Legenda o Konstancji i wiedźmie z Inowrocławia
W dawno minionych czasach, gdy Inowrocław był ważnym grodem na Kujawach, mieszkała tam młoda i piękna księżniczka Konstancja, córka Henryka II Pobożnego. Była znana ze swojej mądrości i dobroci, a także z zamiłowania do spacerów po lasach otaczających miasto. Mieszkańcy uwielbiali ją i wierzyli, że przynosi miastu szczęście.
Pewnego jesiennego dnia, gdy mgła spowijała ziemię, Konstancja wybrała się na spacer w głąb lasu. Wędrując po ścieżkach, zauważyła starą kobietę pochyloną nad pniem drzewa. Wiedźma ubrana była w łachmany, a jej dłonie wydawały się dziwnie długie i kościste. Gdy księżniczka podeszła bliżej, kobieta spojrzała na nią oczami, które błyszczały jak dwa węgle.
— Konstancjo, wiedz, że nieprzypadkowo spotykamy się tutaj — powiedziała wiedźma głosem, który brzmiał jak szelest liści. — Jesteś przeznaczona do wielkich rzeczy, lecz droga twojego życia będzie pełna prób.
Konstancja, choć przestraszona, nie uciekła. W głębi serca czuła, że słowa wiedźmy niosą prawdę.
— Co mnie czeka? — zapytała księżniczka, unosząc dumnie głowę.
Wiedźma wyciągnęła rękę, w której trzymała pęk zwiędłych ziół, i zaczęła szeptać dziwne słowa. Po chwili spojrzała na Konstancję i powiedziała:
— Twoje imię zapisze się w historii. Staniesz się opiekunką wielu ludzi, a twój ród przyniesie pokój tej ziemi. Ale pamiętaj, w twoim życiu nadejdzie chwila, gdy będziesz musiała wybrać między miłością a obowiązkiem. Twój wybór zmieni losy tego miasta.
Konstancja poczuła ciężar tych słów, ale zanim zdążyła zapytać o więcej, wiedźma zniknęła w gęstej mgle.
Lata mijały, a Konstancja wyrosła na kobietę, która pomagała mieszkańcom Inowrocławia w trudnych chwilach. Podczas jednej z wojen pomogła zorganizować obronę grodu, przekonując rycerzy, aby nie poddawali się najeźdźcom. Jej mądrość i odwaga uratowały miasto przed zniszczeniem.
Jednak przepowiednia miała spełnić się w pełni dopiero później. Konstancja zakochała się w rycerzu imieniem Aleksy, który służył jej ojcu. Ich miłość była silna, ale kiedy ojciec zmarł, to na Konstancji spoczął obowiązek zarządzania Inowrocławiem. Mieszkańcy błagali ją, by pozostała w mieście, zamiast uciekać z Aleksem, by wieść życie z dala od polityki.
W sercu rozdarcia Konstancja wybrała obowiązek. Została w Inowrocławiu, a Aleksy odszedł, zostawiając jej serce złamane. Jednak jej decyzja zapewniła miastu stabilność i bezpieczeństwo na wiele lat.
Mieszkańcy Inowrocławia nigdy nie zapomnieli swojej ukochanej księżniczki. W miejscu, gdzie spotkała wiedźmę, wybudowano kapliczkę, a ludzie zaczęli wierzyć, że las, w którym doszło do spotkania, jest pełen magicznej energii.
Do dziś mówi się, że jeśli młoda kobieta w Inowrocławiu stanie przed ważnym życiowym wyborem, powinna udać się do lasu i wyszeptać swoje pytanie. Być może echo wiedźmy nadal tam mieszka i pomoże jej znaleźć właściwą drogę.
Legenda o karczmarce i skradzionym worku soli
Dawno, dawno temu, w czasach gdy Inowrocław słynął z warzelni soli, mieszkała tam sprytna, lecz chciwa karczmarka o imieniu Bogna. Bogna prowadziła karczmę, która była miejscem spotkań kupców, rycerzy i zwykłych mieszkańców. Jej jadło było smaczne, a piwo lało się strumieniami, ale Bogna miała jeden problem — zawsze pragnęła więcej, niż miała.
Sól w tamtych czasach była cenniejsza niż złoto. Warzelnia w Inowrocławiu dostarczała jej do wielu miast, a miejscowi strzegli zapasów jak największego skarbu. Jednak Bogna, która nie chciała płacić za przyprawy, zaczęła knuć plan. Wiedziała, że sól nada jej potrawom wyjątkowy smak, przyciągając jeszcze więcej gości do karczmy.
Pewnej księżycowej nocy, gdy strażnicy warzelni odpoczywali, Bogna zakradła się do magazynu. Z trudem przerzuciła przez ramię ciężki worek soli i uciekła w stronę swojej karczmy.
Gdy tylko dotarła do izby i postawiła worek na ziemi, coś dziwnego zaczęło się dziać. Powietrze wypełniło się słonym pyłem, który wirował w pokoju niczym burza. Bogna zaczęła kaszleć i łzawić, a gdy spojrzała na swoje ręce, zobaczyła, że jej skóra staje się szorstka i blada, jakby zamieniała się w sól.
— To nic — pomyślała. — Jutro wszystko wróci do normy.
Jednak klątwa była nieubłagana. Z każdym dniem Bogna stawała się coraz bardziej podobna do posągu. Jej włosy zamieniły się w kryształy soli, a skóra stwardniała jak kamień.
Ludzie z miasta zaczęli zauważać, że coś jest nie tak. Klienci, którzy odwiedzali karczmę, mówili o dziwnym, słonym zapachu i o tym, że Bogna coraz rzadziej wychodziła na zewnątrz. W końcu strażnicy warzelni odkryli brak soli i zaczęli dochodzenie.
Gdy dotarli do karczmy, zastali Bognię nieruchomą i milczącą. Wyglądała jak solny posąg, a na podłodze wciąż leżały resztki rozciętego worka.
Strażnicy zabrali worek z powrotem do warzelni, a posąg Bogny postawiono przed wejściem do magazynu, by przypominał wszystkim o tym, co spotyka złodziei soli. Ludzie wierzyli, że jej duch wciąż tam tkwi, a nocami można usłyszeć jej żałosny szept:
— Oddajcie mi mój worek…
Legenda o karczmarce i skradzionym worku soli przetrwała wieki. Do dziś w Inowrocławiu mówi się, że kto ukradnie coś, co należy do wspólnego dobra, spotka go los Bogny. A mieszkańcy, przechodząc obok starej warzelni, omijają rzeźbę solnej postaci, bo wierzą, że jej dotknięcie przynosi pecha i wieczną chciwość.
Legenda o księciu Kazimierzu Konradowicu
Dawno temu, w średniowiecznych czasach, gdy Inowrocław jeszcze rozbrzmiewał od dźwięków młotów kowali, a miasto było pełne handlarzy i kupców, żył książę Kazimierz Konradowic, władca rozrzutny, uwielbiający dobrą zabawę i jeszcze lepsze wino. Kazimierz, choć był sprawiedliwy wobec swoich poddanych, miał jedną dużą słabość — nie potrafił oprzeć się rozkoszom życia, a w szczególności biesiadom, które potrafił urządzać na dworze, gdzie kielichy wina lały się nieustannie.
Pewnego dnia Kazimierz postanowił zorganizować wielką ucztę w zamku, zapraszając rycerzy, kupców, wojowników, a także okolicznych dostojników. Winem płynęły rzeki, a trunki były tak mocne, że nawet najbardziej zahartowani goście zaczęli odczuwać ich moc. Książę, rozbawiony całą atmosferą, przeholował z ilością spożytego napoju. Rzucając się na błonia przed zamkiem, potknął się o kamień, po czym stracił równowagę i wpadł do rozległego bagna, które rozciągało się nieopodal.
Kiedy Kazimierz wpadł do bagna, nie był w stanie wyjść na powierzchnię. Grząskie błoto trzymało go mocno, a wino, które wypił, sprawiło, że nie miał siły się uwolnić. Z każdą chwilą bagna stawały się głębsze, a książę zaczął tracić nadzieję na ratunek. Wtedy, z głębi nocy, na brzegu pojawił się starzec w szarym habicie — był to nieznany zakonnik z Zakonu Franciszkanów. Zauważył niebezpieczeństwo, w jakim znalazł się książę, i niezwłocznie rzucił się mu na pomoc.
Z pomocą kilku innych braci zakonnych, którzy pojawili się w odpowiednim momencie, książę został w końcu wyciągnięty z bagnistych otchłani. Kiedy odzyskał siły, spojrzał na ocalałych braci i poczuł w sercu ogromną wdzięczność za uratowanie życia.
Wzruszony do głębi Kazimierz zrozumiał, że to nie przypadek, iż znalazł się w takim niebezpieczeństwie i że to łaska Boża i pomoc Zakonu Franciszkanów uratowały go przed pewną śmiercią. Z wdzięczności za cud uratowania życia książę postanowił spełnić obietnicę, którą złożył przed samym sobą: w nagrodę dla zakonników, którzy go uratowali, ofiaruje im tereny pod budowę klasztoru.
Książę Kazimierz, pełen skruchy za swoje wcześniejsze grzechy, wezwał zakonników do siebie i obiecał im ogromne, żyzne ziemie wokół Inowrocławia, na których mogli założyć klasztor, modlić się i szerzyć wiarę. Zakon Franciszkanów przyjął ofiarę książąt z wdzięcznością, a sam Kazimierz rozkazał natychmiast rozpocząć budowę nowego klasztoru, który z czasem stał się jednym z najważniejszych miejsc kultu w regionie.
Zakon franciszkański, dzięki hojności księcia, rozkwitł w Inowrocławiu. Klasztor, który powstał na tych ziemiach, z biegiem lat stał się miejscem nie tylko modlitw, ale i nauki, sztuki, a także schronienia dla tych, którzy szukali pokoju i ukojenia. W okolicach klasztoru zaczęły rozwijać się wioski, a całe okolice zyskały nowe życie.
Kiedy książę Kazimierz Konradowic zmarł, na jego grobie postawiono kamienną tablicę, na której wyryto słowa: „W cudzie odkupienia i łaski zakonu, w błogosławieństwie ziemi i Boga znalazłem pokój”. A Inowrocław stał się miastem, które nie tylko słynęło z bogatych zasobów, ale także z mądrości i dobroci serca księcia, który w najtrudniejszym momencie swojego życia poznał prawdziwą wartość pokory.
Do dziś, na cześć tego wydarzenia, co roku mieszkańcy Inowrocławia obchodzą Święto Łaski, upamiętniając cud, który uratował księcia Kazimierza. W tym dniu oddają cześć zarówno zakonnikom, jak i samemu księciu, który — przez swoje błędne kroki i cudowne ocalenie — zmienił losy miasta na lepsze.
Legenda o owczarzu i królewskim kożuchu
Dawno, dawno temu, kiedy Inowrocław tętnił życiem jako ważny ośrodek handlowy i rzemieślniczy, mieszkał w okolicach miasta skromny, ale utalentowany owczarz o imieniu Wojciech. Wojciech znany był z tego, że nie tylko hodował najpiękniejsze owce w całym Kujawach, ale również potrafił z ich wełny tworzyć miękkie tkaniny, a z owczych skór szyć najcieplejsze i najtrwalsze kożuchy.
Pewnego zimowego dnia w Inowrocławiu rozeszła się wieść, że król Kazimierz Wielki zamierza odwiedzić miasto podczas swojej podróży po królestwie. Miasto przygotowało się na przyjęcie monarchy, ale każdy mieszkaniec pragnął również wręczyć królowi jakiś podarunek. Wojciech, choć biedny, nie mógł pozostać obojętny. Wiedział, że król jest mądrym i sprawiedliwym władcą, który troszczy się o swój lud, a także kocha prostych ludzi. Postanowił więc uszyć dla Kazimierza wyjątkowy kożuch, który miał być nie tylko ciepły, ale i piękny, godny królewskiej postaci.
Wojciech zajął się pracą z ogromną starannością. Najpierw wybrał najlepsze skóry spośród swoich owiec, które całe życie pasły się na zielonych łąkach Inowrocławia. Potem przez wiele dni garbował i przygotowywał materiał, dbając o każdy szczegół. Na podszewce wyhaftował wzory przedstawiające Kujawy: falujące pola, pasące się owce i mury Inowrocławia. Rękawy obszył złotą nicią, którą kupił za oszczędności całego roku. Wojciech wierzył, że kożuch nie tylko ogrzeje króla w chłodne dni, ale także opowie historię jego królestwa.
Kiedy król Kazimierz Wielki przybył do Inowrocławia, mieszkańcy tłumnie witali go na rynku. Wojciech, choć nieśmiały, zebrał odwagę i podszedł do monarchy, wręczając mu swój dar. Król spojrzał na kożuch, a potem na owczarza, i dostrzegł w nim nie tylko prostego rzemieślnika, ale człowieka pełnego pasji i oddania.
Kazimierz włożył kożuch na siebie i uśmiechnął się szeroko. „Wojciechu,” powiedział, „twój dar jest wyjątkowy. Nie dlatego, że jest piękny, choć jest, ale dlatego, że uszyłeś go z sercem. Doceniam twój trud i chcę, byś wiedział, że taki talent nie może się marnować.”
Król Kazimierz rozkazał, by Wojciech otrzymał ziemię pod rozbudowę swojej owczarni oraz wsparcie finansowe na rozwój swojego rzemiosła. Z czasem Wojciech stał się jednym z najbardziej znanych rzemieślników w całym królestwie. Jego kożuchy trafiały na dwory królewskie i książęce, a on sam nigdy nie zapomniał o swoich korzeniach w Inowrocławiu.
Legenda głosi, że królewski kożuch Wojciecha służył Kazimierzowi przez wiele lat. Podobno nosił go podczas swoich podróży po Polsce, a w szczególnie mroźne zimowe wieczory mówił do swoich dworzan: „Ten kożuch przypomina mi, że największe ciepło nie pochodzi od ognia, lecz od serca ludzi, którzy tworzą coś z miłością.”
Na cześć Wojciecha, owce z Kujaw zaczęto uważać za wyjątkowe, a ich wełna była poszukiwana przez rzemieślników z całej Polski. Do dziś w Inowrocławiu mówi się, że „prawdziwe ciepło pochodzi z serca Kujaw”, a na jednym z murali w mieście widnieje wizerunek owczarza Wojciecha, trzymającego królewski kożuch.
Legenda o jajecznicy z przepiórczych jaj
Dawno, dawno temu, w Inowrocławiu, kiedy miasto słynęło z solnych warzelni i gwarnego rynku, żyła mieszczka imieniem Dobrochna. Była znana w całej okolicy nie tylko ze swojej urody, ale także z talentu kulinarnego. Jej wypieki, zupy i pasztety cieszyły się sławą nawet poza murami miasta. Jednak Dobrochna miała pewien sekret — uwielbiała eksperymentować w kuchni, dodając do potraw nietypowe składniki, które zaskakiwały jej męża, Bolesława.
Pewnego dnia Dobrochna wróciła z targu, niosąc koszyczek małych, nakrapianych jajek. Sprzedawca, stary Bartłomiej, zapewnił ją, że to jaja przepiórcze — rzadkość w tamtych czasach. „Są nie tylko pyszne, ale i dodają sił!” — mówił z entuzjazmem. Dobrochna, zachwycona perspektywą stworzenia czegoś wyjątkowego, postanowiła przygotować jajecznicę, jakiej Inowrocław jeszcze nie znał.
Następnego ranka Dobrochna wzięła się do pracy. Rozbiła maleńkie jajka na glinianą patelnię, dodała świeżo zbierane zioła i odrobinę soli z pobliskich warzelni. Aromat potrawy wypełnił cały dom, budząc jej męża. Bolesław, głodny i nieświadomy kulinarnych planów żony, zasiadł do stołu. „Cóż to za wspaniała potrawa, moja Dobrochnuś?” — zapytał, wpatrując się w złocistą jajecznicę.
„To niespodzianka, mój drogi,” odpowiedziała z uśmiechem. „Jajecznica z przepiórczych jaj — na zdrowie i siłę!”
Bolesław, choć początkowo zdziwiony, spróbował potrawy. Smak był niezwykły — delikatny, a jednocześnie wyrazisty. Po kilku kęsach poczuł, jakby zyskał nową energię. Legenda głosi, że dzięki jajecznicy Bolesław nabrał sił tak wielkich, że mógł podnieść beczkę soli, którą wcześniej musieli przenosić dwaj drwale. Sąsiedzi byli zdumieni jego nagłą krzepą i zaczęli plotkować o cudownych zdolnościach Dobrochny.
Wieść o jajecznicy szybko obiegła Inowrocław. Mieszczki tłumnie odwiedzały Dobrochnę, prosząc ją o przepis. Karczmarze zaczęli serwować jajecznicę z przepiórczych jaj, nazywając ją „siłą Bolesława”. Nawet książę kujawski usłyszał o tej niezwykłej potrawie i zaprosił Dobrochnę na dwór, by przygotowała ją na jego ucztę.
Nie wszystkim jednak podobała się sława Dobrochny. Kilka zazdrosnych gospodyń zaczęło rozpuszczać plotki, że jaja przepiórcze są zaczarowane i że to nie talent, lecz magia stoi za kulinarnym sukcesem mieszczki.
Do dziś w Inowrocławiu mówi się, że jajecznica z przepiórczych jaj dodaje sił i wigoru. W jednej z lokalnych karczm, na ścianie, wisi obraz przedstawiający Dobrochnę trzymającą koszyczek nakrapianych jaj. A wśród mieszkańców krąży powiedzenie: „Kto zje jajecznicę Dobrochny, ten pokona każdy trud”.
Legenda o zegarmistrzu i kukułkowym zegarku
Dawno temu, w malowniczym Inowrocławiu, w czasach, gdy rynek tętnił życiem, a dźwięki warsztatów rzemieślniczych wypełniały powietrze, żył pewien zegarmistrz o imieniu Feliks. Był znany w całym mieście ze swojego niezwykłego talentu do naprawiania zegarków. Jego warsztat, pełen trybików, sprężyn i tarcz, mieścił się w kamienicy na rogu rynku, a dźwięk tykających zegarów był nieodłącznym elementem tej okolicy.
Feliks miał jedno marzenie — stworzyć zegar, który zadziwi cały świat. Pewnego dnia udało mu się skonstruować niewielki, misterny zegarek z kukułką, która wychodziła z miniaturowych drzwiczek i wesoło kukała co godzinę. Był to wynalazek niezwykły, a Feliks był z niego tak dumny, że nie rozstawał się z nim nawet na chwilę.
Pewnego poranka, jak zwykle, Feliks pracował w swoim warsztacie. Był jednak bardzo zmęczony, ponieważ poprzednią noc spędził na poprawianiu mechanizmu swojego zegarka. Trzymając w jednej ręce zegarek, a w drugiej kawałek chleba z masłem, zamyślił się i… przypadkiem połknął zegarek!
Na początku Feliks nie zauważył, co się stało. Dopiero gdy usłyszał stłumione „ku-ku” dochodzące z jego brzucha, zdał sobie sprawę z katastrofy. Zegarek wciąż działał — każda godzina była sygnalizowana kukułczym odgłosem dochodzącym z wnętrza zegarmistrza.
Feliks próbował ukryć swoją przypadłość, ale mieszkańcy szybko zauważyli, że coś jest nie tak. Gdy przechodził przez rynek, ludzie szeptali:
— To on kuka!
— Może to klątwa rzucona przez konkurencję?
Niektórzy nawet zaczęli unikać Feliksa, myśląc, że jest opętany. A kukułka w jego brzuchu nie przestawała działać, wesoło oznajmiając każdą godzinę.
Zrozpaczony zegarmistrz udał się do miejscowej zielarki, znanej z leczenia najdziwniejszych przypadłości. Zielarka, stara Jadwiga, wysłuchała historii Feliksa i długo zastanawiała się, jak pomóc. W końcu poradziła mu, by przez trzy dni pił wywar z dziurawca i ziół uspokajających.
— Jeśli zegarek nie przestanie kukać, to znaczy, że jego mechanizm jest niezniszczalny — powiedziała tajemniczo.
Feliks postanowił jednak działać na własną rękę. Wpadł na pomysł, że może zegarek po prostu „wyskoczy” z jego brzucha, jeśli wypije coś mocniejszego. W karczmie zamówił kufel piwa i czekał. I rzeczywiście — po kilku godzinach mechanizm zegarka przestał działać, a kukułka umilkła. Mieszkańcy, którzy widzieli, jak Feliks w karczmie nagle przestał kukać, wiwatowali, myśląc, że cud się wydarzył.
Chociaż kukułkowy zegarek przestał działać, Feliks pozostał legendą Inowrocławia. W jego warsztacie do dziś wisi napis: „Zegary robię, ale ich nie połykam”. A na rynku, pod starym dębem, miejscowi nadal opowiadają historię o zegarmistrzu, który przez krótki czas sam stał się żywym zegarem.
Legenda o tajemniczym pierścieniu z Inowrocławia
Dawno, dawno temu, w Inowrocławiu, w czasach, gdy po bruku jeździły drewniane wozy, a mieszkańcy żyli z pracy własnych rąk, mieszkał kołodziej imieniem Bartłomiej. Był znany w całym regionie jako mistrz swojego fachu — jego koła były tak trwałe, że nawet najcięższe wozy mogły nimi toczyć się przez lata.
Bartłomiej miał córkę, piękną i pełną wdzięku dziewczynę o imieniu Małgorzata. Była nie tylko urodziwa, ale również mądra i ciekawa świata. Często pomagała ojcu w warsztacie, ale jej serce należało do przyrody. Uwielbiała spędzać czas w pobliskim lesie, zbierając zioła i kwiaty, z których przygotowywała lecznicze mikstury.
Pewnego letniego popołudnia Małgorzata wybrała się na spacer do lasu za miastem. Słońce przebijało się przez liście, a śpiew ptaków wypełniał powietrze. W pewnym momencie zauważyła, że w ziemi, pod korzeniami starego dębu, coś błyszczy. Zaintrygowana uklękła i zaczęła ostrożnie odgarniać ziemię.
Po chwili jej palce natrafiły na mały, złoty pierścień. Był misternie wykonany, ozdobiony delikatnym wzorem przypominającym wijące się winorośle. Na jego wewnętrznej stronie widniały starodawne inskrypcje, których Małgorzata nie potrafiła odczytać.
Gdy Małgorzata włożyła pierścień na palec, poczuła ciepło rozchodzące się po jej ciele. Wtedy usłyszała cichy, melodyjny głos, który zdawał się dochodzić z samego pierścienia:
— Powiedz, czego pragniesz, a spełnię twoje życzenie.
Dziewczyna była zdumiona. W pierwszym odruchu chciała poprosić o bogactwo, które pozwoliłoby jej ojcu przestać pracować tak ciężko, ale zaraz się zawahała. Wiedziała, że zbyt wielkie pragnienia często przynoszą nieszczęście. Zamiast tego powiedziała:
— Chcę, aby moja rodzina była szczęśliwa i by żadne zło nigdy nas nie spotkało.
Pierścień zajaśniał jasnym światłem, a głos odpowiedział:
— Twoje życzenie zostało spełnione.
Wieść o pierścieniu szybko rozeszła się po mieście. Mieszkańcy zaczęli odwiedzać warsztat Bartłomieja, prosząc Małgorzatę o pomoc w spełnieniu ich życzeń. Jednak dziewczyna była ostrożna i nikomu nie pozwalała dotknąć pierścienia. Zazdrość ogarnęła wielu, a wśród nich był bogaty kupiec, który zapragnął zdobyć pierścień dla siebie.
Pewnej nocy kupiec wysłał swoich ludzi, by ukradli pierścień. Wdarli się do domu kołodzieja i zabrali Małgorzacie cenny przedmiot. Kiedy kupiec założył pierścień na palec, krzyknął:
— Chcę być najbogatszym człowiekiem w całym królestwie!
Pierścień zajaśniał tak jasno, że oślepił wszystkich wokół. Gdy światło zniknęło, kupiec z przerażeniem zauważył, że stał się nieruchomy jak kamień. Pierścień spadł z jego palca, tocząc się prosto do nóg Małgorzaty.
Małgorzata zrozumiała, że pierścień nie jest zwykłym przedmiotem — miał moc, ale karał tych, którzy kierowali się chciwością i pychą. Postanowiła, że już nigdy więcej nie użyje jego mocy. Wróciła do lasu i zakopała go pod tym samym dębem, gdzie go znalazła.
Od tamtej pory mówi się, że w lasach wokół Inowrocławia wciąż można znaleźć złoty pierścień. Ale tylko osoby o czystym sercu mogą z niego skorzystać, a każdy, kto będzie próbował użyć go z samolubnych pobudek, spotka się z klątwą.
Do dziś, gdy w Inowrocławiu ktoś znajduje coś błyszczącego w ziemi, mieszkańcy żartują:
— Może to pierścień Małgorzaty!
Legenda o flecistce, która stała się salamandrą
Dawno, dawno temu, w Inowrocławiu, gdy miasto dopiero rosło w siłę, żyła młoda flecistka o imieniu Eliza. Była znana w całym regionie ze swojego talentu — dźwięki jej fletu były tak piękne, że ludzie przystawali na rynku, by jej słuchać, a nawet ptaki cichły, jakby chciały usłyszeć każdą nutę. Eliza miała jasne włosy, które połyskiwały w słońcu, i błyszczące zielone oczy, które zdawały się widzieć więcej niż inni. Niektórzy szeptali, że dziewczyna ma w sobie coś magicznego.
Eliza uwielbiała grać na flecie, ale z czasem zaczęła być coraz bardziej dumna ze swojego talentu. Zamiast grać dla radości innych, grała, by ich zachwycić i podkreślić swoją wyższość. „Nikt nie jest lepszy ode mnie,” mówiła, odmawiając grania na weselach czy świętach, jeśli nie zapłacono jej złotem. Jej melodia, choć wciąż piękna, przestała przynosić radość.
Pewnego dnia, podczas wielkiego festynu na rynku, do Elizy podeszła stara kobieta w szarym płaszczu. Miała na sobie długi kaptur, który rzucał cień na jej twarz.
— Zagraj mi, dziecko, jedną melodię — poprosiła kobieta. — Taką, która ogrzeje moje stare serce.
Eliza spojrzała na staruszkę z pogardą.
— Nie gram za darmo. Jeśli nie masz pieniędzy, idź słuchać szumu wiatru — odparła i odwróciła się, by odejść.
Staruszka podniosła głowę, a jej oczy rozbłysły złowrogim światłem.
— Twoja muzyka była darem, ale wykorzystałaś ją, by się wywyższać. Za karę spędzisz wieczność w blasku ognia, abyś nigdy więcej nie zapomniała, czym jest prawdziwe ciepło serca.
Zanim ktokolwiek z tłumu zrozumiał, co się dzieje, Eliza poczuła gorąco rozchodzące się po całym ciele. Jej skóra zaczęła zmieniać kolor, stając się ciemna i lśniąca, jakby została pokryta płomieniami. Ręce i nogi skurczyły się, a jej ciało zmieniło kształt. Po chwili zamiast pięknej flecistki na rynku siedziała czarna salamandra, która patrzyła na wszystkich wielkimi, smutnymi oczami.
Staruszka zniknęła tak nagle, jak się pojawiła, a tłum zamarł w milczeniu. Salamandra, jakby rozumiejąc, co się stało, szybko uciekła w stronę pobliskich bagien.
Mieszkańcy Inowrocławia mówili później, że salamandrę można było czasami zobaczyć w lasach i bagnach otaczających miasto, zwłaszcza w nocy, gdy jej ciemna skóra lśniła w świetle ognia. Niektórzy twierdzili, że słyszeli cichy, żałobny dźwięk fletu dochodzący z miejsc, gdzie ją widziano. Mówiono, że Eliza wciąż gra, próbując odpokutować za swoją dumę.
Legenda głosi, że salamandra nigdy nie przestała tęsknić za swoją dawną postacią i ciepłem ludzkich serc. Mówi się też, że jeśli ktoś w lesie zagra na flecie melodię z sercem pełnym miłości, może zdjąć z niej klątwę. Ale kto by się odważył wejść w noc do bagien i zagrać dla salamandry?
Legenda o braciach kowalach i żonie młynarza
Dawno, dawno temu, w Inowrocławiu, żyli dwaj bracia kowale — Bogusz i Lubomir. Byli znani w całym mieście ze swojego mistrzowskiego rzemiosła. Pod ich młotami rozżarzone żelazo zmieniało się w najpiękniejsze podkowy, miecze i ozdobne kraty. Choć byli braćmi, różnili się jak dzień i noc. Bogusz był silny, dumny i gwałtowny, podczas gdy Lubomir był cichy, cierpliwy i zawsze gotów do pomocy. Ich warsztat stał tuż przy młynie nad rzeką Noteć, gdzie codziennie widywali młynarza i jego żonę, przepiękną Adelę.
Adela była znana nie tylko z urody, ale i z łagodnego serca. Jasnowłosa, o oczach błękitnych jak letnie niebo, potrafiła uśmiechem rozjaśnić najciemniejszy dzień. Od czasu do czasu odwiedzała warsztat kowali, by zamówić nową ozdobę do młyna lub naprawić narzędzia młynarza. Bogusz i Lubomir zawsze wtedy starali się zaimponować jej swoją siłą i umiejętnościami.
Z czasem obaj bracia zakochali się w Adeli, choć żaden z nich nie odważył się wyznać tego otwarcie. Bogusz wierzył, że jego siła i męska energia mogą zdobyć jej serce, podczas gdy Lubomir w głębi duszy wierzył, że Adela doceni jego dobroć i skromność.
Pewnego dnia młynarz poprosił braci o wykonanie ogromnego koła wodnego do młyna. Obaj zgodzili się natychmiast, ciesząc się, że będą mogli spędzić więcej czasu w pobliżu Adeli. Praca szła dobrze, ale napięcie między braćmi narastało. Bogusz coraz częściej żartował z Lubomira, nazywając go „słabym jak trzcinę na wietrze”. Lubomir z kolei w milczeniu znosił uwagi, aż do dnia, gdy zobaczył, jak Bogusz nachyla się nad Adelą i podaje jej bukiet polnych kwiatów.
Wtedy coś w nim pękło.
— Dość tego, bracie! — krzyknął Lubomir, odrzucając młot. — Adela nie jest zabawką, byś ją zdobywał swoimi głośnymi sztuczkami!
— A co ty możesz jej zaoferować, cichy jak mysz? — odpowiedział Bogusz z kpiną.
Kłótnia przerodziła się w bójkę. Bracia chwycili za młoty i zaczęli walczyć. Iskry sypały się w powietrzu, gdy żelazo uderzało o żelazo. Ich walka była tak gwałtowna, że mieszkańcy Inowrocławia zbiegli się, by zobaczyć, co się dzieje. Adela, widząc, że bracia są gotowi zrobić sobie krzywdę, wybiegła z młyna i stanęła między nimi.
— Przestańcie natychmiast! — zawołała. — Żadne z was nie zdobędzie mojego serca, jeśli musicie walczyć o nie jak zwierzęta!
Zawstydzeni bracia opuścili młoty. Jednak ich gniew i zazdrość już spowodowały nieodwracalne skutki. Ogromne koło wodne, które budowali, zostało zniszczone w czasie bójki, a młyn stanął na kilka tygodni.
Adela nigdy nie wybrała żadnego z braci. Zrozumiała, że ich rywalizacja mogłaby zniszczyć nie tylko ich relację, ale i spokój całego miasta. Młynarz zaś, widząc, ile zamieszania narobiła uroda jego żony, poprosił ją, by rzadziej odwiedzała warsztat. Bracia pojednali się dopiero po latach, gdy wspólnie wykonali nowe, jeszcze większe koło wodne dla młyna, które działało przez pokolenia.
Mieszkańcy Inowrocławia do dziś opowiadają o rywalizacji Bogusza i Lubomira. A koło wodne, które wciąż można zobaczyć w ruinach starego młyna, przypomina, że miłość i zazdrość są jak ogień — mogą zarówno ogrzać, jak i spalić.
Legenda o Lelku Kozodóju w Inowrocławiu
Dawno, dawno temu, gdy Inowrocław otaczały rozległe bory i pola, w mieście pojawiła się niezwykła opowieść o tajemniczym ptaku — Lelku Kozodóju. Mieszkańcy mówili, że przylatywał tylko w najciemniejsze noce, a jego śpiew brzmiał jak zawodzenie dusz. Nikt go nigdy nie widział za dnia, ale wszyscy czuli jego obecność.
Pewnej letniej nocy, gdy księżyc krył się za chmurami, młody pasterz imieniem Jasiek pilnował swoich kóz na skraju lasu. Siedział przy ognisku, nucąc sobie pod nosem, gdy nagle usłyszał dziwne, jednostajne dźwięki. Były to jakby gwizdy i syk jednocześnie, przyprawiające o gęsią skórkę.
— Kto tam? — zawołał Jasiek, chwytając kij.
W odpowiedzi zobaczył tylko cień, który przemknął w górze. Jasiek wpatrywał się w ciemność, aż nagle jego kozy zaczęły biegać w popłochu. Wszystko wskazywało na to, że coś je spłoszyło. Młody pasterz w końcu ujrzał tajemniczego ptaka — był to Lelek Kozodój, z szeroko rozpostartymi skrzydłami i błyszczącymi oczami, które zdawały się przenikać ciemność.
Rano Jasiek opowiedział o swoim spotkaniu mieszkańcom Inowrocławia. Wieść o Lelku szybko rozeszła się po mieście. Starzy rybacy i węglarze zaczęli przypominać sobie, że dawno temu ich przodkowie także słyszeli o tym ptaku. Mówiono, że Kozodój przylatuje, by karać ludzi za ich chciwość i niszczenie przyrody.
Zaczęły krążyć plotki, że Lelek Kozodój żywi się mlekiem kóz i owiec, wysysając je nocą, przez co zwierzęta słabną. Mieszkańcy zaczęli trzymać swoje stada zamknięte w stodołach i unikali lasów po zmroku.
Jednak wśród ludzi był pewien kowal imieniem Witosław, znany z odwagi i mądrości. Nie wierzył w przesądy i postanowił udowodnić, że Lelek Kozodój to tylko ptak, a nie żaden duch. Zrobił pułapkę z cienkiej, wytrzymałej siatki i wziął ją ze sobą na skraj lasu, gdzie spotkał się z Jasiem.
Obaj czekali całą noc, aż w końcu usłyszeli znajomy gwizd. Witosław był szybki — zarzucił sieć na Lelka i schwytał go. Ptak nie był większy od małego kurczaka, a jego dziwaczny dziób rzeczywiście wyglądał, jakby był stworzony do wysysania mleka. Jednak zamiast atakować, ptak wyglądał na wystraszonego i zmęczonego.
Gdy Witosław przyjrzał się ptakowi bliżej, zauważył coś niezwykłego. W piórach Lelka tkwił kawałek rośliny o złotym odcieniu. Okazało się, że to tajemnicze zioło, które rosło tylko w pobliskich bagnach. Ludzie wkrótce odkryli, że z tej rośliny można sporządzić lekarstwo na kaszel i gorączkę.
Witosław wypuścił Lelka, a ptak odleciał w las, już nigdy więcej nie atakując kóz. Mieszkańcy zrozumieli, że Lelek Kozodój nie był złym duchem, ale strażnikiem przyrody, pilnującym, by ludzie nie niszczyli jego lasów.
Do dziś mieszkańcy Inowrocławia opowiadają tę legendę, a gdy w letnie noce usłyszą cichy gwizd z lasu, wierzą, że to Lelek Kozodój przypomina im, by żyć w zgodzie z naturą. Na rynku miasta stoi mała rzeźba ptaka z rozpostartymi skrzydłami, na pamiątkę tej niezwykłej historii.
Legenda o złotym pieniądzu w desce stolarza
Dawno, dawno temu, gdy Włocławek był miastem pełnym rzemieślników, żył w nim stolarz o imieniu Bartłomiej. Był to człowiek niezwykle pracowity, lecz niezamożny, gdyż większość jego zarobków pochłaniało utrzymanie rodziny. Mimo skromnego życia Bartłomiej cieszył się szacunkiem mieszkańców, ponieważ jego meble były nie tylko solidne, ale i pięknie zdobione.
Pewnego dnia Bartłomiej otrzymał zamówienie na duży stół od bogatego kupca. Zlecenie było dobrze płatne, ale wymagało najlepszego drewna, jakie można było znaleźć. Stolarz udał się więc do lasu w okolicach Włocławka i wybrał ogromny dąb, którego pień był prosty i zdrowy. Po ścięciu drzewa i przetransportowaniu pnia do swojego warsztatu, zabrał się do pracy.
Gdy Bartłomiej rozcinał jedną z desek, jego dłuto niespodziewanie uderzyło w coś twardego. Zdziwiony, odłożył narzędzie i spojrzał na deskę. W środku drewna, otoczone warstwą sęków, błyszczało coś złotego. Był to złoty pieniądz — stara moneta, na której widniał wizerunek orła z koroną.
Stolarz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zaczął zastanawiać się, jak moneta mogła trafić do wnętrza drzewa. Postanowił udać się do mądrego pustelnika, który mieszkał na skraju lasu, aby zapytać o to dziwne znalezisko.
Pustelnik, widząc monetę, zamyślił się głęboko, po czym powiedział:
— Ta moneta nie jest zwyczajnym skarbem. Przed wiekami, gdy Włocławek był jeszcze grodem, pewien król schronił się w tym lesie przed najeźdźcami. Z wdzięczności za ocalenie życia ukrył swoje kosztowności w ziemi, a jedno z drzew, chcąc strzec królewskiego skarbu, „połknęło” monetę, by nikt jej nie znalazł. Ty jednak znalazłeś ją nie bez powodu. Jest to znak, że twoja praca i uczciwość zostały docenione przez los.
Bartłomiej, choć kusiła go myśl o wzbogaceniu się, uznał, że moneta powinna służyć wspólnemu dobru. Oddał ją na rzecz miasta, a w podzięce za jego hojność burmistrz zlecił mu wykonanie drewnianych ławek i stołów do nowej sali posiedzeń rady miejskiej. Dzięki temu stolarz zdobył sławę i zyskał wiele kolejnych zamówień.
Legenda mówi, że od tamtego czasu mieszkańcy Włocławka wierzą, iż w lasach wokół miasta drzewa wciąż mogą kryć niezwykłe skarby — ale tylko w ręce uczciwych trafią te, które natura postanowi ujawnić. A sam złoty pieniądz, oprawiony w ramkę, przez długie lata zdobił ratusz, przypominając o nagrodzie, jaką los szykuje dla tych, którzy pracują z sercem i dzielą się z innymi.
Legenda o liście z rzeki i pięknej praczce z Włocławka
Dawno temu, gdy Włocławek był ważnym grodem na Kujawach, a brzegi Wisły tętniły życiem, mieszkała tam młoda i piękna praczka o imieniu Małgorzata. Była znana nie tylko ze swojej urody, ale także z łagodnego serca i pracowitości. Codziennie spędzała długie godziny nad rzeką, piorąc ubrania dla mieszkańców miasta i podróżnych zatrzymujących się w okolicznych karczmach.
Pewnego letniego dnia, gdy Małgorzata pracowała nad brzegiem Wisły, zauważyła, że nurt rzeki niesie coś nietypowego. Pomiędzy pianą i liśćmi zobaczyła skrawek papieru, który zaczepił się o kamień. Zaintrygowana, wyciągnęła go z wody i odkryła, że jest to list, zapisany drobnym, lecz wyraźnym pismem.
Na pergaminie widniała pieczęć z czarnym krzyżem — symbol Zakonu Krzyżackiego. Małgorzata, choć nie była uczona, domyśliła się, że list może być czymś ważnym. Nie wiedząc, co zrobić, postanowiła pokazać go burmistrzowi Włocławka, który znał się na piśmie i miał władzę, by rozstrzygnąć, co z nim począć.
Burmistrz, po przeczytaniu listu, pobladł. Zawierał on tajne instrukcje od wielkiego mistrza zakonu, który rozkazywał swoim rycerzom podstępnie przejąć kontrolę nad Włocławkiem. Krzyżacy planowali wysłać szpiegów do miasta i podburzyć mieszkańców przeciwko miejscowym władzom.
— Ten list to dar od samej Wisły — powiedział burmistrz. — Dzięki niemu możemy przygotować się na podstęp naszych wrogów.
Z jego rozkazu straż miejska zaczęła czuwać w dzień i w nocy, a podejrzani przybysze byli dokładnie sprawdzani. Wkrótce schwytano kilku szpiegów, którzy, przyciśnięci do muru, przyznali się do swych zamiarów. Dzięki temu miasto zdołało uniknąć krzyżackiego podstępu.
Małgorzata, która uratowała Włocławek swoją czujnością, została uroczyście uhonorowana. Otrzymała nowy dom w centrum miasta i już nigdy nie musiała pracować jako praczka. Jednak, jak głosi legenda, nawet jako zamożna dama, często wracała nad brzeg Wisły, mówiąc:
— To rzeka poprowadziła mnie do tego, co słuszne. Nigdy nie zapomnę jej daru.
Mieszkańcy Włocławka długo opowiadali sobie tę historię, wierząc, że Wisła czuwa nad ich miastem i ostrzega przed niebezpieczeństwami. A Małgorzata na zawsze pozostała w ich pamięci jako bohaterka, której czujne oczy i dobre serce uratowały ich przed zdradzieckim planem.
Legenda o mamce z i jej mlecznym darze
Dawno temu, gdy Włocławek był małym grodem otoczonym zielonymi polami i lasami, żyła tam kobieta imieniem Helena. Była znana w całej okolicy jako mamka — kobieta o łagodnym sercu, która pomagała młodym matkom, karmiąc ich dzieci, gdy te nie mogły tego robić same. Helena nie miała własnych dzieci, ale kochała wszystkie maluchy, którymi się opiekowała, jakby były jej własne.
Pewnego dnia do Włocławka przybył podróżny rycerz. Był zmęczony i smutny, a na rękach niósł niemowlę zawinięte w prosty koc. Rycerz opowiedział, że jego żona zmarła podczas porodu, a on, walcząc w dalekich wojnach, nie miał nikogo, kto mógłby zaopiekować się jego synkiem. Słyszał jednak o Helenie, mamce z Włocławka, i przyszedł do niej z nadzieją, że uratuje jego dziecko.
Helena, wzruszona historią rycerza, zgodziła się zaopiekować chłopcem. Karmiła go, pieściła i śpiewała kołysanki, jakby był jej własnym synem. Niemowlę szybko nabrało sił i zaczęło rosnąć, a rycerz, widząc, jak dobrze chłopiec jest traktowany, zostawił go pod opieką Heleny, obiecując, że wróci, gdy zakończy swoje obowiązki.
Wieść o dobroci Heleny rozniosła się po całym regionie. Zaczęli przybywać do niej inni rodzice, którzy potrzebowali pomocy. Helena nigdy nikomu nie odmówiła, a jej mleka zawsze wystarczało, nawet gdy pod jej opieką było kilkoro dzieci naraz. Mieszkańcy Włocławka zaczęli mówić, że mamka ma dar od samego Boga — jej mleko miało nie tylko karmić, ale także uzdrawiać.
Pewnego dnia, gdy Helena pracowała w swoim ogrodzie, pojawiła się przed nią staruszka w łachmanach. Poprosiła o kromkę chleba i odrobinę mleka. Helena, jak zawsze gościnna, dała staruszce to, co miała najlepszego. Kobieta spojrzała na nią z wdzięcznością i powiedziała:
— Twoje serce jest czyste, a dobroć nie zna granic. Dlatego zawsze będziesz miała tyle, ile potrzeba, by nakarmić każde głodne dziecko.
Nikt nie wiedział, skąd staruszka się wzięła ani dokąd odeszła, ale od tego dnia Helena nigdy nie musiała martwić się o brak mleka czy pożywienia. Mimo upływu lat jej zdrowie pozostało niezachwiane, a dzieci, które wychowała, wyrastały na silnych i dobrych ludzi.
Legenda głosi, że Helena żyła bardzo długo, a gdy w końcu odeszła, w całym Włocławku zapanował żal. Mieszkańcy uważali ją za świętą i przez wiele pokoleń wspominali jako Mamkę, która nigdy nie odmówiła pomocy. Mówi się, że jej duch wciąż czuwa nad dziećmi z Włocławka, a w chwilach potrzeby można usłyszeć jej kojącą kołysankę unoszącą się nad miastem.
Legenda o płonącym wozie i karze dla pijanego woźnicy
Dawno temu, gdy Włocławek był otoczony drewnianymi murami, a domy wznoszono głównie z drewna, życie mieszkańców toczyło się spokojnym rytmem. Wędrowni kupcy i woźnice często przybywali do miasta, by sprzedawać towary lub odpocząć przed dalszą podróżą. Wśród nich był Jan — woźnica znany z hulaszczego trybu życia i zamiłowania do miodu pitnego. Choć był doświadczonym przewoźnikiem, jego nieodpowiedzialność często wpędzała go w kłopoty.
Pewnego dnia Jan wjechał do miasta z wozem pełnym beczek smoły i pochodni, które miały być sprzedane miejscowym rzemieślnikom. Zamiast jednak udać się od razu na targ, postanowił zajrzeć do jednej z karczm, by uczcić udaną podróż. Karczmarz ostrzegał go, by nie przesadzał z trunkiem, bo wozi łatwopalny ładunek, ale Jan tylko machnął ręką, twierdząc, że ma wszystko pod kontrolą.
Po kilku godzinach, mocno już pijany, postanowił wrócić do wozu. Sądząc, że wciąż jest w stanie prowadzić, chwycił lejce i ruszył ulicami Włocławka. W pewnym momencie jego koń spłoszył się głośnymi okrzykami z rynku. Jan, próbując utrzymać kontrolę, potrącił latarnię, która przewróciła się, rozlewając oliwę i wzniecając ogień.
Ogień szybko przeniósł się na wóz pełen smoły i pochodni. Płomienie wystrzeliły wysoko, a wiatr rozniecił je na pobliskie domy. Drewniana zabudowa miasta była łatwym łupem dla żywiołu. Mieszkańcy wpadli w panikę, próbując ratować swoje dobytki i ugasić ogień wiadrami wody z Wisły.
Pożar trwał całą noc, niszcząc znaczną część miasta. Gdy w końcu został opanowany, mieszkańcy zebrali się na rynku, by ukarać Jana za jego bezmyślność. Choć początkowo chcieli go srogo ukarać, pojawił się stary człowiek, który przypomniał im, że największą karą dla woźnicy będzie jego własne sumienie.
Jan, pełen wstydu i żalu, przysiągł, że odpokutuje za swoje czyny. Przez kolejne lata pomagał mieszkańcom odbudowywać miasto, pracując bez wytchnienia przy wznoszeniu nowych domów i murów. Ludzie, widząc jego skruchę, w końcu mu wybaczyli, a sam Jan już nigdy więcej nie sięgnął po miód pitny.
Mówi się, że od tamtej pory we Włocławku zapanował zwyczaj stawiania specjalnych „ognistych wozów” — beczek z wodą ustawianych w strategicznych miejscach miasta, by zapobiegać podobnym tragediom. A duch Jana, woźnicy, który zrozumiał swoją winę, wciąż ponoć czuwa nad Włocławkiem, pilnując, by ogień nigdy więcej nie zagroził miastu.
Legenda o zakonniku, który chciał być dzwonem
Dawno temu, gdy we Włocławku wznosiła się potężna katedra, a dźwięk jej dzwonów niósł się po całej okolicy, w miejscowym klasztorze mieszkał młody zakonnik o imieniu Benedykt. Był człowiekiem niezwykle pobożnym i oddanym Bogu, lecz jego serce przepełniała nietypowa ambicja — marzył, by na zawsze służyć Stwórcy w formie, która przypominałaby ludziom o modlitwie i pokorze.
Pewnego dnia, gdy Benedykt wspinał się na wieżę dzwonnicy, by podziwiać widok na miasto, zafascynowały go potężne dzwony. Każde ich uderzenie zdawało się rozbrzmiewać w jego duszy jak święte wezwanie. Pomyślał wtedy:
— Czyż może istnieć lepszy sposób, by wielbić Boga, niż codziennie przypominać ludziom o modlitwie swoim głosem?
Od tamtej chwili Benedykt zaczął wierzyć, że jego przeznaczeniem jest zamienić się w dzwon. Modlił się dniami i nocami, prosząc Boga o cud, który pozwoliłby mu spełnić to niezwykłe marzenie. Jego bracia zakonni z początku traktowali te słowa jako metaforę pobożności, ale gdy Benedykt zaczął unikać jedzenia i snu, twierdząc, że „dzwony nie potrzebują posiłków”, zaczęli się martwić.
Pewnej nocy, gdy burza rozszalała się nad Włocławkiem, Benedykt wspiął się na dzwonnicę, by odmówić modlitwę za miasto. Podczas swojej modlitwy miał wizję — ujrzał anioła, który powiedział mu:
— Twoje serce jest czyste, Benedyktcie, ale nie rozumiesz, że Bóg stworzył cię człowiekiem, byś działał na ziemi, a nie jako martwy dzwon. Głos dzwonu jest piękny, ale najważniejsze są czyny i słowa, które płyną z serca.
Wtedy Benedykt zrozumiał swoje błędne rozumowanie. Powrócił na dół wieży, skruszony i pełen nowej energii, by służyć Bogu w sposób, do którego został stworzony. Przez kolejne lata stał się jednym z najbardziej oddanych zakonników, pomagając biednym i chorym, a jego słowa w kazaniach poruszały serca mieszkańców Włocławka jak najpiękniejszy dźwięk dzwonu.
Legenda głosi, że po śmierci Benedykta jego dusza rzeczywiście zamieniła się w głos dzwonu. Kiedy biją dzwony katedry we Włocławku, ich dźwięk jest czystszy i piękniejszy niż gdziekolwiek indziej — jakby zaklęta w nim była dusza zakonnika, który całe swoje życie poświęcił przypominaniu ludziom o miłości do Boga.
Legenda o przebiegłym lisie i włocławskich kurnikach
Dawno temu, gdy Włocławek otaczały rozległe lasy i łąki, mieszkańcy miasta żyli z rolnictwa, rybołówstwa i hodowli drobiu. W przydomowych zagrodach gdakały kury, a koguty budziły miasto o świcie. Jednak pewnej wiosny spokój włocławskich gospodarstw został zakłócony przez wyjątkowo przebiegłego lisa, który zaczął pustoszyć kurniki.
Lis, nazwany przez mieszkańców „Rudy Spryciarz”, pojawiał się niespodziewanie i znikał, zanim ktokolwiek zdążył go złapać. Nie bał się nawet psów stróżujących — potrafił prześlizgnąć się przez najmniejszą szczelinę w płocie albo odwrócić uwagę psów, rzucając im kawałki mięsa. W ciągu kilku tygodni połowa kur w Włocławku zniknęła.
Zrozpaczeni mieszkańcy postanowili działać. Zorganizowano zebranie na rynku, podczas którego burmistrz ogłosił:
— Kto złapie Rudego Spryciarza, otrzyma worek złotych monet i tytuł bohatera miasta!
Na apel odpowiedział stary myśliwy Bartłomiej, znany ze swojej mądrości i doświadczenia w tropieniu zwierząt. Bartłomiej miał jednak nietypowy plan. Zamiast gonić lisa, postanowił go przechytrzyć.
Zaczął od zbudowania fałszywego kurnika na skraju lasu. Wewnątrz umieścił nie kury, lecz drewniane atrapy pokryte pierzem i posypane aromatem zboża. Do środka wprowadził ukryty mechanizm — gdy tylko lis wejdzie, drzwi miały zatrzasnąć się za nim.
Przez kilka dni Bartłomiej czekał w ukryciu. W końcu pewnej nocy Rudy Spryciarz podszedł do fałszywego kurnika. Z początku zachowywał ostrożność, ale zapach „kur” był zbyt kuszący. Gdy tylko wszedł do środka, drzwi zatrzasnęły się, a lis znalazł się w pułapce.
Następnego dnia Bartłomiej przyniósł klatkę z lisem na rynek. Mieszkańcy wiwatowali, dziękując myśliwemu za jego spryt i odwagę. Jednak Bartłomiej, zamiast zabić Rudego Spryciarza, postanowił go wypuścić daleko w lesie, z dala od Włocławka.
— Każdy musi jeść, nawet taki lis — powiedział. — Ale niech to będzie nauczka, że przebiegłość ma swoje granice.
Od tamtej pory mieszkańcy Włocławka lepiej zabezpieczali swoje kurniki, a Rudy Spryciarz nigdy więcej nie odważył się wrócić do miasta.
Legenda głosi, że czasami, w ciche noce, w lasach wokół Włocławka można usłyszeć chichot Rudego Spryciarza, który przypomina, że nawet najprzebieglejszy lis może znaleźć swojego mistrza.
Legenda o rabusiach z włocławskiej katedry
Dawno temu, gdy we Włocławku katedra była dumą miasta, a jej podziemia kryły cenne skarby, wydarzyła się historia, która stała się przestrogą dla wszystkich niegodziwców. W tamtych czasach wielu pielgrzymów odwiedzało świątynię, przynosząc ofiary w postaci złota, srebra i kosztowności. Te dary, przechowywane w podziemiach, przyciągnęły uwagę szajki rabusiów, którzy przybyli do miasta z zamiarem łatwego wzbogacenia się.
Przywódcą szajki był mężczyzna imieniem Stefan, znany z przebiegłości i bezwzględności. On i jego kompani postanowili wykorzystać starą, zapomnianą studnię, która prowadziła do podziemi katedry. Pewnej nocy, pod osłoną ciemności, zakradli się do wnętrza i zaczęli wynosić cenne przedmioty.