kwiat opuncji
Dla Łosia
Życie jest jak opuncja.
Momentami gładkie i proste,
wypełnione miąższem,
momentami najeżone drobnymi kolcami
silnie wbijającymi się w skórę i ciężko usuwalnymi,
wreszcie zakończone długimi ostrymi szpikulcami,
po których należy wracać do miąższu
w poszukiwaniu kwiatu rozświetlającego
otoczenie swą obecnością.
Kwiatu dającego nadzieję.
Można wiecznie kwitnąć,
lub też wiecznie obfitować w ostre
i nieprzyjemne kolce
oraz dotykać ich ciągle.
Wszystko zależy od nas samych.
Droga, którą podążamy
posiada wiele zakończeń.
Nasze jest jeszcze nieznane.
Czas w odpowiednim momencie
pokaże nam cel,
lub przyśle kogoś z pomocą.
Ważne,
byśmy pomoc chcieli przyjąć
i zrozumieć.
Jedna opuncja,
trzy kolce
i jeden kwiat.
Jeden,
jedyny
…
wieczór
Słońce powoli zbliżało się do linii horyzontu. Z pokoju Mike’a wyglądało to po prostu magicznie. Złocista kula mieniąca się wszystkimi możliwymi odcieniami żółci i pomarańczu za chwilę miała zderzyć się z gniewnie wyglądającym tego wieczoru morzem. Promienie strzelające w górę wyglądały niczym fale oceanu, które wzbijają się na chwilę w przestrzeń tylko po to, by za chwilę zniknąć w niebycie, z którego powstanie kolejna, potem kolejna i następna z wielu. Każda inna mimo podobieństwa. Każda dumnie wzbijająca się w górę i każda kończąca w taki sam sposób. Tak samo te promienie, dzień w dzień dramatycznie wyrywają się zza linii horyzontu, by choć jeszcze raz dotknąć drzew, musnąć trawę, ogrzać ścianę bloku, z której pęknięcia wyrasta mech, by spojrzeć Mike’owi prosto w oczy, Mike’owi, który jak co wieczór siedzi w oknie przy komputerze i spogląda w dal Świata Realnego i Wirtualnego. Gdyby można było zatrzymać chwilę Mike chciałby, aby to była właśnie ta. Słońce pogrążające się w otchłani morza. Słońce dające nadzieję. Słońce mówiące „dziś odchodzę — jutro wrócę”. Słońce od wieków niezmienne i takie samo, okrągłe, złociste, promienne, radosne i ciepłe — jakże bardzo ciepłe.
„Jutro” — pomyślał Mike — „Jutro będzie tak samo przewidywalnym dniem jak dziś, tak samo żałosnym, uporządkowanym i zaplanowanym od pierwszej sekundy do ostatniej godziny”.
Mike zapomniał, jak to jest być dzieckiem, beztroskim, bezproblemowym, szczęśliwym i pogodnym. Pęd życia i Wielka Gonitwa za „szczęściem Dorosłych” sprawiły, że zapomniał małego chłopca, siedzącego beztrosko na plaży, budującego zamki z tysiącami wież. Dziecko pojawiało się w nim na ułamki sekund w chwilach takich jak ta, było jednak zbyt słabe, by zostać na dłużej. Duży, dorosły i wykształcony Mike szybko się go pozbywał.
Ten wieczór był jednak nieco inny.
Mike nadal siedział w oknie, aczkolwiek słońce nie chciało opaść. Od wielu minut tkwiło ciągle w tym samym miejscu dumnie opierając się kolejności rzeczy. Mike początkowo nie dostrzegł różnicy. Dla niego słońce zachodziło, wiedział, że tak musi być. Tak jest od lat, wieczór podobny do poprzedniego, pokazujący jak będzie wyglądał następny. Schemat działania ten sam od wieków. Jeden z promieni przesuwających się wcześniej po bloku zatrzymał się na pąku opuncji stojącej w oknie Mike’a.
On nadal nie wyczuł zatrzymanej chwili i w tym miejscu Opatrzność, jakby chcąc obudzić i wyrwać go z zadumy nad sobą samym, dokonała czegoś niemożliwego. Wszystko dookoła zatrzymało się. Ocean stanął w bezruchu, fala, która miała właśnie roztrzaskać swą piękną grzywę o brzeg zatrzymała się w miejscu niczym arcydzieło sztuki architektonicznej — żadnej konstrukcji, jedynie czysta żywa forma. Ptaki jeszcze przed chwilą lecące wśród przestworzy przypominały teraz wypchane eksponaty muzealne przyklejone do firmamentu nieba. Mike zamarł. Z niedowierzaniem patrzył przez Okno i pierwsza myśl, jaka przeszła mu przez głowę była myślą o tym, że właśnie umarł.
„Czyżby to miał być koniec? Chwila, którą chciałem zatrzymać stoi w miejscu, zupełnie jakby Ktoś nacisnął przycisk PAUSE na pilocie sterującym Wszechświatem.” — myślał Mike przyglądając się temu zjawisku. Drzewo wygięte podmuchem wiatru ciągle sięgało koroną ku Ziemi, promień słońca wciąż ogrzewał pąk opuncji, nadal w tym samym miejscu.
Mike panicznie bał się śmierci. Nie potrafił wyobrazić sobie świata bez siebie. Chciał zanim odejdzie pozostawić Coś po sobie. I teraz tu, w tym miejscu wstrzymany za oknem krajobraz sprawił, że ogarnął go strach. Był sam. Zupełnie sam. Z dala od rodziny i przyjaciół, od bliskich mu ludzi, z którymi spędzał każdą wolną chwilę.
Przez głowę myśli przebiegały mu niemal z prędkością światła. Jeszcze tyle do zobaczenia, jeszcze tyle do poznania. Jeszcze tyle do przeżycia.
Był przerażony, biegał po pustym i cichym mieszkaniu od okna do okna i wszędzie widział ten sam widok. Uchwycony kadr. Zdjęcie Boga. Bał się, że nie będzie mu dane zobaczyć kolejnego zachodu słońca, skoro ten zamarł. Bał się, że koniec dopadał go w jego samotności. W pośpiechu szukał możliwości połączenia się z kimś znajomym, z przyjaciółmi, jednak wszystko odmawiało posłuszeństwa. Internet utknął na stronie z ogłoszeniami matrymonialnymi i żadnym sposobem nie dało się go przełączyć na pocztę elektroniczną, każdy z telefonów milczał.
Mike zaczął miotać się po mieszkaniu, krzyczeć, wołać — Nic — cisza, jego głos ginął gdzieś w czterech ścianach. Poddał się. Usiadł ponownie przy oknie niedaleko komputera i wlepił po raz kolejny wzrok w horyzont, nad którym słońce ciągle stało nadal w tym samym miejscu. Czuł się jak bohater świata baśni oglądający trójwymiarowy obraz. Wiedział jednak, że to nie martwa i pusta fotografia, to Świat. Świat, który stał w miejscu. Zapragnął mieć obok siebie kogoś z przyjaciół, jednak wielokrotne próby łączenia się z którymkolwiek dawały teraz ten sam efekt — NIC. Nic i cisza. Przeraźliwa cisza, która wwiercała się w głowę niczym śruba. Żadnej muzyki, żadnego szeptu drzew czy szumu fal. Tylko on, krajobraz i cisza. Bezradność spowodowała, że na jego delikatnej twarzy pojawiły się łzy. Nie były to łzy gniewu, bólu, szczęścia czy też nienawiści — były to najprawdziwsze łzy płynące z głębi serca. Myślał o życiu, które dotąd prowadził, o przewidywalnych dniach, tygodniach, miesiącach a nawet latach. Myślał o samotności i o swoich rodzicach. Myślał o przyjaciołach, o znajomych i o ludziach, którzy pojawili się w jego życiu na chwilę. Myślał o tym wszystkim. Myślał i płakał. Zastanawiał się, w którym momencie zgubił siebie i stał się robotem wykonującym machinalnie czynności dla zadowolenia Świata i innych.
Zamknął oczy.
noc
Kadr za oknem pozostawał ciągle niezmienny. Słońce, promienie, fale, ptaki i drzewa tkwiły ciągle w tym samym miejscu niezmienne w swojej formie.
Mike stał nadal oparty o parapet.
Jedna z łez spadła na wciąż ogrzewany pąk opuncji i nagle stało się coś dziwnego. Słona kropla rozprysła się nad pąkiem a ten rozchylił się z trzaskiem ukazując oczom coś, o czym Mike nawet nie śnił. Był niemal pewien, że to halucynacja. Szybko analizował wspomnienia starając się przypomnieć sobie czy nie brał dziś leków, lub czy też nie miał do czynienia z narkotykami, które mogłyby wywołać omamy wzrokowe. Nic takiego jednak nie miało miejsca — to wszystko dookoła działo się naprawdę.
Na płatkach kwiatu opuncji spał mały chłopiec z potarganą grzywką ubrany w przewiewna koszulę i spodenki tak malutkie i tak idealnie skrojone, że nie mogły wyjść spod ludzkiej ręki. Wyglądał jak mały elf. Prześliczna dziecięca twarz z ciemną oprawą oczu okolona jasnymi włosami. Spał tak niewinnie leżąc na jedwabistych płatkach, przyprószony lekko pyłkiem, który uwolnił się z kwiatu przy jego rozkwicie. Mike pochylił się nad rośliną. Z coraz większym przekonaniem, że śni — w snach przecież można robić to, na co ma się ochotę — chciał dotknąć kwiatu, dotknąć chłopca, ale jego palec zatrzymał się na długim i ostrym kolcu. Poczuł nieoczekiwany ból i krzyknął.
„Przecież sny nie bolą, to nie może być zatem sen. To musi być prawdziwe” — przemknęło mu przez głowę.
Chłopiec śpiący na płatkach przebudził się.
Mike z niedowierzaniem patrzył w jego oczy. Nigdy w całym swoim życiu nie spotkał się z takim kolorem. Jego tęczówki sprawiały wrażenie malutkich lusterek odbijających kwiat, w którym jeszcze przed chwilą tak anielsko spał. Ogniście żółte po bokach przechodzące wewnątrz w głęboki pomarańcz zakończone mikroskopijną czarną źrenicą.
— I czemu się, baranie, drzesz??!! — powiedział rozgarniając niesforne włosy otrzepując je z pyłku, który osiadł na całej jego malutkiej główce, — Nie takie budzenie zamawiałem. Chcesz mnie przyprawić o zawał? W tak młodym wieku byłoby to wielką stratą dla Świata.
Mike był w szoku „Nie to niemożliwe, ja naprawdę muszę spać, za chwilę obudzę się przy biurku przed komputerem, stwierdzę, że po raz kolejny zasnąłem przed monitorem, zrobię sobie kawę, spakuję śniadanie i pojadę do pracy… tak. Tak musi być!”.
— Halo!!! Zatkało Cię bałwanku? — krzyknął chłopiec z płatka opuncji. — Jejć, no nie mogę, kolejny imbecyl w mojej karierze. Ty spójrz lepiej jaką masz teraz głąbiastą minę. Za chwilę szczęka zetknie się z podłogą, jak nie zamkniesz paszczy, a te piękne oczęta wyfruną z orbitek. No nie mów, że nie słyszałeś nigdy o Kwiatowych Duszkach? — ostatnie zdanie wypowiedział w taki sposób, jakby kwiatowe duszki były znane co najmniej tak, jak Madonna i Cher.
— Wyobraź sobie, że nie słyszałem! — odparł Mike. W dzieciństwie czytał setki bajek i baśni, później wertował wszystkie możliwe książki jakie tylko wpadły mu do rąk. Uwielbiał czytać. Ale w żadnej z nich nie było nigdy Kwiatowego Duszka — nigdy do teraz. Zawsze pojawiała się Dobra Wróżka spełniająca ukryte pragnienia, Złota Rybka od trzech życzeń, Czarownica z zatrutym jabłkiem, Wiedźma od mikstur, Miś z klapniętym uszkiem, latające Elfy ze skrzydłami utkanymi z chmur, ale nigdzie nie napisali o aroganckim chłopcu wyskakującym z kwiatka i przedstawiającym się jako Kwiatowy Duszek.
— Co właściwie robisz w mojej opuncji? I może ty wiesz co właściwie dzieje się za oknem? Dlaczego te ptaki zastygły w bezruchu? Dlaczego słońce nadal tkwi w tym samym miejscu od godzin, których nie mam nawet jak zmierzyć, bowiem czas stanął? A może ja już umarłem? Co? Powiedz!!!
Chłopiec na płatkach kwiatu otrzepywał się ciągle z pyłku. Spojrzał na Mike’a pięknymi ognistymi oczami i rzekł:
— Dlaczego mówisz „w mojej opuncji”? Ta opuncja należy do siebie samej, podobnie jak wszystkie elementy wszechświata. Wy ludzie macie dziwny zwyczaj przyklejania aktów własności do żywych elementów układanki zwanej bytem. Czy zastanowiłeś się kiedyś skąd jest ta opuncja? Czy pomyślałeś choć przez chwilę, dlaczego to ona stoi na tym parapecie a nie inna?
— Przypadek! — odparł Mike. — Nie kadź mi tu farmazonów na temat aktów własności i na temat mojej opuncji. Po prostu wyjaśnij mi to, co się dzieje dookoła, to, co się dzieje w moim mieszkaniu, na moim parapecie w moim kwiatku — lub po prostu klaśnij, pstryknij, gwizdnij, pierdnij albo zrób cokolwiek innego, bylebym tylko się obudził!
— Wyjaśnijmy sobie jedno baranku. Po pierwsze nie śpisz — to jest PEWNIAK!! Po drugie — sam nie wiem czy to, co w chwili obecnej prowadzisz można nazwać życiem — raczej spokojną wegetacją, ale nie wnikajmy w to teraz, tę sprawę jeszcze przedyskutujesz dziś sam ze sobą. Po trzecie, opuncja nie jest twoja — jak już ma do czegoś należeć, to jest częścią Natury a sam fakt rzucenia w sklepie garści papierów na ladę nie powoduje przeniesienia praw własności. Po czwarte, gdy pojawiam się ja — i tu znacząco pokazał na siebie — Natura zawsze dodaje coś ze swojej magii by ukazać tę chwilę jako bardziej nierzeczywistą. Po to, abyś obudził się z codzienności i spojrzał na nią trochę inaczej, pod warunkiem, że jesteś w posiadaniu niewielkiej ilości szarych komórek odpowiedzialnych za myślenie. Spójrz przez TWOJE OKNO i zobacz, że wszystko powoli wraca do normy.
Faktycznie. Krajobraz za oknem leniwie wracał do tego znanego Mike’owi z codziennych obserwacji. Fala, która utknęła w bezruchu powoli drgnęła i z hukiem roztrzaskała się o brzeg. Słoneczne promienie znów zaczęły migotać i delikatnie osuwały się w dół. Ptaki ruszyły z miejsca i każdy z nich obrał swój własny kierunek lotu. Drzewo wróciło do swojej pozycji pozornie opierając się sile wiatru, po czym poddało się chyląc koronę po raz kolejny. Cisza wypełniała się muzyką natury, śpiewem ptaków, szumem morza, bzyczeniem świerszczy i grą wiatru wśród liści drzew. Mike oniemiał. „Zatem żyję, Świat znowu wygląda tak jak powinien wyglądać, za chwilę zapewne ten mały robak z niesforną grzywką rozpłynie się, a ja poczuję się jakbym zasnął na jawie”
— Nie, kotku!!! — powiedział chłopiec z kwiatu opuncji — Tak szybko się mnie nie pozbędziesz. Nie mam zamiaru się rozpływać. Przybyłem tu, aby ci coś pokazać i nie mam zamiaru stąd iść, dopóki nie dotrę do twojego wnętrza, a ty sam nie nauczysz się żyć.
— Umiesz czytać w myślach? — odparł zaskoczony Mike — Zatem czego chcesz mnie nauczyć? Skończyłem studia, zdobyłem szeroką wiedzę z wielu dziedzin, pracuję i ciągle doskonalę swoje doświadczenie. Czego Ty, taki mały i bezbronny, możesz nauczyć mnie? Umiem rozwiązywać zawikłane równania, umiem organizować czas pracy, umiem zarządzać ludźmi, umiem prać, prasować, gotować, sprzątać, umiem układać rzeczy na półce, umiem setki innych rzeczy. Więc czego chcesz mnie nauczyć?
— Tak, tak! Niezła gosposia z ciebie. Piorę, sprzątam i gotuję, w wolnym czasie też prasuję. A próbowałeś się kiedyś wsłuchać w ciszę, poczuć wiatr muskający skronie, dotknąć tęczy i spacerować wśród gwiazd? Próbowałeś choć raz? Życie to nie tylko grafik, w który wpiszesz czynności do wykonania. Zgubiłeś się gdzieś po drodze i dlatego JA pojawiłem się dziś wieczorem, by choć na chwilę oderwać cię od rzeczywistości, którą narzuca ci społeczeństwo, rodzina, znajomi, media, literatura, sztuka i muzyka. Czasu mamy dużo — jest moim sprzymierzeńcem i nie zostawię cię dopóty, dopóki nie ujrzę tęczy w twoich oczach. I wyłącz ten beznadziejny komputer, tam nie znajdziesz nic poza pustką, która będzie wrzynała się w twoją duszę tak mocno, że zapragniesz odejść a wierz mi, że masz jeszcze sporo przed sobą.
— Dlaczego uważasz, że tam jest pustka? Tam też są ludzie tacy jak ja. Ludzie pragnący porozmawiać, poznać się, zakochać. Gdyby nie ta „beznadziejna” twoim zdaniem maszyna, nie poznałbym tylu wspaniałych osób.
— Wspaniałych??? — odparł chłopiec — A kogo nazywasz wspaniałym? Mary, która potrzebowała chwilowej rozrywki i wciągnęła cię w wir niepotrzebnych doznań? Frencha poznającego ludzi hobbystycznie i traktującego to jako konkurs — kolejny poznany i odhaczony — następny proszę? Adi zakochanego w sobie po same uszy, niewidzącego nic i nikogo poza sobą samym? Susy wiecznie w depresji, zarażającą wszystko czego się nie dotknie smutkiem? Ćpającego Sama? Erotomanów i erotomanki? Gawędziarzy? Tak — fantastyczne ZOO. Niewątpliwie musiałeś ich poznać, musiałeś ich poznać po COŚ, tylko jesteś zbyt ograniczony, by dowiedzieć się po co. Ale spokojnie. Dzisiaj należy tylko do nas dwóch, a tylko od ciebie będzie zależało, jak szybko nadejdzie jutro.
— Skąd ty to wszystko wiesz????? — krzyknął Mike. — Czytasz we mnie, jak w otwartej książce!
Nie podobała mu się cała ta sytuacja. Nagle dziś mogło trwać wieki, a jutro nigdy nie nadejść. Halucynacja stała się rzeczywistością, kto wie czy nie będzie to dla niego znaczyło całej przyszłości.
Mike przypomniał sobie pierwsze spotkanie z Innym Światem. Światem wyimaginowanym, pełnym obrazów, kolorów, dźwięku i myśli. Światem, którego w żaden sposób nie można było dotknąć, poczuć go, żyć w nim. Można było jedynie chłonąć go całym sobą, podziwiać, marzyć, śnić i poznawać. Można było go współtworzyć, ale nigdy nie można było stać się jego namacalnym fragmentem. Iluzja bardzo mu się spodobała. Całe wieczory, noce i weekendy potrafił przesiadywać przed monitorem i toczyć rozmowy, pisać listy do tych, których znał, lub też chciał poznać. Jakie to było proste. Kilka ruchów myszką, parę komend wprowadzonych z klawiatury i już był wśród innych ludzi podobnych do niego. Tu mógł napisać wszystko nie pokazując swojej twarzy. Mógł opowiedzieć o każdej słabości, każdym marzeniu, każdej tęsknocie, zachowując całkowitą anonimowość. Pasjami tracił kolejne wieczory na pogawędki w sieci. Wydawało mu się, że właśnie ci ludzie rozumieją go najlepiej. Byli jego powiernikami, radzili i słuchali. Części nawet nie poznał osobiście, do dziś pozostali elementami świata, który uwielbiał. Świata marzeń i snów.
Początkowo kochał te godziny spędzone w niby przestrzeni. Z czasem jak dorastał zaczynał powoli nienawidzić dzień, w którym stał się mieszkańcem tego ułudnego świata. Ludzie, których poznawał ranili go, wykorzystywali, wyśmiewali, udawali, że rozumieją nie słuchając nawet co ma do powiedzenia. Kilka lat żył z nimi u boku rezygnując w końcu z ich towarzystwa. Pojawili się na kilku stronach jego historii nie pozostawiając po sobie nic. Nawet nie pamiętał teraz jak niektórzy wyglądają. Lata u ich boku wspominał jako puste i pozbawione wyrazu.
Nie skreślił jednak wszystkich. Z tamtych dni pozostało kilka osób, które można było policzyć na palcach jednej ręki, niczym nić wiążąca go z przeszłością.
Ostatnimi czasy ograniczał się jedynie do odpowiadania na ogłoszenia. W jego duszy tliła się iskierka nadziei podsycająca myśl, że w ten sposób naprawdę pozna kogoś wartościowego, kogoś, przed kim otworzy całą swą duszę, odda całego siebie w zamian za uczucie, o którym marzył od dziecka.
Raz już poznał.
Wydawało mu się, że oto świat postawił na jego drodze kogoś wyjątkowego. Z dnia na dzień zakochał się bez pamięci. Nareszcie on, Mike, miał kogoś, kogo pokochał. Kogoś namacalnego, pachnącego deszczem i świeżo skoszoną trawą. Osobę, z którą spędzał każdą wolną sekundę swojego życia snując dalsze plany. Plany te powstawały jednak tylko w głowie Mike’a. Druga strona była Górą Lodową myślącą wyłącznie o sobie i o swoich korzyściach. Była to największa Góra w życiu Mike’a, najwznioślejsza, posiadająca jedynie strome ściany — żadnych łagodnych podejść.
A wszystko zaczęło się tak niewinnie.
Jeden mały, nic nie znaczący prawie, list elektroniczny zapoczątkował wielką życiową lawinę. Lawinę stworzoną z marzeń, myśli, śmiechu, płaczu i goryczy. Na początku oboje odkrywali przed sobą duszę przy użyciu jedynie słów. Słów dobieranych pieczołowicie, idealnych, mamiących i obiecujących, słów trafiających do samego wnętrza. Mike’owi wydawało się, że świat otworzył się dla niego na całą swoją szerokość. Z niecierpliwością czekał na kolejny list w głowie układając już odpowiedź.
Później był głos, długie rozmowy z kimś, kogo jeszcze nie widział. Głos i słowa stworzyły w jego umyśle ideał. Momentami sam nie mógł uwierzyć, że oto marzenie stało się realne.
Wreszcie doszło do spotkania. Doskonale pamiętał ten dzień. Chłodne listopadowe popołudnie, kiedy do jego serca zapukała po raz kolejny miłość. Tamtego dnia poszli do parku. To, co zapamiętał, to rudy skaczący kolor zestawiony ze stalowym błękitem oczu. Trawnik aż płonął od ruchliwych zwierzątek o miękkim i ciepłym futerku, kicających w rozkoszny sposób. Niewinny spacer wśród spadających liści, wśród rozbieganych wiewiórek proszących wzrokiem o pokarm sprawił, że we wnętrzu Mike’a zakiełkowało malutkie ziarenko, które z czasem przybrało postać wielkiego i silnie ukorzenionego drzewa. Całym sobą chłonął każdą sekundę ze wszystkich spotkań. Walczył o czas, aby było go jak najwięcej.
Góra Lodowa nie pokochała Mike’a. Pozwalała mu na wiele rzeczy, z chęcią ofiarowywała swój czas i towarzystwo, ale nigdy nie stopiła choćby małego fragmentu siebie. Drzewo wypielęgnowane w sercu zostało brutalnie wyrwane z korzeniami pozostawiając po sobie ziejącą pustkę. Pustkę, której nie miał czym wypełnić i odnosił wrażenie, że będzie trwać wiecznie.
Mike za wszystko obwiniał wyłącznie siebie a najbardziej skupił się na piętnowaniu swojej fizyczności. To właśnie wtedy, po rozstaniu, zdecydował się na pierwszą korektę przy użyciu skalpela. Łudził się, że może kiedyś w przyszłości właśnie ten ruch zadecyduje o zakiełkowaniu nowego drzewa. Silniejszego i mocniejszego niż poprzednie, takiego, którego nie powali żadna wichura ani nie zniszczy susza, powódź czy pożar. Mylił się. Żadna z korekt nie poprawiała samopoczucia a jedynie wygląd zewnętrzny. Wygląd, którego i tak nie da się ustrzec przed działaniem czasu. Wygląd, który pewnego dnia i tak pokaże swoje prawdziwe oblicze. Prawdziwą twarz człowieka. Każdy uśmiech i każdą łzę.
Jego serce zawsze biło dla niewłaściwych osób. Uczucia omijały tych, w których powinny trafić same pchając się do lodowych skał pozwalających się jedynie wielbić. Skał, których nie udało mu się stopić, mimo całego ciepła i beztroski, jaką w sobie wtedy nosił. Skał wyniosłych i zmrożonych, z oszronionym podejściem, stworzonych tylko do podziwiania, w zamian dających żal, ból i cierpienie. Momentami miał wrażenie, że łzy są niewyczerpywalne. Płynęły same z siebie w najróżniejszych sytuacjach.
Za każdym razem obiecywał sobie, że już nigdy nie zapłacze z czyjegoś powodu i za każdym razem obietnica ta pozostawała jedynie pustymi słowami. Góry lodowe z przeszłości nie dały się stopić. Był niczym marny alpinista usiłujący wedrzeć się na najwyższy szczyt, ciągle spadający na dół, spychany przez nagły podmuch wiatru.
Być może dlatego też wybrał mieszkanie z widokiem na ocean. Tu wszystko było proste, równe i łatwe. Piasek pod stopami omywanymi przez fale pieszczące delikatnie każdy dosięgany fragment skóry. Gdziekolwiek się nie obejrzał widział wolność. Przestrzeń, za którą nie sposób się schować. Skały i góry podziwiał jedynie na pocztówkach i zdjęciach, których wiele mu pozostało z dzieciństwa.
Od tamtego czasu Mike zakochał się jeszcze dwukrotnie za każdym razem sam depcząc wschodzące ziarno. Raz zrezygnował ze spotkań czując, do czego mogą doprowadzić. Musiałby zniszczyć czyjeś szczęście, by posiąść własne, a tego nie potrafił dokonać. Zawsze przejmował się bardziej uczuciami czyimiś niż swoimi, życiem czyimś niż swoim własnym. Odsunął się unikając jakiegokolwiek kontaktu.
Za drugim razem nie odważył się nawet powiedzieć o tym, co czuje. Z góry skazywał siebie na porażkę. Nie wierzył, że z tego ziarna wyrośnie trwała i wieloletnia roślina. Uznał całą sprawę za bezsensowne i pozbawione nadziei marzenie dorosłego człowieka. Marzenie, które wielokrotnie, aż do dziś, wracało do niego w snach, marzenie, które czasem dało się dotknąć i poczuć na jawie, zawsze pozostawało marzeniem. Myśl, że oto znowu ma dla kogo żyć.
Były to cudowne, ulotne chwile, które Mike kochał i pielęgnował pieczołowicie gdzieś wewnątrz. Oczy wpatrzone w siebie, ciepło gdzieś obok a zarazem gdzieś bardzo daleko, szczery uśmiech wychwycony gdzieś w ułamku sekundy, zetknięcia rąk, czasem warg. Tęsknił do tych momentów, jednocześnie widząc, że nie doprowadzą do niczego dobrego. Pozwalał tym chwilom trwać jak najdłużej i naprawdę umiał się z nich cieszyć.
Wpadł w grę pełną niedopowiedzeń i milczenia, wniosków czytanych między wierszami. Myśli, których nigdy ani nie usłyszał, ani też sam nie powiedział. Bał się wiadra zimnej wody wyrywającego go brutalnie ze słodkiego snu.
Wolał nawet śmierć. Śmierć, która przerwałaby wreszcie rutynę i zakończyła smutne, samotne i bezsensowne z jego punktu widzenia życie. Ostatnio często o tym myślał. O ile wcześniej bał się spotkania ze śmiercią, nie umiał sobie wyobrazić świata bez kogoś takiego jak on, teraz przejście na drugą stronę zaczynało jawić się jako najlepsze rozwiązanie całej sytuacji. Po prostu odejść i odkleić się od całej tej nużącej papraniny w bagnie, w którym to powoli zaczynał tonąć.
Bywały momenty, kiedy budził się nad ranem i wpadał w histerię spowodowaną snem, w którym dane mu było dotknąć szczęścia. Snem, który skończył się wraz z otwarciem oczu, co spowodowało powrót do kolejnego dnia z reszty jego życia.
Uważał, że podświadomość uwzięła się na niego, ciągle pokazując gdzieś w niby przestrzeni dwoje osób połączonych w jedność. Mały, złośliwy chochlik siedzący wewnątrz niego odtwarzał w kółko ten sam odcinek serialu naśmiewając się z niego i mówiąc „Patrz! Tak nigdy nie będzie!”
I faktycznie.
Nie było.
Pozwalał, by to czas podjął decyzję, jak ma zakończyć się ta pełna niedopowiedzeń gra. Nie mówił o tym co czuje, a jednocześnie czekał na wyznanie z drugiej strony, co nie nastąpiło nigdy dotąd.
Mike sam skazał się na samotność. Strach przed kolejnym złamaniem serca był silniejszy od nadziei.
Kwiatowy Duszek zszedł z płatków opuncji. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczął powiększać się i rosnąć, aż zaczął wzrostem przypominać siedmioletniego chłopca. Stanął przy oknie twarzyczką obrócony w stronę ostatnich promieni słonecznych wyglądających zza horyzontu i rzekł:
— Widzisz baranku…
— Nie nazywaj mnie barankiem!! — oburzył się Mike.
— A nie jesteś nim? No faktycznie powinienem się zastanowić, czy w danym momencie nie obrażam baranków. Przecież to takie kochane zwierzaki, tak zupełnie niepodobne do ciebie takiego sztywnego, wbitego w Kanon Życia zaprogramowanego przez Mądrych Wielkich, którzy ani z mądrością, ani tym bardziej z wielkością nie mają nic wspólnego poza pusto brzmiącymi słowami. Posłuchaj mnie teraz uważnie — i tu Duszek odwrócił się — Pewnie nadal myślisz, że śnisz, nieważne, wy zawsze tak reagujecie. Nazywam się Opi i nie pojawiłem się tu bez przyczyny. Przyczyną jesteś ty. Nie jesteś głupi, nie jesteś brzydki, nie jesteś prostakiem, a jednak ciągle jesteś sam, ciągle jesteś niezadowolony z zaistniałej sytuacji, ciągle czegoś ci brak, tylko obecnie sam już zagubiłeś się w tym czego tak naprawdę potrzebujesz. To, że kupiłeś tę opuncję a nie inną, to, że dziś zatrzymało się dla nas, nie jest przypadkiem. Chcę ci pokazać twoje życie w trochę innym świetle, pokazać ludzi w trochę inny sposób, a potem — tu zrobił pauzę — Albo zrozumiesz prawdę, albo wrócisz do swojego Kanonu Mądrych Wielkich. Nie jesteś pierwszą osobą, z którą się poznaję i nie będziesz ostatnią. Ale najpierw zróbmy z tym porządek — i tu rozejrzał się po mieszkaniu — to otoczenie mnie przytłacza.
Opi wykonał gest ręką zupełnie jakby chciał zatoczyć koło. Kontury mieszkania zacierały się, aż całkowicie zanikły a obaj stali na plaży pod niebem migocącym gwiazdami.
„Plaża” — zamyślił się Mike. Jak bardzo kochał to miejsce. Nie tylko dlatego, że zazwyczaj kojarzyło mu się z wakacjami i z wolnością. To właśnie tu, w tym miejscu czuł coś niesamowicie cudownego. Uczucie, które dopadło go może czterokrotnie w ciągu całego życia, za każdym razem w tym miejscu, za każdym razem z kimś innym lub też obok kogoś.
Na tej plaży, wśród niezliczonych ziarenek piasku, wśród muszli i wodorostów, kamieni i patyków wyrzuconych przez ocean, ukryte były jego najpiękniejsze wspomnienia. Myśli, do których wracał bardzo niechętnie. Obrazy burzące harmonię jego życia wbijając się za każdym razem w sam środek umysłu i przypominające to, że kiedyś był szczęśliwy oraz, że chwile te należały bezpowrotnie do przeszłości. Zamykał te chwile w „stalowych pudłach” i starał się tam nigdy więcej nie zaglądać. Uciekał przed nimi.
Teraz, stojąc obok Kwiatowego Duszka, stal sama popękała uwalniając z całą siłą, to co było w niej skryte przed światłem dziennym. Marzenia i przeszłość. Cudowne momenty u boku Szczęścia i Szczęście samo w sobie.
Przypomniał sobie oczy, w które wpatrywał się niejeden raz, uśmiechy, które kochał całym sercem, włosy targane przez wiatr, szaleńczy taniec dwojga ludzi tarzających się w piasku. Ludzi, jak mniemał kiedyś, przeznaczonych sobie.
Chciał o tym zapomnieć. Nie myśleć, traktować jako niebyt.
Nie udało się. Przeniesienie na plażę sprawiło, że wszystkie głęboko ukrywane wspomnienia uwolniły się z siłą gejzera. Uśmiechy, pocałunki, ciepło drugiej osoby, iskra w oku, wszystkie te rzeczy po raz kolejny ujrzały światło dzienne. Stał tak z zamkniętymi oczami wpatrzony we własną przeszłość, tę, którą zakopał i głęboko skrył przed samym sobą. Z każdym obrazem przypominał sobie myśl, która wtedy przebiegała mu przez głowę. Wydawało mu się wtedy, że jest to początek szczęścia. Początek czegoś, co w jego mniemaniu miało trwać wiecznie, unosząc go ciągle na falach życia. Dopiero teraz, w tym miejscu, na tej plaży, uświadomił sobie, że to właśnie było Szczęście. Chwila, która pojawiła się nieoczekiwanie znikąd, biegnąca w nieznanym kierunku. Chwila, z której powinien się cieszyć a nie zakopywać opłakując jej stratę.
— Tak jest o wiele lepiej — rzekł Opi — Zdecydowanie wolę wykłady w przestrzeni.
— Co zrobiłeś z moim domem? Oddaj mi go natychmiast!!! — krzyknął Mike.
— Twoim domem? A jaki on twój? Ty tam tylko mieszkasz, śpisz, jadasz i pijasz. Wegetujesz, traktujesz jak azyl i ucieczkę od codzienności. Zamykasz go na Siedem Spustów, włączasz alarm, żeby przypadkiem nikt nie wbił się do twojej samotni. Czasy księżniczek w wieży już dawno minęły, a nawet, jeśli kiedyś były, to pakowali je tam wbrew ich woli, a ty to robisz na własne życzenie. Zamykasz się nie tylko sam w sobie, ale i we własnym mieszkaniu. Sam ze sobą, sam z własnymi myślami, od czasu do czasu pozwalając osobie z zewnątrz dotrzeć do kawałka siebie. Szkoda, że tak rzadko. Może gdybyś robił to częściej nie byłoby mnie tu, a dziś skończyłoby się dokładnie tak samo jak wczoraj.
— Dlaczego jesteś taki brutalny? Dlaczego mnie ranisz? Nie dosyć, że mam życie, jakie mam, to pojawiasz się znikąd, niszczysz mój świat i depczesz swoimi małymi nóżkami to, co zdążyłem sobie wybudować.
Opi opuścił ręce z gestem rezygnacji.
— Znowu „mój świat”. Czy ty ciągle musisz przypinać metkę własności wszystkiemu czego się nie dotkniesz. To nie jest twój świat, to Świat ludzi, zwierząt, roślin, Świat rzeczy materialnych i niematerialnych. Spójrz w niebo, to nie jest twój księżyc. Świeci dokładnie tak samo dla każdej innej żywej istoty stąpającej po ziemi, dla każdej bezbronnej rośliny, tak samo dla ciebie i dla mnie. A może też masz go na własność i innym każesz płacić za kąpiel w jego blasku? Wy ludzie macie dziwną manię — wszystko musi być WASZE. Wasze drzewa, wasze rzeki, wasze jeziora, wasze gwiazdy, wasze morza i oceany, prywatne plaże, prywatne baseny, prywatne kliniki i ciągłe dążenie do powielania papierków — aktów własności — na których powstanie wycinacie kolejne drzewo. Nie zmienimy dziś co prawda świata, bo nie o to nam chodzi. Dzisiaj chodzi o ciebie, Mike, tylko o ciebie. Mówiąc twoimi słowami — TO TWOJA NOC. Spójrz w górę i powiedz co widzisz.
Mike trochę zdezorientowany małym wywodem Opiego uniósł głowę i spojrzał w gwiazdy. Co widział? Niebo upstrzone mrugającymi kropeczkami z wielką jasną patelnią księżyca pośrodku. Nie było ani jednej chmury. Niebo i gwiazdy. Gwiazdy i księżyc. Księżyc i blask.
— Widzę gwiazdy, a wśród nich jedną, nazwaną moim imieniem.
— Twoim imieniem? — zapytał Opi — A kto ma prawo nazywać gwiazdy? Chodź bliżej. Nie bój się!
Podszedł niepewnie do Opiego. Domyślał się, że sprzeczki i kłótnie do niczego nie doprowadzą. Kwiatowy Duszek nie odejdzie, dopóki mu nie pokaże tego, co skrywa jego umysł. Chwycił go za dłoń i w tym samym momencie poczuł jak jego stopy odrywają się od podłoża. Wielokrotnie śnił o lataniu i nigdy wcześniej nie marzył nawet, że dane mu będzie tego doświadczyć. Czuł się lekki jak piórko opadające na wietrze. Delikatny powiew wiatru wznosił ich ku górze, ku niebu. Ziemia powoli zamieniała się w piłkę a oni zaczęli brodzić między gwiazdami.
— No stop, patrz! Właśnie stoimy przed gwiazdą, która ma rzekomo na imię Mike. Chcesz jej dotknąć? No nie bój się, nie parzy. Dziś niemożliwe staje się możliwe. Dotknij jej i spróbuj się dowiedzieć, jak naprawdę się nazywa.
— Jak to „jak się nazywa?”. Nazywa się MIKE i mam na to certyfikat!
— Wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić ten certyfikat? Matka Natura ci go nie wystawiła, zatem z przykrością muszę stwierdzić, że ktoś cię oszukał. Dotknij JEJ i zapomnij o papierach w domu.
Mike, jak we śnie, podpłynął do gwiazdy. Spojrzał na małą, idealną formę dającą niesamowity blask. Delikatnie, niby dotykając skrzydeł motyla, objął ją dłońmi. Z zachwytem obserwował, jak ręce wypełniły mu się nieziemskim światłem. Zamknął powoli obie dłonie wokół gwiazdy, zamknął oczy i przez ułamek sekundy on i gwiazda stali się jednością. Całe jego ciało zaczęło świecić blaskiem zaczerpniętym z małej gwiazdy zamkniętej w jego dłoniach. Stał się dziwnym tworem wszechświata emanującym delikatną poświatą. Mike poczuł, że gwiazda żyje, bije niczym serce w jego piersi, poznał także jej prawdziwe imię — MIDRIAM. Zrozumiał, że papier, który wisi w domu na ścianie jest głupi i zaspokoił jedynie próżność samotnego człowieka chcącego zaimponować reszcie tym, że coś ma. Coś, czyli NIC. Gwiazda miała mu wiele do pokazania. W trakcie tego swoistego spojenia zobaczył jej narodziny, jej byt i jej historię. Od czasu do czasu rodził się na Ziemi człowiek, który chciał ją mieć na własność. Widział ubogiego starca, który podarował ją swojej córce jako posag, widział plemię czczące jej blask. Widział chłopca, który połączywszy ją z innymi stworzył gwiazdozbiór i wreszcie zobaczył siebie. Siebie odbierającego na poczcie certyfikat. Tak. Zamówił sobie gwiazdę przez Internet, zapłacił kartą i po tygodniu na ścianie wisiał certyfikat własności, a raczej pseudo własności, bo dopiero teraz odkrył, że gwiazda była swoja i żyła swoim własnym życiem idealnie komponując się w układankę Wszechświata. Jeden mały puzzel budujący całość, samotnie niewiele znaczący, ale razem z innymi tworzący coś pięknego. Niebo pełne gwiazd. Firmament usiany migoczącymi punktami podobnymi do MIDRIAM, pojawiającymi się po to, by tworząc sieć pereł na niebie rozświetlić noc. Mike poczuł się bezradny. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że tracąc coś, zyskał coś pięknego w zamian. Stracił wiarę w certyfikat na ścianie. Wiedział już, że jak tylko znów stanie w swoim domu natychmiast zniszczy ten kiedyś napawający go dumą papier a teraz taki bez wyrazu. Rozchylił dłonie i pozwolił by gwiazda wróciła na swoje miejsce i rozświetliła przestrzeń swoim blaskiem. Wpatrywał się w nią ufnym wzrokiem. Któż wie, czy nie był właśnie pierwszym człowiekiem, który pojął nieznane dla pozostałych.
Opi uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że pierwsze wyzwanie dzisiejszej nocy już za nimi i czas przenieść się w inne miejsce, może nawet w inny wymiar. Czuł, że nie będzie łatwo i bał się, że Mike może nie znieść wszystkiego, co chce mu pokazać. Ale wierzył w niego.
Na co dzień Mike był zamkniętym w sobie chłopcem. Nie lubił angażować przyjaciół w swoje problemy. Każdą poważną sprawę sam rozkładał na części pierwsze wnikliwie analizując z samym sobą każdy szczegół. Zupełnie jak dziecko rozkładające długopis na fragmenty i obserwujące, co można zrobić z każdą z nich oddzielnie, jakie funkcje można nadać każdemu szczegółowi z osobna. Czy był przystojny? Raczej nie. Aczkolwiek należał do niewielkiej grupy ludzi których raz spotkawszy nie sposób zapomnieć. Często spotykał się ze stwierdzeniami „Ja ciebie gdzieś widziałem”, „Ja ciebie skądś znam”, po czym, po wnikliwej analizie i przedyskutowaniu możliwych miejsc, w których mogłoby nastąpić spotkanie okazywało się, że czasem nawet nie rozmawiał z tymi ludźmi, tylko mijał ich na ulicy.
Umiał w sposób perfekcyjny dobrać odpowiednią maskę dla wszystkich dookoła. Można by o nim rzec kameleon, świetnie maskujący prawdziwe uczucia. Na pozór pogodny i szczęśliwy, wewnątrz noszący smutek, wściekłość i żal wobec zaistniałych sytuacji. Nikt nie potrafił go rozszyfrować. Swoje prawdziwe oblicze oglądał tylko on sam.