Robert D. Biernaciński
Seria tajemniczych porwań wstrząsa i absorbuje cały świat. Stawką staje się życie niewinnych dzieci, których los już wcześniej był przesądzony. Panujący system uzależnień w medycynie zostaje zachwiany pod presją żądań porywaczy. To co wydaje się złem, staje się siłą ratującą życie. Z oparów kłamstw ujawnia się potęga prawdziwej mocy zakazanej rośliny. Czy uda się odwrócić przeznaczenie i zmienić los tych, którzy zostali skazani na śmierć?
Powieść ta poświęcona jest pamięci wszystkich tych, którym nie dano szansy.
Od autora.
W podzięce tym, którzy wspierali mnie podczas pisania, a przede wszystkim mojej żonie Małgorzacie z Las Vegas, Bogumile z Poznania i Piotrowi z Miami. Jesteście wspaniali. Bez waszego wsparcia, moja myśl nie zakończyłaby się przełożeniem na papier. To dzięki waszej obecności powstała opowieść o wartościach, które składają się na sens naszego istnienia. W mojej opowieści są one docenione i ważne. Zdrowie i życie łączą się w jedną całość, nie można ich rozdzielać. Niestety, jest to tylko fantazja. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej. A przecież wszyscy powinniśmy mieć prawo do zdrowia, takie samo, jak prawo do życia. Nasze zdrowie, bowiem, jest podstawowym warunkiem istnienia drugiego. Nie zapewniając prawa do zdrowia, nie chroni się prawa do życia. Jeżeli moja opowieść stworzy szansę dla choćby jednej osoby, cel jej zostanie spełniony. Życzę wszystkim zdrowia, a co za tym idzie wspaniałej podróży przez czas, nazywany potocznie życiem.
Robert D. Biernaciński
Rozdział 1
PROPOZYCJA
Opera
San Francisco, California, 06 styczeń 2018, godzina 18:20.
Marihuana jest lekiem psychoaktywnym, pochodzi z suszonych kwiatów „samicy” konopi.
Ciężkie, ciemnoszare chmury, przelewały się przez czerwono rude wieże mostu Golden Gate. Płynęły nisko i okrywały gęstym kożuchem San Francisco. Szara, wilgotna powłoka mgły sięgała tego dnia aż do przęseł Bay Bridge — drugiego mostu zatoki, tak jakby chciała ukryć słynne więzienie Alkatraz z jego niechlubną historią.
Był sobotni wieczór. Przez Złote Wrota jak zwykle o tej porze, sunęła rzeka pojazdów w obu kierunkach. Czarne Audi R8 ze srebrnymi pasami na bokach, przeciskało się szybko w kierunku miasta. Matius prowadził pewnie. Skoncentrowany, wyciskał z silnika maksymalną moc, używając na przemian sprzęgła, hamulca lub gazu. Miał mało czasu, musiał być w operze przed dziewiętnastą, a jeszcze nie zdecydował się gdzie zaparkuje. Nie chciał korzystać z parkingu opery ze względów bezpieczeństwa, a ponieważ znał miasto doskonale, myślał nad optymalnym rozwiązaniem.
— Chyba najlepiej będzie w Holiday Inn na 8-smej ulicy — powiedział do siebie.
Przejechał most i mijając po prawej stronie uroczą latem Marinę, wjechał na słynną Lombard Street. Po chwili skręcił w prawo w szeroką Van Ness, żeby po paruset metrach znaleźć się przed hotelowym wejściem. Oddał samochód chłopakowi z obsługi waleta i poszedł dalej piechotą. Pochylając się i osłaniając od wiatru przebiegł przez ulicę. Spieszył się. Umówił się o 19-tej, to już za 15 minut, a on był dopiero przy Larkin. Ważne było, żeby był na czas. Nie tyle ze względów etycznych, ale dlatego, że miał osobiście spotkać się z „Południowcem”.
— Co za parszywa pogoda. Jak ludzie mogą chcieć tu mieszkać? — pomyślał przyspieszając kroku.
Zaczął padać deszcz. Poczuł jak wiatr wciskał zimne krople w każde miejsce jego karku, które nie było zakryte kołnierzem skórzanej kurtki. Doszedł do budynku, wskoczył szybkimi krokami po schodach i wszedł do środka. Po prawej stronie były okienka zamkniętych już kas biletowych. Natomiast przed nim, zapraszały do środka duże wahadłowe drzwi z czerwoną przegrodą, umocowaną na pozłacanych słupkach. Przy tej barierze stał człowiek w czarnym uniformie ze złotymi akcentami. Sprawdzał zaproszenia. Matius sięgnął do portfela i wyjął małą czarną kartę z wydrukowanym swoim nazwiskiem. Pokazał ją portierowi. Ten spojrzał na bilecik, bez słowa przesunął się na bok i powiedział lekko skłaniając głowę:
— Zapraszamy serdecznie sir, życzę miłego wieczoru.
Matius odwzajemniając uprzejmości, wszedł do przestronnego holu. Rozejrzał się wokół. Na tle wypełnionego nowoczesną sztuką wnętrza, stało sporo ludzi ubranych w stroje wieczorowe. Panie w pięknych kreacjach z najdroższych butików i panowie w smokingach. Tworzyło to obraz wielkich pieniędzy i sukcesu zachodniego wybrzeża kraju. Poprawił na sobie kurtkę i skierował się do wind.
— Cholera — zaklął. — Nie ubrałem się najtrafniej na ten wieczór.
W pewnej chwili usłyszał, że ktoś go nawołuje z lewej strony szerokich schodów prowadzących do sali koncertowej. Odwrócił głowę i dojrzał Karola. Znał go, był on prawą ręką Carlosa, „Południowca”, człowieka, z którym miał umówione spotkanie. Skręcił w jego kierunku.
Karol był Polakiem. Potężnie zbudowany, wysoki blondyn z niebieskimi oczami, podobał się kobietom i korzystał z tego przy każdej okazji. Mówiły o nim, że jest szarmancki. Matius miał jednak inne zdanie. To prawda, że ochroniarz lubił się zabawiać z dziewczynami i potrafił być wówczas nawet sympatyczny. Nie był to jednak prawdziwy Karol. Jego charakter można było określić jako pewny siebie, wręcz arogancki, ale inteligentny mięśniak, często nieobliczalny w swoim zachowaniu. Karol był mistrzem walk Martial Arts. Jego muskularna sylwetka nakazywała respekt i szacunek. Bez wyraźnej konieczności nie warto było z nim zadzierać. Był oddany Południowcowi, a ten darzył go pełnym zaufaniem.
Carlos otaczał się takimi ludźmi jak Karol przede wszystkim ze względu na bezpieczeństwo, ale również dla wzbudzenia respektu. Miało to być hamulcem dla tych, z którymi robił interesy. Nie obawiał się temperamentu takich goryli. Byli mu posłuszni i lojalni nawet, gdyby mieli opłacić to śmiercią. Zresztą sam Południowiec nie był laikiem w posługiwaniu się bronią. Władał doskonale zarówno białą jak i palną, a w walkach wręcz był mistrzem karate i stylu Ju-Jitsu. Matius podszedł mężczyzny i podał rękę na powitanie. Uścisnąwszy twardą dłoń powiedział:
— Cześć Karol.
Ochroniarz odwzajemnił uścisk i mruknąwszy coś niewyraźnie w odpowiedzi wykonał gest, żeby poszedł za nim. Odwrócił się i bez zbędnych słów wszedł na schody prowadzące na półpiętro. Znajdował się tam niewielki bar. Kiedy weszli do lokalu, Matius rozejrzał się. Nie dostrzegł jednak nigdzie Carlosa. W barze znajdowały się nieznane mu dwie osoby oraz barman. Spojrzał na zegarek, nie, nie był spóźniony. Karol podszedł do stojącego pod ścianą wysokiego stolika. Przy stoliku z czarnym marmurowym blatem, stały trzy wysokie stołki ze skórzanymi okrągłymi siedliskami. Wskazał mu jeden z nich i kiwnął głową, żeby usiadł.
— Zamów sobie coś i poczekaj — mruknął po angielsku.
Odwrócił się i bez słowa skierował do drzwi. Matius patrzył za odchodzącym szybkim krokiem ochroniarzem. Po jego ruchach można było poznać pewność siebie i arogancję. Zarówno szorstki i oficjalny sposób powitania, jak i starannie ukrywany stosunek do Matiusa, dawały wiele do myślenia. Obaj pochodzili z Polski, ale jakże różni byli to ludzie. Matius wiedział, że Karol słyszał o zdarzeniu w Huntington Beach i przy każdym spotkaniu odnosił wrażenie, że ten drab jest zazdrosny, iż Matius uratował wówczas życie Carlosowi. Karol był głównym bodyguard w osobistej ochronie Króla Marihuany i wywiązywał się z tego doskonale. Do tej pory nie miał jednak okazji wykazać się swoją lojalnością i poświęceniem. Matius, patrząc za oddalającym się mężczyzną, zastanawiał się, co by było, gdyby Karol znalazł się w podobnej sytuacji. Czy byłby zdolny nastawić własny kark za życie Carlosa? Ani Matius ani Karol nie byli świadomi, że już niedługo taka okazja się nadarzy.
Spotkania z Carlosem były zawsze otoczone czymś, co przypominało sceny z filmu sensacyjnego. Południowiec lubił pokazywać, że jest ważny. Nie ulegało wątpliwości to, że był człowiekiem, z którym należało się liczyć. Nie pozostawało teraz nic innego, jak tylko czekać. Podniósł więc rękę i spoglądając na barmana, powiedział.
— Stella draft, please.
— —
Po około 20 minutach wrócił Karol i ku zdziwieniu Matiusa, powiedział po polsku:
— Chodź. Szef czeka na ciebie.
Matius był mile zaskoczony tym przyjacielskim aktem polskości ze strony Karola. Wstał, położył banknot dwudziestodolarowy na stoliku i szybkim krokiem podążył za odchodzącym. Wyszli z baru i udali się w kierunku długiego, biegnącego łagodnym łukiem korytarza. Znajdowały się tam wejścia do prywatnych loży. Karol zatrzymał się przy dużych dębowych drzwiach z numerem czternaście. Zapukał i nie czekając na zaproszenie z wewnątrz nacisnął klamkę i kiwnięciem głowy wskazał Matiusowi, aby ten wszedł. Odsunął się na bok i przepuścił go przed siebie, sam zostając na korytarzu. Matius przekroczył próg i spojrzał na obecnych w środku.
— Och tak, to było doprawdy cudownie rozegrane. A ten tenor, to dosłownie niebo… — rozprawiała z podnieceniem o grze artystów krótko obcięta brunetka.
Na widok wchodzącego Matiusa przerwała. Spojrzała z zainteresowaniem na mężczyznę. Zmierzyła jego postać z góry do dołu tak, jak to robią kobiety, którym zawsze wydaje się, że to one wybierają, a nie są wybierane.
Matius uprzejmie skinął głową i rozejrzał się po pomieszczeniu. W środku, na nogach w kształcie zwiniętego węża, znajdowały się dwie niskie ławy. Przy każdej z nich były cztery obrotowe, skórzane fotele. Z przodu nie było ściany, ale coś w rodzaju odgrodzenia czy też balustrady, wysokości około jednego metra. Przegroda ta wykończona była na górze marmurem z mahoniowymi deseniami. Poprzez balustradę widać było dokładnie całą scenę i postaci poruszające się po niej. Jednak w pomieszczeniu panowała prawie zupełna cisza. Odgłosy operowych artystów i muzyka docierały teraz tutaj w bardzo ograniczonym wymiarze. Matius zauważył, że loża była odgrodzona od zewnątrz szybą, która nie przepuszczała dźwięków. Jej grubość wskazywała na to, że była kuloodporna. Muzyka, którą słyszał, wydostawała się w tej chwili z ukrytych głośników.
Teraz już wszyscy obecni patrzyli na wchodzącego. Przy drugim stoliku od lewej, obok kobiety w szafirowej sukni, o długich, jak śnieg białych włosach, dojrzał siedzącego Carlosa. Jego smukła sylwetka odznaczała się wyraźnie na tle świateł, dochodzących z sali teatralnej. Miał na sobie smoking z gładkimi frakowymi klapami i pasplowanymi kieszeniami. Do tego, ciemnogranatowe spodnie z pojedynczym atłasowym lampasem i białą koszulę z wykładanym kołnierzykiem, oraz plisą zakrywającą guziki. Całość uzupełniała czarna, jedwabna muszka. Na nadgarstku lewej ręki, w świetle reflektora, błysnął srebrem platyny zegarek Patek Philippe. Ten sam, który kiedyś jako kurier Columbia Ekspres, dostarczył mu osobiście. Od Carlosa biła najwyższa klasa, szyk i pieniądze.
Matius spojrzał na przyjaciela. Ten wstał i uprzejmym, ale stanowczym głosem z latynoskim akcentem, powiedział po angielsku do obecnych:
— Przepraszam was kochani, ale właśnie wszedł mój stary znajomy — tutaj spojrzał na Matiusa i lekko się uśmiechnął — wybaczcie, ale muszę z nim porozmawiać. Sądzę, że w barze znajdziecie wszystko, czego wam potrzeba — powiedział to nie zwracając zupełnie uwagi na fakt, że znajdowali się w operze i byli w połowie spektaklu.
Wszyscy bez słowa wstali i jeden po drugim wyszli z loży, pozdrawiając Matiusa lekkim skinieniem głowy. Drzwi się zamknęły. Matius został sam z Carlosem. Przez chwilę patrzyli na siebie. Wiedział, że od tego, co powie, zależy decyzja Carlosa, a to było bardzo ważne dla powodzenia akcji ‘KURZ’.
— Cześć, dzięki za spotkanie — podał dłoń, a wyduszając z siebie te słowa nie wiedział właściwie, czy mają one sens.
— Witam. Dobrze cię widzieć. Wiesz przecież, że dla ciebie zawsze znajdę czas. Przepraszam za to miejsce spotkania, ale mówiłeś przez telefon, że to bardzo pilne, a my mieliśmy już w planach ten operowy wieczór. Co cię sprowadza? — zapytał wprost, dając tym do zrozumienia, że czas ma tutaj znaczenie, oraz żeby przejść do meritum.
— Wczoraj przyleciałem z Warszawy. Jestem związany z Grupą Kondor. Słyszałeś coś o nas? –zapytał.
— Słyszałem o waszej organizacji — odpowiedział krótko, i zaraz potem dodał — Nie wchodziłem w szczegóły, bo z tego, co wiem, to nie zajmujecie się moją branżą.
Carlos nachylił się nad stołem i otworzył drewniane pudełko Montecristo, kubańskich cygar, o pięknym smukłym wyglądzie i wyrafinowanym smaku. Podsunął je Matiusowi.
— Zapalisz? — zapytał. — Są doskonałe, uwielbiam czuć potężny zapach ich dymu — dodał jakby sam do siebie.
— Z przyjemnością — odpowiedział Matius.
Spojrzał uważnie na Carlosa, a sięgając po wielkiego kubana powiedział:
— Widzę, że jak zwykle jesteś poinformowany — powrócił do tematu. — Przyjechałem, ponieważ mamy dla ciebie propozycję.
— Propozycję? Na miejscu mamy dużo roboty. Nie bardzo widzę potrzebę rozdrabniania uwagi. Poza tym moi Meksykanie, — tutaj wykonał znaczący ruch głową — nie lubią mieszać tematów w interesach. Zresztą ja też uważam, że nie jest to zdrowe i wcześniej czy później, może prowadzić do konfliktu.
Matius pomyślał chwilę. Znał Carlosa i wiedział, że ten latynoski Król Marihuany nie podejmie się niczego, co nie będzie stanowiło dla niego wartości ponadwymiarowych, nieprzeciętnych, oraz takich, których nie sposób określić żadną sumą pieniędzy. Stwierdził, że trzeba będzie przejść szybko do tematu. Z tym człowiekiem najlepiej nie przeciągać. Jeśli ma się zaangażować, to zgodzi się od razu, a jeśli odmówi, to zachowa pełną dyskrecję.
— Rozumiem doskonale i mogę zagwarantować, że sprawa nie prowadzi do konfliktu interesów, wręcz przeciwnie. Zresztą gdyby tak było, nie prosiłbym ciebie o pomoc. Sprawa nie jest związana z tym, czym ty się zajmujesz. Powiem więcej, może nawet pomóc twojej działalności. Konkretnie chodzi nam o twoje kontakty i ludzi lojalnych i godnych zaufania. Nasza propozycja dotyczy zorganizowania pewnych akcji. Czy to jest dla ciebie otwarty temat?
Nastała chwila ciszy, tylko przygłuszona grubą szybą muzyka operowego spektaklu, mąciła lekko ten spokój. Carlos wstał i wolno podszedł do barku, mieszczącego się z lewej strony drzwi wejściowych.
— Napijesz się? — zapytał.
— Chętnie, czystą z lodem poproszę.
Południowiec wyjął butelkę Belwederu i nalał do dwóch szklanek, w które wcześniej wrzucił po dwie kostki lodu. Carlos wiedział, że jest to ulubiona wódka Matiusa. Jedną szklankę z drinkiem podał przyjacielowi i unosząc drugą, umoczył lekko usta w chłodnym trunku. Spojrzał na swojego gościa z uwagą, wpatrując się w jego pomarszczoną bruzdami życia twarz. Zdawał sobie sprawę, że Matius nigdy nie poprosiłby go o spotkanie, gdyby przyczyna nie była najwyższej wagi. Wiedział, że nie o pieniądze tutaj chodzi. Tego, ani jemu, ani Matiusowi nie brakowało. Musiało to być coś większego, coś bardziej złożonego.
Przypomniał sobie dzień, w którym mógł stracić życie. Było to w nadmorskim uzdrowisku Huntington Beach w południowej Kalifornii. Było już dobrze po południu kiedy na jego biurku zadzwonił telefon. Ktoś go informował o wypadku na jego jachcie i żeby zaraz tam przybył. Natychmiast wyszedł z biura mieszczącego się w jednopiętrowej willi, niedaleko Main Street i Garfield. Zdążył tylko wsiąść do samochodu, kiedy ich Hammer został trafiony granatem i ostrzelany z broni maszynowej. Napastnicy wiedzieli doskonale, w co i do kogo strzelają. Na miejscu zabili kierowcę i dwóch jego ludzi. On sam dostał w ramię i lewą nogę. Wyczołgał się z przewróconego auta i kiedy próbował wstać, ktoś nadepnął mu na dłoń. Był to Sułtan. Polował na niego już od lat, a pracował dla konkurencji. Przystawił mu lufę karabinu do głowy i warknął:
— Załatwiłeś wszystko w HB, chłopaczku? Przykro mi, że cię wstrzymuję z powrotem do mamy, ale masz jeszcze spotkanie, o którym właśnie cię informuję.
Pociągnął go za kołnierz w górę i pchnął w kierunku czarnej limuzyny, stojącej opodal w poprzek drogi. W chwili, kiedy z trudem chciał wykonać krok stając na tryskającej krwią zranionej nodze, ujrzał kręcące się z potworną prędkością koło Harleya nad głową Sułtana. Wirująca opona uderzyła napastnika prosto w czoło, rozwalając czaszkę bandyty i powalając go na asfalt. Motocyklista przeleciał nad nim i posadził maszynę na ziemi. Trzymając kierownicę prawą ręką, nachylił motor i przekręcił rączkę gazu do oporu. Z dymem palącej się opony tylnego koła, zawrócił. Drugą ręką, błyskawicznie chwycił mały automatyczny pistolet, wiszący u pasa. Uniósł broń na wysokość biodra i wycelował. Krótkimi seriami, w kilka sekund załatwił resztę osłupiałej obstawy. W tym czasie, kierowca limo ruszył z piskiem opon starając się w panice odjechać. Strzelał z pistoletu w jego kierunku. Motocyklista spokojnie uniósł karabin, wycelował, i jednym strzałem trafił go w głowę. Czarna limuzyna uderzyła w słup latarni i znieruchomiała. Motocyklista wyprostował maszynę i ruszył. Podjechał wolno do niego i zdjął kask. Był to Matius. To on uratował mu wówczas życie.
Carlos nie zapomina o takich sprawach. Teraz też o tym pamiętał. Usiadł ponownie na fotel, wciskając się wygodnie w skórzane poduchy i powrócił do tematu:
— Rozumiem — zrobił krótką przerwę.
Spojrzał uważnie Matiusowi w oczy.
— O jakie akcje chodzi? — zapytał.
Senior Carlos Jose Castrowerde.
Apteki — Las Vegas, 15 grudzień 2016, godzina 11:00.
„Konopie indyjskie to wysoka roślina ze sztywną pionową łodygą, podzieloną ząbkowanymi liśćmi i cienkimi włoskami. Jest używana do produkcji włókna konopnego, oraz jako lek psychotropowy.”
Carlos był silnym charakterem. Pomimo młodego wieku przeszedł praktycznie już wszystko. Od urodzenia i wychowywania się w prymitywnej wiosce, zagubionej gdzieś głęboko w meksykańskiej dżungli, poprzez niewolniczą pracę i walkę o przetrwanie, do wielkiego sukcesu w biznesie i posiadania luksusowych posiadłości w Malibu, Dubaju, Paryżu, Las Vegas i Cancun.
Historia życia Carlosa jest jak powieść sensacyjna. Urodził się w Meksyku w biednej rodzinie farmerskiej. W wieku 13 lat, został porwany przez ludzi tamtejszego Lorda narkotykowego i zmuszony do pracy przy produkcji heroiny. Bez specjalnych sprzeciwów zaakceptował nową sytuację. Nie była ona o wiele gorsza od tego, co miał w rodzinnym domu. Szybko też wszedł w układy z innymi robotnikami i w niedługim czasie pomimo młodego wieku, stał się ich niepisanym przywódcą. Spędził tam prawie 6 lat, pracując niewolniczo przy produkcji narkotyków lub na polach marihuany. Jego silna pozycja w grupie i przywódcze zdolności nie zostały niezauważone.
Kiedy miał dziewiętnaście lat uśmiechnęło się do niego szczęście, jak sam nazywał to zdarzenie. Na fałszywych papierach, został przerzucony przez mafię do Stanów Zjednoczonych w rejon Los Angeles. Włączono go do grupy, której zadaniem była dystrybucja przemycanego z Meksyku towaru.
Okres ten w życiu Carlosa, był burzliwą mieszaniną zarówno uczuć jak i doświadczeń. Pierwsze miłości, walka o życie i przewodnictwo w grupie, w której działał. Z natury był twardy i potrafił znaleźć się w każdej sytuacji. Nie obawiał się przemocy i buńczucznych zachowań starszych od siebie partnerów. Stoczył wiele bójek nie tylko z konkurencyjnymi bandziorami, ale też wśród swoich kolesiów po fachu. Po 5 latach przepychanek, Carlos dostał to do czego dążył. Sam Franco Jose de Curtis, jego Boss i największy Lord narkotykowy na południu Meksyku, mianował go szefem dystryktu terenów południowo-zachodnich operacji rozprowadzania marihuany w USA. Carlos stał się Bossem w Los Angeles i San Diego w Kalifornii, poprzez Las Vegas w Newadzie, aż do Phoenix i Tucson w Arizonie. Był bezpośrednio odpowiedzialny za sprawy związane z przerzutem, dystrybucją i sprzedażą konopi na tych terenach. Jego ludzie kontrolowali całość interesów, gwarantowali pełne bezpieczeństwo i powodzenie wszystkich powierzonych zadań.
W szybkim czasie stał się znany ze swojej sumienności. Powierzone mu zlecenia zawsze wykonywał z najwyższą dokładnością. Wieloletni pobyt wśród towarzystwa, o którym nie chcą nawet śnić tzw. spokojni obywatele, wyrobił w nim coś w rodzaju warstwy ochronnej.
To wszystko nauczyło go wiele. Doświadczenia, których nabywał, zawsze znajdowały u niego podatny grunt. Carlos był typem człowieka, który potrafił wyciągać wnioski, uczyć się na popełnionych błędach i korzystać z nabytej w ten sposób wiedzy. Te cechy sprawiły, że szybko doszedł do pozycji, którą posiadał dzisiaj. W biznesie był konsekwentny i wymagający, ale zawsze sprawiedliwy. To różniło go od innych. Ponad wszystko cenił lojalność i honor. Potrafił to zawsze zauważyć, wyodrębnić i wynagrodzić wskazując innym, jako przykład. Za to właśnie był szanowany i kochany wśród swoich. Wiedzieli, że mogą liczyć na swojego szefa. Byli pewni, że jeśli zajdzie potrzeba pójdzie za nimi i zrobi wszystko, żeby wyciągnąć ich z kłopotów. Dlatego służyli mu z serca i byli gotowi oddać życie w jego obronie. Przylgnęło do niego przezwisko „Południowiec”, z racji pochodzenia z meksykańskiego stanu Oaxaca, leżącego na dalekim południu kraju, z którego pochodził.
Biznes, w którym działał, wymagał często radykalnych posunięć i decyzji. Nie bał się tego, potrafił je podejmować natychmiast i szybko. Dlatego w krótkim czasie stał się największym dystrybutorem ‘trawy’ na południu Stanów.
Jego zainteresowanie marihuaną nie kończyło się na handlu. Szybko zrozumiał, że marihuana nie niszcząca trucizna, lecz potężny lek, a odpowiednio użyta, może pozytywnie pobudzać nasze doznania. Szukał informacji i wiele czytał na temat konopi. Dowiedział się, że stymulacja naszych doznań i inteligencja mają ścisły ze sobą związek. W jednym z artykułów w naukowym czasopiśmie dotyczącym osobowości i psychologii społecznej wyczytał, że osoby poszukujące stymulacji, szukają jednocześnie dróg rozwoju otaczającego ich środowiska. Innymi słowy, wyższa inteligencja, łączy się z zachowaniami szukającymi ożywiania i pobudzania do działań.
Carlos nie tylko szukał informacji, chciał również rozumieć, dlaczego tak się dzieje. Odpowiedź znalazł w kwestii rozwoju ewolucyjnego człowieka. Wielu psychologów i badaczy wyjaśnia rozwijanie ludzkiej inteligencji, właśnie poprzez stymulację. Ewolucja homo sapiens miała miejsce głównie w epoce nazywanej plejstocen. Osobnicy o większej inteligencji już wówczas stali na czele grup. Od nich i ich decyzji zależało przetrwanie reszty. Konieczność rozwiązywania coraz to nowych problemów, była motorem używania stymulantów. Nasze mózgi do dzisiaj właśnie tak się rozwijają i podobnie działają.
W ten sposób z czasem stał się ekspertem w tym temacie. Wiedza ta pozwoliła mu odkryć prawdziwą wartość, jaką kryje w sobie ta zakazana roślina. Od tamtych dni jego celem było jak najszersze doinformowanie społeczeństwa. Południowiec stał się niepisanym Królem i potężnym promotorem leczniczej marihuany. Kiedyś poproszony przez jedną z lokalnych gazet napisał artykuł wyjaśniający błędne opinie. W artykule Carlos pisał:
„Historia używania marihuany w Stanach Zjednoczonych rozpoczyna się z początkiem XX wieku, kiedy to została ona przywieziona tutaj przez imigrantów z Meksyku. Sprzedawano wówczas wiele rodzajów medycznych środków wytworzonych z tej rośliny. Używano ją również dla relaksu i rekreacji. W krótkim czasie Marihuana stała się tanią medyczną alternatywą dla każdego”.
Carlos zdawał sobie dokładnie sprawę z zależności, jakie panują na rynku medycznym. Po wielu latach działalności w rozprowadzaniu marihuany zrozumiał, dlaczego jest ona zdelegalizowana. Właśnie te drzemiące w niej potężne wartości lecznicze, były tutaj główną przyczyną. Wyjaśniał to w artykule.
„W krótkim czasie masowe sięganie po medyczną marihuanę stało się dostępną alternatywą dla wszystkich. To pokazało, że produkt ten ma w sobie olbrzymi potencjał rynkowy zagrażający monopolistycznym interesom firm farmaceutycznych. Problem polegał na tym, że marihuana to roślina, która jest bardzo łatwa w uprawie. Nie wymaga wielkich nakładów finansowych, praktycznie każdy może to zrobić. Chodziło o to, żeby jakoś uzyskać kontrolę nad tym potencjałem. Był na to tylko jeden sposób. Należało zdelegalizować marihuanę”.
Carlos pisząc te wyjaśnienia wiedział, że wchodzi na bardzo śliski grunt. Był jednak zdecydowany zaryzykować konflikt z siłami, które kontrolowały te zależności. Jego artykuł był wyzwaniem, które miało rozpocząć proces legalizacji marihuany.
„W roku 1936 za sprawą filmu o nazwie „Wściekłość na opałach”, — pisał w artykule — zaczęto wiązać marihuanę i jej używanie z przestępczością i antyspołecznym zachowaniem. W ten sposób powstał podatny grunt, który wykorzystały zainteresowane strony. Wyolbrzymiając problemy z meksykańskimi imigrantami związanymi z przemytem twardych narkotyków, rozpoczęto proces w kierunku delegalizacji marihuany.”
Południowiec dokładnie zdawał sobie sprawę, że zwróci swoim artykułem uwagę. Jego pozycja była jednak już tak silna, że postanowił zaryzykować. Wiedział, że wcześniej czy później proces legalizacji musi się rozpocząć. Dostęp do informacji w porównani z latami 30-tymi był obecnie nieporównywalny. Teraz był czas rozpoczęcia tej walki. Artykuł, miał za cel otworzyć oczy społeczeństwom, a w szczególności Amerykanom. Carlos pisał dalej:
„Wmawiano ludziom, że powinni się obawiać używania tej rośliny z jakichś, bliżej niesprecyzowanych powodów moralnych i zdrowotnych. Tworząc w ten sposób mity, rozpoczęto kampanię, której celem była zupełna delegalizacja marihuany w Stanach Zjednoczonych. I tak, pierwsze poważne ograniczenia federalne miały miejsce w 1937 roku. W krótkim czasie marihuana stała się nielegalna.”
Informacje, które posiadał na temat leczniczych możliwości marihuany były jednoznaczne. Nie obawiał się trudnych pytań i potrafił na nie zawsze jednoznacznie odpowiedzieć. Przyczyna tego była prosta. To, o czym mówił Carlos oparte było na prawdzie i faktach. To, na czym opierali swoje wywody przeciwnicy legalizacji, były to mity i kłamstwa. Carlos wyjaśniał:
„Wbrew temu, co mówią przeciwnicy legalizacji, Marihuana leczy. Użyta w odpowiedni sposób jest potężnym środkiem medycznym, wielokrotnie sprawdzonym i potwierdzonym. To są fakty. Obecnie wiele stanów decyduje się na ponowną legalizację tej zakazanej bezpodstawnie rośliny, zezwalając na oficjalne jej używanie i dystrybucję w ich granicach. Po wieloletnich debatach za i przeciw, nie ma istotnych przesłanek przeciwko ogólnokrajowej legalizacji. Natomiast faktem jest, że taka legalizacja prowadzi do wznowienia badań naukowych nad leczniczym potencjałem konopi. Powstają wyspecjalizowane laboratoria, gdzie dokonuje się nowych potężnych odkryć o możliwościach w zastosowaniu marihuany dla dobra ludzkości. Zaś od strony czysto finansowej, są to miliardy dolarów wpływów z podatków dla tych stanów, które zdecydowały się to już zrobić — pisał w swoim artykule Carlos.
I tak pierwsza apteka marihuany z sieci GreenCannabis Med. została otwarta w Las Vegas 15 grudnia 2016 roku. Carlos zapytany przez dziennikarza w wywiadzie dla stacji telewizyjnej CNW podczas oficjalnego otwarcia, dlaczego uważa, że marihuana powinna być zalegalizowana powiedział:
— „Dzisiaj przeciwnicy legalizacji marihuany utrzymują, że marihuana jest uzależniającym narkotykiem. Mówią, że upośledza funkcje organizmu, a jej zażywanie może mieć wpływ na wzrost agresji i może działać destrukcyjnie na ludzki organizm. Nie jest to jednak prawdą. Natomiast takie efekty spożycia możemy przypisać zupełnie innemu produktowi. Czyż nie brzmi to dokładnie tak, jak efekt spożycia alkoholu? A jednak alkohol jest legalny, chociaż działa negatywnie na ludzki organizm pod wieloma względami” — argumentował.
— „To niesamowity czas dla branży konopi indyjskich i cieszę się, że mam okazję, powiem więcej, wszyscy zostaliśmy wyróżnieni, że jesteśmy świadkami legalizacji używania marihuany. Jest to wydarzenie historyczne. Oddając tę znaną od wieków z leczniczych wartości roślinę z powrotem w ręce lekarzy i naukowców, tworzymy przełom na skalę tysiąclecia. Przy dzisiejszych możliwościach technicznych i dynamicznym rozwoju nauki, stworzymy zaplecze do wykorzystania marihuany w sposób do tej pory niewyobrażalny” — mówił Carlos, prezes GreenCannabis Med.
— „Nasza firma jest jednym z pionierów w tej branży. Teraz, w tym już legalnie rozwijającym się przemyśle, będziemy mogli coraz szerzej wprowadzać na rynek produkty zaprojektowane tak, aby w bezpieczny sposób zaspokajać wszystkie potrzeby konsumenta” — zakończył wypowiedź Król Marihuany.
Zabranie.
Düsseldorf — wtorek, 21 maj 2019, godzina 13:50.
Mały Thomas nie przeszkadzał matce w porannych pracach domowych i bawił się cicho w swoim pokoju. Miał skończone 6 lat i w tym roku zacznie się nowy etap w jego życiu. Za kilka miesięcy rozpocznie naukę w pierwszej klasie. Tak naprawdę to bardziej byli tym zaaferowani jego rodzice, niż on sam. Wszyscy mówili, że pozna tam wielu nowych kolegów i koleżanek, że szkoła tak ogólnie to fajna sprawa. Na początku nie bardzo wierzył dorosłym, ale gdy pewnego razu spotkał na spacerze swojego o rok starszego kolegę Bena i ten z emocjami opowiadał mu o swojej szkole uwierzył, że nie jest to taka zła opcja. Ostatecznie czy tego chce, czy nie, zostanie wysłany do szkoły, więc lepiej było przyjąć to do wiadomości. Przynajmniej będzie mógł mieć ferie zimowe i wakacje letnie, których do tej pory nie mógł mieć, bo do żadnej szkoły jeszcze nie uczęszczał, przekonywał siebie.
Thomas był jedynym dzieckiem Grety i Hansa Hermann. Oboje kochali go ponad wszystko. Kiedy chłopiec skończył 4 lata, przyszła powalająca z nóg wiadomość. Ich syn został zdiagnozowany, że cierpi na rzadką chorobę błędnika równowagi. Wszystkie dostępne środki i metody nie dawały gwarancji wyleczenia, mogły tylko powstrzymywać postępowanie choroby. Innymi słowy, chłopiec mógł żyć jeszcze rok albo i 10 lat, nie miał jednak szans na całkowite wyzdrowienie. Według lekarzy należało się spodziewać pogarszania stanu zdrowia o około 10 do 15% z każdym rokiem. Teoretycznie, kilkunastoletni Thomas był skazany na śmierć. Greta i Hans nie pogodzili się z tym wyrokiem i przez cały czas poszukiwali jakiegoś rozwiązania, nowej metody, czy też lekarstwa. Niestety bezskutecznie. Pozostawały tylko środki niekonwencjonalne, które doradzali im niektórzy przyjaciele. Greta jednak nie potrafiła przekonać się do tego typu leczenia. Czytała wiele fachowych artykułów na temat terapii niekonwencjonalnych i coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że mogą one jej dziecku tylko zaszkodzić. Tym bardziej, że podobnego zdania był prowadzący leczenie Thomasa lekarz, który był profesorem w jednej z najpoważniejszych prywatnych klinik w Düsseldorfie.
Było już po czternastej, kiedy Greta Hermann zdecydowała się wyjść na zakupy, o których myślała od rana. Pomogła małemu Thomasowi ubrać się w spodenki na szelkach, ciemne buciki i kurtkę na kożuszku, imitującą pilotkę. Na siebie założyła lekki płaszcz. Weszli do garażu połączonego bezpośrednio z domem. Otworzyła przyciskiem szerokie drzwi, które z cichym szmerem zrolowały się w górę. Posadziła syna na fotelik na tylnym siedzeniu za kierowcą i przypięła go pasami. Tam było najbezpieczniej. Greta zawsze była ostrożna, a w przypadku syna, szczególnie.
Mieszkali w spokojnej dzielnicy Düsseldorfu Wittlaer, niedaleko lotniska. Do centrum handlowego były jakieś 3 kilometry, nawet nie trzeba było wjeżdżać na autostradę. Greta wyprowadziła swoje BMW3 z garażu i wyjechała krótkim podjazdem na drogę. Nie zwróciła uwagi na zaparkowany nieopodal ciemny samochód, który gdy tylko go minęła, ruszył za nią.
Po chwili znaleźli się na skrzyżowaniu, a właściwie na niewielkim rondzie Bockumer Str. i Duisburger Landstrase. Po prawej stronie znajdowała się grecka restauracja „Kapitol”. Kobieta spojrzała na udekorowany narodowymi akcentami lokal. Pomyślała, że przy okazji może zrobić rezerwację na sobotnie wyjście. Mieli przyjechać do nich znajomi z Hamburga i razem z Hansem chcieli zaprosić ich na obiad. Mogłaby to w prawdzie zrobić telefonicznie, ale skoro już jest w pobliżu, to zrobi to osobiście. Tym bardziej, że przyjaźniła się z Heleną, właścicielkę restauracji.
W lokalu o tej porze było zawsze dużo gości. Greta jechała wolno przez parking, szukając wolnego miejsca. Zobaczyła, jak na końcu placu wyjeżdża jakieś audi. Podjechała tam i zaparkowała na jego miejscu. Wysiadła z auta i odpięła pasy małego Thomasa. Trzymając chłopca za rękę skierowała się do restauracji. Od lokalu nie dzieliło ich więcej niż 20 metrów. Byli już w połowie drogi, kiedy nagle poczuła, że ktoś chwyta ją od tylu. Pomyślała, że to Hans wracał wcześniej z pracy i podjechał tutaj, aby zarezerwować stolik. Rozmawiali przecież o tym wczoraj wieczorem. W następnym ułamku sekundy zorientowała się jednak, że to na pewno nie mógł być jej mąż. Napastnik mocniej złapał ją w pasie, a drugą ręką zatkał jej nos i usta szmatą, nasączoną dziwnie pachnącym płynem. Poczuła jak uginają się pod nią kolana, ogarnęła ją ciemność i niemoc. Greta straciła przytomność.
Mężczyzna w nieprzemakalnej kurtce, położył opadającą bezwładnie kobietę delikatnie na asfalt. Jednocześnie szybkim ruchem chwycił rękę chłopca i stanowczym ruchem przyciągnął go do siebie. Thomas z przerażeniem w oczach obserwował całe to zajście, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. Zrozumiał tylko, że ktoś właśnie skrzywdził jego mamę, a jego samego zamierza porwać. Chciał się wyrwać. Szarpnął ręką, ale dłoń obcego mocno trzymała go za nadgarstek. Tylko słabo krzyknął:
— Puść mnie!
Mężczyzna pociągnął go za narożnik budynku restauracji, gdzie czekał z włączonym silnikiem i otwartymi drzwiami ciemnogranatowy Peugeot. Zanim Thomas zdążył jeszcze raz coś powiedzieć, porywacz przyłożył mu do nosa taką samą szmatkę, jaką obezwładnił jego matkę. Wepchnął lekko chłopca do auta, gdzie ten natychmiast usnął, nie wydając już żadnego dźwięku. Samochód ruszył i wolno odjechał. Akcja z numerem ewidencyjnym DU-05021-00100 została zakończona pełnym sukcesem. Kierowca peugeota wcisnął pojedynczy numer na telefonie i zameldował:
— Ziarno w koszu, bez odbioru.
Ciemnoniebieski peugeot wjechał na autostradę B8 i nabierając prędkości, zlał się z pędzącą rzeką innych pojazdów.
— —
W restauracji Kapitol o tej porze panował spory ruch. Kiedy Eva Hertz wyszła przed lokal, od razu zauważyła kogoś leżącego na parkingu. Podbiegła tam i zobaczyła kobietę, która nie dawała oznak życia. Przykucnęła przy niej i krzyknęła przez ramię :
— Hey Rudolf chodź szybko, tutaj ktoś leży!
Mężczyzna po 50-tce, ze sporą nadwagą, właśnie wyszedł z Kapitolu. Usłyszał wołanie żony i spojrzał w jej stronę. Rzeczywiście ktoś tam leżał. Podszedł szybkim krokiem i spytał :
— Kto to jest? Znasz ją?
— Nie znam jej. Oddycha, ale jest nieprzytomna, trzeba ją zabrać do środka. Ty zawołaj pomoc, a ja zadzwonię po pogotowie.
Złapała za telefon i wcisnęła numer pogotowia. W tym czasie dookoła zebrało się już kilka osób. Ktoś stanowczym głosem krzyknął:
— Ona żyje! Niech jej nikt nie rusza. Trzeba sprowadzić lekarza. Proszę jej nie ruszać — powtórzył.
Ludzie nachylali się nad leżącą Gretą, przyglądali się i głośno komentowali, każdy na swój sposób. Hałasy i zamieszanie na parkingu dotarły do Heleny. Spojrzała przez okno restauracji i zobaczyła gromadzący się tłumek, wyszła szybko na zewnątrz.
Co tutaj się dzieje? — zapytała głośno przepychając się przez stojących wokoło czegoś, czy kogoś ludzi. Wcisnąwszy wreszcie głowę pomiędzy jakiegoś wysokiego faceta i małą szczupłą kobietę, spojrzała na leżącą postać. Zamarła z przerażenia.
— Greta? Co się stało? Ja ją znam, to moja przyjaciółka!
Pochyliła się nad leżącą. Dotknęła jej szyi, sprawdzając puls. W tym momencie Greta zakaszlała i otworzyła na wpół przytomne oczy. Ujrzawszy znajomą twarz, spytała słabym głosem:
— Helena? Co się stało? Thomas, gdzie jest mój syn?!? — powiedziała już mocniej.
— Nie wiem, ludzie znaleźli cię tutaj, nie ruszaj się, pogotowie już jedzie — Helena przytrzymała ramię podnoszącej się Grety.
— Byłaś z Thomasem? Nie ma go tutaj, pewnie się przestraszył i wbiegł do lokalu. Patryk, zobacz, gdzie jest Thomas — krzyknęła do kelnera, który też wyszedł na parking, usłyszawszy zamieszanie. Młodzieniec posłusznie zawrócił i szybkim krokiem wpadł do restauracji w poszukiwaniu chłopca. Helena spojrzała na przyjaciółkę, zdjęła z siebie lekki sweter i złożywszy go na czworo, podłożyła Grecie pod głowę.
— Leż spokojnie, pewnie się potknęłaś i przewróciłaś, a uderzając głową straciłaś przytomność. Pogotowie zaraz… — nie zdążyła dokończyć zdania.
— Nie, nie, ja się nie przewróciłam — powiedziała stanowczo silnym już głosem Greta. Ktoś mnie napadł i obezwładnił jakimś środkiem odurzającym — Grecie wracała świadomość tego, co się wydarzyło. Przerażenie i strach obezwładniły ją ponownie. Zdała sobie sprawę, że stało się coś bardzo złego.
W tym momencie dobiegł ją dźwięk syreny z dojeżdżającej karetki pogotowia. Samochód wjechał na parking i zatrzymał się nieopodal leżącej. Ludzie szybko zrobili miejsce i dwóch ratowników podbiegło do leżącej Grety. Sprawdzili jej stan i ewentualne obrażenia. Założyli poszkodowanej gruby kołnierz unieruchamiający kark i przystąpili do rutynowych czynności.
Po kilku minutach z pomocą ratowników Greta uniosła się i weszła do lokalu. Usiadła na długiej kanapie, która stała przy wejściu. Na szczęście nie było żadnych poważniejszych obrażeń oprócz małego siniaka na nadgarstku. Ratownicy dokończyli oględzin pacjentki i nieskutecznie namawiając ją na wizytę w szpitalu, której Gerta stanowczo odmówiła, odjechali. Zabronili jej zdejmować na razie kołnierz zabezpieczający kark. Helena zaprowadziła przyjaciółkę do swojego biura na zapleczu. Usiadły na dwóch skórzanych fotelach. Milczały. Greta miała przerażenie w oczach. Thomasa nigdzie nie znaleziono, ani w restauracji, ani w jej pobliżu.
Teraz czekali na przejrzenie nagrań z kamer ochronnych, zainstalowanych wokoło budynku. Zajął się tym mąż Heleny, Adrian. Sam te kamery montował i obsługiwał więc wiedział jak to zrobić. Za chwilę dowiedzą się co tak naprawdę się zdarzyło.
Włączyli telewizor. Na ekranie ukazało się sześć prostokątów z podzielonym terenem parkingu i okolicą budynku. Właśnie wjechało tam BMW Grety, a tuz za nią zjechał z ulicy jakiś ciemnoniebieski Peugeot i zatrzymał się na tyłach lokalu. Greta i Thomas wysiedli z samochodu i ruszyli w stronę wejścia do restauracji. Prawie w tym samym czasie, z Peugeota wysiadł nieznajomy mężczyzna i szybkim krokiem podążył w ich kierunku. Dalej akcja rozegrała się w błyskawicznym tempie. Mężczyzna podszedł od tyłu do niczego nie spodziewającej się kobiety, obezwładnił ją i położył na ziemię. Jednocześnie chwycił zdezorientowanego chłopca za rękę. Po chwili obaj zniknęli w czekającym z tyłu budynku samochodzie, który wolno wyjechał na ulicę i oddalił się w nieznanym kierunku.
Greta była przerażona. Nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Spojrzała na Adriana, potem na Helenę i ponownie na Adriana. Zasłoniła rękoma twarz i łkając szeptała:
— Nic nie rozumiem. Dlaczego? O co im chodzi? My przecież nie mamy dużo pieniędzy, niczym się nie wyróżniamy.
Pierwszy otrząsnął się Adrian. Nie pytając nikogo złapał telefon i wykręcił numer policji.
— Dzień dobry, nazywam się Adrian Witkowski, chciałem zgłosić porwanie. Ktoś właśnie uprowadził syna naszej przyjaciółki…
Kiedy Adrian rozmawiał jeszcze z policją, do biura wszedł mąż Grety, Hans. Podszedł do przerażonej żony i mocno ja przytulił. Wiedział już co się stało. Spojrzał żonie prosto w oczy i powiedział cichym, ale wręcz nieproporcjonalnie do zaistniałej sytuacji pewnym głosem:
— Uspokój się, znajdziemy go.
Wzrok każdego z obecnych spoczął na Hansie, a on przytulił jeszcze mocniej żonę i zamilkł. W biurze nastała cisza.
MATIUS
Ogłoszenie, Nowy York, 06 grudzień 2010, poniedziałek.
Zima tego roku nie była zbyt mroźna, ale ciągłe opady śniegu lub zimnego drobnego deszczu, dawały się ostro we znaki Nowojorczykom. Matius był człowiekiem, który poznał życie z każdej strony, nawet tej najgorszej. Zawsze jednak potrafił znaleźć rozwiązanie, przetrwać i podołać problemom. Im bardziej dostawał w kość, tym bardziej uodparniał się na ciosy i jakby na złość niepowodzeniom, wychodził z każdej opresji cało. Jak kot zawsze spadał na „cztery łapy” i może stąd, przylgnęło do niego przezwisko „Kocur”.
Ostatnio jednak zła passa przedłużała się, co zaczynało go już wyraźnie drażnić. Mieszkał w obskurnym pokoju, wynajętym w części Manhattanu, nazywanej przez tubylców „zatruta”. Od dnia, kiedy skończyła się robota w porcie przy rozładunku małych kutrów rybackich, nie miał szczęścia złapać nic innego. Nie szykował się żaden wypad, nawet na choćby jakąś małą akcję. To fakt, że podczas ostatniego kontraktu w Namibii został dość poważnie ranny i nie do końca jeszcze się z tego pozbierał, ale to już prawie dwanaście miesięcy. Cały rok. Jak tak dalej pójdzie, to sytuacja naprawdę stanie się kiepska.
Obdzwonił wszystkich, których znał, a którzy zajmowali się zaciąganiem najemnych żołnierzy. Wszędzie słyszał to samo, że musi dojść do siebie i że to jeszcze za wcześnie. Wiedział, że musi znaleźć jakieś zajęcie i to szybko. Odłożona kasa topniała tak, jak śniegowe błoto na nowojorskiej ulicy. Za czynsz zalegał już drugi miesiąc, a w lodówce oprócz kilku butelek piwa i kawałka kiełbasy, nic więcej nie było.
Matius w odróżnieniu od Carlosa był człowiekiem, którego losy życiowe nie doprowadziły do pozycji Południowca. Potrafił jednak zawsze wykorzystać układ, w którym się znalazł oraz wyciągnąć z tego dla siebie korzyści. Pochodził z Polski. Wyemigrował do USA z rodzicami w 1980 roku jako małe dziecko. Naprawdę miał na imię Maciek, ale w Stanach, znajomi jego ojca nazwali go Matius i tak już zostało. Rodzice Matiusa osiedlili się w Nowym Jorku i tam się wychował. Matka Matiusa pracowała w małym sklepie spożywczym a ojciec zajmował się drobnym handlem, nie zawsze do końca legalnym. Pewnego dnia po prostu nie wrócił do domu. Nikt go nigdy więcej nie widział. Matius nie raz zastanawiał się co mogło z nim się stać.
Kiedy miał 15 lat, jego matka ciężko zachorowała i teraz to on musiał przejąć opiekę na domem. Po kilkuletniej walce ze śmiertelną chorobą kobieta zmarła. Młody chłopak przeżył tę śmierć bardzo mocno. Bardzo kochał matkę. Była dla niego jedyną osobą, na którą mógł zawsze liczyć. Pomagała mu i wspierała go. Jej śmierć zmieniła życie Matiusa na zawsze. Podjął wówczas decyzję. Zaciągnął się do wojska, żeby zostać najemnym żołnierzem.
Teraz otworzył szeroko drzwi lodówki, jakby w ten sposób mógł zobaczyć w niej coś więcej. Chwycił kawałek kiełbasy i na wpół wyschniętą bułkę. Wyjął jeszcze słoik z musztardą i piwo. Rozłożył się z tym wszystkim na małym kwadratowym stole i zaczął przeglądać gazetę. Kupił ją wczoraj wieczorem, kiedy wracał do domu. Interesowały go tylko ogłoszenia o pracy. Na samym dole, zobaczył wyróżniony tłustym drukiem anons. Krótki tekst głosił:
— „Zatrudnimy mężczyznę 25—35 lat. Wymagany bardzo dobry stan zdrowia, wysoka sprawność fizyczna i doświadczenie służby wojskowej, bez zobowiązań. Szczegóły do omówienia na miejscu.”
Dalej podany był adres i nazwa firmy — „Columbia Express”. Nic więcej, żadnego telefonu kontaktowego.
Ogłoszenie wyglądało obiecująco. Był zawodowym żołnierzem, najemnikiem. Mimo młodego wieku rozumiał, co to znaczy walka o przetrwanie. Czas spędzony na różnych frontach nauczył go zasad, którymi się teraz kierował. Wiedział, że w życiu cywilnym podobnie jak na wojnie, największą wartością, która pozwala na wygrywanie jest spryt, konsekwencja i zdolność przewidywania. Na wojnie dochodzi jeszcze lojalność i gotowość poświęcenia życia w obronie tych, z którymi wykonuje się zadanie. Taki też był i tacy byli ci, których nazywał przyjaciółmi.
Odsunął gazetę i zamyślił się. To była jakaś szansa. Spełniał wszystkie warunki, a to, że jeszcze dochodził do siebie po tym nieszczęśliwym wypadku, to przecież nie problem. Oni o tym na pewno nie wiedzą. Wydarł z gazety fragment z ogłoszeniem uważając na to, żeby nie zniszczyć adresu. Poszedł do łazienki wziąć prysznic. Pójdzie tam i dostanie tę robotę, musi ją dostać.
Ubrany w najnowszy, zgodny z obowiązującą teraz modą garnitur, wyszedł z mieszkania i skierował się prosto pod adres ogłaszającej się firmy. Odszukał numer 24 na 6-tej ulicy i stanął przed okazałym budynkiem Międzynarodowego Centrum Biznesowego — International Business Tower. Był to imponujący drapacz chmur mieszczący się w samym sercu Manhattanu. Ta 125-piętrowa wieża to jeden z najwyższych budynków w Nowym Jorku. Nie można go przegapić, gdy obserwuje się panoramę miasta.
Matius znał historię powstania tej wieży. Z okazji którejś rocznicy wybudowania gmachu, ukazał się o niej artykuł w jednej z gazet. Historia rozpoczyna się w roku 1979, kiedy firma Mono Produkt Corp. stała się jedną z największych firm sprzedaży detalicznej w skali globalnej, zatrudniającą ponad 450 000 pracowników. Konieczne więc stało się stworzenie centralnego punktu operacyjnego dla wielkiej korporacji. Zapadła decyzja i firma zatrudniła do zaprojektowania budynku, który stal się później jednym z najwyższych biurowców na świecie, spółkę architektoniczną Mostek i Maizon
W tym właśnie budynku mieściło się biuro Columbia Ekspres. Zaimponowało to Matiusowi. Wiedział, że firma, którą stać na wynajęcie biura tutaj, musi być znaczącym graczem. Nie zastanawiając się dłużej, pchnął wielkie skrzydło obrotowych drzwi i pewnym krokiem wszedł do środka. Znalazł się w przestronnym, wysokim na trzy piętra holu, wypełnionym gwarem wchodzących i wychodzących ludzi. Zatrzymał się na chwilę, żeby się rozejrzeć. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było jeszcze bardziej imponujecie. Słyszał o tym miejscu, ale nigdy jeszcze tutaj nie był, nie miał potrzeby.
Hol wieży IBT jest jednym z nielicznych wnętrz w Nowym Jorku, który został określony jako unikat architektoniczny. Najciekawsze elementy, to inspirowane stylem Picasso, malowidła i szkice na suficie. W hołdzie wielkiemu artyście są one malowane 24-karatowym złotem. Na ścianie nad recepcją, znajduje się replika jednego z najsłynniejszych obrazów z błękitnego okresu Picassa” Life”, co oznacza „Życie”. Obraz przedstawiał nagą parę oraz matkę z dzieckiem na rękach. Symbolicznie ujęte postaci kochanków, pośród chłodu błękitnej przestrzeni, zestawione zostały z obrazem macierzyństwa i śmierci.
Matius od razu zauważył tablicę informacyjną, która znajdowała się na ścianie z lewej strony od wejścia. Zbliżył się do niej i odszukał nazwę firmy. Columbia Express — przesyłki globalne, pokój osiemnaście trzydzieści osiem, piętro 18. Wszedł do otwartej windy i nacisnął guzik z numerem kondygnacji, na której znajdowały się biura firmy. Oprawiona marmurami kabina ruszyła i po chwili zatrzymała się miękko podskakując. Otworzyły się drzwi i Matius wyszedł na korytarz wyłożony zielonym dywanem. Skręcił w prawo, aby po chwili znaleźć się naprzeciwko drzwi z numerem 1838. Na drzwiach była zamocowana pozłacana metalowa tabliczka, na której wygrawerowano nazwę mieszczącej się tam firmy. Zapukał i nacisnął klamkę. Za przestronnym blatem siedziała młoda dziewczyna ze słuchawkami na uszach. Kiedy wszedł, uniosła wzrok i spojrzała na niego dużymi piwnymi oczami. Domyślił się, że jest to recepcjonistka. Kiedy podszedł w jej kierunku kobieta zapytała:
— Czym mogę panu służyć?
— Dzień dobry, nazywam się Matius Warecki — powiedział. — Dzisiaj rano przeczytałem ogłoszenie waszej firmy i przychodzę w tej sprawie. Czy jest ono nadal aktualne?
— Tak, tak. Oferta jest aktualna. Jest pan zresztą pierwszą osobą, która się zgłosiła… — powiedziała z rozpędem i tutaj zamilkła, ponieważ zdała sobie sprawę, że to trochę za dużo informacji. Po sekundzie dodała lekko zmieszana — …to znaczy, dzisiaj jest pan pierwszy. Proszę usiąść, zawiadomię szefa.
Podniosła słuchawkę biurofonu i naduszając jeden z przycisków powiedziała:
— Przepraszam szefie, przyszedł pan Matius Warecki — tutaj spojrzała na Matiusa, a ten potwierdził skinieniem głowy — w sprawie ogłoszenia — dokończyła.
Popełniona przez nią gafa na początku rozmowy speszyła ją. Teraz obecność Matiusa w recepcji stała się dla niej niewygodna. Matiusowi spodobał się jednak ten lekki cień jakby zawstydzenia. Pomyślał, że dawno już nie był z żadną kobietą, nawet na zwykłej randce. Poczuł coś w rodzaju ukłucia w brzuchu. Spodobała mu się ta dziewczyna i kiedy zastanawiał się jakby tu ją zagadać usłyszał:
— Może pan wejść — powiedziała dziewczyna uśmiechając się lekko.
Matius wstał, poprawił krawat i odwzajemniając uśmiech nacisnął klamkę dużych, obitych skórą drzwi. Wszedł do gabinetu wyłożonego boazerią w kolorze kasztana. W drewnie były zrobione wnęki, zasłonięte matowym szkłem. Za szkłem było oświetlenie rozjaśniające wnętrze biura. Po prawej stronie znajdował się regał pełen równo ustawionych grubych książek oprawionych w skórę. Przypominało to trochę kancelarię adwokacką. Na środku regału, w miejscu oświetlonym z góry żółtym światłem, stała metrowej wysokości figurka. Matius pomyślał, że wyglądem przypomina jakiegoś greckiego bożka. W dolnej części mebla, były trzy szuflady z pozłacanymi ozdobami. Cały regał sprawiał trochę przytłaczające wrażenie.
Natomiast po lewej stronie pokoju znajdował się barek z gatunkami alkoholu, o których istnieniu Matius jeszcze do dzisiaj nawet nie słyszał. Przy barku ustawiono dwa lekkie fotele i stolik z lampą o dużym kloszu. Oświetlała ona tę część pomieszczenia.
Środkową ścianę pokoju zajmowało wielkie panoramiczne okno, za którym roztaczał się imponujący widok na Manhattan. Przed oknem stało wielkie biurko i fotel pokryty czarną skórą. W fotelu tym siedział mężczyzna w średnim wieku, ubrany w garnitur w pepitkę z kolekcji Brunello Cucinelli. Matius znał się na tym. Zdawał sobie sprawę, że to cacko musiało kosztować najmniej 4 tysiące zielonych.
Zawsze fascynowały go najnowsze wypowiedzi ekspertów na temat mody męskiej i najnowsze jej trendy, w tym recenzje i rekomendacje. To zainteresowanie nie pasowało do reszty charakteru Matiusa. On sam nigdy o tym z nikim nie rozmawiał, tak jakby wstydził się tego. Z tych obserwacji i przemyśleń wyrwał go silny głos:
— Nazywam się George Boren. Witam pana w Columbia Ekspres. Mam przyjemność…?
— Moje nazwisko Warecki. Matius Warecki, przyszedłem w sprawie ogłoszenia o pracę — powiedział.
— Proszę niech pan usiądzie — Boren zaprosił Matiusa, wskazując na wygodny fotel obity podobną skórą jak ten, na którym sam siedział.
— Napije się pan czegoś? — zapytał.
— Jeżeli można, to proszę o kawę…, z mlekiem bez cukru — odpowiedział Matius przypominając sobie, że dzisiaj jeszcze nie pił kawy.
Boren nadusił jeden z przycisków biurofonu i poprosił o dwie kawy, czarną dla siebie i drugą zgodnie z prośbą Matiusa
— Przejdźmy do konkretów — powiedział. — Jak już wspominałem, reprezentuję interesy firmy Columbia Ekspres. Zajmujemy się świadczeniem usług w zakresie doręczania przesyłek super ekspresowych. Nasze operacje obejmują cały świat. Wyróżnia nas to, że przyjmujemy zlecenia na dostawę każdej paczki i zapewniamy pełną dyskrecję na temat jej zawartości. Gwarantujemy również dostarczenia jej w czasie nie dłuższym niż 24 godziny. W ekstremalnych przypadkach jest to 48 godzin, od czasu odbioru od klienta…
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę — powiedział Boren.
Dziewczyna z recepcji weszła niosąc małą tacę, a na niej dwie filiżanki kawy, śmietankę i cukier. Położyła tacę na biurku Borena i bez słowa wyszła. Matius miał okazję przyjrzeć się jej dokładniej.
Była niesamowicie zgrabna. Długie, czarne włosy spływały po plecach sięgając bioder. Ubrana była w krótką obcisłą sukienkę w kolorze kości słoniowej z dekoltem odsłaniającym sporą część niemałego biustu. Na długich, zgrabnych nogach miała cieniutkie pończochy, a na smukłych stopach czerwone czółenka o tak cienkich szpilkach, że prawie były niewidoczne. Strój ten uwidaczniał dokładnie to, co można określić perfekcją kobiecej figury. Była jedną z tych dziewczyn, za którymi nie sposób się nie obejrzeć.
— Jest nasza kawa — zauważył Boren, ściągając uwagę Matiusa na siebie.
— Nasi zleceniodawcy — podjął — to ludzie biznesu, bogaci inwestorzy, finansiści, osoby znane publicznie, a także osoby prywatne. Nasze usługi nie są tanie. Ze względu na złożoność wykonywanych zleceń nasi kurierzy dobrze zarabiają, ale muszą spełniać określone wymagania. — Boren przerwał i patrząc uważnie na Matiusa zapytał:
— Czy mam kontynuować?
— Oczywiście. Proszę przejść do konkretów. O jakich kwalifikacjach mowa? — zapytał Matius i popił kawę, która była nota bene doskonała.
— Nasi kurierzy są czasami narażeni na… powiedzmy, na niewygody w podróży. Dlatego wymagamy od nich pełnej sprawności fizycznej, umiejętności w walce wręcz i we władaniu bronią. Doświadczenie służby w wojsku jest bardzo wskazane. Czy takie warunki może pan spełnić? — zwrócił się do Matiusa. — Jeśli nie, to nasza dalsza rozmowa jest zbyteczna — powiedział bez ogródek.
— Tak. Odpowiadam tym kwalifikacjom w stu procentach — odparł Matius.
— Wspaniale. Jeszcze jedno pytanie. Służył pan w wojsku, jak długo? — chciał wiedzieć Boren.
— Jestem zawodowym żołnierzem. Najemnikiem. Służyłem na wielu frontach i w wielu krajach. Najczęściej były to kontrakty w Afryce.
— Doskonale. Widzę, że mam do czynienia z fachowcem. Takich ludzi nam potrzeba — powiedział Boren. Dopił swoją kawę i odstawiając małą filiżankę spojrzał uważnie na Matiusa. Podobał mu się ten żołnierz. Jedno tylko musiał wyjaśnić zanim podejmie decyzję. Skoro stale zaciąga się na kontrakty, dlaczego nagle szuka innego zajęcia? A do Matiusa powiedział:
— W takim razie nie będziemy dzisiaj przedłużać spotkania. Proszę przed wyjściem wziąć od panny Su Kwestionariusz Kuriera. Wypełnić go, dołączyć wszystkie niezbędne dokumenty i zgłosić się z powrotem do mnie w czwartek.
Boren wstał i wyciągając rękę na pożegnanie dał do zrozumienia, że zakończył dzisiejsze spotkanie. Nacisnął biurofon i powiedział:
— Su, proszę dać panu Wareckiemu Kwestionariusz Kuriera i wpisać go na czwartek na godzinę 10 rano — a do Matiusa dodał:
— Dziękuję panu, panie Warecki. Do zobaczenia w czwartek.
Hogan Stone.
AltMed X, Düsseldorf, 22-gi maj, 2019.
Ciemnogranatowy Peugeot mknął na południe, omijając szerokim łukiem międzynarodowe lotnisko w Düsseldorfie. W samochodzie oprócz kierowcy, mężczyzny w ortalionowej kurtce, oraz uśpionego chłopca, znajdował się jeszcze jeden człowiek.
Miał około sześćdziesięciu lat, śniadą cerę południowca, a jego wyraz twarzy można było określić zamyślonym. Nosił niewielkie ciemne okulary. Jego resztki szarych, długich włosów zachodziły na uszy i na kaptur czarnej bluzy, którą miał na sobie. Na kolanach trzymał papierową ciemną teczkę, taką, w której przechowuje się dokumenty. Thomasa zdawał się zupełnie nie dostrzegać.
Nazywał się Hogan Stone, był Anglikiem. Jego profesja była ściśle powiązana z branżą farmaceutyczną. Ściślej mówiąc z jedną z jej gałęzi, a mianowicie organicznej produkcji leków naturalnych. Mr. Stone prowadził niewielkie, ale mocno wyspecjalizowane laboratorium w Wuppertalu. Placówka ta była założona i finansowana przez spółkę AltMed X, brytyjskiego giganta na międzynarodowym rynku medycyny niekonwencjonalnej. Firma AltMed X różniła się od swoich konkurentów tym, że produkty przez nią oferowane zanim trafiały do konsumenta, były zawsze sprawdzone i przetestowane. Następnie były promowane przez osoby, które deklarowały pomyślne wyleczenie przy ich użyciu.
Mr. Stone był jednym z założycieli spółki AltMed X, a laboratorium w Wuppertalu to jego osobisty projekt. Prowadzone tam badania miały udowodnić znaczenie i wartości medycyny niekonwencjonalnej, a także leków pochodzenia naturalnego.
Stone siedział na siedzeniu za kierowcą, pochłonięty lekturą dokumentów, które znajdowały się w teczce. Był to artykuł jego autorstwa „Natura i jej siła w lecznictwie”. Artykuł miał się ukazać w międzynarodowym magazynie naukowo-medycznym w następny poniedziałek. On sam miał go odczytać na konwencji Medycyny Alternatywnej jutro, czyli w środę 22-go maja 2019 roku, w paryskim Pałacu Nauki. Zaproszonych było ponad 3 tysięcy lekarzy, naukowców i specjalistów ze wszystkich dziedzin medycznych z całego świata. Miał to być przełomowy moment, którego celem było pozyskanie jak największej rzeszy specjalistów z branży. Przewrócił kolejną kartkę, która zawierała podsumowanie całości. Czytał własny tekst uważnie tak, jakby studiował jakąś nieznaną mu treść po raz pierwszy:
— … Medycyna niekonwencjonalna, lub inaczej medycyna alternatywna, to leki i procedury, które mają działanie lecznicze lub diagnostyczne, mimo to nie są akceptowane przez medycynę konwencjonalną. Z reguły są obalane tezami o niesprawdzalności. Mówi się też o niemożliwości udowodnienia ich leczniczego działania, lub twierdzi wręcz, że są szkodliwe. Tworzy się wokoło nich atmosferę, że stoją w sprzeczności z medycyną opartą na solidnych badaniach naukowych. Dlatego często mylnie uchodzą za nieskuteczne, a w najlepszym wypadku za gorsze.
Uniósł wzrok i spojrzał na zmieniający się za oknem jadącego samochodu krajobraz. W oddali dojrzał biały słup wielkiego wiatraka. Trzy olbrzymie skrzydła obracały się majestatycznie. Uśmiechnął się lekko do siebie kiwając przy tym głową.
— Natura to największa siła — pomyślał i powrócił do czytania.
Opinie takie oparte są na nieprawdziwych twierdzeniach, oraz w niezgodności z podstawową wiedzą przyrodniczą i medyczną. Propagandowe praktyki lobby farmaceutycznego starają się udowodnić, że leki pochodzące z naturalnych źródeł nie mają działania leczniczego ani wpływu na poprawę zdrowia.
Stone dokładnie wiedział dlaczego się tak dzieje. Był przekonany o konieczności zmian.
Tworzy się przekonanie, że ich używanie jako metod terapeutycznych jest nieetyczne. Akcje propagandowe starają się wmówić społeczeństwom, że pozytywne efekty obserwowane przez pacjentów przy zastosowaniu paramedycyny są wynikiem regresji w kierunku wyleczenia, które i tak by nastąpiło. Mniejszą ilość skutków ubocznych obarczają natomiast faktem zmniejszenia rzeczywistego leczenia konwencjonalnego.
— To nie do wiary, że ludzie dają się tak otumaniać — przerwał lekturę własnego tekstu i mruknął pod nosem zdenerwowany — to musi się kiedyś skończyć.
Nikt jednakże — podjął dalej czytanie — nie wspomina o tym, jak potężne zyski kryją się za oficjalnymi działaniami tychże firm i o miliardowych obrotach związanych z zaleczaniem i przedłużaniem terapii milionów ludzi, a nie skupianiem się na ich jak najszybszym wyleczeniu. Głównym celem bowiem jest tutaj jak największy zysk. Twierdzenie, że pacjent wyleczony to pacjent deficytowy, nie jest zmyślonym frazesem, lecz faktycznym motorem napędowym dzisiejszego systemu medycznego.
Kierowca samochodu zwolnił. Redukując bieg i nie dotykając hamulca, wjechał na prawą linię trzypasmowej w tym miejscu autostrady. Hogan ponownie przerwał czytanie i podniósł wzrok. Zbliżali się wprawdzie do zjazdu, ale zostało jeszcze około dwóch kilometrów. Dobrze znał tę drogę. Wczesna zmiana pasa była dokładnym podporządkowaniem się planowi akcji. Według wytycznych, priorytetem było bezpieczeństwo. Kierowca prowadził dokładnie według procedur. Stone spojrzał na zegarek.
— To już czas, trzeba podać mu lek — powiedział do siebie.
Sięgnął po torbę lekarską i wyjął z niej strzykawkę. Ze szklanego, szczelnie zamkniętego pojemnika, wciągnął do zbiorniczka jakiś płyn. Podwinąwszy rękaw kurtki i koszuli śpiącego Thomasa, wstrzyknął połowę zawartości w ramię chłopca.
— To powinno wystarczyć do końca podróży — powiedział do mężczyzny w ortalionowej kurtce.
— Zwracaj jednak często na niego uwagę. Podałem mu minimalną dawkę, nie chcę niepotrzebnie obciążać serca chłopca. Gdyby się przebudzał, daj mu powąchać ten wacik — tu wskazał na mały błękitny kłębek waty, zamknięty w plastikowym przezroczystym pojemniku. Mężczyzna w milczeniu kiwnął głową. Stone powrócił do studiowania swojego artykułu.
— …Skutkiem działań lobby farmaceutycznego alternatywne terapie nie są częścią powszechnych systemów opieki zdrowotnej. Dotyczy to w szczególności systemów leczniczych funkcjonujących w większości krajów rozwiniętych. Niekonwencjonalne terapie nie są też nauczane w szkołach medycznych i są celowo pomijane w mediach. Tworzy się wokół nich pogląd, że opierają się na religijnych przesądach, wierzeniach w zjawiska nadprzyrodzone, pseudonauce, czy w błędach w rozumowaniu i diagnostyce. W ekstremalnych przypadkach padają oskarżenia o oszustwie i kłamstwie.
Przerwał ponownie i zamyślił się. Znał wiele przypadków, które w jego ocenie były w stu procentach uleczalne. Mimo, że medycyna konwencjonalna nie miała już nic do zaoferowania tym pacjentom, lekarze nie potrafili zdobyć się na wyjście z określonych szablonów. Ze zwykłej obawy przed utratą własnego autorytetu, skazywali tych ludzi na śmierć.
Wpływ lobby farmaceutycznego działa również bardzo silnie na regulacje prawne, licencjonowanie paramedycyny i dostawców tej formy opieki zdrowotnej. Z tego powodu w wielu przypadkach silne i bardzo skuteczne metody leczenia niekonwencjonalnego nie są możliwe, ponieważ są bezpodstawnie zdelegalizowane.
A jak jest naprawdę? Faktyczny obraz to taki, że medycyna niekonwencjonalna składa się z szerokiej gamy praktyk, produktów i terapii, które są biologicznie wiarygodne, a nawet już sprawdzone i przebadane. Jednak pacjenci, którzy z braku innych opcji chcą spróbować leczenia alternatywnego, nie mają możliwości dostępu do tych metod. Są więc zmuszeni do kontynuacji leczenia konwencjonalnego, chociaż w ich przypadku może być ono już nieskuteczne…
Znowu przerwał czytanie i spoglądając na leżącego z tyłu chłopca pomyślał o jego przypadku. Znał historię choroby Thomasa. Wiedział na co cierpi i jak jest prowadzone jego leczenie. Wiedział też, że jedyną szansą dla niego jest metoda, którą osobiście opracował i już sprawdził. Był pewien, że jest w stanie mu pomóc. Według statystyk, wyleczalność choroby na którą cierpi Thomas, przy zastosowaniu jego terapii, kształtowała się czynnikiem 88% zupełnego wyzdrowienia. Spojrzał ponownie w treść swojego artykułu:
Mimo to, medycyna niekonwencjonalna staje się coraz bardziej popularna i wbrew przepisom i obowiązującemu prawu, pacjenci przekonują się do niej. Jest stosowana przez coraz większy procent społeczeństw. Stwarza to nowe, szerokie możliwości dla lecznictwa jako całości. Może być uzupełnieniem leczenia, ponieważ może polepszać jego działanie lub łagodzić skutki uboczne. W większości krajów rozwiniętych, pomimo zakazów i negatywnej propagandy, alternatywne terapie są wprowadzane na rynek i osiągają wysokie oceny u chorych, którzy je stosują. I chociaż wiele praktyk zaliczanych do medycyny niekonwencjonalnej ma swoje źródło w tradycji, to już dzisiaj niektóre z nich przekształciły się w konkretne kierunki działań, takich jak homeopatia i bioenergoterapia.
Na testowanie medycyny niekonwencjonalnej przez oficjalne ośrodki naukowe i zespoły badawcze nie są niestety przeznaczane znaczące kwoty. Dlaczego? Ponieważ nie leży to w interesie określonych segmentów rynkowych. Wyjątek stanowi tutaj niewielka ilość firm i instytucji działających w branży medycznej. Jedną z nich jest spółka, którą reprezentuję, firma AltMed X…”
Przerwał lekturę bo auto właśnie zjechało z drogi B8 i wyjechało na Niederrheinstrase. Uważny obserwator, gdyby przyglądał się teraz przejeżdżającemu pojazdowi, mógłby zauważyć jak tablica rejestracyjna zmieniła swoje wartości. Stało się to w ułamku sekundy. Z niemieckich numerów rejestracyjnych peugeot stał się pojazdem na francuskich tablicach. Jechali tak z dobry kilometr, aż po prawej stronie pojawił się budynek z szyldem myjni samochodowej.
Kierowca zwolnił i wjechał na mały podjazd. Zatrzymując się przy automacie płatniczym, otworzył okno i podłożył pod czytnik plastikową kartę, przypominająca kartę kredytową. Automat zeskanował kod i szlaban odgradzający wjazd do myjni uniósł się. Ciemnogranatowy peugeot wjechał w tunel bezobsługowej automatycznej myjni. Zalewany strumieniami wody i piany, wolno znikał w objęciach wielkich, niebiesko-żółtych wirujących szczotek. Hogan Stone spojrzał w górę, a mężczyzna w ortalionowej kurtce powiedział po angielsku:
— No to panowie… zmieniamy tożsamość — i uśmiechnął się patrząc na Thomasa.
Oferta.
San Francisco, Kalifornia, 06 styczeń 2018, godzina 19:00.
Matius sięgnął po obcinarkę do cygar i sprawnym ruchem ściął końcówkę kubana. Poczuł silny aromat przedniego tytoniu. Patrząc w doskonale zwinięte liście, zastanawiał się od czego zacząć. Chaotyczne myśli przelewały mu się przez głowę.
Carlos lekkim skinieniem głowy zaprosił go, żeby usiadł. Obydwaj siedzieli teraz przodem do balustrady, gdzie zza grubej szyby docierały mrugnięcia kolorowych świateł, dochodzące ze sceny. Muzyka w loży była wyciszona.
— Wiem mój przyjacielu, że to, z czym do mnie przychodzisz jest czymś ponadczasowym. Przejdźmy więc do sprawy. Zapewniam cię, że moja decyzja będzie oparta na analizie faktów, a nie na emocjach — pomógł mu zacząć.
Wypowiedziane przez Carlosa słowa otrzeźwiły Matiusa. Pociągając spory łyk zimnego drinka wcisnął się głębiej w fotel. Zakładając nogę na nogę powiedział spokojnym głosem:
— Wiem Carlos, jestem tego pewien. Zapewne pamiętasz jak kiedyś opowiadałem ci o mojej matce. Ile przeszła i jak cierpiała zanim umarła. Dzisiaj wiem, że gdyby jej lekarze byli bardziej otwarci, nie byli otumanieni propagandą ani skrępowani naciskami istniejącego systemu, mogłaby jeszcze żyć — przerwał na chwilę.
Wspomnienia z przeszłości zatrzymały na moment tok jego myśli.
— Otóż akcja Kurz — podjął — ma za zadanie skończenie z oszukańczą polityką działalności firm farmaceutycznych i ubezpieczeniowych. W naszych założeniach jest zmiana kierunków, które obecnie wpływają na sposoby leczenia. Zasadnicze założenie akcji KURZ to otwarcie współczesnej medycyny na wszystkie, a nie tylko wydzielone źródła i możliwości leczenia. Będą to zmiany w diagnozowaniu, a później postępowaniu, gdzie głównym celem będzie wyleczenie, a nie prowadzenie i przedłużanie terapii w celu osiągnięcia jak największych zysków.
Tutaj przerwał ponownie wpatrując się w twarz Południowca. Zależało mu na tym, żeby zainteresować go tym o czym mówił i miał wrażenie, że chyba mu się to udało.
— Po pierwsze. Nie zysk, lecz wyleczenie musi być celem — zaczął ponownie.
— Postawiona diagnoza musi prowadzić do skierowania chorego na prawidłową terapię, która będzie uwzględniać wszystkie dostępne metody i środki. Będzie to wypadkowa tego, co stworzy proces analityczny choroby pacjenta i co wykażą zrobione w tym celu testy.
— Po drugie. Lekarze muszą być motywowani rezultatami leczenia, a nie ilością i kosztami zastosowanych metod. Nie może na nich spoczywać presja zarządzonych z góry procedur.
— I po trzecie. Podczas stawiania diagnozy i ustalania terapii, nie będzie brana pod uwagę sytuacja finansowa i ubezpieczeniowa pacjenta…
— Poczekaj — przerwał mu Carlos — przecież finansowa strona jest rzeczą zasadniczo ważną. Nie można nawet w najwspanialszych założeniach nie brać tego pod uwagę.
— Oczywiście, masz rację. Tym zajmie się odpowiednio stworzony do tego celu fundusz. Zresztą w raporcie wysłanym do ciebie do Las Vegas, szczegóły są dokładnie opisane.
— Rozumiem. W takim razie przejdźmy do konkretów. Jak chcecie urzeczywistnić te plany?
— Czynnikami, które mają zasadniczo wpłynąć na tak radykalne zmiany będą:
— Ogólnoświatowa edukacja personelu medycznego na każdym szczeblu, oraz wprowadzenie zupełnie nowego systemu ubezpieczeń pacjentów. Do tego dojdzie uświadomienie i powszechna edukacja społeczeństw, oparta na prawdziwych wartościach medycyny alternatywnej.
— Dodatkowo celem akcji KURZ jest wprowadzenie do powszechnego użycia nowych środków leczniczych, które zostaną wcześniej dogłębnie przebadane i przetestowane. Niektóre z nich uważane są w tej chwili za nieznaczące lub wręcz nielegalne — Matius patrząc na Carlosa zrobił tutaj pauzę.
— To zaczyna być interesujące — mruknął tamten.
— Takich jak na przykład olej CBD i jego pochodne — kontynuował Matius. — Metody gorczycowe czy też możliwości antyrakowe grawioli, itp. Wszystkie te zmiany będą poparte uprzednimi bardzo dogłębnymi badaniami. Terapie, takie jak antyrakowa terapia Gersona, doczekają się wreszcie dokładnych testów, badań naukowych i analiz.
— Jak macie zamiar wprowadzać te nowe możliwości leczenia? — zapytał Południowiec.
— Nic nie zostanie zapowiedziane lub wprowadzone na rynek bez asygnacji i zatwierdzenia przez wybrany do tego celu zespół specjalistów. Kolektyw ten będzie się składał z największych autorytetów światowej sławy z każdej dziedziny medycyny.
— Kto będzie wybierał tych ludzi? — pytał Carlos.
— Będą oni wybierani podobnie jak dzieje się to podczas wyborów rządowych. Ich kadencja będzie trwała nie dłużej niż 3 lata, bez możliwości jej przedłużenia — kontynuował Matius.
— Wygląda ambitnie — wtrącił Południowiec.
— To jest tylko mały wstęp tego, co ma być rezultatem akcji KURZ. Całość materiałów przedsięwzięcia jest właśnie dostarczana przez kuriera Columbia Express do twojego biura w Las Vegas w postaci tajnego raportu. Założyliśmy bowiem, że niezależnie od wyniku naszej rozmowy powinieneś zostać dokładnie o wszystkim poinformowany. Jeśli się nie zaangażujesz osobiście, to chcielibyśmy żebyś przynamniej był naszym doradcą. Ja nie mam tych materiałów ze sobą z oczywistych względów bezpieczeństwa. Wszystkie zawarte tam dokumenty są, jak się na pewno domyślasz, ściśle tajne. A teraz powiedz mi czy poruszyłem temat który Cię interesuje?
Nastała chwila ciszy i tylko słabo dobiegające rytmy muzyki ze sceny operowej zakłócały ten stan. Carlos wstał z fotela i podszedł do balustrady. Spojrzał w dół na poruszające się tam kolorowe, przepełnione życiem i energią postacie.
— Wygląda to jak teatr bajkowy w niemym filmie z lat trzydziestych — pomyślał.
Stał tak przez dłuższą chwilę analizując to co usłyszał. Nie pomylił się. Sprawa, z jaką przyjechał Matius przekraczała wszelkie wyobrażenia. Odwrócił twarz do swojego gościa i powiedział:
— To co chcecie zrobić… to jest rewolucja.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę — powiedział Carlos.
Do środka wszedł Karol, wskazał na zawieszony na ścianie duży ekran telewizora i powiedział:
— Jest coś, co może pana zainteresować szefie. Kanał 5 — powiedział po angielsku. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Carlos sięgnął po leżącego na stole pilota i włączył odbiornik. Wybrał 5-ty kanał. Ekran rozjarzył się i ukazały się ulice pełne dymu i palących się samochodów. Ludzie biegali we wszystkich kierunkach, a dym zakrywał większość obrazu. Reporter relacjonował:
— „…protestujący rozwścieczeni rosnącymi stale kosztami leczenia starli się z policją, która musiała zamknąć kilka najpopularniejszych w mieście atrakcji turystycznych. Użyto gazu łzawiącego i armatek wodnych, próbując stłumić chaos na ulicach. Co najmniej 230 osób do chwili obecnej zostało rannych. Prezydent potępił przemoc i zapowiedział, że protestujący, którzy zaatakowali policję i zdewastowali sklepy, zostaną pociągnięci do odpowiedzialności za swoje czyny. Poinformował, że w związku z zaistniałą sytuacją zostanie zwołane w niedzielę nadzwyczajne spotkanie rządu.
— Przemoc i wandalizm nie mają nic wspólnego z pokojowym wyrażeniem swoich racji i nic nie usprawiedliwia ataków na policję, dewastacji i rabowania sklepów oraz podpalania samochodów — mówił Prezydent. Nie chciał odpowiadać na pytania dziennikarzy, dotyczących obecnej sytuacji ubezpieczeń medycznych i lecznictwa, oraz związanych z tym cen.
Jest to już trzeci weekend starć w Los Angeles — kontynuował głos z telewizora, — w którym uczestniczyli działacze ubrani w czarno-czerwone kamizelki, należący do nowego ruchu protestacyjnego na rzecz zreformowania systemu lecznictwa i ubezpieczeń zdrowotnych. Dzisiejszy protest wymknął się jednak organizatorom spod kontroli i ostro kontrastował z poprzednimi akcjami ruchu Czarno-Czerwonych, gdzie demonstracje i blokady dróg były w dużej mierze pokojowe i bez przemocy…”
— Jak widzisz, jesteście w temacie. To, co tutaj się dzieje, może tylko pomóc i ułatwić przeprowadzenie akcji KURZ — skomentował Carlos wypowiedź dziennikarza.
Usiadł ponownie w fotelu, wyłączył odbiornik i zamyślił się. Już od dłuższego czasu organizacja GreenCannabis Med, którą stworzył prawie dziesięć lat temu, starała się pomóc w rozpowszechnianiu informacji o wartościach leczniczych ukrytych w marihuanie. Tak, był zainteresowany tym tematem. Podniósł kryształową szklankę z drinkiem i powiedział patrząc Matiusowi w oczy:
— Ten temat leży w kręgu moich zainteresowań. Muszę jeszcze tylko zapoznać się z całością raportu, o którym wspomniałeś. Jeżeli zdecyduję się w to wejść, powiedz, na czym miałby polegać mój udział w akcji KURZ i czego się po mnie spodziewacie?
Matius czekał na to pytanie.
— Jak już pewnie zdążyłeś się zorientować — przeszedł do meritum, — jest to przedsięwzięcie na ogromną skalę. Środki, które są na to potrzebne, to olbrzymie sumy. Akcja pod nazwą ‘Żniwo’ określa jak te środki zdobyć i jest opracowana w najmniejszych szczegółach. Potrzebujemy tylko wykonawcy. To jest właśnie to, z czym do ciebie przychodzę.
— Domyślam się więc, że chodzi o zdobycie tych środków — powiedział Carlos.
— Z grubsza mówiąc tak. Chcemy jednak, żebyś przyleciał najpierw w tej sprawie do Warszawy, gdzie zapoznamy Cię szczegółowo z całym planem. Wiemy, że jesteś zajęty. Jeśli więc interesuje Cię nasza propozycja, wyznacz dzień spotkania, a my się dostosujemy.
Carlos wstał z fotela i wolno podszedł do barku. Dolał sobie i swojemu rozmówcy wódki, wrzucił jeszcze po kostce lodu i patrząc w przestrzeń rozciągającą się za grubą szybą operowej loży, powiedział:
— Mogę być w Warszawie za dwa tygodnie — odwrócił się i patrząc Matiusowi w oczy dokończył:
— Tak, jestem zainteresowany. Zorganizuj to spotkanie.
— —
Mężczyzna w czarnym fraku wolnym ruchem zamknął komputer. Wyjął pen-drive i odłączył miniaturową cyfrową kamerę, wycelowaną w pomieszczenie po przeciwległej stronie sali operowej. Wstał, zgasił wypalone do połowy cygaro w wyciętej na kształt muszli, granitowej popielnicy i sięgnął po małą skórzaną teczkę. Włożył do niej komputer, kamerę i pen-drive. Zamknął aktówkę popychając kciukami wałki cyfrowych zamków. Podszedł do wieszaka. Sięgnął po płaszcz i zakładając go, spojrzał przez grubą szybę na wprost operowej sali. Znajdowała się tam taka sama loża jak ta, w której się znajdował.
W przyćmionym świetle widać było w niej dwóch mężczyzn podnoszących się z foteli i podających sobie ręce. Wychodzili. Znał ich dobrze i obydwóch nienawidził. Byli to Carlos Jose Castrowerde i Matius Warecki. Mężczyzna, który ich teraz obserwował, to Jony Borha. Bliźniaczy brat Mike’a Borha, vel ‘Sułtana’.
Ani Carlos, ani Matius, nie dostrzegli podczas rozmowy, pulsującego małego zielonego punktu światła w loży naprzeciwko. Był to czujnik kamery V2T LFRT, wyspecjalizowanej w najnowocześniejszej technologii lip-face-reading. Nie wiedzieli też, że kamera ta była podłączona do małego komputera i nagrywała każdy ruch ich ust i mimikę twarzy. Całość nagrania natomiast, była automatycznie przesyłana do innego komputera, który odczytywał podane informacje, analizował je i przetwarzał, tworząc tekst prowadzonej konwersacji.
Nie byli też świadomi, że komputer odczytujący znajdował się tysiące kilometrów od opery w San Francisco, na najwyższym piętrze luksusowego biurowca Rio Sul Center w Rio de Janeiro, w gabinecie niejakiego Georga Morgana. Morgan był szefem potężnej przestępczej organizacji o nazwie ‘Trzy Gwiazdy’, działającej w Ameryce Południowej. Jego operacje obejmowały tereny całego kontynentu Ameryki Południowej. Morgan, człowiek o kształcie stożka zakończonego łysą głową, w swojej mrocznej karierze biznesmena zrobił już wszystko, co można było określić tylko jednym słowem — zło. Był on też największym wrogiem Carlosa Jose Castrowerde. Walczył z nim latami o wpływy i nowe tereny, ale zawsze bez skutku. To przez tego meksykańskiego bękarta, jak twierdził, nie wyszły jego plany wejścia na rynek południowo -zachodnich Stanów. Teraz, z niemalże sadystyczną satysfakcją, odczytywał tekst, który pojawiał się na monitorze jego biurowego komputera. Wiedział, że tym razem dostał w ręce coś, co może rozwalić Meksykanina. Nie wiedział tylko jeszcze, jak wykorzysta to co czytał.
Sir Lord Victor Porte Ramsey
Hamburg, super-jacht Savanna, wtorek, 21 maj 2019, godzina 12:35.
Port w Hamburgu to największy port morski w Niemczech. Leży pomiędzy Morzem Północnym a Morzem Bałtyckim. Jest to drugi co do wielkości port kontenerowy w Europie i jedenasty na świecie. Obsługuje on wszystkie rodzaje statków i towarów. Oferuje szeroki zakres usług związanych z obsługą ładunków, odprawą celną, kontrolą jakości, przechowywaniem i pakowaniem, lub dystrybucją. W porcie dostępnych jest 320 miejsc do cumowania. Znajdują się tam też dwa terminale wycieczkowe: Cruise Terminal HafenCity i Cruise Terminal Altona.
Savanna wpłynął do portu w Hamburgu w poniedziałek 20 maja. Jacht przycumował obok terminalu Cruise Center HafenCity. Był piękną jednostką, która swoją sylwetką wyróżniała się od reszty zacumowanych w porcie statków. Jej śnieżnobiały kadłub przecięty był w poprzek dwiema liniami — od dziobu w dół- czarną u góry i czerwoną na dole. Znikały one tuż przed rufą pod poziomem wody. Z przodu natomiast, linie skręcały do poziomu i tam rozchodziły się, a pomiędzy nimi napisano złotymi litrami imię jachtu — SAVANNA. Macierzysty port jednostki to Sydney.
Savanna to super jacht, zbudowany i zwodowany przez prywatne towarzystwo wodne Blue See Ships z Sydney, na specjalne zamówienie multimiliardera Sir Lorda Victora Porte Ramsey’a. Lord Ramsey jest 52 letnim mężczyzną. Pochodzi z bogatej rodziny australijskich przemysłowców i jest większościowym akcjonariuszem jednego z największych producentów energii odnawialnej na świecie. Firma Ramsey Industries Limited, której jest właścicielem, kontroluje wartości globalnego portfela nieruchomości biurowych, mieszkaniowych i centrów handlowych. Posiada również 2360 elektrowni zasilanych energią słoneczną, energią wiatrową i innymi technologiami energii odnawialnych. Wartość jego majątku wycenia się na 39,9 mld dolarów amerykańskich netto.
Sir Ramsey jest też jednym z największych filantropów na świecie. Z jego inicjatywy prowadzone są akcje pomocy na rzecz głodującej ludności w Afryce i Azji. Wspomaga organizacje trudniące się ochroną środowiska naturalnego, ze szczególnym naciskiem na ochronę zagrożonych raf koralowych wokół Nowej Zelandii i Australii. Jest również założycielem Cosmo Nova, firmy działającej w zakresie opracowywania nowych technologii paliw dla samolotów, dostosowanych do lotów na niskich orbitach kosmicznych. Jednym z podstawowych kierunków firmy jest opracowywanie najnowocześniejszej technologii dla silników napędzanych wodorem.
Savanna, o długości 155 metrów, to jedna z największych tego typu jednostek na świecie. Została zbudowana zgodnie z regulacjami SOLAS (Safety of Life at Sea), Międzynarodowej Organizacji Morskiej zajmującej się kontrolą przepisów, zapewniających bezpieczeństwo na morzu. Zgodnie z regulacjami SOLAS, Savanna może zakwaterować na pokładzie oprócz załogi jeszcze do 120 gości.
Jacht posiada obszerny hangar z ruchomą platformą mieszczący 2 helikoptery. Znajduje się tam również podwodny garaż zdolny pomieścić 14-metrowy pojazd do nurkowania, dwa baseny i obszerna spa z łaźnią szwedzką. W czasie relaksu w spa można podziwiać płynące po niebie obłoki lub oglądać nocą rozgwieżdżone niebo, a wszystko to dzięki przezroczystemu, rozsuwanemu dachowi. Kolejną atrakcją sauny są duże drewniane balie, w których można brać gorące kąpiele na wolnym powietrzu. Jacht ponadto mieści 60 luksusowych kajut pasażerskich, kasyno, salę do ćwiczeń i dwie restauracje. Savanna to pełnomorska jednostka mogąca pokonać każdy akwen, bez potrzeby zawijania do portów przez długie miesiące. Koszt budowy jachtu to ponad 355 milionów dolarów.
Parę lat temu na pokładzie Savanny doszło do wypadku, w którym poniósł śmierć jeden z członków załogi. Ze względu na niezwykle okoliczności wypadek ten zwrócił uwagę samego Lorda. Z dokonanego oficjalnie śledztwa wynikło, że poszkodowany był świadkiem nielegalnej transakcji zakupu dużej ilości niewiadomego pochodzenia leków przeciwbólowych. Podczas przeglądania dokumentów z dochodzenia i raportów Sir Ramsey zauważył, że producent leków i odbiorcy negocjowali tajnie, a ceny były nieadekwatne w odniesieniu do wartości rynkowej samych lekarstw. Ofiara wypadku była w posiadaniu specyficznych informacji obciążających obie strony. Jednakże z braku dowodów śledztwo umorzono, a akta sprawy zamknięto w archiwum pod klauzulą: ściśle tajne.
Lord Ramsey zebrał własną grupę prawników i detektywów i po dociekliwym wielomiesięcznym śledztwie doszedł do ponurej prawdy. Sprawa sięgała sfer rządowych najwyższych szczebli i finansistów, powiązanych bezpośrednio z przemysłem farmaceutycznym. Jednak z wyższych względów nie można było na razie sprawy ponownie rozkręcać. I tak właśnie śmiertelny wypadek na Savannie był jednym z kilku czynników, które później zdecydowały, dlaczego super jacht zacumował w ten słoneczny majowy dzień w porcie w Hamburgu.
Zazwyczaj w czasie postoju w porcie, na statku nie działo się nic szczególnego. Tylko niewielka cześć załogi zatrudniona była przy standardowych czynnościach takich jak uzupełnienie zapasów żywności i wody pitnej, sprawdzenie stanu technicznego jachtu itp. Większość załogi mogła zawsze liczyć na czas wolny. Dzisiaj było inaczej. Wnikliwy obserwator mógł zauważyć zwiększony ruch na pokładzie. Tak, jakby załoga przygotowywała się do jakichś nieokreślonych bliżej działań. Sam Lord Ramsey był tego dnia obecny na Savannie. Przybył niezapowiedzianie swoim białym Rolls-Roycem Phantom z samego. Wszyscy jakby na coś czekali. Na jachcie panował lekki niepokój i można było wyczuć zniecierpliwienie załogi. Kiedy wreszcie przyszedł meldunek o powodzeniu akcji „ŻNIWO”, atmosfera się rozluźniła.
W prywatnym gabinecie miliardera również opadło napięcie. Oprócz samego Lorda znajdowały się tam tego dnia jeszcze trzy inne osoby. Carlos, który przyleciał wczoraj z Los Angeles, Matius i ciemnoskóry oficer w mundurze admirała podwodnej marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych Mr. John Murray. Panowie paląc cygara i popijając kawę rozmawiali o Savannie.
— Victor — zwrócił się do Lorda admirał. — O ile wiem, Savanna to twój najnowszy nabytek. Piękny jacht! Słyszałem, że koszt przekroczył 350 milionów, prawda to?
— Tak, zgadza się. Ale Savanna to nie tylko super drogi jacht, to wprost arcydzieło.
Sir Ramsey podchwycił temat. Uwielbiał opowiadać, jak to sam określał, o swojej łódce.
— Stanowi ona połączenie nowoczesnej techniki, stylu, luksusu, funkcjonalności i bezpieczeństwa. Należy pamiętać, że przy projektowaniu jachtu przestrzeń jest największym problemem.
Zamilkł na chwilę. Widać było, że ten temat jest dla niego jak woda na młyn. Nie usłyszawszy żadnego komentarza ze strony słuchających podjął:
— Jachty są bardziej skomplikowane w budowie niż domy mieszkalne. Muszą one posiadać oprócz standardowego wyposażenia również wyposażenie potrzebne do pełnego funkcjonowania statku — dokończył.
Przerwał ponownie zaciągając się mocno cygarem.
— Ale, ale panowie! Jest już po czternastej. Może ktoś chciałby spróbować doskonałej amerykańskiej whisky Michter? Nabyłem ją na prywatnej aukcji w Marsylii w zeszłym roku. Firma Michter wypuściła tylko 273 butelki tego znakomitego trunku. Może to być wasza jedyna okazja — powiedział Lord uśmiechając się z miną lisa, który złapał właśnie swoją ofiarę w zasadzkę.
Whisky, którą Ramsey zaserwował swoim gościom, była rzeczywiście wyjątkowa. W cenie ponad 4 000 dolarów za butelkę, gdzie nawet etykieta wykonana była z 18-karatowego złota, był to unikat tylko dla koneserów i smakoszy. Sir Ramsey był bardzo zadowolony z tego zakupu i teraz właśnie miał okazję nim się pochwalić. Wyjął cztery niskie kryształowe szklanki z wygrawerowaną nazwą Savanna i rozlał złocisty płyn. Następnie podał szkło każdemu z obecnych i powrócił do swojego monologu.
— Na morzu istnieją problemy nie tylko z równowagą, stabilnością i mocowaniem — kontynuował Lord, — ale także z tym co nie jest widoczne, a musi być brane pod uwagę. Mianowicie z bezpieczeństwem i ochroną.
— Nigdy nie zastanawiałem się na tym — wtrącił Murray poważnie.
— Projektowanie jachtu to kwestia proporcji, równowagi i skali, a także funkcji przestrzeni — ciągnął dalej Sir Ramsey. — Savanna to moja osobista, zmaterializowana wizja połączenia tych warunków.
Zakończył i spojrzał wnikliwie na zebranych. Wszyscy byli zafascynowani statkiem i szczerze gratulowali Lordowi tak wspaniałego projektu. Jednak Savanna nie była głównym powodem dzisiejszego spotkania Panowie paląc cygara i popijając złocisty trunek, rozmawiali na temat wydarzeń ostatnich kilku tygodni. Najbardziej niepokojące były zamieszki na ulicach miast w różnych krajach, oraz brak nad nimi kontroli. Od jakiegoś czasu wiece i demonstracje na rzecz poprawy jakości lecznictwa i zatrzymania wciąż rosnących kosztów, były miejscem rozbojów i wandalizmu. Wszyscy obecni wiedzieli, że te akcje były prowokacjami nie mającymi żadnego związku z ruchem Czarno-Czerwonych. Zastanawiano się tylko, kto i w jakim celu organizował tę dywersję.
— Wczoraj otrzymałem raport z mojej kancelarii — powiedział Ramsey — na temat prowokacji i wzniecania rozbojów w czasie demonstracji Czarno-Czerwonych.
— Jakieś szczegóły? Kto może być prowodyrem tych zamieszek? — zapytał Carlos.
— Z informacji, które udało się do tej pory ustalić, wszystko wskazuje na źródła z wyższych sfer rządowych, powiązanych ściśle z systemem bankowości — odpowiedział Lord.
— Bankowości? To bardzo interesujące — wtrącił admirał.
— Masz jakieś bliższe informacje na ten temat? — zapytał zdziwiony lekko Ramsey.
— W czasie mojej ostatniej wizyty w Waszyngtonie — kontynuował Murray — zupełnie przypadkowo spotkałem znajomego bankiera. Jest to człowiek posiadający niespotykane koneksje i wpływy w sferach finansowych. Poszliśmy na drinka i to właśnie on powiedział mi, że sprawa akcji ruchu Czarno-Czerwonych, leży w sferze zainteresowania ludzi z sektora finansowego.
— Kto może się tym interesować? Wiesz coś na ten temat? — zapytał Matius.
— Nie, tego nie wiem, ale ten mój znajomy powiedział jedną ciekawą rzecz. Mianowicie zasugerował, że w jego przekonaniu za prowokacjami kryje się tajna organizacja pod nazwą „Syndykat 12 Zmysłów”.
— Słyszałem coś o tej organizacji. Ale czy takie zrzeszenie naprawdę działa? Nikt nigdy nie potwierdził, ani nie udowodnił istnienia Syndykatu — wtrącił Ramsey.
— Zgadza się –powiedział Carlos — takich dowodów nie ma. W Meksyku jednak istnieją pewne źródła świadczące, że taka organizacja może istnieć naprawdę.
— Admirale, dlaczego twój znajomy tak sugerował? –zapytał konkretnie Matius.
— Nie wyjaśnił szczegółów. Prawdopodobnie ich nie znał. Ale na końcu dodał, że sądzi iż chodzi o jakieś powiązania z systemem farmaceutycznym i ubezpieczeń medycznych — odparł admirał.
— Są różne teorie na temat istnienia tej tajnej organizacji — wtrącił Matius. — Jedna z nich twierdzi, że Syndykat to 12 największych światowych banków. Podobno ich głównym celem jest udzielanie kredytów i kontrola zadłużenia największych firm, banków, a nawet całych państw.
— To są tylko teorie spiskowe, a takie istnieją na każdy temat. Jednak jeśli mówi o tym człowiek pokroju mojego znajomego sądzę, że należałoby się nad tym zastanowić — odparł admirał.
Lord spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Wskazywał godzinę 19:15. Na jachcie wszystko było gotowe na przyjęcie pasażerów. Według ustalonego planu pierwsi goście powinni się zjawić za około dwadzieścia minut.
— Czas na zejście do hangaru — powiedział — pierwsze ziarno jest już blisko.
Ziarno.
Düsseldorf, wtorek, 21 maj 2019, godzina 14:30.
Ulica Niederrheinstrase w Düsseldorfie, to dwukierunkowa, niezbyt szeroka droga, zabudowana po obu stronach jedno i dwupiętrowymi domami. Gęsto odrzewiona arteria daje doskonałe warunki komuś, którego celem jest przejazd, nie rzucający się w oczy. Niewielka, w pełni automatyczna myjnia samochodowa, była usytuowana na skrzyżowaniu Niederrheinstrase i Im Grund. Do tej właśnie myjni wjechał przed chwilą ciemnogranatowy peugeot.
Kiedy auto zanurzyło się w wirujących szczotkach i pianie, siedzący na tylnym siedzeniu mężczyzna w ortalionowej kurtce, sięgnął ręką pod brodę i szybkim ruchem ściągnął sylikonową maskę. Wytarł twarz wilgotną szmatką. Podobnie zrobili kierowca peugeota i Hogan Stone. Po chwili, z tej właśnie myjni wyjechał lśniący i już biały peugeot Traveller. Skręcił na południe i pomknął w kierunku autostrady B-8, a dalej w stronę lotniska DUS.
Peugeot zbliżył się do terminalu B, części lotniska skąd odlatywały samoloty linii Air France. Gładko podjechał do wejścia z napisem francuskiego przewoźnika. Hogan Stone wsunął szarą teczkę do czarnej skórzanej aktówki, chwycił leżący obok płaszcz i otwierając drzwi auta powiedział:
— Uważajcie na chłopca. Powiedzcie Carlosowi, że będę na miejscu jak tylko ukończę badania. Wszystkie zalecenia i instrukcje znajdują się w aktach KURZ w moim biurze. Podczas mojej nieobecności za całość prowadzenia operacji jest odpowiedzialny mój asystent Steven Boska. Proszę wykonywać jego polecenia tak, jakby to były moje. Ok, to chyba wszystko. No to do zobaczenia w Studni.
Hogan Stone wysiadł z samochodu i szybkim krokiem ruszył w kierunku terminalu, skąd za 40 minut odlatywał jego samolot do Paryża. Odwrócił się jeszcze i patrząc w oczy mężczyzny w ortalionowej kurtce zamykającego za nim boczne suwane drzwi samochodu, powiedział:
— Proszę, bądźcie bardzo ostrożni. — Spojrzał na leżącego z tyłu Thomasa i na jego zamyślonej twarzy ukazał się ledwo zauważalny uśmiech. Cicho, jakby do samego siebie powiedział:
— Damy radę, na pewno damy radę. Musimy dać radę.– Po czym odszedł szybkim krokiem w kierunku terminalu, skąd za 40 minut odlatywał jego samolot do Paryża
Drzwi Traveller ’a zasunęły się automatycznie. Kiedy elektryczny mechanizm zatrzasnął zamek, kierowca peugeota ruszył i wyprowadził samochód na drogę wyjazdową z lotniska. Szybko nabierał prędkości. Teraz peugeot skierował się na autostradę A-1, która prowadziła do Hamburga. Miał do pokonania około 420 kilometrów, to jakieś 4 godziny jazdy.
Mężczyzna w ortalionowej kurtce przesiadł się na miejsce gdzie wcześniej siedział Hogan. Przekręcił mały uchwyt na oparciu siedzenia kierowcy i uwolnił plastikową osłonę, która zsunęła się w dół. Był tam zainstalowany niewielki tablet. Włączył go, a gdy urządzenie się rozświetliło, ukazały się kolorowe wykresy, jakieś czujniki i klawiatura dotykowa. Na górze małego monitora widniał napis:
„Thomas Hermann lat 6. Numer ewidencyjny DU-05021-00100”.
Mężczyzna zaczął coś szybko programować. Wykresy drgnęły i ukazały informacje na temat stanu zdrowia chłopca. Na dole, w prawym rogu ekranu, zaświeciła się okrągła zielona kropka z napisem
— ‘All Good’.
Mężczyzna odwrócił się. Chwycił małą dźwignię z boku noszy, na których leżał śpiący Thomas, i pociągnął ją lekko do siebie. Z boków wysunęły się plastikowe osłony. Po krótkiej chwili zajęły pozycje po obu stronach noszy. W tym samym czasie z przodu, ponad głową Thomasa, zaczęła wysuwać się pokrywa imitująca materac. Po chwili tył pojazdu wyglądał tak, jakby były tam załadowane, fabrycznie nowe nosze ratunkowe. Resztę minibusa stanowił typowy sprzęt, taki jaki jest w wyposażeniu karetek pogotowia.
Mężczyzna oparł się wygodniej na siedzeniu. Spojrzał na przesuwający się za oknem jadącego samochodu krajobraz. Zdawał sobie sprawę z tego co właśnie się rozpoczęło. Był zadowolony.
Biały peugeot Traveller mknął gładką autostradą A-1 w kierunku wyznaczonego celu. Wiózł pierwsze ziarno. Zanim jednak tam dotrze, ma jeszcze jeden przystanek.
Winda.
San Francisco, 06 styczeń 2018, godzina 21:35.
Carlos wyszedł z Matiusem z loży operowej numer 14. kierując się ku wyjściu, które prowadziło do wind garażowych skąd odjeżdżały wszystkie limuzyny VIP-ów. Karol idąc jako pierwszy zabezpieczał drogę. Widać było, że ochraniarz nie bagatelizuje swoich obowiązków, nawet w wydawałoby się zupełnie bezpiecznym wnętrzu budynku opery. Przeszli półkolisty korytarz z wejściami do innych loży. Kiedy dochodzili do szerokich drzwi wyjściowych, prowadzących na niewielki hol, gdzie znajdowały się windy do garażu, nagle, na ułamek sekundy, zgasły światła. Zaraz jednak wszystko wróciło do normy. Karol zaniepokoił się tym. Wyjął pistolet z zawieszonej pod lewym ramieniem pochwy i pierwszy zajrzał do holu wind. Nikogo tam nie było. Ostrożnie wszedł do środka, każąc wszystkim pozostałym zaczekać. Po chwili otworzył drzwi i skinął głową, że można wejść. Carlos z wysoką blondynką, z którą siedział w loży zanim pojawił się Matius, weszli pierwsi. Za nimi jeszcze dwie inne osoby, na końcu Matius.
Pomimo pozornego spokoju atmosfera była nerwowa. Matius obserwując poczynania Karola zastanawiał się czy faktycznie jest jakieś zagrożenie. Nie potrafił jednak znaleźć jakiegokolwiek momentu, który wskazywałby na niebezpieczeństwo. Tylko ten chwilowy brak światła był trochę zastanawiający. Karol przywołał windę. Drugi ochroniarz zamknął drzwi, którymi weszli z holu i stanął po przeciwnej stronie zabezpieczając wejście. Carlos z Matiusem stali przed windą, a Karol ustawił się pomiędzy nimi a windą. Ochroniarz dokładnie znał procedury, wiedział jak zabezpieczać swojego szefa.
Odezwał się dzwonek oznajmiający, że kabina podjechała na piętro. Wszyscy lekko odsunęli się w tył. Karol stanął z przodu i osłaniał Carlosa swoją atletyczną sylwetką. Wycelował pistolet w drzwi windy, które wolno zaczęły się rozsuwać. Rozświetlona jasnym światłem kabina ukazała swoje puste wnętrze. Matiusowi wydało się, że to oświetlenie jest lekko przesadzone. Karol podszedł bliżej, zajrzał do środka i po chwili odstąpił na bok. Dał znak, że wszystko w porządku. Blondynka ruszyła, ale Carlos przytrzymał ją i lekko odepchnął do tyłu. Spojrzał na Karola jakby upewniając się, że wszystko gra, po czym wszedł pierwszy do windy.
W tym momencie, ukryta ponad wiszącą lampą postać zeskoczyła na wchodzącego mężczyznę. Uniesiona w górę ręka uzbrojona w wielki nóż saperski spadała w dół. Błysk światła odbitego w ostrzu trafił w oczy Karola, który błyskawicznym ruchem odepchnął Carlosa z toru uderzenia, nastawiając się pod cios. Bagnet wbił się Karolowi w ramię. Napastnik spadając, wyszarpnął broń z rany Karola rozcinając ją od góry aż do pachy. Wykonując jednocześnie obrót w powietrzu, kopnął ochroniarza butem w podbródek. Karol zachwiał się od uderzenia i runął na ścianę windy, waląc nosem w marmurowa płytę. Krew zalała mu twarz. Padając, stracił na moment wzrok. W tej chwili zamaskowany napastnik stanął i z furią ruszył na zdezorientowanego Carlosa, ponawiając próbę ugodzenia go bagnetem. Carlos na wpół leżąc, zobaczył nóż w powietrzu i wyprostowaną nogą zadał cios kopniakiem w pierś napastnika. Tamten odbił się jak piłka, przekoziołkował i padł na plecy pod drzwi windy. Chciał się poderwać, ale tam stał Matius. Natychmiastowym ruchem złapał bandytę za nadgarstek, w którym ten trzymał nóż. Przyklęknął i przycisnął kolanem jego pierś do podłogi. Przekręcając błyskawicznie broń, wbił bagnet po samą rękojeść w środek piersi bandyty. Zakończył uderzenie skręcając w środku ciała napastnika nóż o 90 stopni, tak jak to robią najemnicy. Ten uniósł głowę i wydając niezrozumiały bełkot, padł na wznak w bezruchu. Krew tryskała mu z rany pulsując. Jeszcze raz konwulsyjnie drgnęło jego ciało i niedoszły morderca skonał z otwartymi oczami, patrząc w sufit windy, jakby tam chciał znaleźć schronienie.
Pierwszy otrząsnął się Carlos. Popatrzył na Matiusa, który trzymał jeszcze rękojeść bagnetu zatopionego w ciele napastnika. Oparł się o poręcz na ścianie i wstał. Oboje z Matiusem spojrzeli teraz na Karola. Ochroniarz przecierał zdrową ręką oczy, które zalewała mu krew. Starał się podnieść, ale nie dał rady. Zachwiał się i potoczył na ścianę. Carlos w jednym momencie znalazł się przy nim. Ściągnął z siebie biały aksamitny szalik i zaczął obwiązywać ramię rannego. Starał się w ten sposób zatamować krwotok. Matius sięgnął po telefon i wezwał pogotowie. Drugi ochroniarz asekurował ich, w razie gdyby pojawili się inni napastnicy. Blondynka w szafirowej sukni podbiegła do Carlosa i przerażona zawołała:
— Carlos, jesteś ok?! Co to było? Przecież Karol sprawdził windę! Skąd wziął się tam ten bandzior?
Południowiec delikatnie, ale stanowczo odepchnął dziewczynę od siebie.
— Nic mi nie jest, Beth, ale Karol jest ranny. Trzeba jak najszybciej zabrać go do szpitala. Bardzo mocno krwawi. Matius, zadzwoń po pomoc.
— Pogotowie jest już w drodze. Zaraz tutaj będą. Do cholery Carlos, jak to się mogło stać? Przecież Karol sprawdził windę — powtórzył słowa dziewczyny.
Zaczął analizować w myślach całe zajście, spojrzał w górę. I nagle wszystko zrozumiał. Lampa sufitowa, świecąca mocnym jasnym światłem, zwisała ponad pół metra w dół od sufitu. Było wystarczająco dużo miejsca, żeby mógł skryć się tam człowiek. Karol wprawdzie wszedł do windy i rozejrzał się, ale światło z lampy ukryło zaczajoną się nad nią postać. Krótka awaria światła i jaskrawe oświetlenie kabiny stały się teraz zrozumiałe.
— —
W czasie, kiedy Matius z Carlosem starali się opatrzyć rannego Karola, mężczyzna w szarym długim płaszczu wsiadł do czarnej limuzyny w garażu opery, do którego nie dojechali Carlos z Matiusem. Na kolanach trzymał niewielką aktówkę. Otworzył ją i sięgnął po cygaro. Odciął końcówkę i zapalił. Był to Jony Borha. W tym momencie zadzwonił telefon. Głos w słuchawce zameldował sucho, że akcja się nie powiodła.
Borha nic nie odpowiedział, do siebie zaś mrukną:
— Jeszcze cię dorwę skurwielu — i wściekły rozłączył połączenie.
Zorganizował tę akcję na własną rękę, wbrew wyraźnym poleceniom Morgana. Jego nienawiść do Południowca była jednak tak ogromna, że wziął na siebie ryzyko gniewu swojego mocodawcy. Sądził, że załatwi Carlosa i pomści wreszcie brata, a później wymyśli coś na usprawiedliwienie. Gdy zobaczył, że Matius też tam jest, ucieszył się, chociaż jego obecność mocno komplikowała sprawę. Jednakże Sting, zawodowy morderca, którego wynajął do tej roboty, zapewnił, że to nie jest problem. Twierdził z przekonaniem, że załatwi ich obydwu, zażądał tylko podwojenia gaży. Borh bez wahania się zgodził, teraz jednak tego żałował. Stracił paręnaście tysięcy, ale pieniądze to nic. Czekała go bowiem spowiedź przed Morganem, a tego już nie mógł lekceważyć. Zamyślony i wściekły uderzył lekko telefonem w szybę oddzielającą go od kierowcy, dając tym znak do odjazdu. Czarna limuzyna ruszyła i wyjechała z garażu opery na ciemne już o tej godzinie, ulice San Francisco.
Komisarz Muller.
Düsseldorf, wtorek, 21 maj 2019, godzina 15:30.
Komisarz Patrick Muller był człowiekiem, który w swojej wieloletniej detektywistycznej karierze doświadczył już prawie wszystkiego. Nie był, więc specjalnie podekscytowany, kiedy otrzymał polecenie, aby się udać do greckiej restauracji Kapitol, w sprawie uprowadzenia.
Komisarz Muller doskonale znał standardowe procedury w takich wypadkach. Wiedział, że należy zacząć od przeprowadzenia rozmów z ludźmi z bliskiego otoczenia uprowadzonego. Sprawdzić rodzinę, znajomych, pracę, nawyki, miejsce zamieszkania. Wszystko to w celu ustalenia powiazań i zależności porwanej osoby z jej najbliższym otoczeniem.
Następnie należy ustalić, czy porwana osoba ma, czy też miała, niedawno jakiś problem w życiu osobistym. Czy zanotowano jakiekolwiek nietypowe zachowanie w pracy lub w życiu prywatnym. I wreszcie, należy dojść do tego czy ofiara mogła spodziewać się porwania. Ta procedura ma za zadanie ustalić, skąd może pochodzić porywacz i czy ofiara jest z nim w jakikolwiek sposób powiązana.
Muller wiedział z doświadczenia, że w większości przypadków porwań, porywacz pochodzi z tej samej rodziny, co ofiara lub należy do grona bliskich znajomych. To bardzo zawęża krąg poszukiwań i ułatwia znalezienie motywu.
Doskonale rozumiał, że niczego nie można lekceważyć. Nawet drobiazgi mogą mieć ogromne znaczenie. W każdym takim dochodzeniu ważna jest umiejętność analizowania i łączenia na pozór niepowiązanych ze sobą faktów lub zdarzeń.
Podczas rozmów i przesłuchań należy uważnie obserwować ruchy ciała, emocje i mimowolne reakcje wszystkich osób powiązanych z ofiarą. Trzeba też dokładnie zbadać miejsce zbrodni. Należy sprawdzić ostatnie kontakty ofiary, połączenia telefoniczne, listy, e-maile, smsy. Każda, nawet nieznaczna zmiana w zachowaniu podejrzanych osób, może być istotna dla śledztwa.
Jeśli miejsce porwania jest znane, należy sprawdzić dokładnie czy nie ma świadków lub jakiegoś rodzaju materiałów filmowych lub zdjęć. Monitoring lokalny może być w takich przypadkach bardzo pomocny. Należy też zabezpieczyć pozostawione ślady, rzeczy lub przedmioty związane z incydentem, oraz substancje chemiczne lub jakieś płyny, które nie pasują do otoczenia.
Prowadzenie akcji poszukiwawczej i skuteczność zastosowania powyższych metod zależą jednak głównie od umiejętności samego detektywa prowadzącego sprawę. Powinien być spostrzegawczy, dobry w zakresie profilowania i analizy charakteru. Przede wszystkim jednak musi być dobrym analitykiem. Muller był właśnie takim policjantem. Wiedział, że w takim przestępstwie jak porwanie nic nie jest nowe. Wszystko już kiedyś się zdarzyło i dlatego jest do przewidzenia. Trzeba tylko umiejętnie połączyć fakty.
Komisarz znał te wszystkie procedury na pamięć. Przeczytał wstępny raport, wyszedł z komisariatu i wsiadł do swojego starego opla kadeta. Koledzy nadali mu przezwisko Columbo, bo podobnie jak bohater znanego serialu, chodził w szarym prochowcu, jeździł starym gratem i palił tanie cygara.
Kiedy jego nieoznakowany policyjnymi napisami samochód wjechał na parking restauracji, stało tam już kilka radiowozów. Policjanci zdążyli zabezpieczyć miejsce, gdzie znaleziono nieprzytomną Gretę i teraz przesłuchiwali świadków. Niestety nikt niczego nie widział i nie słyszał, tak jakby całe zdarzenie miało miejsce podczas ciemnej nocy na pustkowiu. Zeznania samej Grety niewiele mogły pomóc. Kobieta została zaatakowana od tyłu i prawie natychmiast obezwładniona. Jedynym pomocnym materiałem były nagrania z ochronnych kamer restauracji.
Komisarz Muller miał, więc trudne zadanie, ale znając podobne przypadki sądził, że porywacze odezwą się w ciągu 24 godzin i sprawa zostanie szybko rozwiązana. Hermannowie nie byli majętni. Należeli do średniej klasy i w związku z tym porywacze na pewno nie zażądają niczego wielkiego. Chyba, że w grę wchodzi tutaj handel dziećmi, ale biorąc pod uwagę wiek porwanego chłopca, raczej nie. Z takimi myślami wszedł do restauracji.
Komisarz zebrał wszystkie obecne osoby w sali restauracyjnej. Policjantom, którzy byli na miejscu jeszcze przed jego przybyciem, kazał spisać adresy, numery telefonów i nazwiska każdego, kto był obecny w restauracji w czasie porwania.
Już po pierwszych zadanych pytaniach zorientował się, że porwanie Thomasa nie jest typowym przypadkiem. Fakt, w jaki sposób zostało ono zorganizowane i brak jakichkolwiek świadków w ruchliwym miejscu i to w godzinach szczytu świadczyły, że porywacze nie są amatorami. W rozmowie z Ritą Hertz, osobą, która znalazła na parkingu restauracji nieprzytomną Gretę, Muller dowiedział się tylko tego, co już wcześniej zostało ustalone. Nic nowego do sprawy nie wniosły też przesłuchania jej męża, kelnerów i właścicieli restauracji. Jedyną szansą na jakiś klucz do sprawy były nagrania z kamer Kapitolu. Wstał i poprosił Adriana o przejście do biura restauracji.
— Czy może mi pan pokazać nagrania z 10 minut przed porwaniem? — zapytał.
— Oczywiście, nie ma problemu. Zaraz to odnajdę — powiedział Adrian i zaczął coś programować w komputerze. Po chwili monitor podzielony na sześć prostokątów ukazał sytuację wokoło restauracji na 10 minut przed incydentem, dokładnie o 14:16:36.
Parking przed restauracją był wypełniony. W prawie wszystkich wydzielonych miejscach parkingowych stały samochody. W przeciągu 10 minut nic szczególnego się nie wydarzyło. Parę samochodów wyjechało, a na ich miejscach parkowały inne. Ludzie wychodzili i wchodzili do lokalu. Zwykły dzień na parkingu w godzinach popołudniowych przed popularną restauracją. O 14:26:36 w górnej części ekranu, na prawo od wejścia, włączyło światła jakieś Audi i wyjechało z parkingu. Zaraz za nim wtoczyło się BMW Grety i mijając wejście zajęło zwolnione miejsce. W tym samym czasie w innym prostokącie monitora, który przekazywał obraz z tyłu budynku, pojawił się ciemnogranatowy peugeot. Auto wjechało na teren parkingu, który nie był tak zajęty jak parking przed restauracją, ale mimo to nigdzie się nie zatrzymało.
Peugeot podjechał na koniec budynku i nie wyłączając silnika, zatrzymał się na drodze wjazdowej. Otworzyły się boczne drzwi pojazdu i z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna w ortalionowej kurtce i czarnych spodniach. Człowiek ten idąc, patrzył cały czas pod nogi, tak jakby uważał, żeby się nie potknąć. Podszedł szybko do budynku i skręcił. Zanim wyszedł przed front restauracji, zatrzymał się i zajrzał jeszcze za narożnik. Zobaczył tam Gretę, która właśnie wyjęła Thomasa z BMW i zamykając pojazd pilotem odchodziła w kierunku wejścia. Trzymała chłopca za rękę. Mężczyzna szybkim krokiem ruszył za kobietą. Podszedł do niej od tyłu i wyjął z kieszeni jasno błękitną szmatkę. Objął ją sprawnym ruchem w pasie, drugą ręką uzbrojoną w szmatkę zasłonił na moment jej nos i usta. W tej samej chwili Greta zaczęła opadać. Porywacz tą samą ręką, w której trzymał szmatkę, złapał uwolnioną przez matkę rękę Thomasa. Puszczona szmatka jednak nie spadła, tylko zawisła pod rękawem kurtki mężczyzny. Przytrzymał opadającą kobietę i z widoczną troską, żeby nie uderzyła głową o twardą powierzchnię parkingu, delikatnie położył ją na asfalcie. Następnie odwrócił się i cały czas patrząc w dół oddalił się z Thomasem w kierunku peugeota. Wcisnął chłopca do środka, szybko wsiadł za nim i zamknął przesuwane drzwi. Auto wolno wytoczyło się z parkingu. Ciemnogranatowy peugeot na niemieckich numerach rejestracyjnych zniknął z zasięgu kamer restauracji Kapitol.
Muller odwrócił wzrok od monitora i spojrzał na Adriana.
— I co? Czy zauważył pan coś niezwykłego? –zapytał.
Tamten spojrzał na komisarza i zdziwiony pytaniem pokręcił lekko głową i powiedział:
— Ja nie. A co takiego pan zauważył, panie komisarzu?
— Widzi pan, podczas wieloletniej służby w policji wyrobiłem sobie zdolność do notowania tego, czego inni ludzie na pozór nie dostrzegają, chociaż tak naprawdę to widzą. Chodzi w tym wypadku o sposób, w jaki porywacz położył panią Gretę na ziemi. Bardzo uważał, żeby kobiecie nic się nie stało. Druga sprawa to szmatka, którą ją obezwładnił. On ją potem upuścił, ale ona nie spadla, cały czas była zawieszona u jego rękawa. No i trzeci szczegół. Porywacz nie miał żadnego nakrycia głowy. Zupełnie tak, jakby się nie obawiał, że ktoś go rozpozna. O… i jeszcze jedno. Ten człowiek idąc patrzył przez cały czas w dół — zakończył zamyślając się nad ostatnim zdaniem.
— Faktycznie ma pan rację. Ja zupełnie nie zwróciłem na to uwagi, chociaż oglądałem tą scenę już wiele razy. Ale, ale, mamy dokładnie sfilmowany numer rejestracyjny. To chyba może pomóc? — zapytał Adrian.
— Numer już został sprawdzony. Nie istnieje w ewidencji zarejestrowanych pojazdów. Były to fałszywe tablice. Na wszelki wypadek te numery zostały podane wszystkim patrolom, ale szczere mówiąc nie sądzę, żebyśmy z tego mieli jakąkolwiek korzyść. Porywacz nosił też rękawiczki, a twarz chował pod siebie. Dlaczego nie miał żadnego nakrycia głowy — powtórzył jakby do siebie — którym mógłby się zasłonić?
— No właśnie, dlaczego? — wtrącił Adrian.
— Ta akcja, panie Witkowski — powiedział Muller pomijając pytanie Adriana, — została zaplanowana w najmniejszych szczegółach. Nie wiem, o co chodzi tym porywaczom, ale jestem przekonany, że nie byli to amatorzy. Nie będzie tutaj chodziło o jakiekolwiek pieniądze — zakończył komisarz — a w myślach dodał:
— Dlaczego on prawie cały czas patrzył w dół?
Su.
Nowy Jork, 06 grudzień 2010, poniedziałek, godzina 16:05.
Kawiarnie i małe, nastrojowe knajpki to o wiele więcej niż miejsce na espresso lub cappuccino. Są częścią życia społecznego każdego, nawet najmniejszego miasteczka. Mogą one służyć jako centra rozrywkowe, kulturalne lub najzwyklejsze miejsca spotkań. Kawiarnie są optymalnym rozwiązaniem dla każdego, kto chce poznać innych, kto pragnie wyjść do ludzi. Tak też myślała Su i dlatego tak właśnie spędzała większość swojego wolnego czasu. W kawiarni dla artystów i poetów „Anastazya”, niedaleko swojego miejsca zamieszkania.
W tej właśnie kawiarni były też doskonałe warunki do rozbudzenia jej młodzieńczej fantazji. Poezja niekoniecznie musi być dla wszystkich tym, co określamy najlepszą forma relaksu. Dla Su nie było lepszego sposobu na spędzenie czasu. Nie przepuściła żadnego recitalu poetyckiego. Pozwalały one jej poznać nie tylko słynnych poetów, ale także dać szansę zaprezentowania swojego talentu. Su z każdej takiej szansy korzystała. Deklamując swoją twórczość, spełniała się wewnętrznie. Jej orientalno irlandzka dusza była przepełniona twórczą energią. Kiedy tworzyła, czuła, że jej myśli ją unoszą, była jak ptak w locie. Poezja dawała jej poczucie pełnej wolności i spełnienia. Podczas pisania zanurzała się w świecie, gdzie nie ma żadnych ograniczeń myśli. Kochała ten stan swojego umysłu.
To wszystko tworzyło świetny sposób na wyjście z powłoki urzędowej sekretarki, w której rolę musiała przeistaczać się każdego dnia. Dzisiaj też była w nastroju mniej niż urzędowym. Kiedy więc rano do biura wszedł młody, przystojny mężczyzna, jej romantyczna strona wzięła górę. Teraz z niezrozumiałą niecierpliwością czekała na wyjście Matiusa od Borena. Chciała, żeby coś się wydarzyło. Nie wiedziała tylko, co to miałoby być. Usłyszała przekręcanie klamki. Spojrzała w górę. Serce zabiło jej szybciej. Poprawiła włosy.
Drzwi się otworzyły i do sekretariatu wszedł Matius. Teraz dopiero dokładnie mu się przyjrzała. Wyglądał jak wyjęty z żurnala. Wysoki, przystojny brunet, w doskonale leżącym na nim garniturze i z lekko niedogolonym zarostem. I te białe jak śnieg zęby, które ukazywały się przy każdym, jakby lekko drwiącym uśmieszku. Na jego widok serce zabiło jej mocniej i poczuła, że się rumieni. Wcisnęła na moment twarz w rozrzucone na biurku papiery, ale po chwili podniosła wzrok. Patrzyła na zbliżającego się mężczyznę.
Matius był w super nastroju. Rozmowa kwalifikacyjna wypadła doskonale. Był pewien, że już dostał tę pracę. Podniecony nową perspektywą, nie mógł doczekać się, kiedy otrzyma pierwsze zlecenie. Pomyślał, że ta robota to nawet lepsze zajęcie od tego, co robił do tej pory. No, przynajmniej może liczyć na coś bardziej stałego. Z rozmowy z Borenem wywnioskował, że zlecenia obejmują zarówno klientów krajowych jak i zagranicznych, a to jeszcze bardziej go pociągało. Perspektywa wyjazdów i egzotycznych podróży wywoływały w jego bujnej wyobraźni obrazy złocistych plaż, luksusowych resortów i lazurowych wód.
Wszedł do recepcji. Zamknął drzwi gabinetu Borena i spojrzał na patrzącą na niego wielkimi, piwnymi oczami Su. Nic nie mówiąc, podszedł wolno do jej biurka. Spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się.
— Widzę, że poszło dobrze — odezwała się pierwsza. — Cieszę się, że ma pan szansę z nami współpracować. Tutaj jest Kwestionariusz Kuriera. Proszę wypełnić całość jak najdokładniej. Oni naprawdę sprawdzają wszystko. Zapisałam pana na ten czwartek, 9-go, na godzinę 10 rano. Zgadza się?
Uśmiechając się lekko, podała Matiusowi dokument. Na moment ich wzrok się spotkał. Su jednak odwróciła się szybko udając, że szuka czegoś na biurku. Matius zauważył to zmieszanie. Odebrał je, jako widoczny wyraz zainteresowania nim ze strony dziewczyny. Nie zamierzał zaprzepaścić takiej okazji.
— Oczywiście. Tak ustalił pani szef. Zresztą mi to jak najbardziej odpowiada. Im prędzej tym lepiej — znowu uśmiechnął się, pokazując białe równe zęby.
— Co nie oznacza, że my musimy czekać aż do czwartku — zakończył zdanie patrząc bezceremonialnie na Su. Dziewczyna podniosła wzrok i odwzajemniając spojrzenie z niezamierzonym, ale czarującym uśmiechem, zapytała:
— Nie musimy czekać? A na co niby mielibyśmy nie czekać?
— Jak to, na co? Żeby się spotkać. Czyż naprawdę trzeba tracić tych parę dni, zanim do tego dojdzie? — powiedział to z taką pewnością, jakby to już było ustalone. I zaraz dodał:
— Ja proponuję dzisiaj, o 19-ej w Moncie, na 8-ej ulicy. Podają tam doskonałą japońską zupę.
Dziewczyna roześmiała się. Matius był typem faceta, z którym można było poczuć jakąś więź niemalże od razu. Z jego ciemnych oczu biła szczerość. Czy prawdziwa? Tego nie można było stwierdzić. Było jednak w tym coś, co ją pociągało. Odbijając pałeczkę powiedziała:
— Szybki jesteś… — przeszła na ty. — Ja też nie lubię tracić czasu… szczególnie, jak coś mi się podoba — powiedziała szczerze. — Ok, będę o dziewiętnastej, ale nie spodziewaj się za wiele. Zupa i tyle! — zakończyła ostro.
— Możesz być pewna. Zupa i tyle. Nic więcej nie będziemy tam… robić — powiedział, akcentując przedostatnie słowo.
— A zupa w Moncie jest doskonała — dodał. — Takiej zupy na pewno jeszcze nie jadłaś. Nie wiem czy wiesz, ale podają jej trzy rodzaje: z wieprzowymi wkładkami, wołowiną i kurczakiem. Jaką preferujesz? — nie dopuszczał jej do słowa, ciągnąc dalej. — Po każdej nabierasz ochoty na coś więcej. Więc, którą zamówisz? — ponowił pytanie wpatrując się bezczelnie prosto w dekolt dziewczyny.
— Ha ha ha…. zaśmiała się drwiąco, a niby, na co ma być ta ochota po zjedzeniu zupy? — zapytała.
— Na mnie, złotko, na mnie. To jest sprawdzone. Nie wiem, dlaczego, ale tak to jest. Taki właśnie efekt wywołuje ta zupa — zaśmiał się. Mrugnął do niej okiem i skierował się do wyjścia.
— W takim razie mam nadzieję, że nie chodzisz tam za często z kolegami — odparowała prawym sierpowym, a na zgodę dodała — No to zobaczymy, kto i na co nabierze ochoty — zakończyła śmiejąc się i machając ręką do wychodzącego przystojniaka.
Matius błysnął oczami, odwzajemnił uśmiech i wyszedł z biura Columbia Ekspres. Był tak zadowolony, jak chyba nigdy jeszcze w życiu. Nie dość, że dostanie tę robotę, to jeszcze zapowiada się super atrakcyjnie. Podróże, nowe miejsca, nowi ludzie i ta doza niebezpieczeństwa sprawiająca, że każdy dzień jest czymś więcej. Czymś, co należy cenić w szczególności. A do tego poznał jeszcze Su. Taka klasa! Dziewczyna, za którą nie można się nie obejrzeć. Kumple popękają z zazdrości, gdy go z nią zobaczą. Wiedział, że też się jej spodobał.
— Ha… nie bez kozery nazywają mnie KOCUR. Było źle. Spadałem jak kamień w wodę no i proszę, już jestem z powrotem na powierzchni — uśmiechnął się do siebie z satysfakcją.
Tak rozmyślając, skierował się szybkim krokiem ku dzielnicy, w której mieszkał. Był mniej więcej w połowie drogi, kiedy poczuł zmęczenie. Przystanął na chwilę, żeby odpocząć. Ten roczny przymusowy ‘urlop’ pozbawił go zupełnie kondycji.
— Cholera, muszę coś z tym zrobić — pomyślał — i to natychmiast. Ruszył w stronę mieszkania, żeby się przebrać. Sprawdzi, czy obecnie jest w stanie przebiec trasę, którą w przeszłości zwykle biegał. Dlatego zaraz po przyjściu do domu, zdjął cisnący go krawat i garnitur, wyjął z szafy dawno nieużywany dres i wybiegł na ulicę. Na pierwszy od miesięcy trening pobiegł w stronę Central Parku.
— —
Su jeszcze przez dłuższą chwilę patrzyła na drzwi, za którymi zniknął Matius.
— Co za facet — myślała — tak pewnego siebie już dawno nie spotkałam, jaki tupet. I ten jego wścibski wzrok. Patrzył na mój biust, jakby już teraz chciał się nim zająć — poczuła motyle w brzuchu.
Pójdzie na tę zupę i udowodni, że to tylko zupa, nic więcej, przekonywała sama siebie. Jednak było coś więcej. Czuła, że to spotkanie, ten dziwny wzrok, którym świdrował ją Matius i ten szczery uśmiech na jego twarzy, to nie było tylko chwilowe zauroczenie. Zaczęła się nawet obawiać, że robi głupstwo. Miała już za sobą podobne doświadczenia, po których czuła się fatalnie. Nie jeden raz wydawało się jej, że jest fantastycznie, a potem… potem kończyło to się wielkim rozczarowaniem. Nie chciała tego ponownie. Miała dość rozczarowań. Doszła do takiego momentu w życiu, kiedy zaczyna się myśleć o czymś więcej. Nie tylko o przygodzie, chociażby nie wiadomo jak wspaniałej.
— Tak… pójdę na zupę, ale niech sobie nie wyobraża, że wydarzy się cokolwiek poza zupą — powiedziała, przekonując samą siebie.
Resztę dnia Su przepracowała wykonując rutynowe czynności. Nikt więcej nie zgłosił się na ogłoszenie. Boren kilkakrotnie prosił ją o zatelefonowanie gdzieś, czy umówienie go z kimś. Spojrzała na zegar, dochodziła 16-ta, kiedy ponownie usłyszała buczenie biurofonu.
— Słucham szefie.
— Su, proszę na chwilę do mnie przyjść — powiedział Boren.
— Oczywiście, już idę — wstała i weszła do gabinetu szefa — tak… słucham pana.
— Proszę niech pani usiądzie, mam coś do podyktowania — powiedział Boren poprawiając się w fotelu. Spojrzał przez wielkie okno swojego biura na panoramę miasta.
— Do rąk własnych… Senior Carlos Jose Castrowerde — zaczął dyktować.
— Drogi Carlosie — zrobił krótką przerwę, zastanawiając się jak zacząć — wiem, że sprawy przeciągnęły się poza określony naszym kontraktem wymiar czasowy. Nie zamierzam tutaj się usprawiedliwiać. Osobiście poczuwam się do odpowiedzialności za wszelkie straty wynikłe z tego powodu. Niezależnie od tego, co było powodem tych turbulencji, powinniśmy się ze wszystkim uporać na czas. Niepowodzenie przedsięwzięcia obciąża naszą firmę. Po otrzymaniu rozliczenia od ciebie, osobiście dopilnuję całego procesu. W imieniu Columbia Ekspres i moim własnym, proszę o wyrozumiałość. Wysyłam do ciebie również kuriera z przesyłką. Bardzo proszę o przyjęcie posłańca i zaakceptowanie tego, co dostarczy. Z pełnym szacunkiem, jakim ciebie darzę, osobiście pozdrawiam i do usłyszenia. Będziemy w kontakcie, George Boren — zakończył dyktowanie.
— Proszę o napisanie tego listu na moim prywatnym papierze, zapieczętowanie i wysłanie go jutro rano pocztą FedEx. Jest pani osobiście za to odpowiedzialna. Chcę, żeby Carlos otrzymał go, zanim dotrze tam paczka, która wyjdzie w sobotę. Kurier jeszcze nie jest przydzielony do tego zlecenia. To tyle na dzisiaj, jest pani wolna. Dziękuję — zakończył odkręcając się ponownie twarzą do okna i wpatrując w panoramę Nowego Jorku.
W oddali, na tle połyskujących fal zatoki, dostrzegł Statuę Wolności, symbol szansy lepszego życia i wolności osobistej, jak określali ją niektórzy. Skupił na niej wzrok, przyglądając się dostojnemu monumentowi. Założył ręce za głowę i przechylając się lekko w fotelu do tyłu cicho powiedział do siebie:
— Szkoda…, że to tylko symbol.
— —
Matius padł na lóżko. Przebiegł dawną trasę, tak jak zaplanował, wrócił do mieszkania i był teraz wykończony. Nie zdawał sobie sprawy, że z jego kondycją jest aż tak źle. Dotarło do niego, że przez cały rok, od czasu powrotu z Namibii, zupełnie o siebie nie dbał.
Leżąc na wznak przypomniał sobie tą afrykańską wojnę, z której o mało co, by nie wrócił. Zielony gąszcz dżungli, zapach prochu i lepki pot, który zalewał mu oczy. To było w piątek. Wracali z akcji, idąc niewielką polaną. Wszystko szło według planu, kiedy nagle zza kępy palm padły pojedyncze strzały. „Gleba!”, krzyknął John, ich dowódca, i nakazał pięścią odwrót do lasu. Pierwszy podniósł się Rus, za nim Kurt. Obaj wycofując się tyłem, walili z bioder na oślep, gdzie popadnie. Serie z ich karabinów siekały zarośla po przeciwnej stronie polany. Usłyszeli jakiś krzyk, ktoś zaskomlał. Najemnicy zionąc ogniem maszynowym osłaniali leżących kolegów. John krzyknął — „teraz!”. Po kolei wyskakiwali z wysokiej trawy i strzelając biegli tyłem, w stronę dżungli. Wiedział, że musi wstać i zejść z linii ognia nieprzyjaciela. Kiedy zdecydował się podnieść, zobaczył żołnierza stojącego pod lasem po przeciwnej stronie polany. Tamten zamachnął się ręką i rzucił czymś w jego kierunku. Był to granat. Pocisk zatoczył łuk i upadł nieopodal. Matius zobaczył błysk i usłyszał grzmot wybuchu. Jakaś niewidoczna siła uniosła go w powietrze, przeleciał kilka metrów i runął uderzając biodrem w pień palmy. Poczuł potworny ból w piersiach i stracił przytomność. Kiedy się ocknął, kumple ciągnęli go, podtrzymując pod ramionami. Był ciężko ranny. Mike i Rus wepchnęli go do czekającego na pełnych obrotach Blackhawk ’a. Po chwili maszyna zawirowała potężnymi śmigłami, poderwała się i zawijając ostry łuk w powietrzu wyszła ze strefy ostrzału wroga. Tym razem im się udało. Zdążyli na czas się ewakuować i wrócić do bazy.
Tak skończył się jego ostatni kontrakt. Zastanawiał się, czy gdyby wówczas nie został ranny, przeżyłby do końca. Gdy przyjechali do Namibii było ich 12-tu najemników, wróciło tylko 5-ciu. Może ten wybuchający obok niego granat, ironicznie uratował mu wtedy życie?
Sięgnął ręką do szuflady w szafce przy łóżku, żeby spojrzeć na zegarek. Niechcący dotknął jakiegoś zdjęcia, wyjął je. Było to ostatnie zdjęcie, jego i jego matki. Wówczas, kiedy odeszła, tylko wojsko wydawało mu się sensownym rozwiązaniem. Nie miał, po co i dla kogo żyć. Zaciągnął się do armii, żeby zostać najemnikiem. Spojrzał na czasomierz:
— Cholera to już 18:00.
O 19-tej umówił się przecież z Su. Zeskoczył z łóżka na równe nogi i w drodze do łazienki zrzucał z siebie przepocony dres. Wziął szybki prysznic, ubrał się w czarną koszulę i popielate spodnie. Narzucił na siebie skórzaną kurtkę i o 18:25 wyszedł z domu. Skierował się prosto do Monty, gdzie wcześniej zarezerwował stolik. Chciał być tam pierwszy. Był pewien, że Su przyjdzie.
Narodziny.
Nowy York, wieżowiec IBT, biuro Columbia Express, 11 maj 2012, godzina 18:00.
George Boren, inwestor budowlany oraz założyciel i prezes przesyłkowej firmy Columbia Ekspres siedział tego dnia w swoim biurze zastanawiając się nad sensem dalszego swojego życia. Był teraz sam, Su już wyszła skończywszy pracę o 17-ej. Wczoraj po wieloletniej walce, cierpieniach i psychicznych torturach zmarła jego żona. Była chora na raka jelita grubego. Kiedy lekarze postawili diagnozę Boren podjął decyzję. Niezależnie od tego co mówią specjaliści i jakie są statystyki uratuje swoją żonę. Miał na to wystarczające środki. Był, więc pewien, że znajdzie odpowiedni zespól lekarzy, zastosują najnowocześniejszą terapię, lekarstwa i Nancy wyzdrowieje.
Wierzył w dzisiejsze możliwości nauki, medycynę i dostępne leki. Nancy trafiła do najwyżej notowanej kliniki w Nowym Yorku. Firma ubezpieczeniowa wprawdzie po otrzymaniu informacji o chorobie zmieniła polisę. Boren tym się nie przejął, nie zastanawiał się nad kosztami leczenia. Stać go było pokryć ich całość z własnych pieniędzy.
Dzisiaj wiedział, że się przeliczył. W swoich kalkulacjach nie wziął jednej bardzo ważnej rzeczy pod uwagę. Istniejący obecnie system lecznictwa w swoich końcowych założeniach nie zakłada wyleczenia pacjenta. Pacjent jest już tylko statystyką. Teraz celem jest jak największy zysk, a leczenie polega na przedłużaniu agonii. Dzisiaj to zrozumiał. Ale dzisiaj jest już za późno, żeby pomóc Nancy.
Wpatrzony w panoramę Nowego Jorku zastanawiał się teraz nad tymi milionami ludzi, którzy wierzą tym, w których rękach jest ich życie. Jakże to absurdalnie groteskowe. Ci, którzy powinni im pomóc, są ich katami. Nie, dlatego, że tak chcą. Dlatego, że zmusza ich do tego system, którego są tylko małym elementem. System uzależnień, nad którym panują siły zupełnie niezwiązane z lecznictwem. Siły bez twarzy i uczuć, których cel jest zupełnie obcy tym, o życiu, których decydują.
Zadzwonił telefon. Boren spojrzał na numer. Nie miał ochoty teraz z nikim rozmawiać, ale ten człowiek stanowił wyjątek.
— Witam cię Viktorze — odezwał się.
— Dzwonię, żeby złożyć ci kondolencje. Wiem, kim dla ciebie była Nancy. Uwierz mi, jest mi bardzo przykro. Gdybym tylko mógł coś zrobić…
— Dziękuję przyjacielu — wszedł mu w słowo Boren. — Wiem, że gdyby to było w twojej mocy, pomógłbyś Nancy wyzdrowieć. Ja niestety pomyliłem się i przegrałem — powiedział z rezygnacją.
— Kiedy planujesz pogrzeb? — zapytał Lord Ramsey zmieniając tok rozmowy.
— W nadchodzącą środę. Jutro Su wyśle zawiadomienia, do ciebie też — usłyszał w odpowiedzi.
— Będę na pewno.
— Będzie, więc okazja porozmawiać — odpowiedział Boren, chcąc zakończyć już konwersację. — Po ceremonii pogrzebowej odbędzie się małe przyjęcie u mnie w domu na Long Island.
— George, jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o plan „KURZ”, to ważne.
— Oczywiście, słucham.
— Czy możesz przelecieć do Polski za dwa tygodnie, a dokładniej 25-go maja?
— Czy chodzi o „Narodziny”? — zapytał Boren.
— Tak. Zbieramy się u Roberta Be na jego ranczo. Znasz go — informował Lord.
— Tak, byliśmy u niego razem z Nancy, to były niezapomniane wakacje — powiedział sentymentalnie Boren. — Minęło już trochę czasu od tej wizyty. To jest piękne miejsce — zakończył w zadumie.
— Tak, Robert wspominał mi o tym. To wówczas jak załatwił dla ciebie tego 12-cylindrowego Ferrari Testarossa z 1984 roku, piękny egzemplarz — wtrącił Lord. — Ale wracając do sprawy. Zatrzymuję się w Bristolu, jeśli chcesz zrobię i dla ciebie rezerwację.
— Gdybyś mógł było by dobrze. Mam teraz dość dużo na głowie, a trudno mi pozbierać czasami myśli — usprawiedliwiał się Boren.
— W porządku. Nie będę cię już dłużej trzymał. Zobaczymy się w środę. Jeszcze raz przyjmij moje głębokie kondolencje.
Boren odłożył słuchawkę. To, że Viktor zadzwonił nie było niczym nadzwyczajnym, ale to, o czym mówił było bardzo ważne. Dowie się więcej w środę, teraz musi skupić uwagę na sprawach pogrzebu i postarać się nie tracić równowagi psychicznej. Świadomość, że pozwolił umrzeć Nancy, niszczyła go. Gdzieś głęboko w duszy czuł, że mogło być inaczej. Nie rozumiał tego uczucia, ale powalało go ono i bolało do szpiku kości. Walczył z obezwładniającą go świadomością, że jest winny śmierci najdroższej osoby w jego życiu.
— —
Wąska dwupasmowa szosa wiodła przez gęsto zalesione niskimi sosnami tereny. Coraz to drzewa przerzedzały się, ukazując szerokie polany ukwiecone kolorowymi kwiatami i gęstą wysoką trawą. Do celu podróży pozostało około 5 kilometrów, to już blisko. Kierowca szarego Volvo zwolnił wjeżdżając w obszar miejski niewielkiego miasteczka. Skręcił w prawo i po chwili znalazł się na przestronnym placu, który był centralnym punktem. Był to Stanisławów, niewielka spokojna miejscowość położona w województwie mazowieckim około 37 km na wschód od stolicy Polski, Warszawy.
— Steve, zatrzymaj się przy tym sklepie — powiedział Lord Ramsey wskazując na budynek stojący na środku niewielkiego placu.
Kiedy auto stanęło, Lord wysiadł i wszedł do sklepu. Za ladą stała młoda dziewczyna z uśmiechniętą twarzą. Spojrzała na nietypowego przybysza i ukazując równe zęby zapytała:
— W czym mogę pomóc?
— Dzień dobry, poproszę paczkę tych suchych kabanosów, trzy bułki i… jeszcze te trzy piwa z lodówki OK, znaczy Okocim — wypowiedział Lord łamaną polszczyzną.
— Doskonale pan mówi po polsku — zaśmiała się dziewczyna i postawiła na ladzie wymienione produkty.
— Anything else? — dodała po angielsku patrząc z dumą w oczy Lorda.
— To wszystko, co teraz potrzebuję — odpowiedział Lord. — A wie pani jak daleko jest stąd do miejscowości… — tutaj wymienił nazwę wsi, do której jechali.
— To zdaje się w drodze na Węgrów? –dokończył.
— Tak. To tylko 3 kilometry stąd. Jak wyjedziecie na główną drogę zaraz będzie trakt Miński. Skręcicie w lewo i po kilkuset metrach w prawo. Szosa już sama was dalej poprowadzi –wyjaśniła dziewczyna zza lady.
— Dziękuję pani –powiedział i wyszedł ze sklepu.
Podszedł do samochodu od strony kierowcy. Steve opuścił szybę i ze zdziwieniem spojrzał na niesione przez Ramseya rzeczy. Ten bez słowa podał wszystko kierowcy, obszedł samochód i wsiadł.
— No, i to jest jedna z tych rzeczy, dla których warto jest przyjechać do Polski — powiedział ku zaskoczeniu innych.
Steve i Boren patrzyli na Lorda, nie wiedzieli, co powiedzieć.
— No, co tak patrzycie? Łapcie za kiełbasę, to naprawdę jest polska kiełbasa. Świeżutkie wiejskie bułki i do tego to schłodzone polskie piwo. Lepiej nie mogliście trafić — roześmiał się i odgryzł kawałek kabanosa.
Steve i Boren spróbowali przyniesionej wędliny i pokiwali głowami mrucząc coś niewyraźnie na potwierdzenie słów Lorda. Samochód ruszył dalej.
— To już tylko trzy kilometry- powiedział Boren — myślę, że musisz wytrzymać z tym piwem — i roześmiał się patrząc z tylnego siedzenia w twarz Steva, widoczną w środkowym lusterku samochodu.
Volvo wjechało na drogę w kierunku Węgrowa. Mieli jeszcze tylko 2 kilometry do celu podróży. Boren już dawno tutaj nie był, chociaż znał bardzo dobrze człowieka, do którego jechali. Poznali się w San Francisco na wystawie samochodowej. Robert Be był dealerem samochodów egzotycznych. Jego działalność polegała na wynajdywaniu najlepszych okazji i pośredniczeniu w transakcji zakupu pojazdów, które były unikatami. Miał klientów rozrzuconych po całym świecie, a sprzedaże, w których pośredniczył, opiewały na setki tysięcy dolarów. Wówczas na San Francisco Auto Show szukał unikalnego modelu Ferrari z 1984 roku. Znajomy podał mu kontakt Roberta. Tak zaczęła się ich znajomość, która z czasem przekształciła się w przyjaźń.
Dzisiejsze spotkanie było jednak bardziej egzotyczne niż wszystkie pojazdy, które Robert kiedykolwiek sprzedał. Boren spojrzał za okno. Przejeżdżali właśnie przez mostek nad rzeczką o nazwie Rządza. Minęli budynek młyna, dalej jakieś zabudowania farmerskie i tuż przed zakrętem, przy małej kapliczce, zjechali z szosy. Pamiętał to miejsce. Tutaj znajdowała się posiadłość rodzinna Roberta, którą ten odziedziczył po swojej babce.
Volvo zwolniło i zatrzymali się przed bramą wjazdową, znajdującą się po prawej stronie drogi. Steve dotknął czytnika kartą i brama ruszyła udostępniając wjazd. Kierowca podjechał do niewielkiego budynku przypominającego mały dworek, objechał go z lewej strony, minął kort tenisowy i zatrzymał pojazd na niewielkim placyku. Parkowało tam już kilka innych aut. Wszyscy wysiedli. W oddali, na zielonej, równo przystrzyżonej trawie, stały trzy duże stoły ogrodowe. Przy jednym z nich siedziało kilka osób. Mężczyźni odwrócili się, a na widok przybyłych powstali. Lord ruszył ku nim pierwszy.
— Witam wszystkich — powiedział gospodarz posesji Robert Be — cieszę się, że jesteście.
— Dzień dobry Robert i dzięki za udostępnienie nam swojego domu — odpowiedział Lord witając się z każdym po kolei.
Zgromadzeni tego dnia u Roberta Be ludzie to grupa biznesmenów, których łączną wartość majątkową można by określić na 175 miliardów dolarów. Byli to: profesor Hogan Stone — założyciel firmy farmaceutycznej AltMed X, Marek Bednarzyk — polski makler giełdowy i szef spółki BednaGold — Karl Nastel — jeden z największych na świecie specjalistów od bankowości i naczelny dyrektor Banko de Spana. Dalej, Bernard Tamic — finansista i właściciel, a zarazem dyrektor naczelny jednej z największych firm trudniących się doradztwem finansowym, z główną siedzibą w Honk Kongu, Jurgen Waise — naczelny dyrektor spółki metalurgicznej Metal Werk z Hanoweru, Adrian Mossetti — Sycylijczyk, twórca i właściciel sieci pizzerii PizzaMossetti znanej na całym globie i wreszcie Jose Sanczez Avant — hiszpański arystokrata i właściciel winnic we Francji, Hiszpanii i Kalifornii.
Po przyjeździe Lorda Ramseya i Georga Bordena byli w komplecie. Wszystkich tych ludzi łączył jeden istotny fakt. Każdy z nich utracił bliską osobę przez istniejące uzależnienia i kierunki leczenia.