Seria tajemniczych porwań wstrząsa i absorbuje cały świat. Stawką staje się życie niewinnych dzieci, których los już wcześniej był przesądzony. Panujący system uzależnień w medycynie zostaje zachwiany pod presją żądań porywaczy. To co wydaje się złem, staje się siłą ratującą życie. Z oparów kłamstw ujawnia się potęga prawdziwej mocy zakazanej rośliny. Czy uda się odwrócić przeznaczenie i zmienić los tych, którzy zostali skazani na śmierć?
Powieść ta poświęcona jest pamięci wszystkich tych, którym nie dano szansy.
Od autora.
W podzięce tym, którzy wspierali mnie podczas pisania, a przede wszystkim mojej żonie Małgorzacie z Las Vegas, Bogumile z Poznania i Piotrowi z Miami. Jesteście wspaniali. Bez waszego wsparcia, moja myśl nie zakończyłaby się przełożeniem na papier. To dzięki waszej obecności powstała opowieść o wartościach, które składają się na sens naszego istnienia. W mojej opowieści są one docenione i ważne. Zdrowie i życie łączą się w jedną całość, nie można ich rozdzielać. Niestety, jest to tylko fantazja. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej.
A przecież wszyscy powinniśmy mieć prawo do zdrowia, takie samo, jak prawo do życia. Nasze zdrowie, bowiem, jest podstawowym warunkiem istnienia drugiego. Nie zapewniając prawa do zdrowia, nie chroni się prawa do życia. Jeżeli moja opowieść stworzy szansę dla choćby jednej osoby, cel jej zostanie spełniony. Życzę wszystkim zdrowia, a co za tym idzie wspaniałej podróży przez czas, nazywany potocznie życiem.
Robert D. Biernaciński
Rozdział 4
Negocjator
Plan Zebra
Port Douglas, 28 sierpień 2019.
Klimat w Port Douglas to przede wszystkim duża ilość słońca, piękne ciepłe morze i orzeźwiającą morska bryza. Są tam w zasadzie dwie pory roku. Okres zimowy, charakteryzujący się wysokimi temperaturami i niskimi opadami, oraz okres letnich umiarkowanych temperatur i wysokich opadów.
Karol, Hogan Stone i John Wikvaya byli już na miejscu, przylecieli wczoraj rano. Mieli jeden wolny dzień zanim zjawi się Henry. Natomiast Matius i Steve, zaraz po wyjściu ze szpitala w Poznaniu zapowiedzieli się na dzisiejszy wieczór. Trójka obecnych postanowiła, więc wybrać się na krótką wyprawę po pięknej zatoce Wielkiej Rafy Koralowej. Polecieli tam helikopterem zaraz po przybyciu. Wylądowali na prywatnej plaży ze śnieżno-białym piaskiem, która należała do Henrego i Barbary. Carlos nie pojechał na wyprawę, musiał zająć się szczegółami akcji Zebra. Z przepięknej plaży wypłynęli na lazurowe wody zatoki łodzią motorową. Spędzali czas, relaksując się jazdą na nartach wodnych i skacząc po spienionych falach na skuterach wodnych Seadoo. Około południa Wikvaya zaproponował snorkeling.
— To świetny sposób na relaks — przekonywał — szczególnie w tak ciepłych wodach jak tutaj.
— Maska, fajka, płetwy i nic więcej nie potrzeba poza przejrzystą wodą, w której toczy się prawdziwe i kolorowe życie — zachęcał Indianin.
Wszyscy chętnie zgodzili się na propozycję, nawet Stone nie powstrzymał się od tej zabawy. Był to dzień aktywnego odpoczynku i relaksu przed rozpoczęciem akcji Zebra i odbicia Lorda z łap Morgana.
—
Matius za zgodą zarządu Grupy Kondor przetransportował Su do głębinowego szpitala. Dziewczyna po zapoznaniu się z terapią Gersona zgodziła się podjąć leczenie. Doktor Fergio postanowił osobiście prowadzić pacjentkę, więc pobyt jej na pokładzie Studni był jak najbardziej wskazany.
Su odbyła wiele rozmów z obecnymi tam lekarzami. Miała tysiące pytań i na wszystkie uzyskała bardzo ścisłe odpowiedzi. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego jej dotychczasowe leczenie było aż tak nieskuteczne. Zdała sobie sprawę, że pozostając pod opieką oficjalnej medycyny nie miała szansy praktycznie od początku. Sprawę przekreślił ten jeden, nie do końca wycięty guz. Miesiące leczenia i wykańczania jej organizmu skazane były na niepowodzenie, a koszty leczenia rosły astronomicznie. Szpitale, lekarze i firmy farmaceutyczne zarabiały krocie przedłużając jej chorobę aplikując w nią wyniszczającą truciznę, a ona powoli umierała. Takich pacjentów jak Su były miliony. Teraz zrozumiała założenia akcji KURZ, poświęcenie ludzi obecnych na pokładzie Studni i ogrom całego przedsięwzięcia. Nie chciała być tutaj tylko pacjentem, chciała być jedną z tych osób, którzy przyczynią się do istotnych zmian w sposobie leczenia ludzi.
Przejęła się losem dzieci i zaoferowała swoją pomoc oraz współpracę z personelem Studni. Wiedziała, że każda pomoc była potrzebna. Podjęła się tego, w czym była dobra: zajęć humanistycznych i nauczania języka angielskiego. Język angielski był, bowiem na pokładzie podwodnego szpitala językiem oficjalnym. Utworzyła też kółko poezji, do którego już na samym początku zapisało się ponad dwudziestu małych pacjentów, a nawet trzy osoby dorosłe. Wykorzystywała każdą wolną chwilę, żeby pomóc w działaniach szpitala i stworzyć chorym jak najlepsze warunki.
Po dokładnym zbadaniu stanu zdrowia dziewczyny, doktor Fergio stwierdził, że organizm Su jest poważnie wycieńczony, ale ze względu na młody wiek ma ona bardzo duże szanse na wyleczenie. Zaznaczył jednak, że nie będzie to łatwe i, że sam proces regeneracji zajmie od 4 do 6 miesięcy. Cała terapia miała trwać około trzech lat. Do tej pory Su bardzo rzadko rezygnowała z mięsa w swoim jadłospisie, dlatego przejście na ścisłą dietę wegetariańską i to w dodatku w przeważającej części płynną, nie było dla niej łatwe. Matius bardzo ją w tym wspierał. Sam, będąc na pokładzie Studni, został tymczasowym wegetarianinem. Jednak najmocniejszym atutem w terapii było ich uczucie. Ich wzajemna miłość była siłą, która potrafiła zwalczać wszystkie przeszkody.
Na początku markery nowotworowe wykazywały poważny i szybki wzrost, a to oznaczało powiększanie się ilości komórek rakowych w organizmie pacjentki. Pierwszą fazą terapii Gersona jest zwolnienie tego procesu, a następnie zatrzymanie go. Ścisła dieta z soków z warzyw i owoców, oraz regularne wielokrotne lewatywy z kawy są podstawą. Wymagało to niesamowitej samodyscypliny i wiary w powodzenie, zarówno samej pacjentki jak i również jej otoczenia. Doktor Fergio zakładał, że przy obecnym stanie rozwoju choroby, biorąc pod uwagę wycieńczenie organizmu chemioterapią, proces tworzenia się nowych komórek rakowych powinien zacząć zwalniać nie wcześniej niż dopiero po dwóch miesiącach. Regularne, co dwutygodniowe badania i analizy krwi miały wskazać jak przebiega całość leczenia. Dochodziła do tego terapia oddechowa ozonem, oraz specjalne ćwiczenia, które miały na celu pobudzanie ruchu jelit. Wszystko to przyspieszało pozbycie się substancji toksycznych z wątroby i oczyszczanie całego organizmu. Głównym celem Gersona, jest ponowne uruchomienie systemu immunologicznego pacjenta i przebudzenie uśpionych rakiem i chemią reakcji samoobronnych organizmu. Pacjentka również otrzymywała dzienne dawki odpowiednio dozowanych ilości olejku CBD.
Matius chciał być z Su przez cały czas, ale kiedy otrzymał zadanie eskortowania Lorda w Poznaniu, nie miał wyjścia. Musiał jechać. Deep Hope właśnie przywiozła nowy transport leków i prowiantu. Poszedł zaraz do Henriego, który go poinformował, że następnego dnia odpływają.
—
Carlos siedział nad rozłożoną mapą wybrzeża Brazylii i analizował całe przedsięwzięcie. Oczekiwał powrotu wszystkich lada chwila. Razem z Barbarą McConney opracowali szczegóły. Drzwi się otworzyły i do biura weszli trzej przyjaciele. Byli spaleni słońcem i wyglądali, jakby wrócili z długich wakacji. W tym samy czasie, z radiostacji usłyszeli sygnał VENGO 5. Deep Hope właśnie przycumowała do doku w stoczni Costnera. Za chwilę rozpocznie się zapoznanie z planem akcji Zebra.
Najważniejsze było bezpieczeństwo Lorda. Carlos wiedział, że atakując hacjendę spowoduje zagrożenie życia więźnia. Miał jednak nadzieję, że Morgan nie zrobi krzywdy Lordowi, ponieważ tylko żywy więzień miał wartość przetargową. Nie można było jednak dopuścić Morgana do pozycji, w której miałby przewagę. Dlatego plan Zebra nie zakładał odbicia porwanego siłą, ale miał on zupełnie inny cel.
— Serwus wszystkim — powiedział Carlos, kiedy cały sztab akcji Zebra zebrał się już w biurze Costnera.
— Mam nadzieję, że odpoczęliście trochę — zwrócił się do trójki, która wróciła z wypadu na wody Wielkiej Rafy Koralowej — wyglądacie jak trzech opalonych żigolaków — zaśmiał się Południowiec.
— Sam nas wygoniłeś na ten wypad, a teraz się nabijasz. Tam ciężko było schować się przed słoneczkiem, a zresztą, po co — bronił się Karol — przynajmniej wyglądamy jak James Bond po wakacjach.
— Cieszę się, że mogliście się zrelaksować. Czekają nas ciężkie dni. Matius, jak Su? — zmienił temat
— Już się zaaklimatyzowała i czynnie włączyła w operacje szpitala. Doktor Fergio mówi, że wyjdzie z tego. Potrzebuje tylko czasu i wsparcia, a tego w Studni nie brakuje — odpowiedział.
— To dobrze. Mam nadzieje, że ty też się odprężyłeś po tym wszystkim. Będę cię teraz potrzebował w pełni funkcjonującego. Dasz radę?
— Tak. Jestem okay — odpowiedział z pełnym przekonaniem.
— Wakacje były, ale się skończyły — skwitował Carlos — teraz do rzeczy.
— W sprawie akcji Zebra mamy pełne pełnomocnictwa od Grupy Kondor. Wczoraj zaadaptowaliśmy z Barbarą plan do istniejącej sytuacji i opracowaliśmy wszystkie szczegóły. Jak wiemy, Lord przebywa obecnie w hacjendzie Morgana w nadmorskim miasteczku Algodoal na wyspie Marajó. Z tego, co wiem, jest to twierdza praktycznie nie do pokonania, szczególnie, kiedy mają tam kogoś, na którego życiu nam zależy. Plan Zebra jest, więc w tym wypadku najlepszą i praktycznie jedyną opcją.
Carlos przeszedł na bok i usiadł w skórzanym biurowym fotelu
— Barbaro, proszę włączyć projektor — zwrócił się do kobiety.
Światło przygasło. Projektor rzucił obraz na ekran ustawiony przy ścianie. Oczom zebranych ukazała się piękna willa nad brzegiem oceanu, który w tym miejscu tworzył wysoki na 50 metrów klif. Kolejne slajdy przybliżyły obecnym rozkład budynków, duży dziedziniec i dojazd do posesji. Całość była otoczona wysokim murem, odgradzającym posiadłość od świata zewnętrznego. Kilkanaście wieżyczek wartowniczych i wszechobecni ochraniarze dopełniały obraz. Hacjenda była rzeczywiście twierdzą nie do zdobycia.
— Jak sami widzicie podejście do tego więzienia jest praktycznie niemożliwe bez zwrócenia na siebie uwagi. Chciałbym jednak, żeby każdy zapamiętał rozkład wewnętrzny budynków. Może być to potrzebne w późniejszym działaniu. Oczekujemy jeszcze tylko zdjęć, zrobionych przez Ducha Ekstazy. Może na nich zobaczymy, gdzie trzymają Viktora. Jakieś pytania? — zakończył Carlos.
— Nie myślałeś, że podejście od morza byłoby do zrobienia? — zapytał Karol.
— Też tak myślałem. Można byłoby podpłynąć blisko przy pomocy Deep Hope, a później na łodziach desantowych. Jednak wejście na to urwisko mogłoby się nie udać. Na zdjęciach tego nie widać, ale mamy fotografie przesłane przez ZR03. Urwisko jest również strzeżone. Są tam zainstalowane szperacze, które są czułe na ruch, i samostrzałowe karabiny. Niepostrzeżone wejście jest praktycznie niemożliwe.
— Jakie mamy więc opcje? — zapytał konkretnie Wikvaya.
— Na razie hacjendę i jej mieszkańców zostawimy w spokoju — odpowiedział Indianinowi Carlos — za to mam pytanie do ciebie Matius
— Słucham.
— O ile wiem, masz przyjaciela, który pochodzi z Brazylii? Potrzebny jest nam ktoś, kto zorganizowałby niewielką grupę tam na miejscu, a sam wkręciłby się do tej prywatnej armii Morgana. Sądzisz, że twój przyjaciel mógłby coś takiego zrobić?
— Mike? Oczywiście, musiałbym tylko z nim pogadać. Czy chcesz żebym to zrobił?
— Tak, jego zadaniem będzie mieć oko na Lorda. Nie będzie się z nami kontaktował chyba, że w bardzo ekstremalnej sytuacji. Będzie czekał na określony sygnał po uzyskaniu którego, jego zadaniem będzie zabezpieczyć Lorda i poczekać na nas w określonym miejscu. Pomogliby mu w tym ludzie, których sobie sam zorganizuje.
— Kiedy mam się skontaktować z Mike ‘m? — zapytał Matius.
— Nawet dzisiaj, najpóźniej jutro rano, jeszcze przed wyjazdem do Kalifornii — odpowiedział Carlos
— To ja jadę do Kalifornii? — zapytał nieco zaskoczony.
— Wikvaya i Ty, — odpowiedział Carlos i zaraz zapytał– obydwaj znacie dobrze zachodnie wybrzeże Stanu, prawda?
— Tak, ja znam doskonale — Wikvaya potwierdził skinieniem głowy spoglądając na Matiusa.
— Ja też — potwierdził Matius. — W czym rzecz Carlos?
— Pojedziecie do Half Moon Bay. Wiem, że Santiago rozpoczął tam wielką akcję przerzutu towaru do południowej sekcji Stanu. Podobno Morgan opracował jakiś nowy sposób przemytu, którego do tej pory używali tylko na swoich terenach. Waszym zadaniem będzie zgarnięcie Santiago i przywiezienie go do mojej willi w Cancun. Macie na to tydzień.
— Kim jest Santiago? — zapytał Wikvaya.
— Santiago jest najstarszym synem Georga Morgana. Jego zadaniem jest wejście do Stanów i opanowanie tamtejszych rynków zbytu twardych narkotyków na zachodnich terenach. Jeżeli uda wam się go zdjąć, on posłuży nam, jako karta, którą przebijemy zagrywkę Morgana. Santiago jest oczkiem w głowie tatusia. Z tego, co wiem, jest bardzo niebezpieczny. Musicie być ostrożni i dokładni, żadnej brawury Matius.
— Czy jest jakiś kontakt dla nas w Kalifornii? — zapytał Indianin.
— W Half Moon Bay skontaktujecie się z Rayem, to mój człowiek. Rozpracowuje dla mnie, kto i w jaki sposób robi te przerzuty. Podobno używają do tego systemu, który nazywają WetArrow. Ray ma tam też swoich ludzi, którzy będą do waszej dyspozycji. Dalsze szczegółowe instrukcje przekaże wam Barbara po zakończeniu naszego spotkania. W tym czasie ja z Karolem polecimy do Brazylii. Nawiążemy kontakt z Mike’ m, oczywiście, jeśli zgodzi się nam pomóc, i zrobimy dokładne rozeznanie terenu. Henry i Steve zostaniecie tutaj z Barbarą. Będziecie negocjować i przeciągać sprawę z Morganem jak się odezwie. Jeśli wszystko pójdzie według planu, spotkamy się w Cancun za tydzień, to jest w czwartek 5 września. A Ty Hogan, wracaj do siebie do Niemiec. Macie mnóstwo pracy w laboratorium nad zapewnieniem potrzebnych lekarstw dzieciom. Wszyscy będą spokojniejsi, jak osobiście tego dopilnujesz.
— Jakieś pytania? — zakończył Carlos.
Pytań nie było. Matius i Wikvaya podeszli do Barbary, a Carlos omawiał z Karolem wyjazd do Brazylii. Jutro rozpocznie się akcja ZEBRA, jej celem jest zdobycie przewagi w rozgrywce z Morganem
Pamięć
Monachium, 30 czerwiec 2019, godzina 9:30.
Pociąg InterCity Express (ICE) to szybka kolej obsługiwana przez Deutsche Bahn, która łączy wszystkie większe miasta w Niemczech. ICE jest jednym z najszybszych sposobów podróżowania po kraju, gdyż może osiągać prędkość do 320 km/h. Muller siedział w luksusowym wagonie pierwszej klasy. Jechał do Monachium do domu córki, żeby spotkać się z żoną. Towarzyszył mu porucznik Stolz z monachijskiej policji, ten sam, z którym spotkał się podczas swojej ostatniej wizyty w Monachium. Stolz wracał do domu ze służbowej podroży. Policjanci rozmawiali na temat ostatnich zdarzeń, analizowali raporty w sprawie negocjacji z porywaczami. Sytuacja nie była dobra, od dnia pierwszej transmisji, żadnego więcej kontaktu nie udało się nawiązać.
— Mam tylko nadzieję, że zebrano wszystkie pieniądze, jest to warunkiem kontynuacji rozmów. Nie jestem zwolennikiem spełniania żądań porywaczy, ale tutaj mamy wyjątkową sytuację — odezwał się Muller.
— Było masę sprzeciwów, niespełnienie tego warunku to jedyna szansa na przyciśnięcie porywaczy. Jeżeli teraz zostanie zapłacony okup, z czym będzie można dalej negocjować? — Oponował Stoltz.
— To prawda, że jest to mocny argument, ale niech pan nie zapomina, panie poruczniku, że porywacze ujawnili cztery punkty żądań, pieniądze to dopiero pierwszy — skontrował Muller.
— Ja jednak sądzę, że głownie chodzi właśnie o pieniądze. Jak otrzymają przelew, wszystko może się skończyć. Ja bym nie ryzykował, będzie przecież okazja z nimi rozmawiać — odparł Stolz.
— Nie do końca Panie poruczniku. Oni wyraźnie powiedzieli, że jeżeli cała suma nie zostanie przekazana na podane przez nich konto, negocjacje zostaną bezpowrotnie przerwane. Nie chce pan przecież ryzykować życiem tylu chorych dzieci? — powiedział stanowczo komisarz.
— Oczywiście, że nie. Ja tylko obawiam się, czy ta reszta żądań, to nie jest zwykły blef — odpowiedział porucznik.
— Nie myślę, — odparł Muller — oni dokładnie wiedzą, czego chcą. Te zadania to prawda, jestem przekonany o tym. Zresztą z moich informacji wynika, że ze względu na olbrzymią presję społeczną, wszystkie szantażowane firmy zadeklarowały się, że spełnią warunki i przekażą żądane sumy.
— Rozumiem to, — odparł porucznik — nikt nie chce ryzykować przerwania negocjacji. Bezpieczeństwo dzieci jest i powinno zawsze być priorytetem.
— Z reguły porywacze nawiązują pierwszy kontakt telefonicznie — zmienił nieco kierunek rozmowy Muller — Jest to okazja do zebrania większej ilości informacji o nich. W tym przypadku nie było żadnego telefonu.
— No właśnie — odpowiedział porucznik — Standardowa procedura operacyjna przed takim kontaktem polega na ustawieniu urządzenia rejestrującego, w celu nagrania całej rozmowy.
— Dokładnie tak to wygląda. Można później przejrzeć takie nagranie, szukając jakichkolwiek oznak niepewności, obawy lub manipulacji — stwierdził Muller popijając kawę, którą podał mu właśnie kelner.
— Poza tym daje to możliwość przedłużania rozmowy. Czekanie, aż porywacze odwieszą słuchawkę, daje szansę, że mogą oni niedokładnie się rozłączyć, co stworzy okazję do słuchania ich prywatnej rozmowy. Ja kiedyś miałem taki przypadek — powiedział Stolz.
— I tutaj mamy problem poruczniku — ponownie odezwał się Muller — W przypadku porwań tych dzieci, wszystkie te opcje odpadły ze względu na to, że cały przekaz był nagrany już wcześniej. Zarówno Europol jak i FBI analizowały nagranie wiele razy. Niestety, ale nic oprócz przekazu, który był opublikowany nie udało się z tego wyciągnąć.
— Nie pozostaje nic innego, jak poczekać do jutra, jest to wyselekcjonowana przez porywaczy data drugiej transmisji z pen-drive. Wie pan komisarzu, nigdy jeszcze nie czułem się w swojej policyjnej karierze tak bezsilny — wyznał porucznik.
— Tak, ja też mam takie odczucie. — przyznał Muller i dodał
— Zapowiedzieli 15 minutową konferencję i na to liczymy najbardziej. Przygotowano najnowocześniejsze urządzenia namiarowe. Mamy nadzieję, że uda się zlokalizować skąd będzie pochodził sygnał rozmówcy.
— Europol będzie starał się zmusić porywaczy do okazania tzw. dowodu posiadania, inaczej mówiąc będą chcieli doprowadzić do bezpośredniej rozmowy z dziećmi. Nie wierzę, że to się uda — pokiwał przecząco głową Stolz.
— Ja też nie — przytaknął Muller — Myślę, że w tym wszystkim największym atutem będzie argument o potrzebie dostarczenia dzieciom niezbędnych medykamentów. Jeśli porywacze chcą wynegocjować swoje żądania, muszą zapewnić, że wszystkie dzieci są zabezpieczone w konieczne lekarstwa. Przejęcie tych leków natomiast stworzy konieczność, że porywacze zmuszeni zostaną do wyjścia z kryjówki.
— Nawet, jeśli to oni zadecydują o miejscu i sposobie przekazania lekarstw to i tak otwiera to nam olbrzymią szansę w zdekonspirowaniu, gdzie przetrzymywane są dzieci — zgodził się porucznik.
Muller spojrzał na monitor zawieszony nad przejściem do drugiej klasy. Jeszcze przed chwilą pokazywał prędkość pociągu ponad 310 km / h. Teraz ICE wyraźnie zwalniał. Dojeżdżali, więc do dworca głównego w Monachium.
— No, jesteśmy na miejscu. Będziemy w kontakcie poruczniku, życzę miłej niedzieli — powiedział Muller na pożegnanie.
— Do widzenia, zadzwonię do pana w poniedziałek po transmisji, komisarzu — odpowiedział Stolz i obaj mężczyźni podeszli do drzwi wagonu, aby poczekać na ich otwarcie.
Droga z Düsseldorfu do stolicy Bawarii zajęła niecałe 3 godziny. Monachium jest trzecim, co do wielkości miastem w Niemczech. Gitta mieszkała około 45 kilometrów na wschód od dworca. Żeby dojechać tam samochodem w godzinach szczytu trzeba było poświęcić ponad dwie godziny. Na szczęście dzisiaj była niedziela, więc nie powinno być dużych korków. Umówili się, że córka wyjedzie po niego na dworzec.
— Cześć skarbie — powiedział Muller, kiedy zobaczył Gittę na peronie.
— Cześć tato, dobrze, że przyjechałeś. Bardzo ci dziękuję. Mama czuje się lepiej i czeka na nas w domu. Jurgen jest z nią. Musimy coś zrobić, tak nie może dłużej być. Damy radę prawda? — powiedziała z nadzieją Gitta.
— Nic się nie martw, wszystko będzie dobrze — zapewnił ją Muller. Wyjął z aktówki małą książeczkę i pokazując ją córce powiedział
— Wiem, jak mamę wyleczyć.
Do domu Gitty dojechali w niecałą godzinę. Po drodze Gitta musiała jeszcze wstąpić do sklepu po parę drobiazgów na śniadanie. Muller był zadowolony, że zdecydował się przyjechać. Nie miał dużo czasu, jutro była następna transmisja z porywaczami, ale sprawa Marty stała się bardzo pilna. Choroba niespodziewanie szybko postępowała, trzeba było działać i to działać natychmiast. Książkę, którą dostał od profesora Stone przeczytał nie raz, ale trzy razy. Zrozumiał, że jest to jedyna opcja dla jego żony, żeby wyzdrowiała. Niestety, medycyna konwencjonalna w przypadku Alzheimera była bezsilna. Natomiast to, co wyczytał w książce Stona ‘Alzheimer, można go wyleczyć” miało sens, a przynajmniej dawało jakąś szansę. Teraz chciał te wszystkie informacje przekazać córce i jej mężowi, żeby z nimi podjąć decyzję.
Śniadanie jak zwykle u Gitty było zdrowe i pełne wartościowych produktów. Gitta wierzyła w zasadę, że to, co w siebie wkładamy, z tego później się składamy. Miało to sens. Po skończonym posiłku przeszli do ogrodu. Marta poszła się położyć, więc była to doskonała okazja, żeby przedyskutować z Gittą i Jurgenem jak postępować w przypadku jej choroby.
Wszyscy troje wyszli teraz na niewielką werandę. Gitta zaparzyła doskonałą kawę, do której podała ciasto własnego wypieku. Pogoda dopisywała i kiedy już usiedli na ogrodowych fotelikach kobieta rozpoczęła rozmowę:
— Pokazałeś mi książkę na temat Alzheimera. Nie znam tego autora. Kto to jest?
— To profesor Hogan Stone. Jest on bratem ojca chłopca, którego porwali, a ja prowadzę śledztwo w tej sprawie. Stone jest neurologiem i psychiatrą, a jego specjalizacja to terapie alternatywne. Ta książka jest jego pracą na temat Alzheimera. Wyjaśnia on tam przyczyny choroby, jej źródło, a co najciekawsze, jak zatrzymać proces — wyjaśnił Muller.
— Sądzisz, że te metody to sprawdzone leczenie? Nie słyszałem, żeby Alzheimera można było zatrzymać, nie mówiąc już o wyleczeniu — powiedział Jurgen.
— Poprzez konwencjonalne leczenie nie, ale w tej książce jest opisana metoda alternatywna, która według autora może spowodować nawet całkowite zatrzymanie procesów chorobowych — odpowiedział Muller.
— Skoro medycyna konwencjonalna nic nie oferuje, to warto spróbować innych metod, nie sądzisz? — dodała Gitta.
— Ja nie twierdzę, że tak nie jest. Nie chciałbym tylko zaszkodzić. Mama nie jest w formie, żeby na niej eksperymentować jakieś niesprawdzone metody — odparł twardo Jurgen.
— Zgadzam się z tobą Jurgen. Chodzi tylko o to, że profesor Stone to nie byle kto, ale sława w swojej profesji. Prowadzi własne laboratorium w Wuppertalu i jest współzałożycielem jednej z największych firm produkujących i sprzedających leki alternatywne AltMed X — wyjaśnił Muller.
— Czy przeczytałeś tę książkę? — zapytał Jurgen
— Trzy razy, — odparł komisarz — naprawdę jest się, nad czym zastanowić. Znacie mnie przecież. Jestem policjantem, ja nie ulegam pozorom. Mój zawód nakazuje mi analizować każdy szczegół. Ja to robię już praktycznie instynktownie.
— Zgadzam się z ojcem- powiedziała twardo Gitta — Mama może mieć szansę, jeżeli się tę szansę dla niej stworzy.
— Kochani, przecież ja nie twierdzę, że nie należy spróbować. Uważam tylko, że powinniśmy dobrze się zastanowić zanim podejmiemy decyzję — usprawiedliwiał się Jurgen.
— Masz rację — poparł go Muller, — dlatego przez ostatnich parę tygodni studiowałem wszystko, co wpadło mi w ręce na temat Alzheimera. Nie wiem czy wiecie, ale całkiem niedawno urząd zdrowia i żywności w USA zatwierdził dwa leki z marihuany w postaci tabletek: “dronabinol” i “nabilone”.
— Czy medyczna marihuana może leczyć pacjentów z chorobą Alzheimera? — zapytała zaskoczona Gitta.
— Właśnie o tym mówi publikacja Stona. W jednym z ostatnich, i to oficjalnych badań, stwierdzono, że… zaraz wam to przeczytam — sięgnął po książkę leżącą na stoliku.
Przewertował kartki, otworzył na założonej stronie i przeczytał resztę zaczętego zdania.
— , …”że THC, czyli psychoaktywny składnik konopi indyjskich, stymuluje usuwanie toksycznych blaszek miażdżycowych w mózgu, co jest częstą cechą choroby Alzhaimera” — zacytował.
— Stone potwierdził te badania w swoim laboratorium w Wuppertalu i nawet udoskonalił metodę stymulacji — dokończył Muller.
— Jeśli ten profesor ma jakieś pozytywne wyniki leczenia taką metodą, to sadzę, że macie rację, warto jest spróbować — zgodził się Jurgen.
— Co więcej — rozochocił się Muller słysząc, że Jurgen skłania się pozytywnie do zagadnienia — z najnowszych badań wynika, że ten składnik psychoaktywny w marihuanie tzw. THC blokuje stan zapalny, który uszkadza… zaraz jak to się nazywa… — spojrzał ponownie w książkę — neurony w mózgu — dokończył… a to jest już bardzo poważny czynnik — dokończył komisarz.
— Dla mnie jest jasne — powiedziała Gitta, — że istnieje potencjał terapeutyczny marihuany w leczeniu choroby Alzheimera. Czy Stone podaje jakieś inne źródła oprócz własnych badań? — zapytała.
— Oczywiście — potwierdził Muller — jest tam cała masa podanych publikacji do niezależnych źródeł, które potwierdzają wyniki Stona. Dodatkowo jego firma AltMed X finansuje badania innych instytutów, widząc potencjał terapeutyczny w komponentach konopi.
— Problem w tym, że trudno powiedzieć, jaki wpływ może mieć takie leczenie na pacjentów, — podjął Jurgen — nawet, jeśli skutecznie przyczyniłoby się do wyleczenia samej choroby — zakończył sceptycznie.
— Ja uważam, że nadszedł czas na medyczną rewolucję. Jestem przekonana, że marihuana medyczna jest korzystna w leczeniu wielu dolegliwości — powiedziała z naciskiem Gitta.
— Stone opiera swoje spostrzeżenia nie tylko na własnych badaniach — bronił swojej strony komisarz — Posłuchajcie tego fragmentu… “Rozmawiałem z wieloma członkami rodzin osób z demencją. Byli oni przekonani, że THC i marihuana były bardzo skuteczne nie tylko w łagodzeniu skutków, ale również w leczeniu choroby” — zacytował słowa Stona, Muller.
— Widzisz, rodziny osób chorych potwierdzają pozytywne działanie. Uważam, że tutaj nie ma się, nad czym zastanawiać. Mamy stan pogarsza się i jest to najlepszy dowód, że lekarstwa, które otrzymuje obecnie, zupełnie nie działają — wpadła w słowo Gitta.
— Słuchajcie dalej — kontynuował cytowanie książki komisarz — “… laboratorium w Wuppertalu dokonało dwóch badań pokazujących, że THC leczy objawy behawioralne demencji. Potwierdziły to również niezależne prace naukowców holenderskich.”
— W porządku, ja już nie oponuję — poddał się Jurgen — zgadzam się z wami. Jestem za.
Ale komisarz nie skończył, widząc, że jego “oponent” się poddaje dodał:
— To nie wszystko, posłuchajcie tego fragmentu — przewrócił parę kartek — O tutaj…“Testy wykazały, że THC pomógł zmniejszyć objawy urojeń, pobudzenia lub agresji, drażliwości, apatii oraz braku snu u pacjentów z chorobą Alzheimera.
— Ja nie mam wątpliwości, mamę trzeba poddać tej terapii, którą opracował instytut profesora Stone. Jestem już do tego przekonana — powiedziała Gitta z pewnością siebie.
— Czy w książce jest napisane jak postępować? — zapytał Jurgen rzeczowo.
— Sama książka nie zawiera opisu leczenia. Stone powiedział, że jeśli się zdecydujemy, należy się z nim skontaktować. Chciałem z wami to przedyskutować i jeśli podejmiemy decyzję za, powiadomię o tym profesora — powiedział Muller.
Oboje spojrzeli na komisarza i zarówno Gitta jak i Jurgen jednocześnie skinęli głowami.
— Jestem przekonany, że złagodzenie objawów nastąpi natychmiast, a z czasem wyleczymy mamę z tej strasznej choroby — zakończył Muller dopijając kawę.
Komisarz nie czekając już dłużej sięgnął po swoją komórkę i wycisnął numer Hermannów. Po chwili odezwała się Greta.
— Tak słucham.
— Tutaj komisarz Muller, dzień dobry pani.
— Ah, dzień dobry komisarzu, czy ma pan może jakieś wiadomości na temat Thomasa? — zapytała jak zawsze z nadzieją w głosie, kiedy dzwonił Muller.
— Przykro mi, ale nie mam nic nowego. Jestem jednak przekonany, że jutro czegoś się dowiemy. Ja bardzo panią przepraszam, ale dzwonię tym razem w innej sprawie. Czy jest może pani mąż w domu?
— Tak. Chwileczkę. — odpowiedziała kobieta. Po chwili odezwał się Hans.
— Dzień dobry komisarzu, w czym mogę pomóc?
— Dzień dobry, jestem u swojej córki w Monachium i właśnie skończyliśmy rozmowę na temat choroby mojej żony. Doszliśmy do wniosku, że chcemy skorzystać z oferty pańskiego brata i poddać Martę terapii, którą proponuje profesor. Czy mógłby pan podać mi numer kontaktowy lub poprosić brata o kontakt?
— Oczywiście, już podaję –odpowiedział Hans i przedyktował obydwa numery telefonów do profesora.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział Muller — czy sądzi pan, że mógłbym do niego jeszcze dzisiaj zadzwonić? Sprawa jest dosyć nagląca.
— Oczywiście. Mój brat na pewno ucieszy się, że będzie mógł panu pomoc. Nie jestem jednak pewien czy zastanie go pan, miał podobno gdzieś wyjechać w tym tygodniu.
— Nic nie szkodzi, spróbuję. Najwyżej zostawię wiadomość. Jeszcze raz bardzo panu dziękuję. Jutro będę w Düsseldorfie. Mam nadzieję, że będziemy w posiadaniu jakiś nowych, optymistycznych informacji.
— Dziękuję komisarzu i do zobaczenia jutro — odpowiedział Hans i rozłączył połączenie.
Komisarz Muller usiadł wygodniej w ażurowym wiklinowym fotelu wpatrując się w zielone pola rozciągające się za domem Gitty i Jurgena. Mieszkali oni w dzielnicy willowej, która graniczyła z polami i jeziorem. W oddali, niedaleko niewielkiego lasu stały trzy strzeliste elektrownie wiatrowe. Olbrzymie skrzydła monumentalnych urządzeń przecinały powietrze, kręcąc się wolno. W pewnym momencie jakiś nieostrożny ptak wleciał w pole obrotu śmigła. Zanim zdążył się zorientować w swoim błędzie, wielkie skrzydło uderzyło go, przecinając w pół. Stworzenie runęło w dół bez życia.
Muller widząc tą niespodziewaną tragedię wzdrygnął się. Jeden błąd kosztował życie tego ptaka, ale to był jego błąd i jego życie. Czy oni mają prawo podjąć decyzję za kogoś i ryzykować cudze życie, pomyślał? Wówczas przypomniał sobie wypowiedź admirała marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych podczas obchodów niepodległości tego kraju w Waszyngtonie. Było to wiele lat temu. Ów oficer, o nazwisku John Murray, pod koniec swojej przemowy zacytował powiedzenie Denisa Waitley’a, amerykańskiego mówcy motywacyjnego, pisarza i konsultanta… “W życiu jest tylko jedno duże ryzyko, którego powinieneś unikać za wszelką cenę, jest to ryzyko nierobienia niczego.”
Nie wiedział, dlaczego, ale zapamiętał sobie właśnie to powiedzenie. Może po prostu miał dobrą pamięć?
Half Moon Bay
Kalifornia, 03 wrzesień 2019, godzina 22:30.
Woda tej nocy była spokojna. Tylko lekka bryza ślizgała się po niewielkich falach ciemnego oceanu. Srebrny Księżyc wymykając się spod osłony czarnych chmur, pobłyskiwał od czasu do czasu słabym światłem ukazując białe kożuchy lekko załamujących się fal. Przy brzegu czekały trzy kołyszące się na wodzie sześcioosobowe czarne łodzie desantowe. Miały zainstalowany system o nazwie ASIS, który wyposażał je w napędzane, chowane i sterowane koła. Umożliwiały one jazdę po lądzie. Gdy amfibia znajdowała się w wodzie, koła były ustawiane do góry i były całkowicie poza wodą, nie miały wpływu na szybkość, z jaką poruszała się łódź. Gdy miała ona wjechać na ląd, koła były opuszczane do dołu i amfibia mogła wysunąć się z wody, i pojechać z szybkością do 9,5 km / h.
Do tych łodzi właśnie teraz wchodzili zamaskowani komandosi, ubrani w ochronne kombinezony piankowe. W dwóch pierwszych łodziach, wszyscy byli uzbrojeni w krótkie pistolety maszynowe, długie noże saperskie i granaty wodne. Do trzeciej wsiadło sześciu nurków wyposażonych w podwodne kusze, bagnety i również granaty wodne. Do tej też łodzi przymocowano sześć jednoosobowych ciągników, służących do szybkiego poruszania się pod wodą. Były to pojazdy typu Seabob Cayago F8, którymi można płynąć zarówno na powierzchni wody jak i pod nią, osiągając nawet do 40 metrów głębokości..
Nieopodal na brzegu stał barczysty mężczyzna kierujący akcją. Gestykulując ponaglał teraz swoich ludzi. Wszystko działo się w kompletnej ciszy. Podszedł do niego Matius.
— Ray, ile czasu nam zajmie dopłynięcie do pozycji?
— Trochę ponad godzinę. Nie chcę płynąć za szybko, żeby nas nie wyczuli. Na szczęście dzisiaj jest prawie zupełnie ciemno. Sądzę, że kuter będzie jakoś oświetlony i zobaczymy go wystarczająco wcześnie.
— Jeszcze jedno, kiedy zatrzymasz się i pozwolisz nam siebie ominąć, daj nam minutę więcej, niż to, co ustaliliśmy — odezwał się cicho Matius. Był ubrany w czarny piankowy kombinezon nurka.
— Dlaczego? — zapytał Ray.
— Mam wrażenie, że musi tam być jakiś sposób odwrotu, ucieczki z kutra. Chcę to sprawdzić i jeżeli tak jest wyeliminować tę możliwość, zanim rozpoczniemy akcję.
— W porządku, masz 60 sekund. Podprowadzę was jak można najbliżej, ale nie mniej niż jedną milę od kutra — odpowiedział Ray — a teraz wskakuj, bo zapomną cię zabrać — uśmiechnął się wskazując ręką łódź, w której wszyscy czekali już tylko na Matiusa.
— Powodzenia — odpowiedział i podbiegł do amfibii przeskakując przez burtę. Zobaczył wyciągniętą rękę Wikvaya, chwycił ją i za moment siedział obok przyjaciela.
Po chwili Ray wskoczył do drugiej łodzi i dał znak do odpalenia podwodnych silników. Trzy amfibie ruszyły i w niczym niezmąconej ciszy wolno nabierały rozpędu. Ich celem był niewielki kuter rybacki, oddalony od brzegu około 15 mil morskich i dryfujący poza wodami terytorialnymi kalifornijskiego wybrzeża. Kuter ten należał do małego przedsiębiorstwa rybackiego w Meksyku. Sprzęt na jego pokładzie, nie miał jednak nic wspólnego z rybołówstwem.
W ładowniach statku czekały na odpalenie naładowane białym proszkiem pociski WetArrow. Było ich 12, a każdy zawierał heroinę o wartości 1.2 miliona dolarów. Oprócz pocisków z heroiną, na pokładzie ustawionych było 12 innych podobnych pocisków. Tych jednak nie wypełniał biały proszek, lecz materiał wybuchowy o nazwie Torpex. Jest on uważany za 100% silniejszy niż TNT i zyskał popularność podczas drugiej wojny światowej u Brytyjczyków i Amerykanów do zbrojenia torped. Były to, więc WetArrow o sile wybuchu mogącej zatopić małą jednostkę, taką, jak na przykład kuter, na którego pokładzie się znajdowały. Człowiekiem, który kierował akcją był młody mężczyzna o imieniu Santiago Morgan. To on był pomysłodawcą użycia WetArrow nie tylko do przemytu towaru. George Morgan był dumny z syna.
Po około dwóch godzinach amfibie zbliżyły się do celu. Prowadząca łódź zwolniła, dając się wyprzedzić. Matius sterował sprawnie, wiedział, że najważniejsze jest zaskoczenie. Na otwartym morzu ich szanse są niewielkie, żeby pojmać Santiago bez walki. Muszą, więc zbliżyć się na około pół mili, zejść do wody i przy pomocy skuterów Seabob Cayago, podpłynąć pod wodą do kutra. Mają na to ściśle określony czas. Później Ray zaatakuje przemytników z morza, odwracając ich uwagę i ściągając cały ogień na siebie. Będzie to jedyny moment dla Matiusa i jego ludzi na wejście na pokład. Tak, więc samo zdobycie kutra nie powinno być zbyt trudnym zadaniem. Złapanie żywego Santiago stanowiło już pewien problem.
Matius był przekonany, że bandyta jest przygotowany na potrzebę ewentualnej ucieczki z kutra. Jedynym sposobem na to mogła być holowana przez statek jakaś dodatkowa łódź motorowa. To było teraz jego celem zanim zaatakują statek przemytników. Musi się upewnić, że Santiago nie będzie miał żadnej drogi ucieczki. Na pokładzie bandyta nie miał szans z Matiusem, najemnik to wiedział. Gdyby jednak udało mu się zbiec, podwodny skuter, którym dysponował Matius, nie był w stanie dogonić nawet wolnej łodzi motorowej.
W przebłyskującym świetle księżyca ukazał się zarys dryfującego statku. Było ciemno, tylko przy rufie jarzyło się kilka słabych lamp, które oświetlały kręcących się tam ludzi. Widać było, że szykują się do opuszczenia czegoś na wodę. Ramię niewielkiego dźwigu uniosło jakiś ciężar ponad burtę. Teraz wolno opuszczało swój ładunek. Tuż obok, widać było unoszącą się przy statku na falach łódź pontonową. Dwóch ludzi w łodzi odczepiło ładunek, który wolno zanurzył się w wodzie. Po chwili doszło wszystkich ciche buczenie, a w paręnaście sekund później jakiś obiekt przemknął pod dnem ich łodzi, płynąc w kierunku lądu.
Była to ostatnia z dwunastu WetArrow, które miały dotrzeć do wybrzeża Kalifornii, około 5 mil na południe od miejscowości Half Moon Bay. Czekało tam trzech mężczyzn. Byli oni wyposażeni w urządzenie namiarowe, a ich zadaniem było odszukać, a następnie wyłowić wszystkie pociski i przewieźć je do kryjówki w Santa Cruz.
Plan Morgana działał doskonale. Bez wielkiego ryzyka wpadki mógł teraz przerzucić dowolną ilość towaru w każde miejsce na świecie, gdzie był kawałek wybrzeża. Santiago był zachwycony systemem WetArrow, przetestował go już, przemycając narkotyki do Peru i Argentyny, teraz przyszedł czas wielkiego uderzenia. Jego plany nie miały się jednak skończyć na przemycie heroiny do Stanów. Santiago chciał zająć pozycję Carlosa, chciał się stać Królem Marihuany.
Matius, Wikvaya i trzech komandosów, założyli butle tlenowe i bezgłośnie zeszli do wody. Jeden człowiek pozostał w łodzi. Po chwili pięć podwodnych skuterów płynęło na głębokości 10 metrów w kierunku dryfującego kutra. Mieli dokładnie jedenaście minut na dotarcie do celu, zanim Ray rozpocznie atak. Na pokładzie, przemytnicy szykowali się do odpłynięcia w drogę powrotną. Cały ładunek białej trucizny był w drodze do Kalifornii. Santiago był zadowolony, właśnie odebrał meldunek, że trzy pierwsze WetArrow szczęśliwie dotarły i są już zabezpieczone. Plan przemytu działał doskonale.
— Sanchez, podciągnij łódź bliżej — zwrócił się do mężczyzny, który właśnie wszedł na pokład z pontonu i zaczepiał jego cumę holowniczą, — chcę żeby była nie dalej, jak dwa metry od rufy.
Sanchez zdziwił się, dlaczego boss chce mieć łódź tak blisko, ale posłusznie wykonał rozkaz. Całość wysłanego ładunku stworzyła sporo miejsca w ładowni. Santiago zszedł schodami do ciemnej komory i rozejrzał się. Wszystko było w porządku. Zawrócił i wyszedł na pokład. Z prawej i z lewej burty zamocowane na wyrzutniach leżały uzbrojone WetArrow. Kiedy patrzył tak na pociski przyszła mu szalona myśl. A gdyby tak wypróbować siłę tych torped? Ostatecznie, kto ich może teraz namierzyć? Wycelują w nabrzeże, kierując pocisk w odwrotnym kierunku od tego, w który wysłali towar. To odwróci uwagę od części wybrzeża, gdzie chłopaki zbierają resztę przesyłki. Tak, to nie głupi pomysł, przekonał sam siebie i powiedział:
— Sanchez, odbezpiecz ten pocisk — wskazał na torpedę pierwszą w rzędzie tych, które ustawione były przy burcie od strony wybrzeża.
— Będziemy strzelać boss? — ze zdziwieniem i jednocześnie zadowoleniem zapytał Sanchez.
— A dlaczego nie? Pomożemy chłopakom spokojne pozbierać wszystkie cacka, a przy okazji sprawdzimy, jak działają nasze fajerwerki — z uśmiechem odpowiedział Santiago.
Sanchez podszedł do wskazanego pocisku i z czułością pogładził go po kadłubie. Odbezpieczył ładunek, włączył komputer pokładowy i zapytał:
— Boss, jak mam nastawić kierunek?
— Tak, żeby nie przeszkodzić chłopakom w grzybobraniu. Niech płynie w linii prostej do brzegu 5 stopni na północ. Jak dotrze do plaży, zobaczymy efekt, dzisiaj jest ciemna noc — odpowiedział Santiago.
Sanchez przysunął wyrzutnię do burty, odbezpieczył zapalnik i przycisnął okrągły biały guzik na wierzchu kadłuba z napisem START. Odsunął się na bok i czekał. Wszyscy znieruchomieli obserwując torpedę. Było słychać ciche tykanie, jakby włączył się zegar ścienny. Po kilku sekundach wyrzutnia wypchnęła WetArrow do przodu. Pocisk wyskoczył i lekkim łukiem wpadł do wody. Jeszcze tylko zobaczyli jak włączyła się śruba na ogonie i torpeda zniknęła w ciemnościach nocy.
— Mogą one rozwinąć prędkość do 8 węzłów, za paręnaście minut zobaczymy efekty — oznajmił rozochocony Santiago, zatarł ręce i odwrócił się, żeby zejść do ładowni.
W tym momencie rozległ się potężny huk. Błysk ognia rozjaśnił horyzont, a oczom mężczyzn na kutrze ukazał się obraz, którego nikt się nie spodziewał. Santiago wpadł na pokład i z przerażeniem patrzył na eksplozję. Nie rozumiał, co źle zadziałało w torpedzie, że eksplodowała tak wcześnie.
Nagle, w poświacie wybuchu, jego oczom ukazała się jakaś łódź desantowa z ludźmi zionącymi ogniem z karabinów maszynowych w kierunku kutra. Był tak osłupiały, że na moment go zamurowało. Sanchez chciał sięgnąć po swój karabin, kiedy kula przebiła mu krtań. Przewrócił się, skowycząc i tryskając krwią z przełyku, padł tuż pod nogi Santiago. To ocuciło mężczyznę, przykucnął i rozglądając się po kutrze zobaczył broniących się jego ludzi. Strzelali na oślep w ciemność nocy.
— Odpalcie resztę torped — krzyknął Santiago i wycofał się w kierunku rufy.
Jeden z jego ludzi, który stał tuż obok następnej torpedy bez słowa wykonał polecenie. Odbezpieczył ją i odpalił naciskając START. Zrobił tak z jeszcze jedną, kiedy dostał serią przez pierś i padł na pustą wyrzutnię, z której przed chwilą wystrzelił WetArrow. Santiago widział, że traci kontrolę. Nieznana łódź zbliżała się szybko odstrzeliwując kuter, a jego ludzie w popłochu popadali na pokład. Nikt nie mógł bezpiecznie wyjrzeć poza burtę. Santiago natychmiast podjął decyzję.
— Osłaniaj mnie! — krzyknął do jednego z leżących ludzi a sam poderwał się strzelając do zbliżającej się amfibii. Pochylony, przebiegł w kierunku rufy kilka kroków. Wyskoczył i znalazł się w pontonie ciągniętym przez kuter. Pociągnął za linkę i odpalił silnik. Przeciął nożem cumę i z całą mocą przekręcił gaz. Łódź podniosła dziób i ruszyła. W tym momencie poczuł czyjąś dłoń, która złapała go za rękę i ciągnęła do wody. Obejrzał się i zobaczył płetwonurka. Wyszarpnął rękę i chwytając pistolet strzelił w przeciwnika.
Tamten jednak był szybszy. Widząc niebezpieczeństwo, zanurzył się pod wodę a kula przeleciała tuż obok jego głowy. Nurek przepłynął pod pontonem i wynurzając się z drugiej strony wrzucił coś na pokład. Santiago uwolniony od napastnika ponownie przekręcił rączkę gazu. Obejrzał się i zobaczył migający czerwonym światłem granat wodny. Na szczęście zdążył zerwać się na nogi i poderwać w górę, kiedy pocisk eksplodował. Siła wybuchu wypchnęła mężczyznę, który wpadł do wody pięć metrów od resztek pontonu. Chwycił w zęby nóż i zaczął płynąć wpław do brzegu.
Santiago był bardzo dobrym pływakiem. Pokonanie dystansu dzielącego go od plaży nie było dla niego problemem. Spokojnie, ale miarowo posuwał się do przodu. W pewnej chwili ujrzał jakieś zielone, zbliżające się z głębiny czarnego oceanu światło. Wodny skuter wyskoczył na powierzchnię, z którego wpadł na niego napastnik. Zaczęli szamotać się, kłębiąc i wzbijając fontanny białej piany. Santiago chwycił nóż i starał się dźgnąć przeciwnika. Tamten jednak wykonał unik i podpłynąwszy od spodu starał się go wciągnąć pod wodę. Po chwili obaj kręcili się w morderczym uścisku pod powierzchnią oceanu. Santiago był na górze, ale nie mając tlenu tracił siły. Wymierzył nożem w kierunku maski napastnika i przeciął mu tym dopływ powietrza. W tym samym momencie otrzymał cios. To kręcący się na powierzchni skuter uderzył go w tył głowy a jakaś siła pociągnęła go w dół. Dławiąc się chciał wypłynąć, ale ręce napastnika przytrzymały go. Poruszył jeszcze ramionami, ale stracił siły. Przeciwnik w tym momencie poluzował uścisk i pomógł mu się wynurzyć, żeby ten mógł złapać oddech.
Nurek trzymał go za wykręcony przegub ręki, nie pozwalając na ucieczkę. Santiago nie miał już siły. Walka pod wodą bez tlenu wyczerpała go. Poddał się. Matius chwycił go za pasek i podciągnął do kręcącego się nieopodal w kółko skutera. Wepchnął go na maskę pojazdu, złapał kierownicę i ruszył w kierunku kutra.
—
W czasie, gdy Matius z ludźmi odpłynął, przygotowany do ataku Ray nakazał kompletną ciszę. W oczekiwaniu obserwowali kuter i kręcących się tam ludzi. Ray zauważył, że z pokładu kutra coś wpadło do wody. Było jednak zbyt daleko, żeby dostrzec, co to było. Po kilku sekundach nastąpiła eksplozja. Łódź obok, z sześcioma jego ludźmi, wyleciała w powietrze w obłokach czarnego dymu i ognia. Ray przekonany, że Santiago namierzył Matiusa, ruszył do ataku nie odczekując umówionych 11 minut. Szarżując w kierunku kutra kazał strzelać ponad statkiem w obawie, żeby nie trafić Matiusa i jego ludzi. To zmusiło jednak Santiago i jego kompanów do ukrycia się.
Kiedy amfibia Raya zbliżyła się wystarczająco blisko do kutra, kazał strzelać do przemytników. Mieli dokładnie celować i zwracać uwagę na to, kto jest celem. Zobaczył jak jeden z mężczyzn podnosi się i schylony biegnie na tył statku. W tym czasie drugi strzelał w kierunku jego łodzi. Ray podniósł karabin, wycelował i dwoma krótkimi strzałami unieszkodliwił przeciwnika. To jednak wystarczyło, żeby ten drugi zdążył wskoczyć do łodzi za statkiem i odpłynąć. Teraz zobaczył wielką postać Wikvaya, który powalał jakiegoś mężczyznę. Komandosi Matiusa opanowali kuter. Nagle ktoś krzyknął:
— Ray! Torpedy!!!
Mężczyzna spojrzał w ciemną wodę i zobaczył w poświacie Księżyca płynący pocisk dokładnie w ich kierunku. W ostatniej chwili skręcił sterem i dodając gazu uniknął trafienia ich przez mknącą torpedę. Zawrócił i zaczął pogoń za ostrym WetArrow. Wiedział, że jeżeli go nie unieszkodliwi, torpeda dotrze do wybrzeża i tam eksploduje. Mknęli na pełnym gazie za pociskiem. Kiedy zbliżyli się na odległość 10 metrów Ray wycelował i strzelił serię w wodę, jednak ruch łodzi i falujący ocean utrudniały trafienie. Tym bardziej, że nie mogli dopłynąć zbyt blisko. Teraz już pięciu komandosów ustawiło się celując w płynącą na oślep torpedę. W pewnym momencie nastąpił wybuch.
Nie wiadomo, kto trafił. Eksplozja była tak potężna, że łódź podniosła się do góry i prawie przewróciła. Kiedy wiatr rozwiał dym wybuchu, jeden z ludzi zauważył, że nie wszyscy są na pokładzie i krzyknął:
— Nie ma Michela, musiał wypaść jak nas podrzuciło!!
Wszyscy zaczęli rozglądać się dookoła po czarnym oceanie. W odległości 15 metrów Ray zobaczył cień unoszący się na falach. To był Michael. Bez namysły wskoczył do wody. Mężczyzna był nieprzytomny, a ze skroni sączyła mu się krew. Na szczęście miał na sobie kamizelkę, która utrzymywała go na powierzchni. Ray dopłynął do rannego i delikatnie doholował do amfibii. Wciągnęli kolegę na pokład i zawrócili do kutra. Trzeba było jak najszybciej sprawdzić, czy zadanie pojmania Santiago udało się i odpłynąć, zanim przybędą tutaj łodzie straży przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych.
Po kilku minutach przycumowali do kutra. Był tam już Matius, Wikvaya i reszta jego ludzi. Wszyscy z drugiej amfibii zginęli. Wybuch był tak potężny, że nawet nie było czego szukać.
— Masz go? — zapytał Ray wchodząc na pokład kutra.
— Tak — odpowiedział Matius i wskazał kiwnięciem głowy człowieka przywiązanego do słupka burty.
— Okay –odpowiedział Ray.
— Skąd ten wybuch? — zapytał Matiusa.
— Postanowili sobie postrzelać. Ten idiota chciał wypróbować jak to działa i odpalili jedną z torped. Zupełnie przypadkiem trafiła w naszą łódź.
Ray wściekł się i spojrzał na siedzącego Santiago. Poderwał się i chciał uderzać bandytę, ale Wikvaya go powstrzymał. Indianin złapał pięść Raya mówiąc:
— Nie, nie trzeba, on jest jeszcze potrzebny.
— Masz rację. — odparł Ray — Zwijamy się, zapakujcie tego śmiecia z tyłu– krzyknął wskazując na związanego Santiago.
Wszyscy przeskoczyli na pokłady dwóch pozostałych amfibii, pozostawiając na kutrze resztę przemytników przywiązanych do słupków pokładowej barierki. Porzucony kuter ze swoim ładunkiem dryfował spokojnie, kołysząc się na falach. Straż przybrzeżna się nim wkrótce zajmie. Odpłynęli na południe, wzdłuż wybrzeża Kalifornii. Za godzinę przesiądą się na pokład niewielkiego jachtu, którym dotrą do Cancun w Meksyku. Kiedy oddalili się około mili od pozostawionego statku, doszła ich uszu eksplozja. Na horyzoncie zobaczyli jasną łunę. To eksplodowała trzecia torpeda, której Ray nie zdołał dogonić. Po chwili nastała cisza. Tylko srebrny Księżyc błyskał zza czarnych chmur rzeźbiąc upiorne cienie na powierzchni oceanu, a zrywający się coraz to wiatr nucił smutną melodię żegnając tych, którzy zginęli.
Edukacja
Londyn, Studio WNC, poniedziałek 1 lipca 2019, godzina 12:30.
W studio stacji WNC od rana panował wielki ruch. Na dzisiaj była wyznaczona następna transmisja. Porywacze mieli też przeprowadzić 15-to minutową konferencję na żywo. Z tym właśnie faktem wiązano największe nadzieje na zlokalizowanie miejsca pobytu dzieci. Policja miała przygotowany schemat rozmowy, którego zadaniem było zmusić porywaczy do odkrycia swoich kart. Wprawdzie pozwolono na zrealizowanie pierwszego zadania i cała żądana przez porywaczy suma została przelana na podane przez nich konto, ale stało się to tylko i wyłącznie pod ogromnym naciskiem opinii publicznej. Żądano wręcz pod groźbą rozruchów i narodowościowych strajków zrealizowania całości przelewu. Poza tym, w wielu krajach zaczęto domagać się wyjaśnień, skąd wzięły się tak ogromne dochody i dlaczego ceny opieki lekarskiej wciąż rosną. Sytuacja stawała się tak napięta, że nie było innego wyjścia, jak zrealizować całość żądania i czekać jak potoczą się dalsze wydarzenia. Miano nadzieję, że dzisiaj uda się zmusić porywaczy do dogadania się w sprawie dostarczenia lekarstw dla chorych dzieci. Taka akcja stworzyłaby możliwość odkrycia jakichś kanałów łączących porywaczy ze światem zewnętrznym. Oprócz tego władze będą żądać pokazania dowodów, że wszystkie dzieci żyją i, że ich zdrowiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Tym razem Europol, FBI i Interpol postanowiły przejąć inicjatywę. Nastrój w studio WNC był nerwowy, ale też pełen nadziei.
Zobowiązani przez Negocjatora do obecności podczas dzisiejszej transmisji szefowie wyższych szkół medycznych i najbardziej renomowanych uniwersytetów świata przybyli co do jednego.
Na liście znalazły się takie uczelnie jak Uniwersytet Harwardzki, najwyżej oceniany uniwersytet medyczny w Stanach Zjednoczonych, posiadający największy na świecie system biblioteczny. Był tam też Uniwersytet Oksfordzki, jedna z najstarszych uczelni medycyny na świecie i bardzo wysoko oceniany w rankingach. Na liście znalazł się Uniwersytet Medyczny im. Piastów Śląskich we Wrocławiu, zajmujący się kształceniem lekarzy różnych specjalności oraz szeroko pojętego personelu medycznego. Nie zabrakło Uniwersytetu Cambridge, gdzie zdobycie miejsca jest tak trudne, że nawet 627 punktów nie wystarczy w teście wstępnym. Na liście był też umieszczony pierwszy uniwersytet badawczy w Stanach Zjednoczonych, Uniwersytet Johna Hopkinsa oraz Uniwersytet Stanford w Kalifornii, który patronuje medycznym innowacjom i odkryciom. Lista była długa i objęła sześćdziesiąt uczelni, mających zasadniczy wpływ na poziom wykształcenia lekarzy i personelu medycznego na świecie.
Dzisiejsza transmisja miała wyjawić szczegóły, dla których rektorzy powyższych szkół zostali wezwani i dlaczego ich obecność była tak istotna. Podobnie jak podczas pierwszego przekazu i tym razem druga transmisja wywołała niespotykane zainteresowanie w społeczeństwach. Miliony ludzi oczekiwało przed odbiornikami telewizyjnymi wieści o porwanych dzieciach. Nastroje społeczne od czasu pierwszej transmisji bardzo się zmieniły. Powstawało wiele organizacji, które reprezentowały najróżniejsze warstwy społeczne i zadawały niewygodne pytania. Najpoważniejszym z tych ruchów była działająca już od kilku lat organizacja pod nazwą Czarno-Czerwoni, określana skrótem CC. Liczyła ona na dzień dzisiejszy ponad trzy miliony członków i miała swoje komórki praktycznie na całym świecie. Dzięki tej właśnie organizacji ludzie dowiadywali się prawdy o medycznych machinacjach finansowych zarówno firm farmaceutycznych jak i ubezpieczalni zdrowotnych. Do tej pory nie wszędzie brano poważnie postulaty Czarno-Czerwonych. Teraz, kiedy to o czym mówili przedstawiciele CC stało się faktem, coraz więcej ludzi angażowało się czynnie w “walkę o prawo do zdrowia”, jak to określano.
Zarówno Fred Roney jak i jego kolega Christof Bowden od samego rana byli już w gmachu stacji WNC. Fred liczył na to, że może porywacze ponownie skontaktują się z nim. W ostatnich dniach studiowali dokładnie zdjęcia, które zrobił Christof zarówno z dachu budynku, na którym był ukryty, jak i później, kiedy szukał pierścienia w zaroślach. Jednak fotografie nie wniosły nic ciekawego. Dziennikarze mieli nadzieję, że może dzisiaj wydarzy się coś, co da im szansę na jakąś nowa sensację. Siedzieli teraz obydwaj w swoich biurowych kabinach, czekając na rozpoczęcie transmisji. Dokładnie o 12:01, na 29 minut przed rozpoczęciem, zadzwonił telefon na biurku Freda.
— Fred Roney WNC News, w czym mogę pomóc — odezwał się dziennikarz.
— Proszę się natychmiast udać na stację kolejową Victoria Station — odezwał się głos w słuchawce — i odnaleźć schowki na bagaże. Odszuka pan skrzynkę z numerem VS342. Otworzy pan ją. Kod otwarcia to 88492. Znajdzie pan tam niewielką srebrną walizkę. Proszę wyjąć aktówkę i wrócić niezwłocznie do studia WNC. Po powrocie przekaże pan całość pułkownikowi Hogwart z Europolu. Proszę zachować pełną dyskrecję i nikomu nic teraz nie mówić o tym zadaniu. Jeżeli pan powiadomi kogokolwiek, zerwie pan dzisiejszą transmisję i resztę negocjacji.
Głos zamilkł i połączenie zostało zerwane. Fred bez namysłu złapał swoją kurtkę i otworzył drzwi. Wychodząc mrugnął okiem do Christofa i po chwili był już w swoim samochodzie.
Droga na stację nie zajęła mu zbyt dużo czasu. Kiedy uporał się z parkingiem, wszedł do wysokiego gmachu pełnego ludzi. Rozejrzał się i spostrzegł ochroniarza. Podszedł do mężczyzny z zapytaniem, gdzie tutaj znajdują się skrzynki. Po otrzymaniu informacji udał się do wschodniej części dworca. Tam po prawej stronie zobaczył szeregi szarych metalowych drzwiczek z numerami. Odszukał numer VS342 i wycisnął podany mu kod na cyfrowej klawiaturze. Drzwiczki odskoczyły ukazując zawartość wnętrza. W środku, tak jak mówił osobnik w telefonie, znajdowała się niewielkich rozmiarów srebrna teczka. Ostrożnie wyjął ją z wnętrza schowka i uniósł do ucha. Posłuchał, nic się w środku nie działo. Potrzasnął lekko, cisza. Nie zastanawiając się dłużej zamknął drzwiczki schowka i ruszył do samochodu.
Przechodząc przez szeroki gmach prowadzący na perony a wypełniony sklepami i spieszącymi ludźmi, musiał się w niektórych miejscach przeciskać przez tłum. Kiedy mijał wejście na peron 6, jakiś zagapiony pasażer wpadł na niego i popchnął go tak mocno, że Fred stracił równowagę. Nieostrożny przechodzień burknął krótkie przepraszam i znikł pośród przepychających się ludzi. Fred podnosząc się stwierdził, że mężczyzna wyrwał mu z ręki teczkę. Ogarnęło go przerażenie i zimny dreszcz przeszedł mu przez plecy. Podskoczył do góry, ale nic nie mógł dojrzeć. Wspiął się na stojący obok stojak z gazetami i zobaczył biegnącego mężczyznę. Ruszył w pogoń, tamten nie miał dużej przewagi, więc była szansa, że go dogoni.
—
W głównym studio stacji WNC wszystko było przygotowane. Dokładnie o godzinie 12:30 czasu londyńskiego na centralnym monitorze ukazał się mały pulsujący zielony punkt. Punkt zaczął rosnąć rozdzielając się na osiem takich samych pulsujących kropek. Po chwili każda kropka zamieniła się w literę, które utworzyły napis EDUKACJA. Napis wypełnił całą szerokość ekranu, znieruchomiał na kilka sekund i znikł tak nagle, jak się pojawił.
Teraz ekran wypełniła szaro-ruda masa pędzącego wiatrem piasku. Widzom ukazała się znana z poprzedniej transmisji nawałnica. Tym razem jednak nie było widać pędzących i wirujących śmiercionośnych tornad. W zamian pustynia ożyła, a na jej powierzchni przelewały się olbrzymie wydmy, przesypując niezliczone ilości piasku z jednej strony ekranu na drugą. Sprawiało to wrażenie, jakby jakieś monstrualne robaki pełzły pod powierzchnią i walcząc z zasypującym je kurzem starały się wydostać. Mały dron niosący kamerę, leciał tuż nad przelewającym się piaskiem. To unosząc się, to opadając, jakby igrał z niebezpieczeństwem pochłonięcia go przez ten pustynny żywioł. Purpurowo-czerwone słońce smagało promieniami powietrze, tworząc upiorne cienie na powierzchni targanej wichrem pustyni. Dron pędził tuż nad falującym morzem piachu w kierunku bordowej gwiazdy, która błyskała nad horyzontem. Z głośników wydobywało się potworne syczenie i huk huraganowego wichru nawałnicy.
Nagle dron zatrzymał się i przekręcił o 180 stopni. Oczom widzów ukazała się czarna ściana monolitu. Gigantyczny blok drgał pod wpływem uderzeń burzy. Dron przybliżył się do granitowej ściany. Wolno przyspieszając zaczął się wznosić. Po chwili pędził w górę targany wiatrem i biczowany gorącym piaskiem. Nagle wyrwał się z objęć smagających języków rudego kurzu i wydostał się ponad burzę i przewalające się w dole wydmy. Przekręcił się i ruszył w kierunku palącego czerwonego słońca oddalając się od monolitu. Zaraz jednak się zatrzymał, żeby ponownie skierować swoją kamerę na kamienny blok. Czarna masa granitowego olbrzyma drgała pod wpływem szalejącej u podstawy nawałnicy. Na powierzchni czarnego giganta,, widoczna była jarząca się jaskrawym zielonym światłem biegnąca w poprzek linia. Teraz nad linią pokazał się mały niebieski punkt. Punkt zadrgał, rozdzielając się na, dwa, które wydłużyły się tworząc niewielkie świetliste pionowe kreski na powierzchni monolitu. Kreski teraz rozchodziły się otwierając wnętrze skały, wypełnionej jasno niebieskim światłem. Dron poderwał się lekko w górę i oczom widzów ukazał się szklany taras, którego krawędzią była zielona jarząca się linia.
Nagle olbrzymi blok znieruchomiał. Tak jakby atakująca go u podstawy nawałnica przestała istnieć. Wiatr ustał, a oczom widzów ukazał się błękit nieskazitelnie czystego nieba nad monumentem. Z lewej strony ekranu pojawił się mały, kolorowy koliber. Ptaszek przefrunął na środek i zatrzymał się w powietrzu, tuż nad zieloną linią szklanego tarasu. Machając skrzydłami z nieprawdopodobną prędkością, wpatrywał się w kamerę. W pewnym momencie jego skrzydła zaczęły poruszać się jak w zwolnionym filmie a koliber przekręcił główkę w stronę, z której przyfrunął. Po chwili prędkość poruszania się skrzydełek wróciła do normalnej i ptak zniknął z pola widzenia, jakby uciekając przed niebezpieczeństwem. Na błękitnym niebie pojawił się szary obłok, poruszający się z nienaturalną szybkością. Utworzył on brudną plamę na nieskazitelnie czystym do tej pory nieboskłonie. W tej samej chwili na obiektywie kamery usiadł pokraczny owad. Odwrócił się i z brzęczeniem gigantycznego komara wzbił się w powietrze, dołączając do roju innych. Insekty przelatywały przed kamerą, tworząc coraz to większy rój. W tym momencie kamienny monument drgnął. Zerwał się ponownie wiatr, który targnął z siłą huraganu na szarą masę owadów. Wzniesiony piasek i kurz pustynny smagały i zabijały insekty, strącając je w kotłującą się w dole pustynną nawałnicę. Po chwili wiatr zelżał i pozwolił piaskowym biczom opaść w dół. Rój żarłocznych insektów zniknął i odsłonił błękit nieba. Ponownie nastała cisza, tylko w dole szalała nawałnica smagając językami kurzu ścianę monumentu. Na szklanej podłodze tarasu, tuż przy krawędzi, przysypany szarym kurzem leżał koliber. Ptak poruszył słabo kilka razy skrzydełkami starając się wznieść i po chwili znieruchomiał. Zawiał wiatr wznosząc szaro rudy kurz. Piasek wślizgnął się na taras i zabrał ze sobą leżącego tam już bez życia ptaka.
—
Fred biegł przepychając się i rozpychając idących ludzi. Musiał dogonić złodzieja i odebrać mu teczkę. Coraz to widział jak mężczyzna przeciska się w kierunku wyjścia z gmachu dworca. Dziennikarz rzucił się w pogoń jeszcze szybciej. Obawiał się, że jak tamten wymknie się z budynku, szansa złapania go zmaleje do zera. Po chwili uciekający wypadł przed dworzec i ruszył w kierunku małego skwerku. W tym samym momencie ktoś rzucił się na niego z boku i powalił go na ziemię. Srebrna teczka zawirowała w powietrzu i spadła na daszek kiosku z gazetami. Fred dobiegł do szamoczących się mężczyzn. Złapał złodzieja za kołnierz, pomagając mężczyźnie który go powalił unieszkodliwić złodzieja.
— No, prawie nam zwiał gówniarz — podnosząc się powiedział przerywanym ze zmęczenia głosem Christof.
Fred spojrzał na kolegę i ze szczerym zdziwieniem zapytał.
— A ty skąd tutaj się wziąłeś?
— A co, nie przydałem się? — odpowiedział pytaniem dziennikarz.
— Okay, przydałeś się, ale gdzie jest teczka? — nerwowo zapytał Fred.
— Jak go powaliłem rzucił ją i wpadła na ten tutaj daszek.
Fred w tej chwili wspiął się po kracie okna kiosku, sięgnął ręką i zeskoczył z teczką.
— Chris! — rzucił Fred — Ja muszę spadać. Ty załatw z nim, co trzeba. Pogadamy później — i pobiegł do samochodu.
— Hey, ale co tam jest w tej… — nie dokończył, ponieważ poczuł, jak ktoś łapie go za ramię. Trzech ludzi z ochrony dworca stało obok nich, a czwarty biegł za Fredem, mówiąc coś przez radio.
Fred nie oglądał się za siebie, pędził do samochodu. Wiedział, że nie może dać się złapać. Przeczuwał, że w teczce są jakieś materiały, które będą niezbędne na dzisiejszej transmisji. Strach przeszył go z góry do dołu. A jak nie uda mu się zwiać i złapią go? Zanim wszystko się wyjaśni, będzie po zabawie. Wreszcie dopadł do samochodu. Na szczęście goniący go ochroniarz nie miał sylwetki biegacza i został dużo w tyle. Fred wsiadł do samochodu, zapalił silnik i ruszył. Wtedy drogę zajechał mu radiowóz. Dziennikarz bez namysłu skręcił w przecznicę w lewo i dając gazu oddalił się z piskiem opon. Był dobrym kierowcą. Parę lat temu przeszedł specjalne szkolenia na testera silników do samochodów rajdowych. Teraz umiejętność jazdy z niezwyczajnymi prędkościami i wśród ulicznego ruchu na pewno mu się przyda.
Spojrzał w lusterko wsteczne. Za nim jechały dwa radiowozy. Do gmachu telewizji nie było daleko, ale w tym czasie na londyńskich ulicach panował już wzmożony ruch. Zastanawiał się, jaką drogę obrać i stwierdził, że najszybciej będzie wzdłuż rzeki. Skręcił w prawo i po kilkuset metrach wjechał na szeroką arterię prowadzącą nabrzeżem Tamizy. Dodał gazu i nabierając prędkości omijał jadące samochody. Przed sobą zobaczył skrzyżowanie z jakąś ulicą dochodzącą do nabrzeżnej alei, którą jechał. Świeciło się tam czerwone światło a jezdnię blokowały stojące pojazdy. Bez namysły skręcił w prawo na szeroki pasaż dla spacerowiczów i biegaczy. Wcisnął klakson i omijając idących i przerażonych przechodniów gnał do przodu. W oddali zobaczył gmach studia telewizji WTC. Policja deptała mu dosłownie po piętach. Czuł, że lada moment zablokują go. Musiał zmienić kierunek jazdy. Przed sobą zobaczył kolejne skrzyżowanie. Tym razem szczęśliwie dla niego światło było zielone. Przejechał pas trawy oddzielający pasaż od drogi i z hukiem wypadł po przejechaniu skrzyżowania z powrotem na jezdnię. Oddalając się teraz od rzeki zastanawiał się którędy jechać dalej. Przypomniał sobie o metrze. Wiedział, że stacja jest nieopodal. Kolejka zatrzymywała się też dokładnie pod biurowcem gmachu telewizji WTC. To rozwiązanie wydawało się teraz optymalne. Skręcił w prawo w wąską uliczkę i po przejechaniu około dwustu metrów zatrzymał pojazd.
Policja właśnie skręciła za nim. Fred wyskoczył z samochodu i wpadł do wąskiego przejścia, które prowadziło na przeciwległą stronę budynku. Znał to miejsce doskonale i wiedział, że doprowadzi go do metra. Przebiegł prosto krótki dystans, skręcił w prawo i wyskoczył na ruchliwą Victoria Street. Wejście do kolejki było 50 metrów od niego. Pędem ruszył w tamtą stronę. Jak burza wpadł na schody prowadzące w dół. Wyjął miesięczną kartę, przeszedł bramki i przepychając się pomiędzy ludźmi wyskoczył na peron. Po chwili drzwi wagonu metra zamknęły się za nim. Nie dostrzegł na peronie żadnego z goniących go policjantów.
Do stacji pod budynkiem WTC dojechał bez przeszkód. Wysiadł z pociągu i szybkim krokiem poszedł do budynku. Była godzina 12:55, kiedy wszedł do studia. W biurze panował niezwykły jak na tę porę dnia spokój. Wszyscy byli wpatrzeni w monitory, pokazujące następne przesłanie porywaczy. Podszedł do recepcjonistki i zapytał:
— Kathie, gdzie mogę znaleźć pułkownika Hogwart z Europolu?
— Musi być na głównej sali razem z szefem — odpowiedziała dziewczyna nie odrywając wzroku od monitora, — ale radzę ci tam teraz nie wchodzić — dodała.
— Muszę coś przekazać pułkownikowi. Czy oni siedzą tam, gdzie ostatnio? — zapytał.
— Tak, idź do tych trzecich drzwi z numerem A-03, wyjdziesz prawie na nich — pokierowała go Kathie.
Fred odwrócił się i podszedł do wskazanych drzwi. Otworzył je i wszedł do studia. Jego uszu doszedł metaliczny kobiecy głos Negocjatora, ten sam, co w poprzedniej transmisji. Spojrzał na olbrzymi centralny monitor. Zobaczył na nim postać kobiety, stojącej na szklanym tarasie na tle czarnego monumentu. Kobieta wymieniała nazwy najbardziej renomowanych uczelni świata. Kiedy skończyła czytać listę, zamilkła i spojrzała na zebranych. Wyglądało to jakby była naprawdę obecna w studio, a przecież był to tylko obraz z pen drive ‘a. Fred rozejrzał się wokoło i dostrzegł po lewej stronie swojego szefa, siedzącego w otoczeniu kilku innych mężczyzn. Jeden z nich miał na sobie mundur pułkownika Europolu.
— To na pewno on — pomyślał.
Szybkim krokiem podszedł do mężczyzny. Kiedy miał już otworzyć usta, żeby powiedzieć, co przyniósł, postać Negocjatora ponownie się odezwała.
— Dobrze, że pan dotarł panie Roney. Czekaliśmy na pana.
Freda zamurowało. Nie rozumiał, skąd obraz w monitorze, nagrany nie wiadomo, kiedy i gdzie wie, że wszedł właśnie do studia? Tym bardziej, że był sporo spóźniony przez tą gonitwę po mieście. Pułkownik, jego szef i reszta osób wszyscy spojrzeli na Freda z równie zdziwionymi wyrazami twarzy. Fred tylko lekko się uśmiechnął i nic nie mówiąc podał srebrną teczkę pułkownikowi.
— Co to jest? — zapytał krótko Hogwart.
— Kazali mi dostarczyć to panu. Dzisiaj rano ktoś zadzwonił do mnie i podał instrukcje — odpowiedział niezgrabnie Fred.
— Pułkowniku Hogwart, proszę wziąć teczkę od pana Roney i położyć ją przed sobą — poleciła Negocjator.
Mężczyzna wolno odwrócił głowę i spojrzał na monitor. Widoczna tam była stojąca na szklanym tarasie, na tle czarnego monumentu, postać Negocjatora. Był tak wytrącony z toku logicznego myślenia, że nie potrafił sklecić zdania. Położył teczkę na stole przed sobą i z wysiłkiem zapytał.
— Skąd pani wie…? — wykrztusił z trudem.
— Technicznymi sprawami nie będziemy się teraz zajmować — odpowiedziała Negocjator. — Proszę otworzyć teczkę — poleciła krótko — numer szyfru na zamkach to 5793.
Pułkownik posłusznie wykonał polecenie i otworzył teczkę. W środku leżało równo ułożonych sześćdziesiąt takich samych pen-drive’ów jak ten, z którego teraz wyświetlano przekaz. Spojrzał na ekran monitora i ze zdziwieniem zapytał nie swoim głosem.
— O co chodzi?
— Jak pan widzi, w teczce znajduje się 60 pen drive-ów. Każdy przeznaczony jest dla innej uczelni medycznej, których rektorzy są dzisiaj z nami — powiedziała Negocjator i zamilkła na chwilę.
— Pozwólcie państwo — podjęła, — że wyjaśnię przeznaczenie właśnie dostarczonych przez pana Roney ‘a pen drive-ów. Medycyna to najważniejsza z nauk, ma chronić i ratować życie ludzkie. Jakość wykształcenia lekarzy i ich wiedza na temat lecznictwa jest warunkiem odpowiedniej opieki medycznej. Żeby jednak ta, jakość była stuprocentowa, wiedza lekarzy musi obejmować wszystkie kierunki. Pominięcie choćby jednego, pociąga za sobą poważne konsekwencje.
Przez salę przeszedł szmer. Ludzie spoglądali na siebie kiwając głowami. Negocjator kontynuowała.
— Niefortunnie, dzisiejsze szkoły medyczne nie oferują w swoich programach kierunków studiów na temat terapii alternatywnych i leczenia naturalnego, w zakresie, w jakim jest to konieczne do stworzenia odpowiednich podstaw leczenia tymi środkami. Terapie i leczenie alternatywne uważane są często za niepoważne i bez znaczenia. Jest to wielki błąd, który kosztuje utratę życia miliony istnień ludzkich rocznie. Nie obwiniamy tym stanem rzeczy uczelni, których liderzy są dzisiaj tutaj z nami. Powody są zupełnie gdzie indziej i nie teraz będę o nich mówić. Jednakże z tych renomowanych uniwersytetów wychodzą absolwenci, którzy później przepisują terapie i prowadzą leczenia konkretnych pacjentów.
Negocjator zamilkła. Patrzyła zimnym, bez wyrazu wzrokiem w kamerę, tak jakby widziała zebranych na sali ludzi. Po chwili podjęła temat:
— Lekarze ci, studenci najwyższej klasy szkól, po ich ukończeniu nie posiadają wystarczającej wiedzy na temat sposobów leczenia, które są często tak samo silne albo i silniejsze od konwencjonalnych terapii. Nagminne jest to, że specjaliści są ograniczani, powiem więcej, są wręcz szantażowani przez systemy rządzące lecznictwem, którymi metodami powinni leczyć swoich pacjentów. Lekarze ci w obawie przed utratą swojego autorytetu, posady czy kariery -unikają polecania terapii alternatywnych. Co najgorsze, często dzieje się to nawet kosztem życia pacjenta.
Po audytorium przeszedł szmer dezaprobaty.
— Naświetliłam tutaj temat gigant, ale właśnie takie są główne powody, dla których zaprogramowaliśmy dostarczone dzisiaj do rąk pułkownika Hogwart pen-drive’y. Ich oprogramowanie zawiera dokładny i bardzo szczegółowy program szkolenia studentów w zakresie terapii alternatywnych i lecznictwa opartego na naturalnej medycynie. Warunkiem uwolnienia dzieci jest wdrożenie tego programu w obecne programy studiów medycznych poszczególnych uczelni. Każdy pen drive jest zaprogramowany specyficznie dla wyselekcjonowanej uczelni pod względem jej charakteru i prowadzonych tam badań. Termin wejścia w życie nowego programu upływa 1-ego października 2019 roku. Uczelnie mają trzy miesiące, żeby zaadoptować nowy dział szkoleniowy i wdrożyć go w życie, a pułkownik Hogwart jest osobiście odpowiedzialny za terminowe załatwienie warunku EDUKACJA.
Negocjatorka zamilkła. W studio było widać poruszenie, jednak nikt nie mógł wyrazić swojego zdania ze względu na brak takiej opcji. Mimo to pułkownik sięgnął po stojący mikrofon i powiedział:
— Podczas ostatniej transmisji poinformowano nas, że będzie możliwość zadawania pytań –stwierdził sucho. — Kiedy taka możliwość zaistnieje? — zakończył pytaniem.
Zaległa kompletna cisza, wszyscy wpatrzeni byli w niewielką postać Negocjator stojącej na przezroczystym tarasie, który był przecież tylko komputerowym obrazem. Ku ponownemu zaskoczeniu wszystkich Negocjator w odpowiedzi na słowa pułkownika uniosła rękę i na tarasie pojawiła się długa trzyrzędowa ława, taka, jakie spotyka się na boiskach szkolnych. Z błękitnego wnętrza monumentu zaczęły teraz wychodzić dzieci i siadały na niej. Kiedy wszystkie siedziały już na swoich miejscach, Negocjator odwróciła się do kamery i powiedziała:
— Na pewno wszyscy chcieliby usłyszeć coś bezpośrednio z ust dzieci. Teraz jest na to czas. Proszę wyselekcjonować pięcioro spośród siedzących tutaj dzieci. Będziecie mogli zadać każdemu z nich po dwa pytania. Ostrzegam jednak, że pytania w rodzaju… Gdzie jesteś? Jak się tam znalazłeś? Itp. nie będą dopuszczone i jednocześnie odbiorą możliwość powtórnego zadania innego pytania. Macie 15 minut czasu na wyselekcjonowanie nazwisk dzieci i ułożenie pytań, które chcecie im zadać.
Obraz na ekranie ściemniał i pojawił się na nim napis EDUKACJA. W prawym górnym rogu ekranu wyświetlił się zegar odliczający 15 minut. Po sali przeszedł pomruk zdziwienia, podniecenia i niepewności. Nikt już nie potrafił odróżnić obrazu rzeczywistego od wizji komputerowej.
Specjaliści od przekazu sygnałów rozkładali na części pierwsze każdy szczegół transmisji. Szefowie Europolu, FBI, Interpolu i Scotland Yardu wyszli porozumieć się ze swoim sztabami w sprawie namierzenia, skąd pochodził głos Negocjator. Ze wstępnych ustaleń wynikało, że sygnał pochodził z wielu różnych punktów, zmieniając źródło przekazu średnio, co 60 sekund.
Policja zaś ustalała pytania i nazwiska dzieci, z którymi będzie możliwość kontaktu. Sytuacja zaskoczyła wszystkich i teraz pospiesznie układano nowy plan działania. Najważniejsze były pytania. Należało je tak ułożyć, żeby dzieci mimowolnie przekazały jakieś informacje. Natomiast rodziny dzieci chciały rozmawiać ze swoim i każdy miał swoje pytania. W końcu pod presją policja uległa. Ustalono pięć nazwisk i dano wolną rękę rodzinom w kwestii jednego pytania. Drugie pytanie, które dotyczyło lekarstw, przygotowano pod dyktando policyjnego psychologa. Sprawa lekarstw była bardzo ważna, była to jakaś droga do ustalenia nowych szczegółów. Na szczęście wszyscy byli, co do tego zgodni. Rodziny dzieci zgodziły się, że przynajmniej jedno z pytań będzie dotyczyło lekarstw.
Po upływie 15 minut ekran rozjaśnił się ukazując siedzące dzieci i stojącą obok Negocjator. Wszystkie dzieci rozmawiały miedzy sobą zupełnie tak, jak się to dzieje w przerwie jakiejś gry sportowej na szkolnym boisku. Gdyby nie ta dziwna sytuacja można by było sądzić, że oglądają jakąś grę sportową. Negocjatorka wzniosła ponownie rękę i wszyscy ucichli.
— Czy wyselekcjonowaliście dzieci? — zapytała.
— Tak — odpowiedział krótko pułkownik, którego automatycznie wszyscy zrobili prowadzącym dzisiaj negocjacje od strony policji i rodzin dzieci.
— Proszę wymienić nazwiska — powiedziała Negocjator.
Pułkownik wymienił pięć nazwisk wybranych z pośród porwanych dzieci. Kiedy skończył, wszystkie dzieci wstały i schodziły z tarasu. Po kolei wchodziły do błękitnego otworu, który prowadził do wnętrza monolitu.
— Proszę wymienić pierwsze nazwisko dziecka, z którym chcecie rozmawiać — powiedziała Negocjator.
— Matt Correy –wymienił pułkownik. W tym momencie ekran podzielił się na połowę. W jednej części widoczna była postać Negocjator, w drugiej zaś ukazał się siedzący w jakimś pokoju chłopiec. Kamera przybliżyła jego postać. Było teraz widać dokładnie jego twarz.
— Proszę zadać pierwsze pytanie — odezwała się Negocjator.
— Jak się czujesz Matt, nic cię nie boli, powiedz kochanie? — zapytała drżącym głosem matka chłopca.
— Dobrze mamo, naprawdę — odpowiedział chłopiec uśmiechając się.
— Czy w tym szpitalu gdzie jesteś, dostajesz regularnie lekarstwa tak jak w domu? — dopytywała się ta sama kobieta.
— To nie jest szpital mamo, ale wszystko dostaję tak jak w domu i nic mnie nie boli. Nie martwcie się o mnie. Już niedługo wrócę, tylko skończymy nasze zadanie — odparł zagadkowo zapytany.
Matka chciała jeszcze cos powiedzieć, ale chłopiec pomachał ręką i zniknął z wizji.
— Proszę następne nazwisko — powiedziała Negocjatorka.
Wyselekcjonowane dzieci jedno po drugim ukazywały się na ekranie i odpowiadały na pytania rodziców. W żadnym przypadku nie stwierdzono, żeby któreś dziecko było przestraszone czy zestresowane. Ostatnim, którego nazwisko wywołano, był Thomas Hermann. Na ekranie ukazał się obraz chłopca siedzącego przy biurku na tle okna, za którym było widać jakieś jezioro. Kiedy pułkownik wywołał jego nazwisko, chłopiec spojrzał prosto w kamerę.
— Cześć kochanie, — powiedziała Greta — jak się czujesz? Bardzo stęskniliśmy się za Tobą.
— Cześć mamo, cześć tato. Ja też się stęskniłem, ale muszę jeszcze trochę tutaj pobyć. Jak wrócę, to wam wszystko opowiem — powiedział z dumą Thomas i uśmiechnął się tajemniczo.
— A bierzesz wszystkie lekarstwa, tak jak zapisał ci doktor Hugo? Pamiętasz doktora Hugo prawda? — zapytał Henry.
— Doktor Hugo? — ze zdziwieniem zapytał Thomas — A co stało się z doktorem… Bergier?
— Dziękujemy — weszła w słowo Negocjatorka, przerywając połączenie i obraz Thomasa zniknął.
— Jak widzicie dzieci są w dobrej formie i sądzę, że usatysfakcjonowała wszystkich konferencja. Czy są jeszcze jakieś pytania do mnie? — tymi słowami dała do zrozumienia, że zakończyła wywiad z dziećmi.
— Tak — powiedział pułkownik — Rozumiem, że jak do tej pory dzieci miały zapewnione potrzebne lekarstwa. Chcielibyśmy być jednak pewni, że takie lekarstwa są w waszym posiadaniu w wystarczających ilościach.
— Co pan sugeruje pułkowniku? — zapytała Negocjator.
— Mamy przygotowany zapas lekarstw i możemy dostarczyć każdą ilość, w każde wyznaczone miejsce — odpowiedział pułkownik.
— To doskonale — odparła Negocjator, — ale jak wszyscy widzieliście dzieci są w doskonałej kondycji. Mogę też zapewnić, że otrzymują konieczne lekarstwa regularnie.
— Ale my musimy mieć stuprocentową pewność, że każde dziecko otrzymuje dokładnie te lekarstwa, które musi dostawać. Takich gwarancji nie uzyskaliśmy! — powiedział stanowczo Hogwart
— No cóż, musicie w tym względzie zaufać naszym zapewnieniom — odpowiedziała zimno Negocjator.
— W takim razie nie widzę możliwości spełnienia drugiego z żądań — wyrzucił pułkownik.
— Panie pułkowniku, — odezwała się spokojnym, ale bardzo stanowczym głosem Negocjator — rozumiem doskonale pana i wszystkich zainteresowanych obawy i troskę o zdrowie dzieci. Chcę jednak przypomnieć, że nie pan stoi po stronie, która może stawiać warunki. Dzieci mają pełną opiekę i nic, powtarzam to… NIC! Obecnie nie zagraża ich zdrowiu. Czy ta sytuacja będzie kontynuowana, zależy wyłącznie od was. My ze swojej strony udowodniliśmy, że słowa dotrzymujemy.
— Pokazanie filmu to nie jest jeszcze sto procent gwarancji. — odpowiedział pułkownik — Chcemy dodatkowych dowodów, że żadnemu z dzieci nic się nie stało. Poza tym pokazaliście tylko pięcioro.
— Pięcioro, ale wybranych przez was. Nie narzucaliśmy wam, z kim macie rozmawiać. Myślę, że jest to wystarczający dowód. Poza tym zadawane pytania były ułożone w sposób, który udowodnił, że połączenie jest transmitowane na żywo. Chyba pan tego nie podważa? — stwierdziła sucho Negocjator.
Pułkownik spojrzał na ekran i wyłączył na chwilę swój mikrofon. Zaczął rozmawiać przez słuchawki. Negocjatorka widząc, że pułkownik naradza się, stała spokojnie oczekując odpowiedzi. Nagle jakiś mężczyzna stojący z tyłu pod ścianą w studio krzyknął:
— Oddajcie dzieci barbarzyńcy! Jakim prawem odbieracie im to, co im jeszcze pozostało?! Mordercy!!!
Zaległa cisza. Wszyscy z przerażeniem spojrzeli na tego, który wykrzyczał obelgi pod adresem porywaczy. Teraz oczekiwano reakcji Negocjator, ale ta stała nieruchomo tak, jakby niczego nie słyszała. Dwóch ochroniarzy podeszło do krzykacza i delikatnie, ale stanowczo wyprowadziło go ze studia. Pułkownik Hogwart skończył naradę, włączył mikrofon i odezwał się:
— Moi zwierzchnicy wyrazili zgodę na pani żądania. Chcą mieć jednak pewność, że jesteście w posiadaniu wszystkich lekarstw, które są potrzebne małym pacjentom. Chcemy, więc wysłać do was specjalnych posłańców, którzy stwierdzą naocznie stan posiadania lekarstw i zdrowie poszczególnych dzieci.
— Zadanie EDUKACJA musi być spełnione w określonym przez nas czasie. Jest to warunek kontynuacji rozmów i uwolnienia. Mam nadzieję, że pańscy zwierzchnicy zdają sobie z tego sprawę — odpowiedziała Negocjator pomijając sugestie pułkownika o posłańcach.
— Oczywiście, ale do 1 października mamy sporo czasu. My będziemy organizować wcielenie żądania EDUKACJA w systemy szkolenia, a wy w tym czasie dopuścicie naszych specjalistów do zweryfikowania stanu faktycznego waszych zasobów lekarstw– odpowiedział pułkownik.
— Zapewniam jeszcze raz, jeżeli zaszłaby konieczność uzupełnienia naszych zapasów, oczywiście skorzystamy z waszej oferty. Mam jednak nadzieję, że zakończymy nasze negocjacje o czasie i taka sytuacja nie będzie miała miejsca. Jest dla nas priorytetem zapewnić wszystkim dzieciom konieczne medykamenty na czas negocjacji. Dzisiejsza konferencja miała na celu udowodnienie, że jeżeli nasze żądania będą spełniane w całości i na czas, nikomu nic złego się nie stanie. — odpowiedziała ponownie pomijając sprawę posłańców.
— Proszę pani, my spełniliśmy wasz pierwszy warunek. Jest to sprzeczne ze wszystkimi zasadami działania w przypadku porwania. Jednak ze względu na niespotykane okoliczności poszliśmy na ustępstwo. Wysłanie naszych inspektorów do was jest koniecznym warunkiem kontynuacji rozmów. Życie i zdrowie dzieci ma tutaj zasadnicze znaczenie i bez stuprocentowej pewności, że taki jest stan faktyczny, nie możemy kontynuować rozmów — zakończył pułkownik.
Przez studio, gdzie zgromadzonych było około 150 widzów, w większości rodzin dzieci, przeszedł głuchy pomrok sprzeciwu. Podnosiły się coraz silniejsze głosy dezaprobaty tak radykalnej zagrywki policji. Ludzie zaczęli wstawać z miejsc, gestykulować i coraz głośniej krzyczeć. W słuchawce pułkownika odezwał się głos jego zwierzchnika. Poinformował go, że słowa o groźbie zerwania negocjacji, które wypowiedział, wywołały niemalże demonstracje w świecie. Pułkownik nie miał wyjścia, musiał natychmiast odwołać to, co przed chwilą powiedział.
— Dostałem wiadomość — powiedział do mikrofonu, — że władze przyjmują wasze zapewnienia i warunek EDUKACJA będzie spełniony w wyznaczonym czasie — poddał się.
Nastała długa chwila ciszy. Na sali było słychać tylko buczenie aparatury elektronicznej. Gdyby ktoś obserwował w tej chwili ludzkość pomyślałby, że czas na Ziemi zatrzymał się. Negocjator spojrzała w kamerę i z kamiennym wyrazem twarzy, z którego niczego nie można było wyczytać wskazała ręką za siebie.
— To dobrze — jej bezdźwięczny głos przerwał grobową ciszę — przypomnę jeszcze żądania trzecie i czwarte, które są konieczne do szczęśliwego zakończenia negocjacji.
Na ekranie ponad postacią Negocjatorki pokazały się nazwy określające trzecie i czwarte zadanie.
— Jak zapewne pamiętacie są to “ZARZĄD” i “FINANSE”. Po pełnym wykonaniu wszystkich czterech warunków, dzieci zostaną zwolnione i przekazane rodzicom — postać na ekranie skończyła mówić i rozglądając się po sali tak, jakby dostrzegała siedzących tam ludzi, nagle odezwała się ponownie.
— Na następną transmisję zapraszamy ponownie wszystkich szefów uczelni medycznych, którzy są obecni dzisiaj. Zobowiązani oni są do przekazania nam raportów w sprawie wdrożenia żądanych przez nas nowych kierunków nauczania — powiedziała.
Zaległa chwila ciszy. Po audytorium przeszedł szmer. Niektórzy zaczęli wstawać z miejsc i coś gestykulować wymieniając pomiędzy sobą opinie. Nagle postać Negocjatora powiększyła się. Wszyscy umilkli.
— Proszę o uwagę! — powiedziała stanowczym głosem Negocjator patrząc spokojnie w kamerę.
Szmery na sali ucichły. Wszyscy spojrzeli na ekran, ale nikt nie siadał.
— Zadość uczynimy prośbie, którą tutaj postawiliście. Dopuścimy do inspekcji trzech waszych specjalistów. Będą mogli zweryfikować, jakość i ilość lekarstw, stan zdrowia dzieci oraz stan otoczenia, w jakim się znajdują. Jest jednakże jeden warunek, którego spełnienie jest w tym przypadku konieczne. Wasi eksperci zostaną z nami do zakończenia negocjacji. Uwolnimy ich razem z dziećmi — skończyła negocjatorka.
Wszyscy byli tak zaskoczeni nowym rozwojem wydarzeń, że nikt nie mógł nic powiedzieć przez dłuższą chwilę. Tylko pułkownik Hogwart wsłuchiwał się cały czas w słuchawki, kiwając, co raz to głową. Wreszcie spojrzał na Negocjatora i powiedział.
— Doskonale. Jesteśmy gotowi wysłać naszych inspektorów choćby i dzisiaj.
— W ciągu kilku dni dostaniecie instrukcje, jak i gdzie odbędzie się przejęcie waszych ludzi — zakończyła konferencję Negocjator.
Postać na ekranie zadrgała, zrobiła się przezroczysta i zniknęła. Po chwili szklany taras wsunął się do wnętrza monolitu, a zielona linia zgasła. Dron niosący kamerę odsunął się od kamiennej ściany, skierował obiektyw kamery w dół i zaczął opadać. Piaskowa burza powtórnie zawładnęła przestrzenią wokoło. Słychać było huczący wiatr i zjadliwe bicie nawałnicy o granitową powierzchnię monolitu. Wznoszony przez wściekły huraganowy wiatr wszechobecny piasek, coraz bardziej przesłaniał obraz. Nagle wszystko ucichło, ekran ściemniał, i tylko mały zielony punkt pulsował na środku. Rozdzielił się na osiem i utworzył napis EDUKACJA. Kolejne zadanie świeciło zielonym światłem na ekranie studia telewizji przez kilka sekund. Nagle napis zniknął. Druga transmisja została zakończona.
Ślad
Wuppertal, wtorek 2 lipca 2019.
Inspektor Muller wrócił do Düsseldorfu jeszcze w niedzielę wieczorem. Uzgodnili z córką i Jurgenem jak pomóc Marcie, więc nie potrzebował dłużej tam zostawać. Poza tym, w poniedziałek musiał być od rana u siebie w pracy, ze względu na drugą transmisję porywaczy. Był wtorek rano. Siedział teraz w swoim biurze i analizował przebieg tego, co zdarzyło się podczas wczorajszego przekazu. Całość zaskoczyła nie tylko jego, ale też wszystkich zainteresowanych sprawą. Porywacze jeszcze raz udowodnili, że są nieprzewidywalni. Wszystkie założenia i plany policji nie zadziałały. Praktycznie nie udało się niczego osiągnąć oprócz tego, że zgodzili się na przyjęcie inspektorów. Nawet, jeśli ma to być „bilet w jedną stronę”, to jest w tym jakaś szansa na zdobycie nowych szczegółów i informacji.
Muller zastanawiał się też nad faktem, że wszystkie pieniądze przekazane na konto porywaczy nadal tam pozostawały. Było, więc pewne, że pieniądze same w sobie nie stanowiły tutaj najważniejszego, a na pewno nie jedynego celu, który chcieli osiągnąć przestępcy. Pytanie było, co chcą osiągnąć. Dzisiejsza transmisja rzuciła nowe światło na sprawę. Włączenie w całość zagadnienia uczelni medycznych i zmuszenie ich do wprowadzenie zupełnie nowych programów nauczania, miało zasadnicze znaczenie. Muller zastanawiał się tylko nad powiązaniem zażądanej przez nich astronomicznej kwoty, z nowym programem szkolnym. Nie mógł znaleźć na razie żadnego logicznego wytłumaczenia w tej kwestii. No i najnowsze pytanie powstałe po drugiej transmisji. Chłopiec o imieniu Matt, z którym rozmawiała jego matka, wyraźnie powiedział, że nie znajduje się w szpitalu. Jeżeli nie w szpitalu, to gdzie? W jakim innym miejscu można stworzyć wystarczające warunki do prawidłowego leczenia 108 pacjentów? Pacjentów cierpiących na różne, bardzo poważne choroby? Muller czuł, że traci kontrolę nad śledztwem.
Z informacji uzyskanych od FBI wiedział, że nie udało się namierzyć skąd pochodził sygnał nadawczy transmisji. Wszystkie tropy doprowadziły policję do szeregu osób prywatnych, których telefony komórkowe zostały najzwyczajniej zhakowane. Mało tego, ludzie ci mieszkali w najróżniejszych miastach Europy i nie mieli ze sobą zupełnie nic wspólnego.
Najciekawsze było jednak to, skąd Negocjator wiedziała o przybyciu dziennikarza do studia i dostarczeniu walizki. Nadal nie było wiadomo jak porywacze potrafili przełączać transmisję nagraną wcześniej, na obraz przekazywany w czasie teraźniejszym. Technicy od systemów komunikacyjnych teraz nad tym pracują.
Sprawa nabrała tak wielkiego rozgłosu, jak żadne inne wydarzenie na świecie nigdy wcześniej. Muller czuł swoim wewnętrznym instynktem, że nawet, gdy wszystko zakończy się szczęśliwie to nie oznacza to powrotu do stanu przed porwaniami. Zaczął się zastanawiać, czy całość rozwiązania nie leży właśnie tutaj. Czy ostatecznym celem porywaczy jest zrewolucjonizowanie systemu szkolnictwa medycznego? Czyżby to był ich motyw? No tak, ale kto poświeciłby tyle czasu, pieniędzy i podjął tak wielkie ryzyko, tylko po to, żeby wprowadzić do szkół dodatkowy przedmiot? Muller jak i jego koledzy z FBI, Interpol i Europol mieli coraz więcej pytań, zamiast odpowiedzi. Wszystkie te niejasności nurtowały inspektora od czasu wczorajszej transmisji.
Ucieszył się, kiedy policja wybrała Thomasa jednym z dzieci, z którymi mogli rozmawiać rodzice. Wiedział, jak ważne to było dla Grety i jej męża. Były to wprawdzie tylko dwa pytania, ale lepsze to, niż nic. Pytanie drugie zawierało w sobie haczyk. Celowo zmieniono nazwisko lekarza prowadzącego leczenie Thomasa. Okazało się, że rozmowa przebiegała w czasie teraźniejszym. Chłopiec zareagował prawidłowo. Gdyby było to nagranie, nie zadałby pytania, co się stało z jego lekarzem.
— Halo, Muller słucham — powiedział zaspanym głosem.
— Tato, ty jeszcze śpisz? — usłyszał głos Grety — masz dzisiaj jechać do Wuppertalu do laboratorium.
— A która to już godzina? — zapytał nie do końca jeszcze rozbudzony.
— Jest dziewiąta i czas wstawać — odpowiedziała z naciskiem Greta.
— Ok, ok, już wstaję, daj mi pół godziny. Zadzwonię jak będę wychodził, pa. — odłożył słuchawkę nie czekając na odpowiedź.
Dystans dzielący Wuppertal od Düsseldorfu to zaledwie godzina jazdy. Była 11:10, kiedy komisarz stanął przed wejściem do nowocześnie zaprojektowanego budynku laboratorium. Miał umówione na dzisiaj spotkanie z profesorem Stone. Muller wszedł po schodkach i znalazł się wewnątrz czystego i przestronnego holu. Podszedł do dużego biurka, za którym siedziała recepcjonistka.
— Dzień dobry, nazywam się Patrick Muller. Jestem umówiony z profesorem Hoganem Stone.
Kobieta spojrzała w swoje notatki, następnie na Mullera:
— O tak, proszę chwilkę zaczekać. Profesor zaraz pana przyjmie — wskazała mu dużą owalną ławę z kilkoma niskimi fotelami dookoła, stojącą przy wielkim na cala ścianę oknie.
— Dziękuje pani — odpowiedział i ruszył we wskazanym kierunku.
Usiadł w jednym z foteli i wziął czasopismo, które leżało na ławie. Był to miesięcznik ‘Zdrowie i Natura’. Otworzył i zaczął przeglądać spis treści. Na samym początku był artykuł na temat naturalnych terapii stosowanych w leczeniu schorzeń stawów i kości. Zainteresowało go to, bo sam cierpiał na bóle w kolanach i dłoniach. Zaczął czytać:
“Jeśli jesteś jednym z milionów dorosłych, którzy stosują środki przeciwbólowe takie jak aspiryna, aby pomóc sobie z bólami stawów lub kości — mamy dla ciebie dobre wiadomości. Za chwilę dowiesz się więcej o bezpieczniejszych alternatywach w zapobieganiu tym dolegliwościom. Wiele naturalnych środków pomaga złagodzić sztywność stawów, poprawia zakres ruchu, czy też zmniejsza trudności z chodzeniem. Niezależnie od przyczyny bólu stawów, zdecydowanie warto jest zastosować kilka naturalnych zabiegów — takich jak kombinacje suplementów, zmiana codziennej diety, ćwiczenia lub specjalne kąpiele. Stosując takie zabiegi naturalnie złagodzisz obrzęki i stany zapalne swoich stawów. Przedstawiamy sześć najprostszych naturalnych sposobów do walki z tymi dolegliwościami.
— Moczenie w solach mineralnych.
— Gorące i zimne okłady żelowe.
— Wzmożenie umiarkowanych ćwiczeń.
— Utrata nadwagi.
— Dieta modyfikacyjna.
— Kolagen i inne pomocne suplementy.
Jeśli jednak objawy utrzymują się dłużej niż kilka tygodni, są nagłe lub niewyjaśnione, odwiedź lekarza w celu postawienia diagnozy i przedyskutowania dalszego postepowania. Wykluczyć wszelkie warunki…”
— Dzień dobry panie komisarzu — nagle usłyszał nad sobą głos profesora. — Widzę, że zainteresowały pana zagadnienia leczenia sposobami naturalnymi — zakończył przywitanie Stone.
— Przepraszam, nie zauważyłem pana. Dzień dobry profesorze — Muller wstając uściskał wyciągniętą ku niemu rękę naukowca.
— Jeśli cierpi pan na bóle w stawach, to mam dla pana o wiele lepszy środek od tych, które tutaj polecają — powiedział Stone.
— W moim wieku niestety robi się to już dosyć dokuczliwe — uśmiechnął się Muller.
— Proszę, niech pan pójdzie za mną. W gabinecie mam coś, co panu natychmiast sprawi ulgę — powiedział tajemniczo profesor. — Sam mam z tym problem, więc wiem jak się pan czuje.
Muller odłożył magazyn i poszedł za profesorem. Z oszklonego holu wejściowego weszli w dwu wahadłowe drzwi, które profesor otworzył kartą identyfikacyjną. Szli długim korytarzem, aż stanęli przed drzwiami z napisem “Profesor dr. md. Hogan Stone, dyrektor naczelny”.
Wnętrze w niczym nie przypominało gabinetu lekarskiego. Po lewej stronie stał wbudowany w ścianę solidny regal. Wypełniony był wydawnictwami o tematyce medycznej. Prawą stronę pomieszczenia zajmował niewielki stolik z ażurową lampą w stylu Tiffany i dwa wygodne fotele. Natomiast duże dębowe biurko, za którym było okno, stało na środku pokoju. Z okna rozciągał się widok na park, na obrzeżach którego znajdowało się laboratorium. Profesor poszedł za biurko i wskazując na głęboki fotel naprzeciwko poprosił komisarza, żeby ten usiadł.
— Ostatnio, kiedy się widzieliśmy, podarował mi pan książkę. — Muller wyjął publikację i położył na blacie biurka blisko siebie — Przeczytałem ją trzy razy i jestem wręcz zachwycony — powiedział szczerze.
— Doskonale. Jest to dla mnie najlepszy komplement — odpowiedział krótko Stone.
— W zeszłą niedziele pojechałem do córki. Mieliśmy z nią i z jej mężem długą i bardzo ciekawą rozmowę. Chodziło oczywiście o sposób, jak wyleczyć moją żonę z pogłębiającego się Alzheimera.
— Tak. Pamiętam pańską rozmowę telefoniczną z córką, kiedy spotkaliśmy się u mojego brata.
— Właśnie. Podarował mi pan profesorze wówczas tę książkę. Treść książki przekonała mnie do proponowanej tam terapii. Będąc, więc u córki, wiedziałem już dokładnie, jakie leczenie powinniśmy zastosować w przypadku mojej żony. Chodziło tylko o to, żeby moja córka i mój zięć również wyrazili na to zgodę.
— Rozumiem — krótko wtrącił profesor przyglądając się bacznie komisarzowi.
— Jurgen, mąż Gitty, był na początku przeciwny. Udało mi się go jednak przekonać, używając, jako argumentów cytatów z pańskiej książki — kontynuował Muller.
— Cieszę się, że były wystarczająco przekonywujące — wtrącił profesor.
— Poprosiłem pana o spotkanie, ponieważ wszyscy troje zdecydowaliśmy się poddać Martę leczeniu, które pan proponuje — zakończył komisarz i popatrzył uważnie na profesora.
— Doskonale, że zdecydowaliście się na terapię, którą polecam. Jednak, żeby ją zacząć, musimy mieć również zgodę pańskiej żony — odpowiedział profesor.
— Zdaję sobie sprawę z tego, ale jest to już załatwione. Gitta, to znaczy moja córka z zięciem wytłumaczyli mojej małżonce wszystko i jest ona gotowa poddać się pańskiemu leczeniu.
— W takim razie wszystko jest załatwione — odpowiedział profesor. — Czy żona może przyjechać do Wuppertalu na okres leczenia? Ułatwiłoby to nam bardzo całość prowadzenia terapii.
— Czy pobyt żony u mnie w Düsseldorfie jest do zaakceptowania? — zapytał z nadzieją komisarz.
— Tak, oczywiście. Pańska żona może mieszkać gdziekolwiek, nie w tym rzecz. Jeśli jednak będzie gdzieś w pobliżu, będziemy mogli robić na bieżąco badania i diagnostykę. Będzie nam łatwiej obserwować wszystkie zmiany. Zaznaczam, że leczenie jest długotrwałe i może zająć nawet do trzech lat.
— Rozumiem. Jesteśmy na to przygotowani.
— Możemy, więc zacząć nawet jutro — powiedział profesor.
— Mam jeszcze pytanie — rzucił Muller.
— Tak, słucham komisarzu — odpowiedział profesor.
— Czy ubezpieczenie Marty pokryje koszt pańskiej terapii?
— Niestety, żadna firma ubezpieczeniowa nie pokrywa kosztów terapii alternatywnej — odpowiedział profesor. — Sądzę jednak, że koszty opieki domowej będą uwzględnione.
— Rozumiem. Czy może mi pan powiedzieć profesorze, chociaż w przybliżeniu, na jakie sumy musimy się przygotować?
— Proszę się nie denerwować komisarzu — uspokoił go profesor. — Nasza terapia nie jest kosztowna i nie powinno to być dużą przeszkodą. Nie znając dokładnego zaawansowania choroby nie mogę panu w tej chwili jednoznacznie powiedzieć, ile będzie kosztować leczenie.
— Rozumiem doskonale. Mogę jednak pana zapewnić, że jesteśmy przygotowani bez względu na to jakiekolwiek by one nie były — wyznał Muller.
Stone przyjrzał się komisarzowi i zrozumiał, że Muller nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie sumy wchodzą w grę przy leczeniu Alzhaimera. Pominął jednak wyjaśnienia i powiedział:
— Panie komisarzu, koszt terapii naszymi metodami to około 350 euro miesięcznie –odpowiedział. — Pokrywa ona konieczne comiesięczne testy, ich diagnostykę i lekarstwa. Nie wliczamy w to domowej opieki nad pacjentem, ale to, jak już wspominałem prawdopodobnie pokryje ubezpieczenie.
— Doprawdy? — ze szczerym zdziwieniem odezwał się Muller.
— Terapie alternatywne różnią się zasadniczo od leczenia konwencjonalnego. Jedną z głównych różnic jest ich cena — wyjaśnił zdawkowo profesor.
— No tak –powiedział Mulle — Zdaję sobie sprawę, że leczenie tej choroby ponosi za sobą duże wydatki, ale… — nie dokończył. Stone przerwał jego wypowiedz i powiedział:.
— Panie komisarzu nie wiem czy pan wie, ale średni koszt konwencjonalnej terapii chorego na Alzheimera, w połączeniu z profesjonalną opieką, wynosi ponad 50 000 euro rocznie.
— Niemożliwe! — Mullera aż zatkało.
— Tak — potwierdził Stone. — W przypadku leczenia alternatywnego koszty medyczne obniżają się diametralnie, a pobyt osoby chorej w domu opieki nie jest konieczny. Powiedziałbym nawet, że nie jest wskazany. Pacjent o wiele szybciej będzie dochodził do zdrowia w warunkach domowych, wśród swoich bliskich i znanego mu otoczenia, niż w nawet najlepszym domu opieki.
— Jest w tym logika i dużo racji — przyznał Muller.
— Choroba Alzheimera — kontynuował profesor — jest najdroższą chorobą w świecie, kosztuje więcej niż nowotwory i choroby serca. Do 2020 roku koszt leczenia demencji na świecie wyniesie ponad 1.1 biliona dolarów i wzrośnie do 2 bilionów dolarów do 2030 roku. Są to oficjalne dane statystyczne. Jak pan widzi, nasza terapia mogłaby rozwiązać bardzo wiele problemów z tym związanych
— Jeżeli tak jest, wybaczy pan pytanie profesorze, to dlaczego nie ogłosicie swojej metody oficjalnie? — zapytał ze szczerym zdziwieniem Muller.
— Prawda? — odpowiedział pytaniem Stone, uśmiechając się przy tym tajemniczo. — Wydawałoby się to takie logiczne i proste. Niestety, ale w dzisiejszym systemie służby zdrowia, działają siły, które nie dopuszczają pewnych rozwiązań. Wręcz je zwalczają — zakończył profesor, przyglądając się reakcji komisarza.
— Nie do końca pana rozumiem. Co ma pan na myśli mówiąc zwalczają? — zapytał szczerze zaintrygowany Muller.
— Ze względu na zależności finansowe, tanie, chociaż bardzo skuteczne terapie, nie leżą w orbicie interesów tych sił — odpowiedział krótko profesor.
Muller chciał zadać kolejne pytanie, ale na biurku zadzwonił telefon. Profesor sięgnął po słuchawkę.
— Stone, słucham.
Przez chwilę profesor wsłuchiwał się w to, co mówił jego rozmówca. Kilka razy coś potwierdził, parę razy stanowczo zaprzeczył, a na koniec powiedział:
— W porządku, zaraz tam przyjdę — odłożył słuchawkę na widełki aparatu.
— Bardzo pana przepraszam komisarzu, ale muszę na chwilkę wyjść do laboratorium. Mają tam jakieś niejasności — uśmiechnął się. — Zaraz do pana wrócę.
— Nie ma problemu panie profesorze — odpowiedział Muller.
Stone wstał i szybkim krokiem wyszedł z gabinetu. Muller został sam. Mógł teraz dokładnie przyjrzeć się pomieszczeniu. Było ono przepełnione naukowymi wydawnictwami, medycznymi książkami i gadżetami. Co przyciągało uwagę to fakt, że pomimo pozornego nieładu, czuć było w tym wszystkim jakiś porządek. Muller patrząc na szeroki blat biurka i spostrzegł ramkę ze zdjęciem. Sięgnął po nią, odwrócił, i zobaczył chłopca stojącego przy zabawce kolorowego drewnianego konika. Chłopcem tym był Thomas. Komisarza zaskoczyło to trochę. Nie sądził, że profesor był aż tak związany uczuciowo ze swoim bratankiem. Odłożył ramkę na swoje miejsce. Wstał i sięgnął po jedną z grubych książek na środkowej półce regału. Dopiero teraz spostrzegł, że obok książki, leżało ciemne okrągłe pudełko z przezroczystą pokrywką. Podniósł plastikowe opakowanie i spojrzał do wewnątrz. Pudełko wypełniała jakaś nasączona płynem gąbka o zabarwieniu jasno błękitnym.
Odłożył pudełko na miejsce i usiadł na fotelu. Zaczął przeglądać książkę zdjętą z regału. Była to encyklopedia roślin o leczniczych możliwościach. Otworzył publikację na chybił trafił i zaczął czytać. Był to opis jakiejś rośliny z Ameryki Południowej, której główną zaletą była możliwość leczenia zatorów w układzie krążenia.
Nagle przestał czytać. Przez ciało przeszedł mu zimny dreszcz. To pudełko! Ta nasączona czymś gąbka o błękitnym zabarwieniu! Wstał i sięgnął po pojemnik. Spojrzał jeszcze raz do wewnątrz. Kolor był dokładnie taki sam jak ten, który zapamiętał ze wszystkich filmów o uprowadzeniu dzieci. Muller aż trząsł się z podniecenia. Czyżby trafił na ślad? Chwycił pudełko oburącz i chciał je otworzyć, ale w ostatniej chwili zatrzymał się. A co jak otworzy i ten zapach go uśpi? Nie, nie mógł ryzykować. Odłożył pudełko na półkę. Wyjął telefon i chciał zrobić zdjęcie, kiedy do gabinetu wszedł profesor.
— Bardzo pana przepraszam, ale musiałem coś osobiście zweryfikować. Już jestem do pana dyspozycji. Więc jak się umówimy?
— Ach tak, że co? — pogubił się Muller. Nadal był pod wrażeniem tego, co właśnie znalazł w biurze profesora.
— Kiedy będzie mógł pan przyjść ze swoją żoną na pierwszą konsultację? — zapytał spokojnie profesor.
— Ach tak, z żoną. Dzisiaj jeszcze zadzwonię do córki i się umówię. Dam panu znać. Sądzę jednak, że Marta będzie u mnie już jutro, więc gdyby to było możliwe, to jak najszybciej. — Mullerowi wracała jasność myśli.
— W porządku. Niech pan, więc do mnie zadzwoni jeszcze dzisiaj, jak tylko pan porozmawia i ustali przyjazd żony z córką — zaproponował profesor.
— Doskonale profesorze, zadzwonię — Muller wstał i podał rękę na pożegnanie.
— To jesteśmy umówieni — odpowiedział profesor ściskając dłoń komisarza.
Muller odwrócił się i podszedł do drzwi. Kiedy je otworzył, usłyszał głos profesora.
— Panie komisarzu, prawie byśmy zapomnieli. Miałem panu coś dać na te bóle stawów. Proszę, niech pan to weźmie.
Profesor sięgnął na środkową półkę regału i zdjął stamtąd ciemne pudełko z przezroczystą pokrywką.
— Musi pan smarować tym bolące miejsca przed spaniem, a także rano, ale po prysznicu czy też kąpieli. Powinno pomóc i przynieść ulgę prawie natychmiast — powiedział Stone uśmiechając się.
Muller spojrzał w twarz naukowca, a następnie na plastikowe opakowanie, które mu podawał. W środku, ku zdumieniu komisarza, była jakaś pasta o błękitnym kolorze.
— Dziękuję profesorze — odpowiedział nie do końca swoim głosem, odwrócił się i wyszedł.
— —
Komisarz Muller jechał swoim samochodem i myślami wracał do przebiegu wizyty u profesora. Cieszył się, że wreszcie będzie mógł zająć się Martą i jej pomóc. Naprawdę uwierzył w możliwości, które proponowała terapia Stona. Ufał profesorowi w tej kwestii zupełnie. Z drugiej strony zagadką było pojawienie się tajemniczego pudełka, które tak niespodziewanie znalazł na półce regału w gabinecie profesora. Jednocześnie rozwiązanie zagadki przyszło jeszcze prędzej. Okazało się, że jest to po prostu środek przeciwbólowy na dolegliwości w stawach. Nie mógł zrozumieć, gdzie jest powiązanie błękitnego środka z pudełka otrzymanego od profesora i szmatki, którą używali porywacze. Czuł jednak swoim wewnętrznym instynktem policjanta, że takie powiązanie istnieje na pewno. Fakt, że tajemnicze pudełko spoczywało teraz obok niego na siedzeniu, nie upraszczał niczego. Wręcz przeciwnie, gmatwał sprawę jeszcze bardziej.
Zaczął analizować i łączyć fakty, które znał. Sprawa Thomasa nie była do tej pory praktycznie poruszona. Same hipotezy i właściwie bez żadnych odpowiedzi. Podobnie zresztą jak i w innych przypadkach porwań dzieci. Nikt tak naprawdę nie wiedział, kim są porywacze, gdzie przetrzymują dzieci i do czego dążą. To, że Thomas był powiązany z profesorem, nie było niczym szczególnym. Jednak ta fotografia chłopca na biurku i sposób, w jaki się o nim wyrażał profesor, były dla Mullera, co najmniej zastanawiające. Dlaczego na przykład pomimo tego, że wiąże go tak wiele z bratankiem, profesor nigdy nie zapytał o sprawy śledztwa. Tak jakby zupełnie nie interesowało go to. Chłopiec cierpi na zaburzenia związane z mózgiem. Jest to ściśle powiązane ze specjalnością naukową profesora. Terapie i badania, które prowadzi jego instytut, to alternatywne leczenie. Czyż w ostatniej transmisji porywacze nie żądali wprowadzenia tego typu zajęć do szkolnictwa? I teraz, to tajemnicze pudełko z jasno błękitną zawartością. Wszystko to wiązało się w jakiś sposób z profesorem Stone. Takie pytania przelatywały przez głowę komisarza, kiedy wjechał na swoje miejsce parkingowe pod budynkiem, w którym mieszkał. Wysiadł, zamknął samochód i wszedł do domu. Otworzył skrzynkę na listy. Było tam parę kopert z rachunkami i reklamami. Jedna wyróżniała się kolorami. Była czarno-czerwona, a napis na niej brzmiał:
„Drogi przyjacielu, pomóż nam wysłać 1 000 000 wiadomości do Rządu w sprawie obniżenia i kontroli kosztów leków”
Muller wszedł do mieszkania, rzucił swoją teczkę na krzesło w przedpokoju i usiadł przy małym stoliku. Zapalił lampkę, otworzył list i zaczął czytać:
„Przyjacielu, czy wezwiesz swoich prawodawców do walki z niekontrolowanymi cenami leków na receptę? Bądź jednym z naszych liderów w tym ruchu. Pomóż nam jak najszybciej wysłać 1 000 000+ podpisów do rządu, aby pokazać, że nie można nas ignorować i lekceważyć.
Nie możemy pozwolić na to żebyśmy byli zmuszani do łamania pigułek na pół, musieli opuszczać dawki lub starali się przetrzymać problem, ponieważ nie stać nas na kupno leków.
Potrzebujemy twojej pomocy, aby poinformować swoich prawodawców, że rząd musi chronić ludzi w Twoim mieście i na terenie całego kraju, przed podbijaniem cen przez chciwe firmy farmaceutyczne.
Ruch Czarno-Czerwonych od dawna organizuje liczne protesty. Czy dołączysz do głosów domagających się kontroli cen leków? Jako jeden z nas, wyślij wiadomość do rządu pod hasłem… „Rząd musi chronić ludzi, a nie zyski firm farmaceutycznych”. Działając wspólnie odnieśliśmy już wiele sukcesów, ponieważ jesteśmy gotowi zabrać głos, gdy nasze zdrowie i życie są na szali. Teraz nadszedł czas, aby zapewnić ludziom ochronę przed wysokimi kosztami leków. Każdy członek rządu w całym kraju musi usłyszeć to wezwanie głośno i wyraźnie.
Nie będziemy już tolerować cen lekarstw poza kontrolą. Przyjacielu, wyślij e-mail do twojego przedstawiciela w rządzie teraz, i powiedz mu aby stanął w obronie swoich wyborców, a nie zysków firm farmaceutycznych.
Dziękujemy za dołączenie do nas. Wiemy, że możemy na ciebie liczyć.
Keith Gries — Kampanie Ruchu Czarno-Czerwonych — CC”
Złożył list i wsunął go do koperty. Wyślę ten email — pomyślał — zgadzam się z treścią listu. Zdjął płaszcz i powiesił okrycie na wieszak w szafie. Włożył rękę do kieszeni marynarki i wyjął z niej pudełko, które otrzymał od profesora. Otworzył wieczko i powąchał zawartość. Nie poczuł żadnego zapachu. Tylko ten błękitny kolor nie dawał mu spokoju i drażnił jego wyobraźnię. Powoli zaczął wiązać fakty, których lawina przelewała mu się przez głowę. W analitycznym umyśle komisarza policji zaczął pojawiać się jeszcze mglisty, ale już trochę zrozumiały obraz. Nie rozumiał do końca, dlaczego, ale wiedział już, że profesor Hogan Stone, wujek Thomasa, to pierwszy konkretny trop w jego śledztwie. Komisarz Muller nie zdawał sobie sprawy jak szybko i w jak niespodziewany sposób jego podejrzenia się potwierdzą.
Brazylijczyk
Belém, 05 wrzesień 2019, godzina 20:00.
W nocnym klubie Lobo Negro w hotelu Do Mar w Macapá było dzisiaj nadzwyczaj tłoczno. Tak naprawdę Czarny Wilk nie jest klubem tanecznym, a raczej dużym barem wypełnionym ludźmi, którzy chodzą dookoła próbując wyglądać świetnie. Zlokalizowany na hotelowym dachu oferuje wiele rozrywek, i chociaż uznany jest, jako klub gdzie można potańczyć, nie ma w nim nawet parkietu do tańczenia. Po prostu, jeśli chcesz się pokiwać to możesz to zrobić w każdym miejscu i w każdej chwili. Nikt nie będzie ci przeszkadzał ani na ciebie patrzył. Co natomiast wyróżnia Lobo Negro to to, że przychodzą tutaj każdego wieczora wspaniałe dziewczyny, w poszukiwaniu wrażeń bez zobowiązań. Każdy w Macapá wie, że gdy czuje się opuszczony może wpaść wieczorem do Lobo Negro i mieć szansę nie spać tej nocy samotnie.
Carlos z Karolem przylecieli do Macapá w południe. Po zameldowaniu w hotelu i spędzeniu popołudnia na basenie przyszli teraz do Lobo Negro spotkać się z Mike’m. Matius, po ostatniej rozmowie z Carlosem, zadzwonił do Napa Valley i rozmawiał z przyjacielem. Ten przystał na współpracę bez wahania i właśnie zaraz miał się tutaj zjawić. Przyjaciele zamówili po butelce meksykańskiego piwa Corona z lemonką i przyglądając się chodzącym bez celu młodym ludziom, czekali na przybycie najemnika.
Nagle rozbrzmiała latynoska skoczna muzyka. Tłumek rozstąpił się i w środku pojawiła się para tancerzy. Ubrani w kolorowe barwne stroje tańczyli gorący taniec zwany Maxixe, inaczej nazywany brazylijskim tangiem. Jest to taniec z towarzyszącą mu skoczną muzyką, który powstał w brazylijskim mieście Rio de Janeiro. Maxixe jest mieszaniną tańców afro-brazylijskich i europejskiej polki. Tancerze kręcili się, przytupując i wyginając. Tancerka miała długie po pas włosy, które wirując tworzyły lśniący wachlarz. Kolorowa suknia rozszerzająca się ku dołowi i sięgająca do kolan, oplatała się wokół jej partnera. Mężczyzna zaś, ubrany był w bogaty strój torreadora z zawiłymi haftami i delikatnymi wzorami. Wspólnie tworzyli wyszukaną parę tancerzy, odznaczającą się stylem od reszty tu obecnych. Maxixe jest tańcem szczególnie stworzonym dla latynoskiego temperamentu, jest on pełen ruchu i życia. W niedługim, więc czasie stojący wokoło, zaczęli przyklaskiwać w rytm muzyki. Po chwili inna para wskoczyła w krąg, i następna, i jeszcze jedna. W krótkim czasie większość obecnych przyłączyło się do tych, którzy rozpoczęli taniec. Maxixe zawładnął klubem. Przyjaciele siedząc przy barze przyklaskiwali do rytmu tancerzom, kiedy ktoś do nich podszedł.
— Jestem Mike, przyjaciel Matiusa — przedstawił się wyciągając rękę do Karola.
— Karol, a to jest Carlos — ochroniarz podał mu rękę jednocześnie przedstawiając Południowca.
— Może wyjdźmy stąd, tutaj nie da się rozmawiać — głośno powiedział Mike.
Siedzący przy barze Carlos i Karol przytaknęli. Wstali i wszyscy trzej wyszli z głośnego i przepełnionego szalonym tańcem klubu. Hotel De Mar usytuowany był tuż nad brzegiem, wzdłuż którego biegł pasaż dla spacerowiczów. Szeroka plaża oddzielała ścieżkę od morza. Mężczyźni zeszli nad samą wodę i skręcili w lewo. Ruszyli wolno, wzdłuż obmywających złoty piasek fal. Tutaj mogli swobodnie rozmawiać. Pierwszy odezwał się Carlos.
— Matius nam dużo o tobie opowiadał. Mówił, że zawdzięcza ci życie.
— Co tam… stare dzieje. Gdybym to ja tam oberwał, Matius zrobiłby to samo. Nic wielkiego.
— Twój przyjazd świadczy, że zdecydowałeś się nam pomóc — powiedział Carlos.
— Tak. Wśród najemników to normalka. Jak jeden z nas potrzebuje pomocy, może zawsze liczyć na innych. Tak jest nie tylko na wojnie — wyjaśnił Mike.
— Czy wiesz, o co chodzi? — zapytał Karol.
— Matius mi naświetlił sprawę, ale bardzo ogólnikowo — odpowiedział Mike.
— Mamy tutaj przyjaciela, któremu życiu zagraża niebezpieczeństwo — powiedział ochroniarz.
— Nasz przyjaciel został porwany i jest przetrzymywany w tych okolicach. Ty stąd pochodzisz, Matius powiedział, że znasz tutaj wszystkich i możesz nam pomóc– odezwał się Carlos.
— Jestem najemnikiem, podobnie jak i Matius — odpowiedział Mike — Jak już mówiłem, takie są między nami reguły, że każdy może liczyć na każdego. Ale do rzeczy. Czego się ode mnie spodziewacie?
— Musimy uwolnić naszego przyjaciela — podjął Carlos, — ale musimy to zrobić tak, żeby nie narazić go na niebezpieczeństwo. Sądzimy, że ty możesz nam w tym pomóc.
— Ok, co miałbym zrobić?
— Czy masz tutaj nadal kontakty? Matius mówił, że tak.
— Tak. To są moje rodzinne strony, znam tutaj prawie wszystkich.
— Czy wiesz, kim jest George Morgan?
— Tak. To lord narkotykowy, oficjalnie podaje się za przedsiębiorcę budowlanego i dewelopera.
— On właśnie porwał naszego przyjaciela i trzyma go w swojej hacjendzie w miejscowości Algodoal — wyjaśnił Carlos.
— Znam to miejsce. To jest forteca — stwierdził Mike.
— Dlatego właśnie potrzebujemy ciebie — wtrącił się Karol.
— Nie bardzo rozumiem jak mógłbym wam pomóc. Morgan to najpotężniejszy z branży, aby zdobyć jego twierdzę trzeba armii. Byłem tam raz — odparł Mike z nutą niewiary w możliwość zdobycia hacjendy Lobisomema.
— Pracujemy nad planem jak to zrobić — odparł Carlos. — Czy mógłbyś zebrać tutaj grupę ludzi, którym ufasz, i wcisnąć do wewnątrz hacjendy choćby jednego z nich? — zapytał wprost.
— Ludzi zebrać to nie problem, gorzej będzie wcisnąć kogoś do środka — odpowiedział Mike.
— Rozumiem, że nie będzie to łatwe. Jest to jednak konieczne, żebyśmy mieli w środku swojego człowieka.
— Muszę wpierw popytać, zorientować się w sytuacji. Miałem kiedyś kontakty wszędzie. Potrzebuję paru dni, żeby je odnowić — zakończył już pewniejszym tonem najemnik.
— Konkretnie, ile czasu ci potrzeba? — zapytał Carlos
— Ze dwa dni — odpowiedział krótko Mike.
— Ok, my w tym czasie rozejrzymy się po okolicy i polecimy pozwiedzać Algodoal — odparł Carlos.
— Jak będziemy się kontaktować? — zapytał Karol.
— Ten sam numer, na który dzwonił Matius. Nie macie go?
— Mamy — odpowiedział Carlos.
Właśnie przechodzili obok miejsca, gdzie nabrzeżne wydmy obrośnięte tutaj gęstymi trawami, wchodziły głębiej w plażę i zasłaniały sobą widoczność. Kiedy zbliżyli się bliżej usłyszeli rozmawiających głośno mężczyzn.
— Mówiłem ci żebyś się od niej odwalił! — krzyczał jeden.
— A kim ty jesteś, żebyś mi mówił, co mam robić? — odpowiedział inny głos.
— On nigdy nie był skłonny do współpracy — odparł jeszcze jeden.
— Myślisz, że jak robisz dla Lobisomema to ci mordy nie obijemy? — zapytał drwiąco pierwszy.
— Obić to możesz własny pysk gnoju — odwzajemnił się zapytany.
— Za brak respektu złamię ci, więc teraz szczękę — powiedział pierwszy i zaraz potem było ich uszu doszedł głuchy dźwięk. Ktoś zajęczał.
Teraz było już tylko słychać uderzenia i jęk bitej ofiary. Carlos, Karol i Mike bez namysłu podbiegli bliżej i okrążyli skałkę. Ich oczom ukazał się makabryczny widok. Sześciu drabów biło pięściami, kopało i okładało kijami leżącego na piasku i osłaniającego głowę mężczyznę. Ofiara poderwała się chcąc wyrwać się z kręgu napastników, ale potężny cios kijem w plecy powalił go ponownie. Napastnicy z jeszcze większą furią rzucili się na leżącego. Karol nie czekał dłużej. Podbiegł do niczego niespodziewających się napastników, chwycił jednego za kurtkę i odwracając go twarzą do siebie zadał mu potężny cios w szczękę. Siła uderzenia poderwała mężczyznę z ziemi i pchnęła w środek znęcających się nad swoją ofiarą bandytów. Uderzony upadł na plecy, wprost na leżącą na piasku ofiarę. Wszyscy zaskoczeni tym, co się przed chwilą stało, przestali okładać leżącego. Odwrócili się i spojrzeli w kierunku, z którego spadł ich kompan. Widząc trzech przybyłych w sukurs napadniętemu, zostawili krwawiącego i skręcającego się z bólu mężczyznę. Podeszli do przodu, a jeden powiedział:
— A to ci niespodzianka! Jak widać jest więcej chętnych na posiadanie rozmiażdżonej gęby.
Napastnicy ustawili się w szeregu i trzymając kije bejsbolowe w rękach ruszyli tyralierą na nowych przeciwników. Ten, którego powalił Karol, wstał i dołączył do reszty kompanów. Wyskoczył teraz do przodu i nie czekając na innych rzucił się na ochroniarza. Karol wystawił prawą rękę zgiętą w łokciu osłaniając się od ciosu, a lewą złapał atakującego za nadgarstek. Przekręcił go i powalił tym samym mężczyznę na ziemię. Tamten z furią dzikiego zwierza poderwał się na nogi i rzucił się ponownie na swojego przeciwnika. Ochroniarz przykucnął, odchylił się lekko i podparł się ręką. Wyprostował prawą nogę i kopnął atakującego w środek klatki piersiowej. Siła pędu napastnika połączona z uderzeniem twardego buta Karola, odrzuciła go w bok. Padł na piasek jęcząc z bólu wydobywającego się z piersi. Uderzenie połamało mu kilka żeber. W tym momencie inny kopnął ochroniarza w głowę. Karol przekręcił się, odskoczył i stanął na nogi. Przeciwnik natychmiast podbiegł, podniósł kij i próbował zadać następne uderzenie. Spóźnił się o ułamek sekundy. Karol odchylił się do tyłu unikając spadającego na niego kija. Złapał atakującego za przegub ręki, wykręcił ją i złamał ramię przeciwnika. Tamten padł na piasek skręcając się z bólu. Teraz dopiero ochroniarz poczuł potężny ból z lewej strony głowy. Chwycił się ręką za skroń, czuł sączącą się krew. Ściągnął koszulę i wytarł nią twarz.
W czasie, kiedy Karol unieszkodliwiał pierwszych dwóch, reszta rzuciła się na Carlosa i Mika. Dwóch wyglądających na braci obrało sobie za cel Południowca. Król Marihuany stanął w rozkroku i składając ręce przed sobą obserwował przeciwników. Plecami do niego ustawił się Mike, do którego wolno podchodzili z kijami pozostali dwaj. Wszyscy czterej rzucili się w tym samym czasie na opartych do siebie plecami mężczyzn. Carlos osłonił się od spadającego kija lewym ramieniem i jednocześnie koziołkując uniknął uderzenia, które chciał mu zadać napastnik. Odskoczył od Mike i ustawił się twarzą do atakujących. Tamci podchodzili wolno, rozchodząc się i okrążając go. Południowiec stanął w rozkroku i spokojnie obserwował przeciwników. Kiedy zdecydowali się uderzyć, południowiec przekoziołkował i podczas obrotu kopnął obcasem jednego z napastników w żuchwę. Spadł na ziemię i stanął na nogi. Rozejrzał się wokoło. Jeden z braci leżał na piasku, krew lała mu się z ust. Miał wybitą szczękę. Drugi widząc, co stało się z bratem, zatrzymał się i spojrzał spode łba na Południowca. Zdał sobie sprawę, że ma przed sobą poważny problem. Rozejrzał się, dookoła, ale większość kompanów leżała już na piasku. Rzucił kijem w Carlosa, odwrócił się i uciekł.
W tym samym czasie, kiedy Carlos odskoczył od najemnika, Mike też został zaatakowany. Złapał za spadający na niego kij trzymany ręką napastnika i wykorzystując go, jako podparcie, podciągnął się lekko i kopnął bandytę w kolano. Następnie wyrwał kij z dłoni przeciwnika. Tamten przewrócił się i chwycił się oburącz za wygiętą w nienaturalny sposób nogę. Teraz najemnik przekręcił się wokół siebie i z całej siły uderzył kijem w lewy bark drugiego atakującego go mężczyznę. Tamten zachwiał się na nogach i padł na piasek. Zaraz jednak poderwał się i wyskoczył, aby zadać cios. Uniósł nad głowę swój kij i machając nim celował w głowę najemnika. Mike koziołkując uniknął uderzenia. Dało mu to też natychmiastową przewagę, znalazł się teraz za swoim wrogiem. Bez chwili zastanowienia zadał mu potężny cios w plecy. Tamten zachwiał się na nogach i skowycząc padł twarzą w piasek. Mike rozejrzał się. Na miejscu walki leżało pięciu bandytów, którzy skręcali się i wyli z bólu. Jeden uciekł. Nie byli, więc już groźni. Najemnik podszedł do Karola.
— Jesteś OK? — zapytał.
— Tak. To tylko łuk brwiowy — odpowiedział ochroniarz.
Carlos już stał nad mężczyzną, nad którym znęcali się bandyci. Pomagał mu usiąść. Najemnik i ochroniarz podeszli do nich.
— Jesteś OK? — zapytał.
— Tak. To tylko łuk brwiowy — odpowiedział ochroniarz.
— Hej, co z tobą? Jak się nazywasz? — Carlos skierował swoje pytania do pobitego mężczyzny.
— Franko, dzięki… — odpowiedział krótko tamten i podnosząc się mruknął — Muszę spadać.
— Poczekaj — zatrzymał go Carlos, — musimy pogadać.
— Powiedziałem… dzięki, muszę już iść — odpowiedział tamten z nieufnością.
— Zaraz pójdziesz — odpowiedział stanowczo Carlos — Chcę tylko wiedzieć, kim są ci faceci, którzy chcieli cię zabić. Ostatecznie pomogliśmy ci, jesteś nam to winien. Oni mówili, że pracujesz dla Morgana — Południowiec nie odpuszczał.
— Nie znam ich — odpowiedział ostrożnie Franko.
— Ej… Ty! — niemalże krzyknął Mike. — Ty jesteś Franko? Ten, co załatwił Mokrego?
Franko spojrzał na Mika ze zdziwieniem i odpowiedział:
— Skąd znasz tę historię? Kim wy jesteście? — zapytał poirytowany ocierając jednocześnie oczy i twarz z wciąż sączącej się krwi z rany na czole.
— Franko! To ja Mike, Mike Cooper. Nie poznajesz mnie? — wykrzyknął najemnik.
Franko zdjął dłoń z twarzy i spojrzał na Mika. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Podpierając się ręką wstał, bez słowa chwycił rękę Mika i położył na niej drugą.
— Mike, skąd ty się tutaj wziąłeś bro? — zapytał z nieukrywanym zdziwieniem.
— Przyjechałem odwiedzić stare strony, odnowić kontakty. Mamy tutaj interes do zrobienia. Dobrze, że cię spotkałem — zakończył.
— Dobrze? To mało powiedziane. Gdyby nie wy to by mnie tutaj ubili — wzdrygnął się Franko. — Dzięki wszystkim — powiedział już bardziej przyjaźnie.
— W co ty się wpakowałeś? — zapytał Mike.
— W nic. Poderwałem tylko jedną taką, którą ten drab uważa za swoją — odparł wzruszając ramionami.
— Jesteś okay? — zapytał Mike przyglądając się obitemu mężczyźnie.– Jak chcesz, to zawieziemy cię do szpitala?
— Nie trzeba. Nie pierwszy raz ktoś próbował mnie wyprawić na tamtą stronę. Mieli szczęście, że było ich sześciu — odpowiedział buńczucznie Franko.
— Jak tak, to chodźmy gdzieś na piwo, ja stawiam. Mam z Tobą do pogadania — zapraszał Mike.
— Ok — zgodził się tym razem bez oporów Franko.
Rozejrzeli się po plaży. Napastników już nie było. Pozbierali się i odeszli odgrażając się tylko, ale nie zaczepiając więcej nikogo. Mike chwycił Franko pod ramię i pomógł mu iść. Wszyscy czterej poszli do pobliskiego baru “Orka”.
Była to niewielka ciemna knajpa, pachnąca piwem i pieczonymi na grillu kurczakami. W sali stało kilkanaście stolików i tylko kilka z nich było zajętych. Mike poprowadził wszystkich pod ścianę i tam usiedli. Zamówili po kuflu piwa oraz pieczone kurczaki z frytkami. Gdy kelnerka, po przyjęciu zamówienia odeszła, Mike zagadnął:
— Franko, znamy się od dziecka. Mnie tutaj dawno nie było, musisz mi pomóc– powiedział.
— W czym sprawa Mike? — zapytał wprost Franko.
— Podobno pracujesz dla Lobisomema? –zapytał Mike.
— Tak, robię dla niego. Zajmuję się końmi w stajni — odpowiedział Franko.
— To jednak to prawda, że pracujesz w środku — odezwał się Carlos.
— Tak. Ale mówcie, o co chodzi? — zniecierpliwił się Franko.
— Mike, czy można mu ufać? — upewnił się Carlos.
— Tak jak mnie — zapewnił najemnik.
— Ok, słuchaj Franko. Czy widziałeś ostatnio w hacjendzie jakiegoś więźnia? — spytał Carlos.
— Więźnia? Hm… a tak parę dni temu kogoś przywieźli. Widziałem jak wysiadali z helikoptera. Gość miał worek na głowie jak go wyciągali z maszyny. Kiedy Niedźwiedź ściągnął mu ten kaptur — przypominał sobie Franko — to pamiętam, że facet zasłonił twarz, bo go słońce oślepiło. Musiał być w tym dość długo — stwierdził Brazylijczyk.
— Tak, to na pewno był Lord — powiedział Karol. — Rozmawiali o czymś? — zapytał.
— Chyba nie, zresztą było za daleko, żeby coś usłyszeć. Zaraz też weszli z nim do domu. Więcej go już nie widziałem — zakończył relację Franko.
— Jak wyglądał? Jakieś szczegóły? Coś jeszcze zauważyłeś? — dopytywał Carlos.
— Niewiele. Widziałem go tylko przez moment. Jakiś starszy gość, ale dobrze ubrany. Tak trochę jak jakiś arystokrata — uśmiechnął się smutno Franko, dodając — Nie chciałbym być teraz w jego gaciach.
— Słuchaj Franko. To jest właśnie ten, o którego nam chodzi. To nasz przyjaciel.
— Przykro mi, ale jeżeli chcecie żebym mu pomógł zwiać, to ja go wam nie wyprowadzę — odparł Franko.
— Nie chodzi nam żebyś go wyprowadzał. Chcemy, żebyś miał na niego oko. Jakby się coś działo, to dasz nam znać. Wtedy my będziemy działać — włączył się w rozmowę Mike.
— Ale ja do domu nie wchodzę, nawet by mnie nie wpuścili — odparł Franko.
— No to, to, jest problem — stwierdził Karol.
— Nie masz kogoś w środku zaufanego? — zapytał Carlos.
Franko zaczął się zastanawiać. Rozważał wszystkie za i przeciw. Miał kogoś w środku. To była ta dziewczyna Maria, przez którą dzisiaj o mało go nie zabili. Pracowała u Morgana w kuchni. Ale czy warto było ją i siebie narażać. Nie chciał, żeby coś się jej stało i bał się o nią. Znał Morgana i jego ludzi. Oni się nie zastanawiali przed, tylko po. Nawet wczoraj Morgan wściekły wyszedł przed dom i najzwyczajniej zastrzelił jednego ze służby. Z drugiej strony chciał pomóc Mikowi. Zawdzięczał mu wiele, choćby dzisiaj, najemnik znowu uratował mu życie.
— Oni są nieobliczalni. Ja nie chcę skończyć tak, jak ten lokaj wczoraj — powiedział bez wyjaśnień.
Mike znał Franko. Patrzył teraz w jego twarz i dokładnie wiedział, co tamtemu chodzi po głowie. Była na to tylko jedna rada. Żeby rozwiać jego wątpliwości trzeba było posmarować.
— Franko, jak nam pomożesz… zarobisz — powiedział Mike, patrząc mężczyźnie w oczy.
— Nie o kasę chodzi Mike — odparł Brazylijczyk.
— Ja wiem, ale potrzebuję twojej pomocy. Więc? — nalegał Mike.
— Mam plany co do Mari. Jakbym miał trochę pieniędzy, to zabrałbym ją z tego miejsca i gdzieś byśmy wyjechali — próbował tłumaczyć się Franko.
— Jak będziesz miał oko na naszego przyjaciela i pomożesz mu przeżyć u Morgana, to dostaniesz 5 000 dolarów. Co ty na to? — odezwał się Karol.
— A jak nam pomożesz zorganizować ucieczkę, to dostaniesz jeszcze 15 000 — dodał Carlos.
Franko spojrzał na Carlosa, później na Mike’a i na koniec na Karola. Wszyscy patrzyli na niego i u nikogo nie było widać nawet cienia wątpliwości. Suma, którą zaproponowali mu, była wręcz nie do ogarnięcia przez prosty umysł Brazylijczyka. Było to więcej, niż mógł sobie wyobrazić w najskrytszych marzeniach. Za te pieniądze może zabrać dziewczynę i wyjechać gdzieś, gdzie ich nikt nigdy nie znajdzie.
— Nie wiem, kim jesteś Carlos, ale jesteś z Mike’m, i to mi wystarczy za wszystkie gwarancje. Mam rację Mike? — zapytał patrząc w oczy najemnika, który zamiast odpowiedzi tylko skinął głową.
— Co mam zrobić? — zapytał.
Mężczyźni rozmawiali do późnych godzin nocnych. Kiedy wszystko było ustalone Carlos wstał.
— Ja z Karolem rozejrzymy się jutro po okolicy, a wy zorganizujecie grupę. Wieczorem spotkamy się tutaj, o tej samej porze. Sądzę, że będę już miał wszystkie szczegóły z akcji Matiusa i Wikvaya. Jeśli sprawa z Santiago się powiodła, to będę ich tutaj potrzebował. A teraz czas trochę pospać.
Wstali i poszli do hotelu. Franko pożegnał się z Mike’m, a wsiadając do swojego zdezelowanego wojskowego Jeepa powiedział:
— Dobrze jest Cię widzieć bro… naprawdę dobrze — włączył silnik i odjechał w kierunku miasta.
— —
Nazajutrz wcześnie rano, Carlos z Karolem pojechali do Algodoal. Jest to niewielka, spokojna osada rybacka w regionie Parà w Brazylii i leży tuż na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego. Wydaje się, że czas się tam zatrzymał. Na wyspie, na której leży Algodoal nie ma samochodów, więc jedynymi środkami transportu są nogi, rower, skuter lub koń. Krajobraz wypełniają piękne białe plaże z drobnym piaskiem przypominającym cukier. Przy plażach usadowiły się małe knajpki, gdzie można zjeść pełny posiłek lub szybką przekąskę. Słona morska woda zmieszana z wodą rzeczną nadaje oceanowi niesamowity kolor. Ta bajkowa okolica i panujący tu spokój pozwalają zapomnieć o cywilizacji. Algodoal jest niewątpliwie jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie.
Celem wizyty Króla Marihuany i jego ochroniarza nie były jednak romantyczne krajobrazy i małe knajpki. Carlos chciał rozeznać się w terenie, poznać możliwości zaatakowania hacjendy Morgana i odbicia Lorda. Pomimo powodzenia akcji Matiusa i pojmania Santiago, Południowiec nie był do końca pewien, czy Morgan dobrowolnie zgodzi się na wymianę więźniów. Dlatego musiał mieć przygotowany plan ‘B’- zaatakowania fortecy.
Hacjenda Lobisomema położona była na północnym, wysuniętym w ocean cyplu wyspy. Teren nie należał do łatwych. Dostęp do wnętrza posiadłości możliwy był przy pomocy śmigłowca lub przez most zwodzony, który zawsze był podniesiony. Ze względu na zakaz posiadania samochodów na wyspie, każdy pojazd zbliżający się do willi byłby natychmiast zauważony. Jedynie Morgan dysponował tutaj kilkoma autami terenowymi, które w większości czasu stały w garażu hacjendy. Całość otoczona była wysokim murem, na czubku, którego wił się drut kolczasty podłączony pod prąd. Z kilkunastu wież obserwowali okolicę uzbrojeni w karabiny maszynowe wartownicy.
Podejście od strony morza było równie trudne, ze względu na wysokie nabrzeże, na którym stała posesja. Karol wyczytał w Internecie, że klif to sztucznie usypany z przywiezionych tutaj głazów nasyp. Morgan wydał fortunę na wybudowanie fortecy tak, żeby jej zdobycie było praktycznie niemożliwe. Zaadoptowanie podmokłego terenu pod budowę wymagało niesamowitych środków. Wbrew lokalnym władzom, przy pomocy zastraszenia, łapówek i kilku morderstw opornych oficjeli, Morgan załatwił zgodę na roboty budowlane. Wybudowanie hacjendy Lobisomema okupione było też krwią wielu tutejszych rybaków zmuszonych do niewolniczej pracy, których Morgan porwał i zatrudnił przy wznoszeniu swojej warowni.
Po objechaniu wszystkich możliwych dróg dojazdowych i terenu wokoło było jasne, że podejście do hacjendy bez zwrócenia na siebie uwagi jest praktycznie niewykonalne. Pozostało jeszcze sprawdzić, jak wygląda sytuacja od strony oceanu. Od jednego z rybaków wypożyczyli małą łódź motorową i pod pretekstem wyprawy na ryby wypłynęli z portu. Okoliczne wody są doskonałe do uprawiania sportów wodnych, łatwo wiec było zgubić się pośród pływających po wodzie żeglarzy.
Po kilkunastu minutach znaleźli się na otwartym morzu. Karol sterował łodzią, a Carlos obserwował dokładnie nabrzeże i północny cypel wyspy, na którym usytuowana była hacjenda. Dopiero teraz można było zobaczyć, z jaką perfekcją wszystko zostało wybudowane. Utworzone urwisko skalne miało wysokość około 20 metrów i było zbudowane na wzór wysuwającego się do przodu klifu, zwisającego nad wzburzonymi falami. Na górze, podobnie jak od strony lądu, wybudowano wysoki na 5 metrów mur, który był wykończony drutem kolczastym. Widać było słupy i podłączone do nich przewody wysokiego napięcia. Carlos obserwując lornetką fortecę, zauważył rozstawione, co kilkanaście metrów karabiny samostrzałowe, a u podstawy ściany widać było zamontowane wyrzutnie z pociskami. Sam mur wykończony był od strony północnej czterema wieżami wartowniczymi. Całość stanowiło obiekt, którego sam widok zniechęcał do jakiejkolwiek próby zdobycia.
— Wydaje mi się, że nie ma szans na wejście do środka bez zauważenia –powiedział Carlos.
— Też to widzę. A co sądzisz o próbie podejścia tam w nocy? Ten klif pozwoli na podpłynięcie do ściany — zasugerował Karol.
— Podpłynąć może się i uda, ale nikt nie da rady wejść na górę. Obliczyłem, że jest tam ustawionych, co najmniej kilkanaście karabinów samostrzałowych, nie wspomnę o prądzie i straży.
— Masz rację, to zbyt ryzykowne. A desant z powietrza nocą? — poddawał pomysły Karol.
— To jest jakaś opcja, ale gdyby ktoś nas zauważył, powystrzelaliby nas jak kaczki — zakończył Carlos.
— Może Franko będzie miał jakieś lepsze wieści, ostatecznie musi być jakiś sposób — odpowiedział bez przekonania Karol.
— Sądzę, że Morgan tak wybudował swoją warownię, żeby takiego sposobu nie było — odpowiedział z przekonaniem Carlos.
— Myślę, że szybciej da się wyprowadzić Lorda ze środka, jak wejść do tej twierdzy. Trzeba tylko w jakiś sposób sprowokować Morgana, żeby sam wyprowadził więźnia — powiedział Karol.
— Tak, masz rację. Dlatego Matius zgarnął Santiago. Mam nadzieję, że jest on tyle wart dla Morgana, ile Lord dla nas — odparł Carlos.
— To, co… wracamy? — zapytał Karol.
— Chyba tak — odpowiedział zrezygnowany Południowiec.
Karol przekręcił kierownicę i wolno zawracał łodzią w kierunku portu.
— Zaczekaj! — zawołał nagle Carlos — Widzisz ten kuter?
Mówiąc to, wskazał lornetką zbliżający się do wybrzeża mały kuter rybacki. Statek płynął prosto na skały, na których stała hacjenda. Carlos włączył funkcję nagrywania i ponownie przystawił lornetkę do oczu. Nawet z tak dużej odległości można było zauważyć, że szybkość, z jaką się poruszał kuter, była nienaturalnie duża. Sprawiało to wrażenie jakby kapitan chciał wjechać pod nawisające na nabrzeżu skały. Karol zatrzymał łódź. Obaj mężczyźni obserwowali płynący w samobójczym pędzie statek. Kiedy zbliżył się na odległość zbyt małą, żeby bezpiecznie się zatrzymać, skały pod kamiennym zwisem zaczęły się rozsuwać. Kuter zwolnił, i po chwili wpłynął w utworzony w skalnej ścianie otwór, który po chwili zaczął się powoli zamykać. W kilka minut po całym zdarzeniu nie było śladu. Carlos spojrzał na ochroniarza, odłożył lornetkę i z wyrazem triumfu na twarzy powiedział:
— A jednak można się tam dostać bez zauważenia.
Karol bez słowa zawrócił i skierował łódź do portu, z którego wypłynęli. To, co udało się im zaobserwować było odpowiedzią na pytanie, jak dostać się do wewnątrz hacjendy bez zwrócenia na siebie uwagi. Teraz należało tylko zlecić Mike’owi zebranie grupy tutejszych ludzi i sprowadzić Raya i Matiusa. Franko zaopiekuje się Lordem, kiedy ruszy akcja. Carlos już miał plan na wypadek, gdyby wymiana Santiago na Lorda nie wyszła.
Chińczyk
Pacyfik, szpital Studnia, 150 mil na zachód od Punktu Nemo, głębokość 1 000 metrów, 21 lipiec 2019.
Na głębokość 1 000 metrów światło słoneczne praktycznie nie dociera. Olbrzymi pancerz podwodnego szpitala majestatycznie unosił się w ciemnej oceanicznej głębinie. Niebiesko czerwone światła nawigacji białej, wewnętrzne oświetlenie, oraz wolno obracające się radary na kopule dowodzenia były jedyną oznaką, że olbrzym spełnia swoje zadanie i w pełni funkcjonuje.
Su po przybyciu na pokład bardzo szybko się zaaklimatyzowała i włączyła czynnie w tamtejszą rzeczywistość. Nauczanie dzieci języka angielskiego było dla dziewczyny wspaniałą przygodą, a jej kółko poetyckie zrobiło furorę. Świadomość bycia potrzebnym bardzo korzystnie wpłynęła na samopoczucie dziewczyny i gdyby nie konieczność prowadzenia terapii Gersona i innych zabiegów, Su zapomniałaby, że sama jest tak ciężko chora. Jeszcze tego samego dnia, kiedy przybyła z Matiusem na pokład szpitala, poznała Thomasa. Chłopiec przypadł dziewczynie do serca, a że było to uczucie odwzajemnione, szybko się zaprzyjaźnili. Thomas bardzo chętnie pomagał Su w prowadzeniu zajęć w szkole, a Su z zaangażowaniem brała udział w rozwiązywaniu zawiłych zadań gry ’Przygody delfina imieniem Orion’. Żal jej tylko było, że Matius będzie musiał wkrótce opuścić szpital w związku ze sprawami akcji KURZ.
Był wieczór, kiedy Su weszła do swojej kabiny. Miała już dzisiaj za sobą wszystkie zabiegi i chętnie usiadła w wygodnym fotelu. Włączyła telewizor. Były akurat wiadomości z Nowego Jorku. Dziennikarz mówił o sprawie wielkiego oszustwa, które zdemaskowano w Kalifornii. Chodziło o kradzieże i przekupstwa na sumę ponad jednego miliarda dolarów. Komentator mówił:
„Sąd federalny w zeszły piątek skazał na wieloletnie więzienie właściciela jednej z największych sieci placówek opieki dla ludzi niepełnosprawnych i starszych za oszustwa i manipulacje systemem opłat opieki zdrowotnej. Szacuje się, że defraudacje te, na przestrzeni lat 2015—2018 przekroczyły wartość 1 mld USD. Jest to największy do tej pory odkryty tego rodzaju przypadek w historii USA. Multimilioner z San Diego, prowadził wielostanową sieć domów opieki. Po siedmiu dniach debatowania nad losem 55-letniego Dustina Trompsa, sędziowie ławy przysięgłych osiągnęli werdykt. Uznano go za winnego płacenia łapówek, w celu kierowania pacjentów do jego placówek, oszustwa podatkowe i spisek, którego celem było okradanie funduszu opieki medycznej.
Uznano go również winnego prania brudnych pieniędzy i współpracy z grupami przestępczymi w celu przekupywania wysokiej rangi oficjeli systemu opieki zdrowia w całym kraju. Dzięki wysokim łapówkom był ostrzegany o planowanych wizytach inspektorów, którzy mieli za zadanie skontrolować liczne skargi pacjentów i ich rodzin. Prokuratura oprócz samego Trompsona, postawiła zarzuty spisku wielu osobom. Znaczna część współspiskowców przyznało się do winy, licząc na łagodniejszy wyrok. Dopiero na podstawie ich zeznań udało się dojść do pełnej prawdy. Współspiskowcy zeznając przeciwko oskarżonemu twierdzili, że łapówki szły w obie strony. Tromps akceptował je od lekarzy, za udostępnianie dostępu do pacjentów w jego placówkach i za możliwość wystawiania rachunków za usługi niepotrzebne, lub wręcz fałszywe.
Dustin Tromps został osadzony w więzieniu od czasu aresztowania w 2018 r. Spędzi tam wiele lat. Ława przysięgłych powróci do debaty w poniedziałek, aby podjąć decyzję w sprawie konfiskaty majątku oszusta.
Prokuratura wystąpiła również z wnioskiem o wydanie listu gończego za wspólnikiem Dustina Trompsa, przedsiębiorcą brazylijskim — Santiago Morganem. Zarzuca się mu współudział w spisku łapówkarskim oraz organizowanie grup przestępczych rozprowadzających narkotyki na terenie Kalifornii. Przykrywką tych działań była obsługa sieci domów opieki należących do firmy Dustina Trompsa. Po aresztowaniu Trompsa, Morgan Junior nadal prowadził działalność spiskową w imieniu wspólnika. Opuścił kraj z obawy przed aresztowaniem dopiero na początku 2019 roku, kiedy prokuratura rozpoczęła ofensywne postępowanie. Zakłada się, że poszukiwany znajduje się obecnie w Brazylii. Władze wystąpiły do rządu brazylijskiego o ekstradycję oskarżonego.”
Su wyłączyła telewizor. Miała dość tych ‘wiadomości’. Coraz częściej zastanawiała się, jak bardzo była omotana tym fałszem. Jak wiele przecierpiała przez te oszustwa i jakie miała szczęście, że spotkała na swojej drodze ludzi takich jak Matius, profesor Stone, czy doktor Fergio. Oni ją uratowali, gorąco w to wierzyła. Ta wiara zmieniła jej życie i stworzyła zupełnie nowe cele, które teraz pragnęła realizować i osiągnąć. W Studni czuła się coraz lepiej, nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Atmosfera ogólnego optymizmu, wiara w cele postawione przed załogą tego nietypowego szpitala i poczucie bycia potrzebnym — nadawało sens wszystkiemu, co się tutaj działo. Su pierwszy raz od lat poczuła się potrzebna, spełniona i naprawdę szczęśliwa.
Wzięła do ręki gruby zeszyt, w którym robiła zapiski. Nie miał to być pamiętnik, ale raczej coś w rodzaju kroniki. Chciała utrwalić ten unikalny czas, który przyszło jej spędzić na pokładzie Studni. Zapisać dla pokoleń wszystko, co się tutaj działo. Opisać ludzi, ich zaangażowanie w sprawę i nadzieję, którą wskrzesili wśród wszystkich chorych, którzy byli na pokładzie. Dziewczyna rozumiała powagę całego przedsięwzięcia i wielkie niebezpieczeństwo, które się za tym kryło. Rozumiała też odwagę i siłę, jaką reprezentowali zgromadzeniu tutaj ludzie. To, czego była teraz częścią, było w jej rozumieniu największą przemianą w dziejach ludzkości. Równe prawo do zdrowia dla wszystkich było celem akcji KURZ. Kiedy tak rozmyślała nad upływającym dzisiejszym dniem, ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę.
— I jak się czuje moja pacjentka? — Usłyszała głos wchodzącego do pokoju Matiusa.
— Doskonale — odpowiedziała zrywając się na nogi i rzucając się ukochanemu na szyję.
— A co u mojego wybawcy? — zapytała.
— Będę musiał wyjechać następnym kursem Deep Hope. Kondor zlecił mi ochronę Lorda w Polsce podczas Targów w Poznaniu — powiedział przeciągle padając na łóżko.
— Kiedy jedziesz? — zapytała z żalem w głosie, kładąc się obok niego.
— Henry przypływa pojutrze. Będzie tutaj parę dni. Muszę się zabrać razem z nim.
— Trudno, mam nadzieję, że wrócisz szybko — odpowiedziała tuląc się do niego.
— Jak tylko załatwię to co mi zlecili — odpowiedział z powagą w głosie. — Tylko pamiętaj, jak mnie nie będzie masz być grzeczną dziewczynką i stosować się do poleceń doktora Fergio.
— Tak jest generale — odpowiedziała salutując.
— Słuchałaś wiadomości? Wiem, że zawsze słuchasz — zapytał zmieniając temat.
— Tak. Mówili coś o tej sprawie oszustwa fundacji medycznych. Skazali drania — odpowiedziała z satysfakcją w głosie.
— A wiesz, kim jest ten wspólnik, za którym są listy gończe? — zapytał Matius.
— Pewnie taki sam drań.
— To syn Georga Morgana, największego lorda narkotykowego w południowej Ameryce.
— Tego samego, którego ludzie zorganizowali napad na Carlosa w operze? — zapytała dziewczyna.
— Tak — potwierdził Matius i dodał — on stanowi poważne zagrożenie dla akcji KURZ.
Nagle z głośnika centralnego komunikatora odezwał się głos dyżurnego oficera.
— Pan Matius Warecki proszony jest o stawienie się do pokoju dowodzenia.
— Co oni mogą ode mnie teraz chcieć –zapytał sam siebie, patrząc na Su.
— Bez ciebie już nikt nie może się obejść. Mogliby sobie darować o tej godzinie. Dla mnie już prawie nic nie zostaje. To nie jest sprawiedliwe — skarżyła się Su.
— Zostaję cały ja — odpowiedział uśmiechając się. — Zaraz wracam. To pewnie w sprawie raportu z Warszawy — otworzył drzwi, cmoknął dziewczynę w policzek na odchodnym i wyszedł.
Do pokoju dowodzenia musiał przejść jednym z ośmiu połączeń komunikacyjnych, które utworzyły tłoki, wsunięte do cylindrów podczas akcji zespolenia. Teraz były to 12-to metrowe przejścia o zaokrąglonych ścianach i płaskiej podłodze, wyłożonej antypoślizgową wykładziną. Matius szybko przeszedł do modułu środkowego i zapukał do drzwi pokoju dowodzenia. Dotknął kartą osobistego identyfikatora do czujnika na drzwiach i wszedł do środka.
— Melduję swoje przybycie admirale — powiedział wyprostowując się i salutując.
— Dobrze cię widzieć Matius — odparł Murray. — Mamy problem. Trzeba się tym zająć.
— Oczywiście. W czym rzecz? — zapytał.
— Wczoraj dostaliśmy raport, że Chińczycy zrzucają swoją nieczynną stacje kosmiczną. Właściwie spadnie ona niekontrolowana. Według podanych danych istnieje szansa, że obiekt uderzy w ocean w naszym rejonie i może zagrozić Studni — wyjaśnił jednym ciągiem Murray.
— Z naszych informacji wynika — kontynuował admirał, — że część stacji kosmicznej, która notabene jest olbrzymia i mierzy 79,4 m, spłonie w powietrzu. Jednak główny moduł mieszkalny, pozostanie praktycznie nietknięty i spadnie do Pacyfiku.
Admirał przerwał i spojrzał na Borrows ’a.
— Obiekt ten jest nieczynny — podjął kapitan. — Chińczycy stracili kontrolę nad satelitą już dwa lat temu. Od tamtego momentu coraz bardziej zbliżał się do Ziemi. Było więc tylko kwestią czasu, kiedy nastąpi wejście w atmosferę — wyjaśnił stojący obok Murraya kapitan Borrows.
— Jeśli wiedziano, że spada, to dlaczego nikt do tej pory oficjalnie nie podał informacji, w którym miejscu spadnie? Przecież stacja mogła spaść na tereny zamieszkałe — powiedział Matius.
— Ze względu na dużą prędkość poruszania się obiektu — włączył się do rozmowy nawigator Mark Bailey, — a jest to ponad 19 tysięcy mil na godzinę, — trudno było do tej pory dokładnie przewidzieć, kiedy wejdzie w ziemską atmosferę.
— Płaszcz atmosfery nie jest idealnie równy, zaczepienie mogło nastąpić o każdym czasie — dodał admirał.
— Przy takiej prędkości — kontynuował wyjaśnianie nawigator — pomyłka czasu nawet tylko o godzinę, oznacza odchylenie dokładności miejsca uderzenia w powierzchnię planety o 17 tysięcy mil.
— Dopiero wczoraj Chińczycy mogli podać dokładne dane miejsca uderzenia w ocean. Stacja wpadnie do oceanu 150 mil na zachód od Punktu Nemo.
— Po tej informacji wszystkim kamień z serca spadł. Stacja uderzy w planetę dokładnie tam, gdzie jest to najbezpieczniejsze. Niestety, ale dla nas nie jest to zbyt szczęśliwa wiadomość — zakończył Murray.
— To dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się Studnia — odparł mimochodem Matius.
— Właśnie- potwierdził nawigator.
— Ale to jeszcze nie koniec naszych problemów — podjął kapitan Borrows. — Astronomowie i entuzjaści lotów kosmicznych śledzą powrót stacji na Ziemię. Robią to za pomocą pomiarów radarowych i danych śledzenia satelitarnego podawanych przez Departament Obrony USA.
— Czyli teraz wszyscy dokładnie obserwują rejon punktu Nemo — skonkludował Matius.
— Niestety tak. Dlatego cała akcja, którą podejmiemy, musi być przeprowadzona w jak największej ciszy. Tarcza jest zaprojektowana do odbicia mniejszych obiektów. W przypadku dużych wraków mamy w wyposażeniu torpedy, ale w obecnej sytuacji nie możemy ich użyć do odepchnięcia spadającej stacji, chociaż to byłoby najskuteczniejsze.
— Kiedy nastąpi uderzenie? — zapytał konkretnie Matius.
— Jeżeli satelita wpadnie do oceanu o planowanym czasie i w przewidywanym miejscu, to do Studni dotrze jutro około 13:10 — odpowiedział nawigator.
— Na szczęście Studnia jest tak głęboko, że nie jest ona widoczna dla satelitów ani sonarów zewnętrznych. Nie sądzę też, że komuś przyjdzie do głowy monitorować tonącego wraka — zakończył admirał.
— Jaki jest plan obrony i jakie jest moje zadanie? — zapytał Matius.
— Razem z kapitanem Borrows pokierujecie ekipą dwunastu heli-batyskafów. Wypłyniecie w górę do tarczy anty uderzeniowej i naciągniecie liny stabilizacyjne. Ze względu na wielkość chińskiego satelity, same odrzuty wodne z harmonii tarczy mogą nie wystarczyć do odepchnięcia tonącej stacji — poinstruował admirał — Dokładnie jak ma wyglądać zabezpieczenie i co musicie zrobić, pokaże zaraz kapitan Borrows — zakończył.
Na trójwymiarowym ekranie umieszczonym na przedniej ścianie pokoju dowodzenia, ukazał się komputerowy obraz Studni. Tarcza, która miała za zadanie chronić moduł przed uderzeniem tonącego obiektu, unosiła się 200 metrów ponad kadłubem. Widać było zbliżające się do niej heli-batyskafy. W grupach po trzy, podpływały wolno do każdego z narożników prostokąta tarczy, wyglądającej teraz jak rozpostarty nad Studnią lekko wygięty gigantyczny żagiel.
— Po wyruszeniu — podjął Borrows — rozdzielimy się w grupy po trzy jednostki. Każda grupa podpłynie do jednego z narożników tarczy. Moja ekipa zajmie się dolnymi, a twoja Matius, górnymi narożnikami. Tarcza jest ustawiona pod kątem 35 stopni w stosunku do kadłuba Studni. Przy czterech narożnikach tarczy trzeba podebrać zwisające tam liny stabilizacyjne.
Video na ekranie pokazywało dokładnie jak powinno odbywać się to, o czym mówił kapitan. Płynąca grupa batyskafów rozdzieliła się. Sześć popłynęło ku górze, sześć skierowało się do dolnych narożników tarczy. Następnie ponownie się rozdzieliły, i już w grupkach po trzy, dotarły do końcówek zwisających lin. Przy pomocy ramion wysięgników, podebrały zwisające liny stabilizacyjne i zaczęły je napinać.
— Jak widać na wideo, tarcza ma obecnie niewielki łuk. Naszym zadaniem jest naciągniecie tego łuku, w celu zwiększenia siły odbicia. Wszystkie trzy heli-batyskafy z każdej grupy, podczepią się do wiszącej liny i razem naprężą ją do 45K — kapitan kontynuował tłumaczenie przesuwających się przed oczami załogi obrazów.
— Po naprężeniu powierzchni osłony, odrzuty z dysz harmonii utworzą prąd wodny na powierzchni tarczy, który po uderzeniu wraka w powierzchnię tarczy, popchnie i pociągnie ze sobą satelitę. To wspólne działanie heli-batyskafów napinających liny stabilizacyjne i odrzutowych dysz harmonii, powinno wystarczyć do odepchnięcia tonącej stacji kosmicznej i zmiany trajektorii jej spadania.
Na ekranie ukazał się spadający wrak satelity. Kierunek tonięcia był prosto na tarczę osłaniającą kadłub studni. Heli-batyskafy napięły liny i tym samym wyprostowały ugiętą powierzchnię tarczy. Włączone dysze harmonii utworzyły prąd wodny, który spływał po pochylonej powierzchni. Kiedy wrak uderzył w osłonę, ugięła się ona lekko, ale zaraz się wyprostowała i odbiła spadający na nią obiekt. Prąd wodny stworzony przez dysze harmonii i pochyłość tarczy, zmieniły trajektorię spadku korpusu wraka, w kierunku niezagrażającym kolizji z pancerzem Studni. Niebezpieczeństwo uderzenia w Studnię zostało zażegnane.
— Po zepchnięciu wraka, wszystkie jednostki powrócą na swoje miejsca. Zakładamy, że akcja ‘Chińczyk’ zajmie nie dłużej jak sześć godzin. Czy wszystkie zrozumiałe? — zakończył Borrows.
Matius wiedział jak ważne jest zadanie, którego wykonania żąda admirał. Jeśli wrak tonącej stacji kosmicznej uderzyłby w kadłub studni, mogłoby to być katastrofalne w skutkach. Nie można było do tego dopuścić. Spojrzał na Borrows ’a i zapytał:
— Kiedy wypływamy?
— Jutro o 9:00 rano — odpowiedział kapitan. — Tutaj masz listę członków twojej ekipy. Każdy heli-batyskaf będzie prowadzony przez pojedynczego pilota. Wszyscy są przeszkoleni w pływaniu tymi pojazdami. To zawodowcy, tak jak ty.
— W porządku. Kiedy mamy odprawę?
— Zaraz po zakończeniu tego spotkania. Wszyscy mają się zameldować w pokoju odpraw, tam wyjaśnię szczegóły i strategiczne zagadnienia akcji — odpowiedział kapitan.
— —
John Murray, admirał amerykańskiej marynarki wojennej i dowódca batyskafu STUDNIA, zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Zagrożenie było ogromne. Nie mieli żadnego marginesu na jakąkolwiek pomyłkę. Życie wszystkich obecnych na pokładzie Studni zależało od powodzenia akcji ‘Chińczyk’. John Murray w swojej długiej wojskowej karierze nie raz stawał twarzą w twarz z niebezpieczeństwem i odpowiedzialnością za życie swoich żołnierzy. Nie była to dla niego nowość, ale pomimo wieloletniego doświadczenia czuł, że nerwy ma napięte do granic.
Dzisiaj losy Studni, jej mieszkańców oraz akcji KURZ, leżały w jego rękach. Wierzył w swoich ludzi i ich umiejętności, ale rozumiał tez, że będą musieli się zmierzyć z czymś nowym. Czymś nieznanym im do tej pory. Zastanawiał się czy najnowsza technika i materiały, których użyto w stoczni Henry’ego do wybudowania tarczy i heli-batyskafów, poradzą teraz sobie z nieprzewidzialnymi i potężnymi siłami. Miał w tym względzie złe doświadczenia.
Pamiętał ten wiosenny dzień i wzburzoną powierzchnię Atlantyku. Był 18 marca 1964 roku, kiedy największa duma marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, łódź podwodna USS Collector, wypłynęła na morze w celu wykonania serii rutynowych zanurzeń testowych. Było to cacko o wartości 46 milionów dolarów. Wiodący wówczas produkt w nowej klasie okrętów podwodnych — wysoka na cztery piętra, prawie tak długa jak boisko piłkarskie — uważana była za cud techniki w swoim czasie. W stoczni okrętów wojennych w Portsmouth została poddana najpoważniejszym testom. Jej projektanci twierdzili, że jest to najszybsza, najcichsza, najlepiej uzbrojona i zdolna do wykonywania najgłębszych zanurzeń łódź podwodna na świecie.
Dnia 19 marca, w odległości około 250 mil na wschód od Bostonu, USS Collector wykonała kilka płytkich zanurzeń próbnych. Następnego ranka okręt rozpoczął głębokie nurkowanie. Miał to być sprawdzian prawdziwych możliwości łodzi. Około 9:30 rano, na eskortującym ją małym statku ratowniczym USS Raven, odebrano krótką zniekształconą wiadomość. Wiadomość ta podawała, że Collector ma jakieś problemy i spróbuje podnieść się na mniejszą głębokość, aby je skorygować. Chwilę później, pochylony nad głośnikiem radiostacji nawigator Ravena usłyszał tępy łoskot, zapadających się pod potwornym ciśnieniem, segmentów statku. Miażdżona jak puszka coca-coli łódź, spadała na dno oceanu. Później zapadła w eterze złowieszcza cisza. Nikt z załogi nie ocalał.
Admirał wiedział, że w tak ekstremalnych warunkach i na tak dużych głębokościach, wystarczy jeden niewielki błąd i może dojść do katastrofy. Nie było jednak innego wyjścia. Musiał tam wysłać swoich najlepszych ludzi, żeby ratować Studnię.
O godzinie 9:00 rano, dwanaście heli-batyskafów odpłynęło od kadłuba Studni. W pokoju dowodzenia, na głównym ekranie, obserwowano akcję. Kamery ustawione na powierzchni kadłuba Studni pokazywały na żywo obraz tego, co się działo w głębinach. Załoga kapitana Williamsa Borrows ruszyła w prawo, tam gdzie znajdowały się dwa niższe narożniki tarczy. Matius i jego ludzie ustawili stery swoich pojazdów na lewo, tam gdzie tarcza sięgała prawie 250 metrów powyżej górnego pancerza Studni. Ich zadanie w zasadzie nie było skomplikowane, problem polegał jednak na tym, że nigdy dotąd nie było ono przetrenowane. Czy olbrzymie, panujące na tej głębokości ciśnienie, pozwoli na płynną pracę? Czy wrak spadającej stacji kosmicznej uda się skierować tak, żeby ominął Studnię? Tylko jedno było pewne. Heli-batyskafy sprawdziły się na takiej głębokości, zamknięci w nich ludzie byli całkowicie bezpieczni i mogli wykonywać swoje zadania.
Matius prowadził swoją grupę w kierunku tarczy. Dopiero teraz mógł zobaczyć w szczegółach jej ogromną, wygiętą w lekki łuk, ażurową konstrukcję wykonaną z nano-węglowych rurek. Dysze harmonii wycelowane równolegle do powierzchni tarczy teraz nie pracowały. Włączą się dopiero po naprężeniu jej, aby stworzyć silnie spływający po niej prąd wodny. Dodatkowym zadaniem ekipy Matiusa było dokładne ustalenie kierunku spadania satelity. Z raportów oficjalnych wiedzieli, że wpadnie on do oceanu w rejonie, w którym znajduje się Studnia. Jednak podane dane określały miejsce uderzenia w promieniu około 0.5 mili. Dla wszystkich innych nie miało to większego znaczenia, ale dla Studni było to nadal nie do zaakceptowania. Heli-batyskaf Matiusa był więc wyposażony dodatkowo w urządzenie pomiarowe, którego celem było określić z dokładnością do 1 metra trajektorię spadania wraka satelity, już po wejściu do oceanu.
Jeśli obliczenia Matiusa potwierdzą, że opadanie ‘Chińczyka’ będzie w linii kolizyjnej ze Studnią, dysze harmonii tarczy utworzą prąd wodny, którego zadaniem będzie zepchnięcie spadającego wraka w bok. Stwarzało to jednak dodatkowy problem dla ekipy kapitana Borrows, która znajdowała się przy dolnych narożnikach tarczy. Musiał on, po zaczepieniu lin, tak ustawić swoje heli-batyskafy, żeby powstały prąd wodny nie wciągnął ze sobą jego załogi. Liny stabilizacyjne tarczy były zbyt krótkie, dlatego te, które znajdowały się w dolnej części tarczy, musiały być przedłużone. Do tego celu miały posłużyć zamocowane z przodu pojazdów wyciągarki z nawiniętymi linami holowniczymi. Załoga Borrows ’a musiała zaczepić liny holownicze do końcówek wiszących lin stabilizacyjnych i przedłużyć w ten sposób ich długości. To pozwoli na ustawienie naciągających je heli-batyskafów w pozycjach poza zasięgiem siły utworzonego prądu wody.
Na miejsce operacji pierwsza dotarła ekipa kapitana Borrows. Po rozdzieleniu się na mniejsze grupy składające się z trzech łodzi, pojazdy podpłynęły do dolnych narożników tarczy. Podczepione liny stabilizacyjne zwisały swobodnie nieznacznie się poruszając.
— Założę pętlę ‘Z’ — poinformował kapitan — zejdźcie w dół i czekajcie tam. Kiedy pętla zjedzie i zablokuje się na końcówce liny stabilizacyjnej, podczepicie się do niej w ustalonej kolejności.
Heli-batyskaf Borrows ’a zbliżył się do zwisającej potężnej liny stabilizacyjnej. Ramię robota wysunęło się i wyciągarka wykonała kilka obrotów, wypuszczając niewielką długość liny, mającej stanowić przedłużenie. Zakończona ona była tzw. pętlą ‘Z’, która wyposażona była w urządzenie zaciskowe. Zadaniem urządzenia było zablokowanie i zaciśniecie pętli na dolnym końcu zwisającej liny stabilizacyjnej. Kapitan poruszając ramieniem robota chwycił pętlę i zaczepił ją na linie stabilizacyjnej. Pętla puszczona z uchwytu robota zaczęła szybko opadać w dół, rozwijając jednocześnie linę z wyciągarki. Borrows w tym samym czasie wolno odpływał od narożnika tarczy. Kiedy pętla dotarła do końca liny stabilizacyjnej, zatrzymała się i zacisnęła. Dwa pozostałe batyskafy zaczepiły do niej swoje liny z wyciągarek.
— B 03 zaczepiony — rozległ się głos jednego z pilotów.
— B 01 zaczepiony — zameldował kolejny pilot.
Kiedy wszystkie sześć łodzi zameldowało zaczepienie lin przedłużających i ustawiło się w pozycji naciągowej, Borrows spojrzał przez pancerne, wypukłe okno swojego heli-batyskafu w górę. Wnioskował, że ekipa Matiusa również uporała się już z wykonaniem swojego zadania. W ciemnościach głębiny widać było poruszające się małe światła pracujących w górze heli-batyskafów. W tym samym momencie rozległ się stłumiony głos Matiusa.
— Tu B-7. Melduję zakończenie podczepiania lin. B-7, B-8, B-9, B-10, B-11 i B-12 gotowe do fazy drugiej — zameldował najemnik.
Słysząc meldunek Matiusa Borrows wydał rozkaz:
— Zaczynamy napinanie. Szybkość 5K, kąt nachylenia 15 stopni.
Dwanaście heli-batyskafów rozpoczęło napinanie osłony. Do każdej liny podczepione były trzy jednostki. Według admirała Murray, ich siła powinna wystarczyć do naprężenia olbrzymiego płaszcza tarczy. Liny z czterech narożników prostowały się wolno i łuk tarczy łagodniał. Po około 55 minutach napinania, olbrzymia powierzchnia tarczy ochronnej Studni stała się płaska. Była godzina 12:45. Do przewidywanego uderzenia stacji kosmicznej w powierzchnię oceanu pozostało 20 minut. Wszyscy czekali w napięciu na meldunek Matiusa. Czy trajektoria spadku wraka będzie na kursie kolizyjnym ze Studnią? A może jednak szczęśliwie ominie podwodny szpital? Odpowiedź na te pytania miała przyjść już za kilkanaście minut.
— —
W pokoju dowodzenia Studni, jak i w całym szpitalu, uważnie słuchano komunikatów przekazywanych na pokład przez RZ03 na temat spadającego wraka. Satelita przechwytywał sygnał stacji telewizji Sky, która posiadała najbardziej bieżące i wiarygodne informacje. Komentator mówił:
— „Chińskie laboratorium kosmiczne weszło w ziemską atmosferę dzisiaj popołudniu i w ogromnej większości spłonęło nad południowym Pacyfikiem”, -cytował oświadczenie władz chińskich komentator. Pekin twierdził, że -„mało prawdopodobne jest, aby jakiekolwiek duże kawałki sięgnęły powierzchni oceanu. Światowy szum medialny odzwierciedla „zazdrość” Zachodu o osiągnięcia chińskiego postępu kosmicznego i próbuje oczerniać nasze sukcesy”, -stwierdzało oświadczenie Chińczyków.
— Tego oświadczenia nie potwierdziła Agencja Kontroli Kosmicznej Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych — kontynuował dziennikarz — twierdząc, że stacja nie spłonęła podczas spadania. Informacje Amerykanów zweryfikowały i potwierdziły agencje z innych krajów. W bieżących raportach zgodnie stwierdzono, że główny moduł stacji mierzący 39 metrów i ważący ponad 88 ton rozpadł się na dwa mniejsze kawałki i wpadnie do oceanu już za chwilę w przewidywanym rejonie, około 150 mil na zachód od punktu Nemo” — zakończył raport komentator.
W całej Studni nikt nic nie mówił, wszyscy byli wsłuchani w słowa płynące z głośników. Tylko dwunastu operatorów heli-batyskafów nie słuchało komunikatu telewizyjnego. Ich zadaniem było utrzymanie tarczy w odpowiedniej pozycji podczas ewentualnego uderzenia. Matius skupiony nad czytnikami urządzeń pomiarowych obserwował ekran komputera, na którym ukazał się mały czerwony punkt. Punkt rozdzielił się na dwa. Matius sięgnął do klawiatury i weryfikując informacje potwierdził, że mają teraz do czynienia nie z jednym, ale z dwoma obiektami.
— Chińczyk rozpadł się na dwa kawałki — zameldował zimno — spadanie według przewidywanej trajektorii. Zaczynam odliczanie do wejścia w ocean… 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1, … wejście!
Dwie wielkie, płonące części stacji kosmicznej uderzyły w powierzchnię oceanu prawie w tym samym momencie, wzbijając w powietrze olbrzymie strugi wody wymieszane z parą. Po chwili oba wraki zginęły pod powierzchnią morza. Matius włączył oprogramowanie i zaczął dokładne obliczanie trajektorii opadania. Miał mało czasu. Musiał tego dokonać na odcinku około dwustu metrów spadania dwóch części stacji. Wyliczył szybkość, ciśnienie, kierunek i siłę istniejących tam prądów morskich oraz temperaturę i gęstość otaczającej wody. Wszystko wskazywało na to, że jedna z części spadnie dokładnie na tarczę studni. Po chwili urządzenia pomiarowe potwierdziły jego przypuszczenia. Pierwszy kawałek stacji spadał dokładnie w środek osłony Studni. Opadanie drugiego było ustawione pod dużym kątem. Dawało to prawie pewność, że ominie tarczę.
Matius wysłał zrobione pomiary na pokład Studni. Po chwili otrzymał weryfikację swoich obliczeń. Jeden z wraków spadał w prostej linii na tarczę, drugi ominie ją o około 80 metrów z południowej strony i zatonie. Nie zagrozi więc Studni.
W słuchawkach odezwał się głos kapitana Borrows:
— Proszę przygotować się do uderzenia. Szybkość spadania obiektu w chwili odbicia od tarczy 37K. Napięcie lin stabilizacyjnych 5K. Kąt utrzymania lin 15 stopni.
Heli-batyskafy uruchomiły swoje dysze odrzutu wody, napinając zaczepione do czterech narożników tarczy liny. Powierzchnia tarczy była nachylona w stosunku do Studni około 25 stopni. Teraz komputer pokładowy Studni ustawił zainstalowane u góry tarczy, odrzutowe dysze harmonii, pod kątem pięciu stopni. Wszystko było przygotowane na zderzenie spadającego wraka stacji kosmicznej z tarczą ochronną studni. Admirał Murray wydał rozkaz:
— Proszę uruchomić harmonię. Siła odrzutu 65 procent.
Harmonia — było to urządzenie zaprojektowane i wybudowane specjalnie dla Studni. Jej zadaniem było stworzenie silnego prądu wody spływającego po nachylonej powierzchni tarczy ochronnej. Siła ciągu tego podwodnego strumienia miała za zadanie zepchnąć spadający na tarczę obiekt tak, żeby ominął znajdującą się poniżej Studnię. Na to właśnie liczyli teraz admirał i wszyscy obecni na pokładzie podwodnego szpitala.
W całym szpitalu zgasły światła, paliło się tylko oświetlenie alarmowe. Na korytarzach iluminowały zielone linie prowadzące do przygotowanych do odpłynięcia heli-batyskafów. Admirał brał bowiem również pod uwagę niepowodzenie akcji „Chińczyk” i konieczność ewakuacji Studni. Wszystkie pozostałe na pokładzie heli-batyskafy były więc przygotowane na tą ewentualność, a załoga została postawiona w stan czerwonego alertu. W wypadku niepowodzenia akcji „Chińczyk”, załoga Studni potrzebowała około 20 minut, żeby ewakuować wszystkich pacjentów szpitala. Biorąc pod uwagę konstrukcję Studni i jej wytrzymałość, Murray miał nadzieję, że to wystarczy.
— —
Za każdym razem kiedy jakiś obiekt tonie, działają na niego dwie zasadnicze siły, od których zależy jak szybko się to dzieje. Jest to waga obiektu, którą określa siła grawitacji i siła oporu, która jest wielowypadkową masy, gęstości płynu w którym się to odbywa i pola przekroju obiektu. Obiekty tonące w wodzie nigdy nie mają stałego przyspieszenia, wcześniej lub później osiągają prędkość końcową. Kiedy siła grawitacji ciągnąca je w dół jest równa przeciągnięciu — czyli sile popychającej je w górę — prędkość ustabilizuje się w skali 1—2 metrów na sekundę. Większość obiektów osiąga, lub zbliża się do prędkości końcowej w ciągu kilku sekund, a następnie spada z taką prędkością na dno. Sytuacja staje się bardziej skomplikowana i nieprzewidywalna, gdy mamy do czynienia z obiektem o nieregularnych kształtach, obracającym się wokół siebie, nagrzanym do czerwoności i wpadającym do wody z dużą prędkością początkową. Wrak chińskiej stacji orbitalnej, który właśnie wpadł do oceanu był dokładnie takim nieprzewidywalnym obiektem.
Na pokładzie Studni wyliczono, że początkowa szybkość spadania „Chińczyka” wyniesie około 3—4 metrów na sekundę, czyli czas do chwili uderzenia w tarczę to około 4 i pół minuty. Operatorzy heli-batyskafów czujnie obserwowali napięcie lin. Dysze harmonii wytworzyły prąd wody, który pomimo wydłużenia lin stabilizacyjnych, utrudniał utrzymanie w stałej pozycji heli-batyskafów grupy kapitana Borrows. Admirał Murray wpatrzony w kamery monitoringu zewnętrznego, skupiał uwagę na tym, co pokazywał ekran. W pewnym momencie, na tle ciemnogranatowego tła głębiny, ukazały się dwa czarne, szybko powiększające się punkty. Były to spadające wraki stacji.
— Proszę podać kąty i trajektorię spadania — rozkazał Murray.
— Obiekt A spada dokładnie w środek tarczy i uderzy w nią za 80 sekund — zameldował Mark Bailey — główny nawigator Studni, ten sam, który uratował pierwszą spadającą kotwicę.
— Jaki kąt spadania wykazuje obiekt B? — zapytał admirał.
Nawigator przeliczył współrzędne.
— Obiekt B odchylenie 30 procent. Spadek bezpieczny. Ominie tarczę o 60 metrów około 8 sekund później — zameldował Mark.
Uwaga wszystkich skierowała się teraz na tej części stacji, która miała uderzyć w tarczę. Nawigator podawał pozostały czas do chwili uderzenia co pięć sekund.
— Podnieść odrzut dysz harmonii do 85 procent — rozkazał admirał.
Dysze wzmocniły siłę wyrzucania wody. Strumień podwodnej rzeki uderzył w tarczę, odbił się od niej i spływał z ogromną prędkością po jej powierzchni. Po chwili grupa heli-batyskafów kapitana Borrows poczuła tego skutki. Prąd wody pomimo dużego oddalenia łodzi ekipy kapitana dotarł i tutaj. Zachwiało to niewielkimi pojazdami. Doświadczeni piloci ustabilizowali zaraz pływ, i naciągając ponownie obydwie dolne liny stabilizacyjne, usztywnili tarczę. W tym momencie usłyszeli głos Matiusa, którego właśnie minął spadający pierwszy wrak stacji:
— Jest pierwszy! — krzyknął do mikrofonu Matius.
— Dysze harmonii 100 procent odrzutu! — rozkazał Murray
— 4, 3, 2, 1, uderzenie! — meldował nawigator.
Masywny korpus spadającej stacji minął grupę heli-batyskafów Matiusa i w parę sekund później uderzył z potworną siłą w napięty płaszcz tarczy. Odrzut pracującej na 100 procent harmonii odepchnął wrak w bok i spychał go po pochyłości tarczy w czarną czeluść głębiny oceanu. Siła uderzenia targnęła zaczepionymi do tarczy heli-batyskafami. Z pełną mocą silników, małe pojazdy walczyły z ciągnącą je siłą, uginającej się osłony. Dysze harmonii, które były skierowane w dół, pod wpływem uderzenia wraka ustawiły się przez ułamek sekundy w górę. Komputer natychmiast to skorygował. Ten krótki moment wystarczył jednak, żeby potężny strumień wodny strzelił tuż przed spadającą właśnie drugą częścią stacji. Siła prądu wody wybiła wrak z jego trajektorii. Nie było to wiele, ale wystarczyło, żeby druga część stacji zmieniła kierunek swojego spadania. Wrak B spadał teraz prosto na linę stabilizacyjną, którą napinała grupa kapitana Borrows. Pierwszy niebezpieczeństwo zauważył Matius.
— Borrows… odczepcie się natychmiast, B wali na waszą smycz! — krzyknął do mikrofonu, odblokowując jednocześnie zamek zabezpieczający podczepienie jego heli-batyskafu.
— Matt, przejmij dowodzenie — krzyknął jeszcze do mikrofonu i popchnął dźwignię przyspieszenia swojego heli-batyskafu do oporu.
Uwolniona łódź runęła w dół tam, gdzie zaraz mogła rozegrać się tragedia. Matius instynktownie czuł, że będzie potrzebny. W tym samym czasie kapitan słysząc ostrzeżenie natychmiast zrozumiał co się dzieje. Odbezpieczył zamek trzymający jego batyskaf, wydając jednocześnie taki rozkaz swoim dwóm ludziom. Obydwaj wykonali polecenie, jednak jeden z nich spóźnił się. Jego zamek wprawdzie odskoczył odczepiając linę, ale stało się to ułamek sekundy po uderzeniu. Pociągnięty w dół stracił panowanie nad pojazdem i heli-batyskaf wirując wokół swojej osi zaczął gwałtownie opadać. Pilot nie mógł zapanować nad tonącym pojazdem.