ROZDZIAŁ PIERWSZY Nieznajoma
Marcus Daan nie był przyzwyczajony do bycia ignorowanym. Niezależnie od miejsca — czy był to stół negocjacyjny, gala pełna wpływowych nazwisk, restauracja z gwiazdką Michelin, czy zwykły spacer po mieście, podczas którego układał w głowie kolejne strategie — jego obecność wywoływała reakcje. Mężczyźni mimowolnie robili mu miejsce, a kobiety śledziły wzrokiem, czekając choćby na ułamek jego uwagi.
W wieku zaledwie trzydziestu lat zbudował własne nowoczesne imperium, rosnące w siłę i nienaruszalne. Gry, które produkował, nie były tylko rozrywką. Były dopracowaną do granic formą ekspresji — światy pełne detali, emocji i napięć, które potrafił konstruować z matematyczną precyzją i artystycznym wyczuciem.
To właśnie ta jego zdolność — kreowania rzeczywistości tak sugestywnej, że inni nie chcieli jej opuszczać — była jego prawdziwą władzą. Ale nie tylko ona. Marcus miał w sobie coś, co trudno było zdefiniować. Paradoksalne połączenie chłopięcego uroku z męską intensywnością i drapieżną dominacją. Jego jasne, zielone oczy potrafiły śmiać się z lekkością, a chwilę później przeszywać wzrokiem, analizując rozmówcę do samego rdzenia. Wyraziste kości policzkowe nadawały jego twarzy niemal łagodny rysunek, lecz kontrastowały z twardą linią szczęki i nonszalanckim, ale pewnym sposobem poruszania się.
Była w nim niepokojąca spójność między pozornie sprzecznymi cechami. Było w nim coś z człowieka, który jeszcze nie zaznał prawdziwej porażki, a równocześnie dojrzałość mężczyzny, który niczego nie pozostawia przypadkowi. Ten kontrast fascynował, bo ludzie nie wiedzieli, czego się po nim spodziewać. I może właśnie dlatego nie potrafili się od niego oderwać.
Nigdy nie musiał walczyć o uwagę, wystarczyło, że się pojawił, a otoczenie instynktownie dostosowywało się do jego obecności. Nie chodziło o wygląd, choć robił swoje, ani o świetnie skrojone garnitury czy wyluzowaną elegancję jeansów i białego T-shirtu. Jego siła leżała w czymś znacznie subtelniejszym, w tej aurze pewności siebie, która nie była nachalna, a jednak narzucała ton każdej interakcji. Był zabawny i niebezpieczny jednocześnie. Rozbrajający i nieprzewidywalny. Czasem przypominał aktora na scenie, który od pierwszych słów potrafił zawładnąć rozmową, wciągnąć rozmówcę w subtelną grę, której reguły znał tylko on. Nie trzeba było mu podpowiadać, w którą rolę ma wejść. Wybierał ją sam.
Jego głos był głęboki i jednocześnie wesoły, pewny siebie i z tą nutą tajemnicy i ciepła, która sprawiała, że ludzie nie tylko słuchali, ale chcieli słuchać. Miał tę rzadką zdolność mówienia w sposób, który brzmiał jak zaproszenie. Do rozmowy, do gry, do czegoś więcej.
A uśmiech? To była jego najskuteczniejsza broń. Nieoczywisty, może czasem kąśliwy, czasem rozbrajająco chłopięcy — pojawiał się zawsze wtedy, gdy najbardziej rozpraszał. I nigdy nie był przypadkowy. Marcus używał go z taką precyzją, jakby za każdym razem wybierał moment, który przyniesie największy efekt, jakby przewidywał reakcję, zanim ktokolwiek zdążył ją mieć.
Tego dnia, kiedy formalnie przekazywał darowiznę na rzecz uczelni, nie oczekiwał niczego zaskakującego. Robił to wielokrotnie — jego firma od lat wspierała inicjatywy edukacyjne, sponsorował laboratoria, stypendia, projekty badawcze. Dla niego to była strategia, nie filantropia. Korzyści były oczywiste: budowanie wizerunku, dostęp do obiecujących młodych talentów, które mógł zwerbować do swojej firmy, a przy okazji… odrobina rozrywki. Zazwyczaj kobiety reagowały na jego obecność z wdzięcznością, czasem wręcz z zachwytem. Lubił tę subtelną grę spojrzeń, atmosferę podziwu i flirtu, w której to on nadawał ton. Jak zawsze. Tym razem jednak coś było inaczej.
Wśród obecnych była ona. Lali Mille. Kobieta, która nawet na niego nie spojrzała. Stała nieco z boku, pogrążona w rozmowie z profesorem, była skupiona i całkowicie pochłonięta dyskusją. Wysoka, szczupła, poruszała się z naturalną elegancją, harmonijnie i bez zbędnych gestów, jakby każdy jej ruch był przemyślany, a jednocześnie zupełnie niewymuszony. Miała w sobie coś z arystokratki z dawnych czasów, coś, co przyciągało uwagę, choć sama zdawała się tego nie zauważać.
Jej krótkie, ciemne włosy opadały na kark w kontrolowanym nieładzie — perfekcyjnie niedbałym, jakby wrodzona swoboda stylu była jej drugą naturą. Długa, smukła szyja podkreślała ten surowy, a zarazem hipnotyzujący wizerunek kobiety, której nie sposób zaszufladkować. Miała w sobie klasę, ale też dystans i spokój, jakby nic i nikt nie był w stanie jej zaimponować albo wyprowadzić z równowagi.
Marcus zauważył ją natychmiast. Nie dlatego, że była oszałamiająco piękna, choć niewątpliwie była. Przyciągnęło go coś innego — jej postawa, była jak samotna wyspa, odgrodzona od całej tej sytuacji, jakby nie obchodził jej ani on, ani jego nazwisko, ani jego pieniądze. Jakby cała otaczająca go rzeczywistość nie miała do niej dostępu.
To było nowe, więc nie mógł przestać jej obserwować, co także było irracjonalne. Przecież nie pierwszy raz widział atrakcyjną kobietę i nie pierwszy raz ktoś go ignorował, choć zdarzało się to tak rzadko, że niemal zapomniał, jak to jest. A jednak… coś w niej nie pozwalało mu oderwać wzroku.
Zauważył, że spojrzała ukradkiem na telefon i uśmiechnęła się do wiadomości. Subtelnie, jakby odruchowo. Od kogo? Od przyjaciółki? Rodziny? Męża? Kochanka? Poczuł się głupio. Co go to obchodzi? Od kiedy interesuje go, kto pisze do obcej kobiety? A jednak czuł irytujące ukłucie w żołądku. Coś w tym uśmiechu było… osobistego. Nie dla niego. Marcus odetchnął, prostując się lekko, jakby chciał wyrzucić z siebie tę dziwną myśl.
Tymczasem ona wróciła do rozmowy z profesorem, kiwnęła komuś głową, uśmiechając się szeroko, ale łagodnie i bez fałszywej egzaltacji. Dokładnie tyle, ile trzeba. Wciąż otaczała ją ta nieuchwytna aura dystansu i klasy, jakby świat blichtru, który dla wielu był synonimem sukcesu, dla niej nie miał żadnego znaczenia. Marcus wiedział jedno. Jeszcze nigdy nikt nie sprawił, że poczuł się tak… nieistotny.
Po oficjalnym wręczeniu czeku Marcus rozejrzał się po sali, szukając choćby krótkiego spotkania wzroku. Z nią. Nic. Ani jednego spojrzenia, żadnego gestu. Nie drgnęła, nie uniosła spojrzenia, nie wykazała najmniejszego zainteresowania jego osobą. I nie było w tym ani demonstracyjnej obojętności, ani celowego lekceważenia. Po prostu… nie istniał w jej świecie.
Był niemal pewien, że go zauważyła. Musiała. A jednak nie poświęciła mu nawet sekundy i nie dała żadnego punktu zaczepienia. Poczuł lekkie ukłucie irytacji — krótkie, niemal niedostrzegalne — ale zaraz potem przyszło coś zupełnie innego. Zaciekawienie. Próbował je zignorować, zepchnąć na margines świadomości jako przypadkową reakcję na coś niespodziewanego. Ale ono nie znikało, wręcz przeciwnie z każdą sekundą stawało się wyraźniejsze.
Nie byłby jednak sobą, gdyby nie spróbował i nie znalazł sposobu, by zburzyć ten mur obojętności. W głowie szybko przeanalizował możliwe podejścia — odpowiednio neutralne, bezpieczne, pozbawione oczywistości. Musiał być lekki, subtelny, jakby to była tylko uprzejma rozmowa o możliwej współpracy między uniwersytetem a jego firmą. Pretekst był dobry i fasada odpowiednia. Tyle że gdy się odezwał, coś było inaczej. Nieoczekiwanie nie był sobą.
On, Marcus Daan, który potrafił jednym zdaniem zaczarować rozmówcę, który znał każdą intonację swojego głosu i każdą reakcję, jaką wywoływał, nagle poczuł, że mówi inaczej. Zbyt ostrożnie i mniej pewnie, jakby to nie on kontrolował rozmowę, tylko ona prowadziła jego. Wziął głęboki wdech, maskując napięcie.
— Pani doktor Mille? Marcus Daan. Miło mi panią poznać — powiedział, pilnując, by jego głos zabrzmiał lekko i swobodnie oraz starannie maskując nieoczekiwaną nerwowość.
Co, do diabła? Od kiedy czuje się niepewnie w takich sytuacjach?
Lali spojrzała na niego krótko i uprzejmie się uśmiechnęła. Tak, jak uśmiechała się do każdego — szeroko i szczerze, ale zupełnie obojętnie w głębi oczu.
— Panie Daan, wszyscy mówią dzisiaj o pana darowiźnie. To z pewnością cenny wkład dla naszej uczelni — powiedziała idealnie wyważonym i neutralnym tonem, bez fałszywej ekscytacji i bez wdzięczności, którą tak często widywał u innych. Nie było też żadnego śladu zainteresowania, jakby rozmawiała z każdym innym darczyńcą. Albo jeszcze gorzej — jak z uczniem, który przyszedł zapytać o dodatkowe zaliczenie. Coś w nim się naprężyło. Marcus uniósł lekko brew, ale zachował swój znak rozpoznawczy — pewny siebie uśmiech.
— Mam nadzieję, że będzie możliwość dalszej współpracy — rzucił lekkim tonem, badając jej reakcję.
Lali prawie nie zmieniła wyrazu twarzy, a jej spokój był niemal irytujący, tak pewny i nienaruszalny, że można było odnieść wrażenie, iż żadna rozmowa nie jest w stanie jej zaskoczyć.
— To już pytanie do rektora — odpowiedziała chłodno, ale grzecznie, nie spuszczając
z niego wzroku. — Ale zapewne, jeśli inicjatywa będzie zgodna z naszymi priorytetami.
Tyle i ani słowa więcej. Nie było żadnych kurtuazyjnych dopowiedzeń, żadnych zawieszeń głosu, które można by odczytać jako zaproszenie do kontynuacji. Kiwnęła głową powoli, jakby uznała, że temat został zamknięty. A potem bez cienia wahania po prostu się odwróciła i odeszła. Jej sylwetka zniknęła wśród gości, jakby rozmowa nigdy nie miała miejsca.
Marcus został na miejscu. Wciąż z tym samym półuśmiechem na ustach, choć teraz miał w sobie coś bardziej zamyślonego niż rozbawionego. Patrzył za nią o ułamek sekundy dłużej, niż powinien. Coś w tej scenie nie pasowało. Nie tak wyglądały jego rozmowy. Nie tak się kończyły. Kiedy ostatni raz ktoś urwał konwersację z nim pierwszy? Nie potrafił sobie przypomnieć. Ale jedno wiedział na pewno — to nie był koniec. Nie dla niego.
****
Gmach uniwersytetu miał w sobie tę specyficzną atmosferę miejsc, gdzie myśli i ambicje zderzały się z rzeczywistością. Monumentalne, jasne korytarze pachniały mieszanką starych książek i świeżo zaparzonej kawy, a przez ogromne okna wpadało popołudniowe słońce, rozświetlając marmurowe posadzki.
Szli powoli, tym samym korytarzem, który Marcus przemierzał wielokrotnie jako nastolatek, gdy odwiedzał uczelnię razem z ojcem. Był tu wcześniej niezliczoną ilość razy, słuchając rozmów profesorów, czasami uczestnicząc w prelekcjach, do których nigdy nie należał, ale które mimo wszystko chłonął z ciekawością. Przestrzeń ta była mu znana i niemal komfortowa, choć nigdy nie stała się naprawdę jego miejscem.
Profesor Legrand również znał te mury doskonale. Od lat spotykali się właśnie tutaj, odbywając te same spokojne spacery między zajęciami a spotkaniami, rozmawiając o nauce, biznesie, a czasem o zupełnie zwyczajnych sprawach. Francuz z pochodzenia, mówiący z miękkim angielskim akcentem i niegasnącym entuzjazmem dla swojej pracy, miał w sobie coś, co sprawiało, że rozmowa z nim była jednocześnie inspirująca i zaskakująco lekka. Lubił to miejsce, tak jak Marcus — choć każdy na swój sposób.
Po drodze mijali grupki studentów: jedni zatopieni w dyskusjach, inni pochłonięci ekranami laptopów. Świat się zmieniał, ale ta uczelnia zdawała się nie przejmować czasem i dalej była solidna, niezmienna, jakby stworzona po to, by być schronieniem dla idei i ludzi, którzy wciąż szukają odpowiedzi.
Marcus uśmiechnął się lekko do własnych myśli. Nie był człowiekiem sentymentalnym, a jednak w tej chwili, właśnie tutaj, czuł coś znajomego. Jakby to miejsce naprawdę go pamiętało.
— Jeszcze raz dziękujemy za wsparcie, Marcus. To naprawdę znaczący wkład w rozwój naszych programów — powiedział profesor z uznaniem, spoglądając na niego z ciepłym uśmiechem.
— Cieszę się, że mogłem pomóc — odparł Marcus, choć jego myśli wciąż krążyły wokół kogoś, kto nawet na niego nie spojrzał.
Znali się z profesorem od lat. Legrand był jednym z nielicznych ludzi spoza świata biznesu, których Marcus naprawdę szanował — nie z obowiązku czy dyplomacji, ale z przekonania. Ich znajomość sięgała jeszcze czasów, gdy Marcus był nastolatkiem i w domu Daana odbywały się regularne kolacje, podczas których rozmowy rzadko schodziły na tematy błahe.
Jego ojciec, Adam Daan, był wtedy u szczytu swojej kariery — wpływowy polityk, którego jedno wystąpienie potrafiło przesunąć osi debaty publicznej. Mówiono o nim: strateg, wizjoner, architekt zmian. On sam jednak wolał określenie pragmatyk — człowiek, który rozumie, że idee muszą mieć zastosowanie. Był oddanym przyjacielem uczelni, orędownikiem reform, zwolennikiem dialogu między polityką a nauką, wierząc, że jedno bez drugiego nigdy nie osiągnie pełnej skuteczności.
Legrand wielokrotnie gościł w ich domu podczas rodzinnych kolacji, gdzie rozmowy nigdy nie sprowadzały się do banałów. Dyskutowali o polityce, filozofii, o zmianach społecznych, które Adam Daan przewidywał z niemal niepokojącą precyzją. Marcus, choć wtedy jeszcze młody, siedział przy nich cicho, słuchał. Nie rozumiał wszystkiego, ale chłonął każde słowo i już wtedy wiedział, że jego ojciec to człowiek, który nie mówił o przyszłości w kategoriach przypuszczeń, lecz niemal pewności.
— A jak tam twoje nowe projekty? Pracujecie nad kolejną grą? — zapytał profesor, prowadząc go długim korytarzem w stronę biblioteki.
— Tak, mamy kilka rzeczy w fazie koncepcyjnej — odpowiedział Marcus odruchowo, po czym dodał chyba zbyt szybko, ale tym razem z autentycznym zainteresowaniem:
— Kim ona jest?
Profesor spojrzał na niego z rozbawieniem i zaśmiał się cicho, bo od razu wiedział o kogo chodziło.
— Lali Mille. Doktor socjologii. Bardzo ceniona wykładowczyni — wyjaśnił spokojnie, a w jego głosie słychać było szacunek. — Jeśli szukasz kogoś, kto ulegnie twojemu urokowi, to nie ten adres.
Marcus uniósł brew, a kąciki jego ust zadrgały niemal niezauważalnie. Interesujące. Rzadko zdarzało się, by ktoś tak bezpośrednio rzucił mu w twarz coś podobnego — bez kurtuazji albo próby złagodzenia tonu, ale zamiast poczuć irytację, poczuł coś zupełnie odwrotnego. Coś, co przypominało lekkie rozbawienie zmieszane z zaciekawieniem, bo lubił wyzwania. Lubił też, kiedy ktoś próbował wyznaczyć granicę, bo wtedy wiedział, że jest gdzieś coś, co warto przesunąć.
— Cóż… zobaczymy — mruknął cicho, z tym swoim półuśmiechem, który nie zapowiadał niczego konkretnego, a jednak sugerował więcej, niż wypadałoby powiedzieć na głos. W jego spojrzeniu pojawił się błysk. Nie był typem, który rezygnował, zanim choćby spróbował. Decyzja już zapadła.
Profesor pokręcił głową, spoglądając na niego z lekkim pobłażaniem.
— Przekaż ojcu pozdrowienia ode mnie. Wiesz, że zawsze chętnie go tu widzimy.
Marcus skinął głową.
— Jasne, przekażę. Może następnym razem przyjadę z nim.
Profesor Legrand uśmiechnął się ciepło.
— Byłoby miło. A teraz chodź, pokażę ci coś, co może cię zainteresować.
I ruszyli dalej korytarzem, ale myśli Marcusa wciąż krążyły wokół jednej osoby. Lali Mille.
****
Lali nie przepadała za formalnymi wydarzeniami tego typu, choć doskonale się na nich odnajdywała. Miała doświadczenie, obycie i tę naturalną elegancję, która sprawiała, że wtapianie się w świat biznesowych rozmów i kurtuazyjnych uśmiechów przychodziło jej bez wysiłku. Spotkania darczyńców, gale podziękowań, przemówienia o przyszłości nauki
— wszystko to brzmiało szlachetnie, ale w rzeczywistości było jedynie częścią niekończącej się gry interesów. Każdy tu był z jakiegoś powodu i każdy czegoś chciał.
Nie miała złudzeń. Biznes pozostawał biznesem nawet w otoczeniu nauki. Zawsze chodziło o coś więcej — umowy, wpływy, układy, które wykraczały daleko poza oficjalne deklaracje. Na takich wydarzeniach za kulisami rozgrywały się rzeczy, o których nikt nie mówił głośno, ale których skutki odczuwali wszyscy. Nie zamierzała w to wnikać.
Kiedyś było inaczej. Zanim podjęła pracę na uczelni, należała do tego świata. Przez kilka lat działała w korporacyjnym wirze i znała ten mechanizm od podszewki — transakcje, negocjacje, nieustanny wyścig na wyższe stanowiska, rywalizację skrytą pod warstwą uprzejmości. Była dobra w tej grze. Może nawet zbyt dobra.
Ale w pewnym momencie zaczęła się zastanawiać: dokąd to wszystko prowadzi? Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewała. Zmieniła wszystko. Odeszła, by skupić się na rodzinie, wróciła do akademickiego świata — do czegoś spokojniejszego i bardziej realnego. I jak dotąd, nie żałowała.
Nie byłoby jej tu dzisiaj, gdyby nie profesor Legrand, który wspominał kilkukrotnie, jak bardzo zależy mu na jej obecności. Nie prosiłby, gdyby to nie było dla niego naprawdę ważne, a nie chciała go zawieść, dlatego przyjechała. Znała reguły tego świata. Wiedziała też, że wzbudzała zainteresowanie, choć nie robiła tego celowo — to była raczej konsekwencja jej pewności siebie, chłodnego dystansu i urody, która przyciągała spojrzenia, nawet jeśli wolałaby ich unikać.
Mimo to jedyną rzeczą, o której naprawdę myślała, było to, żeby jak najszybciej wrócić do domu, do dzieci. Po prostu. Od kilku lat jej życie było spokojne, wręcz przewidywalne. Może dla niektórych nudne, ale dla niej było dokładnie takie, jakiego chciała. Miała swoje priorytety i nie zamierzała ich zmieniać.
Stała z boku, jak zawsze, wsłuchując się w rozmowę kolegi z katedry. Nie przepadała za byciem w centrum uwagi i na szczęście nikt tego teraz od niej nie oczekiwał. Lubiła rolę obserwatorki, a nie uczestniczki gry, która niezmiennie rozgrywała się na tego typu wydarzeniach. Kątem oka zarejestrowała lekkie poruszenie wśród gości. Coś — a raczej ktoś — przyciągnął uwagę otoczenia.
Marcus Daan. Przystojny, bogaty, bardzo młody przedsiębiorca. Z twarzy niemal chłopiec, ale w ruchach i spojrzeniu miał pewność siebie człowieka, który zdążył już przywyknąć do świata klękającego przed nim bez pytania. Prawdopodobnie arogancki. Jeden z tych, którzy przekazują ogromne sumy uczelniom, ale nigdy bezinteresownie. W zamian oczekują prestiżu, kontaktów, możliwości wpływu. Lali znała ten typ aż za dobrze.
Atrakcyjny, wygadany, owinięty aurą człowieka sukcesu — fascynujący dla większości, na pewno dla większości kobiet. Ale na niej nie zrobił wrażenia. Przez lata pracy w korporacyjnym świecie nauczyła się rozpoznawać takich w kilka sekund. Tych, którzy już byli na szczycie, i tych, którzy dopiero się na niego wspinali. Mieli ten sam błysk w oczach. Ten sam głód. Ten sam rytm w krokach i zbyt dokładnie dobrane słowa.
Podczas gdy reszta bankietu wodziła za nim wzrokiem, ona pozostała niewzruszona. Nie potrzebowała demonstracyjnej obojętności, po prostu nie należała do tej gry, nigdy nie chciała należeć.
Wiedziała też jeszcze jedno, że mężczyźni tacy jak on lubią wyzwania. Ale była absolutnie przekonana, że nie jest kobietą, która mogłaby go w jakikolwiek sposób zaintrygować. A nawet gdyby była? Uniosła lekko kącik ust, rozbawiona nagłą, absurdalną myślą. Mogłaby być jego matką, gdyby jako nastolatka popełniła dramatyczny błąd.
„Naprawdę, aż tak źle?” — pomyślała z rozbawieniem.
Zatrzymała śmiech w ostatniej chwili, ale coś drgnęło w jej ramionach, a usta rozciągnęły się w niekontrolowanym, szczerym uśmiechu. I w tym ułamku sekundy cała sytuacja straciła jakiekolwiek znaczenie. Marcus Daan? Nie był pierwszym przystojnym facetem, którego zobaczyła i pewnie nie będzie ostatnim. Wzruszyła ramionami i wróciła myślami do rzeczywistości, bo szczerze mówiąc, miała lepsze rzeczy do roboty.
Odwróciła się z powrotem w stronę Legranda, wracając do rozmowy o nowym cyklu wykładów, który planowała na nadchodzący semestr. Mieli już wstępne założenia, ale szczegóły wciąż wymagały dopracowania — a to, w przeciwieństwie do wszystkich Marców Daanów tego świata, naprawdę miało dla niej znaczenie.
— Chciałabym, żeby studenci mieli więcej przestrzeni do samodzielnej analizy przypadków, nie tylko teorii — mówiła skupiona, uważnie dobierając słowa.
Legrand skinął głową z uznaniem.
— Jak zawsze, Lali, masz ambicję zmuszać ich do myślenia — zażartował, lecz w jego głosie brzmiała szczera aprobata.
Odwzajemniła uśmiech, kiwając głową. To była jedna z tych drobnych, ale znaczących chwil — przypomnienie, dlaczego robiła to, co robi. Nie uczyła dla prestiżu ani punktów do CV. Nie po to, by powielać schematy czy zaliczać tematy. Ona chciała otwierać głowy, zachęcać do refleksji, przerywać bieg myśli, które zbyt długo toczyły się utartym torem.
I właśnie wtedy to poczuła. Choć nie spojrzała w jego stronę ani razu, wiedziała. Marcus Daan ją obserwował. Nie miała pojęcia, skąd to przeczucie — może to była ta mikrosekunda zbyt długiej ciszy wśród gwaru, może subtelna zmiana rytmu rozmów wokół, może coś w sposobie, w jaki powietrze zdawało się na chwilę zgęstnieć. Cokolwiek to było, było niemal namacalne, jak drobny prąd elektryczny pod skórą. Pierwszy raz od dawna poczuła się tak… zauważona.
Spojrzenie Marcusa było inne. Nie takie jak u studentów — pełne szacunku, czasem lekkiego zagubienia, szukające potwierdzenia. Nie jak u współpracowników — rzeczowe, czekające na jej opinię. To spojrzenie było cięższe. Męskie. Bezpośrednie. I w jakiś sposób zbyt osobiste. Wyczuwała je na sobie jak dotyk, ale nie prostacki czy nachalny. Jednak wystarczająco pewny siebie, by wzbudzić w niej reakcję. I mimo że nie zamierzała ulec ciekawości, nie mogła powstrzymać subtelnej fali irytacji. Co on właściwie chciał osiągnąć?
Zanim zdążyła uporządkować myśli, usłyszała równe i pewne kroki, znajome w swojej swobodnej pewności. I nim zdążyła odwrócić głowę, już stał obok. Marcus Daan — w swojej pełnej formie, w świetnie skrojonym garniturze, niedbale rozpiętym kołnierzykiem i pewnością siebie jak ultradrogie perfumy. Uśmiechnął się tym swoim uśmiechem, który wszystko rozbrajał i zagadał z taką lekkością, jakby byli już po trzecim drinku i kilku godzinach rozmowy.
****
Tego samego wieczoru, gdy Marcus wrócił do swojego apartamentu, telefon zadzwonił, a na ekranie pojawiło się nazwisko profesora Legranda. A jednak.
W powietrzu wciąż unosił się ledwo wyczuwalny zapach obcych perfum, był nierozpoznawalny i zupełnie pozbawiony znaczenia. Na skórze czuł jeszcze resztki ciepła po dotyku, którego nie zapamięta, a na oparciu fotela zostało kilka jasnych włosów. Nie wiedział nawet, czy była blondynką, czy po prostu miała rozjaśnione końcówki. Nie miało to żadnego znaczenia, dziewczyna była wyjątkowo krótko i przed chwilą wyszła, a właściwie ją pogonił, bo okazała się nudna.
Nie była pierwsza i nie będzie ostatnia, bo Marcus rzadko spędzał wieczory samotnie, jeśli nie musiał. A dziś nie musiał. Usiadł wygodnie na kanapie i sięgnął po butelkę szkockiej, którą otworzył dopiero teraz, gdy naprawdę był sam.
— Wybacz moją ciekawość, mój młody przyjacielu — odezwał się profesor z lekkim rozbawieniem w głosie — ale muszę zapytać… Co takiego cię w niej zainteresowało?
Marcus, nalewając bursztynowy płyn do szklanki, uśmiechnął się pod nosem. Przesunął palcem po krawędzi szkła, jakby zbierał odpowiedź, po czym oparł się wygodniej, wzrokiem obejmując rozświetlone miasto za panoramicznymi oknami. Neonowe światła migotały nieprzerwanie, pulsowały rytmem nocy. Wszystko było na swoim miejscu. Biznes, wpływy, kobiety — wszystko dostępne, przewidywalne i łatwe. Ale jego myśli teraz były tam, gdzie nic nie było oczywiste.
— A co, myślisz, że nie powinienem być zainteresowany? — rzucił z pozorną lekkością, unosząc szklankę do ust. — Była najpiękniejszym kwiatem na dzisiejszym wydarzeniu.
— I jedynym, który mnie zignorował — dodał w swojej głowie.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła chwila ciszy, po czym profesor westchnął, jakby już przewidywał, dokąd zmierza ta rozmowa.
— Powiem ci tylko tyle, Marcus. Lali jest sporo starsza od ciebie, ma dzieci, pracę, którą kocha, i życie, które od dawna jest poukładane. Nie sądzę, żebyś był w jej… jak to się teraz mówi? Targecie.
Marcus milczał przez moment, obracając szklankę w dłoniach. Życie poukładane? Może i tak, ale czy na pewno?
— Ma dzieci? Jest mężatką? — zapytał jednak, nie kryjąc ciekawości.
— Była — poprawił go profesor. — Rozwód kilka lat temu. Ale z byłym mężem ma wyjątkowo dobrą relację. Właściwie, jeśli ktoś nie zna ich historii, mógłby pomyśleć, że wciąż są razem.
Marcus uniósł brew, to było już ciekawe, bo znał mnóstwo rozwodników, większość zgorzkniałych i skłóconych, albo wręcz przeciwnie, desperacko szukających nowego początku. Ale kobieta, która odchodzi, ale nie zrywa więzi? Która nie patrzy wstecz ze złością, tylko z jakimś dziwnym spokojem? Tego się nie spodziewał. Pociągnął łyk whisky i uśmiechnął się lekko, choć sam do końca nie wiedział, co bardziej go fascynowało — jej dystans czy fakt, że nikt nie wydawał się mieć nad nią kontroli.
— To faktycznie interesujące, profesorze.
— Bardzo interesujące — powtórzył w myślach i usłyszał ponownie wesoły łagodny głos profesora w słuchawce.
— Tak, a jeśli naprawdę lubisz plotki, to powiem ci, że jej były mąż od niedawna jest
w stałym związku… z jedną z jej dobrych przyjaciółek. I — co ciekawe — to wcale nie była zdrada.
Marcus automatycznie powtórzył za nim:
— I to wcale nie była zdrada?
— Dokładnie.
Marcus parsknął śmiechem, potrząsając głową.
— Nie mów. I wszyscy się kochają jak jedna wielka szczęśliwa rodzina?
— Coś w tym rodzaju. Czasami nawet spędzają razem wakacje albo święta, opiekują się nawzajem swoimi dziećmi… I wiesz co? Ani przez chwilę nie wygląda to na farsę.
Marcus zamyślił się, wypił kolejny łyk drinka i spojrzał przez okno. Im więcej słyszał o Lali Mille, tym mniej pasowała do jego dotychczasowych wyobrażeń.
— A czego ona dokładnie uczy? — zapytał, nie kryjąc ciekawości.
— Socjologii.
Marcus uniósł lekko brew i uśmiechnął się półgębkiem, z nutą zadziorności:
— Czyli ogarnia, czemu ludzie robią głupoty i jak się wszyscy nawzajem ustawiają, tak?
— Nie tylko — profesor się uśmiechnął, zawahał się na chwilę, a po czym dodał. — Lali specjalizuje się w socjologii biznesu, zachowaniach konsumenckich, wpływie mediów i mechanizmach władzy. Wykłada również psychologię organizacji i negocjacji.
To także było ciekawe.
— Czyli mówi ludziom, jak działa świat?
— Raczej, jak ludzie myślą, kiedy wydaje im się, że działają niezależnie — Legrand uśmiechnął się pod nosem. — Uwierz mi, Marcus, ona zna takie mechanizmy, o których być może ty nawet nie myślałeś.
Marcus oparł się wygodniej na kanapie, powoli skubiąc skórkę przy paznokciu — drobny, dziecięcy nawyk, który ujawniał się tylko wtedy, gdy coś go naprawdę zaintrygowało lub lekko wytrąciło z równowagi. To nadawało sprawie zupełnie nowy wymiar, bo Lali nie była po prostu kolejną wykładowczynią, która recytowała akademickie teorie, trzymając się bezpiecznych ram nauki. Ona znała reguły gry, wiedziała, jak funkcjonuje biznes, jak kształtują się układy i jak podejmowane są decyzje, ale zamiast być częścią tego systemu, patrzyła na niego z dystansu. Z pozycji kogoś, kto rozumie mechanizmy, ale nie pozwala im siebie wchłonąć.
Teraz rozumiał jeszcze lepiej, dlaczego go ignorowała — ona nie była częścią tłumu. Nigdy nią nie była i dlatego nie poddawała się grawitacji, która przyciągała do niego innych. A on był przyzwyczajony do reakcji, do spojrzeń i subtelnych sygnałów zainteresowania, do gry, która toczyła się zawsze i wszędzie, nawet jeśli jej uczestnicy nie zdawali sobie z tego sprawy.
Tymczasem ona po prostu nie zareagowała, jakby on tak naprawdę nie istniał i nie było w nim nic, co mogłoby przyciągnąć jej uwagę. A to było coś nowego.
Kilka dni później miał jej numer telefonu i był gotowy, by podjąć wyzwanie.
****
Wieczór na uczelni przebiegł dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Oficjalne podziękowania, kilka kurtuazyjnych uścisków dłoni, rozmowy, które brzmiały ważnie, ale niczego nie poruszały naprawdę. Znała ten schemat niemal na pamięć — szpilki, światło reflektorów, grzeczne uśmiechy i z góry przewidziane odpowiedzi. Wróciła do domu później, niż planowała, zmęczona, ale spokojna. Czekało na nią coś innego, coś prawdziwego.
Drzwi otworzyły się na znajomy zapach domu, a już w następnej sekundzie rozległo się:
— Mamo!
Dwa głosy, niemal zsynchronizowane, i małe ciała, które rzuciły się w jej stronę z taką siłą, że aż musiała przyklęknąć. Objęła ich ramionami, chłonąc ten moment jak łyk wody po zbyt długim dniu. Pachnieli dzieciństwem — mieszanką szamponu, świeżych owoców i czegoś lepkiego i słodkiego, co najwyraźniej zjedli po kryjomu. Ich włosy były rozczochrane, policzki rozgrzane, a w oczach błyszczała radość. Przytuliła ich mocno, wtulając nos w kark młodszej córki i śmiejąc się cicho. Ta zwyczajna chwila była dla niej wszystkim.
— Czekaliśmy na ciebie! — oświadczyła córka z poważną miną, jakby chodziło o coś absolutnie najważniejszego na świecie.
— Tak, ale byliśmy głodni, więc zjedliśmy trochę… no, może trochę dużo, ale zostało też dla ciebie! Jesteś głodna? — dodał syn, spoglądając na nią z mieszaniną niewinności i czystej troski, robiąc jedną ze swoich najlepszych min rozrabiaki.
Lali zaśmiała się radośnie, czując, jak jej serce wypełnia znajome ciepło. Odgarnęła im włosy z czoła, jakby ten drobny gest mógł zatrzymać czas, sprawić, że zawsze będą tak blisko. I nic nie było ważniejsze od tego, że właśnie teraz tuliła ich do siebie, czując pod palcami ich żywą energię i dziecięcą miłość, czystą i prostą, jak miękki koc po długim, zimnym dniu.
W kuchni czekała kolacja — domowa, choć chaotyczna. Nierówno pokrojone warzywa, lekko przypalony chleb, sos serowy według autorskiego przepisu jej synka i lodowy deser „specjalnej receptury”, przygotowany we trójkę. Wszystko podane z dumą, z radością i z entuzjastycznym „Spróbuj jeszcze tego, mamo!”. Przy tym wszystkim krzątała się Vivienne — nie tylko opiekunka, ale stała część ich codzienności, obecna w ich życiu od tak dawna, że dawno przestała być tylko nianią. Była kimś bliskim, jakby ich mała rodzina po prostu od początku miała mieć właśnie taki kształt. Zawsze uważna, dyskretna, czujna, a przy tym serdeczna, z cichym poczuciem humoru i spojrzeniem, które dzieci kochały bezwarunkowo.
Zjedli razem, przy stole, który tego wieczoru stał się sercem ich świata. Rozmawiali o wszystkim — o szkole, o rysunkach, o małych troskach, które w dziecięcej skali urastały do rangi dramatów, i o wielkich planach, które wypowiadali z powagą, jakiej nie powstydziłby się żaden dorosły. Śmiech niósł się echem po mieszkaniu, ciepły i radosny, wypełniając każdą szczelinę dnia. Nic nie brzmiało lepiej.
Po kąpieli i bajce, gdy dzieci zasnęły, Lali w końcu miała chwilę dla siebie. Przeszła przez mieszkanie w półmroku, jak zawsze zaglądając do ich pokoi. Córka spała z książką pod poduszką, jakby nawet we śnie nie chciała się z nią rozstać. Syn wtulony w trójkę ukochanych pluszaków, tych, które dawno „powinien” był odłożyć, ale które każdej nocy wiernie trwały przy nim. Lali zatrzymała się w drzwiach. To było jej miejsce. Jej świat.
Nachyliła się, poprawiając kołdrę jednym z tych prostych gestów, które wykonywała setki razy, a które wciąż miały dla niej ten sam ciężar czułości. Dłoń przesunęła się po miękkich włosach dziecka, odgarniając kosmyk z czoła z delikatnością niemal rytuału. Oddychało spokojnie, miarowo, całkowicie bezbronne, całkowicie jej. Patrzyła, nie spiesząc się. Kochała ich tak, jak tylko matka potrafi — bezwarunkowo, każdą cząstką serca i z czułością, której nie trzeba było nazywać, bo była zapisana w każdej codziennej drobności. To była miłość absolutna, cicha i nieustanna, miłość, która nie potrzebowała dowodów, bo była osadzona w każdej chwili ich wspólnego życia, w porannych kłótniach o spóźnione wyjście, w wieczornym tuleniu przed snem, w gorącej herbacie przygotowanej, gdy któreś miało gorszy dzień.
Czasem ktoś pytał, czy jej nie brakuje innego życia i innej wersji siebie, która istniała kiedyś, przed nimi. Albo czy nie myśli o tym, co by było, gdyby nie zdecydowała się na tę drogę. Odpowiadała wtedy zawsze z uśmiechem, że nie ma takich myśli i nigdy nie miała wątpliwości. To było jej życie — pełne, namacalne, zbudowane na śmiechu, porannych przytulankach i ciepłych wieczorach, na rękach wyciągniętych po pocieszenie i dziecięcym „Mamo”, które było dla niej najpiękniejszym słowem na świecie. Nachyliła się jeszcze raz, składając na czole dziecka delikatny pocałunek.
Usiadła w fotelu, książka spoczywała otwarta na jej kolanach, ale jej spojrzenie błądziło ponad stronami, nie rejestrując żadnego słowa. Litery zlewały się w jedną plamę, zdania traciły sens, a myśli, choć nieproszone, wybierały własną ścieżkę. Nie wracała do wydarzenia na uczelni, nie analizowała rozmów ani uścisków dłoni. Cały bankiet z jego formalną uprzejmością i blichtrem przestał istnieć.
Tylko spojrzenie. Ułamek sekundy, w którym coś w niej zadrżało, coś tak subtelnego, że mogłaby to zignorować i może nawet powinna, a jednak nie potrafiła. Na krótką chwilę pojawił się w jej myślach, ale nie jako Marcus Daan, przedsiębiorca, darczyńca, nazwisko z uczelnianej agendy. Tylko mężczyzna, który patrzył na nią jak na kobietę, a w jego spojrzeniu było coś więcej niż zwykłe zainteresowanie. Było pragnienie: proste, instynktowne, niemal namacalne. I właśnie to spojrzenie, intensywne i nieproszone, w jakiś sposób przebiło się przez wszystkie warstwy codzienności, w których zwykle była schowana.
Przez ledwie zauważalną chwilę wstrzymała oddech — nie dlatego, że chciała, ale dlatego, że jej ciało zapamiętało, jak to jest być widzianą inaczej. Dawno o tym nie myślała, bo nie było na to przestrzeni ani w kalendarzu, ani w głowie, ani w sercu. Jej wewnętrzna kobiecość stała się czymś domyślnym, odłożonym na bok i funkcjonującym jakby w tle, dlatego była niezauważalna nie tylko dla innych, ale i dla niej samej.
Nie zamierzała się jednak teraz w to zagłębiać, tylko zamknęła książkę, zgasiła światło i pozwoliła nocy pochłonąć tę myśl, zanim zdążyła nabrać kształtu. To nie był moment na refleksję. Może nigdy nie będzie.
ROZDZIAL DRUGI
Śmiech
Marcus długo się zastanawiał, zanim do niej napisał. Nie chciał być nachalny, ale też nie zamierzał tracić czasu i pozostać niezauważalny. Zanim sięgnął po telefon, zrobił jednak to, co robi każdy, kto chce wiedzieć więcej, czyli wpisał jej imię w wyszukiwarkę.
Lali Mille.
Pojawiło się kilka zdjęć z konferencji, parę oficjalnych wystąpień, dwa krótkie artykuły, które cytowały jej wypowiedzi. Nie było tego wiele, ale wystarczająco, by dostrzec, że jej obecność w mediach była bardzo minimalna ale też bardzo wyważona i świadoma. Nie była ukryta, ale też nie rozpraszająca. Minimalna, wyważona, elegancko zdystansowana. Widać było, że kontroluje to, co o niej widać i że nie daje nikomu za dużo.
Kliknął w jedno ze zdjęć, potem kolejne. Większość była oficjalna, gdzie miała okulary, gładkie włosy, skupiony wzrok i powagę w wyrazie twarzy, precyzyjnie podkreślona cytatem. Kobieta z myślą i z misją. A potem natrafił na jedno inne, gdzie kadr był uchwycony w półruchu, jakby przypadkiem, miała włosy luźno zarzucone za ucho, rozświetloną twarz i szczery, szeroki uśmiech, który wyglądał jak rozbłysk światła, być może był przeznaczony dla studentów albo dla przyjaciół. Ale jeszcze nie dla niego…
Marcus zmarszczył brwi, przybliżając ekran palcami, choć nie było takiej potrzeby. Miała piękne usta, które przyciągały uwagę nawet na tak zwyczajnym zdjęciu. Były pełne, miękkie i duże, a jednak nie przesadnie delikatne. Usta kobiety, która wie kim jest i zna swoją wartość, która rzadko się spieszy, wie, jak wymawiać każde słowo z precyzją, ale która mogłaby szeptać i robić rzeczy, o których nie miał prawa teraz myśleć. Jednak bezczelnie i z wielką przyjemnością to właśnie robił.
Jej prawie idealnie zarysowana linia szczęki była ostra, wyraźna i wystarczająco kusząca, by wzbudzić w nim ochotę na zobaczenie, jak wyglądałaby z jego palcami na niej. Gdyby zadrżała pod jego dotykiem i straciła nad sobą kontrolę albo gdyby zacisnęła powieki i wciągnęła powietrze odrobinę zbyt szybko, jak ktoś, kto właśnie przekracza granicę, której nie miał zamiaru przekroczyć.
Wyobraził sobie, jak zmieniłby się jej wyraz twarzy, gdyby spojrzała na niego inaczej. Nie z dystansem, wyważoną uprzejmością i piekielnie irytującą obojętnością, którą poczęstowała go ostatnio, gdy ich spojrzenia się spotykały. Marzył o czymś zupełnie innym — o ułamku sekundy zawahania, miękkości w spojrzeniu i ciepłym śladzie zaciekawienia. Marcus pragnął tego, co niekontrolowane, prawdziwe i skierowane tylko do niego.
Chciał, żeby patrzyła na niego w sposób, w jaki nie patrzyła na żadnego mężczyznę. I żeby w jej oczach pojawił się cień czegoś surowego i czystego, czegoś, czego nawet ona sama nie do końca rozumie. Wyglądałaby pięknie przed nim z rozchylonymi ustami, może na kolanach, lekko zaskoczona, zauważalnie wytrącona z równowagi, ale z cieniem wyzwania w oczach i tym drżeniem, które nie pozwala się ukryć. Ta jego myśl była intensywna, bardzo realna, ale też niebezpiecznie dobra i przyjemna.
Nie wiedział, ile czasu już tak siedział, wpatrując się w ekran i przesuwając palcem po dolnej krawędzi telefonu, jakby próbował dotknąć jej twarzy, choć sam by się do tego teraz nie przyznał. Dziwne. Nigdy tego nie robił. Odetchnął głęboko i poczuł lekkie napięcie w karku, jakby jego ciało samo reagowało na coś, co miało pozostać jedynie chwilowym zainteresowaniem. W końcu sięgnął po telefon i napisał krótko, grzecznie, neutralnie profesjonalnie i bez jednego nawet cienia flirtu.
Marcus Daan:
„Dzień dobry, Pani Doktor. Chciałem podziękować za spotkanie na uczelni, świetnie było zobaczyć ludzi, którzy realnie zmieniają świat akademicki. Chciałbym porozmawiać o dalszym wsparciu. Czy znajdzie Pani chwilę?”
Odpisała tego samego dnia, dość szybko i równie formalnie.
Lali Mille:
„Dziękuję za wiadomość. Możemy spotkać się i porozmawiać w przyszłym tygodniu razem z profesorem Legrandem, proszę skontaktować się z sekretariatem.”
Marcus uśmiechnął się do telefonu i odłożył go prawie z satysfakcją, bo tego dokładnie oczekiwał, tylko że on nie zamierzał czekać tygodnia. Dwa dni później, jakby zupełnie niespodziewanie, zadzwonił, choć nie sądził, że odbierze od razu, ale odebrała po trzecim sygnale, z wyraźnym wahaniem w głosie.
— Dzień dobry, panie Daan. Nie spodziewałam się telefonu — głos Lali był niski, uprzejmy, ale wyraźnie ostrożny. Nie patrzyła na niego chłodno, ale on to czuł, jakby była uważna, ale też… gotowa na tę rozmowę.
— Nie lubię czekać, pani doktor — odpowiedział swobodnie, niemal rozbawionym głosem.
Po drugiej stronie zapadła krótka, ale wyczuwalna cisza. Czy ona naprawdę właśnie się zastanawia, co z nim zrobić? Już chciał rzucić kolejną uwagą, kiedy nagle usłyszał… śmiech. Szczery, spontaniczny, lekko ochrypły i totalnie wyluzowany. Nie tego się spodziewał.
— Cóż za bezpośredniość — nie powiedziała, tylko roześmiała się w słuchawkę, a on niemal widział jej śmiech, taki prawdziwy spontaniczny, bezpośredni i ciepły. To go kompletnie zaskoczyło i zupełnie niespodziewanie, coś w nim drgnęło. Nie było flirtu ani chłodnego dystansu, nie maskowana uprzejmość, była czysta, niczym nieudawana reakcja, po prostu szczery śmiech.
Nagle zdał sobie sprawę, że coś mu umknęło — ona wiedziała, kto dzwoni. Nie spytała, kim jest ani skąd ma jej numer, co oznaczało jedno — że zachowała go w swoich kontaktach, kiedy napisał do niej kilka dni temu. Może bezwiednie, może odruchowo, ale to nie uszło jego uwadze. Poczuł coś, czego nie potrafił jeszcze nazwać, ale było inne niż zwykle i bardzo przyjemne.
Lali odetchnęła z ulgą, sama nie do końca rozumiejąc dlaczego. Może dlatego, że jego bezpośredniość była tak… prosta. Nieskomplikowana, nie podszyta ukrytym celem, nieobciążona podtekstami, które wymagałyby od niej ostrożności — Marcus był po prostu naturalny. Może nawet trochę bezczelny, ale w sposób, który nie wymagał od niej gry i nie zmuszał jej do obrony ani wymuszał żadnego dystansu. To rozbroiło ją bardziej, niż by chciała.
Lali poczuła nagle, jak opada z niej napięcie, którego nawet nie była świadoma, przeciągnęła dłonią po karku, rozluźniając delikatnie spięte mięśnie. Nie zrobiła tego z premedytacją, po prostu się odprężyła, ale właśnie wtedy przypomniała sobie rozmowę sprzed kilku dni, kiedy profesor Legrand ją uprzedził:
— Mam nadzieję, że nie będziesz zła, Lali, ale dałem mu twój numer.
Pamiętała, jak przystanęła w pół kroku i spojrzała na niego uważnie. Powiedział to lekkim tonem, ale ona wyczuła w nim ostrożność jakby już wiedział, że może jej się to nie spodobać.
— Dlaczego?
— Bo to dobry chłopak i chce jak najlepiej dla uczelni.
Westchnęła wtedy cicho, choć nie dodała nic więcej, tylko kiwnęła głową. Nie była zaskoczona, bo profesor zawsze patrzył na większy obraz — na strategię, długoterminowe korzyści dla uczelni i na to, jak kolejne relacje mogą otwierać nowe możliwości. Czasem jednak robił to kosztem detali, które dla niego były drugorzędne, a dla niej stanowiły granicę.
Tym razem tym „detalem” był jej osobisty komfort, a ona, jak zwykle, po prostu się dostosowała. Była na siebie zła, ale nie myślała o tym więcej. Nie spodziewała się, że Marcus Daan rzeczywiście do niej zadzwoni i już na pewno nie przewidziała, że ten telefon wywoła
w niej jakąkolwiek reakcję.
— Zwykle wolę osobiście uzgadniać szczegóły współpracy — Marcus był wyraźnie usatysfakcjonowany i z łatwością podchwycił jej ton. — E-maile do sekretariatów bywają takie… bezosobowe.
— Aha — nawet nie udawała, że mu wierzy, ale wciąż się śmiała, choć jej śmiech brzmiał teraz bardziej jak gra, w którą weszła, niż faktyczne przekonanie. Marcus także uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby sam fakt, że nie odcięła się od rozmowy, wystarczał mu do osiągnięcia małego zwycięstwa.
— Zresztą nie ukrywam, że byłem ciekawy, czy odbierzesz. Lali.
Słowo zawisło między nimi. Pierwszy raz wypowiedział jej imię w ten sposób — bez dystansu i bez zbędnych formalności szybko przeszedł na „Ty”, nawet zbyt szybko, by było to przypadkowe. Ona to zauważyła. On też. Ale żadne z nich się nie cofnęło.
— A co byś zrobił, gdybym tego nie zrobiła? — nie poprawiła go.
— Zadzwoniłbym jeszcze raz.
Zaśmiała się ponownie jakby nieświadomie radośnie, ale potem, ku jego zaskoczeniu, nie od razu się pożegnała. Rozmawiali jeszcze kilka minut o niczym, co powinno mieć znaczenie. Banalnie o książkach.
— Co dzisiaj czytałaś? Bo na pewno czytałaś — zapytał bez wstępu, bardziej
z ciekawości niż z obowiązku podtrzymywania rozmowy.
— Coś, co będzie dla ciebie pewnie nieznane i nudne — znowu śmiech w słuchawce. — „Cień wiatru” Zafóna. Właściwie po raz kolejny — przyznała po chwili, jakby nieco speszona tym, że wraca do znanych historii zamiast odkrywać nowe. — To jedna z tych książek, do których się wraca, kiedy chce się choć na chwilę zgubić w innym świecie.
— Więc lubisz wracać?
— Tylko do rzeczy, które były tego warte.
Marcus uśmiechnął się pod nosem, jeszcze nie był pewien, czy mówiła o książkach, czy o czymś więcej. Na przykład o tym, jak rzadko sam znajduje czas na czytanie dla siebie. Lali tymczasem mówiła dalej.
— Tak naprawdę dzisiaj rano usiadłam w kuchni w fotelu z nadzieją, że przeczytam chociaż jeden rozdział przed śniadaniem — jej ton zrobił się lekko ironiczny. — Ale skończyło się na przewracaniu stron i myśleniu o wszystkim, co muszę zrobić.
— I co zrobiłaś?
— Rozplątałam sznurówki butów mojej córki, które zawiązała w dziesięć węzłów na każdym, bo chciała sprawdzić, czy można je jeszcze kiedyś rozwiązać. Można. Ale zajęło mi to dokładnie jedenaście i pół minuty.
Zaśmiał się, zaskoczony tym, jak naturalnie wplatała w rozmowę drobne szczegóły swojego życia. Nie było w tym pozowania ani potrzeby kreowania wrażenia, po prostu mówiła, jakby od lat znali się na tyle, by pozwolić sobie na szczerą bezceremonialność.
— Co jadłaś na śniadanie? — rzucił kolejne pytanie bez większego namysłu, ponownie bardziej z autentycznej ciekawości niż z grzeczności.
— Tylko kawę.
— To się nie liczy.
— Dla mnie liczy się jak najbardziej.
Marcus zaśmiał się, kręcąc głową. Było w niej coś, co go bawiło, może nie celowo czy przez próbę kokieterii, ale przez tę niezobowiązującą, jakby mimochodem rzuconą szczerość. Nie było w tym pozowania ani potrzeby kreowania wrażenia, Lali po prostu mówiła, jakby mogli już rozmawiać na tyle otwarcie.
— Uwielbiam jej zapach i smak, ale chyba piję jej stanowczo za dużo.
— Ile dziś?
— Tylko trzy.
— A zwykle?
— Nie pytaj.
— Czyli siedem.
— Bez przesady.
— Sześć?
— Czasem. Ale zazwyczaj wybieram najlepszy możliwy świeży przelew V60 lub Chemex.
— Cokolwiek to znaczy — Marcus niemal przewrócił oczami, nie mając pojęcia, o czym mówi, więc prawie ignorując tę uwagę, ale zamiast tego ponownie się uśmiechnął.
— To znaczy, że nie piję czegokolwiek.
— To znaczy, że traktujesz to jak rytuał? — próbował wybrnąć ze swojej niewiedzy.
— Powiedzmy.
Śmiała się z niego, słyszał doskonale ten ton w jej głosie, to było wyraźne rozbawienie, ale i coś jeszcze. Coś, czego nie potrafił do końca rozszyfrować i co go intrygowało.
— Alkohol? — poszedł za ciosem w bardziej znajomym dla siebie kierunku.
— Wódka — padła szybka odpowiedź, może nawet zbyt szybka, a Marcus uniósł brew
i się uśmiechnął z satysfakcją. No proszę…
— Tak ostro, pani profesor? — zaśmiał się, wyraźnie zadowolony i rozbawiony.
— Alkohol jest szkodliwy, młody człowieku — powiedziała to z powagą i chyba lekką reprymendą, jakby przed chwilą sama się nie przyznała, że osobiście woli mocne, czyste trunki.
W jej głosie czaił wesoły ślad i nuta droczenia się, której nie sposób było przeoczyć. Marcus oparł się wygodniej, przeciągając swój kolejny ruch, jakby chciał dać jej czas na wycofanie się z tej sprzeczności. Ale tego nie zrobiła. Wodziła go za nos! I dobrze o tym wiedziała.
— Młody człowieku, mhm? — powtórzył powoli, smakując te słowa. — Teraz zabrzmiałaś jak ktoś, kto ma do mnie przynajmniej trzydzieści lat przewagi.
— Och, daj spokój — zaśmiała się ponownie tym swoim niskim, lekko ochrypłym śmiechem, jakby sama przez chwilę zapomniała, że prowadzi tę rozmowę z nim. Jakby po prostu rozmawiała. Marcus odchylił głowę i przełknął ślinę, zwalniając tempo oddechu, a ten dźwięk utkwił w nim bardziej, niż powinien.
— Nie mówię, że to źle — jego głos był leniwy, ciepły i nieco niższy, niż zazwyczaj.
— Po prostu nie przywykłem do tego, żeby kobiety, z którymi rozmawiam, traktowały mnie tak protekcjonalnie.
— W takim razie może czas to zmienić.
Znowu to zrobiła i złapała go w swój ton, balansujący między dystansem a lekkością, między żartem a czymś, czego nie potrafił nazwać. Nie kokietowała. Nie prowokowała. Ale też nie uciekała. Po prostu była — spokojna, obecna, niewzruszona, jakby żadna gra jej nie dotyczyła. I właśnie to działało na niego najmocniej. Nie próbowała go zdobyć i nie wchodziła w żadną rolę, którą tak dobrze znał i w której zazwyczaj dominował. Marcus uśmiechnął się do siebie prawie ironicznie, jakby chciał zbagatelizować to, co poczuł.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, dla niej pewnie był to zwykły dialog, ale dla niego to było inaczej niż zwykle. Bez wyraźnej gry, bez żadnych ukrytych intencji, bez tego subtelnego tańca, do którego był przyzwyczajony. Marcus nawet się nie zorientował, kiedy rozmowa przestała być częścią jego planu, a stała się po prostu rozmową, a właśnie to było pociągające i zaskoczyło go najbardziej.
Kiedy odłożył telefon, patrzył w ekran dłużej niż potrzeba, jakby spodziewał się, że coś jeszcze się wydarzy. Ale ona nie zadzwoniła, bo oczywiście nie zamierzała. Został z tą dziwną i nieznośnie fascynującą świadomością, że po raz pierwszy od bardzo dawna ktoś potraktował go jak zwykłego człowieka.
****
Tego wieczoru, zamiast jak zwykle skupić się na planach biznesowych czy spotkaniu z kolejną kobietą, Marcus myślał o niej. Lali. O jej śmiechu, o tym, jak lekko go zbywała i jak rozmawiała z nim swobodnie, bez przewidywalnego flirtu i nie dając mu za dużo przestrzeni, w której czuł się jak ryba w wodzie. Jakby był po prostu facetem, jednym z wielu, bez żadnej przewagi, bez wpływu, bez tej cichej władzy, którą zwykle miał nad kobietami. Myśl o tym, że nie działał na nią jak na inne, że nie podążała za jego scenariuszem, że nie dawała się przewidzieć — właśnie to nie dawało mu spokoju.
Dzwonek do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Zamrugał, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że w ogóle coś zamówił — na wszelki wypadek, według starego planu, który przewidywał dokładnie taki sam wieczór jak zawsze. A potem powrót do pracy, tej jedynej stałej, którą naprawdę kochał. Projekt, nad którym działali z Gregorym, był na finiszu: przed nimi ostatnie poprawki, wymiana najnowszych buildów, finalna optymalizacja każdego detalu.
Gra była ogromna, a wizualnie niemal przełomowa. Dynamiczna, z ciężkim, mrocznym klimatem i realistycznym systemem oświetlenia, które wrzucało gracza w środek sceny jak w dobrze zrealizowany film. Postaci tworzone przez AI, nie planowali żadnych klonów, żadnych powtórzonych modeli, tylko unikalne twarze i płynne, organiczne animacje. Sceny walki miały być ostre, szybkie i bezbłędne. Wszystko musiało działać bez zgrzytu. I było już bardzo blisko.
Gregory wysłał mu kilka uwag do przemyślenia: krytyczne poprawki w systemie fizyki postaci, zwłaszcza interakcji ciała z otoczeniem, dynamicznych reakcji na obrażenia oraz płynności przejść między animacjami ruchu. Do tego dochodziły poprawki w efektach cząsteczkowych, odpowiadających za realistyczny dym, unoszący się kurz, odłamki wirujące w powietrzu dokładnie tak, jak powinny. Zespół pracował też nad dopracowaniem systemu kolizji, który nadal szwankował w momentach kontaktu z otoczeniem — zwłaszcza w bardziej otwartych i dynamicznych scenach, gdzie fizyka musiała działać na granicy wiarygodności i grywalności. Marcus miał to wszystko dzisiaj przeanalizować i powinien był teraz myśleć o tym, jednak nie myślał.
Dzwonek zabrzmiał ponownie, tym razem szybciej i ostrzej, kilka natarczywych uderzeń, jakby osoba za drzwiami zaczęła tracić cierpliwość. Marcus uniósł brwi i uśmiechnął się kątem ust — ten ironiczny, lekko drapieżny grymas, który kiedyś oznaczał gotowość — ale kiedy podniósł się z kanapy i ruszył w stronę drzwi, nie czuł już tej znajomej adrenaliny i tego szybkiego tętna pod skórą, które zwykle towarzyszyło takim sytuacjom. Coś było inaczej. Otworzył.
Na progu stała dziewczyna, młoda, wyglądała na pewną siebie, ubrana była tak, jakby każda część jej ciała została starannie zaplanowana na efekt — odsłonięte ramię, nogi w czerwonych szpilkach, usta w tej samej czerwieni co lakier na paznokciach. Blond włosy ułożone w miękkie fale, które wyglądały na niedbałe, choć były efektem długich przygotowań. Sukienka idealnie dopasowana, wszystko było na swoim miejscu i w estetyce klubowego ideału. Ale dla niego nagle było to puste jak elegancko zapakowane pudełko bez zawartości. Zbyt czerwone, zbyt teatralne, zbyt „popatrz na mnie”, a nie „zostań”, szczególnie paznokcie raziły go jak billboard, którego nie da się wyłączyć. Sukienka, choć właściwa, była jak hasło reklamowe, dobrze dobrana, ale kompletnie pozbawiona znaczenia. I właśnie to go uderzyło: że jeszcze niedawno wystarczały mu takie całkiem dobre kompozycje, a teraz nie zostawiały po sobie nic.
Ponownie pomyślał o jej ustach, ale nie o tych przed sobą. O ustach Lali, pełnych, namiętnych, wyrazistych w sposób, który przyciągał uwagę, nawet jeśli próbował to ignorować. Chodziła mu po głowie i nie mógł jej stamtąd wyrzucić.
Wieczór miał być prosty, szybki, bezpiecznie przewidywalny. Już się pojawiła atrakcyjna kobieta i się uruchomił znajomy schemat, kolejne rozgrzane ciało, którego dotyk — według logiki ostatnich miesięcy — powinien wystarczyć. Plan był gotowy jeszcze zanim usiadł z nią na kanapie. Nie miał zapamiętać jej imienia, nie miał zapisywać żadnych wspomnień, tylko zrealizować to, co z góry ustalone. Przecież brał wszystkie — te łatwe, które same wpadały mu w ręce z uśmiechem jak automat na pokusy, i te mniej łatwe, przy których musiał się trochę bardziej postarać, ale nawet to działało bardziej na jego ego niż na serce.
Znał je wszystkie. Lubił dziwki — nie jako kategoria zawodowa, ale jako energia, jako figura, której zasady gry były mu znane do bólu. Wiedział, jak się poruszają, jak przesadnie kołyszą biodrami w wyćwiczonym tańcu pewności siebie, jak pochylają głowę pod odpowiednim kątem, żeby wyeksponować szyję, wiedząc, że to przyciągnie wzrok jak magnes. Jak zwilżają usta z gracją, która miała wyglądać przypadkowo, choć była wyreżyserowana z lepszą dokładnością niż większość dialogów w jego grach. Wiedział, kiedy śmiech brzmi jak cukier — lepki, zbyt wysoki, zbyt słodki i dłuższy niż potrzeba, i jak spojrzenia z dołu mają udawać uwielbienie, które tak naprawdę było tylko dobrze odegraną rolą.
Wszystkie one były przewidywalne, ale właśnie w tej przewidywalności znajdował komfort. Lubił je za to, że grali w te same scenariusze. Lubił tę symetrię — on dawał, one brały, potem odwrotnie, i nic nie zostawało. Nie było rozczarowania, bo nie było oczekiwań, przynajmniej z jego strony. Przynajmniej tak sobie wmawiał.
Ale przecież wśród nich były też te inne. Dziewczyny, z którymi spędzał nie tylko noc, ale i kilka godzin rozmowy. Były błyskotliwe i mądre, z niektórymi dyskutował o narracji w grach, o AI, o polityce i o tym, dlaczego Blade Runner 2049 był niedoceniony. Potrafił z nimi rozmawiać godzinami, czasem może nawet zbyt długo. Słuchały go uważnie, czasem z fascynacją, ale może właśnie dlatego, że nie miały wyjścia. Bo to był on. Marcus Daan. Słuchały jak się słucha kogoś, kto ma wpływ, jak się słucha kogoś, kto nie pozwala przerywać. I może właśnie dlatego te rozmowy — nawet jeśli mądre — niczego nie zmieniały.
I dziś, gdy siedział z tą kolejną dziewczyną za drzwiami, nie mógł się już oszukiwać. Nie chodziło o nie, tylko o niego. To on próbował sprzedać sobie tanie przekonanie, że mu to wystarcza i że dotyk bez znaczenia jest wciąż dotykiem, a noc bez treści to po prostu noc. I teraz, wyraźniej niż kiedykolwiek, zobaczył własną sprzeczność. Bo nie chodziło o brak szacunku ani o ich grę. Chodziło o to, że w głębi wiedział, że już nie chciał tych scenariuszy i nie umiał udawać, że go to zaspokaja.
Teraz jednak, kiedy zamknął oczy, obraz nie poszedł w ślad za rzeczywistością — nie widział tej dziewczyny, która właśnie zrzucała swoje ubrania na podłogę, nie czuł zapachu jej perfum, nie słyszał nawet jej oddechu. Zamiast niej znowu była Lali. Z tą swoją absurdalnie spokojną twarzą, z ustami, które zdawały się mówić coś zbyt osobistego, nawet kiedy milczały, i jej uważnym spojrzeniem, które było jednocześnie niemal niemożliwe do zniesienia, bo rozcinało go na pół bez najmniejszego wysiłku. Jej ciało, którego nigdy naprawdę nie dotknął, znał teraz w wyobraźni lepiej niż niejedną kobietę, z którą dzielił łóżko. W jego głowie poruszała się z tą swoją precyzją i wewnętrznym spokojem, który bardziej podniecał niż jakikolwiek krzyk. Była cholernie kobieca, intrygująca i bardzo dobrze panowała w tej chwili w jego wyobraźni. Cholernie dobrze mu robiła w jego głowie.
Marcus przymknął powieki, przetarł twarz obiema dłońmi, jakby mógł w ten sposób zetrzeć z niej wspomnienie i uwolnić się od myśli o niej. Ale to nie było takie proste, bo ono tylko wsiąkało głębiej. Czego, do cholery, się spodziewał i po co w ogóle ją tu sprowadził? Dzisiejsza dziewczyna miała dać mu rozrywkę, oderwać myśli i rozładować napięcie. Ale to nagle na niego nie działało. Teraz nie był pewien, czy naprawdę miał na cokolwiek ochotę.
Był tak napalony na Lali, że dziewczyna posłużyła tylko jako pusty przypadkowy kontur, który miał pomóc mu zapomnieć. Ale każdy nagle błędny ruch i dotyk, każde wypowiedziane słowo i jęknięcie zdawały się tylko pogłębiać absurd całej sytuacji. Bo to nie była ona. Nie jej ciało z długą szyją. Nie jej skóra. Nie jej usta. Kurwa. Przecież nigdy jej jeszcze nie miał. A może po prostu próbował udowodnić samemu sobie, że Lali wcale nie siedzi mu w głowie? W takim razie… przegrał. Bo w jego myślach była tylko ona.
Nie minęło nawet półgodziny, a dziewczyna już się ubierała. On nie patrzył i nie interesowało go to. Nawet nie był zły był pusty. Obcość tej chwili była tak wyraźna, że nie musiał jej już dłużej znosić. Wstał, podszedł do drzwi, otworzył je szeroko i rzucił przez ramię, chłodno, wręcz chamsko, bez cienia chęci, by jeszcze coś udawać:
— Drzwi są otwarte. Spierdalaj.
Zrozumiała i uciekła bez słowa, jak większość tych, które znały ten kod: cisza, brak komentarzy i zero oczekiwań. Nie potrzebowała wskazówek, bo dobrze wiedziała, kiedy zniknąć. Nie pytała o napiwek, nie spojrzała za siebie i nie zostawiła po sobie nic oprócz zapachu, który zniknął równie szybko jak ona. A on zazwyczaj nie wypuszczał kobiet tak bez niczego, zawsze zostawiał coś — pieniądze, gest, słowo. Ale dziś nie miał na to siły ani ochoty. Dziś wszystko było zbyt nie na miejscu i to nie ona powinna była tu być.
Gdy drzwi się zamknęły, ich trzask odbił się w nim jak echo czegoś, co miało wyglądać inaczej. Marcus stał nieruchomo, potem przeszedł do kuchni, oparł się plecami o blat i zacisnął dłonie na jego krawędzi, aż knykcie stały się białe, jakby to miało powstrzymać przed czymś większym — przed złością, której nie chciał pokazać, ale która i tak już kipiała pod skórą. Był wściekły. Na siebie, że w ogóle ją zaprosił. Na tamtą, że była taka nijaka. I na Lali, że wciąż siedziała w jego głowie, jakby miała do niej klucz i cholerny adres zameldowania.
Nie chodziło o ciało, bo miał je przed chwilą, było ciepłe, gotowe i dostępne. Ale jego ciało chciało zupełnie czegoś innego i im bardziej próbował udawać, że jest inaczej, tym mocniej wszystko w nim reagowało. Potrzebował Lali. Nagle, gwałtownie, prawie do granic absurdu, aż sam siebie tym zaskoczył. Ale jej nie miał i nie mógł po nią sięgnąć, a to doprowadzało go do szału.
Poczuł wielką ochotę do niej napisać, ale wiedział, że wypił za dużo i byłby to strategiczny błąd, wkurwiał go sam fakt, że w ogóle musiał się nad tym zastanawiać. Co się, do cholery, działo? Westchnął ciężko, przesunął dłonią po karku, ale napięcie wcale nie znikało i nie było gdzie go rozładować. Uśmiechnął się leniwie, jakby chciał zamaskować coś znacznie głębszego, ale w końcu się poddał, zmarszczył brwi, odchylił głowę do tyłu, unosząc kącik ust.
— Ciekawie się zapowiada — mruknął do siebie cicho. — Bardzo ciekawie..
A potem odłożył telefon na blat, sięgnął po szklankę i dopił resztkę whisky, delektując się jej ciężarem na języku. Ciepło alkoholu rozpłynęło się w gardle, ale nie pomogło wcale wyrzucić jej z głowy. Wiedział, że powinien zamknąć ten temat i wyciąć ją z myśli, tak jak robił to z innymi. Ale ta myśl nie chciała odejść, rozchodziła się w nim jak echo, uderzając o każdą krawędź jego świadomości.
Sięgnął ponownie po telefon, niechętnie, jakby wbrew sobie, a jego palce niemal automatycznie wystukały frazę w wyszukiwarce. V60. Chemex. Po chwilę patrzył na zdjęcia dziwnie zaprojektowanych dzbanków i szklanych naczyń, które wyglądały bardziej jak laboratoryjne szkło niż cokolwiek, co kojarzył z kawą. Pokręcił głową z rozbawieniem. No tak, oczywiście, to by pasowało do niej. To była Lali, która nie mogła po prostu pić zwykłej kawy. Parsknął cicho pod nosem i dopiero wtedy odłożył telefon ostatecznie, po czym westchnął, odrzucając się na oparcie kanapy i biorąc pilota do ręki. Na kilka godzin ostatecznie wyrzucił Lali z głowy, ale to było tylko zawieszenie broni.
****
Lali od samego rana czuła się inaczej, choć nie umiała jeszcze nazwać tego stanu. To nie powinno jej ruszać. Nie powinna zwracać na niego uwagi, nie powinna go rozgryzać ani analizować. A jednak, kiedy rozłączyła się z Marcusem i zamknęła laptopa, którego nawet nie zdążyła włączyć, poczuła coś dziwnego. Jego wesoły głos i sposób mówienia — wszystko to miało w sobie coś niepokojąco wciągającego.
Nie widziała w nim mężczyzny. Nie takiego, który mógłby ją interesować. Był z innej bajki — młodszy, wciąż bardzo chłopięcy, z tym swoim luzem, pewnością siebie i brakiem ciężaru, do którego ona była przyzwyczajona. Nie w jej typie. A mimo to pamiętała tamto spojrzenie.
A jednak przypomniała sobie tamten moment na uczelni i jego spojrzenie, kiedy przez ułamek sekundy patrzył na nią nie jak na koleżankę czy znajomą, ale jak mężczyzna patrzy na kobietę. To było przyjemne, może nawet odrobinę ekscytujące. Niewinne, ale dziwnie osobiste. Kaprys, ulotna chwila, pewnie nawet sam jej nie pamiętał. Mimo to podobało jej się, ta chwila, która nie miała znaczenia, a jednak została.
Westchnęła cicho i odchyliła się na krześle, spoglądając na stos notatek i plik dokumentów, który czekał na jej analizę. Była jak zwykle zawalona pracą. Korekta artykułu dla promotora, zestawienie wyników badań, przygotowanie materiałów dla studentów. Na biurku piętrzyły się teczki, a w skrzynce mailowej czekały pytania od magistrantów. Odpowiedzialność czasami ją przygniatała, ale właśnie taki tryb życia sobie wybrała i była w tym dobra. Dzisiaj dzieci były u Alexandra, więc zaplanowała wieczór pełen pracy.
Więc dlaczego teraz, w tej dokładnie zaplanowanej przestrzeni, w myślach wciąż pojawiał się Marcus? Jakby zbyt głośno zostawił po sobie ślad. Zacisnęła usta, wstała gwałtownie i odsunęła krzesło z taką siłą, jakby próbowała wyrwać się z własnej głowy
Weszła do łazienki i przetarła twarz zimną wodą. Chłód na skórze przywrócił jej klarowność myślenia, ale nie rozwiał tego uporczywego wrażenia, które krążyło wokół niej jak mgła — gęsta, lepka, trudna do uchwycenia. To nie miało sensu. Zgarnęła mokrymi dłońmi włosy do tyłu i spojrzała w lustro.
Bez wątpienia wciąż była śliczna. Nie mówiła tego głośno, bo nie musiała. Nie była kobietą, która przekonuje samą siebie o swojej atrakcyjności. Po prostu to wiedziała. Ale jej uroda nie była dziewczęco urocza. Nie była też delikatna ani eteryczna. Nie wyglądała na kogoś, kogo się chroni. Przyciągała spojrzenia inaczej — ostrością, pewnością, proporcją i symetrią.
Miała wyraziste kości policzkowe, zarysowane cieniem nawet bez makijażu. Kształt twarzy był ostry i mocny, ale wciąż kobiecy, z precyzyjną linią szczęki. I oczy — ciemne, głębokie, błyszczące, jakby zawsze kryły więcej, niż chciały pokazać.
Długie rzęsy rzucały cień na policzki, regularnie podkręcane przez stylistkę — nie dlatego, że musiała, ale dlatego, że lubiła ten efekt i tę drobną zmianę, która sprawiała, że jej spojrzenie było jeszcze bardziej wyraziste. Niby nie przywiązywała do tego wielkiej wagi, ale prawda była taka, że ceniła perfekcję — zarówno w swoim życiu, jak i wyglądzie.
Nie potrzebowała mocnego makijażu, ale malowała się z precyzją i świadomie, jak wszystko, co dotyczyło jej samej. Dbałość o ciało, skórę, kondycję nie była dla niej kwestią powierzchowności, tylko sposobem bycia, codziennym wyborem i wyrazem wewnętrznej dyscypliny. Jej wygląd nie był tylko tym, co widać, ale był częścią tożsamości. Tym, kim była i jak się czuła. A jej zdrowie i jej piękno — to nie były detale, tylko elementy, które składały się na jej siłę i niezależność.
Dzieci urodziła późno, po trzydziestce, i od tamtej pory każda decyzja dotycząca jej ciała była decyzją o przyszłości — o tym, jak długo utrzyma tempo, jak sprawna będzie za kilka lat, jak dobrze będzie czuła się w swoim własnym życiu. Nie zamierzała rezygnować ani z kobiecości, ani z siły, ani z radości, jaką dawało jej własne odbicie w lustrze. Bo czuła się dobrze i to właśnie miało dla niej znaczenie.
Jej spojrzenie miało ciężar i siłę, których nie używała codziennie. Nie unikała kontaktu wzrokowego — przeciwnie, najczęściej patrzyła prosto i uważnie. Wiedziała, jakie robi wrażenie, i znała siłę swojej urody. Szybko wyczuwała słabości ludzi, momenty, w których czuli się przy niej mniejsi. Mogła to wykorzystywać, gdyby chciała, ale rzadko to robiła. Mężczyźni się jej bali. Bali się podejść. Wiedziała, że nie była kobietą, którą się mija i zapomina. Była tą, którą się pamięta, ale niekoniecznie taką, z którą spędza się życie.
Wpatrywała się teraz w swoje odbicie w lustrze. Miała duże usta — pełne, zmysłowe, stworzone do dotyku. Ale ostatnio zbyt rzadko dotykane. Może dlatego czasem wydawały się surowe, jakby przyzwyczajone bardziej do słów niż do czułości. A jednak często się śmiały — szeroko, głośno, spontanicznie. Śmiały się tak, że rozbrajały rozmówców i sprawiały, że nawet obcy ludzie uśmiechali się, nie wiedząc czemu. Bo ona potrafiła cieszyć się z radosnych chwil tak, jakby każda miała być ostatnią.
Po rozstaniu z Alexandrem nie pozwoliła, by jej świat skurczył się do pustki. Nie zostawiła w nim miejsca na nostalgię za tym, co minęło. Wypełniła go śmiechem — swoim i dzieci, które kochała ponad wszystko.
Śmiała się więc zawsze radośnie i z przekąsem, czasem tak mocno, że brakowało jej tchu. Nie była zasuszoną, szarą kobietą w średnim wieku, która dawno zapomniała, jak to jest czuć życie w ciele. Nie wierzyła, że radość to domena młodości. Miała w sobie witalność, której nie przygasiły ani obowiązki, ani lata, ani ludzie próbujący sprowadzić ją do bezpiecznego, przewidywalnego schematu. Bo nie chciała pasować. Była kobietą, która czuje.
Wieczorem, tuż przed snem, znowu przypomniała sobie rozmowę z Marcusem. Kwestia potencjalnej współpracy z uczelnią ostatecznie nawet nie została poruszona. Lali poczuła lekką, niemal absurdalną wesołość, a zaraz potem znajome ukłucie podskórnego napięcia — nie silne, raczej niepokojąco ciche, jak coś, co przemieszcza się w tobie, choć nie powinno. Bo przecież nic się nie wydarzyło. Żadnych spięć, żadnych deklaracji, żadnych emocjonalnych rozedrgań. Tylko lekka, niezobowiązująca wymiana zdań z młodszym chłopakiem o wszystkim i o niczym. A mimo to… uśmiechała się bez powodu.
Coś wisiało w powietrzu, było cienkie, niewidzialne i jeszcze nienazwane. Ale nie próbowała tego teraz analizować. Zrzuciła to na karb zmęczenia, przewróciła się na drugi bok i zamknęła oczy, pozwalając, by miękka ciemność otuliła ją, zabierając ostatnie myśli.
****
Marcus nie pisał dużo, ale pisał codziennie. Nie były to jednak zwyczajne uprzejmości, żadnych „Cześć” albo „Jak minął dzień?”, nie było żadnych grzecznościowych formułek, które równie dobrze mogłyby paść w rozmowie z kimkolwiek. Jego wiadomości były inne, nie pasowały do żadnego schematu, były pozbawione banałów, którymi zwykle zaczynają się rozmowy, tylko krótkie, czasem absurdalne, często trafiające w samo sedno.
Nie silił się na grzecznościowe wymiany ani na podtrzymywanie kontaktu, jeśli nie miał nic do powiedzenia, a jednak każdego dnia znajdował coś, co sprawiało, że Lali przez chwilę intensywnie wpatrywała się w ekran, zanim jeszcze zdecydowała, czy chce odpowiedzieć.
Czasem to było jedno zdanie, innym razem pytanie, które wybijało ją z rytmu dnia. A prawie za każdym razem było coś tak niespodziewanego, że zatrzymywała się w pół ruchu, zastanawiając się, dlaczego właściwie czuje potrzebę, by odpisać. Pierwsza wiadomość przyszła następnego dnia po ich rozmowie.
Godzina 22:14. Lali właśnie kończyła pracę, siedząc z kubkiem herbaty przy biurku, gdy telefon rozświetlił się cicho na blacie. Odblokowała ekran bez większego zainteresowania, ale gdy zobaczyła nadawcę, jej dłoń na moment się zatrzymała. Nie spodziewała się tego o tej porze. Przesunęła kciukiem po ekranie i odczytała wiadomość.
Marcus Daan:
„Jaka była Twoja pierwsza myśl, gdy zobaczyłaś mnie na uczelni?”
Zmarszczyła lekko brwi, odchylając się na oparcie krzesła. To nie było pytanie, którego oczekujesz od mężczyzny, którego widziałaś zaledwie raz w życiu. Tak szybko? Bez wstępu? Bez żadnego kontekstu? Mogła to zignorować, odłożyć telefon i wrócić do dokumentów. Ale zamiast tego przygryzła lekko wargę i przez kilka sekund patrzyła się w ekran, pozwalając sobie na krótką refleksję. Nie chciała analizować każdego słowa, ale czuła, że to nie jest przypadkowa wiadomość.
Lali Mille:
„Że byłeś jednym z tych, którzy są przyzwyczajeni do uwagi.”
Wysłała i przez chwilę myślała, że więcej nie odpisze, ale jego odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewała.
Marcus Daan:
„I miałem rację?”
Znowu zatrzymała się na moment, podnosząc kubek do ust. Nie powinna wchodzić w tę grę i nie powinna traktować tej rozmowy jako czegoś więcej niż przypadkowa wymiana zdań. Ale kiedy spojrzała na jego wiadomość po raz drugi, poczuła coś dziwnego, jakby lekkie napięcie, niemal niedostrzegalne, ale obecne. W końcu odłożyła kubek, przejechała palcem po ekranie i odpisała:
„Nie wiem jeszcze.”
„Ale prawdopodobnie tak.”
Nie odpisał, ale widziała, że przeczytał i to wystarczyło, a zanim zdążyła się nad tym zastanowić, złapała siebie na tym, że się uśmiecha radośnie bez powodu.
****
Następnego dnia, tuż po północy, telefon zamrugał cicho w półmroku sypialni. Za oknem miasto już spało, wiatr poruszał gałęziami drzew, światła latarni rozlewały się po chodniku miękką poświatą, a z oddali, przytłumione przez grubą szybę, dochodziło sporadyczne dudnienie przejeżdżających samochodów. Dzieci spały już od dawna, oddychając równo, bezpieczne, otulone ciepłem kołder i snów.
Lali nie spała. Leżała w łóżku z książką opartą na brzuchu, ale od dawna nie przewróciła strony. Wzrok błądził po literach, jednak umysł był gdzie indziej, jakby niespokojny, rozproszony i krążący uparcie wokół tematów, które starała się od siebie odepchnąć. Nocna cisza miała w sobie coś kojącego, a zarazem niebezpiecznego, bo sprawiała, że wszystko, co zwykle udawało się zagłuszyć codziennym ruchem i obowiązkami, teraz wracało ze zdwojoną siłą. Zamiast odprężenia, pojawiała się ta znajoma, uporczywa obecność pod skórą, było to coś niedopowiedzianego, co domagało się uwagi.
Przesunęła dłonią po twarzy, powoli, jakby chciała wymazać niechciane emocje. Odgarnęła włosy, szukając w tym geście skupienia. I wtedy ekran telefonu znów zamrugał. Sięgnęła po niego odruchowo, bez większego pośpiechu, przesuwając palcem po szkle. Nie wiedziała, czemu to robi, ale w głębi duszy była niemal pewna, że to będzie on.
Marcus Daan:
„Gdybyś była zwierzakiem, to kim?”
Zmarszczyła brwi. Co to za pytanie? Zerknęła na godzinę, była 00:07. Westchnęła, kręcąc głową z rozbawieniem, ale zanim zdążyła się zastanowić, jej palce już wędrowały po ekranie.
„Kotką”
„Typowe. Gracja, duma i dystans, a jak przyjdzie co do czego, to jednak lubisz ciepłe miejsce.”
Lali parsknęła cicho, przewracając oczami, potem zawahała się przez sekundę, ale napisała i wysłała zanim pomyślała:
„A ty?”
Odpowiedź przyszła szybko.
Marcus Daan:
„Nie śpisz.”
„Nie odpowiedziałeś.”
„Tygrysem.”
Zatrzymała się z uśmiechem na ustach. Nie wilkiem i nie lwem. Przesunęła językiem po dolnej wardze, jakby próbowała wyczuć, co sądzi o tej odpowiedzi.
„Też przewidywalne.”
„Czemu?”
„Samiec alfa, dzikość, niezależność, instynkt łowcy… serio, Marcus?”
Uśmiechnęła się lekko pod nosem, przekręcając się na bok, jakby rozmowa miała swój własny rytm, powoli oplatający jej ciało. Nie odpisywał przez chwilę, potem ekran znów rozświetlił się w ciemności.
„A może po prostu jestem niezależny, odważny i lojalny dla tych, którym ufam”
Poczuła ciepło w palcach, jakby telefon nagle zrobił się odrobinę cięższy. Nie odpisała, ale przeczytała wiadomość więcej niż raz i znowu uśmiechała się do telefonu, choć nie powinna.
****
Kilka dni później, gdy Lali właśnie rozkładała matę do jogi, telefon zawibrował cicho na kuchennym blacie. Było wczesne popołudnie, dzieci jeszcze w szkole, świat kręcący się własnym tempem, a ona zawieszona w tej jednej godzinie pomiędzy rolami, zadaniami i wersjami siebie, które na co dzień musiała rozdzielać. Ten moment należał tylko do niej, jej ciała, jej oddechu i do równowagi, którą z trudem budowała każdego dnia od nowa.
Był to jej czas, w którym nikt niczego od niej nie oczekiwał. Sięgnęła po telefon z przyzwyczajenia, nie spodziewając się niczego konkretnego, ale gdy zobaczyła jego imię na ekranie, bezwiednie się uśmiechnęła.
Marcus Daan:
„Wyślij mi swoje trzy ulubione ostatnio kawałki na Spotify… albo nie, ja zacznę pierwszy.”
Nie czekał na jej reakcję i nie zapytał, czy ma ochotę na tę wymianę. Z typową dla siebie swobodą, jakby ich rozmowa nigdy się nie urwała, po prostu wrzucił trzy tytuły. Pierwszy był kobiecy wokal, lekki house, miękki technicznie i pulsujący w równym rytmie, ale miał w sobie coś niemal hipnotyzującego. Bas miękko wtapiał się w melodię, a głos wokalistki sunął po dźwiękach jak ciepła dłoń po skórze. Brzmiało jak lato, jak rozgrzane miasto nocą, jak długa podróż bez celu tylko dla samej przyjemności jazdy.
Drugi utwór był jak niespodziewany dreszcz — współczesna improwizacja na skrzypcach, zbudowana z warstw elektroniki i emocji, których nie dało się łatwo nazwać. Struny nie grały melodii, one opowiadały historię, która byłą trochę chaotyczna, trochę intymna, jakby ktoś rozplątywał wspomnienia w rytmie swojego oddechu. Wibracje wbijały się pod skórę miękko, ale uparcie, jak dotyk, który nie pyta o zgodę, tylko zostaje chwilę za długo. To nie była muzyka do słuchania, tylko taka, którą się czuło. Eksperyment, balansujący na granicy sztuki i instynktu, w którym nie chodziło o kompozycję, tylko o napięcie.
Trzeci kawałek był zupełnym przeciwieństwo. Samotne pianino, oszczędne i eleganckie. Żadnej wielkiej formy, żadnych dramatycznych zwrotów. Tylko kilka powtarzających się motywów, tyle że każdy z nich niósł ze sobą ciszę pomiędzy. Brzmiało jak ostatnie światła miasta odbijające się w szkle wysokich okien oraz jak kieliszek czerwonego wina na krawędzi nocy. Melodia snuła się leniwie, zbyt piękna, by ją przerywać, jak rozmowa, która nie musi do niczego prowadzić. Lali zamknęła oczy na moment i przez ułamek sekundy naprawdę poczuła się, jakby siedziała gdzieś wysoko nad Nowym Jorkiem, otulona ciszą i dźwiękiem jednocześnie.
Marcus Daan:
„Twoja kolej.”
Lali uśmiechnęła się lekko, odkładając na chwilę telefon. Ten chłopak naprawdę umiał rozmawiać muzyką, nie wiadomo, czy bardziej odważnie, czy niebezpiecznie precyzyjnie. Przez chwilę zastanawiała się, czy w ogóle chce w to wchodzić. Bo choć z zewnątrz mogło się wydawać to niewinne, muzyka była jak język serca i mówiła więcej, niż człowiek czasem chciał powiedzieć. Była nastrojem zaklętym w brzmieniu, mapą wrażliwości, której nie da się udawać, i odbiciem tego, jak ktoś widzi i czuje świat.
Już miała odłożyć telefon i zostawić odpowiedź na później, po praktyce. Po tym, jak jej ciało wyciszy się w znajomych sekwencjach, a oddech ułoży wewnętrzny porządek. Chciała poczekać, aż zniknie napięcie, które zwykle nosiła w ramionach i zostanie tylko wewnętrzna cisza. Ale jedno jego zdanie wciąż krążyło w głowie, jak melodia, której nie potrafiła zagłuszyć.
Zmarszczyła lekko brwi. Przecież to tylko piosenki, a jednak czuła, że ten wybór zdradza więcej, niż miała ochotę odkrywać. Westchnęła cicho, potem wzruszyła ramionami, jakby odganiała własne opory. Do diabła z tym — sięgnęła po telefon i bez zbędnego myślenia wysłała trzy utwory. Dwa były bliskie jej naturze: głębokie, refleksyjne i wielowarstwowe, jak opowieści bez słów. Tylko dla uważnych. A trzeci był pozornie zupełnie niepasujący. Techniczny, chłodny i mocny, pulsujący równo jak bicie serca maszyny.
Nie odpisał od razu. Telefon zamilkł. Lali położyła go obok maty i zamknęła oczy, próbując wrócić do oddechu, skupić się na ciele, na rytmie ruchu. Ale gdzieś w tle, jak miękka nuta pod skórą, wciąż czekała na coś więcej. Na odpowiedź, której jeszcze nie było, a którą jej ciało już się spodziewało. Po kilku minutach telefon ponownie zamrugał cicho.
Marcus Daan:
„Ten trzeci… super.”
Lali uśmiechnęła się pod nosem, potrząsając głową.
„Też masz dobry gust.”
„Nie wiem, czy mnie właśnie pochwaliłaś, czy wbiłaś mi szpilę.”
Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, ale potem wzruszyła ramionami, jakby sama przed sobą przyznała, że nie ma to znaczenia.
„A jak wolisz to odebrać?”
Nie czekała na kolejną wiadomość i tym razem naprawdę odłożyła telefon, uśmiechnęła się wesoło i przeciągnęła się z zamkniętymi oczami. Wystarczy na dziś. Marcus Daan musiał poczekać.
ROZDZIAŁ TRZECI Kim ona jest?
Światło poranka wpadało przez panoramiczne okna nowego biura CTRL & CRAVE w centrum Wiednia, odbijając się od gładkich powierzchni minimalistycznych biurek i ekranów komputerów, za którymi jego zespół już od kilku godzin pochylał się nad kolejnymi iteracjami gry. Słońce wdzierało się do środka, rozlewając złociste refleksy na podłodze i nadając wnętrzu ciepły, niemal kinowy blask.
W powietrzu unosiła się mieszanka zapachu świeżo parzonej kawy i plastiku nowego sprzętu, a z głośników cicho płynęła neutralna, elektroniczna muzyka, która wypełniała przestrzeń energią, ale nie rozpraszała. Było w tym coś satysfakcjonującego — ta pulsująca energia, subtelna, ale namacalna. Widok jego ludzi skupionych na pracy, zatopionych w ekranach, omawiających kolejne poprawki, gestykulujących nad projektami — każdy tutaj był częścią większej całości, która właśnie układała się w coś spektakularnego.
Dźwięk rozmów, stukot klawiatur, szelest szkiców, błysk grafik koncepcyjnych na ogromnych ekranach, na których postacie ożywały klatka po klatce — płynnie, dynamicznie, z precyzją, jakiej wymagał od wszystkiego, co robił. Byli już blisko. Marcus przeciągnął się leniwie, czując znajome podekscytowanie i adrenalinę zamiast z zmęczenia. Był na tym etapie, kiedy praca nie była już tylko obowiązkiem, ale czystą przyjemnością i uzależnieniem, które napędzało go bardziej niż kawa. Czuł, jak wszystko układa się zgodnie z planem, jak trybiki tej machiny obracają się dokładnie tak, jak powinny.
Uśmiechnął się pod nosem, rozglądając się po nowej przestrzeni, która byłą szersza, jaśniejsza i bardziej otwarta. Biurowiec w sercu Neubau różnił się od poprzedniego, był dużo większy, nowocześniejszy, z wyraźnymi akcentami industrialnego stylu: surowe betonowe ściany, stalowe konstrukcje i minimalistyczne szkło, ale przede wszystkim należał do nich.
Było jednak w tej surowości coś więcej, ta starannie wpleciona elegancja, która podkreślała ich ambicje. Za przeszkloną ścianą rozciągał się widok na dachy starego Wiednia, poprzecinane wieżami kościołów i delikatną linią wzgórz na horyzoncie. Z tej wysokości miasto wyglądało jak nieruchoma makieta — spokojne, poukładane tło dla chaosu i kreacji, które kipiały w środku. Nie wynajmowali już kąta w cudzej firmie, nie dzielili piętra z innymi startupami. Teraz byli u siebie, a Marcus wyczuwał w powietrzu tę rosnącą pewność, że właśnie tutaj, właśnie teraz, tworzą coś przełomowego.
Przeprowadzka była zmianą dużą, kosztowną, ale niezbędną. Firma rosła szybciej, niż zakładał, a kolejne projekty wymagały nie tylko większej przestrzeni, ale też lepszego sprzętu i nowych ludzi. Potrzebowali świeżego spojrzenia i umiejętności, które pozwolą wszystko dopracować jeszcze sprawniej, jeszcze szybciej i jeszcze płynniej. Byli już na etapie, w którym nie chodziło tylko o robienie gier — to była strategia, precyzyjnie zaplanowany rozwój i rozbudowa ekosystemu, w którym każdy element miał współgrać z resztą. Budowali coś więcej niż produkt — markę z pasji i algorytmów, która nie tylko odpowiadała na potrzeby, ale wyznaczała kierunki i otwierała nowe drzwi. Tworzyli przyszłość.
Marcus ponownie się przeciągnął, wstając zza biurka, po czym wsunął dłonie do kieszeni, powoli przechadzając się po biurze i obserwując pracę grafików. Trzy ogromne monitory wyświetlały modele postaci, tekstury otoczenia, szczegóły broni i ubrań — detale, które dla przeciętnego gracza były niemal niewidoczne, ale dla nich stanowiły o jakości całego doświadczenia. Każdy drobiazg miał znaczenie.
Świat, który tworzyli, miał być spójny, prawdziwy w sposób, który pochłaniał i uzależniał. Kątem oka dostrzegł Gregory’ego, który właśnie kończył rozmowę z jednym z programistów, przywołał go spojrzeniem, unosząc lekko brew.
— Silnik fizyki dalej sprawia problemy?
Gregory westchnął i zerknął na ekran monitora, gdzie jedna z postaci właśnie wymierzała cios. Kontakt był, ale impakt? Wciąż nie do końca satysfakcjonujący.
Problem leży w interpolacji animacji. Brakuje płynności w przejściu między klatkami, przez co impakt wygląda na sztuczny. Do tego mamy nadal drobne bugi w systemie kolizji — czasem hitboxy nie łapią uderzeń, zwłaszcza przy szybkim ruchu kamery.
Marcus skrzyżował ramiona na piersi, wpatrując się w testowaną scenę. Cios powinien mieć ciężar, a reakcja ciała naturalność, żeby każdy gracz poczułby ten moment pod palcami, nawet jeśli nie zdawałby sobie z tego sprawy.
— To problem samego modelu szkieletowego czy raczej symulacji ragdoll?
— Raczej symulacji — Gregory przeczesał dłonią włosy. — Ragdoll działa poprawnie, ale mamy problem z proceduralną animacją w locie. Musimy lepiej zsynchronizować moment kontaktu z fizyką otoczenia — na przykład, jeśli postać uderza w ścianę, moment odbicia powinien być dynamicznie modyfikowany.
— Czyli musimy zmodyfikować krzywą animacji pod realną siłę uderzenia.
— Tak, albo dopisać lepszy blend między predefiniowanymi animacjami a rzeczywistą symulacją. Myślimy też nad wykorzystaniem systemu inverse kinematics, ale to będzie kosztowne obliczeniowo.
Marcus przez chwilę analizował, przesuwając językiem po zębach.
— Jeśli zoptymalizujemy skrypty detekcji kolizji, możemy pozwolić sobie na bardziej szczegółową fizykę. Działa to już w testach przy AI?
— Nie do końca. AI wciąż czasem przewiduje ciosy w złym momencie, co wygląda nienaturalnie. Musimy poprawić system predykcji ruchu i zoptymalizować algorytm śledzenia trajektorii postaci.
— To priorytet — Marcus kiwnął głową, spojrzał jeszcze raz na ekran i wyciągnął telefon. — Ale zanim przejdziemy do kodowania, chcę zobaczyć jeszcze raz nową sekwencję walki. Daj mi pięć minut.
Gregory skinął głową i wrócił do swoich ludzi, a Marcus wpatrywał się w ekran, na którym programista właśnie testował poprawki. Postać wykonała płynne przejście między ruchem obronnym a atakiem, ale coś nadal mu nie pasowało. Cios wyglądał lepiej, ciężej, miał większy impakt, ale reakcja przeciwnika wciąż była nieco sztuczna — zbyt mało napięcia
w mięśniach, mikrodrgań po uderzeniu, naturalnego odrzutu ciała.
— Jeszcze nie — Marcus zmarszczył brwi i pokręcił głową, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. — Jest lepiej, ale dalej nie czuję odpowiedniej ciężkości. Może trzeba dodać delikatne opóźnienie w animacji odbicia? Ułamek sekundy, ale wystarczy, żeby nadać realizmu.
Nieprzerwanie patrzył na ekran, śledząc każdy detal wprowadzanych zmian. Postać uderzała, przeciwnik odrzucał się do tyłu, ale coś wciąż było nie tak. Ruch wyglądał technicznie poprawnie, ale nadal brakowało mu tego, co Marcus nazywał „odczuciem”. Gry nie opierały się na liczbach, tylko na emocjach — tych, które musiały być wyczuwalne pod skórą, docierać do intuicji gracza szybciej niż do jego świadomości, i brzmieć prawdziwie, zanim jeszcze zaczną dobrze wyglądać. A to wciąż brzmiało zbyt sztucznie.
— To też jeszcze nie to — rzucił sucho, nie odrywając wzroku od monitora.
Grafik nerwowo stuknął palcami o tablet, z frustracją przesuwając suwak krzywej animacji.
— Ale to już czwarta wersja poprawki — mruknął, wyraźnie niezadowolony. Marcus uniósł brew, nie odrywając spojrzenia od ekranu.
— Więc zrób piątą.
Usłyszał westchnienie, przytłumione przekleństwo pod nosem, ale grafik wrócił do pracy. Marcus nawet nie musiał na niego patrzeć — znał ten ton i znał ten stan. Ludzie pracujący z nim mieli dwa wybory: albo doprowadzali rzeczy do perfekcji, albo ich nie było. Nie lubił „wystarczająco dobrze” — to było dla tych, którym brakowało ambicji albo odwagi. Programista nie dyskutował więcej, tylko skinął głową i bez słowa wrócił do kodu.
— Spróbujemy.
— Zróbcie, co trzeba — głos Marcusa był spokojny, ale stanowczy. Nie spieszył się, ale wiedział, że gdy gra wyjdzie, musi być perfekcyjna. Przeciętność nie wchodziła w grę, tu nie było miejsca na półśrodki, nie w tej branży i na pewno nie pod jego nazwiskiem.
Przesunął dłonią po karku, rozciągnął szyję, czując lekkie napięcie w mięśniach. Potem oparł się o biurko, sięgnął po telefon i odblokował ekran. Tym razem celowo.
****
Ostatnie tygodnie były inne niż zwykle. Marcus skupił się na pracy, swoich projektach i firmie. Nie miał ochoty na kobiety i imprezy, a może po prostu żadna nie wydawała mu się warta zachodu. Po ostatniej nocy z dziewczyną z czerwonymi paznokciami, która miała być rozładowaniem napięcia, a skończyła się jedynie lekką frustracją, nie zamierzał ponownie się oszukiwać. Nie chciał kolejnej anonimowej dziewczyny, której ciało miało na chwilę zastąpić to, którego nie mógł mieć. Na razie nie miał ochoty na żadną inną, poza jedną. Nie, nie powinien o tym myśleć.
Odłożył wciąż nieodblokowany telefon na biurko, ale nie na długo. Jego palce ledwo oderwały się od gładkiej powierzchni ekranu, a myśl o Lali już wracała, uporczywa, niewygodna i drażniąca jak zadra pod skórą. Pisali do siebie codziennie, choć nie byli sobie bliscy i nie byli przyjaciółmi. Każde z nich mogło w dowolnym momencie zakończyć tę wymianę zdań, zamknąć czat i nigdy więcej do siebie nie wrócić. A jednak tego nie robili, a ich rozmowy, zamiast zanikać, splatały się coraz mocniej — każde słowo, każde pytanie, każda riposta były jak kolejne nitki wciągające go w coś, czego jeszcze nie potrafił nazwać.
Lali Mille.
Coś w niej było, co sprawiało, że nie mógł jej tak po prostu odłożyć do jednej z szuflad w głowie, jak robił to z większością ludzi, których spotykał. Próbował, nawet chciał, a logika podpowiadała mu, że powinien. Ale jego myśli miały inne plany. Zawahał się przez ułamek sekundy, westchnął cicho, przesunął dłonią po karku i, jakby zupełnie mimochodem, wystukał na ekranie kolejną wiadomość.
Macus Daan:
„Gdybyś była postacią w grze komputerowej, wybrałabyś męski czy kobiecy skin?”
Telefon zamrugał powiadomieniem szybciej, niż się spodziewał.
„Męski.”
Zmarszczył brwi, przekrzywiając lekko głowę, nie do końca tego się spodziewał.
„Dlaczego?”
Tym razem odpowiedź przyszła po chwili.
„Bo w grach mężczyznom rzadziej się przerywa.”
Marcus uniósł brew, a kąciki jego ust drgnęły w rozbawieniu, ale przesunął tylko dłonią po brodzie, kiwając głową z cichą aprobatą. Miało to sens większy, niż by się wydawało.
Marcus Daan:
„Ostry argument.”
„Tylko prawdziwy.”
Zatrzymał wzrok na ekranie dłużej, palcem leniwie przesuwając po krawędzi telefonu. Myślał, że znowu go czymś zaskoczy, ale to było więcej niż zaskakujące, bo było inne. I po raz kolejny złapał się na tym, że czeka na jej kolejną wiadomość.
Marcus podgryzł skórkę przy paznokciu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, nadal wpatrując się w ekran telefonu. Potem jego kciuk bezwiednie dotknął gładką powierzchnię, jakby próbował wymusić szybszą odpowiedź.
Marcus Daan:
„Nie sądziłem, że wiesz, czym jest skin w grze.”
Cisza. Sekundy dłużyły się jak podczas przeciągającego się meczu. W końcu telefon zawibrował.
„Nie doceniasz siły dzieci walczących o kieszonkowe.”
Uniósł brew, bo to zapowiadało się dobrze.
„To znaczy?”
„To znaczy, że średnio raz na kilka tygodni słyszę: „Mamo, proszę! Tylko jeden raz! Ostatni, przysięgam!”
Marcus parsknął śmiechem.
„I dajesz im?”
„Oczywiście, że nie.”
„Więc?”
„Więc mają ojca.”
Oparł się o biurko, cicho się śmiejąc.
„Bez litości.”
Marcus uśmiechnął się pod nosem jeszcze raz. Tak, dzieci były najlepszym i najbardziej logicznym wytłumaczeniem, bo ich zdolność do wyciągania pieniędzy na mikropłatności była niemal sztuką. Zamrugał, po czym wolno wpisał kolejną wiadomość.
Marcus Daan:
„A gdybyś miała wybrać skin dla mnie?”
Wydawało mu się, ze czekał znowu jakby za długo. Wreszcie telefon zawibrował.
„Najdroższy w sklepie — złoto, neonowe światełka, efekty specjalne, wszystko na pokaz.”
Zmrużył oczy, jakby faktycznie widział siebie ubranego w ten wirtualny pancerz.
„Czyli coś w stylu Iron Mana?”
„Bardziej w stylu: jedno spojrzenie i wiadomo — za dużo kasy, za duże ego i za dużo wolnych wieczorów.”
Zaśmiał się, potrząsając głową.
„Więc jestem pay-to-win?”
„Nie. Jesteś skórką, którą ktoś kupił, żeby się popisywać — absurdalnie drogim, kompletnie zbędnym, a wszyscy i tak chcą taki mieć.”
****
Marcus Daan nie lubił tajemnic. Całe życie polegało na kontroli i na układaniu rzeczywistości we własne logiczne schematy, które działały według jego reguł. Lubił mieć plan, przewidywać następne ruchy i wiedzieć, jak rozegrać każdą sytuację, zanim jeszcze się wydarzy. Ale Lali na razie nie pasowała do żadnego z tych schematów i wciąż była jedną wielką zagadką. Był przekonany, że w momencie, gdy zaczęli wymieniać wiadomości, będzie mógł rozgryźć ją w kilka dni. W końcu nie była pierwszą kobietą, która przyciągnęła jego uwagę, a on wiedział, jak działać. Kobiety były dość proste, miały swoje wzorce, swoje przewidywalne reakcje i swoje gry, które kończyły się dokładnie tak, jak on chciał. Jeżeli chciał. Tymczasem mijały tygodnie, a on nadal nie wiedział, czym tak naprawdę była ta nić, która go do niej przyciągała.
Nie pasowała do jego świata — była starsza, miała dzieci, własne życie, które działało doskonale bez niego. Nie flirtowała, nie próbowała go zdobyć, nie traktowała go jak kogoś, kogo na siłę warto podziwiać, a mimo to on nie potrafił się od niej oderwać. Coś w niej sprawiało, że chciał wiedzieć więcej i, do cholery, nie miał zamiaru udawać, że go to nie obchodzi. Wyciągnął telefon i bez większego namysłu wybrał numer do Gregory.
— No, co tam? — przyjaciel brzmiał, jakby właśnie wyrwał się z jakiejś dyskusji, w tle słychać było stłumione rozmowy i sporadyczne uderzenia klawiatury.
— Potrzebuję, żebyś coś dla mnie sprawdził.
— Coś czy kogoś?
— Kogoś.
Marcus nie bawił się w zbędne wstępy, tylko przesłał zdjęcie. Po drugiej stronie zapanowała cisza, a potem usłyszał cichy, niewymuszony śmiech.
— Ty tak serio? — Gregory brzmiał na rozbawionego, ale w jego głosie było też coś jeszcze, coś ostrożnego. — Stary, to jakaś sztywna babka z uczelni. Chyba nie powiesz mi, że nagle kręcą cię profesorki?
— Po prostu sprawdź.
— Po co?
— Chcę wiedzieć więcej.
Gregory odszedł na chwilę od zespołu, mrużąc oczy. Coś mu w tym nie pasowało i się nie podobało. Nie chodziło o to, że Marcus znów zwrócił uwagę na kobietę — to akurat było wpisane w jego styl. Problem polegał na tym, że ta konkretna kobieta nie wyglądała na przelotny epizod. Miała w sobie coś, co mogło wytrącić Marcusa z rytmu, a to już nie było bez znaczenia.
— Stary, nie masz w zwyczaju bawić się w prywatne śledztwa.
— Dlatego dzwonię do ciebie, a nie od razu do Novy. Poza tym nie mam w zwyczaju trafiać na kobiety, które mnie nie zauważają.
Gregory uniósł brew i podrapał się za uchem.
— Mhm. Czyli tu cię boli.
— Po prostu sprawdź.
— A co, jeśli nie będzie tam nic ciekawego? Jeśli okaże się, że to naprawdę tylko nudna profesorka, która chodzi spać o dwudziestej i pije tylko zieloną herbatę?
Marcus uśmiechnął się lekko, choć Gregory nie mógł tego zobaczyć.
— Wtedy przestanę się nią interesować.
To było kłamstwo i oboje o tym wiedzieli. Gregory westchnął wymownie ciężko.
— Masz problem.
— Mówiłeś to już nie raz.
— Bo miałem rację.
Marcus tylko przewrócił oczami, ale nie skomentował. Wiedział, że Gregory i tak sprawdzi wszystko dokładnie, jak zawsze. I wiedział też, że nie będzie w stanie tego odpuścić — tak samo jak on sam. Minęło zaledwie kilka godzin, zanim przyszła pierwsza wiadomość:
„Nic ciekawego. Zero skandali, zero tajemnic. Perfekcyjny życiorys, idealna matka, wzorowa wykładowczyni, twarda kobieta.”
Marcus spojrzał na wiadomość, ale zamiast odłożyć telefon, przeczytał ją drugi raz, a potem jeszcze kilka razy. To powinno było go znudzić, a on powinien był wzruszyć ramionami, przewrócić oczami i wrócić do swoich zajęć. Ale nie zrobił tego tylko siedział nieruchomo, wciąż obracając telefon w dłoniach i przesuwając kciukiem po jego krawędzi.
Idealna. Bez medialnych ekscesów, bez kont na randkowych aplikacjach, bez śladów, które zostawiają kobiety, chcące być zauważone. Była czysta. Nie w naiwnym, niewinnym sensie, ale w sposób, który sprawiał, że nie dało się jej kupić. I nie dało się jej przewidzieć. A on, cholera, zawsze miał słabość do tych, które wymykały się schematom. Telefon zadzwonił wieczorem.
— To nie twój świat, Marcus — Gregory mówił tym razem poważniej, jego głos miał w sobie coś więcej niż tylko rozbawienie, jakby rodzaj cichego ostrzeżenia.
Marcus tylko uśmiechnął się leniwie, krążąc po pokoju jak dzikie zwierzę przed atakiem. Robił tak, kiedy coś analizował, układał w głowie strategię albo próbował rozłożyć temat na czynniki pierwsze, poskładać go na nowo i sprawdzić, gdzie są luki, w które mógłby się wcisnąć.
— Właśnie dlatego mnie intryguje.
Kobieta jak zamknięta księga, a on zawsze miał słabość do tych, których nie da się łatwo rozszyfrować. Po drugiej stronie usłyszał głośne parsknięcie.
— Marcus, to nie jest kobieta dla ciebie — powtórzył Gregory, nalewając wino do kieliszka i jednym ruchem podając go Emily, swojej obecnej słodkiej jak cukier prosty narzeczonej. Potem dodał z wyraźnym pobłażaniem. — Takie jak ona nas młodych zjadają na przystawkę i nawet nie mają wyrzutów sumienia. Zimna, wyrachowana. Może nawet nie jest zdolna do uczuć. Nie warto.
Marcus zatrzymał się przy oknie, odchylając lekko głowę. Patrzył jak światła miasta pulsowały spokojnym rytmem, zupełnie innym niż ten, który czuł w sobie. Nie odpowiedział od razu. Bo Gregory się mylił, a on już to wiedział. Słyszał jej śmiech, który był prawdziwy, niespodziewany i ciepły. Widział, jak układa się w jej ustach i jak rozjaśnia jej twarz. Już wiele razy pozwoliła mu zobaczyć coś, czego nie pokazuje innym.
— Nie jest taka, jak myślisz — rzucił w końcu, bardziej do siebie niż do niego, ale Gregory już go nawet nie słuchał.
— Daj spokój, stary. Jeśli naprawdę cię bawi ten temat, to potraktuj ją jak wyzwanie, ale nie licz na nic więcej. Ona jest z innej ligi. I nie mówię tego dlatego, że jest starsza, po prostu tacy jak ty nie zostają w jej świecie na dłużej.
Marcus milczał, wpatrując się w rozciągający się za oknem wieczorny Wiedeń. Odbijające się od fasad wieżowców światło tworzyło iluzję głębi, jakby pod powierzchnią kryło się coś więcej niż tylko beton i połyskliwe elewacje. Jego odbicie w szybie patrzyło na niego uważnie, jakby czekało, aż sam sobie odpowie na pytanie, którego jeszcze nie zadał. Gregory po drugiej stronie zakręcił lekko kieliszkiem w dłoni, przyglądając się, jak wino osiada na ściankach szkła.
— Wiesz, co jest najgorsze? — rzucił nagle w słuchawkę do przyjaciela, a Marcus oderwał wzrok od panoramy miasta i uniósł brew.
— Oświeć mnie — jego głos brzmiał leniwie i niewinnie, ale gdzieś pod powierzchnią czaiło się coś więcej.
Gregory upił łyk wina, przełknął powoli, jakby smakował nie tylko alkoholu, ale i własnych słów, rozciągnął się wygodnie na fotelu i powiedział z tym swoim luzem, który potrafił rozbroić najcięższą atmosferę:
— Nawet nie zauważyłeś, że przestałeś oglądać się za innymi.
Marcus spojrzał krótko na aparat, a potem na własne odbicie w czarnym ekranie.
— Serio?
— Serio — odparł Gregory z uśmiechem. — Znam cię zbyt długo, stary.
Marcus tylko pokręcił głową z półuśmiechem, jakby dopiero teraz zaczynał to do siebie dopuszczać. Nie powiedział nic. Nie musiał. Bo prawda była prosta: już tam był. W jej świecie. I I nawet jeśli sam jeszcze tego w pełni nie rozumiał, choć jeszcze próbował udawać, że trzyma dystans, to w środku dobrze wiedział, że nie zamierza z niego wychodzić.
****
Odblokował telefon, obracając go leniwie w palcach, czując znajome i przyjemne, ledwo wyczuwalne napięcie, które towarzyszyło mu za każdym razem, gdy miał do niej napisać. Przesunął kciukiem po ekranie, przez chwilę błądząc po własnych myślach, zastanawiając się, gdzie by tu namieszać, bo przecież zawsze znajdował sposób.
Pisał do niej niemal codziennie od dwóch tygodni, a mimo to wciąż bawiło go, jak bardzo ich rozmowy wymykały się schematom. Nie było w nich rutyny, żadnych przewidywalnych wzorców, do których był przyzwyczajony. Zamiast tego były nagłe zwroty, absurdalne pytania i odpowiedzi, których się nie spodziewał.
Kiedyś wystarczała mu nawet niecała godzina rozmowy, by rozszyfrować kobietę, teraz Lali Mille nie dawała się rozłożyć na czynniki pierwsze. Nie pasowała do żadnej kategorii, żadnego planu czy wymyślonej już strategii. Każde zdanie, które do niej pisał, było jak kolejny ruch na szachownicy, ale problem polegał na tym, że nie wiedział, w jaką grę właściwie grają i czy w ogóle istniała możliwość, by wygrać. Westchnął, przysunął się do biurka, zawahał na ułamek sekundy, a potem, jakby od niechcenia, wpisał jedno pytanie.
Marcus Daan:
„Gdybyś mogła zmienić imię na jakiekolwiek inne — jakie byś wybrała?”
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast.
„Dlaczego miałabym to robić?”
Marcus uśmiechnął się pod nosem, potrząsając głową. Oczywiście, że nie zaakceptuje pytania bez dyskusji. Co za baba!
„Bo tak. Po prostu. Zasady gry.”
Zapadła dłuższa niż zwykle pauza, w trakcie której Marcus już miał dodać coś prowokującego, kiedy w końcu przyszła wiadomość:
„Gertruda.”
Zatrzymał się, marszcząc brwi.
„Żartujesz.”
„Nie.”
„Lali.”
„Marcus.”
Zacisnął usta w uśmiechu. Była niemożliwa.
„Nie mogę się na to zgodzić.”
„To nie była prośba o pozwolenie.”
Prychnął cicho, odchylając się w fotelu, bo kto normalny nazywałby się Gertruda
z własnej woli?!
„No dobrze, Gertrudo. W takim razie zgadnij, jakie imię wybrałbym ja.”
„Czesław.”
Zaklął pod nosem, parskając wesołym śmiechem.
„Nieźle. Ale nie.”
„Więc?”
Marcus zawahał się przez moment, stukając palcami o biurko. Zatrzymał się, przymknął na chwilę oczy, jakby testował w myślach swój kolejny ruch, a potem wpisał:
„Shepard.”
Odpowiedź nie przyszła od razu, a on zaczął się zastanawiać, czy to ją kompletnie zbiło
z tropu, czy raczej właśnie szuka w Google, kim do cholery jest Shepard. Ale potem ekran zamrugał, a wiadomość w końcu się pojawiła.
„Jak… komandor Shepard?”
Uśmiechnął się szerzej. No proszę.
„Jeden jedyny. Bohater galaktyki. Charyzma, styl, umiejętność rozwiązywania problemów siłą albo perswazją. Brzmi jak ja.”
Znowu dłuższa pauza, a potem przyszło:
„Więcej pewności siebie, Marcus, bo jeszcze świat nie zdążył się przyzwyczaić.”
Tylko zaśmiał się cicho, opierając brodę na dłoni.
„Czyli nie masz nic przeciwko?”
„Mam. Bo jeśli Ty jesteś Shepardem, to znaczy, że ja mogę być Garrusem.”
Oczy Marcusa rozbłysły w rozbawieniu.
„Nie widzę problemu.”
„Ja tak. Garrus Vakarian to kosmita z pancerzem na twarzy.”
„Ale za to ma najlepsze one-linery i potrafi snajperką zdjąć cel z kilometra.”
„A ja umiem wybrać sobie absurdalne imię i tolerować Twoje idiotyczne wiadomości.”
Marcus uniósł brew.
„Tylko tyle?”
Trzy migające kropki trwały znowu dłużej.
„Poza tym też potrafię snajperką zdjąć cel z kilometra.”
Zatrzymał się.
„Mhm”
Marcus zamrugał, a potem z czystej ciekawości przewinął ekran wiadomości, jakby chciał się upewnić, że dobrze przeczytał. Próbował sobie to wyobrazić i kompletnie mu to nie pasowało. Lali — dystyngowana, ironiczna wykładowczyni uniwersytecka, matka dwójki dzieci — właśnie oznajmiła, że potrafi strzelać jak snajper? Marcus wciąż patrzył na ekran, jego palce zawisły nad klawiaturą, a na ekranie pojawiła się kolejna wiadomość.
„Kiedyś miałam ciekawsze życie.”
Zmarszczył brwi, bo nie był teraz pewien, czy go podpuszcza, czy mówi całkiem poważnie.
„Zdefiniuj ‘ciekawsze’.”
„Powiedzmy, że byłam młoda i miałam znajomych o ciekawych zainteresowaniach.”
Przechylił głowę, opierając łokieć na biurku.
„Mhm. Jakich znajomych teraz masz?”
„Akademickich kolegów i rodziców innych dzieci.”
Marcus parsknął śmiechem.
„Brzmi ekscytująco.”
„Nie każdy może mieć życie ciągle pełne przygód i podbojów galaktyki, Shepard.”
„Cóż, ktoś musi dbać o przyszłe pokolenia. Nie strzelałaś nigdy do nikogo na uniwersytecie?”
„Jeszcze nie.”
Marcus patrzył na ekran, kąciki ust uniosły się w leniwym uśmiechu. Zatrzymał się na chwilę, a potem napisał z rozbrajającą szczerością:
„Chyba właśnie zaczynam Cię lubić, Garrus.”
Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi, może zastanawiała się, czy w ogóle coś odpisać? Może przewróciła oczami i postanowiła to zignorować. A może po drugiej stronie ekranu siedziała teraz z telefonem w dłoni, uśmiechając się dokładnie tak samo jak on. W końcu przyszła wiadomość.
„Nie przesadzaj, Shepard. Nawet mnie nie znasz.”
Marcus spojrzał na te słowa dłużej. Zamierzał odpisać coś zadziornego, jakąś błyskotliwą ripostę, która idealnie spuentowałaby ich rozmowę. Coś w jego stylu lekkiego, zabawnego, trafiającego w punkt, ale nie napisał. Zamiast tego oparł się wygodniej na krześle, obracając telefon w dłoniach, czując to ledwo uchwytne, niezrozumiałe jeszcze ukłucie satysfakcji. Dziwne, ale dobre.
Marcus Daan:
„Skąd Ty właściwie wiesz kto to Shepard i Garrus?”
Sekundy mijały, zanim ekran znów zamigotał.
„Moje dzieci przeglądają czasami stare gry.”
Powiedziała stare gry, aż coś w nim zadrżało. Nie śmiech, nie rozbawienie, ale coś głębszego, bardziej osobistego, jakby w jednym krótkim zdaniu ukryło się więcej, niż ona zamierzała powiedzieć. Stare gry — czyli ona nie traktowała go jak dzieciaka. Nie patrzyła na niego z pobłażaniem, tylko… jak?
Marcus spojrzał na ekran i po raz pierwszy wyobraził ją sobie naprawdę wyraźnie. Widział, jak siedzi gdzieś, może w kuchni, może w łóżku, może z kubkiem tej swojej kawy V60 w jednej dłoni i telefonem w drugiej, śmiejąc się do siebie. W tym obrazie było coś ciepłego, znajomego i tak namacalnego, że przez ułamek sekundy miał wrażenie, jakby mógł wyciągnąć rękę i dotknąć tej chwili. To było dziwnie przyjemne uczucie i jeszcze bardziej uzależniające.
****
Jej dzień zaczynał się wcześnie, zanim dom zdążył wypełnić się dziecięcym pośpiechem, rozczochranymi głowami i głosami szukającymi butów i powodu, żeby jeszcze nie wychodzić. Lali miała dla siebie dokładnie trzydzieści siedem minut, jej własny prawie intymny czas zawieszony między snem a zadaniami. Zaczynała od kilku spokojnych wdechów przy otwartym oknie, z dłońmi opartymi o parapet i spojrzeniem wbitym w jeszcze szare niebo. Kilka prostych ruchów, by rozciągnąć plecy, otworzyć klatkę piersiową, poczuć swoje ciało zanim dzień je rozerwie na kawałki. Potem czarna kawa z drippera, gęsta i pachnąca, pita w ciszy, którą chroniła jak rytuał.
Przeglądała plan dnia, powoli, z uważnością, jakby czytała list pisany tylko do niej. Później szybkie mycie twarzy lodowatą wodą, żeby obudzić skórę i myśli, tonik, serum, krem z wysokim filtrem, który był dla niej nie tyle ochroną, co zbroją. Odrobina podkładu, lekka warstwa by delikatnie wyrównać cerę, róż na policzkach, żeby rozświetlić spojrzenie, pomadka w kolorze przygaszonej śliwki, bez cieni, bez tuszu. Naturalnie, ale świadomie. Nie po to, by kogoś zachwycić tylko po to, by czuć się sobą.
Większość rzeczy przygotowywali dzień wcześniej, plecaki były spakowane, ubrania wyłożone, śniadaniówki w połowie gotowe. A jednak poranki miały w sobie zawsze element niespodzianki. Zgubiona spinka córki. Skarpetki, które „gryzą”. Zeszyt do matematyki, który „chyba został w klasie”. Lali poruszała się w tym wszystkim z wprawą dyrygenta w kontrolowanym chaosie. Pytania rzucała bez patrzenia: „Kto ma dziś basen? Gdzie są klucze? Kto nie zjadł śniadania?”
A potem nadchodziła chwila wyjścia, kiedy kurtki były zapięte, buty zawiązane i czapki na głowach. Drzwi się otwierały, chłodne powietrze wpadało do przedpokoju, a ona schylała się do każdego z nich po słodki buziak i szeptane „Kocham cię”, które wciąż było obowiązkowe i prawdziwe. Na szczęście jeszcze nie byli za duzi i jeszcze jej bardzo potrzebowali. W samochodzie grało cicho radio, córka śpiewała pod nosem, syn nagle zasępiony sprawdzał coś w telefonie. Pod szkołą było już tylko szybkie „Miłego dnia!” i kolejne buziaki. Lali odprowadzała ich wzrokiem, dopóki nie znikali za drzwiami szkoły, a potem ruszała dalej.
Jej droga na uczelnię była jak przejście do innego świata. Jechała przez Wiedeń, mijając budynki o eleganckiej, secesyjnej fasadzie, przy których czas zdawał się płynąć inaczej. Patrzyła na ludzi z teczkami, rowerzystów w wełnianych płaszczach, turystów robiących zdjęcia przy Karlskirche i tych miejscowych, którzy już dawno przestali zwracać uwagę na piękno miasta. Przez chwilę obserwowała ich zza szyby samochodu, z kubkiem kawy w dłoni, w swoim własnym, cichym tempie.
Uniwersytet wyglądał jak z innej epoki — marmurowe schody, ciężkie drzwi, zapach starego drewna i papieru. Długie korytarze wypełnione echem kroków i cichych rozmów. Jej gabinet mieścił się na drugim piętrze, z oknem wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec, gdzie rosły kasztanowce. Pomieszczenie było niewielkie, ale przytulne — z regałem pełnym książek, lampką z zielonym kloszem i porcelanowym kubkiem, który zawsze stał w tym samym miejscu. Włączała laptop, sprawdzała maile, zakładała okulary i przeglądała notatki do wykładu. Rzadko zdążyła zjeść cokolwiek przed pierwszymi zajęciami, a punktualność była jej cichą obsesją.
Harmonogram miała napięty, ale przewidywalny — seminaria, konsultacje, korekty prac. Świat oparty na regułach i strukturach, tak bardzo bezpieczny i logiczny. I właśnie w tej codziennej dyscyplinie, w tej spokojnej rutynie, zaczęło się dziać coś niepokojąco miękkiego. Lali nie szukała tego. Nie czekała na to. A jednak coś nieuchwytnego wkradało się między jej dni, jak cichy, niewidzialny impuls, który sprawiał, że odruchowo zerkała na telefon, jej palce zawisały nad ekranem o sekundę dłużej, a kąciki ust drżały w ledwo uchwytnym uśmiechu.
Nie była dziewczyną, która czeka na wiadomości mężczyzny. A jednak teraz czekała. Nie była też kobietą, którą łatwo było wciągnąć w jakąkolwiek dorosłą grę. A jednak grała. Może nawet zaczynała to lubić.
To było niewątpliwie trochę absurdalne, bo niezależne, rozsądne kobiety nie układają dnia wokół krótkich, bezsensownych wymian zdań. A jednak każde jego słowo zostawało w niej na dłużej, jak odbite echo śmiechu albo piosenka, która nie chce wyjść z głowy. Nie powinna była czuć tego przyjemnego dreszczu, gdy widziała jego imię na ekranie, nie powinna analizować każdego słowa, nie powinna szukać ukrytych znaczeń tam, gdzie pewnie ich nie było. A jednak to robiła.
Ich ostatnie wiadomości wciąż wracały do niej jak echo. Jego żart, jej odpowiedź, chwila milczenia, która była bardziej znacząca niż cokolwiek napisanego. Czy naprawdę wymyślanie dla niego skórki w grze powinno sprawiać jej tyle przyjemności? Czy to normalne, że pamiętała dokładnie, jak szybko odpisał, jak długo tym razem kazał jej czekać?
„Najdroższy skin, złoto, neonowe światełka, na pokaz.”
Tak, śmiała się wtedy wesoło, ale pod tą lekkością kryło się coś jeszcze. Czuła, jak coś w niej się budzi, co przez lata zostało przygniecione ciężarem obowiązków, odpowiedzialności i racjonalnych wyborów. Ta część, która nie była tylko matką, tylko wykładowczynią i tylko kimś, kto zawsze trzyma wszystko w garści. Przy nim czuła się inaczej, była lżejsza i jakby żywsza.
Jakby nagle przypomniała sobie, że kiedyś była kimś więcej. To nie miało szczególnego znaczenia, a jednak było jak promień słońca, który przemyka przez zachmurzone niebo — niespodziewany, nieproszony, ale tak cholernie przyjemny. Jak nuta śmiechu, która zostaje w powietrzu dłużej, niż powinna albo jak coś, co nie miało prawa się wydarzyć, a jednak wydarzało się wbrew wszelkiej logice.
Marcus nie był kimś, kogo szukała, i prawdę mówiąc, nie wydawało jej się, że w ogóle kogokolwiek potrzebuje. Miała wszystko idealnie poukładane — dzieci, pracę i życie, które działało. Bez miejsca na chaos, emocjonalne huśtawki i mężczyzn. Nie był kimś, kogo powinna brać na serio, ale stał się kimś, kogo nie potrafiła ignorować i to ją przerażało bardziej, niż chciała przyznać.
ROZDIAŁ CZWARTY Granice
Wiosna nadchodziła szybciej, niż się sama spodziewała, rozlewając się miękkim światłem i ciepłem po miejskich ulicach i wypełniając jej dni nową intensywnością. Lali zaczęła kolejne badania na uczelni, to był projekt, który planowała od miesięcy, wreszcie ruszył, a ona wpadła w wir analiz, konsultacji i precyzyjnego dopracowywania metodologii. Lubiła ten stan i ten moment, kiedy teoria zaczynała nabierać kształtów, a poszczególne elementy układały się w spójną całość. W międzyczasie życie płynęło swoim własnym rytmem, dzieci przygotowywały się do kolejnych zawodów sportowych, treningi nabierały intensywności, a ich entuzjazm był zaraźliwy.
Od poniedziałku do piątku najczęściej to ona zawoziła ich na zajęcia, koordynowała szkolne sprawy i pilnowała, by wszystko było na czas — ich stroje sportowe, książki, terminy konkursów i wyjazdów. Była tym centrum, wokół którego kręciły się ich dni, organizowała rzeczywistość tak, by mieli przestrzeń na rozwój i na radość. Wiedziała jednak, jak ważna jest równowaga. Czasami po treningach odbierał ich Alexander i zostawali u niego na wieczór, a ona zostawała sama w domu z książką, z laptopem, czasem po prostu z ciszą, której rzadko doświadczała w ciągu dnia.
Ale uwielbiała momenty, kiedy mogła być częścią ich pasji i obserwować, jak ich ciała stają się coraz silniejsze, a ich determinacja lśni w oczach, jak uczą się wytrwałości i pokory w świecie, który nie zawsze nagradzał wysiłek natychmiastowo. Kibicowanie było dla niej czymś więcej niż tylko obecnością na trybunach — to był rytuał, coś, co budowało ich więź i co sprawiało, że czuli jej wsparcie nie tylko wtedy, gdy wygrywali, ale przede wszystkim w chwilach, gdy musieli się podnieść po porażce.
Gdy tylko mogła, wsiadała w samochód i jechała z nimi, nawet jeśli oznaczało to pobudki o świcie i kilkugodzinne trasy. Wczesne poranki spędzone w aucie, zapach kawy w termicznym kubku, ich głosy pełne ekscytacji, muzyka grająca w tle, rozmowy o wszystkim i o niczym — to były chwile, które ceniła najbardziej. Te wszystkie krótkie spojrzenia w lusterku, pełne porozumienia uśmiechy, ich śmiech, który rozbrzmiewał na tylnym siedzeniu, gdy opowiadali sobie nawzajem historie z treningów lub przekomarzali się wesoło. Te momenty były cenne, utkane z ciepła i bliskości i bezcenne w swojej zwyczajności.
A jednak, gdzieś pomiędzy jednym a drugim występem, pomiędzy kolejnym zajęciami na uczelni a analizą danych, pomiędzy spakowanymi torbami na zawody a wieczorami, gdy dom wypełniała cisza, znajdowało się miejsce, którego nie planowała. To miejsce wypełniły wiadomości od Marcusa. Nieproszona nić, splatająca się między jej dniami, wślizgująca się
w przerwy między obowiązkami, nie dająca się zignorować. Bo choć nie powinna mieć na to czasu, choć miała przecież wszystko pod kontrolą, jedno było pewne. On pisał, a ona mu odpowiadała. Codziennie.
Ostatnie tygodnie zmieniły dynamikę ich rozmów, choć nie potrafiłby powiedzieć, kiedy dokładnie to się stało. Nie narzucał się, nie prowokował wprost, nie próbował niczego forsować, a jednak w jakiś sposób zaczął wchodzić w jej świat, jakby od niechcenia, jakby był tam zupełnie przypadkiem, choć oboje wiedzieli, że przypadków nie było.
Najpierw pojawiły się krótkie komentarze. Niby żartobliwe, niby lekkie, ale zawsze celnie trafiające w jej sposób myślenia. Dzisiaj ją zaskoczył, bo nagle wkroczył na jej terytorium.
Marcus Daan:
„Twój ostatni wykład o teorii relacji społecznych? Nieźle. Ale trochę to wszystko rozbierasz na części pierwsze, a ludzie nie zawsze są logiczni.”
Lali spojrzała na ekran telefonu i nie mogła się powstrzymać przed lekkim uniesieniem brwi, była bardzo zdziwiona. Nie spodziewała się, że znalazł nagranie w sieci i je słuchał, że w ogóle go to obchodziło.
„To chyba właśnie chciałam udowodnić.”
„Chciałaś czy udowodniłaś?”
Przewróciła oczami, ale gdzieś pod skórą poczuła coś, co nie było irytacją.
„Chyba Ci za bardzo zależy na odpowiedzi.”
„Chyba tak.”
Nie wiedziała, co z tym zrobić, więc po prostu odłożyła telefon i wróciła do pracy, bo właśnie rozpoczynały się zajęcia. Ale kilka godzin później przyszła kolejna wiadomość.
„Co teraz analizujesz?”
Lali przez chwilę przyglądała się pytaniu, jakby próbowała ocenić, na ile było to uprzejme zainteresowanie, a na ile coś więcej.
„Wpływ autonomii na jakość relacji.”
Marcus odpisał niemal od razu, jakby czekał.
„Czyli chcesz mi powiedzieć, że im mniej kogoś potrzebujesz, tym bardziej Cię to cieszy?”
„W skrócie? Tak.”
„Wiesz, że brzmi to dokładnie jak coś, co powiedziałbym ja?”
Uśmiechnęła się pod nosem.
„Czasem zdarza ci się myśleć jak naukowiec. Ciekawe.”
„Czasem zdarza mi się myśleć jak Ty. Lali”
Zatrzymała się i nie odpisała od razu. Bo oto nagle ich rozmowy przestały być tylko grą słów, sprytną wymianą zdań, którą mogła traktować z dystansem, rozrywką, nad którą miała kontrolę. Zaczęły być czymś więcej, osobną przestrzenią, w której odnajdywał ją w sposób, jakiego nie przewidziała. Poczuła, jak lekko przygryza dolną wargę, przesuwając palcem po krawędzi telefonu. Nie zamierzała mu na to pozwolić. Nie zamierzała pozwolić sobie. A jednak zanim zdążyła się zastanowić, jej palce już wystukiwały odpowiedź.
****
Marcus także wziął do ręki telefon, obracając go leniwie w dłoni. Przesunął kciukiem po ekranie, przez chwilę wahając się, ale tylko przez chwilę. Ta gra już dawno nie była przypadkowa, choć żadne z nich nie nazwało jej na głos. Pisał do niej każdego dnia. I każdego dnia z coraz większym zainteresowaniem czekał na jej odpowiedzi. Nie był człowiekiem, który lubił czekać. Ale z nią było inaczej, bo to, co pisali, było jak dobrze rozegrana partia szachów, tyle że zamiast pionków mieli słowa, a zamiast wygranej… No właśnie. Co było wygraną?
Jego palce zawisły nad klawiaturą. Mógł napisać coś banalnego. Cokolwiek. Jakieś „Ciekawe”, „Dobrze wiedzieć” albo inną frazę, która pozwoliłaby rozmowie wygodnie się rozpłynąć. Ale Lali nie była kobietą, do której wysyła się banały. W końcu wpisał jedno, zupełnie nieoczekiwane pytanie.
Marcus Daan:
„Gdybyś mogła zadać mi teraz jedno pytanie i dostać całkowicie szczerą odpowiedź, o co byś zapytała?”
Zanim zdążył pomyśleć, co ona na to odpowie, już nacisnął „wyślij”. Lali spojrzała na ekran i się zatrzymała. Czytała to pytanie raz, drugi, trzeci, jakby próbowała rozszyfrować nie tylko jego treść, ale i to, co naprawdę za nim stało. To nie było rzucone od niechcenia i nie było jedno z tych lekkich, zaczepnych zdań, którymi się przerzucali. Tym razem Marcus wyciągnął kartę, której się nie spodziewała. Przesunęła kciukiem po krawędzi telefonu, czując, jak w jej wnętrzu rozchodzi się znajome, ciepłe ukłucie. Poprawiła się na łóżku, podciągając nogi bliżej do siebie, a świat wokół niej — ciche mieszkanie, zapach kawy na stoliku obok, odległe odgłosy miasta — nagle zniknął. Zostało tylko to jedno pytanie. Co mogłaby zapytać? Co chciałaby zapytać? Możliwości przesuwały się w jej myślach jak karty tasowane w dłoniach doświadczonego gracza.
„Kiedy ostatni raz coś naprawdę cię zaskoczyło?”
Nie. Zbyt łatwe.
„Co byś zrobił, gdybyśmy się teraz spotkali?”
Zbyt oczywiste, a ona nie była oczywista, bo chciała zobaczyć, jak daleko sięgają ich słowa. Czy to był tylko teatr sprytnych wymian, czy coś więcej? Czy to pytanie było dla niego grą czy wyzwaniem? Telefon zawibrował…
Marcus Daan:
„Nie myśl długo, po prostu zapytaj”
Brzmiało jeszcze bardziej jak coś między wyzwaniem a przyzwoleniem. Marcus nie uciekał, wręcz przeciwnie, dawał jej przestrzeń, by popchnęła ją dalej. By sama zadecydowała, co chce wiedzieć naprawdę. Pytanie, które zadał Marcus, wciąż krążyło jej po głowie, jak piosenka, której nie da się wyrzucić z myśli.
„Gdybyś mogła zadać mi teraz jedno pytanie i dostać całkowicie szczerą odpowiedź, o co byś zapytała?”
To było podchwytliwe, bez możliwości odbicia lekkim żartem. Było wyzwaniem, a Lali nie była kimś, kto wycofuje się z wyzwań. Czyli mogła zapytać o cokolwiek.
„O czym myślisz tuż przed snem?”
Znowu zbyt intymne.
„Jakie było twoje najgorsze kłamstwo?”
To dopiero zbyt ryzykowne teraz.
„Czego tak naprawdę chcesz ode mnie?”
Zbyt prawdziwe. Zamrugała i westchnęła, uśmiechając się do siebie. Nie mogła mu tego ułatwić. Poza tym chciała odpowiedzi, która zmusi go do myślenia oraz sprawi, że nie będzie mógł napisać pierwszej lepszej riposty. Która na moment go zatrzyma. Jej palce przesuwały się po klawiaturze, myśli przeskakiwały z jednego pomysłu na drugi.
Nie mogła zapytać o coś zbyt oczywistego. Nie mogła zadać pytania, na które miał już gotową odpowiedź. Musiało być coś, co go zaskoczy. Co zmusi go do tego, żeby przez chwilę się zawahał, ale tylko przez chwilę, bo wiedziała, że Marcus nie był typem, który milczy za długo. Lali przejechała językiem po dolnej wardze, patrząc na ekran. Czuła, jak pytania przesuwają się przez jej myśli, ale żadne nie wydawało się wystarczające. Chciała czegoś, co wbije się w niego głęboko, czegoś, co sprawi, że przez chwilę nie będzie pewien, co odpisać. W końcu napisała…
Lali MIlle:
„Jesteś typem, który zawsze gra, czy zdarzyło ci się kiedyś przegrać i naprawdę tego żałować?”
Wysłała. Minęła sekunda. Potem druga. Telefon zawibrował.
„Przegrałem dwa razy. Ale to nie było w grze.”
Lali zmarszczyła brwi, wpatrując się w ekran, jakby spodziewała się, że przy kolejnym mrugnięciu znajdzie tam inne słowa, może mniej znaczące, mniej bezpośrednie i mniej ciężkie. Bo nie sądziła, że odpowie tak szybko, ani że w jego odpowiedzi nie będzie nawet śladu tej swobodnej, balansującej na granicy ironii lekkości, którą tak dobrze znała. Zamiast tego dostała coś surowego, coś, co miało ciężar, który na moment zamknął jej gardło, zmuszając ją do krótkiego, ostrożnego oddechu.
Marcus wcale nie bał się przyznać do porażki i nie bał się też przyznać do błędu, nie owijał w słowa, nie próbował tego rozmyć, nie próbował ukryć. To było nowe i dobre. Jej palce już przesuwały się po klawiaturze, zanim zdążyła zastanowić się, co właściwie robi, zanim jej myśli dogoniły instynkt i zanim mogła ocenić, czy powinna to napisać.
Lali Mille:
„Mam jeszcze jedno pytanie.”
Minęła chwila. Telefon zawibrował.
„Dawaj”
„Co jest w Tobie najgorszego?”
Patrzyła na wiadomość przez długą chwilę, zanim nacisnęła „wyślij”. Tym razem odpowiedź nie przyszła od razu, co było dobre, bo znaczyło, że uderzyła tam, gdzie chciała. Minęło pół minuty. Minuta. Ekran wciąż był pusty, a Lali wpatrywała się w ciemny ekran czując, jak z każdym kolejnym uderzeniem serca narasta w niej coś, czego nie potrafiła do końca nazwać. W końcu telefon zamigotał nową wiadomością.
Marcus Daan:
„Chcesz wersję, którą mówię ludziom, czy prawdę?”
Uśmiechnęła się, czując przyjemne napięcie rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa.
„Nie zadawałabym pytania, gdybym chciała kłamstwo.”
Tym razem czekała dłużej. Minuta. Dwie. Trzy. Wiedziała, że nie zastanawiał się, czy jej odpowiedzieć, tylko rozważał, jak to zrobić. W końcu ekran rozświetlił się wiadomością.
Marcus Daan:
„To, że zawsze stawiam siebie na pierwszym miejscu i potrafię sprawić, żeby ktoś mnie potrzebował. Nawet jeśli nie powinien.”
Lali wciągnęła powietrze, a jej palec instynktownie przesunął się po ekranie, jakby dotyk mógł wydobyć z tych słów coś więcej, jakby mogła dotknąć jego myśli, jego intencji, jego… prawdy.
„Robisz to celowo?”
Nie musiała długo czekać.
„A jeśli powiem, że nie zawsze wiem, kiedy się zaczyna, ale zawsze wiem, kiedy powinienem przestać?”
Lali przechyliła głowę, jakby próbowała dostrzec w tych słowach coś, co Marcus ukrył między wierszami.
„A przestajesz?”
Telefon zawibrował niemal od razu.
„Nie teraz.”
Lali wpatrywała się w ekran, a jej palce lekko zacisnęły się na telefonie. Odpowiedź była krótsza, niż się spodziewała. Bardziej bezpośrednia i bardziej niebezpieczna. Nie zapytała „Dlaczego?” Odchyliła głowę na poduszkę, wpatrując się w sufit, jej serce biło odrobinę szybciej. Nie zapytała również: „A jeśli zdecydujesz, że tak?” Nie zapytała: „A jeśli zdecydujesz, że nie?” Zamiast tego wpisała tylko jedno słowo, które nie wysłała:
„Dobrze.”
I zanim zdążył coś dodać, zablokowała ekran.
****
Spotykały się tutaj od lat, zawsze dobra kawa, stolik przy oknie, znajoma atmosfera, gdzie kelner już dawno przestał pytać o zamówienie, a one mogły po prostu usiąść i pozwolić, by rozmowa płynęła swoim rytmem, niespiesznie, w takt cichej muzyki, głuchego hałasu innych klientów kawiarni i delikatnego stukotu porcelanowych filiżanek o marmurowy blat. To była ich przestrzeń, bez pośpiechu i bez zobowiązań.
Najczęściej była to ta część dnia, w której zwalniały, choć każda z nich żyła w swoim własnym ciągłym biegu, w świecie decyzji, spotkań, obowiązków i ludzi, którzy zawsze czegoś od nich chcieli, w świecie, gdzie kobieta musiała być zawsze o krok do przodu, zawsze ogarniać, zawsze wiedzieć więcej, niż mówi. Ale tutaj, przy tej kawie, przy tym stoliku i w tym miejscu, które pachniało wanilią, świeżymi croissantami i espresso, mogły po prostu być sobą.
Lali przesunęła palcem po krawędzi filiżanki, czując pod opuszkami delikatne ciepło porcelany, jakby mogła z niego czerpać spokój, choć dobrze wiedziała, że to tylko złudzenie, bo prawdziwa uwaga skupiona była na ekranie telefonu. Na tej krótkiej, treściwej wiadomości, która pojawiła się na wyświetlaczu, zanim zdążyła o nim nie myśleć, i na słowach, które były bardziej jak impuls albo dotyk na skórze, jak znajomy dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa i rozlewający się wszędzie nieuchronnie.
Nie odpowiedziała od razu, zamiast tego uśmiechnęła się do siebie nieświadomie i figlarnie, w sposób, który natychmiast przyciągnął uwagę Iris, siedzącej naprzeciwko, bo Iris miała radar na takie rzeczy. Na te subtelne zmiany w wyrazie twarzy, na lekkie uniesienie kącików ust i na błysk w oczach, który nie miał nic wspólnego z rozmową, którą prowadziły jeszcze minutę temu.
— Co się dzieje i kim on jest? — rzuciła bezpośrednio i beztrosko, odkładając łyżeczkę na spodek i przekrzywiając głowę, jakby mogła spojrzeć prosto w ekran telefonu, jakby mogła rozszyfrować ten sekret, który Lali niechcący zdradziła. — Nigdy nie widziałam cię tak podjaraną… kimkolwiek.
Lali uniosła brew, chowając telefon pod dłonią, ale to było bez sensu, bo Iris już ją miała, złapała trop i węszyła, a kiedy Iris coś czuła, to nie było takiej siły, żeby odpuściła.
— Podjaraną? — powtórzyła niewinnie, unosząc filiżankę do ust, jakby naprawdę nie wiedziała, o czym mowa, jakby to była zupełnie zwyczajna rozmowa, jakby jej serce nie biło teraz o ten jeden, ledwo wyczuwalny rytm szybciej. Ale Iris tylko przewróciła oczami i prychnęła z rozbawieniem, jak kobieta, która zna wszystkie sztuczki i nie pozwoli, by ktoś próbował jej wmówić, że widzi mniej, niż rzeczywiście widzi.
— Nie rób ze mnie idiotki — Iris wskazała na nią wymownym ruchem dłoni, po czym podparła brodę na złożonych palcach i zmrużyła oczy, dokładnie analizując każdy szczegół jej reakcji. — Znam cię, Lali. Znam cię lepiej, niż twoja własna matka i twój były mąż. I widzę, że coś się dzieje. Dawaj…
Lali odchyliła się na krześle, pozwalając sobie na chwilę oddechu, na sekundę dystansu, który jednak niczego nie zmieniał, bo czuła to znajome ciepło rozchodzące się w niej, to uczucie, którego nie miała od dawna, jakby coś, co długo spało, powoli budziło się do życia, jakby jakaś część niej, którą dawno uznała za wyciszoną, teraz wracała i przypominała o sobie z pełną mocą.
— To nic.
— Oczywiście, że to coś — wyrecytowała teatralnie Iris i przekrzywiła głowę, a jej usta wygięły się w uśmiechu, który mówił: „I tak mi wszystko powiesz, tylko się jeszcze opierasz”.
— Więc? Kim on jest?
Lali spojrzała na ekran, na krótką odpowiedź od Marcusa z wczorajszej rozmowy. Dwa słowa, które poczuła pod skórą, zanim jeszcze do niej dotarły. „Nie teraz.” Odłożyła telefon na stolik, ale uśmiech nie zniknął jej z ust.
— To naprawdę nic… właściwie to nie wiem, jak to nazwać. Bo nic się nie dzieje. Marcus pisze. A ja… też piszę. Ale nic się nie wydarzyło i nie wydarzy, bo ten chłopak jest z innego świata
Iris parsknęła, kręcąc głową, jakby właśnie usłyszała, że jej najlepsza przyjaciółka postanowiła rzucić wszystko i zamieszkać w leśnej chacie z kozami.
— Och, kochanie, jak słodko… — wywróciła oczami, a potem uniosła brew. — Marcus? Jaki, kurwa, Marcus? Jakiś student? Pojebało cię?
Lali spojrzała na nią znad filiżanki herbaty, spokojnie, niemal rozbawiona.
— Nie, Iris. To nie student.
— To kto?
— Po prostu ktoś, kto do mnie pisze. Chłopak…
Iris uniosła ręce w poddańczym geście, ale jej oczy błyszczały czystą ekscytacją.
— Aha, czyli nie student, ale tajemniczy nie-student, który do ciebie pisze. No to rzeczywiście, nic się nie dzieje.
Lali wzruszyła ramionami, ale to, jak bezwiednie przesunęła palcem po ekranie telefonu, nie uszło uwadze Iris.
— Brzmisz i wyglądasz absurdalnie jako kobieta teraz — Iris przechyliła się przez stolik, wskazując na nią łyżeczką. — Bo jeśli to rzeczywiście nic, to dlaczego się uśmiechasz?
Lali nie odpowiedziała od razu, mając na twarzy wyraz autentycznego zdziwienia, nie udawanego tylko prawdziwego, jakby sama siebie zaskoczyła tym, jak daleko zaszła w czymś, czego nawet nie nazwała. Nie miała pojęcia, co to było, ale jej uśmiech tylko się pogłębił. Początek formularza
****
Boston, PAX East. Miasto tętniło jak żywa maszyna, szumiało pod stopami, mrugało neonami i odbijało się echem w hotelowych korytarzach. Wilgotne powietrze wciągało noc w swoje ulice, a światła reflektorów odbijały się od połyskujących witryn jak promienie na wodzie. Event powoli dobiegał końca, ale energia wciąż była na wysokim poziomie, sala za salą, panel za panelem, kolejki do testów gier zakręcone jak labirynty. Ludzie z badge’ami na szyjach przemieszczali się między stoiskami, z plecakami wypchanymi gadżetami, torbami z logotypami firm i z oczami rozszerzonymi od emocji i niedospania.
W głównym hallu tłum wciąż żył własnym rytmem, premiery, teasery, rozmowy z dziennikarzami, selfie z fanami, podpisy na grafikach. Marcus stał przy stoisku swojego studia i podpisywał plakaty. Jego nazwisko już coś znaczyło nie tylko w kuluarach. Rozpoznawano go coraz częściej, a on przyjmował to ze spokojną pewnością siebie, jak ktoś, kto nie musi niczego udowadniać, bo wszystko już zostało powiedziane.
Ubrany w prosty, czarny T-shirt i dopasowane spodnie, wyglądał zniewalająco chłopięco i jednocześnie męsko, jakby zupełnie przypadkiem trafił na właściwą proporcję między luzem a elegancją. Nic w nim nie było wymuszone, sylwetka z tym specyficznym luzem, uśmiech jak z kadru, który można zatrzymać na długo, spojrzenie lekko przyćmione, ale czujne. I ten sposób, w jaki przechodził przez tłum, jakby znał rytm tej imprezy i tego miasta lepiej niż ono samo.
Już niejedna kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem, z rozbawieniem i czymś drapieżnym w oczach. Jedna z nich szturchnęła koleżankę łokciem i coś wyszeptała, nie spuszczając z niego wzroku. Uśmiechały się, kiedy mijał je nieco z boku, tym uśmiechem, który mówił: „Jesteśmy gotowe”, a on skinął głową „Za chwilę przyjdzie na to czas” i poszedł dalej. Niektóre z nich znały ten typ chłopak z twarzą anioła i spojrzeniem diabła. Mężczyzna, który całuje mocno, znika szybko i zawsze zostawia po sobie coś więcej niż wspomnienie, to niewyjaśnione „coś”. Marcus Daan nie był jednym z tych, którzy proszą o numer telefonu, one same dawały mu swoje i, nawet jeśli nie dzwonił, to i tak pamiętały, jak pachniał.
W kuluarach mówiono coraz głośniej o jego grze, o silniku fizyki, o nowym AI i o śmiałych decyzjach, które miały przesunąć granice immersji. Marcus miał w sobie ten błysk człowieka, który działa z pełnym przekonaniem, że świat nie tylko go słucha, ale też tańczy w jego rytmie.
— No i co, geniuszu? — Gregory dopadł go zaraz po ostatnim panelu, z dwoma butelkami craftowego piwa w dłoniach. Wsadził okulary przeciwsłoneczne na czoło, choć byli pod dachem, a słońce już dawno zaszło. — Mamy dwa dni wolnego, nikt nam nie każe udawać profesjonalistów do rana. Czas wrócić do żywych.
Marcus tylko się uśmiechnął. Ten moment można było zatrzymać na klatce filmu — jego szeroki, pewny siebie grymas z błyskiem, który obiecywał więcej, niż wypadało. Pół branży znało ten obrazek: twarz, którą się pamięta, i coś pod skórą, czego nie sposób nazwać, ale czego każda chciała dotknąć. Pokiwał głową, jakby właśnie potwierdzał, że tak — dobrze widzisz.
— Dobra. Ale robimy to po mojemu.
Impreza zaczęła się gdzieś między jednym klubem a drugim, potem przeniosła się do apartamentu, wynajętego przez Marcusa. Był dwupoziomowy, z przeszklonym balkonem i widokiem na Boston Harbour, przypominał bardziej ekskluzywną strefę chaosu niż miejsce do spania. Kilka godzin później impreza już wrzała na całego. Przestrzeń wypełniła się błyskawicznie — znajomi z branży, influencerzy, streamerzy, twórcy, testerzy, hostessy i kilka modelek, które pojawiły się nie wiadomo skąd, jak zawsze w takich okolicznościach.
Śmiechy niosły się po marmurowych posadzkach, światła miasta mrugały zza szyb, a muzyka pulsowała w rytmie, który podnosił ciśnienie, ale nie zagłuszał rozmów. Alkohol lał się szerokim strumieniem, muzyka pulsowała w ścianach, a śmiechy i okrzyki mieszały się z dźwiękami butelek uderzających o szkło.
Kobiety i mężczyźni z branży i spoza niej, tańczyli, rozmawiali o grach, przyszłych premierach, o wszystkim i o niczym. Wszyscy flirtowali bez skrępowania i dotykali się z rosnącą śmiałością, rozbierali wzrokiem, a potem już nie tylko wzrokiem. Biustonosze spadały z ramion szybciej niż pierwsze teksty o nowym DLC.
Część siedziała na kanapach, z jointami i kieliszkami, a w rogu pokoju ktoś dyskretnie rozsypywał biały proszek na powierzchnię szklanego stolika. Kokaina, której nikt nie próbował nawet ukrywać, jak zawsze była tylko dla chętnych, ale tych nigdy nie brakowało.
— Widzisz? — Gregory nachylił się do Marcusa, unosząc szklankę z jakimś kolorowym drinkiem. — Tylko trzeba cię było lekko popchnąć. Wracasz do siebie.
Marcus wzruszył ramionami, przechylając swoją szklankę.
— Może po prostu przypominam sobie, kim jestem.
Marcus opierał się o framugę balkonu, z drinkiem w dłoni, obserwując z wewnętrznym dystansem tę dobrze znaną scenę. Uwielbiał ten zmysłowy i szybki rytm, bez refleksji i oglądania się za siebie. Wszystko tu było proste, przewidywalne i znane. Kobieta podchodziła, coś szeptała mu do ucha, śmiała się głośno i dotykała jego ramienia zbyt długo, a on odpowiadał półuśmiechem, czasem skinieniem głowy, jakby sprawdzał, czy jeszcze go to kręci.
Gregory w międzyczasie już wciągnął kogoś do jednej z sypialni i wszyscy udawali, że tego nie widzą. Muzyka była coraz głośniejsza, ciała coraz bliżej innych ciał, a Marcus mimo alkoholu i rozkojarzenia wciąż był dziwnie obecny. Patrzył na ludzi, na świat i na siebie samego w tym wszystkim. Nie myślał o Lali. Naprawdę nie. Ale w chwili, gdy odruchowo sięgnął po telefon, który miał głęboko w tylnej kieszeni, tylko po to, by sprawdzić godzinę, a ekran zaświecił powiadomieniem… jego kciuk zawisł w pół drogi.
— Nie — mruknął do siebie, szybko wygaszając ekran. — Nie teraz.
Dopił drinka do końca, po czym znowu zanurzył się i zniknął w tym świecie, który znał najlepiej. Był z pozoru bezpieczny i z pozoru łatwy, ale nieoczekiwanie coś w nim już jakby się nie zgadzało.
Kobiety poruszały się po apartamencie jak zmysłowy taniec dymu powoli, uwodzicielsko i swobodnie, pewne siebie i swoich wdzięków po kolejnych drinkach. Jedna z nich, w czerwonym body, usiadła na kolanach młodego producenta gier, śmiejąc się z jego kiepskich żartów, ale śmiejąc się tak, że mógłby uwierzyć, że są zabawne.
Druga, wyższa, o zadziornej sylwetce, z ogniście rudymi włosami i ustami czerwonymi jak grzech, zatrzymała się przy Marcusie, łapiąc go wzrokiem, który był bardziej zaproszeniem niż pytaniem. Nie miała powodu go dotykać, a jednak wyciągnęła rękę i poprawiła mu ramię T-shirtu, muskając materiał jakby to była druga skóra.
— Widziałam cię dziś na panelu — powiedziała, a jej głos był jak kropla ginu z tonikiem, niezbyt zimny, klarowny i z ostrą nutą czegoś, co pali przy końcu języka. — Mówiłeś jak ktoś, kto zna swoją wartość. To takie… cholernie podniecające.
Marcus uniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy, bez pośpiechu, jakby właśnie oceniał, z kim naprawdę ma do czynienia. Kąciki jego ust uniosły się powoli, nieśpiesznie, z precyzją, która nie potrzebowała aprobaty. Odpowiadał tylko częściowo, reszta zawisła w powietrzu, gęsta jak dym z drogiego cygara.
— Lubię wiedzieć, co robię. I robić to dobrze — powiedział spokojnie, niskim tonem, który miał w sobie siłę, pewność i coś, co pulsowało pod skórą.
Ruda zaśmiała się cicho i krótko, prawie chichotem, jakby właśnie dostała potwierdzenie tego, czego i tak była pewna. Przechyliła głowę i dotknęła go opuszkiem palca, przesuwając powoli po jego klatce piersiowej — gest bardziej obietnicy niż testu, jakby sprawdzała napięcie sprężyny tuż przed jej zwolnieniem.
— Masz ochotę na… drinka? — zapytała przeciągle, oblizując usta z namysłem i nie odrywając od niego oczu. To nie było pytanie, to był celnie rzucony granat z opóźnionym zapłonem.
Marcus spojrzał na nią z tym swoim powolnym uśmiechem, który zwykle poprzedzał rzeczy nieodwracalne, a jego wzrok przesunął się leniwie po jej ciele, jakby już dokładnie wiedział, jak się zakończy ta rozmowa.
— Nie bardzo — rzucił w końcu, niskim, niebezpiecznie spokojnym tonem, zbliżając się i przesuwając dłonią wzdłuż jej talii, aż zatrzymał się na nadgarstku, który ujął stanowczo, ale bez pośpiechu. — Ale mam ochotę na coś innego.
Przysunął się jeszcze bliżej, tak blisko, że poczuła ciepło jego oddechu na szyi. Ruda zadrżała z podniecenia i zachwytu.
— Bezczelny jesteś — szepnęła półgłosem z udawaną dezaprobatą niby z wyrzutem, ale jej ciało już nie pamiętało, jak to jest się cofnąć.
— Na szczęście nie mam z tym problemu — odpowiedział bez mrugnięcia z szerokim uśmiechem, nachylając się tak, że niemal dotknął jej ucha. Ta bezwstydna pewność siebie i instynktowna, męska dominacja potrafiły zniszczyć każdy opór w jednej chwili.
Nie minęła minuta, jak zniknęli za drzwiami najbliższej łazienki. Marcus pchnął ją lekko, ale zdecydowanie, prowadząc przez wąski korytarz. W łazience było ciemno, tylko światło zza drzwi oświetlało ich kontur. Obrócił ją szybko, twarzą do lustra, przycisnął dłonią do biodra i bezceremonialnie przyciągnął, zderzając ich ciała. Ich spojrzenia spotkały się w odbiciu, jego oczy były chłodne i skupione, a jej błyszczały jak płomień.
Złapał ją mocno za kark, palcami pewnie oplatając szyję, a drugą dłonią sięgnął pod sukienkę, podciągając ją brutalnym ruchem aż do talii. Tkanina zaszeleściła cicho, a wysoki i zaskoczony jęk Rudej odbił się echem od kafelków. Marcus ścisnął mocniej kark kobiety, pochylając się do jej ucha, gdzie jego głos zsunął się w chłodny, lodowaty szept.
— Bądź cicho, złotko.
Potem nie było już słów, tylko przyspieszone, urywane oddechy i dźwięk ciał stykających się w szorstkim rytmie. Przycisnął ją do siebie, zdecydowanie i z tą samą precyzją, z jaką prowadził samochód albo wygrywał kolejne rundy w życiu. Jego ruchy były szybkie i brutalnie niedbałe, bez czułości i półtonów. Tylko potrzeba i mechaniczne rozładowanie napięcia, które nosił w sobie zbyt długo.
Chropowaty materiał jego czarnych jeansów przylegała do jej nagich ud, a zimna powierzchnia umywalki chłodziła jej dłonie. Czoło dotykało bezdusznej tafli lustra, w którym odbijał się obraz ich połączonych ciał. Ruda patrzyła na siebie, już rozmazaną i rozedrganą, z rozwianymi włosami i rozchylonymi ustami. Patrzyła na nich, na to co robili i na niego, skupionego, prawie odciętego od świata. Marcus poruszał się w niej jak ktoś, kto nie szukał bliskości, ale zapomnienia, jakby chciał zatrzeć każdy inny ślad.
Zakończył wtedy, gdy jej oddech urwał się w półwestchnieniu, prawie jak na jego rozkaz. Oderwał się, nie mówiąc ani słowa. Sięgnął po ręcznik i rzucił jej go ze swoim szerokim uśmiechem, w którym było coś lekko kpiącego. Klepnął porozumiewawczo i soczyście w tyłek, jakby to była scena z gry, a nie moment z życia. I wyszedł z łazienki — spokojny i niewzruszony, bez jednego spojrzenia wstecz, dokładnie tak samo pewny siebie, jak wtedy, gdy do niej wszedł.
A potem sięgnął po kolejną szklankę whisky, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby to był tylko ruch i tylko moment. Albo sposób na to, by nie myśleć o niej. O Lali.
Gregory znowu się pojawił na parkiecie gdzieś z tyłu i tańczył z dwiema kobietami jednocześnie, śmiejąc się jak dzieciak na festynie. Atmosfera gęstniała, w powietrzu unosił się zapach potu, perfum i dymu. Ktoś puścił stary kawałek The Weeknd, ktoś inny nalał więcej tequili. Dziewczyna w body właśnie zdejmowała je w takt muzyki, a inni tylko podsycali rytm brawami i głośnym śmiechem.
Marcus zaciągnął się skrętem, przesuwając wzrokiem po pomieszczeniu, a jego świat się nie zmienił. Był ciągle tak samo intensywny, błyszczący, głośny i łatwy. Dokładnie taki, jaki lubił. Chciał wierzyć, że to właśnie tu czuje się najlepiej, w tym chaosie, w tym zgiełku i w tej surowej, cielesnej intensywności. I nawet jeśli przez chwilę gdzieś w głowie przemknęły mu wielkie czarne oczy i nieoczywiste słowa, to zignorował to z wprawą kogoś, kto przez lata nauczył się, jak odcinać emocje. Nie teraz. Teraz był tylko Marcus Daan i świat znów kręcił się wokół niego.
****
Wszystko zaczęło się od błędu. A może wcale nie? Może to był efekt przeciążenia od zbyt wielu bodźców i lepkiej energii imprezy, która miała skończyć się w nocy, ale przeciągnęła się przez świt aż do poranka, a potem dalej, jakby czas przestał obowiązywać. Nie tyle wygasała, co zmieniała kształt, jej starzy uczestnicy odpływali, nowi przychodzili z eventu, z innych mieszkań albo znikąd. Energia zamiast opaść, krążyła po pokojach coraz szybciej, gęstsza i bardziej bezwstydna.
Muzyka nie milkła ani na chwilę, a ktoś co jakiś czas zmieniał playlistę, jakby walczył z ciszą. W powietrzu wisiał dym, przesycony potem i alkoholem, który wyparowywał z rozlanych szklanek i rozmów. Śmiech nie słabł, wręcz przeciwnie, stawał się coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nerwowy i za głośny. Ale ciała się nie męczyły w ogóle, tańczyły dalej, jakby ktoś zaciął czas w pętli.
Marcus wyszedł na balkon, jak ktoś, kto musi zaczerpnąć powietrza nie z potrzeby, a z desperacji. Zostawił za sobą wir ludzi, twarze, których już nie znał i rozmowy, które nic dla niego nie znaczyły. Poranek był jasny i zaskakująco chłodny jak na tę porę w. Surowy miejski wiatr uderzył go w twarz, ale nie otrzeźwił ani trochę. W dłoni wciąż trzymał szklankę z resztką ciepłego alkoholu, w którym lód stopniał dawno temu.
Przez moment patrzył na Boston — tętniące, rozpędzone miasto, które zawsze lubił za jego intensywne tempo i bezczelny, narzucający się rytm. Taksówki sunęły po ulicach, piesi przemykali z kawą w ręku, a w oknach biurowców odbijało się już ostre poranne słońce. A jednak teraz wszystko to wydawało się dalekie, jakby należało do kogoś innego i zupełnie przestało go obchodzić.
Może to była whisky, może skręt, który krążył z rąk do rąk bez żadnych pytań. A może po prostu jego własna głowa, która nie potrafiła się dostroić, i mimo wszystkich rozpraszaczy, całego hałasu, migających świateł i rozedrganych dźwięków uparcie wracała do jednej rzeczy. Do niej. Jak zahipnotyzowany sięgnął po telefon. Nie zastanawiał się już dłużej i po prostu nacisnął ikonę kontaktu. Lali Mille. Jedno nazwisko, które nagle znaczyło więcej, niż potrafił sobie przyznać. Zadzwonił odruchowo, niemal bezmyślnie. Po czterech sygnałach odebrała.
— Halo? — Jej głos był ciepły, lekko zdziwiony, ale niewzruszony, jakby wyjęty z zupełnie innego świata.
— Hej — Marcus zamilkł tuż po tym jednym słowie i przez chwilę tylko wpatrywał się w ekran telefonu, zanim odważył się odezwać. Wziął głęboki oddech, powietrze ugrzęzło mu gdzieś w gardle, po czym spróbował brzmieć niewinnie, prawie jak chłopiec, który wie, że przeskrobał coś tylko trochę. — Mam do ciebie pytanie.
— Teraz?
— Tak… Tylko jedno — zawiesił głos, kiwając głową i poczuł się nagle nieprzygotowany. Po czym spojrzał w niebo, jakby podpowiedź miała tam na niego czekać. — Wiesz… to może zabrzmi głupio, albo nie, nie wiem… — Przełknął ślinę, niepewny, czy mówi głośno, czy tylko myśli. — Ale chyba… chyba zechciało mi się prawdziwej kobiety. Takiej… która już wie, gdzie i kim jest.
Przerwał, parsknął cicho pod nosem, po czym westchnął z rozbrajającą szczerością.
— I teraz nie wiem, co mam z tym, do cholery, zrobić. Więc… co ty na to? Kobieto?
— Teraz brzmiał jak ktoś, kto właśnie wszedł nieproszony do cudzego snu i zdał sobie z tego sprawę za późno.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Lali zamarła z widelcem uniesionym w pół gestu, zatrzymana w kadrze jak postać z innego filmu. Siedziała przy stole z dziećmi i rodzicami, w jasnej kuchni pachnącej pieczenią, świeżym rozmarynem i ciepłem domowego światła. Jej matka mówiła właśnie coś o winie, syn ostrożnie przechylał dzbanek z sokiem. Wszystko wokół trwało dalej, zwyczajnie, spokojnie i znajomo, jakby ten głos, niski i lekko zawadiacki, dobiegający z innego świata, nie próbował właśnie rozedrgać porządku, który tak starannie budowała.
— Marcus… — dyskretnie wstała i odeszła od stołu, jej ton był miękki, niemal czuły, ale z tą charakterystyczną dla niej nutą rozsądku. — Jestem właśnie na rodzinnej kolacji. Dzieci, moi rodzice… Świece na stole i kompot w dzbanku. Może… to nie jest najlepszy moment?
Nie padło żadne „nie dzwoń więcej” ani „nie rób tego”, ale cisza, która nastała po jej słowach, była bardziej dotkliwa i wymowna niż jakiekolwiek z tych zdań. Marcus zamknął oczy, jasne, że nie był to „dobry moment”, kurwa, jasne, że to wiedział!
— Okej. Oczywiście. Przepraszam — rzucił cicho, prawie szeptem i rozłączył się, zanim zdążyła dodać cokolwiek więcej. Kompletnie zapomniał o dzielącej ich teraz różnicy czasu i o tym, że u niej był właśnie wieczór, inna strefa czasowa, inny rytm dnia.
Wrócił do pokoju, usiadł na skraju kanapy i zapatrzył się w podłogę. Telefon trzymał luźno w dłoni, ale ważył teraz nieco więcej niż powinien. Potem włożył go z powrotem do kieszeni, jakby nic się nie stało. Po chwili wyjął znowu, spojrzał na wyświetlacz i napisał tylko dwa słowa.
Marcus Daan:
„Jestem idiotą.”
Potem zaciągnął się papierosem, którego nawet nie wiedział, kiedy zapalił. Patrzył na błękitne niebo nad Bostonem, a w jego głowie było już tylko echo jej spokojnego niskiego głosu… tym bardziej nieznośnego. Nie spodziewał się odpowiedzi od niej, ale gdzieś przeczuwał, że się jednak pojawi.
****
Lali powoli odłożyła telefon na blat kuchenny, ale rozmowa nie zniknęła z jej głowy. Wręcz przeciwnie, unosiła się gdzieś tuż pod skórą, jak niewidzialny ślad, ledwo uchwytna nuta niepokoju, która rozlewała się powoli pod żebrami. Spojrzała na dzieci, na ich roześmiane twarze, na rodziców, zatopionych w rozmowie i na ciepło, które spływało z lampy nad stołem i miękko osiadało na talerzach, dłoniach i spojrzeniach. Świat ich wspólnego wieczoru był spokojny, miękki i właściwy, a mimo to coś w niej wciąż pulsowało niespokojnie, jak niestrojony akord. Nie tknęła więcej jedzenia. Zamrugała wolno, jakby próbowała obudzić się z myśli, których nie zamawiała.
— Mamo — odezwała się cicho, łagodnie, niemal konspiracyjnie. — Czy nasze skarby mogą zostać u was dziś wieczorem? Potrzebuję… chyba po prostu trochę samotności.
Jej mama spojrzała na nią z lekkością, z tym samym zrozumieniem, które miała w oczach od zawsze, jakby nie trzeba było niczego wyjaśniać. Jakby wiedziała, że są takie chwile, kiedy kobieta musi być tylko ze sobą.
— Oczywiście, kochanie, idź do domu. My wszystko ogarniemy.
Lali ucałowała dzieci ze swoim zwyczajnym uśmiechem, po kolei, z tym rodzajem czułości, który zostaje na skórze jeszcze długo po tym, jak ustają dotyk i głos. Potem bez pośpiechu założyła płaszcz i wyszła. Wieczorne powietrze było chłodniejsze, niż się spodziewała, pachniało pierwszą zielenią, mokrym chodnikiem i odległym szmerem miasta, które znała na pamięć, a które dziś wydawało się jakby inne.
Przeszła kilka ulic pieszo z willowej dzielnicy, gdzie mieszkali jej rodzice, w stronę przystanku, gdzie ulice stawały się już mniej znajome, bardziej anonimowe. Latarnie oświetlały stare kamienice, tramwaj przejechał z miękkim szumem po torach, ktoś śmiał się w bocznej kawiarni. Wiedeń szeptał wieczornym głosem dokładnie tak, jak robił to zawsze, ale ona słyszała teraz ten szept inaczej. Przez chwilę przyszło jej na myśl, jak wiele razy szła tak samo przez Favoriten czy przez dzielnicę Ottakring, zamyślona, z kawą na wynos i muzyką w słuchawkach. Kiedyś były to spokojne wieczory kobiety, która wiedziała, czego chce…
Wsiadła do samochodu i przez dłuższą chwilę nie ruszyła silnika. Trzymała dłonie na kierownicy, jakby od tego, w którą stronę skręci, zależało więcej, niż chciała przed sobą przyznać. Nie wiedziała, co czuje, była gdzieś pomiędzy absurdem a tęsknotą, między dawną sobą a tą, która właśnie coś zrozumiała. Ale wiedziała jedno, że to, co właśnie się w niej obudziło, nie pozwoli jej wrócić do stanu sprzed tej rozmowy. I zanim zdążyła to ocenić, bezwiednie się uśmiechnęła.
W domu zaparzyła sobie herbatę, ale nie upiła ani łyka. Stała przez chwilę z filiżanką w dłoni, po czym odstawiła ją na blat i powoli zsunęła się na kanapę. Owinęła ramiona wokół siebie, jakby próbując zatrzymać to, co jeszcze drgało pod skórą. Marcus ewidentnie był pijany kiedy do niej zadzwonił, a również on nie był z tych, co robią takie błędy.
Nagle poczuła, że ma ochotę na wódkę. Nie wino, nie herbatę ani ciepłe mleko, które polecały poradniki o spokojnym śnie, tylko czystą, lodowatą wódę, która spływała gardłem jak ostrze. Otworzyła barek, sięgnęła po butelkę i nalała sobie do niskiej szklanki. Bez lodu i bez cytryny. Upiła duży łyk. Alkohol rozlał się gorącym ściegiem po jej wnętrzu, ale napięcie nie zniknęło.
Kolejnym łykiem opróżniła szklankę i dopiero teraz poczuła, że wcale nie o to chodziło. Że to jednak nie alkohol sprawiał, że czuła to mrowienie pod skórą, to nie on sprawiał, że miała wrażenie, jakby pod nią coś wibrowało, coś niepokojąco żywego. Zacisnęła palce na szklance, mrużąc oczy i dolewając kolejnego drinka. Do diabła. Ten młody śliczny chłopak? Nie, to nie miało sensu. Upiła jeszcze jeden łyk i zamknęła oczy. Nie było żadnego powodu, żeby się denerwować, a jednak…
Marcus Daan.
Jego bezczelny, zawadiacki głos wciąż rezonował w jej wnętrzu, jak echo zapomnianej melodii, którą zna się już na pamięć, mimo że nie słyszało się od lat. Nie powinien był w niej zostać, a jednak brzmiał, jak nuta, która trafia dokładnie tam, gdzie nie powinna. Przemykał pod skórą, dotykał karku, ślizgał się po obojczykach, aż czuła to napięcie w łopatkach, jakby jego słowa zostawiły tam ślad. A spojrzenie Marcusa pamiętała nagle tak wyraźnie, jakby nie upłynęło ani jedno popołudnie. To, jak patrzył na nią przenikliwie, z męskim głodem i z tą nieznośnie pewną siebie ciszą w oczach, która mówiła więcej niż słowa.
A jego dotyk… Zatrzymała się na tej myśli. Nie, nie dotykał jej przecież! Nigdy. A jednak jej ciało wiedziało. Pamiętało coś, czego nie było, jakby wyobrażenie samo w sobie zostawiło ślad, ciepło na udzie, muśnięcie przy karku, ciężar dłoni na biodrze. Zacisnęła palce na szklance i wypiła ostatni łyk wódki, czując, jak palący alkohol rozchodzi się w niej falą, ale to nie było to uczucie, którego teraz potrzebowała. To nie alkohol rozbudził w niej ten ogień, to nie on sprawił, że jej skóra wydawała się zbyt ciepła i ciasna, a serce biło jakby za szybko.
Nie powinna o nim myśleć i nie był kimś, kto miał prawo siedzieć jej w głowie. A jednak gdzieś tam był, w innym miejscu, w innym łóżku, w innym mieście i mogła przysiąc, że czuła jego obecność, jego złość, jego podniecenie, jego frustrację i napięcie. I ta pozornie absurdalna myśl wydała jej się nagle tak cholernie realna, że aż rozbawiła. Co ona, do diabła, robi? To było idiotyczne. Co ona, do cholery, miałaby robić z tym młodym, aroganckim, bezwstydnie pięknym draniem, który mógłby być jej studentem?
Wstała powoli i przeszła do sypialni. W miękkim półmroku jej dłonie poruszały się pewnie, bez wahania otworzyła szufladę nocnej szafki i sięgnęła po przedmiot, który czekał tam cierpliwie, niemal niezauważalny, ale obecny jak zapasowy klucz do samej siebie. Wibrator był dawno nieużywany, jednak czekający gdzieś w tle jej codzienności, jak wierna cierpliwa rezerwa. Jego gładka jedwabista powierzchnia wydała jej się chłodna, ale znajoma. Ułożyła się w łóżku, odgarniając włosy z karku, przesunęła dłoń po udzie, świadomie i z precyzją kobiety, która zna swój rytm i nie potrzebuje instrukcji, żeby poczuć przyjemność.
Zacisnęła powieki, świat zamilkł, została tylko ona i jej ciało z jego imieniem pod skórą. Ona i ten wyobrażony młody mężczyzna, którego nigdy nie dotknęła, ale który tkwił w niej jak grzech zapisany w ciele. Jej biodra poruszyły się niemal instynktownie, spokojnie i głęboko, w rytmie, który znała tylko ona. Jęknęła, nie wstydząc się dźwięku, a jej dłoń objęła wibrator pewnie i bez wahania. Drugą przesunęła po brzuchu, coraz niżej, aż do miejsca, które pulsowało pragnieniem. Weszła w siebie z tym samym rodzajem pewności, jakim Marcus wszedłby w każdy pokój, zdecydowanie, pewnie i z precyzją łowcy.
Czuła jego imię w gardle, ale nie wypowiedziała go jeszcze. Poruszała się coraz szybciej i coraz głębiej. Obrazy zacierały się w głowie, ale on pozostał wyraźny, uśmiechnięty, pewny siebie, obserwujący ją bez słów. Jakby wiedział, co robi i czekał, aż się podda. A ona, Lali — piękna, dojrzała kobieta — dokładnie to teraz robiła. Oddychała coraz ciężej, z każdym ruchem głębiej i intensywniej, aż przyszło powolne, ale głębokie drżenie. Przeszło przez nią jak fala, zostawiając za sobą miękkość i ciszę.
Trzymała dłoń na ciele jeszcze przez chwilę, zanim wypuściła powietrze
z westchnieniem satysfakcji. A potem, wciąż z zamkniętymi oczami, uśmiechnęła się do siebie. Tak, jak uśmiecha się kobieta, która przypomniała sobie, że jeszcze żyje.
****
Gregory właśnie oderwał się od grupki roześmianych dziewczyn przy barku, kiedy kątem oka dostrzegł Marcusa, siedzącego samotnie na kanapie, tyłem do całego zamieszania, z papierosem w dłoni i spojrzeniem wbitym w szybę, a coś w jego sylwetce wyglądało, jakby wypadła z innego filmu. Muzyka dudniła w tle, światła tańczyły po ścianach, ktoś właśnie znowu roześmiał się tak głośno, że aż echo odbiło się od szyb, a w kącie salonu ktoś tańczył
z butelką prosecco.
— Co jest, królu melanżu? — rzucił Gregory, rozpinając koszulę i podchodząc bliżej. — Ktoś ci ukradł joystick?
Marcus nie zareagował od razu, tylko westchnął, zaciągnął się powoli i wzruszył ramionami.
— Nie… Po prostu przypomniało mi się, że nie każdą kobietę da się ograć tekstem i drinkiem. I że czasem łazienka to nie finał. A niektórych chwil nie da się przewinąć wstecz.
Gregory zmarszczył brwi, ale rozbawienie nie zniknęło mu z twarzy.
— Okej, czyli profesorka — nalał im obu whisky, podał jedną szklankę Marcusowi.
— Bracie, czy ty właśnie uprawiasz melancholię z widokiem na Boston?
Marcus uśmiechnął się leniwie i wzruszył ramionami.
— Tylko chwilowo. Daj mi dwie minuty, wrócę do trybu „Wszystko mam w dupie”.
— Na moje oko, masz jeszcze minutę pięćdziesiąt, zanim ta napalona ruda ślicznotka wyciągnie cię na parkiet — powiedział Gregory, wskazując brodą w stronę znajomej już dziewczyny, która z nowym drinkiem w ręce właśnie pożerała Marcusa spojrzeniem.
Zobaczył ją kątem oka — rudą dziewczynę z tej samej łazienki sprzed kilku godzin wcześniej. Wtedy była szybka, energiczna, z tym drapieżnym błyskiem w oku, który mówił „Nie pytaj, po prostu chodź”. Teraz wyglądała, jakby traciła ostrość, była półprzytomna, lekko rozmazana, miała przekrwione oczy i nierówne źrenice, ale wciąż szła w jego stronę, z zawieszonym na nim natarczywym lepkim spojrzeniem, jakby znała tylko jeden kierunek.
Zsunęła się na kanapę naprzeciwko, nieco bezwładna, ale wciąż chętna, jak drapieżnik, który już dawno powinien odpuścić, ale nie zna innego trybu działania. Polowała na niego, choć ledwo trzymała się na nogach. Była zmęczoną wersją siebie z początku imprezy, cieniem tamtej pewnej siebie dziewczyny, ale nadal go chciała. Albo nie jego, tylko tego, co jej wtedy dał. Cokolwiek to było.
Marcus jednak odwrócił nagle wzrok. Nie chciał z nią już drugiego aktu, nawet nie do końca pamiętał pierwszy. Pokręcił głową wciąż niepewnie, ale uśmiech zwycięzcy już wracał na jego twarz.
— Kurwa, może ja się naprawdę starzeję. Ale teraz serio, Gregory… — upił łyk whisky i spojrzał na niego z półuśmiechem. — Co ja, do cholery, odwaliłem?
Gregory klepnął go w ramię, podnosząc szklankę.
— Stary. Życie. Wypij i wracaj na imprezę. Zanim znowu zaczniesz mówić jak bohater powieści obyczajowej.
Muzyka przybrała na sile, ktoś właśnie puścił remix „Dance with Me”, światło błysnęło na nowo, a Marcus roześmiał się pod nosem beztrosko i wstał.
— Masz rację. Jutro będę żałował. Ale dziś jeszcze nie kończę.
ROZDZIAŁ PIĄTY Spotkanie
Marcus obudził się w południe z lekkim pulsowaniem w skroniach, nieco skołowany, ale w dobrym humorze i z rozmazanymi wspomnieniami dwóch dni. W powietrzu wciąż unosił się zapach whisky, damskich perfum i czegoś niedookreślonego, jak echo cudzego śmiechu i rozgrzanych ciał. Słońce wpadało przez panoramiczne okna i przecinało pokój ostrym, bezlitosnym światłem, mimo to uśmiechnął się do siebie, a jego życie wciąż było zajebiste
i przyjemne. Nie był pewien, ile wypił. Wiedział tylko, że nie wszystko pamięta i że to całkiem mu pasuje. Nie żałował niczego, a może tylko jeszcze nie zdążył?
Boston pod nim dopiero budził się z kacem po dwudniowej gejmerskiej orgii. PAX East zawsze ściągał tłumy, błyszczał światłami neonów, pulsował rytmem afterów i głośnych śmiechów przebijających się przez zgiełk klubów.
Marcus przeciągnął się leniwie i sięgnął po telefon. Na początku nie miał żadnego planu, tylko rutynowe scrollowanie powiadomień, zdjęć i wiadomości. Ale po chwili prawie nieświadomie natrafił na folder „Zachowane XXX”, jego prywatne archiwum fantazji. Kobiece ciała podane na jego własny sposób i jak lubił najbardziej. Ułożone pod jego rozkazy, półnagie, w mini, w uprzężach z cienkich, czarnych pasków. Wulgarne, ale stylowe i seksowne jak piekło, wyuzdane z chłodną klasą, która się topi pod jego ręką. Jedno z nich, gdzie kobieta stała tyłem, lekko wypięta, z delikatną linią pleców, na których skórzane taśmy opinały się jak mapa cudzej obsesji, teraz przykuło jego wzrok na dłużej. Jej łopatki były napięte, jakby przed chwilą odwróciła głowę, gotowa spojrzeć przez ramię, a biodra mówiły wszystko. Czyste zaproszenie do kontroli i przejęcia.
Drugie zdjęcie uderzało mocniej. Kobieta siedziała na skraju krzesła, jedna noga zarzucona na drugą, ujęcie było lekko z góry. Twarz była w cieniu, ale usta rozchylone jakby właśnie wypuściła szeptem zaproszenie, które nie zostawia wyboru. Skórzane paski przecinały linię ud i brzucha, rysując zmysłową, niemal matematyczną geometrię grzechu. Bezwstydna kompozycja i perwersyjna estetyka w wersji deluxe.
Marcus poczuł znajome napięcie pod skórą i rosnące podniecenie. Przekręcał telefon w palcach jak broń, którą za chwilę wyceluje. Przez chwilę wpatrywał się w ekran. Czy to jest moment, żeby zrobić kolejny błąd? Uśmiechnął się do siebie:
„Jakie. To. Byłoby. Przyjemne.”
Palec zawisł nad galerią dłużej, przewinął jeszcze kilka zdjęć. Westchnął coraz bardziej podniecony i z rozbawieniem. Nie był człowiekiem, który robi cokolwiek przypadkiem i nie miał też w zwyczaju się tłumaczyć. Może jeszcze krążyły w nim resztki alkoholu z imprezy, a może po prostu doszedł do punktu, w którym nie miał nic do stracenia. Po ostatnim, idiotycznym telefonie nie mógł teraz zgrywać chłodnego stratega. Wybrał zdjęcie do wiadomości i dopisał wymowny komentarz:
„Pięknie byś w tym wyglądała.”
I wtedy właśnie powinien się zatrzymać, ale nie zrobił tego i kliknął „wyślij”. Ależ miał na nią ochotę! Zdjęcie poleciało, jak wiadomość zaklęta w butelce, wyrzucona prosto w ocean jej świata. Idealna prowokacja. I choć usunął je chwilę później z taką lekkością, która miała wyglądać na przypadek, zrobił to z premedytacją. Wystarczająco późno, by mogła je zobaczyć i wystarczająco szybko by mógł udawać, że nic się nie stało. Ale przecież nie miał i nie chciał mieć złudzeń. On chciał, żeby była już w tej grze.
Lali Mille.
Kobieta, która nie powinna nawet istnieć w jego głowie, a co dopiero w jego fantazjach. A jednak była. Prawdopodobnie właśnie teraz siedziała gdzieś w Wiedniu, z tym swoim czystym profilem i poważnym spojrzeniem, i patrzyła na ekran telefonu, na coś, co nigdy nie powinno do niej trafić. A on czekał. Naprawdę czekał, z całą tą cholernie ekscytującą niepewnością, jakby miał znowu dwadzieścia lat i jakby znów grał o coś, co wymyka się spod kontroli. Jego serce biło szybciej, a ciało było gotowe. W całym swoim dojrzałym, zbudowanym z twardych reguł życiu, nie czuł się jeszcze tak… głodny.
A kiedy ekran rozświetlił się powiadomieniem, poczuł fizycznie dreszcz, który przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa. Lali napisała, a on już wiedział że to nie była tylko gra, tylko wejście na pole minowe, z którego nie da się wyjść bez szwanku.
****
Lali obudziła się wcześnie, choć nie musiała. Spała wyjątkowo dobrze, głęboko, bez niepokoju, z ciałem zatopionym w miękkiej pościeli i głową, która wreszcie, po długim czasie, nie miała ochoty nic analizować. Śniła o czymś niejasnym, o ciepłych dłoniach i obcych dotykach, które zostawały na skórze. Nie pamiętała szczegółów, ale budząc się z powolnym przeciągnięciem, miała na twarzy uśmiech. Przez chwilę nie rozumiała skąd, a potem przypomniała sobie ten telefon.
Promienie porannego słońca delikatnie rozlewały się po pokoju, muskając jej nagie ramię i poduszkę obok. Leżała przez chwilę bez ruchu, uśmiechnięta, z zamkniętymi oczami, pozwalając myślom swobodnie dryfować.
— Zechciało mi się prawdziwej kobiety — powiedział jego bezczelny, lekko rozbawiony głos, niemal uroczy w swojej prowokacji. Nie tłumaczył się i nie próbował zracjonalizować swojego wyznania. Po prostu wrzucił te słowa w jej uporządkowany świat jak granat. Bez ostrzeżenia, bez zabezpieczenia i z uśmiechem kogoś, kto wie, że właśnie narusza granice.
Powinna była machnąć ręką i zrzucić to na alkohol, na adrenalinę, na jego wieczny flirt z przekraczaniem granic. Przecież znała takich mężczyzn i potrafiła ich rozbrajać jednym chłodnym spojrzeniem albo powściągliwym gestem. A jednak tym razem nie zrobiła tego. Bo coś się przesunęło, coś cichego, nieuchwytnego, jak zmiana zapachu powietrza tuż przed burzą. Jakby w samej końcówce wczorajszego dnia, po tym jednym zdaniu, które padło nie w porę i nie w stylu, coś się otworzyło. Coś w niej, głęboko uśpione, poruszyło się pod skórą jak kot wybudzony z drzemki. Powolnie, zmysłowo i bardzo niepokojąco.
Przez cały dzień Marcus milczał. Nie było żadnego „przepraszam za wczoraj” ani choćby próby wyjaśnienia. Cisza nagle zgęstniała tak bardzo, że aż gryzła. Spokojna i skupiona wróciła do swoich spraw: zajęcia, notatki, zakupy — jakby nic się nie stało. Ale to właśnie jego milczenie zaczynało doprowadzać ją do szału. Bo nie było obojętne. Było celowe. Jakby grał na zwłokę i testował granice. Może to w tym było najbardziej irytujące. A może… cholernie podniecające.
Bo kiedy pod wieczór telefon zawibrował, a ekran rozświetlił się znajomym imieniem, coś w niej eksplodowało. Gorące, niespokojne i nieprzyzwoite. Jakby właśnie złapał ją za kark bez dotyku, tylko tym jednym gestem: „Czekaj, teraz ja decyduję”.
Nie napisał nic. Po prostu wysłał zdjęcie, potem kolejne, jeszcze odważniejsze. I tylko jedno zdanie jako komentarz.
Marcus Daan:
„Pięknie byś w tym wyglądała.”
Kobiece ciało w skórzanej uprzęży, ciasno opinające jej skórę, z paskami biegnącymi wzdłuż ud i brzucha, z linią bioder tak zmysłową, że przez chwilę Lali wstrzymała oddech. Nie było to wulgarne. Przeciwnie, miało w sobie coś dzikiego, stylowego i nieprzyzwoicie pięknego. Było przemyślane i precyzyjnie podkręcone. Jak wiadomość napisana językiem skóry.
Nie przewróciła oczami, nawet nie przyszło jej do głowy się oburzyć. Zamiast tego poczuła uderzenie ciepła między udami, spadające nagle, bez uprzedzenia. Ciało zareagowało pierwsze, jakby ktoś pociągnął za wewnętrzny przełącznik. To była fala czystej chemii. W głowie mogła sobie mówić, że to tylko zdjęcie. Że to nic. Że przecież nie powinno. Jednak głęboko w środku, tam, gdzie nie dochodziły obowiązki, rozsądek, kalendarze i żadne „Nie wypada”, czuła ciepłe pulsowanie. Natarczywe i fizycznie namacalne. Bezsprzeczne. Miała ochotę. Po prostu miała ochotę.
„Naprawdę?” — pomyślała z niedowierzaniem. — „Po jednym zdjęciu?”
A potem, jakby to było najzwyklejsze popołudnie, odblokowała telefon i wystukała pozornie lekką odpowiedź:
„Chyba mam coś podobnego schowane w pudełku ze studenckich czasów.”
Zaskoczyło ją, jak dobrze się z tym poczuła. Jakby właśnie uchyliła drzwi do czegoś, co kiedyś należało do niej, do siebie sprzed lat. Do tej wersji, która jeszcze nie znała ograniczeń, a ciało było pierwszym językiem. Zanim przyszły obowiązki, dzieci, badania, grafiki i wieczne „Może później”.
Uśmiechnęła się lekko, odkładając telefon na bok. To był ruch, który nie znaczył wiele, bo nie chodziło tylko o zdjęcie, tylko o to, że się nie wycofała, nie uciekła i grała dalej. Złapała się na tym, że siedzi na kanapie w ciszy, z łagodnym uśmiechem na ustach i cichym drżeniem gdzieś w dolnej partii brzucha. Nie było w tym niczego niebezpiecznego, chyba jeszcze nie. Ale było życie, które nie przebiegało według planu. Granica się przesunęła nieodwracalnie.
****
Marcus wrócił z Bostonu z błyskiem w oku i lekkim niedowierzaniem, że wszystko poszło tak idealnie. Konferencja była sukcesem, a gra zrobiła furorę, pojawiły się nowe propozycje współpracy, kilka twardych handshake’ów z potencjalnymi inwestorami, no i ta nocna fala zachwytów od fanów i dziennikarzy. Nawet Gregory, zwykle sceptyczny, przyznał, że Marcus znowu zagrał koncertowo. Ale to nie projekt trzymał go w napięciu, nie prezentacja ani kolejne wersje wykresów skupiały jego uwagę. To była ona.
Lali Mille.
Jakby Jej imię miało teraz inną wagę. Bo mimo jego idiotycznego telefonu, mimo zdjęć, które w każdym innym przypadku byłyby końcem jakiejkolwiek relacji, ona nie zniknęła. Nie zablokowała go. Nie uciekła w milczenie ani nie zniknęła za ekranem obojętności, jak robią to ludzie, kiedy chcą zamknąć temat bez dramatu. Zamiast tego zareagowała. Po swojemu, ze spokojną lekkością i z tym cholernym zmysłem równowagi, który doprowadzał go do szału i jednocześnie działał jak środek odurzający. Odpisała. Wciąż krążyła gdzieś blisko jego orbity, nie tylko nie wyhamowała, ale grała dalej. I właśnie to podniecało go najbardziej.
Późnym popołudniem, kiedy zrzucił z siebie ostatnie warstwy jet lagu, otworzył szeroko okna w swoim apartamencie na ostatnim piętrze i wpuścił do środka chłodniejsze, kwietniowe powietrze, które pachniało wiosną i miastem budzącym się z weekendowego letargu. Miał na sobie luźny, ciemnografitowy T-shirt i ulubione czarne sportowe spodenki. Był w domu. W ręku trzymał kubek czarnej kawy, zaparzonej w V60, metodzie, do której podszedł z ciekawością po jednej z ich rozmów. A on wcale nie od niechcenia to sprawdził, bo uznał, że jej były mąż był pewnie snobem od alternatywnych metod parzenia. Ale pomyślał również wtedy, że warto wiedzieć, czym właściwie są.
Kawa była pyszna, mocna, czysta, aromatyczna i zupełnie inna niż ta, którą pił wcześniej. I właśnie teraz, z kubkiem w dłoni, siedząc na swojej ulubionej grafitowej kanapie z widokiem na dachy miasta, zaczął się zastanawiać, jak ugryźć ten temat.
Nie mógł po prostu napisać „Spotkajmy się”. Zbyt proste i zbyt oczywiste. Nie jej styl. Lali nie dawała się prowadzić za rękę. Potrzebowała przestrzeni, subtelności, własnego rytmu i komfortu. Wiedział, że jeśli ma się zgodzić, to tylko wtedy, gdy będzie miała poczucie, że to ona wybrała czas i miejsce. Że to nie jest podryw, ale rozmowa. Nie polowanie, a propozycja.
Uśmiechnął się pod nosem, dopił łyk, odłożył kubek i wyjął telefon. Wpatrywał się przez chwilę w ekran i prawie wiedział już, co zrobi. Napisał jedno zdanie, potem skasował. Kolejne było jeszcze gorsze. Przez chwilę miał ochotę zadzwonić, ale głos — jej głos w jego głowie szeptał: „Nie tak”. Musiał wejść w jej rytm…
Marcus Daan:
„Będę jutro na uczelni. Przekażę papiery do współpracy, których nie zdążyliśmy omówić. Wpadniesz na kawę do tamtej śmiesznej kawiarenki na dziedzińcu? Ty wybierasz miejsce, a ja stawiam.”
Nie dodał żadnego emoji ani dwuznacznego komentarza. Tylko czyste zaproszenie, podrzucone mimochodem w jej przestrzeń. Uczelnia była jej terytorium, jej azylem i jej światem. Wiedział, że musi się tam pojawić nie jako zdobywca, ale jako gość. Wysłał i zamilkł, ale w jego ciele już krążyło napięcie. Ta osobliwa mieszanina ciekawości i podniecenia. Bo jeśli się zgodzi… To będzie pierwszy krok na zupełnie nowym terenie.
****
Lali odczytała wiadomość dopiero po kilkudziesięciu minutach, nie z ociągania, po prostu była zajęta. Tego dnia wszystko płynęło jej naturalnym: poranne wykłady, szybka kawa z koleżanką z katedry, kilka nieplanowanych rozmów na korytarzu, przegląd niedokończonych projektów studentów. Gdy wreszcie sięgnęła po telefon, zrobiła to spokojnie, z miękkością osoby, która wie, że nic nie musi przyspieszać. Przeczytała wiadomość raz, potem drugi.
I dopiero wtedy uśmiechnęła się pod nosem do siebie i do niego na ekranie.
Nie odpowiedziała od razu, najpierw poczuła, jak coś w niej delikatnie się rozluźnia, jakby napięcie, które trzymało się pod skórą przez cały dzień, właśnie postanowiło się rozpuścić. Chciała go zobaczyć, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Jej ciało drgnęło subtelnie, a spojrzenie złagodniało, zrobiło się ciepłe i lepkie zarazem, jakby nagły przypływ czułości zmył ostatnie resztki chłodu pod powiekami. Napisała odpowiedź jednym ciągiem, stukając palcami po ekranie z tą swoją charakterystyczną precyzją, bez zbędnych słówek, kokieterii i bez serduszek:
„Mam dłuższą przerwę po 14:00. Ale jeśli chodzi tylko o papiery, możesz je zostawić wcześniej na portierni albo w sekretariacie. I tak nie ja się tym zajmuję.”
Zablokowała ekran i odłożyła telefon na biurko tuż obok kubka z ziołami, które zdążyły już wystygnąć. Oparła się o krzesło, a jej spojrzenie odpłynęło przez wysokie, stare okna na dachy miasta, gdzie kwietniowe światło malowało pejzaż w kolorach rozcieńczonego bursztynu. Wiedziała, że w tej odpowiedzi ton był neutralny, wręcz chłodno-rzeczowy. Ale też wiedziała, że nie chodzi o to, co napisała. Tylko o to, co zostawiła między wierszami.
Poprawiła mankiet swojej marynarki, przesunęła włosy za ucho, westchnęła niemal niedosłyszalnie. Nie był jej pierwszym mężczyzną, ale był pierwszym od dawna, który uruchamiał w niej tę dziwną potrzebę sprawdzenia, czy coś się wydarzy, jeśli ona już nic nie zrobi. Już poznała trochę jego grę i wiedziała, że jeśli Marcus naprawdę ma się pojawić — to po prostu się pojawi. Nawet jeśli zostawi papiery. Nawet jeśli wejdzie tylko na minutę. Nawet jeśli nie powie tego, czego się spodziewa. Bo właśnie to… było najbardziej jego.
****
Wiedeń w kwietniu był jasny, lekko rozedrgany od zapachów wiosny i cichego ruchu miasta, które budziło się po zimowym odrętwieniu. Powietrze niosło zapachy świeżej trawy, rozgrzanych słońcem murów i pierwszych rozkwitających drzew. Miasto budziło się powoli, ale nie sennie. Raczej z przeciągnięciem kogoś, kto dobrze wie, że ma czas i że wszystko jeszcze przed nim. Ulice w pobliżu uniwersytetu nabrały miękkości, wśród klasycznych fasad i nowoczesnych szklanych brył sunęły rowery, rozwiane płaszcze, sukienki przyklejone do ciał przez pierwszy ciepły wiatr. Skóra wracała na powierzchnię, było widać odsłonięte ramiona, szyje, nadgarstki. Wiosna rozchodziła się z wolna, jak rozpuszczający się cukier w kawie.
Uczelnia tętniła znajomym rytmem, studenci z kubkami w dłoniach, rozbiegani, ale jakby zadowoleni z tego chaosu. Wykładowcy przemykali z teczkami i nerwowym ruchem dłoni poprawiali marynarki, goniąc za kolejnym spotkaniem. W powietrzu unosiła się pulsująca, lekka, rozproszona mieszanina kawy, kurzu i rozmów. Melodia codzienności, ale o pół tonu cieplejsza niż zwykle. Na trawnikach przed wydziałem ludzie rozsiadali się z książkami, które częściej służyły za pretekst niż lekturę. Więcej było spojrzeń niż zdań. Więcej domysłów niż cytatów.
W jednej z przeszklonych kawiarni, tej z widokiem na boczne wejście do gmachu filozofii, Lali już czekała. Siedziała przy małym stoliku pod oknem, w cieniu rozłożystej rośliny doniczkowej. Miała przed sobą filiżankę z kawą i cienki notes otwarty na stronie zapisanej niedbałymi znakami, który wcale nie przeglądała. Taka zmyłka, coś między pozorem a zasłoną. Ubrana była prosto, ale z wyczuciem: ciemny, dopasowany golf z delikatnego materiału, długa wąska granatowa spódnica, wysokie botki. Styl kobiety, która zna swoje ciało i nie potrzebuje go wystawiać na pokaz. Była piękna, ale nie w sposób, który domaga się uwagi — raczej tak, jak piękne bywają kobiety, które już dawno przestały jej szukać. Jej uroda, na co dzień skupiona i oszczędna, miała w sobie coś cichego i intymnego, jak melodia, którą znasz na pamięć, ale słyszysz tylko w odpowiednim świetle.
Marcus pojawił się punktualnie o 14, co zdumiało ją bardziej, niż powinna się do tego przyznać. Spodziewała się spóźnienia, nonszalancji, może nawet demonstracyjnego luzu. Tymczasem wszedł dokładnie o umówionej godzinie, z precyzją, która pachniała lekkim zdenerwowaniem. Choć nie wyglądał na zdenerwowanego. Ale był. Ramiona miał niby swobodne, a ruchy płynne, jak zawsze. Ale spojrzenie zdradzało więcej, było czujne i uważne.
Nie wbiegł tam jak zdobywca, raczej jak ktoś, kto wyczuwa napięcie i woli najpierw sprawdzić temperaturę powietrza, zanim zdecyduje, czy usiądzie bliżej. Jakby nie był pewien, czy został zaproszony do środka, czy ma jeszcze chwilę poczekać przy drzwiach. Zatrzymał się przy wejściu, rozglądając się z pozorną obojętnością. A potem ją zobaczył.
Lali poczuła jego obecność, ale nie uniosła głowy od razu. Najpierw napiła się kawy, spokojnie, niemal z namysłem, jakby potrzebowała jeszcze jednej sekundy, by zdecydować, kim dziś będzie w tej rozmowie. Dopiero potem spojrzała. Bez uśmiechu, ale z czymś w oczach, co przypominało zaproszenie. Ciche, ale wyraźne dla tych, którzy potrafią czytać między gestami.
Marcus ruszył w jej stronę ze swoim szerokim, niedbałym uśmiechem. Nie spieszył się, każdy krok miał w sobie luz, ale też coś uważnego, jakby testował grunt. A jej serce, mimo całej tej pozornej obojętności, zaczęło bić szybciej. Nie dramatycznie, a po prostu… zauważalnie.
— Kurwa, zapomniałem, że jesteś aż tak piękna — powiedział bez żadnych ceregieli, siadając naprzeciwko z taką swobodą, jakby to było najbardziej oczywiste zdanie świata.
Brzmiało to absurdalnie prosto, ale w jego głosie była szczerość, z jaką rzadko mówi się takie rzeczy. Miękkość, prawdziwy podziw i może jeszcze odrobina zaskoczenia, jakby naprawdę potrzebował sobie o niej przypomnieć. Lali uniosła brwi, ale uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, był bardziej ciepły niż ironiczny.
— Zaskakująco nieprofesjonalne powitanie, panie Daan.
— Przepraszam — rozłożył dłonie teatralnie. — Obiecałem sobie być poważny. Przynieść dokumenty, porozmawiać o sztucznej inteligencji w edukacji, może rzucić jakimś cytatem z Harariego. Ale potem cię zobaczyłem. I cały plan się zesrał.
To nie było nachalne. Mówił to z tym swoim urokiem, który działał nie dlatego, że był wyćwiczony, tylko dlatego, że wyciekał z niego bez kontroli. Jakby radość z jej widoku nie mieściła się już pod skórą.
— No dobrze — roześmiała się radośnie, zerkając na niego spod rzęs. — Możemy zacząć od początku.
— Nieźle się tu urządziliście — rzucił, oglądając wnętrze kawiarni jak scenografię z gry. — Dużo drewna, ciepłe światło, miękkie fotele. Wnętrze, które udaje neutralność, ale jednak ma klimat.
— A ty jesteś od punktualności, czy tylko udajesz?
— Zawsze jestem punktualny — uśmiechnął się lekko, ale jego oczy były poważne. — Tylko nie wszyscy to zauważają.
Lali nie odpowiedziała od razu. Przechyliła głowę i przez chwilę tylko patrzyła na niego z tym swoim ledwo widocznym półuśmiechem, wystarczającym, żeby wytrącić z równowagi kogoś mniej pewnego. Tyle że Marcus nie wyglądał na mniej pewnego. Był obecny w całej swojej dziwnej mieszance luzu i skupienia.
— Kawy? — zaproponowała nieco chłodniej, choć w oczach coś jej błysnęło, jakby przez chwilę były tam zupełnie inne pytania.
— Z tobą? Zawsze.
Zamówiła dla niego, bez pytania, jakby znała jego gust. A może chciała pokazać wyjątkowo, że nie potrzebuje pytać. Byli przecież na jej terenie. Rozmowa, która wywiązała się potem, miała napięcie szachowej partii. Żadne z nich nie mówiło za dużo a każde zdanie niosło kilka poziomów znaczeń. On rzucał pytaniami, ona odpowiadała z pozornym spokojem, podkręcając jego pewność siebie lekką ironią.
— A więc wykładasz socjologię. Wciąż uczysz, że wszystko to kwestia struktur i opowieści?
— Struktury działają, nawet jeśli udajemy, że ich nie widzimy. A opowieści… Ty przecież sprzedajesz je w formie gier.
— W moich grach ludzie podejmują decyzje. Mają wpływ.
— Tylko w granicach, które wcześniej ustawiłeś.
— To i tak więcej niż w realu.
— Albo po prostu bardziej przewidywalnie.
Marcus uśmiechnął się lekko, już miał coś powiedzieć, gdy Lali wbiła spojrzenie w jego oczy i rzuciła z wyraźnym pazurem:
— Tylko nie mów, że robisz gry, w których kobiety mają coś więcej do powiedzenia niż „pomocy”?
— Moje kobiety czasem nawet ratują świat! — odparł szybko, może zbyt dumnie.
— W prawdziwym życiu najczęściej muszą ratować facetów, którzy są przekonani, że wiedzą wszystko.
— Zabawne. Może właśnie dlatego w grach wszystko wydaje się ciekawsze? Albo przynajmniej… bardziej szczere? — rzucił, nie spuszczając z niej wzroku.
Zawieszenie trwało ledwie pół sekundy ciszy.
— Może. Ale szczerość w realu rzadko przychodzi na początku gry.
Ich oczy teraz się spotkały jakby właśnie przestali się testować, a chwilę później nie mogli przestać mówić. A może nie chcieli. Tematy płynęły: projekty, książki, dzieciństwo, stare gry. Ani jedno nie chciało, żeby to się kończyło. Czarujący, dowcipny i pozornie beztroski Marcus między jednym a drugim żartem naprawdę się wyluzował.
— Chcesz zobaczyć coś, co jeszcze nikomu nie pokazałem? — zapytał cicho, jakby naprawdę nie był pewien, czy powinien. — Chciałem ci pokazać od samego początku. Tak naprawdę tylko czekałem, aż dasz mi pretekst.
Spojrzała na niego uważnie, bez słowa, a potem skinęła głową i nie wypowiedziała przy tym ani jednego zbędnego słowa. Wyjął tablet z plecaka, ekran natychmiast rozbłysnął chłodnym światłem, a po chwili pojawił się interfejs gry. Jej najnowszy build był jeszcze surowy, ale już intrygujący. Grafika nie była dopracowana do końca, ale świat, który powoli ożywał na ekranie, miał coś hipnotyzującego. Nie tylko wizualnie, w grze był nastrój, atmosfera, narracja, która zaczynała sączyć się powoli jak mgła. Lali pochyliła się lekko, zaintrygowana, nieświadomie zbliżając się do jego ramienia.
Marcus przysunął się nieznacznie i ustawił tablet tak, by mogli patrzeć na ekran razem. Jego dłoń musnęła ekran z wprawą, wykonując kilka szybkich gestów. I właśnie wtedy, w jednym z tych pozornie technicznych ruchów stało się coś małego i przypadkowego. Coś, co zmieniło gęstość powietrza. Ich dłonie spotkały się w tym samym miejscu ekranu. Palce musnęły się lekko, jakby przez przypadek, ale żadne z nich nie cofnęło ręki. Przez ułamek sekundy wszystko zastygło.
Nie padło żadne słowo, ale oboje trwali w tym nieśmiałym, elektrycznym bezruchu. Palce zaczepiły się o siebie delikatnie, jakby coś między nimi — coś niewidzialnego i nie nazwane jeszcze — uparcie ciągnęło ich ku sobie. Przez krótką chwilę świat skurczył się do tego jednego dotyku i jednej gry, którą ktoś stworzył tylko po to, by dotknąć drugiej osoby.
Po chwili Lali powoli odsunęła dłoń. Nie uśmiechnęła się, ale spojrzała na niego z tym lekkim zaskoczeniem i błyskiem w oku, który mówił więcej niż tysiąc słów.
— Ładna animacja — powiedziała, jakby nic się nie stało, a jej głos był wolniejszy i jeszcze niższy. Marcus widział zawahanie i zdziwienie w jej oczach, ale milczał przez dłuższą chwilę, jakby coś w niej próbował zapamiętać. Nie tyle jej profil, co sposób, w jaki układała spojrzenie, jak poruszały się jej rzęsy, jak zaciągała powietrze, kiedy była blisko.
A potem, powoli, z uśmiechem, który nie miał w sobie nic z jego zwykłej pewności, który był miękki, nieśmiały, niemal kruchy, położył przed nią otwartą dłoń i powiedział cicho, rozbrajająco szczerze:
— Ja chcę jeszcze raz.
Nie było w tym podtekstu, tylko coś tak delikatnego, że aż niebezpiecznie prawdziwego. Jak zaczarowana, bez słowa włożyła swoją dłoń w jego, a ich palce splotły się od razu, mocniej i pewniej niż wcześniej, jakby coś w ich wnętrzach właśnie do siebie wróciło. To nie był tylko dotyk, to było porozumienie ciał, które nie potrzebowały tłumaczenia. Marcus delikatnie, prawie z czułością, przeniósł ich splecione dłonie pod kawiarniany stolik. Nie dlatego, że się wstydził. Chciał po prostu zachować to tylko dla nich. Jakby ten jeden gest był zbyt intymny, zbyt znaczący, by wystawiać go na widok publiczny.
Lali nie powiedziała nic, ale czuł, jak lekko napina palce. Jakby nie chciała puścić. Jakby pierwszy raz od dawna coś w niej pozwoliło sobie nie kontrolować, nie analizować, tylko być. Wszystko się zmieniało. I oboje czuli to pod skórą, jak tlen, który nagle stał się gęstszy, jak powietrze dookoła nich, które zaczęło iskrzyć. Coś, co jeszcze przed chwilą było tylko grą, właśnie nabierało ciała, własnego pulsu i własnego imienia.
****
Ich dłonie trwały w tym ukrytym splocie chwilę dłużej, niż było to rozsądne. Lali już nie patrzyła na ekran, tylko na ich palce i na to, jak się dotykają, jak nieświadomie jej kciuk zatacza niewielki łuk po jego skórze. To był gest bardziej intymny niż wiele słów, których nigdy nie wypowiedziała. Marcus wstrzymał oddech. Była tak blisko, czuł jej zapach, ciepło, ułamek uśmiechu, który drgał w kąciku jej ust. Poczuł, jak coś w nim rozpuszcza się, mięknie i zaczyna pulsować dokładnie tam, gdzie ich dłonie stykały się najbardziej.
Lali wzięła głęboki oddech, nagły i nieplanowany, jakby właśnie przypomniała sobie, że jej ciało też ma rytm, który przez chwilę całkowicie zignorowała.
— O nie… — wyszeptała prawie bezgłośnie, patrząc na zegarek i marszcząc brwi.
— Mam ostatnie zajęcia o siedemnastej. Marcus, muszę… iść…
Wyprostowała się nagle ruchem szybszym, niż chciała, z rozczarowaniem wracając do rzeczywistości z miejsca, gdzie czas płynął zupełnie inaczej. Podniosła się, chwyciła torebkę, zarzuciła ją na ramię i jednym sprawnym ruchem wygładziła włosy, choć w jej spojrzeniu pozostał lekki rozedrganie. Ogień pod powiekami nie zgasł, wręcz przeciwnie, płonął teraz jaśniej, ale uwięziony.
Marcus wstał powoli, jakby każdy gest musiał być przemyślany i delikatny, a nie gwałtowny. Jakby bał się, że cokolwiek nieostrożnego mogłoby spłoszyć ten moment, który dopiero co się między nimi narodził. Otarł dłonią o spodnie, spojrzał na nią z ukosa, i zanim zdążyła się odwrócić, rzucił bardziej niepewnie, niż zazwyczaj:
— Słuchaj… Jutro wieczorem jest taka cykliczna impreza branżowa. Biznesowa, ale niezbyt sztywna, nie gala, raczej luźne spotkanie ludzi z mojej branży, inwestorzy, networking, kilka drinków, nic zobowiązującego. W sensie… nie musisz być moją oficjalną osobą towarzyszącą czy coś — zaśmiał się cicho, niemal nerwowo. — Ale… może wpadniesz? Chociaż na chwilę?
Lali przystanęła i odwróciła się do niego lekko przez ramię, a w jej spojrzeniu było coś więcej niż uprzejmość, coś miękkiego, prawie jak ulga. Wciąż był czarujący i pewny siebie, ale w tym jego pytaniu, w tej nieoczywistej nieśmiałości, i w tym, że naprawdę nie wiedział, co usłyszy, było coś bardzo autentycznego. Poruszyło ją to bardziej niż wszystkie jego teksty razem wzięte. Jakby naprawdę chciał, żeby to było „tak”.
— Napisz adres — powiedziała cicho, niemal konspiracyjnie. — Zobaczę, co da się zrobić.
Nie zatrzymała się dłużej i nie zadała dodatkowych pytań. Po prostu ruszyła w stronę drzwi, lekko, pewnym krokiem, który mówił: wszystko mam pod kontrolą. Ale Marcus już wiedział, że to tylko jedna z jej masek. Zatrzymał wzrok na jej sylwetce, wysokiej, smukłej, z płaszczem opadającym miękko na ramiona i torebką, którą zarzuciła niedbale, jakby nie miała w sobie nic ważnego, choć trzymała w niej pół świata. Lali nie szła. Ona płynęła. Przez kawiarnie. Przez powietrze. Przez jego myśli. Jakby zostawiała za sobą nie ślady, ale ścieżkę zapachu, wrażenie dotyku, echo, które nie dawało się uciszyć.
Jeszcze przez chwilę czuł jej obecność. Ciepło, które unosiło się w powietrzu jak ślad po ciele, napięcie, które oplatało mu kark jak niewidzialna dłoń, i lekki ślad zapachu, który wciąż tańczył tuż nad skórą.
Drzwi zamknęły się za nią z miękkim dźwiękiem, prawie jak westchnienie. A Marcus stał bez ruchu, jakby nie zdążył wrócić z tej chwili. Patrzył w pustą przestrzeń, w której jeszcze przed sekundą była. Jakby próbował uchwycić coś, co już się wymknęło.
Potem uśmiechnął się do siebie powoli, bez pośpiechu, z tym szczególnym błyskiem w oczach, który pojawia się tylko wtedy, gdy człowiek wie, że właśnie wpadł po uszy. I że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by z przyjemnością tonąć dalej. Z lekkim, zadziornym niedowierzaniem potrząsnął głową, przygryzł dolną wargę i powiedział cicho, sam do siebie:
— Okej, profesor Mille. Zobaczymy, kto wygra tę grę.
Włożył tablet do torby i wyszedł. Świat za drzwiami wydawał się inny.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Impreza
Sobota rano miała w sobie wyjątkowo rzadką ciszę, która zdarza się tylko wtedy, gdy świat daje ci chwilę wytchnienia. Dzieci były u Aleksandra, co już samo w sobie było luksusem. Lali uniosła filiżankę z ziołami do ust i przez moment po prostu siedziała przy stole, pozwalając porankowi trwać. W głowie pojawiła się mała myśl, że jeśli naprawdę chce dziś iść na tę imprezę do Marcusa, to będzie musiała zadzwonić niedługo do Aleksandra i zapytać, czy dzieci mogą zostać jeszcze jedną noc. Miała nadzieję, że nie będzie mu to przeszkadzało, chociaż ostatnio był zaskakująco wyrozumiały.
Ten poranek był tylko dla niej. Należał do niej w całości, jak dawno żaden, był cichy, rozciągnięty między kroplami ziół a dźwiękiem otwartego okna, przez które wpadało łagodne światło i zapach mokrej ziemi po nocnym kwietniowym deszczu. Rozłożyła matę przy balkonie i połączyła się online z Maëllą — swoją ulubioną nauczycielką jogi, która z czasem, zupełnie niespodziewanie, stała się jej przyjaciółką. Może dlatego, że przy niej trudno było udawać. Może dlatego, że w rytmie oddechu i napięciu mięśni nie było miejsca na pozory. A może po prostu w tych porannych spotkaniach było coś prawdziwszego niż w wielu rozmowach przy winie. Maëlla czasami zaczynała nawet bez przywitań, wchodząc w sekwencję z naturalną precyzją:
— Dziś bez taryfy ulgowej, kochana. Widzę po ruchach, że masz dużo do spalenia.
A Lali uśmiechała się mimo zmęczenia. Dzisiaj Maëlla spojrzała przez ekran, zmrużyła oczy z tym swoim ciepłym, czujnym uśmiechem, który nie potrzebował słów.
— Ramiona spięte. Oddech za krótki. Co trzymasz, Lali?
Lali westchnęła, poprawiając pozycję.
— Wszystko, jak zwykle. I wszystkich, jak zawsze.
— Odłóż ich na bok. Tylko na te czterdzieści minut. Dziś oddychasz tylko dla siebie.
— Spróbuję — mruknęła, wchodząc w Chaturangę.
— Nie próbuj. Wdech. Zatrzymaj. Wydech. Właśnie tak. To nie musi być piękne. Ma być prawdziwe.
I właśnie dlatego ją lubiła, bo Maëlla nie była terapeutką, tylko była jak latarnia: precyzyjna, spokojna i niestrudzenie wymagająca, a jednym zdaniem często trafiała dokładnie tam, gdzie zaczynał się chaos. Lali poszła dalej. Z każdą pozycją ciało stawało się cichsze, ale mocniejsze, a w tej ciszy znowu była sobą
Ashtanga była jej ulubioną sekwencją, która była bezlitosna w uczciwości wobec ciała. To nie była delikatna joga z obrazków w Internecie. Jej szczupłe, ale mocne ciało teraz pracowało intensywnie, podparte siłą ramion, napięciem brzucha i płynnością bioder. Pot lał się cienką warstwą wzdłuż kręgosłupa, a każdy ruch wymagał skupienia i siły. Czuła, jak aktywują się mięśnie głęboko schowane pod skórą, jak rozbudza się energia, jak z każdą kolejną pozycją ciało odzyskuje swoją własną dzikość i rytm. Oddychała głęboko. Wdech. Wydech. Płynęła przez kolejne asany jak przez rzekę, z dyscypliną, precyzją i uważnością. Czuła, że żyje, czuła swoją siłę i czuła siebie całą. Fizycznie, emocjonalnie i kobieco.
Potem długo się kąpała, pozwalając wodzie spływać po ciele leniwie, cicho, jakby i ona miała dziś wolne. Wysmarowała się jednym ze swoich ulubionych balsamów z nutą cytrusów i werbeny, który wklepała w skórę ud, bioder i ramion, jakby każdy dotyk miał przypomnieć jej, że jest tu i teraz. Później chłodna, miękka maseczka na tkaninie, pachnąca ziołami i czymś mlecznym, założyła ją na twarz z tym szczególnym rodzajem troski, którą kobiety rezerwują tylko dla siebie, kiedy nikt nie patrzy.
Spojrzała na siebie w lustro. Jej twarz była spokojna, niemal świetlista, ale ostatnie intensywne tygodnie zostawiły po sobie ślad, cień pod oczami i lekkie napięcie w rysach. Nie potrzebowała wiele, by wyglądać dobrze, ale widziała drobne sygnały zmęczenia, które znała już bardzo dobrze. Na szczęście w przyszłym tygodniu miała umówioną wizytę u Iris i już sama ta świadomość przynosiła ukojenie. Iris była cudotwórczynią, która znała jej twarz lepiej niż ktokolwiek inny. Dosłownie i metaforycznie. Miała dar nie tylko do skóry, ale do przywracania kobietom wiary w siebie. Była genialna, ciepła i bezwstydnie piękna. Lali przywołała w wyobraźni jej rozświetloną twarz, błysk w oku, uśmiech pełen figlarnej pewności siebie i tę charakterystyczną energię, jakby mówiła każdą komórką ciała:
„Nie czekaj na pozwolenie, żeby rozkwitnąć. Po prostu to zrób.”
Z czułością i lekką tęsknotą dotknęła palcem własnego policzka.
— Czas się obudzić, dziewczyno — szepnęła do siebie z półuśmiechem.
I wtedy, po raz pierwszy tego dnia, pomyślała o Marcusie naprawdę. Nie jako o wiadomości w telefonie, nie jako o błędzie czy prowokacji. Tylko o nim, o jego dłoni, pierwszym dotyku i spojrzeniu, które przylgnęło do niej mocniej. I nagle poczuła to w ciele, niemal fizyczną reakcję, jakby ktoś podniósł temperaturę pod jej skórą. Dzisiejszy wieczór był dopiero przed nią, ale Marcus już był w niej. Wciąż z opuszczonym wzrokiem, przesunęła palcami po krawędzi umywalki, jakby próbowała zetrzeć myśli, które właśnie zaczęły się w niej tłoczyć. To nie był dzień na wielkie decyzje, a już na pewno nie na impulsy.
A jednak, kiedy wróciła przez salon do kuchni, wzięła do ręki telefon i odblokowała ekran. Nie planowała pisać, nie miała nawet nic konkretnego do powiedzenia. Mimo to, zanim zdążyła się powstrzymać, jej palce wystukały kilka słów. Proste i lekkie, bez kropki na końcu. Jakby wypowiedziane na głos z uśmiechem w głosie, gdzieś między herbatą a myślą, że to wszystko to tylko żart.
„Ale chodzisz mi po głowie”
Zamarła, patrząc na wiadomość. Po czym bez większego namysłu po prostu dotknęła ekranu. Wiadomość poleciała z cichym, niemal niezauważalnym wewnętrznym piknięciem. Przez dłuższą chwilę patrzyła na te pięć słów. Były proste, prawdziwe i trochę zbyt ryzykowne. Oparła się o kuchenny blat i zamknęła oczy, jakby to mogło zatrzymać bieg rzeczy. Ale było już za późno, a ona właśnie czuła, że cholernie dobrze było to w końcu napisać. W tle włączyła dyskretną muzykę, jazzujący fortepian z wyraźnym elektronicznym rytmem, miękki, ale wystarczająco energetyczny. Usiadła w fotelu w luźnym, granatowym szlafroku, z nogą założoną na nogę. Telefon rozbłysnął się za kilkanaście sekund:
„Ty w mojej jak eksplozja kolorów. Rozrywasz myśli i podpalasz każdą fantazję. Lali.”
Lali parsknęła śmiechem rozbawiona, ale lekko szorstko i głośno, aż musnęła dłonią usta, żeby się uciszyć. Tak mógł napisać tylko Marcus. Nie wierzyła mu ani na chwilę, ale coś w tych słowach, może właśnie ich bezczelna intensywność, sprawiło, że zaiskrzyło jej pod skórą. Może przez to, jak napisał jej imię. Osobno. Jak kropkę nad czymś nieprzyzwoitym. Wzruszyła ramionami i już bez dłuższego namysłu, z lekkim, znajomym radosnym dreszczem wykręciła numer Iris. Cokolwiek się dziś stanie, miała ochotę się w to wplątać.
****
— No i? — Iris nie wytrzymała dłużej, a jej głos w słuchawce był mieszanką wścibskości i czystego rozbawienia, jak zawsze, gdy wyczuwała coś pikantnego. — Mów mi natychmiast, co to za student-nie-student z ciałem modela i uśmiechem grzesznika.
Lali zaśmiała się krótko i westchnęła, opierając głowę o zagłówek fotela.
— Mówiłam, że to nie student, Iris. I nie model. Chociaż jest cudowny i przepiękny… wręcz obłędny, momentami wygląda, jakby ktoś go narysował z wielką miłością i zbyt precyzyjnie. Jakby zbyt dobrze znał proporcje.
— Aha! Czyli typ, który nie tylko potrafi myśleć, ale jeszcze wygląda jak marzenie i porusza się jak bohater z twojej ulubionej książki? Świetnie. To znaczy, że jesteś zgubiona — Iris zawyrokowała na głos, teatralnie podekscytowana. — Opowiadaj dalej.
Lali przez chwilę milczała, próbując znaleźć odpowiednie słowa, bo wciąż nie do końca wiedziała, jak ubrać w język to, co wydarzyło się dzień wcześniej. Ani dotyk palców, ani spojrzenie, ani to pozornie idiotyczne „Ja chcę jeszcze raz” — nic z tego nie brzmiało wystarczająco poważnie, żeby zrobić wrażenie, a jednak miało dla niej ciężar, którego nie umiała zignorować.
— Spotkaliśmy się na kawie na uczelni. Pokazał mi grę — powiedziała powoli, wybierając każde słowo bardzo ostrożnie.
— Grę? To już się tak teraz mówi?
— Iris… — Lali westchnęła z uśmiechem, przewracając oczami bardziej z czułości niż z irytacji. — Normalną komputerową grę z narracją, której nie powstydziłby się scenarzysta HBO. Świat budowany od zera. Postaci, emocje, dramaturgia… i on w tym wszystkim tak zaangażowany i tak… prawdziwy.
Zawiesiła głos, przypominając sobie jego palce przesuwające po ekranie, zaczęła szukać słów, które nie zdradzałyby zbyt wiele, a jednocześnie oddawały coś z tej niesamowicie delikatnej gęstości, jaka zawirowała między nimi.
— A potem mnie dotknął — powiedziała ciszej. — To znaczy, jego dłoń, jego palce… To było takie inne…
Po drugiej stronie słuchawki zapanowała filmowa cisza. Iris świadomie zwolniła tempo, jakby chciała dać sobie czas na przyswojenie tego, co właśnie usłyszała, bo wszystko wskazywało na to, że jej przyjaciółce kompletnie się poprzestawiało.
— Aha, czyli najpierw komputerowa gra, potem rączki się przypadkiem stykają nad ekranem, a ty wracasz do domu z hormonalną burzą w systemie? — Jej ton był celnie ironiczny, ale podszyty uśmiechem. — Lalka, ty chyba naprawdę odpłynęłaś.
— Mniej więcej, bardziej więcej, niż mniej — otwarcie przyznała ze skruchą Lali, pozwalając sobie na mały, zawstydzony uśmiech. — Ale Iris, to nie było jak zwykle. On jest… dziwny.
— Dziwny? — Iris aż przysiadła na drugim końcu linii. — Kobieto, od kiedy „dziwny” znaczy „seksowny”? Bo brzmisz jak napalona kotka po trzech kieliszkach prosecco i długim poście.
Lali zachichotała cicho, ale nie zaprzeczyła, spojrzała przez okno na sąsiedni balkon, gdzie ktoś rozwieszał pranie.
— On ma w sobie coś nieoczywistego. Pewność siebie i… coś odwrotnego. Taką… nieśmiałość? Nie wiem. Jakby miał cały zestaw kart w dłoni, ale nie grał nimi od razu. A kiedy na mnie patrzy…
— No właśnie, kiedy patrzy…? — podchwyciła Iris, jakby właśnie odpaliła popcorn.
— Mam wrażenie, że widzi mnie całą. Nie przez pryzmat dzieci, katedry, metryki. Tylko… mnie. Taką, jaką chyba sama trochę zapomniałam, że jestem.
Po drugiej stronie zapadła krótka, ale pełna znaczenia cisza.
— Czy ty mi się tu zaraz zakochasz? — Ton Iris zmiękł, ale nie stracił swojej werwy. — I bardzo dobrze! Nie wiem, kim jest ten cały Marcus, ale jeśli potrafi wyciągnąć z ciebie to wszystko…
Zamilkła na sekundę, jakby naprawdę próbowała to objąć myślą, a potem dodała:
— Laska, jesteś teraz jednym z najlepszych towarów na mieście, rozumiesz to? Co drugi facet by zdechł, żeby do ciebie tylko podejść! A ty co? No dobra, co dalej z tym Marcusem? Widzisz się z nim jeszcze?
— Zaprosił mnie na jakąś branżową imprezę — Lali wzruszyła ramionami, choć przyjaciółka nie mogła tego zobaczyć. — Powiedział, że nie muszę być jego osobą towarzyszącą, ale mogę wpaść.
— I?
— Nie wiem. Może pójdę.
— Na pewno pójdziesz — Iris była bezlitosna. — Słyszysz siebie w ogóle? Dzwoń po Vivienne na wieczór i się nie zastanawiaj.
— Dzieci są jeszcze u Aleksandra.
— No to jeszcze lepiej — Iris zaśmiała się triumfalnie, jakby właśnie wygrała w szachy w trzech ruchach. Po drugiej stronie zapadła krótka cisza, ale tylko na oddech.
— No dobrze, pani profesor Mille… — przeciągnęła z uśmiechem, który Lali niemal słyszała. — Teraz pytanie za sto punktów: co zakładasz?
Lali zaśmiała się cicho, zaskoczona tym, jak bardzo temat nagle ją poruszył. Wstała z fotela i przeszła do sypialni, gdzie lustro w drzwiach szafy odbijało jej sylwetkę, szczupłą, gibką, z tą elegancją, która nie potrzebowała zbędnej dekoracji.
— Myślałam o małej czarnej — powiedziała półgłosem, otwierając drzwi garderoby.
— Tej asymetrycznej. Nigdy jej jeszcze nie założyłam. Nie będzie za odważnie?
— A właśnie że będzie. I o to chodzi — Iris brzmiała jak generał strategii uwodzenia. — Załóż coś, w czym poczujesz się jak własna fantazja. A potem idź i sprawdź, czy jego ręce będą drżały, kiedy cię zobaczy.
Lali uśmiechnęła się do siebie, sięgając po sukienkę. Czerń materiału była matowa i miękka jak obietnica. Przesunęła po niej dłonią, czując, jak coś w niej, ciche, nieśmiałe i długo uśpione, budzi się z lekkim dreszczem. Wieczór dopiero miał nadejść, ale Lali już teraz czuła pod skórą to, co się zbliżało. Była jak naładowana bateria, jeszcze nie użyta, ale gotowa i pełna mocy. Stała przed lustrem z sukienką w dłoni, a jej ciało, gładkie po porannej ashtandze, pachnące balsamem i rozgrzane słońcem wpadającym przez balkon, zdawało się należeć do kogoś, kogo dawno nie widziała.
— A jeśli to głupie? — zapytała cicho, bardziej do siebie niż do telefonu. — Jeśli to wszystko jest tylko… chwilowym zapłonem?
— To nie jest głupie. — Iris zamilkła na moment, a potem jej głos zmiękł, jakby właśnie sięgnęła po coś głębokiego. — Głupie jest udawać, że nie chcesz spróbować. Życie się nie będzie pytać, czy masz czas i przestrzeń na ekscytację. Albo ją przyjmujesz, albo ją tracisz.
— Łatwo ci mówić — Lali uśmiechnęła się, ale w jej głosie było coś prawdziwego i bardzo kruchego.
— Bo ja już jedną taką szansę przegapiłam — Iris westchnęła, a jej śmiech tym razem zabrzmiał z lekką nostalgią. — Mój własny „Święty”, pamiętasz? Nazywałam go tak, bo grzeszył tak dobrze, że musiał mieć boskie pozwolenie. Miał obłędne ciało i był bardzo sprawny. Kochana, ja w łóżku miałam po trzy orgazmy na śniadanie i jeszcze prosiłam o deser. Ale wtedy się bałam, że za dużo. Za dobrze. Że nie wypada. Miał oczywiście też swoje niedokończone i poszarpane sprawki. Ale co z tego? Dziś… dziś dałabym wiele, żeby jeszcze raz usłyszeć, jak wypowiada moje imię między zębami. Z pragnieniem.
Lali parsknęła śmiechem, przeczesała włosy palcami, a w jej oczach błysnęło coś miękkiego, zmysłowego i ciepłego.
— Iris, ty jesteś skarbnicą złotych cytatów.
— I ty też. Tylko o tym czasami zapominasz — Iris mówiła już poważniej. — Nie chowaj tej swojej mocy. Nie dziś. Dziś zakładasz sukienkę i przypominasz światu, że kobieta po czterdziestce może być najpiękniejszym piekłem, jakie mężczyzna sobie wyobrazi.
Lali wzięła głęboki oddech i oparła się biodrem o komodę, trzymając sukienkę przed sobą jak znak zapytania. W jej oczach pojawiło się coś zupełnie nowego, może jeszcze nie decyzja, ale kierunek.
— Chcę wyglądać tak, żeby nie mógł się skupić. Nawet przez minutę.
— Boże, jak ja cię kocham — Iris aż klasnęła. — Daj mu się napatrzeć i się poparzyć. Tylko błagam, nie zapomnij, że jesteś ogniem.
Lali spojrzała na swoje odbicie, usta miała rozchylone, policzki lekko rumiane. Przypomniała sobie jego spojrzenie, zbyt długie, zbyt intensywne, zbyt wszystko. I przez sekundę, bardzo krótką, ale głęboką jak cisza tuż przed pocałunkiem, poczuła, że jej serce nie tylko bije. Ono czeka.
— Do wieczora — szepnęła, bardziej do siebie niż do Iris, ale w jej głosie była już nuta pewności, której wcześniej nie było.
— Do wieczora, kochanie. I daj znać, kiedy mam cię wyciągać z jego łóżka. — Iris rozłączyła się z teatralnym śmiechem, który jeszcze przez chwilę brzmiał Lali w uchu jak echo odwagi. Już nic nie odpowiedziała, tylko została sama z sukienką, lustrem i tą jedną myślą, która dopiero co zaczęła się układać w zdanie, że to dopiero początek. Wykręciła numer Aleksandra. Odebrał szybko, jego głos jak zwykle spokojny, chyba trochę zaspany.
— Hej, mogłabym cię o coś prosić? — zapytała łagodnie. — Czy dzieci mogłyby zostać u ciebie jeszcze jedną noc?
— Jasne — odpowiedział bez zawahania. — Coś się dzieje?
— Nie — Uśmiechnęła się sama do siebie, patrząc na czarną sukienkę, którą rozłożyła na łóżku. — Po prostu… chcę pobyć sama trochę dłużej. Mam wieczorne wyjście.
— W porządku — zawiesił głos na ułamek sekundy. — Baw się dobrze, Lali.
— Dzięki — powiedziała cicho, ale czuła, jak z każdym słowem powietrze staje się inne. Jakby jej decyzja rozchodziła się po pokoju niczym powolny, głęboki i nieodwołalny zapach. Odłożyła telefon. Sięgnęła po sukienkę. I wtedy po raz pierwszy tego dnia naprawdę poczuła: to się dzieje.
****
Początek kwietnia w Wiedniu był jeszcze niepewny, chłodny, czasem kapryśny, z niebem zasnutym cienką warstwą mlecznych chmur. Ale poranek w apartamencie Marcusa pachniał inaczej niż reszta miasta. Była w nim domowa gęstość, która przychodzi tylko po intensywnej nocy pracy. Kawa, pot, kurz z laptopów, dym z niedopalonego skręta w popielniczce i ten dziwny zapach napięcia, które jeszcze nie opadło. Choć słońce dopiero zaczynało wspinać się powoli po niebie, z rozciągniętym ziewaniem poranka, chłopaki nie zmrużyli oka przez całą noc.
Gregory z opuszczoną głową kończył jakiś szkic graficzny przy kuchennym blacie, z nosem w tablecie, słuchawkami w uszach, niedopitym drinkiem i chyba piątą kawą przed sobą. W pokoju obok świeciły jeszcze dwa ekrany. Kod, muzyka, notatki, animacje, odtworzone linie dialogowe, wszystko mieszało się w jedno.
Marcus chodził po apartamencie w samej białej koszulce i bokserkach, potargany, z lekko zmrużonymi oczami, ale z tym uśmiechem, który mówił: „Jesteśmy blisko”. W dłoni trzymał kubek z V60. Tak, V60. Zaczął eksperymentować z kawą odkąd Lali wspomniała o tym sposobie parzenia i wszedł w temat po całości. Mielenie, temperatura, cały proces okazał się zaskakująco satysfakcjonujący. I precyzyjny. Trochę jak ona. Wymagające, ale było warto. Oparł się o framugę okna, patrząc na dachy pobliskich budynków, i upił łyk. Skoncentrowana mocna gorycz. Dobra.
— Hej — rzucił w stronę kuchni. — Dziś wieczorem może wpaść Lali.
Gregory uniósł głowę znad tabletu, jakby dopiero teraz zorientował się, że to już poranek, a nie środek nocy.
— To dziś ta cała impreza branżowa? — zapytał przyjaciel, ziewając szeroko i narzucając dresowy kaptur na głowę.
— Mhm — Marcus upił łyk kawy, spojrzał na ekran telefonu i nieco za długo zatrzymał się na jednej wiadomości.
— I? — Gregory przechylił głowę jak pies, który wyczuł coś podejrzanego. — Czemu wyglądasz jak ktoś, kto właśnie dostał zaproszenie do piekła i rozważa, czy warto pójść w samych skarpetkach?
— Może wpadnie… — powiedział Marcus jeszcze raz z miną, która z pozoru była obojętna, ale zbyt perfekcyjnie udawana. — Lali.
— Ta z uczelni? Elegancka-profesor-Lali? Lali od „nic się nie dzieje”? — uniósł brew i skrzywił usta w półuśmiechu. — Brzmi jak upgrade.
Marcus wzruszył ramionami, ale nie zdołał ukryć błysku w oczach, więc odwrócił się do ekspresu, jakby ta informacja była absolutnie bez znaczenia. Ale uśmiech, który wygiął mu usta, zdradzał więcej niż chciał przyznać.
— Nie wiem, czy przyjdzie. Ale jeśli tak… — zawiesił głos i spojrzał przez ramię. — Chcę wyglądać, jakbym na nią nie czekał.
— Bro, ty od dwóch dni wyglądasz, jakbyś ją śnił na jawie — Gregory parsknął śmiechem. — I nie wiem, co zrobiła ci w tej swojej uczelnianej jaskini, ale od tamtej pory jesteś dziwnie cichy. Trochę jak pies, który przypadkiem połknął pierścionek zaręczynowy.
Marcus zaśmiał się krótko, ale nic nie odpowiedział.
— Zobaczymy. Na razie tylko się zobowiązała, że „może wpadnie”. I tak mi chodzi po głowie. Prawie jak rytm z trailera, którego nie możesz wybić z ucha.
— Albo jak bug, który udaje funkcję — mruknął Gregory, wracając do swojego rysunku. — Cokolwiek nie wymyśliłeś, nie spierdol tego.
— Nie mam takiego planu — odpowiedział cicho Marcus i znowu spojrzał przez okno. Jego ciało czuło zmęczenie, ale coś pod skórą pulsowało. Nie z braku snu i nie z kawy, tylko z tej jednej myśli, która już w nim rosła, że ona naprawdę może się dziś pojawić. I jeśli tak… nic już nie będzie takie jak wcześniej.
Zaraz po tym, jak dopił ostatni łyk, Marcus wiedział, że musi się na chwilę odłączyć. Zrobiło się zbyt gęsto, w głowie, w mięśniach, w całym ciele, które przez całą noc pracowało, ale nie zdążyło się zregenerować. Rzucił krótkie „wracam za godzinę” i zniknął w głębi mieszkania, zostawiając Gregory’ego z playlistą lo-fi i pełną listą poprawek.
Basen na dachu jednego z pobliskich hoteli był jego sekretnym miejscem ucieczki. Nie luksus dla luksusu, ale przestrzeń. Chłód wody, szorstkość płytek, echo własnego oddechu pod powierzchnią. Po dwugodzinnej drzemce, wymknął się tam by się zregenerować. Wskoczył bez namysłu, ciało zanurzyło się całe i przecięło gładką taflę jak ostrze. Każdy ruch był jak reset, a każde pociągnięcie ramion przywracało mu równowagę. Oddychał głęboko, rytmicznie, jakby zmywał z siebie nie tylko pot, ale cały nadmiar emocji. Kiedy wyszedł spod prysznica i otarł włosy ręcznikiem, czuł się jak nowy. Wysuszony, pobudzony i czujny. Ciało miał napięte, ale nie przeciążone. Był przygotowany na wszystko, co miało się wydarzyć dziś wieczorem. Wrócił do apartamentu, rzucił spojrzenie na zegarek, Gregory nadal czuwał przy swoim ekranie.
— W końcu wyglądasz jak człowiek — mruknął bez odrywania wzroku od klawiatury.
— A będę wyglądał jeszcze lepiej — odpowiedział Marcus z rozbawieniem, zerkając na przygotowaną już koszulę, spodnie i minimalistyczne buty, które czekały w sypialni.
Był gotowy na rozmowy, rozgrywki, spojrzenia, muzykę i… na nią. Na Lali. Jeśli się pojawi, to musiał być w najlepszej formie. W głowie miał tylko jedno, że wieczór dopiero się zaczynał.
****
Muzyka sączyła się z głośników jak lepki dym, rozlewając się po przestrzeni w rytmie ciepłego basu, który oplatał gości jak druga skóra. W powietrzu unosił się szmer rozmów, śmiechy przecinały tło jak iskry, a beat pulsował jak żywa linia energetyczna, zsynchronizowana z ruchem bioder i stukiem szklanek.
To był after po Vienna Game Dev Meet-Up — nieformalny, ale gęsty od napięcia, inspiracji i zmęczenia, które nosiło się tu jak znak przynależności. Loftowy bar o surowych betonowych ścianach, z wysokimi sufitami i industrialnym światłem, wyglądał jak scena ze snu każdego startupowca: szkło, metal, dizajn i dobrze dobrane playlisty.
Przestrzeń wypełniali wszystkie ludzie z branży — projektanci, programiści, producenci, inwestorzy, dziennikarze i parę przypadkowych zbyt głośnych celebrytów, którzy bardziej świecili fleszami niż wiedzą. Wszyscy poruszali się w rytmie drinków, którymi wymieniano się jak tajnymi hasłami: mezcal z chili, whisky z lodem, espresso martini — każdy łyk miał swoje znaczenie, swoją rolę w tej grze wieczoru, która jeszcze długo miała się nie skończyć.
Marcus był w swoim żywiole, brylował między ludźmi jak dyrygent własnego spektaklu. Miał na sobie czarną koszulę, lekko rozpiętą przy szyi, i marynarkę z miękkiego materiału, która wyglądała niedbale perfekcyjnie. Kobiety lgnęły do niego, śmiały się z jego uwag, nachylały zbyt blisko, a on pozwalał im na to ze swoim półuśmiechem, który nigdy nie zdradzał, co naprawdę myśli. Rozmawiał właśnie o narracyjnych mechanikach z jakimś producentem z Berlina. Kiwał głową, coś mówił, ale co chwilę zerkał w stronę drzwi. Każde ich otwarcie wyrywało go z rozmowy, jakby coś w nim, jakaś czujność, coś miękkiego i napiętego zarazem, czekało.
W pewnej chwili weszła ona. Lali Mille. Nie zrobiła tego teatralnie, nie rzuciła płaszcza, nie śmiała się głośno, nie obwiesiła wejścia żadnym znakiem. Po prostu się pojawiła. Ale świat, jakby o tym wiedząc, sam na chwilę zamarł. Muzyka jakby się cofnęła o pół tonu, rozmowy ucichły na sekundę. Czas zwyczajnie zwolnił. Światło odbiło się od jej skóry w sposób, który sprawił, że Marcus przestał słyszeć cokolwiek poza własnym sercem. Nieświadomie zacisnął dłoń na kieliszku.