jak kiedyś, siedząc na kozetce i czekając, aż ktoś naruszy cienką linię, między tym, co dozwolone a tym, co jest wyłącznie moje i znajduje się w mojej głowie.

— Przyszłam się upewnić czy kostiumy na przedstawienie dotarły. Ale dostałam niepokojącą wiadomość — uśmiecham się niepewnie.

— Jak się czujesz? — pyta niespodziewanie.

— Ja? Dobrze — odpowiadam bez zastanowienia.

— Na pewno? — Rzuca przenikliwym wzrokiem, opierając się przedramionami o biurko.

Jego krzaczaste szpakowate brwi unoszą się zawsze, gdy zamienia się w szpiega, tropiącego kolejnego dramatu. Znam miny tego mężczyzny na wylot, sam zapewne nie ma o nich zielonego pojęcia.

— Tak, bardzo dobrze. Zmartwił mnie jedynie brak sukien na przedstawienie.

— Brak sukien?

— Zniknęły. Jestem w stanie sprowadzić inne, ale to potrwa.

— Czyli jednak dotknęła cię sprawa państwa Zborowskich?

— Jak wszystkich — wzruszam ramionami. — To byli wspaniali ludzie.

— Masz rację. Wiesz, że możesz przychodzić, kiedy tylko zechcesz?

— Wiem, dziękuję. Ze mną naprawdę wszystko w porządku. Pozbierałam się, rodzina mi pomogła.

— To twoja zasługa — poprawia. — Nie zapominaj, że to twoja silna wola pozwoliła na to, aby wyjść z dołka. Jesteś silna.

— Jestem silniejsza — mówię zdecydowanie.

Pawlicki sięga do szuflady i wyjmuje żółtą teczkę związaną na środku sznurkiem. Zerka na zegarek na przegubie.

— Nie chciałam przeszkadzać. Wpadłam tylko się zapytać, czy coś pan wie na temat pani Anny. I tak już muszę wracać do domu.

— Mam wolne dziesięć minut. Nie widzieliśmy się przed wigilią. Byłaś sama? — Odwiązuje sznurek teczki i otwiera.

— Nie, poszłam do rodziców. Spędziłam święta z nimi i bratem.

— To wspaniale. Tata bardzo się o ciebie martwił.

— Wiem — wzdycham. — Czułam się dobrze. Tylko w jednym momencie przeleciały mi przez myśl wspomnienia, ale rodzina mi pomogła.

— Minęły dwa lata. Z czasem będzie coraz lepiej. Nie na tym polega, by zapominać o tych wydarzeniach, to się stało i byłaś tego częścią. Po prostu życie idzie dalej. Pamiętaj o nich ale niech nie ciągną cię w dół. Rodzina to podpora, ona zawsze ci pomoże, w szczególności mając tak wyrozumiałych rodziców.

— Wspierają mnie, nawet zanadto. Podczas kolacji chcieli mnie swatać z rozwiedzionym sąsiadem. — Śmieję się lekko.

— Co ty na to?

— Uśmiałam się. Pamiętam, że sobie dokuczaliśmy w dzieciństwie.

— Ten krok przyjdzie z czasem. Będziesz wiedziała, jak już poczujesz się gotowa.

— Chyba ma pan rację.

— A jak praca?

— Wspaniała. Naprawdę jestem wdzięczna za to, co pan dla mnie zrobił. Wstałam na nogi i żyję dalej, z dnia na dzień. Na razie nie snuję planów, cieszę się każdą chwilą.

— Miło mi to słyszeć.

— Dziękuję. — Spoglądam na zegarek. — Muszę wracać. Załatwię te stroje.

— Może przyjdziesz na spotkanie?

— Wszystko w porządku, dziękuję. Ale jeśli poczuję potrzebę to przyjdę. — Wstaję. –Obiecuję — dodaję, wykonując harcerski salut.

— Trzymam za słowo. Zawsze jesteś tutaj mile widziana.

Podchodzę do drzwi. Pawlicki idzie za mną, jego ręka ląduje na gałce i otwiera.

— Bym zapomniała. Zapraszam na nasze piątkowe przedstawienie. — Wyjmuję z torebki podwójne wejściówki i wręczam w dłonie Pawlickiego. — Noszę je od tygodnia, w końcu mam okazję wręczyć osobiście.

— Dziękuję. Z przyjemnością przyjdziemy. Rodzice będą?

— Tak, usadziłam was koło siebie. Po przedstawieniu zapraszam na przyjęcie.

— Dziękuję Mirando. Pamiętaj, że możesz dzwonić o każdej porze.

— Wiem, do zobaczenia w piątek.

Ściska moją dłoń, zabieram kurtkę na ręce i wychodzę. Idę korytarzem z uśmiechem pod nosem jak młoda dziewucha. Te spotkanie mnie uspokoiło. Dodało otuchy.

Przekładam kurtkę na drugą stronę. Słyszę jakieś głośne chrząkanie przed sobą. Podnoszę oczy, szukając źródła dźwięku.

— To znowu ty? — przystaję, wlepiając wzrok w znajomą twarz mężczyzny.

Widzę, jak jego krzaczasta lewa brew unosi się w zdziwieniu. Ruszam w jego stronę.

— Kim jesteś? — dodaję, przystając pół metra przed nim.

— Wszystko musisz wiedzieć? — Przekrzywia głowę, mija mnie jednym krokiem i przystaje koło ramienia, lekko stykając się z nim.

— Owszem! — Naskakuję. Dziwię się własnej reakcji. Nie daję poznać jak bardzo mi głupio za swoje zachowanie.

— Nie twój interes — szepcze do ucha, uśmiechając się szyderczo.

— Jakoś nie chce mi się wierzyć w nasze kolejne, przypadkowe spotkanie.

— Trudno, to twój problem. — Wzrusza ramionami i rusza przed siebie.

Chwytam jego ramię i wypalam niepohamowanym gniewem:

— Co robiłeś w domu Zborowskich?! — warczę.

Spogląda na moją dłoń, po czym przeskakuje wzrokiem z jednego oka na drugie. Jego źrenice rozszerzają się z ciekawości. Dostrzegam w nich jakby zadowolenie. Pewnie osiągnął cel, aby wyprowadzić mnie z równowagi.

— To znajomi, znajomego.

Unoszę brwi i odrywam palce.

— Akurat! Policja mnie wezwała na przesłuchanie. Przez ciebie! — naskakuję. — Może to ciebie powinni przesłuchać?

— Może już to zrobili — syczy.

— Co tam robiłeś? — drążę głębiej.

Nachyla się do mojej twarzy.

— Nieważne co ci powiem i tak dopowiesz sobie własną historyjkę, prawda?

Łykam ślinę, dreszcz strachu łaskocze moje podniebienie. Starając się zachować przytomność umysłu, odpowiadam zdawkowo:

— Nie. — Pociągam nosem. Wyczuwam drzewny i cytrusowy zapach jego perfum.

— Mówię poważnie, to coś służbowego.

Prostuje się, wlepiając wielkie oczyska w moją durną, przestraszoną minę. Zadzieram z kimś, kogo nie znam. Głupia ja — powtarzam w myślach. — Głupia!

— Co ty detektyw jakiś czy coś w tym rodzaju? — Wypalam kpiąco.

Milczy, jego twarz jest poważna.

— Do diabła, zgadłam? — parskam śmiechem. Strach odpuszcza, zamieniając się miejscem z ulgą i kolejnymi niewiadomymi.

— Pan Dawid Aleksandrowicz? — woła lekarz.

Przytykam prędko usta dłonią, starając się spoważnieć.

— Mirando ty jeszcze tutaj?

— Już wychodziłam.

— Odwiedzaj mnie częściej. — Patrzy na mnie troskliwie doktor Pawlicki.

— Dziękuję. — Uśmiecham się do Pawlickiego i kieruję wzrok na detektywa. — Teraz wiem, jak się nazywasz — szepczę do ucha Dawida.

— Cześć Miri — krzyczy jakiś męski głos z drugiej strony.

Szukam spojrzeniem znajomego głosu, odnajduję uśmiechniętego Ksawerego, rzeźbiarza i malarza, bardzo utalentowanego, ale potrzebującego wsparcia psychologa. Na popołudniowych zajęciach uwielbiałam patrzeć, jak jego dłoń trzyma drewniany pędzel dłuższy niż moje palce. Pociągnięcia były delikatne, wymachy przypominały nostalgiczną melodię unoszącą się na letnim wietrze. Kiedy rzeźbił moje dłonie, dotykał swoimi lodowatymi palcami każdy skrawek, każdą zmarszczkę palców i wgłębienia. Doznanie było magiczne, a jego końcowe dzieło doskonałe. Macham mu dłonią i kieruję się do wyjścia, zostawiając Dawida ze zmarszczonym czołem. Sama zastanawiam się, co tu robi detektyw?

Wychodząc na zewnątrz, otulam się ciasno płaszczem i wiążę podwójnie szal. Przechodzę przez stalową bramę. Na dworze pojawia się smętna szarzyzna, niebo osnute kolejnymi chmurami zwiastującymi wieczorną śnieżycę zniechęca do spacerów. Pędzę przed siebie. Na policzkach czuję, że temperatura spadła o kilka kresek niżej. Idę ostrożnie chodnikiem, z górki moje buty z gumową podeszwą nawet na obsypanym piaskiem chodniku, ślizgają się po jego powierzchni. Na drogach wzmożony ruch i korki sięgające kilku kilometrów ślimaczące się za żółtą odśnieżarką. W takie dni lepiej wyruszyć pieszo do pracy, zaoszczędzimy czas i nerwy, dotleniając przy tym swoje płuca. Rześkie powietrze pobudza umysł i ciało, zmuszając do intensywniejszego ruchu. Jedynie włosy cierpią, łamią się pod wełnianą czapką i wysuszają, nawet najsilniej nawilżająca odżywka nie upora się z problemem połamanych, rozdwojonych i suchych jak patyki końcówek. Jeszcze jedno przejście dla pieszych, odsłonięte spod warstwy śniegu i będę u celu. Patrzę po dachach kamienic czy przypadkiem nie zaatakuje mnie biała czapa, lądując na mojej głowie. Docieram do drzwi wejściowych. Na klamce odnajduję zawieszoną białą różę.

— Co to jest? Jakiś dowcipniś? — Zdejmuję ją, aby włożyć klucz do zamka, cierń na łodydze wbija się w mój serdeczny palec.

— Szlag by to! — syczę, wyciągając połowę zakrwawionego ciernia, reszta siedzi głęboko.

Rzucam przemarznięty kwiat na stolik przy drzwiach. Idę prędko po stromych schodkach do łazienki. Z palca sączy się krew. Kapie na dywanik, cieknie po ręce, sącząc się na białe podłogowe kafelki. Wyjmuję wodę utlenioną z szafki nad umywalką, pincetą przymierzam się do wyjęcia drugiej połówki z ostrym końcem, tkwiącym głęboko w palcu. Zaciskam zęby i zdecydowanym ruchem szarpię za wystającą część.

— To bolało. Bolało. — Oddycham głęboko. Obmywam ranę wodą i odkażam płynem. — Gdzie ten przeklęty plaster!

Grzebię w szafce, przerzucając wszystkie kosmetyki i lekarstwa. Sięgam głębiej, wspinając się na czubki butów. Podpieram się krwawiącą dłonią o umywalkę.

— Mam cię! Mam!

Wyjmuję plastikową szpulkę z plastrem, przemywam palec jeszcze raz i odsączam w czysty ręcznik. Zawijam energicznie plastrem. W lustrze widzę swoje odbicie, w oczach spokój i ulgę po rozmowie z lekarzem.

Niepokoją mnie jedynie zaginione suknie. Czy to żart któregoś z pracowników albo pensjonariuszy? A jeśli nie? Może je skradziono? Są cenne. Zastanawiam się, czy zawiadomić o tym tego komisarza, który mnie przesłuchiwał. Był miły. Powinnam go zawiadomić. Jeżeli je znajdą, to przynajmniej wrócą do teatru.

Zdejmuję kurtkę i wracam po stopniach zawiesić ją na haczyk przy drzwiach. Już w połowie schodów wyczuwam chłód na stopach i rześkie powietrze. Głośne uderzenie przyprawia mnie o ciarki. Schodzę wolno niżej, przewieszam połowę ciała przez balustradę. Frontowe drzwi uderzają o szafę, stojącą obok. Zbiegam po schodkach i zamykam je. Szukam kluczy, w zamku ich nie ma, na stoliku również. Przetrzepuję torebkę, tam też pusto. Trzęsę się z zimna, przekręcam wewnętrzną blokadę drzwi.

— Znajdą się później. — Rozcieram energicznie ramiona, kucam i przyklejam się plecami do grzejnika. Po chwili jest mi cieplej. Wieszam kurtkę na hak i zabieram torebkę na piętro.

Rozdział 10

środa, 4 stycznia
godz. 12.40

— Dzień dobry, detektyw Dawid Aleksandrowicz. Dziękuję za chwilę uwagi.

— Mam przerwę akurat. Proszę usiąść — Pawlicki wskazuje na krzesło przy biurku.

Dawid omiata spojrzeniem małe wnętrze w Ludwikowskim stylu. Krzesła z miękkimi poduchami naciągnięte nową grubą tkaniną w odcieniach kości słoniowej przeplatanej złotą nitką. Siada ostrożnie, zapadając się w wygodnym siedzisku. Rzeźbione mahoniowe biurko utrzymano w tej samej konwencji. Wątpi w jego autentyczność, raczej zrobiono je na specjalne zamówienie. Drewno nie pachnie starością, wręcz przeciwnie świeżą wonią jakby przytknął nos do żyjącego drzewa w lecie.

— Piękne — mówi, gładząc dłonią blat i dotykając opuszkami wypukłości.

— Dziękuję. Mój znajomy jest stolarzem, potrafi dokonać cudów w drewnie. Zdaję sobie sprawę, po co pan przyszedł, niestety niewiele wiem, na temat tego co się wydarzyło.

— A co pan wie?

— Tyle, co policja.

— Jeśli mnie słuch nie myli, pani Anna Zborowska była pana pacjentką?

— Owszem dobrze pan słyszał. Dostałem właśnie informacje, że z garderoby zniknęło kilka rzeczy. Pani Anna przyniosła nam je na potrzebę przedstawienia.

— To coś cennego?

— Dla nas nie. Wypożyczamy kostiumy z teatru.

— Dlatego pani Miranda odwiedziła pana?

— Miranda Zygler? Tak.

— Dlaczego pana?

— Jej rodzice to bliscy znajomi, są wręcz prawie jak rodzina. Dostałem zaproszenie na przedstawienie od pani Mirandy.

— A przy okazji powiedziała o zgubie?

— Tak, pracuje w teatrze przy sztukach, więc trochę ją to zaniepokoiło.

— Czy był pan w szpitalu gdy znaleziono zwłoki?

— Nie, miałem dzienną zmianę. Wychodząc słyszałem syreny, na drugi dzień skojarzyłem fakty.

— Czy pani Anna miała jakieś problemy? Wiem, że leczono ją w tym ośrodku i wypuszczono. Słyszałem, że przychodziła nadal do szpitala.

— Przychodziła na terapię, to była skomplikowana osobowość, łatwo popadała w depresję.

— Co było przyczyną powrotu?

— Zmarła jej matka. Jedyna rodzina, prócz męża oczywiście.

— Rozumiem. A pan Zygmunt?

— Miły mężczyzna, ale nie znałem go. Tylko z opowieści pani Anny.

— Wie pan coś na temat grudniowej ofiary, również znalezionej na cmentarzu?

— Chodzi panu o Dagmarę Kubis?

— Tak. Znał ją pan?

— Tak, to była nasza pensjonariuszka. Wracała kilka razy na odwyk i terapię. Ciężki charakter.

— Czy łączyło coś te dwie kobiety? Panią Annę i Dagmarę.

— Były na tym samym oddziale. Nic więcej — zerka niecierpliwie na tarczę srebrnego zegarka na lewym przegubie. — Za chwilę mam obchód.

— Rozumiem. Czy mógłbym się rozejrzeć i porozmawiać z personelem?

— Tak, oczywiście nie mam nic przeciwko jeśli zachowa pan informacje dla siebie. Wszyscy jesteśmy… wstrząśnięci tym co się stało i wolelibyśmy, aby ta sprawa zamknęła się jak najszybciej.

— Będę dyskretny. To moja wizytówka, w razie jakby sobie pan coś przypomniał…

— To zadzwonię — kończy.

Wstaje z krzesła i idzie w stronę drzwi.

— Jeszcze jedno — obraca się w stronę lekarza.

— Tak?

— Kiedy to przedstawienie?

— Słucham?

— Przedstawienie pani Mirandy.

— Ah, w piątek.

— Dziękuję i do zobaczenia.

— Do widzenia.

To będzie skomplikowane — myśli, wychodząc z gabinetu.

Schodzi wolno schodami na parter. Spotykając po drodze personel wymienia kilka zdań, szukając najmniejszego śladu. Z daleka dostrzega młodą dziewczynę na recepcji, zwijającą wokół palca przewód telefoniczny. Trzymając słuchawkę w uścisku pomiędzy ramieniem i policzkiem, jedną ręką bawi się kablem a drugą klepie palcami po klawiaturze komputera.

— Zacznę od niej — mówi w myślach i szybkim marszem przemierza hol. Staje wyprostowany przed ladą, a palce opiera o jej powierzchnię. Czeka cierpliwie, aż kobieta zakończy rozmowę przez telefon.

— Słucham, w czym mogę pomóc?

— Detektyw Dawid Aleksandrowicz, wcześniej rozmawiałem z kimś innym.

— Tak, pani Monika przez chwilę mnie zastępowała. Wspominała o panu.

— Długo pani tutaj pracuje?

— Dwa tygodnie. Pan w sprawie tych zabójstw?

— Wie coś pani o tym?

— Niestety nie będę pomocna.

Chrzęst starych drzwi i chłód wdzierający się u jego stóp zwraca uwagę detektywa.

— Cześć! — rzuca, szczerkający zębami mężczyzna w czarnym płaszczu do połowy uda. — Widziałaś może moje okulary? Chyba je zostawiłem po dyżurze.

— Zapytaj Kamili, jest na piętrze.

— Pan tutaj pracuje? — wypala detektyw?

— Tak. — Mężczyzna rusza w stronę schodów.

— Mam kilka pytań w związku z zabójstwem na cmentarzu. Czy mogę zająć panu chwilę?

— Zabójstwami? Dobrze, tylko muszę skoczyć po moje okulary.

— Pójdę z panem.

Uśmiecha się w stronę recepcjonistki i rusza za mężczyzną. Ponownie omiata spojrzeniem korytarze, surowe i chłodne. Nie chciałby nigdy tutaj trafić. Sam wygląd przysparza psychodelicznych myśli. Wspina się po stopniach, doganiając mężczyznę.

— Kamila! — woła do kobiety, pchającej metalowy wózek na kółkach z fiolkami pełnymi tabletek.

— Ty tutaj? — zatrzymuje się kobieta.

— Widziałaś moje okulary?

— Tak się składa, że je mam w kanciapie. Chodź — macha dłonią i popycha wózek w stronę trzecich drzwi.

Mężczyzna wchodzi pierwszy, rozpogadza się na widok swojej zguby.

— Dzięki.

— Dzień dobry, detektyw Dawid Aleksandrowicz — uśmiecha się w stronę kobiety podchodząc bliżej.

— Miło mi — uśmiecha się speszona i ucieka wzrokiem.

— Czy mieli państwo dyżur, gdy znaleziono ciała państwa Zborowskich?

— Ja nie — odpowiada kobieta.

— Zaczynałem, gdy wszędzie już było pełno policji. To straszne co się przydarzyło — kręci głową mężczyzna.

— Może państwo coś zauważyli?

Mężczyzna wzrusza bezradnie ramionami. Kobieta wlepia wzrok w detektywa niczym puma, chcąca się uczepić smakowitego kąska.

— Pracuje pan na nocną zmianę? — pyta detektyw.

— Tak. W ubiegłym tygodniu razem z Kamilą. — Wskazuje na koleżankę obok. — Teraz z kimś innym.

Kobieta przytakuje, do jej twarzy przykleił się uśmiech mima, szeroki i łapczywy, zwracający natarczywie uwagę na swoją osobę.

— Miłe towarzystwo — chrząka detektyw, ignorując kobiece sztuczki.

— Mam jeszcze inne zajęcia — dodaje mężczyzna.

— Jakie?

— Pracuję dorywczo w aptece na rynku. Mieszam na zapleczu odczynniki.

Detektyw zapisuje skrupulatnie każde słowo. Zawsze wolał być dokładny, nie raz jeden drobny szczegół prowadzi do rozwiązania sprawy szybciej, niż komukolwiek by się wydawało. Dlatego kiedyś był dobry. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż skrupulatność zwraca się po stokroć.

— Prowadzę jeszcze terapię.

— Terapię? — Podnosi wzrok. — Jest pan człowiekiem orkiestrą?

— Chyba tak. Można to ująć w ten sposób — uśmiecha się.

— Co to za terapia? — Stara się być ostrożny podczas przesłuchiwania personelu. Każdy najmniejszy szczegół może być pomocny, a każde spoufalenie z osobami mogącymi pomóc, może mieć odwrotny skutek. Zaślepienie odciąga uwagę od szczegółów i racjonalnego podejścia do każdej sprawy. Racjonalność jest w tym zawodzie na pierwszym miejscu, na ostatnim zaś osobiste uczucia.

— Kojarzy pan program AA?

— Owszem.

— To coś podobnego, ukierunkowanego bardziej dla osób z depresją.

— Sądziłem, że takie spotkania prowadzą psycholodzy.

— Mam dyplom. Nie szczycę się tym, to zawód jak każdy inny. Ale cieszy mnie ta praca.

— To się ceni — kiwa głową detektyw.

— Też tak myślę — dodaje kobieta.

— A pani? — Przerzuca spojrzenie na kobietę.

— Ja? — Rozpromienia się jeszcze bardziej, oblewając się czerwienią na policzkach. Detektyw zauważa jej zdenerwowanie i silną reakcję lękową. Czy to strach spowodowany wiedzą kto jest sprawcą? Czy tylko kilkuminutowe zauroczenie jego osobą?

— Ma pani jakieś dodatkowe zajęcia?

— Nie, nie. Jestem tutaj dopiero dwa lata. Człowiek może ześwirować w tym miejscu.

— Doprawdy? — wykrzywia brwi, zainteresowany jej osądem.

— Tak. Na widok tych dziwacznych ludzi, każdy z nas staje się świrem takim jak oni.

— Rozumiem. Można prosić państwa godność?

— Kamila Nowicka.

— Sebastian Strug.

Jej rzęsy trzepocą z każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Ignoruje jej zachowanie, przerzucając wzrok na mężczyznę.

— Dziękuję. No dobrze, jeśli pan coś sobie przypomni, to proszę dać nam znać. — Podaje wizytówkę. — Pani również.

Zapisuje w notatniku nazwiska, żegna się z obojgiem i kieruje się do wyjścia ze szpitala. Chowa swój mały notesik do skórzanej torby przewieszonej przez ramię. Zamykając klapę, słyszy szmer i stukot ciężkich butów wspinających się po schodach w jego stronę. Podnosi wzrok.

— Czy my się znamy? — pyta, zagradzając drogę mężczyźnie.

— Nie — odpowiada speszony, usiłując się przedostać bokiem, ale detektyw jest szybszy od niego. — Chcę przejść.

— Pracuje pan tutaj?

— Nie — spuszcza głowę, drapiąc się za lewym uchem, a butami stuka o schodki otrzepując je ze śniegu.

— Rozumiem. Teraz kojarzę, wołał pan panią Mirandę. Zna ją pan?

— Tak. — Uśmiecha się i unosi dumnie głowę.

— Skąd?

— Rzeźbiłem jej delikatne dłonie. Uwielbiam jej przedstawienia.

Dawid zastanawia się, czy mężczyzna udaje głupiego, czy faktycznie nim jest. Jego ruchy oznaczałyby, że jest obłąkany, ale oczy mówią co innego.

— Co pan tutaj robi?

— To mój dom.

— Dom? Ah, jest pan pensjonariuszem.

— Tak. Muszę iść, bo się spóźnię.

— Dokąd?

— Na spotkanie. — Mija go i szybkimi susami wbiega na piętro, znikając za ścianą korytarza.

Rozdział 11

środa, 4 stycznia
godz. 14.00

Niewiele się dowiedział. Stróż niczego nie zauważył tamtej nocy, personel był zajęty a pensjonariusze zamknięci w swoich salach. Punkt zero nie jest dobrą oznaką. Na podjeździe, przed wejściem do budynku administracyjnego, zauważa radiowóz policyjny i znajomą twarz za kierownicą. Uśmiechnięty podchodzi bliżej.

— Malewicz! — drze się w stronę samochodu. Policjant nie zwraca uwagi. — Bartosz!

— Czego?! — wrzeszczy, notując coś pieczołowicie w służbowym notatniku.

— Stary gbur! — dodaje detektyw, by zwrócić uwagę dawnego przyjaciela.

— Koleś masz niewyparzoną mordę! — oburzony podnosi wzrok. Zamiera, nie wierząc własnym oczom, wytęża wzrok i wyciąga szyję przez okno radiowozu. — Mucha? To ty? Cholera! Nie poznałbym cię na drodze.

— Za to ja przeciwnie. — Podchodzi do radiowozu. — Nic się nie zmieniłeś. Tan sam warkot w głosie, kawa w samochodzie. No, pomijając kupę siwych włosów i tonę zmarszczek na twarzy.

— Spadaj! — Łapie za klamkę drzwi, popycha i wywleka swoje zastygłe kości na zewnątrz. — Co tu robisz?

— Mam do ciebie sprawę. — Przestępuje z nogi na nogę, rozgrzewając się.

— Już się boję.

— Nie uściskasz swojego największego przekleństwa? — rzuca oskarżycielsko Dawid.

— Ostatnio jak cię widziałem, to nie byłeś skory do uścisków.

— Dałeś mi w mordę. Myślałeś, że cię będę za to całował po dupie?

— Może trochę — śmieje się komisarz pod nosem.

Malewicz klepie swoimi dużymi łapskami po plecach Dawida.

— Dobra, dobra, bo pomyślą, że z nas geje. Co to za szczur w radiowozie? — pyta Dawid, zerkając ukradkiem na młodego chudzielca w mundurze.

— Świeża krew.

— Jeździsz z młodymi? Myślałem, że awansowałeś a tu taka degradacja.

— To samo mówili o tobie, gdy byłeś na jego miejscu — szczerzy zęby.

— Nowy gobelin?

— Tak mi się wydaje. Olaf Pakura, ale wolę staroświecką ksywę „młody”.

— Oby nie zbierał kurzu.

— Nie jest tak bystry, jak ty kiedyś, ale ma niezłego nosa. Wolę mieć takich przy sobie niż oddać ich w ręce monotonii by stłamsiła talent.

Dawid wychyla się za Malewicza, zerkając ponownie na zanurzonego w pisaniu młodego policjanta. Przygląda się jego wąskiej twarzy i skupieniu. Czysty, skupiony umysł to złoto. A młody umysł to materiał, z którego można stworzyć perfekcyjne dzieło do walki z przestępczością.

— Ile ma lat? — prostuje się.

— Olaf? Dwadzieścia dwa.

— No to piwa może się z nami napić.

— Dobra nie chrzań, czego chcesz? — Malewicz opiera się o drzwi radiowozu.

— Zborowscy. — Wciska dłonie do kieszeni kurtki, mróz ścina krew w żyłach. Klął, jadąc do szpitala bez rękawiczek. Palce na kierownicy mogą odpaść w dłuższej podróży.

— Wiedziałem, że się nie odwalisz od tej sprawy. Co ci do tego? — Rzuca notes na siedzenie.

— To znajomi mojego niedoszłego teścia. Prosił mnie o to.

— No pięknie, będę miał cię na głowie przez całą sprawę?

— Zależy od ciebie. — Uśmiecha się kpiąco Mucha. — Dokopałem się do kilku ciekawych informacji. Zamordowana kobieta, pani Anna, była pacjentką szpitala. Jej dłonie pocięto.

— Chwila! — Unosi rękę. — Skąd masz takie informacje? — burzy się Malewicz.

— Jeśli ci powiem, to musiałbym cię zabić.

— Dowcipniś.

— Mam swoje stare źródła. Kojarzysz pocięte dłonie?

— Tak.

— Te same ślady, ktoś zafundował kobiecie sprzed dwóch tygodni, którą znaleziono na cmentarzu. Kojarzysz sprawę?

— Uważasz mnie za głupka? Tak, pamiętam!

— I co?

— Co, co? Prokurator nad tym ślęczał z Alanem, ja musiałem odetchnąć. Ale kto się wypaplał o dłoniach?

Mucha śmieje się niczym zwycięzca. To jego przewaga nad policją. Zdaje sobie sprawę powrotu do gry. On bardzo dobrze potrafi rozdawać karty. Manipulację ma w małym palcu. Niestety nawet swojemu wieloletniemu przyjacielowi nie może zdradzić kanału informacji. To zburzyłoby zaufanie do policji, hurtem posypałyby się głowy. Wtyka musi być chroniona za wszelką cenę.

— To moje źródło i doskonale wiesz, że nie mogę ci go zdradzić.

— I co ja mam z tobą zrobić?

— Nic nie sugeruję.

Komisarz wzdycha ciężko, pociera dłonie, chucha w nie kilkakrotnie by rozgrzać. W głowie ma mnóstwo pytań, roją się od czasu ostatniego spotkania. Wyrzuty sumienia gryzły go kilka lat, aż do dzisiaj, gdy zjawił się pełen energii. Piętno odciśnięte na Dawidzie zniknęło z jego twarzy. Jest zdrowy, wyleczony. Emanuje wewnętrznym spokojem.

— Dobra. Tylko nie spraszaj mi tutaj prasy, bo im utnę jaja i wyślę ci na kolację.

— Co złego to nie ja. — Unosi niewinnie dłonie. — Chcę pomóc.

— Lepiej, żebyś się w to nie mieszał — zaczyna z troską. — Natrudziłem się, aby zatrzeć wszystko co napsułeś zanim odszedłeś — warczy w stronę Muchy.

— Nie musiałeś.

— Ciszej! Młody usłyszy.

— Niech się uczy, że takie sprawy mogą zniszczyć człowieka. Zerknij na tę sprawę z grudnia. Nie naciskam, po prostu… Zerknij.

— Dobra, ale odwal się od tego. To nie miejsce dla ciebie.

— Jak sobie życzysz. — Unosi dłonie. — Miło było się spotkać — dodaje i odchodzi w stronę parkingu.

Rozdział 12

środa, 4 stycznia
godz. 19.15

W dzieciństwie wychowano go na katolika. Co niedziele chodził posłusznie do kościoła na nabożeństwo. Matka za każdym razem wybierała inną świątynię, a po kilku tygodniach jej rytuał zaczynał się od nowa. Lubiła urozmaicenie. On jednak zakochał się bez pamięci w jednej spośród kilkunastu Domów Bożych, do jakich uczęszczali na nabożeństwa. Zamiast słuchać uważnie kazań, ukradkiem podziwiał wysokie sufity budowli i kolorowy, hipnotyzujący ołtarz. Najbardziej fascynowały go bijące swym złotym blaskiem wysokie figury, rozstawione w różnych kontach Bazyliki św. Antoniego i zwisające żyrandole z mnóstwem imitacji świec. Niebieskie sklepienie przypominało niebo wieczorową porą, sprawiało, że osoba gorliwie wierząca, czuła jakby była bliżej stwórcy. Gdy lekkie światła na bokach rzucało poświatę leniwych, rozgrzewających się wolno reflektorów, człowiek czekał, aż zabrzmią potężne dzwony. Już dawno nie widział tego wnętrza, odnowione i odmalowane zapierało dech w piersi. Nienawidził jedynie chłodu, jaki towarzyszył nabożeństwom. Przeciąg wdzierał się do środka pomiędzy tylnymi a bocznymi drzwiami przy ołtarzu, otulając mrozem nabożników. Od kilku tygodni powrócił do dawnego rytuału. Nie z powodu nagłego poczucia chęci odnowienia swojej wiary, ale z jej powodu.

Pamięta, gdy pierwszy raz minęła go na korytarzu. Jej nieobecny wzrok natychmiast przykuł jego uwagę, paznokciami drapała skórę lewego ramienia, przedzierając się aż do krwi. Wyglądała na chorą, blada cera i sine, podkrążone oczy. Miał ochotę się nią zaopiekować. Jej włosy nęciły go, pobudzając w spodniach męski organ. Za każdym razem czół ciasnotę, chociaż miał świadomość własnego wstydu. To właśnie wstyd zniechęcał go do pierwszego kroku. Kochał słabość kobiet, tylko to dawało mu szansę wyższości nad nimi. Miał poczucie bycia kimś i wiedział, że w takich chwilach ma przewagę. Minęło kilka tygodni, nim odważył się do niej podejść, tuż po nabożeństwie.

Czekał, aż ostatni ludzie opuszczą kościół, a światła zgasną. Zabrał z samochodu różę i ruszył pewny siebie. Pusty kościół był doskonałym momentem, aby nie zwracać na siebie uwagi obcych ludzi. W powietrzu wyczuwał zapach jej tanich perfum z supermarketu. Podążył za zapachem.

Nigdy nie był na wieży, nie widział też widoku, jaki rozpościera się z góry. Stąpał cicho, nie chcąc jej przerazić. Nie mógł jej dać tego, czego ona chciała, ale jedna chwila zapomnienia ukoiłaby jego ukrytą żądzę.

— Sandro — szepnął cicho, będąc tuż za jej plecami. Ciepło jej ciała biło na jego twarz.

Przerażona obróciła się i potykając na schodach, zachwiała się na ich skraju.

— Matko przenajświętsza! — złapała się za serce. — Co pan tutaj robi? Tutaj nie wolno wchodzić bez pozwolenia! — zganiła gościa, obracając w dłoni dziesiątkę różańca.

— Nie poznajesz mnie Sandro?

— Proszę stąd wyjść! Natychmiast. — Obróciła się od przybysza po czym wspinała wyżej.

— Sandro! Zaczekaj.

Jego złość wylała się na twarz, zacisnął szczękę tak mocno, aż zęby zaskrzypiały pod naciskiem. Żyła na szyi napięła się i pociemniała, krew się gotowała. Nie zdenerwował się za odtrącenie. Po prostu nie cierpiał, gdy ktoś go ignorował. Wielbił ją od dawna. Chciał jej pomóc, chciał uratować, a ona go odtrąciła, warcząc na niego jak na bezpańskiego psa. Zmusiła do uczynku, którego się obawiał, nie chciał czynić więcej zła. Ale zło wpełzło w jego umysł ponownie, zapuszczając głęboko swoje korzenie. Zrobił to raz i drugi. Trzeci wydawał się łatwiejszym i bardziej łakomym kąskiem. Bolesnym, bo miał nadzieję na mały wyskok. Smaczniejszym, bo zemsta zawsze jest rozkoszna. Jednym szarpnięciem za spleciony długi warkocz, upadła plecami na schody wydając jękliwy krzyk, towarzyszący okropnemu bólowi łamanych żeber. Podparła się dłońmi o schodek i podniosła wzrok na mężczyznę. Przerażona widokiem jego twarzy wydarła się, płacząc. Wysoka smukła postać była jej znajoma, szukała w pamięci twarzy przybysza, ale strach wyparł wszelkie wspomnienia.

Podszedł bliżej, patrząc na nią ze współczuciem. Widział w jej oczach ból. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie była zdrowa. Różaniec leżał na niższym ze stopni, niewiele jej pomógł. Palce pożółkłe, a oczy przekrwione. Ćpała, piła, diabeł nadal miał ją w garści. Nachylił się nad nią i sięgnął dłońmi do jej twarzy. Jęczała. Błagała o litość. Zaszklone oczy nie robiły na nim wrażenia. Jego krew była już skażona, szpik przesiąknięty czernią a wzrok obojętny na płacz i ludzkie stękania. W jednym momencie zdał sobie sprawę, długo szukał drogi swojego życia, upragnionej ścieżki, w jakiej mógłby się spełnić. Nareszcie doświadczył objawienia. Nie pozostawiła mu wyboru. Spojrzał na nią po raz ostatni, będąc już kimś innym. Tak mu się zdawało. Spojrzał kpiąco, podciągnął ją z ziemi. Splótł na szyi palce i zaciskał stopniowo. Puls stawał się coraz bardziej natarczywy, wyczuwał go na swoich opuszkach, aż z każdą sekundą słabł. Wzrok zamarł, źrenice zesztywniały. Rozchylone usta nawet nie drgnęły. Zamilkła. Położył ją delikatnie i pogłaskał po ciepłym jeszcze policzku. Jej skóra była aksamitna z małymi wgłębieniami po krostach. Zamilkła na zawsze.

— Śpij. Teraz jesteś wolna. Śpij — uśmiechnął się. — Mam dla ciebie coś ładnego. Nie odchodź. Zaraz wrócę, obiecuję.

Znowu poczuł ulgę i wolność. Delektował się nią długo, aż poczuł wewnętrzny spokój.

Rozdział 13

czwartek, 5 stycznia
godz. 10:15

Głowa pęka od braku snu, wyjmuję z torebki opakowanie tabletek przeciwbólowych i wyłuskuję okrągłą pastylkę. Zapijam wodą i wychodzę na zewnątrz przekręcając klucz dwa razy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 60.93