Wiele można zdziałać nienawiścią, ale jeszcze więcej miłością — William Shakespeare
Pewien mąż tak kochał swą jednooką żonę, że sądził, iż wszystkie inne kobiety mają jedno oko za dużo — przysłowie chińskie
I. Zjawa z bramy
— Spadłem wczoraj z krzesła. Zdarzyło mi się to pierwszy raz. Przyznaję, że byłem lekko pod wpływem… — zaczął rozmowę Brzydki.
— Znając ciebie, byłeś napierdolony. I się spierdoliłeś — mówiąc to, Ładna wyraźniej wyartykułowała spółgłoskę „r” w użytych wulgaryzmach. — I to nie był pierwszy raz. Przy ostatnim upadku miałeś po prostu bliższą drogę do podłoża. Albo mocniejszy sen.
— Raczej opcja numer jeden. Bo ostatnio śnię tylko o tobie. A przy koszmarach sen jest słaby.
— I o czym sen? Jak zwykle — czysta fizjologia? — zapytała bez odrobiny ciekawości.
— Nie lubię, jak tak mówisz. Wczoraj, przy upadku, grawitacja zadziałała wobec mnie w sposób tradycyjny. Pionowo. Ale na mnie działa cały czas grawitacja pozioma. Taka osobista, wiesz… Tylko moja i twoja…
— A ja nie lubię, jak pierdolisz takie głupoty… — w odpowiedzi Ładnej znowu pojawiło się to ostre, jak brzytwa, „r”.
— Dobra, już na poważnie. Śniło mi się, że dostaliśmy w środę Nobla w dziedzinie fizyki za odkrycie poziomej grawitacji, w czwartek w dziedzinie chemii za odkrycie bardzo silnej chemii, jaka istnieje między nami. A w piątek…
— Rozłączam się — przerwała Brzydkiemu Ładna.
— Poczekaj, poczekaj!
— Co?
— To jak będzie?
— Srak — ucięła błyskawicznie, jakby tylko czekała nadarzającej się okazji, by wreszcie wykorzystać to słowo-klucz. — Z czym co będzie?
— Przyjedziesz? — zapytał niecierpliwie, jakby chciał to powiedzieć na samym początku rozmowy. Zamiast snuć głupią historię o upadku z krzesła.
— Masz trzy pokoje i kuchnię. Czyli — masz cztery kaloryfery. Nadaj im imiona i… I sobie je ruchaj!
— Beatrycze się zapowietrzyła.
— Pozostają jeszcze trzy.
— To są zimne, nieprzygotowane na sezon grzewczy suki. A ja mam uczucia — nie poddawał się Brzydki.
— Ja się nigdzie nie ruszam. Za zimno. Ty przyjedź — zakończyła rozmowę ciepłolubna Ładna.
Brzydki wziął prysznic. Ta rutynowa, nudna czynność zajęła mu sześć minut, z czego tylko w ciągu jednej jego zabiegi higieniczno-pielęgnacyjne nie skupiały się na okolicach intymnych. Umył zęby — kolejne dwie minuty jego cennego czasu, zainwestowane w fundusze bardzo wysokiego ryzyka. Bo ostatnio na giełdzie spore zawirowania i zmiany nastrojów. Bo — narzucony przez Brzydkiego i, wydawałoby się, zaakceptowany przez Ładną — nowy model ich znajomości zaczął szwankować. Bo zbliżali się do krachu, do czarnego czwartku z 1929 roku. Przynajmniej on tak to widział.
Już się szykował do wejścia na parapet i zastanawiał, ile sekund trwa upadek 85 — kilogramowej, ruszającej się masy organicznej, lecącej z dwudziestego piętra. I czy ma znaczenie 180 cm wzrostu oraz trzydniowy zarost. Albo rozpięty rozporek czy machanie rękami podczas lotu.
Zaraz jej się odmieni — myślał dalej Brzydki. — Akurat, jak czysty i pachnący wyjdę na ten wypizd. Zaraz będę czystym, pachnącym, zziębniętym palantem. O, właśnie! Ciało czyste, ale dusza nadal brudna. Trzeba coś z tym zrobić…
Kierując się w stronę lodówki, uznał, że za trzy kieliszki jego dusza przejdzie wstępne katharsis. Rutynowa, nienudna czynność zajęła mu kolejne trzy minuty. Ale było to konieczne, żeby, w sporym, według Brzydkiego, uproszczeniu, sacrum i profanum znowu były bliżej siebie.
Kalkulując cały czas poziom ryzyka i spodziewane profity, opuścił mieszkanie. Po drodze zabrał worek ze śmieciami. Ten ze szkłem. Ten jedyny, oprócz pojemnika z odpadami zmieszanymi. Brzydki, mimo licznych ułomności, starał się bowiem żyć w zgodzie z naturą. I wynalazł segregację śmieci, zanim ludzie kładący się, na znak protestu, na jakimś spornym placu budowy lub ostentacyjnie przywiązujący się do objętych ochroną drzew zaczęli być kojarzeni z kolorem zielonym.
Jak zwykle, wyszedł z mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi na klucz. Nie z powodu wiary w ludzką uczciwość. Po prostu, miał to daleko gdzieś. W środku — nic. Jedyną, cenną dla niego, rzecz utracił przed wyjściem w trzy minuty.
**********
W tym samym czasie, w innym mieszkaniu, drzwi na klucz zamknęła Ładna. Na jeden obrót. Siatkę z zakupami położyła na podłodze. Płaszcz powiesiła na wieszaku, czerwone szpilki ułożyła równo w, zajmującej połowę długiego przedpokoju, szafce na buty.
Opróżniając w kuchni siatkę z zakupami, zamyśliła się.
Zaraz przyjdzie ten dzik i porządnie mnie przeleci. Chwila odpoczynku — i powtórka. Później się pokłócimy o jakieś gówno. I trzeciego razu nie będzie. Bo jebany nastrój już nie ten. Dlaczego zachowujemy się jak dzieci? To znaczy — on. Zero dojrzałości! To nawet nie jest życie na kocią łapę. Seks-przyjaciele tylko. A gdzie zaangażowanie, poświęcenie, kompromisy, starania, pierścionek, dom z ogródkiem, gromadka dzieci?…
Patrząc na swoje kształtne piersi, zmieniła jednak zdanie.
No — może dwójka, maksymalnie trójka, wystarczy. Gdzie miłość prawdziwa? Oj, ryzykuje ta łajza, tak ze mną pogrywając. To się kiedyś skończy…
Ładna miała problem z podzielnością uwagi. Myśląc intensywnie o Brzydkim, o jego wielkich i nielicznych zaletach oraz małych i licznych wadach, tradycyjnie coś pomyliła. Tym razem pastę do zębów włożyła do lodówki, a Camembert do szafki obok mąki. Wino postawiła na parapecie — i o nim zapomniała. W sklepie natomiast nie zaprzątała sobie głowy Brzydkim i mogła się skupić tylko na zakupach. Były one przemyślane i zgodne z zapamiętaną listą: pasta do zębów, Camembert, bagietka, półwytrawne wino i baterie paluszki.
Urwała kawałek bagietki, zagryzła napoczętym wcześniej Camembertem. Stwierdziła, że ser już swoje przeżył i ugryziony kawałek wypluła do zlewu. Reszta sera jednak nie trafiła do śmietnika. Pewnie na coś się przyda. Zresztą pojemnik na śmieci pełny. A drugiego nie ma. W tym mieszkaniu ekologów i segregacji śmieci brak. Mimo że czasami przychodzi tutaj taki człowiek lasu. Trochę przewrotny w tej swej leśnej naturze, bo bywa jednak bardziej w celach nie ekologicznych, a konsumpcyjnych…
Nieprzyjemny, podwójnie pleśniowy, posmak popiła winem prosto z butelki.
Następnie wzięła prysznic. Ta rutynowa, ale przyjemna czynność zajęła jej dwanaście minut. Z czego tylko w ciągu jednej jej zabiegi higieniczno — pielęgnacyjne nie skupiały się na okolicach intymnych lub nicnierobieniu i grzaniu się w ciepłej wodzie.
Umyła zęby. Kolejne dwie minuty stracone na tego mało obiecującego dupka — pomyślała.
Założyła czarne legginsy. Na ten moment, sądząc po kształtach, jakie przybrały, zdecydowanie najszczęśliwsza odzież na świecie. Zwłaszcza, że zakładanie bielizny, w perspektywie bardzo bliskiej przyszłości, nosicielka tych legginsów uznała za zbędne. Do tego biała, półprzezroczysta koszulka. Zdradzająca ewidentnie brak stanika. I z tego też powodu równie szczęśliwa, jak garderoba dolna.
Dzwonek do drzwi odezwał się w momencie, kiedy Ładna wkładała do odtwarzacza w salonie pierwszą z brzegu płytę.
— Ogarniesz ty się kiedyś z tymi kluczami?! — zawołała zdenerwowana, ruszając do przedpokoju i kierując złość w stronę drzwi.
**********
Aura nie zaskoczyła Brzydkiego. Faktycznie — był prawdziwy wypizd. Ruch uliczny minimalny.
Wyszli z domu tylko ci, którzy naprawdę musieli. Albo mają jakieś zaburzenia natury psychicznej — doszedł do wniosku Brzydki. Do opuszczenia ciepłych pomieszczeń mogły w tym miejscu i czasie skłonić, co najwyżej jeszcze, tylko perspektywa jakiegoś dobrego spółkowania lub brak sensu siedzenia w domu, z powodu opróżnienia ostatniej butelki alkoholu.
Myśląc o tych żałosnych, nędznych, bezproduktywnych alkoholikach, Brzydki poczuł na plecach czyjeś spojrzenie. Odwrócił się w momencie, gdy to okropne źródło wypizdu, jakim był styczniowy, polski wiatr, sypnęło mu śniegiem prosto w oczy. Właśnie przywracał kciukami pierwotny stan widzenia, gdy w podcieniu najbliższej bramy mignęła mu ludzka sylwetka. Chyba mężczyzna. Chyba z rękami ukrytymi w kieszeniach kurtki. Chyba czarnej. I chyba zwrócony twarzą do Brzydkiego. Kolejne potarcie oczu — i nikogo już nie było.
I co z tego? W mojej egzystencji ostatnio nuda. Nie ma i dawno nie było żadnego powodu, żeby jakiś złoczyńca z bramy mógł mnie śledzić — zażartował w myślach.
Pozostając w takim przeświadczeniu, Brzydki wsiadł do stojącej na poboczu taksówki.
Taksówkarz był jak aura. Przewidywalny. Gadał jak Szpakowski po wygraniu Mistrzostw Świata przez męską reprezentację piłki nożnej. A raczej: jak mógłby Szpakowski gadać — pomyślał Brzydki. Bo, oczywiście, nigdy to nie nastąpi. I, co istotne, przekonanie to nie wynikało z wrodzonego pesymizmu Brzydkiego. Wynikało z samych faktów i realiów. Brzydki miał nawet pewną teorię na ten temat. Kiedyś jakaś siła wyższa — szaman, zwykła czarownica lub czyjaś teściowa — przeszłą, przyszłą i obecną kadrę przeklęła. Zaszczepiła mit wiecznego przegrańca. Niepewnego siebie, smutnego, patrzącego z niecierpliwością na zegar, uciekającego przed piłką.
W każdym razie miał Brzydki już pewne wyobrażenie, jak taki tryumf mógłby wyglądać. Z komentatorskiego punktu widzenia. Szkoda, że w innym wcieleniu, w innym wymiarze.
Luźne, bezproduktywne myśli Brzydkiego oraz nużący, równie bezproduktywny, monolog taksówkarza zostały nagle przerwane przez kolizję z innym pojazdem. Z rowerem. Środkiem transportu mało adekwatnym do pory dnia, roku i pogody.
Jakim trzeba być pojebem!… — pomyślał Brzydki. — Czyli tak wygląda gość, któremu w niewyjaśnionych okolicznościach skończył się alkohol. Albo jedzie na seks stulecia. Albo jest ułomny psychicznie…
Drogą eliminacji Brzydki uznał, że jednak czub. Alkoholik raczej nie kojarzy się z rowerem. A popołudniowy lub wieczorny kochanek przed celem wizyty musiałby zbyt długo ogrzewać swoje narządy, mające cel ten wypełnić.
— Nosszzz kurwa jego mać! Ja i to moje jebane szczęście! — zmartwił się dość gwałtownie taksówkarz.
— Dobrze jest. Żadna kończyna mu nie odpadła… — starał się pocieszać taksówkarza Brzydki. Widział, że nieudolnie. Mina taksówkarza wyraźnie wskazywała, że ten chętnie wyrwałby rowerzyście, który pojawił się w niewłaściwym czasie, w niewłaściwym miejscu i na niewłaściwym pojeździe, raczej wszystkie kończyny. A już na pewno te dolne.
— Nie wierzę! Po prostu, kurwa, nie wierzę! — taksówkarz dalej rozpatrywał bardziej przyczyny nadprzyrodzone kolizji, a nie jego, lub pechowego cyklisty, przyczyny osobiste.
— Dobra, to ja sobie już wyjdę, bo mam blisko — Brzydki dał taksówkarzowi banknot dwudziestozłotowy. — Dziękuję. Do widzenia. Bez reszty.
— Czekaj pan! Pan jesteś świadek. Dane mi trzeba. To ewidentna wina tego chuja! — powiedział stanowczo i głośno taksówkarz w obecności adresata tej inwektywy.
— Ma pan rację. Bardzo mi przykro, ale nie pomogę. Mam bardzo pilne sprawy — powiedział równie stanowczo Brzydki, nie odwracając się, ignorując zupełnie odgłosy drogowej walki o niższe OC i kierując już wzrok na drugie piętro narożnej kamienicy, gdzie obecnie mieszkała Ładna.
Już sam zapach wiecznej stęchlizny, przeszywającej klatkę schodową, doprowadził Brzydkiego do erekcji. Spowolniło to trochę jego ruchy. Sprawiło, że jego charakterystyczne, jakby w siedmiomilowych butach — określane przez Ładną, zupełnie bez ironii, jako „specyficzny chód” — kroki skróciły się o połowę. Szybko jednak pokonał te fizyczne ograniczenia i wszedł na górę.
Stojąc przed drzwiami z numerem 13, zapukał dwa razy. To była czysta kurtuazja i formalność, bo cały czas miał drugi klucz od Ładnej. Z klucza tego skorzystał. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Jak zawsze, nie na klucz.
Za drzwiami z numerem 13 Brzydkiego spotkały cisza i mrok. Brzydki stwierdził wtedy, że spotkał go jednocześnie koniec erekcji.
**********
Przeszukiwał chaotycznie kolejne pomieszczenia, cały czas z telefonem komórkowym przy uchu. Bez przekonania. Bez wiary. Jej tu nie ma. W mieszkaniu pusto, telefon głuchy. Dlaczego nie odbiera? Gdzie jest? Kiedy wyszła? Przypomniał się Brzydkiemu Colombo, Kojak i inne kryminalne zagadki. Na razie poziom jego niepokoju był bliski zeru, więc dopuszczał tak absurdalne myśli. No i z nudów. Bo co miał robić? Poczeka, pomyśli o głupotach, a Ładna zaraz wróci.
Z drugiej strony wnioski dosyć konstruktywne i niepokojące. Sądząc po intensywnym zapachu jej Coco Chanel Chance — której to nazwy Brzydki, oczywiście, nie znał i nigdy nie pozna, bo wystarczający jest dla niego już sam wpływ tego zapachu na jego mózg — przed chwilą jeszcze tu była. Potwierdza to również mocno wilgotny dywan łazienkowy i mokra szczoteczka do zębów.
Była w domu co najmniej czternaście minut — obliczył Brzydki. — Nie ma śladów włamania, nienormalnego bałaganu, sprzęty na miejscu. W lodówce, jak zwykle, tylko nadgryziony, nadpleśniały pleśnią świeżą, niesklepową, Camembert oraz ze dwa łyki jakiegoś różowego, zapewne półwytrawnego wina. Obok wina pasta do zębów. Na półce, przy mące, Camembert nienadgryziony, w swej pleśni — świeży. W szafce nocnej schludnie ułożona, wspaniała erotyczna bielizna. I wibrator. Odruchowo włączył, by sprawdzić, czy działa. Rozładowany. Wszystko zatem w normie. No, i drzwi zamknięte na klucz tylko w dolnym zamku. I też — zgodnie z przyzwyczajeniem — na jeden obrót. Bo Ładna — przyznał w myślach Brzydki — jest kobietą mądrą, która — bogata wewnętrznie, ale ostatnio skromna materialnie — nie musi zamykać pozbawionego kosztowności, wynajętego mieszkania, na cztery spusty, niczym jakiś pierdolnięty sąsiad społeczniak, zwyczajowo, wbrew logice, zamykający w ten sposób piwnicę z ogórkami kiszonymi, jakby miał tam plany zniszczenia świata.
Myśląc o statystycznym sąsiedzie społeczniku, Brzydki poczuł ukłucie niepokoju. Przed niepokojem zawsze jest lekka irytacja. Irytacja i niepokój nasiliły się, gdy mózg Brzydkiego zaczął przetwarzać to, co powoli i coraz wyraźniej docierało do jego uszu. Po wejściu do mieszkania jeszcze nieobecna, bliżej salonu już słyszalna, cicho i leniwie sączyła się z głośników muzyka Ennio Morricone. Ścieżka dźwiękowa do filmu Frantic Romana Polańskiego. Brzydki bardzo lubił tę muzykę i ten film. Teraz i dźwięki, i obrazy z tymi dźwiękami kojarzone, zwłaszcza z pierwszych scen filmu, wydały mu się bardzo złowrogie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że Ładna, nawet jakby miała pilnie zejść do sklepu po świeży Camembert, czy do kiosku po nowe baterie, zostawiłaby kartkę lub zadzwoniła. Bo jest irytująco, do przesady, rzetelna. Jak się umawiamy, to o konkretnej godzinie i w precyzyjnie wyznaczonym miejscu. Margines błędu to jedna minuta, jeden metr.
Zaczął Brzydki odtwarzać w pamięci treść ich rozmowy sprzed godziny. Poziom ironii, wulgaryzmów, jej dystansu, pozostawały w normie. Zołza słodka, jak zwykle. W ostatnich dniach, tygodniach wszystkie rozmowy z nią też były podobne. Nic się u niej nie zmieniało. Nic niepokojącego. Coś jednak musiało się stać — skonstatował Brzydki.
— Dobry wieczór! — przerwał jego rozmyślania, nieznany mu, głos nieznanego mężczyzny, który sylwetką i ubiorem przypominał enigmatyczną zjawę z bramy. Głos dobiegał z przedpokoju. Mężczyzna stał przy drzwiach. Patrzył dłuższą chwilę na Brzydkiego z odrażającym uśmiechem na twarzy. Mimiką nie zdradzał żadnych uczuć ani oznak procesu myślowego. Jego wzrok również nic nie mówił. Była w nim tylko niepokojąca próżnia. Nieznany zdawał się przeciągać to nieznośne milczenie celowo i złośliwie, jakby chciał pokonać przeciwnika jeszcze przed rozpoczęciem właściwej, prawdziwej walki.
— Przepraszam pana najmocniej za obecne i nadchodzące niedogodności, ale obawiam się, że będę musiał porwać ładną panią, zamieszkującą ten lokal — nieznajomy nie dał Brzydkiemu czasu nawet na wstępną reakcję. — I, w ostateczności, pana też… — zakończył odrażająco okropnym uśmiechem.
Brzydki w ciągu kilku minisekund, niezależnie od kaca i trzy-kieliszkowego kaca podtrzymania, uświadomił sobie, że, mimo pozornie groteskowej sceny, z tego typa emanuje bardzo zła energia. Bardziej przeszywająca, niż ten styczniowy wypizd na zewnątrz. W dodatku, w co trudno uwierzyć, był brzydszy od Brzydkiego. A jego mowa ciała i niski ton głosu efekt potęgowały. Jednocześnie wydawały się czymś naturalnym dla osoby o skłonnościach mocno sadystycznych. I ta, ciarki generująca, oficjalna forma przekazu. Jak u urzędnika z filmów Barei: „Po porwane ładne panie proszę się zgłosić do okienka nr 4”.
Szkoda, że to nie urzędnik z prozy Kafki — zmartwił się Brzydki. — Z takim bym sobie poradził. Zabiłbym samym wyglądem.
Bo to był, na pierwszy rzut oka, inny przeciwnik. Co najmniej o dwie ligi wyżej. Taki, co w pojedynku na szable, zabije z broni palnej. Jak Indiana Jones w pierwszej części przygód Indiany Jonesa.
Tylko, że wtedy — Brzydki, nie wiedzieć czemu, nadal beztrosko trwonił czas na bezproduktywne rozważania — cała ekipa filmowa cierpiała na zaburzenia żołądkowe i, nie mając sił i środków na realizację fascynującej, w założeniu, i długo ćwiczonej sceny walki, zgodziła się na kompromis. Polegało to na niehonorowym zabiciu przeciwnika jak psa.
Dlatego jedynym w tym momencie życzeniem Brzydkiego było być zabójcą psa. Tymczasem czuł, że jest w głębokiej defensywie. I że musi zmienić ten stan. Musi natychmiast zareagować. Stanowczo i niszczycielsko, jak husaria pod Wiedniem. Bo właśnie to miasto kojarzyło mu się z Ładną. Tam się poznali. I tam stwierdzili zgodnie, że są dla siebie stworzeni.
A zatem — zagłada! Niszczycielsko — i bez jeńców. Nagroda tylko dla Brzydkiego. Dla Odrażającego Typa — nic. Uratować księżniczkę, zamkniętą w wieży na krańcu świata…
— Dobry wieczór… — odpowiedział niepewnie Brzydki, czując, że kręci mu się w głowie, a jego destrukcyjne zapędy zaczynają topnieć i bardziej przypominać rower, niż mercedesa.
II. Woń zdechłej ryby
Brzydkiego obudziło ostre, styczniowe słońce. Leżał ze śliwkowym limem pod prawym okiem i pomidorową, zakrzepłą krwią pod nosem. Dawno nic nie jadł, ale ostatnie wydarzenia i ból głowy odebrały mu apetyt. Zanim uruchomił szare komórki, przypomniał sobie dziwny sen, przerwany przez migrenę. Albo kaca.
Śniło mu się, że, w niewyjaśnionych okolicznościach, zaginęła jego ukochana, przecudowna, schłodzona specjalnie na wieczór, substancja alkoholowa. To był bardzo świadomy i dobrze zapamiętany sen. W domu kręciło się kilka osób. Co chwila ktoś wchodził i wychodził, więc krąg potencjalnych podejrzanych nie był zamknięty. Było to dla śniącego bardzo irytujące. Tak samo, jak intensywność i powtarzalność poszukiwań. Brzydki poświęcił na nie niemal cały sen. Sprawdzał po kilka razy w lodówce i w tych samych szafkach oraz przepytywał tych samych ludzi. Nawet senny przerywnik, jakby sen w śnie, w którym majaczyły słońce, plaża i morze, nie osłabiły jego determinacji. Bo na plaży znalazł barek. Stwierdził, że to jego domowy, osobisty, wspaniały barek. Niestety, penetracja wnętrza nie przyniosła oczekiwanego efektu. Znowu tylko puste butelki i, zapewne złośliwie pozostawione, opróżnione szklanki.
Wakacyjny przerywnik się skończył. Powrót do mieszkania. Tam już bez gości. Porwała ich inna senna rzeczywistość — pomyślał Brzydki. — Poszli wkurwiać innego śniącego lub, po prostu, ich nędzna, złodziejska i alkoholowa egzystencja zakończyła swój oniryczny byt definitywnie. Bo kto przywłaszcza cudzą, specjalnie na wieczór spreparowaną substancję alkoholową, nie ma duszy — i na taki los zasługuje. Przynajmniej znowu będę sam. Czyli — w doborowym towarzystwie.
Następny obraz, wykreowany przez śpiący umysł, doprowadził w końcu Brzydkiego do rozwiązania zagadki. Na podłodze, w przedpokoju zauważył dziwny, niepasujący do otoczenia przedmiot. Patrząc na tajemniczy obiekt, zrozumiał, dlaczego nie mógł znaleźć swojej ukochanej substancji. Bo szukał pełnych szklanek i nienapoczętych butelek. Wyłączając zupełnie możliwość potraktowania, jako naczynia przeznaczonego do spożywania alkoholu, również innych przedmiotów. Na przykład, obserwowanego właśnie, zlokalizowanego w przedpokoju, flakonu po kwiatach, w którego wnętrzu pozostało tylko trochę wody i śladowe już ilości na wpół roztopionych kostek lodu. Poza tym, nic. Ten smutny widok sprawił, że Brzydkiego rozbolała głowa. I ostatecznie się wybudził.
Leżał na podłodze w przedpokoju. W mieszkaniu Ładnej. Tym razem w asyście ciszy absolutnej, już bez muzyki włoskiego mistrza w tle.
Ponowna, jeszcze bardziej powierzchowna, penetracja kolejnych pomieszczeń nie wniosła nic do, spaczonej kacem i obrażeniami twarzoczaszki, świadomości Brzydkiego. Cudowne oświecenie nastąpiło dopiero przy wyjściu. Bo jedynym absolutem w jego nędznym życiu — oprócz bezgranicznej, niespełnionej miłości do Ładnej — był nieznośny zwyczaj niezamykania za sobą drzwi. A te… były zamknięte! Od środka. Przy użyciu wkładki, której od zewnątrz zamknąć się nie da…
Z postępującego poczucia niepokoju i bezsilności Brzydkiego wyrwała natrętna myśl. Najbardziej błyskotliwa, jaka ostatnio go naszła. Oto nastąpił koniec! Tak właśnie wygląda kres życia we względnej świadomości. Wieloletnia i codzienna walka Brzydkiego z trzeźwością właśnie finiszuje. Wóda zniszczyła mi mózg — dokonał wstępnej diagnozy Brzydki. Bo przecież Odrażający Typ nie wyszedł z mieszkania przez okno. To jest drugie piętro. Drugie piętro przedwojennej kamienicy. Czyli, właściwie, trzecie piętro. Zdecydowanie za wysoko na skok. Albo za nisko — tutaj znowu odezwało się częściowe upośledzenie mózgu Brzydkiego — na skok ze spadochronu. W zasięgu wzroku nie widać też żadnych, budzących podejrzenia, osób chodzących na szczudłach. A na wysokości okien nie ma balkonów, drabin, podnośników czy innych szatańskich przedmiotów, za pomocą których Odrażający Typ mógłby z Brzydkiego tak strasznie zakpić. Czyli albo on nadal jest w domu, albo godzę się z zaistniałą rzeczywistością i idę się zamknąć do psychiatryka — Brzydki rozważał intensywnie obie opcje.
Efekt kolejnego przeszukania mieszkania, tym razem bardzo skrupulatnego, był taki sam, jak poprzednio. Pusto.
A może on jest tylko wytworem wyobraźni? Teoretycznie — Brzydki jeszcze raz dokonał przed lustrem obdukcji brzydkiej twarzy — obrażenia prawego oczodołu i nosa mogły powstać bez udziału osób trzecich. W wyniku upadku, na przykład? Albo niefortunnego wyliczenia odległości od zbliżającej się framugi?
Fascynujący żywot Brzydkiego bogaty był w podobne przypadki. Przy każdej kolejnej, czy to chałupniczo-amatorskiej, czy szpitalno-profesjonalnej obdukcji Brzydki rozważał zakup kasku. Specjalnego, kaskaderskiego. Bardzo praktycznego w wolne wieczory. Gdzie taki kupić? W sklepie dla kaskaderów? Czy w monopolowym? I czy są w ogóle sklepy dla kaskaderów? I — ile wczoraj wypiłem? Czy na tyle dużo, żeby wykreować alternatywną rzeczywistość, w której nie ma Ładnej, a pojawił się Odrażający Typ? I dlaczego drzwi są zamknięte od środka? Drzwi, których, za pomocą tej konkretnej, cholernej wkładki, nie da się zamknąć od zewnątrz. Może rozdwojenie jaźni? — pomyślał. Ten prawdziwy, ten stary Ja na pewno ich nie zamknął. Ale ten nieprawdziwy, ten nowy Ja, mógł. Nie znam go. Nie wiem, jakie licho mu w głowie siedzi. Co myśli, jakie ma zamiary, czub pierdolony. Na razie jest wstydliwy i siedzi gdzieś w kącie, skulony, przestraszony, nie gotowy jeszcze na psychopatyczny coming out. Ale konfrontacja w końcu nastąpi. Bo tak w milczeniu za długo ze mną wytrzymać nie można. Jestem zbyt wkurwiający.
Na razie dał spokój tym myślom i zaczął gorączkowo wydzwaniać. Do Ładnej, Siostry Ładnej, Brata Ładnej, Matki Ładnej. Nieodebrane lub brak sygnału. Coś mu mówiło, że telefon na policję będzie złym rozwiązaniem. Intuicji na razie posłuchał. Wyszedł z mieszkania. Zapukał do drzwi naprzeciwko. Tych z numerem 6.
Całkiem to w sumie logiczne — pomyślał — żeby umiejscowić obok siebie mieszkanie z numerem 13 i numerem 6. Typowa numeracja przedwojennych kamienic. Koszmar dla nowego w rejonie listonosza czy dzielnicowego.
W oczekiwaniu na reakcję mieszkańca lokalu nr 6, Brzydki oddychał ustami. Chwilowo zatkał obolały nos, żeby chociaż trochę ograniczyć wszechobecną woń zdechłej ryby. Zapach ten zamieniał się w odór, w miarę powolnego, niepewnego otwierania drzwi lokalu nr 6. Za nimi ukazała się równie niepewna postać. Szczupły, blady, lekko przygarbiony młody mężczyzna. Aparycja studencika piątego roku filozofii lub seryjnego mordercy. Trudno ocenić, bo od rybiego smrodu Brzydkiemu zaczęły łzawić oczy. Odruchowo zaczął się rozglądać po mieszkaniu w poszukiwaniu rybich głów, ogonów lub ości.
— Szukam sąsiadki z trzynastki — Brzydki przerwał w końcu wstępne, bezowocne oględziny mieszkania.
— Tej ładnej? — zapytał Studencik nieśmiało.
— Tak.
— Nie — odpowiedział Studencik. W ocenie Brzydkiego odpowiedź była zbyt szybka i zbyt treściwa. I nie do końca pasująca do zadanego pytania.
— Mieszkasz tu w ogóle? Byłeś tu wczoraj? Coś słyszałeś? Jakieś krzyki, awantury, akty przemocy? I… co tu tak jebie?! — Brzydki, nie czekając na odpowiedzi i nie napotykając oporu ze strony Studencika, wszedł do środka. Czuł, że rozmowa nie będzie się kleiła, więc dalsze stanie w progu nie miało sensu. Podszedł do najbliższego otwartego okna, walcząc po drodze ze skurczami przełyku.
Mimo wstępnych trudności, nawiązała się między nimi jakaś dziwna nić porozumienia. Brzydki miał bowiem niezwykły talent zjednywania sobie outsiderów, dziwaków, społecznie wykluczonych indywidualistów. Właśnie trafił na kolejnego przedstawiciela takiej niszy.
To chyba początek wielkiej przyjaźni — pomyślał.
— Tak. Pewnie, że tu mieszkam — odpowiedział Studencik, uśmiechając się nieznacznie. Jakby w opozycji do swojej poprzedniej odpowiedzi, chciał tym razem zadowolić pytającego.
Brzydkiego nie wyprowadziło to z równowagi. Zrozumiał, że ma do czynienia z jakimś rodzajem autyzmu lub nieodpowiedniej diety, niedoboru glutenu, nadmiaru kwasów omega 3. A to mogło przysłużyć się jego sprawie. Bo prawdziwy dziwak dostrzega lub może dostrzec rzeczy, które zwykłemu śmiertelnikowi umykają. Ma też mniejsze skłonności do konfabulacji czy ukrywania istotnych faktów.
Brzydki dobrze ocenił nowego przyjaciela. W długiej i niełatwej rozmowie ustalił parę faktów. Tak — faktów. Bo, co do wiarygodności przekazu Studencika, nie miał raczej wątpliwości.
Studencik zamieszkuje cuchnący rybą lokal od sześciu lat i czterdziestu ośmiu dni. Mieszkanie dostał po zmarłej Babci. Na imię miała Leokadia i zmarła w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat i dwustu osiemdziesięciu sześciu dni. Zmarła w domu podczas snu. Była dobrym człowiekiem i robiła przepyszny rosół. Z domowym makaronem. Na wiejskich jajkach. Dziadka nie pamiętał. Zaginął, gdy Studencik miał cztery lata. Do dzisiaj nie został odnaleziony. Dziadków ze strony ojca nie poznał wcale. Ojca też nie, bo, według relacji Mamy, był on tchórzem i wiecznym uciekinierem. Najpierw uciekł z seminarium, a potem od ciężarnej Mamy. Ta już nie związała się potem z żadnym mężczyzną. Poświęciła się wyłącznie wychowaniu syna i życiu zawodowemu, pracując jako pielęgniarka. Studencik nie miał zatem męskich wzorców.
Mieszkanie po babci Leokadii ma cztery pokoje. Łączny metraż: 63,35 m. Wyposażone w instalację wodociągową oraz elektryczną. Gazu brak. Dlatego Studencik nie lubi pory jesienno-zimowej. Zawsze jesienią jedzie do Mamy na wieś i dostaje od niej więcej pieniędzy na rachunki za prąd. A nie lubi tego, bo czuje, że traci wtedy na dorosłości. Faktycznie, był kiedyś studentem, ale naukę przerwał na czwartym roku. Studiował „Przyrodoznawstwo i Filozofię Przyrody” na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Aura odmieńca towarzyszyła mu już od wczesnych lat. Środowisko rówieśnicze nie było dla niego obojętne. Było bardzo niedobre. Na czwartym roku znalazł pracę. Zatrudnił się jako ochroniarz na parkingu. Zajęcie w sam raz dla urodzonego samotnika. Kilka razy bezskutecznie próbował zostać policjantem, ale nigdy nie udało mu się przejść etapu testów psychologicznych. Aktualnie jest właśnie w trakcie kolejnej procedury rekrutacyjnej. Z domu wychodzi bardzo rzadko. Prawie wcale. Ma dwadzieścia sześć lat i sto dwa dni. Mieszka sam. Nigdy nie był na rybach, nie pracował w sklepie rybnym, nie ma akwarium, a przed niespodziewaną wizytą Brzydkiego zabierał się do marynowania mięsa na kotlety schabowe, a nie patroszenia pstrąga. Nie jest też seryjnym mordercą, ani nie przechowuje ciał ofiar dla jakichkolwiek seryjnych morderców. Studencik cierpi na, niezwykle rzadko spotykaną, chorobę o nazwie Trimetyloaminura. Stwierdzonych dotychczas na świecie jest nie więcej niż tysiąc przypadków. Są to genetyczne zaburzenia metaboliczne, wywołujące ten rybi fetor. Sprawa jest przegrana. Żaden prysznic, żadne najdroższe perfumy nie pomogą.
Studencik kojarzy Ładną. Bo jest ładna, ma fajną pupę, duże cycki, piękny uśmiech, ładnie pachnie i, jako jedna z nielicznych w kamienicy, odpowiada Studencikowi na Dzień dobry. Ostatni raz widział ją wczoraj, o godzinie 09:34. Wychodziła z mieszkania. Sama. Włosy uczesane w kok, czerwona szminka i czerwone szpilki. Szary płaszcz. Pod płaszczem coś czarnego, ale nie wiadomo czy sukienka, czy spódnica. Bo Studencik nie wie, jaka jest między nimi różnica. Ten szczegół pozostał dla obu niewyjaśniony, bo Brzydki też nie wiedział. Ładna miała ze sobą czerwoną torebkę. Taką zwykłą, „kobiecą”. Nie taką „na lotnisko lub peron”. Z mieszkania Ładnej od momentu, kiedy tu mieszka, czyli od sześćdziesięciu czterech dni, raczej nie dobiegały niepokojące odgłosy. Przeważnie cisza i spokój. Sporadycznie kobiece krzyki. Chyba jej. I zawsze wtedy, kiedy do jej mieszkania przychodził Brzydki. Tak. Studencik kojarzył też Brzydkiego. Bo jest brzydki, często odwiedza Ładną, śmiesznie chodzi i czasami jeszcze śmieszniej się przewraca. Co do sporadycznych krzyków Ładnej, Studencik, jak stwierdził, nie interweniował, bo przeważnie były one bardzo krótkie…
— No, dobra — uciął Studencikową tyradę Brzydki. — Interesuje mnie dzień wczorajszy. Czy?…
— Wczoraj mnie nie było — przerwał błyskotliwie Studencik. — Byłem u Mamy. Wyszedłem zaraz za Panią Ładną, gdzieś po 09:48. Wróciłem dzisiaj. Właściwie, to przed chwilą.
Studencik nie był zbyt inteligentny emocjonalnie, ale z grymasu na twarzy Brzydkiego domyślił się, że informacja ta nie należała do najlepszych.
— Dobra. Ubieraj się. Wychodzimy. Coś czuję, że jeszcze będzie z ciebie pożytek — zarządził nieoczekiwanie Brzydki.
Po czym przez chwilę się zastanowił. Trudno będzie tego cudaka wyciągnąć z mieszkania. Za bardzo wrósł. Daleko posunięta fobia społeczna. Nie ma się co dziwić. Ciekawe, co zaraz wykombinuje, żeby tylko zostać. Że zimno, że kotlety niedokończone, że musi posprzątać. No faktycznie — w mieszkaniu niezły pierdolnik. Jakby urządzono tu turniej sumo, wcześniej zmuszając zawodników do obejrzenia jakiegoś gównianego polskiego serialu ze słowem „miłość” w tytule.
— Ale po co? Dlaczego ja? — zaoponował Studencik. I, nie czekając na odpowiedź, dodał: — Jest zimno. I kotlety muszę…
— Bo Ładna ma kłopoty, a ja Ładną bardzo lubię.
— Ale…
— Bo… — Brzydki urwał błyskawicznie. I, mówiąc spokojnie, prawie czule, dodał: — Lubię na nią patrzeć, lubię jej słuchać, lubię ją dotykać, lubię ją wąchać i lubię ją… I potrzebuję twojej pomocy w jej odnalezieniu. Bo jesteś mądry. Bo dużo widzisz i masz dobrą pamięć — uzasadnił zupełnie szczerze.
III. Chcemy krwi!!!
Z obietnicą zaspokojenia przyszłego głodu na mieście, po wspólnym dokończeniu marynowania kotletów schabowych oraz kategoryczną ze strony Brzydkiego odmową pomocy przy sprzątaniu, obaj opuścili lokal nr 6. I to dosyć sprawnie.
Najpierw podjechali taksówką pod mieszkanie Brzydkiego. Uznał on bowiem, że w obecnym jego położeniu gaz pieprzowy w kieszeni może być — słabym wprawdzie, ale jednak — atutem. W dalszą drogę udali się pieszo.
Idąc lodowatymi ulicami w stronę centrum, Brzydki nakreślił Studencikowi zaistniałą sytuację. W szczególności za pewnik uznał, że Ładną spotkało nieszczęście. Niepewnym natomiast pozostawał byt, przynajmniej ten w wymiarze ziemskim, Odrażającego Typa. Następnie Studencik dowiedział się, jakie są kierunki śledztwa i jak ma wyglądać taktyka operacyjna.
— Zwracaj uwagę na otoczenie, obserwuj ludzi, zwłaszcza tych, którzy wyglądają na złych — instruował Brzydki. — I tych, którzy jakby szli razem z nami, a wcale z nami nie idą. Jak zauważysz coś podejrzanego, udawaj, że nic podejrzanego nie zauważyłeś. Bądź otwarty: patrz, słuchaj, rachuj, wąchaj, dotykaj, czytaj w myślach…
— Dobrze — odpowiedział potulnie Studencik, cały czas patrząc w napotykane płytki chodnikowe i licząc coś na palcach. Kiedy skończyły mu się palce, zapytał:
— Czyli — idziemy na policję?
— Nie. Policja nas oleje, bo nie jesteśmy najbliższą rodziną Ładnej.
— To pan nie jest mężem pani Ładnej? — bardzo zdziwionym tonem zaczął dopytywać Studencik. — Jak to?
— Jakbym był mężem, to chyba mieszkałbym razem z nią, a nie tylko odwiedzał.
— Wie pan… — Studencik odpowiedział tonem starożytnego greckiego filozofa oraz pewnego siebie znawcy stosunków damsko-męskich. — W życiu to różnie bywa…
Brzydki ostatecznie potwierdził, że nie jest mężem Ładnej. Przy okazji wytłumaczył w skrócie, co oznacza instytucja małżeństwa, konkubinatu tradycyjnego i konkubinatu nowoczesnego. No i jak to się ma do stopnia olania sprawy przez policję.
A na pytanie: Czy żona to rodzina?, nie odpowiedział w sposób jednoznaczny.
— Nasze poszukiwania zaczniemy od rodziny Ładnej — zarządził Brzydki, wracając do głównego tematu. — W pierwszej kolejności — od Siostry Ładnej.
Najbliższa rodzina Ładnej nie była liczna. Tworzyli ją:
Siostra Ładnej — zdziwaczała, rozwiedziona, nudna, bez jakiejkolwiek wyobraźni, rudowłosa księgowa. Godząca się na los szara myszka.
Młodszy brat — napalony na legalne niszczenie mienia i zabijanie ludzi komandos Gromu. Pan i władca świata.
Mieszkająca samotnie matka. Poczciwa, dostojna, znająca wzloty i upadki człowieka. W pełni sił witalnych i umysłowych.
I na tym, niestety, koniec ewentualnych źródeł informacji. Ojciec nie żyje, dalszej rodziny brak. Życie towarzyskie Ładnej ubogie od kiedy poznała Brzydkiego. Jej życie zawodowe również. Faktyczne. Bo na papierze jest ona prezesem zarządu spółki, zajmującej się krajową i międzynarodową dystrybucją wody mineralnej „Czajka’’ oraz podzespołów do starych komputerów typu Commodore 64 czy Atari. Formalnie siedzibą spółki jest dom matki, a za pracowników robią firmy zewnętrzne, podwykonawcy, zleceniobiorcy. Oczywiście — przy bardzo wysokiej ich rotacyjności. Takie prawa rynku. Faktycznym przedmiotem działalności Ładnej jest wyłudzanie od Skarbu Państwa podatku VAT na dużą skalę. Dobra w tym jest. Ale kryzysy zdarzają się nawet najlepszym. Już drugi rok chowa się z majątkiem przed skarbówką. No i zyski znacznie spadły. Skończyło się przewożenie po sto razy tych samych towarów, przez tę samą granicę, za każdym razem w innej cenie.
— Ta ruda zołza mnie nie znosi — zakomunikował Brzydki, gdy znaleźli się przed kamienicą, w której mieszkała Siostra Ładnej. — Dlatego ty gadasz przez domofon, bo mnie nie wpuści.
— A co mam powiedzieć? — zapytał Studencik. — Kto porwał pani siostrę? Czy: gdzie pani siostra została porwana? — zapytał ponownie, ale już w połowie retorycznie.
— Nie. Powiedz, że roznosisz ulotki. I czy można drzwi. Albo lepiej: „Czy można otworzyć drzwi?”.
— A jaki numer?
— Kurwa… Jakieś gnoje zamazały nazwiska — Brzydki patrzył z nienawiścią na panel domofonu. — Dobra, dzwoń po kolei, ktoś otworzy. Gdzie mieszkanie, to już pamiętam.
Zlecone zadanie do łatwych nie należało. Okazało się, że w pięciu przypadkach domofon nie działał lub nikogo w środku nie było. Możliwe też, że po prostu natrafili na mur obojętności, wznoszony latami na potrzeby walki z ankieterami, roznosicielami ulotek, świadkami Jehowy lub podejrzanymi domokrążcami, poświęcającymi życie na działalność charytatywną. W czterech odezwały się jakieś niezrozumiałe arabskie szmery. A w pozostałych było dwoje statystycznych Polaków — stanowcza Pani: Nie, dziękuję, stanowczy Pan: Spierdalaj mnie z tymi ulotkami!
Kolejną próbę przerwał stojący za nimi mężczyzna. Wysoki, postawny, z czerwoną twarzą i wąsaty. Najwidoczniej — na co wskazywał zarost — lubiący bigos. Lub inne kapustopochodne.
— Długo jeszcze tak będziecie wchodzić? — zapytał pełen niecierpliwości Wąsaty.
— Roznoszę ulotki, czy można otworzyć drzwi? — zareagował automatycznie Studencik.
— Dobra. Odsuńcie się — powiedział Wąsaty podchodząc do domofonu. Po czym wybrał jakiś przypadkowy numer ze środka panelu.
— Słucham — odezwał się męski, nie znoszący sprzeciwu, głos.
— Policja. Proszę otworzyć — podobnym tonem odpowiedział Wąsaty.
— Proszę uprzejmie — tym razem męski głos nie potrafił ukryć sztucznej uprzejmości.
Drzwi się otworzyły. Wąsaty wszedł. Pierwszy za nim ruszył Brzydki. Od razu złapany za ramię i powstrzymany przez Studencika.
— Pan poczeka… Czy to nie jest dziwne, że ten sam pan z domofonu mówi: spierdalaj mnie z tymi ulotkami!, a chwilę potem: proszę uprzejmie?
— To był na pewno ten sam numer? Wydaje mi się, że zupełnie inny głos — wzruszył ramionami Brzydki.
— Ten sam numer! Na miliard procent. Zapamiętałem — potwierdził stanowczo Studencik. Po czym zmienił ton na bardziej refleksyjny:
— Dziwny ten pan. Bardzo szybko mu się humor poprawia. Pewnie lubi policjantów…
Brzydki postanowił, że przez chwilę jednak poczekają na dole. Studencik miał rację — pan, który otworzył drzwi kamienicy, rzeczywiście był dziwny. Z piętra wyżej zaczęły właśnie dobiegać odgłosy szaleńczej walki o życie. Krótkiej, ale zawziętej. Gdy nastąpiła względna cisza, Brzydki ze Studencikiem powoli ruszyli na górę. Niestety, żeby dojść do mieszkania Siostry Ładnej, trzeba było przekroczyć pole bitwy.
Na początku wydawało się, że jest remisowo. Bo obrażenia podobne. I siedzący na schodach, w samej bieliźnie, łysy mężczyzna, do którego najprawdopodobniej należał, najpierw wulgarny, a chwilę potem przemiły głos z domofonu, i stojący obok Wąsaty. Rozbite, zakrwawione nosy. Przewaga tego drugiego rosła jednak wyraźnie, bo wyciągnął zaraz legitymację policyjną i kajdanki. Kolejny etap pacyfikacji Łysego, przez jego daleką od bierności postawę, uniemożliwiał łatwe przejście klatki schodowej. Jednocześnie jej wnętrze wypełniło się zapachem zdechłej, zagazowanej gazem pieprzowym ryby. Po ostatecznym zakończeniu walki przeszkodą nie do przejścia były natomiast pytania Wąsatego.
— Po ch…?! Po kiego się tu kręcicie?! Do widzenia! Interwencja jest. I co tu tak wali zdechłą rybą?
— Do znajomej szedłem. Piętro wyżej mieszka — powiedział Brzydki.
— Jak się nazywa? — zapytał Wąsaty, a po uzyskaniu odpowiedzi z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnął jakiś kajecik i poprosił Brzydkiego, zupełnie grzecznie, o dowód osobisty.
Jak się zaraz okazało, i Brzydki, i Wąsaty szukali tej samej osoby. Siostry Ładnej. Ale inne były ich motywacje. Pierwszy szukał Siostry Ładnej, żeby odnaleźć Ładną, drugi, po prostu, szukał Siostry Ładnej. Bo Siostra Ładnej również zaginęła.
**********
Formalnego przesłuchania nie było, ale Wąsaty wycisnął Brzydkiego jak cytrynę. Tyle, że taką drugiego gatunku. Albo już wstępnie wyciśniętą. Czyli — słabo. Głównie psychicznie. Fizycznie prawie wcale. Bo tylko część gróźb spełniła się na miejscu. Bez świadków, bez monitoringu. Czysta robota, ale prowadząca donikąd. Na szczęście, prawie żadnych nowych barw na twarzy cytryny. Nadal Pan Śliwka, Pan Pomidor. No, może dodatkowo trochę Wczesny Pan Bakłażan. I ból brzucha, i przyrodzenia. Świadek pachnący jeszcze trochę alkoholem. I woń ta, już śladowa, ale jeszcze wyczuwalna, zniechęcała Wąsatego do dalszych czynności. Ostatecznie dał sobie spokój, nie widząc na brzydkiej twarzy miejsca na nowe kolory. Ani jakichkolwiek perspektyw na jakieś tego śmiesznego przesłuchania efekty.
Wymiana informacji nie była sprawiedliwa. Policjant nie dowiedział się nic. Brzydki wcale nie udawał rozgniecionego, wyciśniętego cytrusa. Tak wyglądał i tak się czuł. Wymyślona na poczekaniu historia, że Siostra Ładnej to jego znajoma i szedł do niej pożyczyć 20 zł na flaszkę, wydawała się całkiem wiarygodna. A wygląd i zapach Brzydkiego dodawały tej historii sporo autentyzmu. O Ładnej nie wspomniał, czując że to nic nie da, a w tym momencie może oznaczać tylko stratę czasu. Nieprzyjemna, przynajmniej z punktu widzenia Brzydkiego, rozmowa stratą czasu natomiast nie była. Dowiedział się, że zaginięcie Siostry Ładnej zgłoszono dwa dni temu. Zgłaszającą była Matka Siostry Ładnej. A co do dotychczasowych ustaleń policji, to nie wiadomo. Wąsaty powiedział, że coś tam może wie… ale nic nie powie.
Na szczęście w zdarzenie nie został zamieszany półautystyczny roznosiciel ulotek, którego niebystry funkcjonariusz spławił niezwłocznie, jeszcze przed nieskutecznym przesłuchaniem, kopniakiem w dupę. Kopniak był tylko pokazowy. Studencik jakoś się tego domyślił. Czuł, że życie po takim kopniaku będzie miało ciąg dalszy. Dlatego czekał cierpliwie na dole na swego mentora.
— Wygląda pan jak kupa — radośnie zaćwierkał na powitanie Studencik, trochę jakby czując więcej pewności wobec świata zewnętrznego. — Ale w brzuchu dokucza mi głód — dokończył już w tonie mniej optymistycznym.
— I czuję się jak kupa — uśmiechnął się całkiem naturalnie i zadziwiająco ładnie Brzydki. I dodał na pocieszenie: — Po drodze coś zjemy. Chodźmy.
— Macie szlugę pedalskie domofonowe rybojeby? — zapytał stojący przy domofonie, ubrany w dresy, młody mężczyzna. Towarzyszyła mu dziewczyna w podobnym wieku. Z czarnymi, na prawie sto kilometrów długimi, grubymi rzęsami. Rzęsami tymi trzepocząc oraz wykazując wyzywającą pewność siebie, bardzo podkreśliła pytanie pytającego.
Brzydki nie odpowiedział. Mimo, że miał w lewej, wewnętrznej kieszeni kurtki paczkę żółtych Cameli, których już wcale nie chciało mu się palić. Studencik wiedział, że w paczce pozostało dziesięć papierosów. Bo jedenastego Brzydki wypalił u niego w domu. Przy oknie, jak tylko wszedł do mieszkania. Wtedy, jak się poznali. Wtedy, jak prawie doszło do wypuszczenia Rybiego Pawia.
Brzydkiemu bardzo nie spodobały się monstrualne rzęsy młodej dziewczyny. Dziwne, że to mruganie nie ma wpływu na lot ptaków i warunki atmosferyczne — zastanowił się przez moment Brzydki. Podobało mu się za to określenie: pedalskie domofonowe rybojeby. Chwytliwe i treściwe. Cenił przeciwnika za sporą dozę kreatywności. Za użycie trzech całkiem zgranych słów. Pewnie dobrze by się z nim boksowało i pisało fraszki. Gdyby nie bariera czasu… Ładna sama, w opuszczonej wieży, na krańcu świata… I gdyby ta obelga dotyczyła tylko mnie… Gdyby nie dotykała też tego, naprawdę spoko, Studencika…
Brzydki, nadal nie odpowiadając, pierdolnął pytającego w ryj. Pytający, pod wpływem uderzenia, przewrócił się.
Widok ten wzburzył Rzęsatą. Bo przewrócony nie podnosił się, a jego biedne, chude nóżki tańczyły jakby przyspieszonego poloneza. Wzburzenie Rzęsatej pewnie nie byłoby tak silne, gdyby ten taniec znała i potrafiła docenić jego urok. Niestety, edukację zakończyła długo przed balem ósmoklasistów, toteż z polonezem żadnych skojarzeń nie miała. Zaczęła więc histerycznie krzyczeć, machać rękami, bluzgać, pluć, grozić, kopać, wyraźnie oczekując jakieś reakcji ze strony agresora.
Brzydki pierdolnął więc i ją. Też w ryj. Tą samą pięścią, z taką samą siłą, z takim samym skutkiem. I poszedł ze Studencikiem dalej.
— Teraz idziemy do Mamy — zarządził zdecydowanie Brzydki, pozostawiając dwoje zwłok z lekko dygającymi nóżkami bez opieki.
— Mojej czy pana?
— Nie. Do Mamy Ładnej.
— A gdzie ona jest?
— Pewnie w domu.
— A my kiedy wrócimy do domu? I dlaczego pan bił tę młodzież bez nikotyny?
— Bo nikotyna bardzo szkodzi zdrowiu, a oni nie znali umiaru. A ty palisz papierosy? Znasz umiar?
— Tak — odpowiedział w swoim stylu Studencik.
**********
Po drodze zjedli. Nędznie, ale żołądki oszukali. Zatrzymując się przed „Żabką”, Brzydki podzielił się ze Studencikiem cenną uwagą:
— Może mam już paranoję, ale cały czas wydaje mi się, że ktoś nas obserwuje.
Studencik odruchowo obejrzał się dookoła, potwierdzając, że na dwadzieścia dziewięć osób w zasięgu wzroku, dwadzieścia osiem patrzyło prosto na nich. I dodając na koniec, że podejrzana jest osoba numer dwadzieścia dziewięć. To mężczyzna w ciemnych okularach. Trzymający w rękach dziwną, czarną puszkę. Stojący przy wejściu do banku. Bo, jako jedyny, na nich nie patrzy. I trzyma dużą kartkę z napisem „Niewidomy”.
— Musimy po prostu mniej rzucać się w oczy. — Brzydki zignorował błędny alert Studencika
— To może wróćmy do domu… — zaproponował Studencik całkiem poważnie.
— Nie. Musimy działać. Tylko mniej śledzeni.
— Ale pan tak szybko, śmiesznie chodzi, że wszyscy się na nas patrzą…
— Bo się wiecznie za mną wleczesz, gapisz w chodnik i cały czas liczysz coś na palcach… Dobra — uspokoił się Brzydki, widząc nagłe pojawienie się smutku na twarzy Studencika. — Będę chodził wolniej. I mniej śmiesznie. To co: kupię hot-doga? Chcesz?
— Bardzo!
— Jakie sosy? — Brzydki zadał trudne pytanie, za późno zdając sobie sprawę, że pytać o to nie powinien.
— A jakie są? — w sposób oczywisty dla Brzydkiego odpowiedział Studencik.
— A dasz radę zjeść pięć hot-dogów? Wtedy wszystkie sosy twoje.
— Bardzo — odpowiedział zdecydowanie podekscytowany Studencik.
— No i gitara. Czekaj tutaj. I nie rzucaj się w oczy.
— Tutaj? — dociekał Studencik, wskazując palcem w kierunku zielonego szyldu z napisem „Żabka”.
— Tam — polecił Brzydki, wskazując palcem w kierunku niebieskiego szyldu z napisem „Smażone Ryby”.
**********
Po skonsumowaniu flagowych produktów gastronomicznych „Żabki”, Brzydki objaśnił Studencikowi, na czym polega zmiana planów. Idąc do Matki Ładnej, wstąpią do Byłego Męża Siostry Ładnej. Bo jest po drodze. I może coś powiedzieć. Bo, jako niepogodzony z losem, odwołujący się od wyroku rozwodowego do wszelkich możliwych instytucji, od Strasburga do Ministra Obrony Narodowej, stalker, może mieć cenne informacje. O Siostrze Ładnej. Nad którą się cały czas subtelnie znęca. Na odległość. Poprzez śledzenie. Podsłuchiwanie. Obserwowanie przez lornetkę. Samogwałcenie w asyście jej zdjęcia. A Siostra Ładnej to klucz do odnalezienia Ładnej. Tak sądził Brzydki. Jednocześnie miał przeczucie, że Były Mąż będzie w domu. Bo, jako socjalwyłudzacz-recydywista, gdzie mógłby być przy takiej pogodzie? Pracy się boi, a żadna normalna kobieta go nie zechce. Nawet taka nieświadoma jego skłonności do hazardu i bicia płci przeciwnej. No i skłonności do alkoholu. Do pewnego czasu bratnia dusza Brzydkiego. Do momentu wybicia mu dwóch zębów przez Brzydkiego. Który nie uzyskał od Byłego Męża odpowiedzi na pytanie, kim jest Tadeusz Konwicki. Pytania zadanego tuż przed uderzeniem. I zadanego bezpośrednio po jednej z kłótni, w czasie której Były Mąż określił Ładną mianem „Zwierzoczłekoupiora”. Brzydki nie wiedział bowiem, czy to żart. Taki literacki, mało wprawdzie fortunny, ale jednak żart. Jak się okazało, Były Mąż faktycznie nie wiedział, że Konwicki napisał „Zwierzoczłekoupiora”. Literackiego poczucia humoru to on nie miał. Stąd dwa ubytki w jego uzębieniu. Tak — bardzo podły typ. Jedyny, znany Brzydkiemu przypadek rozwodu z orzeczeniem o winie. I to bez udziału w pożyciu osób trzecich. Po prostu. Bo to był kawał skurwysyna. Przegrał totalnie, a po drodze bardzo niemęsko się bronił. W ten sposób mocno poszerzył horyzonty byłej żony. Bo ta, podczas rozwodu dopiero, dowiedziała się, czym jest czysta, prawdziwa nienawiść. Nienawiść absolutna. Taka, która byłaby wystarczającym uzasadnieniem zbrodni doskonałej.
**********
Droga do Byłego Męża nie była prosta. Trafili na jakieś większe zgromadzenie publiczne. A raczej — sądząc po zróżnicowanym wyglądzie i zachowaniu uczestników, skrajnie odmiennych hasłach, wypisanych na dumnie dzierżonych przez nich transparentach oraz wzajemnej między nimi wrogości — na szereg różnych, oddzielnych, legalnych i nielegalnych manifestacji. Do niecodziennego widoku zaraz dołączył niecodzienny zapach. Dymu i gazu łzawiącego. Następnie rozległy się równie niecodzienne dźwięki — rozbitego szkła z butelek, szyb samochodowych i witryn sklepowych. Huk petard i świst rac mieszał się z odgłosami salw z broni gładkolufowej i okrzykami, wśród których dało się usłyszeć:
— Spierdalamy!
— Strzelają!
— Zabili mnie!
— Zamach na Konstytucję!
— Ja chcę do mamy!
Niezorganizowana masa ludzka poczęła się rozbiegać bez ładu i składu we wszystkich kierunkach, tratując po drodze wszystko, na co napotkała.
Na początku był Chaos — pomyślał Brzydki. — Ale, żeby nie obrażać starożytnych Greków, powiedziałbym, że na początku był niezły pierdolnik. Zwał, jak zwał. Ale początek to to jest zdecydowanie. Prawdziwej, polskiej manifestacji. Poglądy polityczne czy światopoglądowe, które przyciągnęły w to sobotnie, mroźne, styczniowe przedpołudnie taką rzeszę ludzi, już nie mają najmniejszego znaczenia. Są tylko pretekstem, żeby się zebrać w jednym miejscu, dać się wchłonąć przez anonimową zbiorowość i pod jej, pozornie pozbawionym wszelkiej odpowiedzialności, płaszczem, zamienić się w impulsywny i irracjonalny trybik. A raczej — kawałek gówna. Bo gówniana to idea, żeby, zasłaniając się konstytucją, iść na protest w celach czysto destrukcyjnych. Cóż — taka już jest psychologia tłumu. Dobrze, że jestem człowiekiem bez poglądów — podsumował rozmyślania Brzydki.
— Trzymaj się blisko mnie. Trzeba się szybko przykleić do jakiegoś budynku i poszukać innej drogi — zwrócił się do Studencika.
Decyzja o zmianie kierunku marszu została podjęta zbyt późno, bo właśnie natrafili na drugą, kulminacyjną falę masy ludzkiej. Przejście najbardziej utrudniali mężczyźni w spodniach-bojówkach, kaskach i narciarskich goglach na twarzy, trzymający smartfony na selfie-kijach i mikrofony z różnymi napisami, zawierającymi słowo blog lub bloger. Ci zjawiskowi uczestnicy protestu w czasie chaotycznej ewakuacji krzyczeli, że są dziennikarzami i że prawo prasowe gwarantuje im pierwszeństwo ucieczki oraz nietykalność cielesną, objętą szczególną ochroną prawną. Niestety, trafili na Brzydkiego, obojętnego na tego typu hasła. Bo ten, oglądając w celach rozrywkowych wyłącznie Tvp Info i Tvn 24, nie miał pojęcia, co to jest etyka dziennikarska. Stąd jego brutalne, przy pomocy łokci, kopniaków w krocze i gryzienia, utorowanie sobie drogi pod ścianę najbliższego budynku.
Był to dobry pomysł. Niezrealizowany jednak do końca. Brakowało Studencika. Prawdopodobnie wchłoniętego przez ludzką otchłań. W miejscu, gdzie Brzydki się zatrzymał, mniej było ludzi, gazu i świszczących w powietrzu gładkich kul. Miał więc okazję lepiej się rozeznać w sytuacji. Tłum zdecydowanie się przerzedził. Druga fala, w asyście opancerzonych stróżów prawa, już się prawie przetoczyła. Znowu zaczęły się tworzyć małe grupki, łączyły się w większe i tłum powoli powracał do pierwotnych rozmiarów. Teraz tylko przy bardziej spokojnej, bardziej słowem, niż czynem, formie wyrażania swoich poglądów.
— Jebać rząd! — krzyknął damski głos z megafonu.
Po trzykroć odpowiedział tym samym hasłem tłum.
— Jebać policję! — krzyknął damski głos z megafonu.
Po trzykroć odpowiedział tym samym hasłem tłum.
— Jebać wszystko! — krzyknął damski głos z megafonu.
Po trzykroć, jeszcze bardziej zdecydowanie, odpowiedział tym samym hasłem tłum.
— Jest nas dziesięć tysięcy! — krzyknął damski głos z megafonu. — Zwyciężymy!
— Zwyciężymy! — odpowiedział prawie dwutysięczny tłum.
— Boli mnie w pupie! — krzyknął nagle znajomy męski głos z megafonu.
Brzydki skierował wzrok na źródło okrzyków, czyli na oddalony o jakieś sześćdziesiąt metrów od niego podest, gdzie jeszcze przed chwilą stała samotnie kobieta z megafonem. Teraz obok niej stał mężczyzna, wyglądałem przypominający Studencika. Też miał megafon. Kobieta mówiła mu coś na ucho, a ten co chwila wykrzykiwał hasła skierowane do zgromadzonych protestujących.
— Ci zomowcy go prawie zabili! — damski głos z megafonu. — Celowali w głowę, ale trafili w pośladek. Teraz nie będzie mógł już nigdy siedzieć, nigdy jeździć na rowerze. Będzie kaleką do końca życia. Mordercy! Odwróć się, dzielny kolego, pokaż wszystkim krew!
— Chcemy krwi!!! — skandował tłum. — Pokaż dupę! Pokaż dupę! Pokaż dupę!
— Powiedz, czy cię boli? — damski głos z megafonu.
— Oczywiście. Bardzo… — znajomy męski głos z megafonu.
— Mówi, że zajebiście bardzo! Mordercy! Mordercy! Mordercy! — damski głos z megafonu znowu zwrócił się do tłumu.
— Mordercy! Mordercy! Mordercy! — odpowiedział tłum.
— Powiedz nam, jak masz na imię? — damski głos z megafonu.
— Studencik — odpowiedział nieśmiało Studencik.
— Studencik! Studencik! Studencik! — zareagował pełen aprobaty i zrozumienia tłum.
— Jesteśmy z tobą! — damski głos z megafonu — Chcesz nam jeszcze coś powiedzieć?
— Zgubiłem Pana Brzydkiego. Hej! Proszę pana, tutaj jestem! — Studencik zwrócił się do tłumu, zaczął rozglądać i machać ręką. Tłum też machał swoimi prawie dwutysięcznymi, nieświadomymi rączkami. Już zaczynał skandować kolejne pełne współczucia i poparcia hasła, gdy Studencik, zachęcony damskim głosem z megafonu, dodał:
— I wcale nie ma nas tutaj dziesięć tysięcy. Doliczyłem się między tysiąc osiemset osiemdziesiąt pięć a tysiąc dziewięćset piętnaście osób…
Na scenę wkroczył Brzydki i błyskawicznie usunął z niej Studencika. W tle znowu obudziły się demony mas, krzyczące na zmianę z megafonu i z niespełna dwóch tysięcy gardeł:
— Prowokator!
— Wypierdalać!
— Bij, zabij!
— Spalić ich na stosie!
Studencikowi wydawało się, że słyszy też hasło Prawa wyborcze dla kobiet!, ale zignorował to pod wpływem dynamicznej akcji ratunkowej Brzydkiego.
Tym razem wyczucie czasu było idealne, bo deklarujący jeszcze przed chwilą pełne zwycięstwo tłum, zamiast rozprawić się z dwoma prowokatorami, zaczął się rozbiegać na wszystkie strony na widok niespełna czterdziestu, dobrze zbudowanych mężczyzn w kominiarkach i jakichś kolorowych szalikach.
**********
— To tylko drobne draśnięcie — zdiagnozował chwilę później ratownik medyczny, biorący udział w zabezpieczaniu zgromadzenia.
Brzydki z rannym Studencikiem stali już w bezpiecznej odległości od epicentrum protestów, przy zaparkowanym nieopodal ambulansie.
— I będę mógł jeszcze kiedyś siedzieć i jeździć na rowerze? — dopytywał zmartwiony i śmiertelnie poważny Studencik.
— Hehehe… Już za trzy dni — odpowiedział rozbawiony ratownik. — Rana odkażona. Opatrunek założony. Zdrowia — i do domu!
Całkiem nieodległa perspektywa siedzenia i jazdy na rowerze zdecydowanie poprawiły poszkodowanemu humor. Dlatego bez oporów posłuchał Brzydkiego i natychmiast poszli dalej z zamiarem odwiedzenia Byłego Męża.
— Boli mnie jednak odrobinę w pupie — stwierdził po chwili Studencik. — Możemy iść trochę wolniej?
— Możemy. Ale tylko trochę — odpowiedział Brzydki. — I w zamian powiedz mi jeszcze coś o Ładnej. Może jakiś szczegół, który ci umknął. Spróbuj sobie jeszcze coś przypomnieć.
— Czerwone szpilki.
— Co z nimi?
— Jak wczoraj wychodziła z mieszkania o godzinie 09:34, miała je na sobie. Nie wydaje się to panu dziwne? Chodzenie w styczniu w szpilkach? Nie za zimno przypadkiem?
— Nie. To akurat normalne. Ona zawsze chodzi w szpilkach. A po śniegu nie musi, bo wszędzie jeździ taksówkami. A jak zamykała drzwi, to na który zamek?
— Tylko na dolny.
— A ile razy przekręciła klucz? Raz czy dwa?
— Przepraszam, ale nie zapamiętałem, bo się akurat wtedy za bardzo zapatrzyłem na łydki i szpilki Pani Ładnej.
— …Ech… — westchnął przeciągle Brzydki, w równym stopniu z powodu rozczarowania, co z tęsknoty za łydkami i szpilkami Ładnej. — Jak sobie coś jeszcze przypomnisz, mów od razu. Okej?
— Pewnie, że tak. A tak w ogóle, to po co ci ludzie strajkowali? — Studencik wrócił do burzliwych wydarzeń sprzed kilku chwil.
— Każdy obywatel ma prawo uczestniczenia w zgromadzeniach publicznych — odpowiedział obojętnie Brzydki. — Gwarantuje to konstytucja. Jest to jeden z fundamentów państwa prawa.
— Ale po co uczestniczyli w tym zgromadzeniu?
— Żeby wyrazić swoje poglądy.
— A jakie to były poglądy?
— Do końca nie wiem. Po transparentach stwierdzam, że byli tam, między innymi, przeciwnicy dyskryminacji pedałów.
— Pedał to brzydkie określenie. Powinno się mówić: gej.
— Niekoniecznie. To tylko niesprawiedliwa poprawność polityczna.
— Dlaczego niesprawiedliwa?
— Bo, tak samo, jak pedały korzystają z wolności zgromadzeń, tak ja korzystam z wolności słowa. I, jak mam ochotę, to mówię: pedał.
— I w obu przypadkach gwarantuje to konstytucja?
— Tak. Ale musisz wiedzieć, że przepisy konstytucji rzadko kiedy mogą być stosowane bezwzględne.
— To znaczy?
— W skrócie oznacza to, że ten, kto, w realizacji w swoich praw, powołuje się bezpośrednio na konstytucję, jest debilem.
— To ja, na szczęście, nie jestem debilem. Bo nawet nie znam konstytucji… — ucieszył się Studencik — Ale, z drugiej strony, to tym pedałom może być przykro, kiedy się o nich tak mówi…
— A mi jest przykro, kiedy muszę ich widzieć na ulicy. Więc jest remis.
— A dlaczego ludzie dyskryminują pedałów?
— Nikt ich nie dyskryminuje! I ten stan ich denerwuje. Dlatego wychodzą na ulicę. Żeby… ktoś ich dyskryminował. Bo ludzie stali się na tyle tolerancyjni, że zapomnieli o ich istnieniu. Więc pedały, protestując, chcą po prostu o sobie przypomnieć.
— A ja znam przykład dyskryminacji pedałów — ożywił się Studencik.
— Jaki?
— Prezydent Biedroń.
— To akurat najgorszy przykład. To, że został prezydentem Słupska, czy tam innego Sopotu, świadczy właśnie o daleko posuniętej tolerancji.
— A właśnie, że nie! — nie zgodził się Studencik. — Był dyskryminowany, bo nie wygrał w pierwszej turze.
— Ja cię grzecznie przepraszam, ale co ty bredzisz? Przecież wygrał w drugiej turze!
— No właśnie! Dopiero w drugiej. A dlaczego? Ano dlatego, że był dyskryminowany w pierwszej.
Brzydki odstąpił od dalszej dyskusji. Wystraszył się, że rozmówca go zamęczy — dostrzegł w nim potencjał na mistrza retoryki. Wtrącił jednak uwagę formalną. Bo nie dawało mu to spokoju:
— Dobrze. A mógłbyś nie używać słowa „ano”? Nie wiem dlaczego, ale niektóre słowa bardzo mnie drażnią. A najbardziej te, które nie pasują do kontekstu wypowiedzi. No i to nieszczęsne „ano”.
— Nie ma problemu — odpowiedział Studencik, po czym, przyjmując postawę bystrego słuchacza, na koniec dodał: — Chociaż bynajmniej konstytucja gwarantuje mi wolność słowa…
**********
Drzwi do klatki schodowej tym razem były otwarte.
Dobrze — pomyślał Brzydki — bo tutaj numeru też nie pamiętam. No i domofon też zamazany. Patrząc na panel domofonu, Brzydki chwilę zastanawiał się, jak może wyglądać herszt osiedlowej bandy zamazywaczy domofonów. Czy jest pełnoletni, czy ma jakiś zawód, jak się odżywia, czy lubi góry, czy ma fetysz na punkcie kobiecych stóp, czy jest faktycznie hersztem bandy, czy działa jednoosobowo. No i jak wyglądałby z głową posmarowaną miodem i wsadzoną do mrowiska…
Mieszkanie na pierwszym piętrze.
Wreszcie jakiś mały cud — pomyślał Brzydki. — Chociaż trochę bliżej do celu.
Wyczuł, że Studencik chyba bardziej się spocił, bo odór rybiej zdechlizny zrobił się bardziej intensywny. Zignorował to jednak i zapukał do drzwi, mając w pamięci, że dzwonek nie działa. O którego naprawę wielokrotnie pewnie prosiła Siostra Ładnej, nie oczekując aktywnej reakcji Byłego Męża. I co zapewne było jednym z istotnych elementów rozkładu ich pożycia małżeńskiego. Zapukał nie mocno, ale z wystarczającą siłą, żeby drzwi się uchyliły.
Co za kretyn nie zamyka drzwi! — pomyślał Brzydki. O sobie nie myśląc w tym momencie wcale. Wszedł i, nie spotykając się z reakcją na powitalne Jesteś tu, chuju?, zaraz chciał wyjść. Szanował bowiem prywatność. Zwłaszcza osoby, z którą się już nie pije wódki. Uznał, że Były Mąż pewnie poszedł do sklepu. Przed opuszczeniem mieszkania powstrzymał Brzydkiego coraz bardziej nasilający się smród. Czuł wyraźnie, że źródło jest w mieszkaniu. I że tym razem przyczyną nie jest przykra dolegliwość Studencika, który cały czas stał za progiem.
Brzydki węch miał dobry. W łazience, na podłodze, leżały wielogodzinne, a może nawet wielodniowe zwłoki. Bo przy ciele zobaczył jakieś ciemne, dziwne plamy, które wyraźnie się ruszały. Najbardziej ta na wysokości głowy. Dokładniej — na wysokości szyi. A raczej miejsca, gdzie jakiś czas temu znajdowała się głowa. Trup, mimo że jej pozbawiony, został przez Brzydkiego momentalnie rozpoznany. Po charakterystycznym tatuażu na prawym przedramieniu. Czarno-białym. Z napisem: Boski Dżolero — Rucham jak Del Piero.
To właśnie to przedramię kiedyś nieudolnie zasłaniało się przed Brzydkim.
Przed wybiciem dwóch zębów.
**********