E-book
7.35
drukowana A5
22.98
Kwarantanna

Bezpłatny fragment - Kwarantanna


5
Objętość:
76 str.
ISBN:
978-83-8221-009-5
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 22.98

„Gdzie niewiedza jest rozkoszą,

Szaleństwem jest być mądrym”

Thomas Gray

Prolog

Było to jakoś przy końcówce roku 2019, o ile dobrze pamiętam. Świat zdawał się być spokojny i poukładany. Dla przeciętnego siedemnastolatka, nie było rzeczy, która przejęłaby go bardziej, aniżeli przegrany mecz w LoL’a, czy też zacięcie się podczas golenia. W zasadzie, nie robiło mi różnicy, czy kończy się ten rok czy tamten, każdy bodaj wyglądał podobnie, jak nie tak samo. W wigilię, jadłem tą samą paskudną zupę rybną, te same pierogi z mięsem, popijając to domowym kompotem z brzoskwiń, tym razem nie tym samym, bo rok wcześniej piłem wodę, nie kompot, ale to drobiazg. Jedyne co uległo zmianie w stosunku do poprzedniego roku (i tych dalszych), to podniecenie na myśl o tym, że w 2020 skończę osiemnaście lat, wyprawię grubą imprezę i analogicznie, sam będę zapraszany na podobne. Przed samą przerwą świąteczną, dostałem zaproszenie na jedną z takich imprez (tzw. „osiemnastkę”), co jeszcze bardziej potęgowało moje podniecenie.

Czas mijał powoli, każdego dnia na świecie działy się rozmaite rzeczy, które w istocie — nic mnie nie obchodziły. Bo jakie miał dla mnie znaczenie konflikt USA i Iranu, czy też kredyt zaciągnięty przez hodowcę ślimaków na rozwinięcie swojej fermy? Na pewno znajdą się osoby, które żywią się takimi informacjami i nie są w stanie funkcjonować, bez wlewania w siebie medialnej papki. Media bowiem, każdego dnia faszerują nas wiadomościami ze wszystkich frontów, wrzucają je do wspólnego koryta, a ludzie jak świnie, wyżerają wszystko do cna, nie zważając na to, co właściwie jedzą…

Zakończyłem rok 2019, upiłem się i niczego więcej nie potrzebowałem, na drugi dzień wymiotowałem i cała radość z dnia poprzedniego rozprysnęła się w powietrzu jak bańka mydlana. We wiadomościach można było usłyszeć o pechowcach, którym petarda zupełnie niespodziewanie wystrzeliła w dłoni, przez co każdy z nich stracił co najmniej dwa palce, oraz pijanych kierowcach, którzy samochód prowadzili po raz ostatni w swoim życiu. To straszne, ale dopóki taka wiadomość nie dotyczy kogoś z naszych bliskich, dopóty nie będzie nas ona obchodziła. Tak było i tym razem, oderwałem na chwilę oko od telewizora, odłożyłem kromkę chleba z masłem, spojrzałem przez okno, by po zaledwie dziecięciu sekundach zapomnieć o tym i dalej żyć swoim życiem. Nie było ono specjalnie ciekawe, ale nie było też nadzwyczajnie nudne, przez cały czas towarzyszyło mi przekonanie, że czegoś mi w nim brakuje, tylko czego mogło mi brakować, skoro miałem prawie wszystko?

Na świecie, rozgłosu zaczął nabierać nowy wirus, który narodził się w Chinach, a dokładniej w Wuhan (przynajmniej tak podawały media). Potraktowałem tę informację jak każdą inną — nic ona dla mnie nie znaczyła. Mało tego, szydziłem nawet z osób, które na wieść o wirusie, zaczęły tworzyć teorie, że zaraza jakimś cudem przylgnie do Europy, aż wkrótce opanuje cały świat. Jacy ci ludzie wydawali mi się wówczas śmieszni w swoich przekonaniach. Powtarzałem sobie: „Gdzie my, a gdzie Chiny…”. Sytuacja z dnia na dzień, nabierała rozpędu, a szum medialny stawał się coraz bardziej, nie do zniesienia. Wszyscy mówili tylko o tym i tylko o Nim, sytuacja tam, faktycznie, nie była zbyt ciekawa, nazwano to epidemią, ale w dalszym ciągu — nic sobie z tego nie robiłem.

Jeżeli chodzi o moje „życie uczuciowe”, to tak, miałem dziewczynę, która de facto, teraz jest moją żoną! Ma na imię (pewnie zaczniecie się śmiać) — Florencja… Bardzo ładne imię, idealnie pasowało do tak pięknej dziewczyny, jaką była… Niestety, dwie ciąże, rodzicielstwo i małżeństwo, robią swoje, ale nie chcę o tym pisać… To nie jest tematem tej książki, a Ona mimo wieku i stale próchniejącego ciała, zawsze pozostanie dla mnie piękną i zgrabną Florencją, no i chyba najważniejsze, że ją kocham, czyż nie? Tak czy inaczej, oboje pragnęliśmy (tu kolejny powód do śmiechu), polecieć w 2020 roku na wakacje do Florencji (nie do niej do domu, tylko do miasta we Włoszech), tak dla jasności. Było to nasze szczeniackie marzenie, w tym wieku bowiem, wielką wartość mają rzeczy, które w istocie — nie mają żadnej wartości. No bo, to taka sama sprawa, jakobym miał na imię Filipin i chciał polecieć na Filipiny, dlatego też takie wybryki, zarezerwowane są raczej dla młodych, aniżeli dorosłych osób.

To był kolejny powód, dla którego cieszyłem się z roku 2020, wcześniej, samodzielny lot za granicę, zarezerwowanie hotelu i np. wypożyczenie samochodu, nie było możliwe! To są te sprawy, które przeznaczone są tylko dla osób „pełnoletnich”, nie mylić z osobami dorosłymi. Pełnoletniość bowiem, to nie dorosłość.

Jakoś pod koniec stycznia, wszystko było już zaplanowane i zarezerwowane, mówiąc kolokwialnie, wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Lecieć mieliśmy 12 lipca, dokładnie tydzień po jej urodzinach i miesiąc po moich. Wracać mieliśmy 21 lipca, a 16 lecieć na Sycylię. Połowę wyjazdu planowaliśmy spędzić, błąkając się wśród lasu renesansowych gmachów, a połowę taplając się w lazurowej wodzie i cieszyć — wiecznie błękitnym niebem. Dla mnie wyjazd ten, miał być bogatszym o jeszcze jedną wartość, która dla niej z kolei — nic nie znaczyła. We Florencji urodził się, mieszkał i tworzył bliski memu sercu — Dante, rozkochał mnie w sobie swoją poezją i zainspirował dziełem: La Divina Commedia.

Tymczasem, żądny śmierci wirus, coraz to dotkliwiej kąsał i wyjadał Chińczyków. To kara boska za jedzenie psów, kotów i chyba wszystkich ruszających się stworzeń. Pojawiła się bowiem teoria, że to właśnie przez niehumanitarne targi zwierząt w Wuhan, rozpętała się zaraza. Faktycznie, oglądając filmy z tamtego miejsca odnosiło się wrażenie, że to bezprecedensowa przyczyna zaistniałej sytuacji. Warunki, które tam panowały były odrażające, żywe psy i koty pozamykane w klatkach, zwęglone szczury nabite na pasujące do ich rozmiarów pale. Węże cięte tasakiem, wypatroszone nietoperze, które przeszywały ciało każdego, kto tylko spojrzał w ich martwe, przeklęte oczy. To właśnie one miały przenosić śmiercionośnego wirusa i stać się jednym, z największych morderców w dziejach.

Sytuacja była coraz to poważniejsza, przypadki zaczęto odnotowywać już poza Chinami, ale na nasze szczęście, gdzieś w Azji blisko Chin i daleko od nas. Ja i Florencja, przygotowywaliśmy się wtedy do naszej pierwszej wspólnej imprezy osiemnastkowej. Co do samej imprezy, była bardzo udana, bawiliśmy się do białego rana, a alkohol za nic na świecie nie chciał się skończyć. Szaleliśmy — jak to młodzi — opijaliśmy wygraną Polski na Euro 2020, zdrowie solenizanta, wiele niewartych zapamiętania rzeczy i owego wirusa…

Następnego dnia, oboje obudziliśmy się z ociężałą głową, mdłościami i totalnym brakiem apetytu. Spałem może ze dwie godziny, nie umiem bowiem spać dłużej po alkoholu, zawsze budzę się kiedy świt i mimo usilnych prób, promieniujący ból głowy nie daje mi zmrużyć oka. Chciałbym zaliczać się do tej grupy osób, która po imprezie, pada trupem na łóżko i leży tak do późnego południa, a czasem nawet popołudnia.

Wstałem, doczłapałem się do garderoby, narzuciłem na siebie łachmany, które noszę nieprzerwanie od miesiąca (a może nawet i dłużej), zszedłem z trudem po schodach do kuchni, trzymając się poręczy i powtarzając w głowie: „Boże, żebym się tylko nie zrzygał”. Mój tata wstał jednak wcześniej, a raczej zszedł wcześniej, (bo należy pamiętać, że godzina o której wstaję z łóżka, to godzina, o której się obudziłem, dodać dwie godziny, zatem jak obudziłem się o siódmej, tak na dole byłem najprędzej o dziewiątej). Powitał mnie słowami: „I jak tam? Męczy kacyk?” — uśmiechając się przy tym głupkowato. Odpowiedziałem takim samym głupkowatym uśmiechem, zaparzyłem herbaty, żeby dodać do niej pół cytryny, dwie łyżki miodu, imbiru i soli. Taka mieszanka miała postawić mnie na nogi, miała…

Czułem się bowiem o k r o p n i e, kiedy próbowałem skupić myśli, po mojej głowie maszerowało tysiąc afrykańskich słoni, niektóre obiekty takie jak: szklanki, łyżki czy widelce, dwoiły i troiły mi się przed oczami. „Czy jeszcze ze mnie nie zeszło?” — myślałem zaparzając herbatę. Zrobiłem parę kroków w kierunku sofy i nagle — dźwięk tłuczonego szkła obiegł każdy zakątek mojego domu.


„Kurwaaaa” — krzyczałem głośno, trochę ze złości, a trochę przez gorącą herbatę, która rozbryzgując się po podłodze, postanowiła ucałować i rozgrzać moje gołe stópki. Wtedy nie miałem już wątpliwości czy w mojej krwi, ciągle znajduje się etanol, i to nie przez upuszczenie szklanki z herbatą (to może zdarzyć się każdemu), ale przez fakt, iż mój układ nerwowy nie odnotował żadnej poważnej zmiany, a przecież moje nagie stopy taplały się we wrzątku. „Daj, ja posprzątam, a Ty lepiej już usiądź” — powiedział papo, po czym zrobił mi nową herbatę, co prawda zapomniał o dwóch łyżkach miodu i początkowo, chciałem zgłosić ową szkodę — po chwili opamiętania — stwierdziłem, że w mojej sytuacji, lepiej będzie, jak nic nie powiem.

Siorbiąc, badałem czy herbata nadaje się już do picia i oparłem nogi o stolik, bo te, karały mnie za każdy postawiony wczoraj, taneczny krok. Żołądek chciał zrewanżować się, za każdy przetrawiony mililitr alkoholu, a głowa… Cóż, tutaj opis jest chyba zbędny. Każdy, kto doświadczył zmory, jaką jest KAC wie, przez jakie męki głowa wówczas przechodzi, a ten kto nie wie… Cóż, niech lepiej nie chce wiedzieć i modli się, ażeby się nigdy nie dowiedział.

Moi rodzice każdego wieczora, kiedy ja razem z siostrą, smacznie sobie „spaliśmy”, oglądali najczęściej kanały informacyjne, dlatego też po włączeniu telewizora i dekodera, na powitanie zalewały nas informacje z całego świata i mimo woli, musieliśmy dowiedzieć się czegoś, co w istocie — nic nas nie obchodziło.


Herbata była już dobra do picia, więc wziąłem dość spory łyk, robiąc przy okazji kolejną plamę na mojej bluzie i pierwszą na nowej sofie. Spojrzałem tylko na tatę czy niczego nie przyuważył i pomyślałem, że gdyby ktoś kiedyś o to pytał, wrobię w to młodszą siostrę. Bardzo łatwo wrobić rodzeństwo (głównie młodsze) w jakąś szkodę wyrządzoną przez nas. To ci młodsi na ogół kojarzeni są z rozbójnikami i tymi bardziej nieostrożnymi, w końcu nam, starym, takie rzeczy się nie przytrafiają. Nie rozmyślając nad tym dłużej, sięgnąłem po dwa piloty: jeden od telewizora i drugi od dekodera. Rozkoszując się całkiem wygodną pozycją, miękkim zagłówkiem i ciepłą herbatką, gotowy byłem przyjąć wysyp bezużytecznych informacji, by później przełączyć program i cieszyć się soczystym 4K na sześćdziesięciu-pięciu calach.

Telewizor włączył się, teraz dekoder i po sekundzie moim oczom ukazał się kanał informacyjny, który poprzedniej nocy oglądali moi rodzice. Już miałem przełączać program, kiedy nagle, kątem oka, na pasku wydarzeń przeczytałem informację: „Pierwszy przypadek wirusa w Europie — Palermo, Włochy”.

Miliony myśli przez ułamek sekundy przeszły przez moją przymuloną głowę. Pierwszy raz zdarzyło się tak, że jakaś informacja mnie naprawdę obchodziła, a nawet, lekko zaniepokoiła. Zadzwoniła Florcia, która przeglądając Facebook’a, również natknęła się na tego newsa, była strasznie przejęta, starałem się ją uspokoić i zapewniałem, że nie ma powodów do obaw.

Gdybym tylko wiedział, jak bardzo się wtedy myliłem…

Dzień przed kwarantanną

To był dzień 11 marca 2020 roku, środa. Pamiętam to bardzo dobrze. Moja młodsza siostra była tego dnia w domu, bowiem wszystkie szkoły podstawowe były już zamknięte. Ja chodziłem do liceum, a decyzja o zamknięciu szkół średnich wisiała w powietrzu, jak pyłki drzew zapowiadające wiosnę. Wszystko za sprawą onego wirusa, który odkąd przylgnął do Europy, zdołał pozarażać ludzi niemal na całym świecie. Włochy są przecież skupiskiem turystów z całego świata, stąd też szybkie tempo rozprzestrzeniania się zarazy. W Polsce odnotowano dopiero siedem przypadków, ale patrząc na sytuację w innych krajach i na to, co działo się w Chinach, nikt nie zamierzał długo czekać. Każdy, kto wracał z zagranicy, miał obowiązek poddać się dwu-tygodniowej kwarantannie. Na moje nieszczęście, następnego dnia z delegacji w Berlinie, miał wracać mój tata, którego firma wysłała tam tydzień wcześniej. Wiedziałem, że to ostatni dzień na pożegnanie się z Florencją, każda rozłąka dłuższa niż tydzień, była bowiem nie do zniesienia.

Nie podejrzewałem taty, że będzie zarażony, w Berlinie póki co, też był spokój. Dzwonił każdego dnia i mówił, że gdyby któryś z gości hotelu wykazywał objawy wirusa, nie wyjedzie przez kolejne dwa tygodnie.

Ja starałem się nie czytać o tym, co dzieje się na świecie, bo podobno nie działo się najlepiej, nie panikowałem i byłem raczej przeciwny nagłemu odwoływaniu imprez masowych, półmaratonu w Poznaniu i innych podobnych wydarzeń sportowych. Poszedłem do szkoły, jak zawsze śpiący, na ostatnią chwilę, po minucie spóźnienia, siedziałem już w szkolnej ławce.

Trwała lekcja geografii, frekwencja była zauważalnie mniejsza niż zazwyczaj. Myślałem o ludziach, którzy przewidzieli aktualny stan rzeczy i z których jeszcze miesiąc temu szydziłem. Ciągle uważałem, że wszyscy przesadzają i w istocie — nie ma powodów do obaw. Wirus był niewiele groźniejszy od zwykłej grypy, a ludzie zachowywali się co najmniej dziwnie. W ostatnich dniach, masowo ze sklepów znikały: makaron, płyny dezynfekujące, czy też papier toaletowy. W szkolnych toaletach, po wielu latach niedoli, w końcu pojawiło się mydło, a na ścianie zawisła instrukcja poprawnego mycia rąk. Szkolna higienistka przechadzała się od klasy do klasy i powtarzała to, co zapisane było w instrukcji. Maseczki higieniczne, które rzekomo miały chronić nasze układy odpornościowe, rozeszły się jeszcze szybciej niż makaron, ludzie byli na tyle zdesperowani, że kradli ten towar ze szpitali. W ciągu kilku najbliższych dni wprowadzono całkowity zakaz odwiedzin, ciekawe czy ze względów bezpieczeństwa, czy po to, by ludzie nie zaczęli kraść coraz to nowszych rzeczy. Na takich i podobnych rozmyślaniach, zleciała mi lekcja geografii. Nie dopuszczałem do siebie myśli o dwutygodniowej kwarantannie, traktowałem to jak fikcję i coś równie odległego, jak koniec świata.

Na przerwie, zobaczyłem się z Florcią. Na korytarzu było jakby więcej miejsca i wszystkie parapety tego dnia były wolne. Stanęliśmy pod jednym z nich, raz po raz spoglądając przez okno i wymieniając między sobą ciche spojrzenia. Nie miała złudzeń jak ja i wiedziała, że to dziś musimy pożegnać się na czas dwóch tygodni.


„Coś dzisiaj mniej ludzi” — powiedziała wtulając we mnie blade od zimna policzki. Przytuliłem ją do siebie, nie dając żadnej odpowiedzi. Nie czułem obawy przed wirusem, tylko przed rozłąką z ukochaną. Zadzwonił dzwonek i oboje udaliśmy się na lekcje. Czatując między sobą, postanowiliśmy zerwać się tego dnia wcześniej z lekcji i iść od razu do mnie.

Nie wiedzieć czemu, w szkole przez cały czas panowała jakaś dziwna, napięta atmosfera. Każdy czekał na decyzję o zamknięciu szkoły. To miało być dla nas wybawienie, upragniony czas wolny, kolejne ferie. Nie cieszyłem się jak inni z wiadomych przyczyn, ale mocno kibicowałem premierowi, żeby podjął właściwą decyzję.

Stało się tak, jak wszyscy przewidywali, wszystkie szkoły średnie zamknięte! Dowiedzieliśmy się o tym w połowie matematyki, drugą połowę oglądaliśmy na tablicy interaktywnej dalszą część orędzia. Humory wszystkich, dziwnym sposobem nagle się poprawiły, ale ciągle był to dzień inny niż wszystkie. Być może dlatego, że zamykają nam szkoły przez jakiegoś tam wirusa? Ja jednak miałem dosyć tego dnia, a było dopiero godzinę przed południem. Razem z Florcią wróciliśmy do domu i tam, zajęliśmy się sobą i pożegnaliśmy w odpowiedni sposób.

Kiedy pojechała, dopiero doszło do mnie, że nie zobaczymy się co najmniej przez dwa tygodnie, tata miał być na lotnisku w Poznaniu o godzinie jedenastej, a ja zacząłem tworzyć listę tytułów, które chciałbym przeczytać podczas kwarantanny.

Dzień pierwszy

Kiedy tata wrócił już do domu, a było to chwilę po dwunastej, przekraczając próg drzwi — zaczął głośno kaszleć, prawie się dusić. Moje serce, z prędkością światła przyspieszyło do niemal dwustu uderzeń na minutę, wesoły wyraz twarzy mamy, przerodził się w pełen zwątpienia i strachu, jej czoło zmarszczyło się, a wzrok, który przed minutą był tak łagodny, że rozczuliłby nawet stado wściekłych wilków, wyostrzył się niebezpiecznie i mierzył w kierunku ojca.

„Żartowałem ha ha” — wykrzyknął tata, uśmiechając się przy tym głupkowato i domykając drzwi na klucz. „Pewnie myśleliście, że zamiast słodyczy przywiozłem wam wirusa!” — tak prawiąc dodał — „Baśka, chodź no na dół i zobacz, co tata przywiózł!”. Mi i mamie nie było do śmiechu. Kaszel bowiem, był jednym z objawów wirusa, a w wieku taty, nawet nieleczona grypa mogła wyrządzić tragiczne w skutkach, powikłania. Gdyby tego było mało, chorował przewlekle na płuca. Zarówno on, jak i lekarze, sami do końca nie wiedzieli co mu jest, przyjmował codziennie jakieś leki i w zasadzie to wystarczało. Bóg chyba zbyt dobrze go urządził i musiał sprawić mu jakiś mankament, żeby ten konając, mógł trafić do nieba, a nie do czyśćca. Od dziecka mu się wiodło i dobrze, bo nie znam człowieka szlachetniejszego, zaradniejszego i jednocześnie bardziej zabawnego, niż on. Mama dobrze wybrała, ona z kolei miała tak dobre i wielkie serce, że otuliła by nim chyba cały świat i pewnie nawet, cały wszechświat!

Wszyscy przeszliśmy do salonu, siostra łaskawie zeszła z góry, by wziąć swoją część cukierków i zniknąć ponownie, w otchłani internetu. Baśka była już z tego pokolenia, które zamiast bawić się na dworze, woli spędzać długie godziny przed telefonem. Jednak, nie mam zamiaru jej oceniać, bo sam spędzałem długie godziny, czy to przed telefonem, czy to przed komputerem, z tą różnicą jednak, że większość czasu korespondowałem z Florcią. No i moje dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej, aniżeli jej.

Po krótkiej rozmowie z tatą, również powędrowałem w stronę swojego pokoju, usiadłem na łóżku i pomyślałem, że chyba pójdę pobiegać. Po oblaniu stopy wrzątkiem, zostały mi już tylko dwa małe bąbelki, a pogoda za oknem była wyśmienita. W tej samej chwili przypomniałem sobie o domowej kwarantannie. Gdybym był szaleńcem, jak niektórzy, wyszedłbym biegać na ogródku, jednak nie jestem na tyle ambitny, więc podobnie jak Baśka, zniknąłem w otchłani internetu, zapominając o wirusie, kwarantannie i liście książek, które miałem przeczytać.

Minęła godzina czternasta, moje oczy zrobiły się krwiste, więc pomyślałem, że muszę dać im trochę odpocząć. Wyjrzałem przez okno, żeby napawać się widokiem błękitnego nieba i cirrusów, które rozciągały się po nim, jak rwąca wata cukrowa. Widziałem ptaki (żurawie), które w bojowych kluczach, leciały niczym myśliwce wojskowe, widziałem samolot, który przeszywał błękit nieba, jak żyletka zostawiająca na skórze czerwony ślad. Przez głowę często przechodziły mi takie myśli, które mogły wzbudzać lęk, a nawet odrazę. Niechętnie mówiłem o nich Florci, nie chciałem jej martwić, bo nie było potrzeby. To tylko figlująca wyobraźnia, którą otrzeźwił powiew chłodnego wiatru, wpadający przez uchylone okno, do zduszonego potem, pokoju. Kontynuowałem oglądanie przyrody przez okno, nie mogłem bowiem wyjść na balkon, bo nie było na nim balustrady, o którą mógłbym oprzeć swoje młodzieńcze dłonie. Ratował mnie tylko wiatr, który wpadał tu bez zaproszenia, on tylko przynosił mi powietrze, które tak pewnie mogłem brać w płuca, on jeden, przynosił mi zwiastun tego, co czekało mnie na zewnątrz. Wata cukrowa na niebie rozciągała się coraz bardziej, a ja czułem się dumny, że nauka rozszerzonej geografii przynosi jakieś korzyści. Teraz już wpatrywałem się w jeden punkt, sam nie wiedziałem w co dokładnie, pogrążony w nostalgii, tęskniłem, sam nie wiedząc za czym, czy za Florencją? Czy za starym osiedlem? Czy na tym boskim świecie, jakiś wirus, którego nawet sokół nie dostrzeże swoim bystrym wzrokiem, może wyrządzić więcej szkód, aniżeli dwumilionowa armia takich sokołów, może wyrządzić szkody niczego nieświadomym gołębiom?

Z tego transu, wyrwał mnie głos mamy wzywający na obiad. Pobiegłem czym prędzej do kuchni, bo zauważyłem, że od tego rozmyślania zaczęło burczeć mi w brzuchu. Na moje szczęście, w tym dniu były kotlety schabowe, przyrządzone przez tatę, pychota! Oprócz tego, na talerzu błyszczały oblane tłuszczykiem ziemniaki i z dwa deko kiszonej kapusty — typowy polski obiad.

W czasie kwarantanny, zakupy robili za nas funkcjonariusze policji i nie, to nie jest żart. Razem z nami, w naszym mieście domową kwarantanną, objętych zostało jeszcze ponad czterdzieści innych rodzin, więc służby miały pełne ręce roboty. Codziennie jeździli i sprawdzali obecność w domach, wynosili śmieci i starali się zaspokoić potrzeby zakupowe kwarantannowiczów.

Proszę sobie więc wyobrazić, w jakże niezręcznej sytuacji byli wszyscy ci, którzy na liście zakupowej, niezgrabnymi literami, zapisywali: Prezerwatywy Durex 3szt, truskawkowe, albo wszystkie panie: podpaski, always sensitive. Całe szczęście, moje potrzeby zamykały się do jednej paczki żelek i jednej puszki coli dziennie, ale faktem było, iż nigdy nie widziałem ostatecznej wersji listy. Może to nawet lepiej? Tak, czy inaczej, nie była to komfortowa sytuacja chyba dla wszystkich.

Zabawnym zrządzeniem losu wydało mi się, że spośród tysięcy osób objętych kwarantanną (mowa o całym kraju), jakaś część z nich (prawdopodobnie), nie raz, nie dwa, wykrzykiwała ordynarne hasła typu: „Zawsze i wszędzie, policja jebana będzie”, a teraz, była uzależniona, od „psów” i musiała prosić o zakup, chociażby tych gumek, czy podpasek. Zaiste. Ja sam, nie będę się wypowiadał na ten temat, bo ludzie mają powody, żeby funkcjonariuszy policji, mówiąc bardzo łagodnie, nie darzyć szczególną sympatią, dlatego też, zostawiam to do waszej refleksji, a ja piszę dalej.

Po obiedzie, pochowałem naczynia do zmywarki i powędrowałem z powrotem do siebie. Było chwilę po godzinie piętnastej, a ja zdałem sobie sprawę, że jeszcze całe pół dnia czeka, żeby je zmarnować. Czym prędzej pospieszyłem do pokoju z komputerem i tak, wyparowałem na pięć godzin. Drzwi, jak zawsze miałem zamknięte, słuchawki dociśnięte do skóry wokół uszu, pewnie gdyby ktoś wtargnął się do domu, zdołałby ukraść wszystkie kosztowności i wyjść nieprzyłapany. Tak pochłaniała mnie gra na komputerze, a Basię gra i oglądanie virali, na telefonie.

Pełno nas, a jakoby nikogo nie było — tak pewnie myśleli sobie rodzice, którzy nie mieli z nami wówczas żadnego kontaktu, mało tego, trudno im było usłyszeć, czy wykazujemy w ogóle jakieś czynności życiowe!

Po skończonej grze, z własnej ciekawości, wszedłem na stronę informacyjną, żeby dowiedzieć się o liczbie osób zakażonych, a ta — stale rosła. Wydawało się to rzeczą oczywistą i zupełnie normalną, gorzej miała się bowiem sytuacja we Włoszech, wtedy pierwszy raz pomyślałem, że nasze wakacje mogą niebawem stanąć pod znakiem zapytania. Nie rozmyślając dłużej, wziąłem ze sobą piżamę i poszedłem wziąć prysznic.

Czas kąpieli to u mnie pewna ceremonia, która każdego dnia, wygląda podobnie i trzyma się pewnego, utartego wcześniej schematu. W miarę możliwości, staram się jako ostatni okupować łazienkę z tego względu, że przebywam tam najwięcej czasu. Jeszcze w starym domu, ceremonia nie była tak długa jak w nowym. Tamten prysznic był obskurny, zapleśniały i wzbudzał wśród innych odrazę. Ja, przyzwyczaiłem się już do widoku pleśniejącego brodzika, więc nie robiło mi to sporej różnicy, czy polewam się pięć czy dziesięć minut. Wróćmy jednak do początku, po zrzuceniu z siebie przepoconych ubrań, dosłownie, siadałem na tron. Moją dumę podsycała świadomość o prestiżu porcelany, z której wykonane zostały sanitariaty i umywalki w moim domu. Brałem wówczas telefon do ręki i panowałem tam, przez około piętnaście, do nawet trzydziestu minut.


Po skończonej odsiadce, zaczynała się druga część ceremonii, która mimo iż krótsza, była znacznie ważniejsza.

Po przekroczeniu progu prysznicowego i włączeniu wody, zatrzymywałem wzrok na panoramie mojej łazienki. Po chwili zastanowienia, namydliłem gąbkę i czekałem, aż gorąca woda zacznie parować i robić się coraz gęstszą. Kiedy widoczność była na tyle mała, że z trudem dostrzegałem stojące na wannie mydła i szampony, które de facto, znajdowały się cztery metry ode mnie, zaczynała się trzecia i jednocześnie ostatnia część całej ceremonii. Każdy obiekt, każda płytka, a na końcu ja, wszystko ociekało wilgocią. To właśnie wtedy, wyrzucałem z siebie wszystkie żale i strapienia, to właśnie wtedy myślałem dogłębnie o swoim życiu, czasem nawet o polityce! Z pozoru zwykła kąpiel, wprowadzała mnie w stan „większej świadomości”, to była studnia filozoficzna, a nie jakiś tam byle prysznic! To wtedy, rodziły się we mnie najznakomitsze pomysły, to wtedy zmoczony niemal cały ippokreńską rosą, wysycałem z siebie złote myśli, najdoskonalsze wersy. Moja kąpiel była jak łyk ayahuasci — niemal psychodeliczna. Odpływałem gdzieś w odmęty świata, odkrywałem najskrytsze zakamarki kosmosu, a to wszystko w ciągu piętnastu minut. Po kąpieli, byłem natchniony i wolny od cierpienia. Ta codzienna rutyna każdego człowieka, stała się dla mnie… Katharsis

Po kąpieli otwierałem drzwi, a latem okno, żeby zbić trochę wilgoci. Brudną bieliznę rzucałem do kosza, a domowe ciuchy niedbale do szafki w garderobie. Zawsze bluza połączona była z koszulką, oszczędzałem tym sposobem sporo czasu i zakładałem od razu dwie rzeczy naraz, ot taki protip.

Cała „ceremonia” traciła jednak na wartości, kiedy przychodził rachunek za wodę, a tata wyzywał mnie, że moja kąpiel trwa o dziesięć minut za długo. To zabawne, że wymyśliłem sobie tę historyjkę, żeby w razie potrzeby usprawiedliwiać się z długiej kąpieli, ale bądź co bądź, miała ona wiele wspólnego z prawdą.

Na sam koniec tego dnia, postanowiłem wynagrodzić Florencji, małą aktywność na czacie i napisałem jej taki oto prosty i krótki wierszyk:

Florencjo, Florencjo

Najdroższa ekscelencjo

Twoje piękne ciało, Twoje piękne oczy

Twój dotyk za moim, powolutku kroczy

Porwała mnie przez Ciebie, niewola ochoty

A ja usycham, jak kwiat — z tęsknoty


Gorzka była myśl, że to dopiero początek naszej rozłąki. Zdzwoniliśmy się, rozmawialiśmy prawie do świtu i oboje, z głową przy telefonie, oddaliśmy się w ramiona snu.

Zakończył się bowiem pierwszy dzień kwarantanny, był długi i nudny, a na dodatek cały spędzony w domowych murach. Przerażała mnie myśl, że tak mają wyglądać moje najbliższe dwa tygodnie. Kiedy na świecie wirus szalał, zarażając rzesze osób i paraliżując kolejne miasta, ja zupełnie obojętny i niczego nieświadomy, śniłem o niestworzonych rzeczach, przewracając się z jednego boku na drugi.

To chyba jakieś żarty

Obudziłem się o godzinie dwunastej w samo południe. Rolety zasłonięte były tak mocno, że żaden promyczek słońca nie był w stanie się przez nie przebić. Przetarłem zaspane oczy i sięgnąłem po telefon, żeby choć trochę je odsłonić. Miałem o tyle wygodnie, że wystarczyły trzy kliknięcia i momentalnie, w pokoju robiło się jasno.

Moi rodzice i siostra, dawno byli już na nogach, a ja

schodząc na dół, wrzucałem na szybko lekkie śniadanie i wracałem do swojego pokoju. Postanowiłem ruszyć pierwszą książkę z mojej listy, była to znana chyba wszystkim antyutopia Orwell’a — „Rok 1984”, a w oryginale „Nineteen Eighty-Four”. Smakując, zrobionej przez siebie wcześniej osiemdziesięcio-mililitrowej filiżanki kawy, poznawałem prawdziwe oblicze Wielkiego Brata. Muszę przyznać, że książka wciągnęła mnie jak odkurzacz, nie mogłem oderwać oczu od tekstu od niemal czterech dni, a końcówka, cóż, nie będę wam spojlerował…, sami musicie się przekonać! Przeczytałem tę książkę w cztery dni, co jak na mnie jest wynikiem wręcz rewelacyjnym. Nie należałem bowiem do osób zaczytanych, a listę książek, które w życiu przeczytałem, śmiało można było policzyć na palcach obu rąk i jednej stopy. Dlatego też, moim postanowieniem na czas kwarantanny, było, nazwijmy to nadrabianie zaległości.

Ku mojemu zdziwieniu, razem z Basią stawaliśmy się

przykładowym rodzeństwem i spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu. Wcześniej bowiem, ograniczaliśmy kontakt do zaledwie kilku, w porywach do kilkunastu minut dziennie, a teraz? Wzorowy brat i siostra! Trochę przesadzam, ale faktycznie było widać poprawę, oprócz mnie i Basi, zaczęli zauważać to rodzice, a to dobra podstawa do budowania na niej fundamentów korzyści.

Niestety, nic w życiu nie trwa wiecznie. Któregoś, z

pierwszych dni kwarantanny (nie pamiętam dokładnie, którego), całą rodziną graliśmy w salonie w Rummikub. Była to gra, którą moja kochana Florcia, kupiła Baśce na imieniny. Gra wciągnęła naszą familię, jak mnie samego powieść Orwell’a. W wolnym czasie, zdarzało mi się grywać z Basią pojedyncze partie, a często, wieczorami grywaliśmy wszyscy w czwórkę. Była to gra logiczna polegająca na tworzeniu sekwencji i ciągów liczbowych, brzmi to dość strasznie, ale zapewniam was, że wciąga jak odkurzacz (haha)! Wracając, każdy z nas miał swoje, ściśle określone miejsce — ja z tatą na wełnianym dywanie, a mama z Basią na sofie. Batalia toczyła się na kawowym stoliku z litego, dębowego drewna. Nad nami przyświecała futurystyczna lampa, tworząca miraże na lakierowej powłoce stołu. W tle, przygrywały najczęściej najznakomitsze kapele lat 60-tych, a plazma wyświetlała końcowe napisy kończącej się bajki. Krótko mówiąc, arena była gotowa do walki i czekała na zgłoszenie gotowości przez zawodników. To bowiem, było kwestią indywidualną i zależało od personalnych upodobań, dla przykładu, Basia zawsze przed rozgrywką oglądała telewizję i przygotowywała całą grę. Ja, pobudzałem szare komórki do działania układając kostkę Rubika. Jednocześnie, poprawiało to krążenie w całym organizmie, a zdolności analitycznego myślenia wspinały się z wolna na szczyt swoich możliwości.

Partię miała zacząć Baśka. Kiedy zaś ona tworzyła w

głowie sekwencje i analizowała w skupieniu wylosowane karty, wszyscy pozostali (czyli ja i rodzice), czekali w skupieniu na pierwszy ruch. Napiętą atmosferę, rozładował zupełnie niespodziewany i zdziwiony głos mamy:

„A co to za plama?” — zapytała, wlepiając w nią dociekliwy wzrok. Początkowo byłem zdezorientowany, jednak po chwili doszło do mnie, że to ta sama plama, którą zrobiłem jakiś czas temu będąc na kacu. Postanowiłem, wstrzymać na chwilę oddech i nie wyduszać z siebie żadnego słowa, które miałoby oskarżać Basię. Nie robiłem tego dla jej dobra, po prostu chciałem pozostać neutralny do czasu rozwoju sytuacji.

Przez chwilę, zrobiło się bardzo cicho, muzyka

automatycznie przycichła, jakby ktoś z góry kontrolował wszystko, co dzieje się podczas spektaklu. Mama rzuciła podejrzliwe spojrzenie raz na mnie i raz na siostrę. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego krąg podejrzanych zawsze musi zamykać się w obwodzie rodzeństwa czyli pociech? Teraz, kiedy jestem już prawie pięćdziesięcio-letnim ojcem, nie mam złudzeń co do zasad obowiązujących w rodzinie, a są tylko dwie:


— Zasada Pierwsza, rodzice mają zawsze racje i nigdy nie są winni.

 Zasada Druga, w przeciwnym razie patrz zasada pierwsza.


Tak więc, pozostało mi tylko patrzeć niewinnym wzrokiem i w razie potrzeby, zgonić wszystko na Baśkę. Co prawda, podejrzenia mamy wychylały się bardziej w jej stronę, aniżeli w moją, ale wolałem się zabezpieczyć i podbudować swoją prawie wygraną pozycję. „Ciekawe, kto pił ostatnio herbatę przed telewizorem?” — wysyczałem z jadem szydery, rzucając lekceważące spojrzenie w kierunku bezbronnej siostry. Automatycznie, całe oburzenie mamy spadło na młodą, jak ciężka podeszwa stopy, gładząca bezradne mrówki. Tata, jak zawsze obojętny i neutralny, odszedł od stołu, żeby zaparzyć sobie kawy. Wiedział, że mama traktuje sofę i każdy mebel znajdujący się w promieniu dwóch metrów, jak największą świętość. Należy obchodzić się z nimi delikatnie, zawsze zdejmować laczki przed wejściem na dywan i pod żadnym pozorem, nie jeść ani nie pić na sofie! Ten, kto złamie tę zasadę, może przygotować się na nadchodzącą śmierć. Śmierć, która nie przychodzi szybko, jak zamówione dzień wcześniej paczki na Allegro. Ten rodzaj zgonu, klasyfikowany jest jako najbardziej masochistyczny na całym, bożym świecie. Ludzie, na samą myśl o katuszy, chcieliby sami popełnić samobójstwo i oddać się w ręce szatana. Jednak ona, przychodzi w najbardziej niespodziewanym momencie, atakuje właśnie wtedy, kiedy człowiek myśli, że na pewno nie spotka go właśnie wtedy. Kara ta, była bowiem przeznaczona dla osób, które zbeszcześciły największą świętość, którą w przypadku mamy — były meble.

Oczywiście groteskuję, ale nic innego mi nie pozostało,

widząc w jaką furię wpadła matka. Spokojna jak kwiat lotosu kobieta, w ułamku sekundy zamieniła się w najokrutniejszego demona. Basia, została ukarana i na tydzień odebrano jej telefon. A raczej, taki był zamiar…

Wystarczyła jedna noc, żeby dobry duch, z powrotem

zamieszkał w sercu mamy, a Baśka odzyskała swoją stratę. Nasze stosunki, nieznacznie uległy pogorszeniu, chociaż była to kwestia dwóch dni, aż wszystko wróciło do normy.

Zastanawiacie się pewnie, czy podczas takich sabotaży

brały mnie jakieś głębsze wyrzuty sumienia? Odpowiedź brzmi: nie. Jestem pewien, że gdyby role się odwróciły, postąpiła by tak samo, co więcej, już wtedy wiele razy na mnie kablowała. Bywały jednak sytuacje, kiedy stawałem w jej obronie i vice versa.

Czas mijał mi powoli i bezstresowo, cieszyłem się wolnością i nadmiarem czasu wolnego. Należałem bowiem do grupy osób, która potrzebowała nudy i istotnie, lubiła się nudzić. Nie ma w tym nic złego, bardzo cenię sobie czas wolny, a raczej świadomość, że mam go w nadmiarze. Niestety, nigdy nie potrafiłem tego faktu dobrze wykorzystać, zawsze marnowałem czas na jakieś bzdury, narzekając potem, że mam go zdecydowanie zbyt mało.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 22.98