Ku Ziemi

Bezpłatny fragment - Ku Ziemi


Poezja
Przygoda
Proza współpczesna
Humor
Polski
Objętość:
58 str.
ISBN:
978-83-8104-816-3

Płynie rzeka słonych wód. Łódka sunie, wraz z nią nurt. Na tej łajbie siedzę ja, Kiedy płaczę ona gna
I tak płynę w hen, w nieznane…
Nagle wita mnie poranek. Znowu kryje smutek maska, Tabun ludzi mnie przytłacza!
Tak jak zwykle dzień przemija…
Mimowolnie łkać zaczynam, Jak bumerang strach powraca
Mara nocna mnie otacza

Julia

Epizod 1

Wiktoria szła zirytowana ulicami tego zapyziałego miasteczka. Nienawidziła go serdecznie. To wszystko przez własnego cholernego ojca, który znalazł sobie na boku jakąś kilkanaście lat młodszą od siebie lafiryndę musiały z matką sprzedać mieszkanie i wyprowadzić się

z miasta.

Z miejsca, które tak lubiła, w którym miała tylu przyjaciół i znajomych, gdzie życie tętniło na każdym rogu ulicy i można było realizować swoje choćby najbardziej szalone pasje.

Matka po rozwodzie przeszła poważne załamanie psychiczne.

Gdy wreszcie udało się jej wyjść z depresji, musiała zmienić pracę i wyjechać jak najdalej od ludzi, którzy kojarzyli się z byłym mężem i jego obecną kochanicą.

Wiktoria miała teraz niecałe siedemnaście lat, więc zgodnie z wyrokiem sądu musiała zostać z matką. Zresztą nie miała innego wyboru.

Nie była wstanie patrzeć na tego „gnoja”, jak go nazwała matka.

Zrujnował jej dzieciństwo i nie wybaczy mu tego do końca życia. To przez niego wylądowała w tej pipiduwie, gdzie nie znała nikogo i nie potrafiła się odnaleźć.

Na początku, przez jakiś czas ojciec wydzwaniał do niej po kilka razy dziennie. Zapewne po to, żeby się usprawiedliwiać i pokrętnie tłumaczyć. Nie miała zamiaru tego wysłuchiwać. Po prostu nie odbierała telefonów od niego, a po przeprowadzce tutaj skasowała jego numer

i zmieniła swoją kartę SIM.

W porównaniu z miastem z którego pochodziła to była po prostu wiocha na dodatek zabita deskami i to spróchniałymi.

Chyba tylko przez pomyłkę posiadająca prawa miejskie.

Co prawda było tu kilka szkół, kina, teatr i asfalt na ulicach, ale to Wiktorii nie przekonywało. Wystarczyło dosłownie iść kilkadziesiąt minut w jednym kierunku, a na pewno można było trafić na jakieś pole lub gospodarstwo pełne domowego ptactwa lub zwierząt typu śmierdzące kozy lub cuchnące krowy. Wszędzie wałęsały się podejrzanie wyglądające kundle, a koty wręcz stadami wylegiwały się na osiedlowych ławeczkach.

Przyprawiało ją to wszystko o mdłości. Jak ten dawca plemników mógł jej to zrobić. Miała wrażenie, że cała wymarzona przez nią przyszłość legła w gruzach.

O teraźniejszości wolała nie myśleć, bo wpadała w bezmiar rozpaczy i sięgała dna beznadziejności.

Mimo wszystko próbowała pomagać matce jak tylko mogła. Choć przy nastrojach, których się tu nabawiła, nie było łatwo udawać zadowolonej. Ciągle dochodziło miedzy nimi do słownych utarczek. Przez jakiś czas powstrzymywała się rozumiejąc ból i rozczarowanie rodzicielki, ale po przeprowadzce tutaj wszelkie hamulce przestawały działać.

Ona też miała prawo czuć się sfrustrowana, otaczającą ich beznadziejną rzeczywistością.

Coraz częściej i coraz głośniej wyrażała w tej kwestii swoją opinię, co oczywiście tylko pogarszało relacje miedzy nimi.

Choćby teraz. Niemal siłą została wysłana do sklepu po jakieś tam głupie zakupy. Najchętniej w ogóle nie wychodziła by z mieszkania. Całymi dniami mogła siedzieć zamknięta w pokoju, rozpaczając nad swoją samotnością. Pocieszała się jedynie możliwością kontaktu na „fejsie” ze starymi znajomy z poprzedniej szkoły. Obserwując jednak jak świetnie się bawią i korzystają z dobrodziejstw wielkomiejskich, pogłębiała swoje depresyjne nastroje.

Pełna negatywnych i szarych myśli szła naburmuszona w kierunku najbliższego sklepu. Wszytko dookoła było beznadziejne, nijakie i do granic wytrzymałości wkurzające.

Dotarła do sklepu. Oczywiście przed wejściem stała grupka facetów z butelkami w ręku racząc się na świeżym powietrzu chłodnymi trunkami w ciepłych promieniach słonecznych.

Jak ona nie znosiła tego tutejszego lokalnego folkloru. Była niemal pewna, że przechodząc koło nich usłyszy jakieś obleśne komentarze lub pomruki. Na wszelki wypadek postanowiła ominąć szerokim łukiem to podejrzane zgromadzenie i dyskretnie przeniknąć do sklepu. Plan wydawał się doskonały w swej prostocie i skuteczności.

Przemieszczała się szybko przez nikogo nie zauważona wzdłuż niewysokiego murku ogradzającego plac manewrowy przed sklepem od zadrzewionego skweru.

Była już dosłownie kilka metrów przed wejściem budynku, gdy zauważyła siedzącego w cieniu na tym murku samotnego mężczyznę.

Z niesmakiem przyjrzała się kolesiowi. Mimo przyjemnych letnich temperatur miał na sobie zniszczone spodnie dżinsowe i bluzę koloru zgniłej zielni. Nie była pewna czy jest to naturalny kolor ubrania, czy był on wynikiem działania czasu, wilgoci i porostów. Wolała tego nie sprawdzać. Nie znosiła zapachu przepoconych

i brudnych ubrań, a nielicznych kontaktach jakie miała z bezdomnymi chciała jak najszybciej zapomnieć. Opuściła wzrok do ziemi, żeby menel nie poprosił ją „o parę groszy na bułkę”, wstrzymała oddech na wszelki wypadek i niemal biegiem popędziła do wejścia.

W sklepie panował zaduch wymieszany z wszystkimi zapachami świata. Na półkach było niemal wszystko; sznurek, mydło i powidło. Tylko nie produkty do których była przyzwyczajona. O markowych towarach nikt tutaj chyba nie słyszał, wszędzie zalegało mnóstwo najtańszego śmiecia.

Czekając w przy ladzie na swoją kolej, zirytowana obserwowała otoczenie. Dziwiło ją dlaczego żule pod sklepem nie pójdą sobie usiąść koło tego menela na murku. W końcu tworzyli jedna wielką rodzinę smakoszy zupy chmielowej i taniego wina wieloowocowego.


Ich zachowanie potwierdzało przypuszczenia Wiktorii, co do stanu higieny zalegającego na murku mężczyzny. Aż robiło się jej mdło w ustach.

Wreszcie doczekała się swojej kolejki.

Sprzedawczyni również nie przypadła Wiktorii do gustu. Niechlujny, nazbyt intensywny makijaż przykrywał grubą warstwą opasłą twarz tlenionej blondyny. Normalnie niedoszła miss powiatu i okolicy.

Na słowa kobiety:

— co ci mała podać?

pociemniało jej w oczach z wściekłości. Najchętniej wywaliła by temu babsztylowi całą prawdę na temat tego sklepu i zachowania personelu.

Byłby to jednak koniec z możliwością jakichkolwiek, dalszych zakupów, więc zdegustowana wybrała to co najpilniejsze. Jak najszybciej wyszła na zewnątrz. Rozejrzała się za najlepszą drogą ucieczki z tego parszywego miejsca, od tych wszystkich alkoholików. Niestety, przy okazji musiała spojrzeć w kierunku siedzącego w cieniu drzew menela.

Bezczelny typ nie dosyć, że się na nią gapił, to jeszcze się do niej uśmiechnął. Tego było już za wiele. Wystrzeliła jak z procy w kierunku mieszkania.

Miała nadzieję, że jak opowie matce o koczującej przed sklepem bandzie pijanych żuli i śmierdzącym zboczonym pedofilu, to już nigdy nie będzie musiała chodzić po zakupy.


Ona i tak od dawna miała zamiar zacząć się odchudzać, to nie będzie potrzebowała takich rzeczy jak jedzenie. No, może trochę owoców, Müsli i jogurtów, ale to można kupować raz w tygodniu w jakimś większym dyskoncie.

Epizod 2

Z trudem zmuszała się by chodzi

do szkoły. W klasie również się nie odnalazła. Grupa znała się już od dawna, a ona jako nowa nie pasowała do tej bandy półgłówków. Na początku miała nadzieje, że pozna kogoś interesującego lub chociaż zaprzyjaźni się z jakąś koleżanką. Niestety, dziewczyny patrzyły na nią z zazdrością, szepcząc po kątach o jej ciuchach i wielkomiejskim stylu zachowania.

W przypadku płci odmiennej podejrzewała, że nie do końca rozwinięci kolesie, uczęszczający razem z nią na zajęcia, postrzegali ją tylko poprzez rozmiar bioder i biustu. Mimo, że rozmiary tego drugiego nie były zbytnio imponujące, to już na drugi dzień w szkole, usłyszała

niedwuznaczną propozycję.

Kiedy szła szkolnym korytarzem, dwóch klasowych tak zwanych „maczo”, robiących za lokalnych twórców powalającego dowcipu, a zarazem obiektów westchnień większości uczęszczających tu blondynek, zaczepiło Wiktorię tekstem:

— Hej! Lalunia, co robisz dziś wieczorem? zaczął pierwszy dowcipny uwodziciel.

— Bo my mamy wolne, chętnie się tobą zajmiemy, dokończył ten głupszy wiejski Casanova.

Pewnie liczyli na dobrą zabawę, lecz ona ze spokojem odpowiedziała.


— Ooo! To super. Właśnie miałam ochotę na ostry seks. Ale z tego co widzę, to nie chciałabym rozbijać waszego związku!

Kolesie zaniemówili z wrażenia. No cóż, nie przewidzieli, że tym razem trafili na mistrzynię ciętej riposty. Od tamtej pory miała spokój. Trzymali się od niej z daleka, a i ona nie dążyła do zacieśnienia znajomości.


Żeby całkowicie nie stracić kontaktu z cywilizacją i nie zaprzepaścić dotychczasowych osiągnięć w dziedzinie języków obcych, zapisała się na dodatkowy kurs języka angielskiego dla zaawansowanych. Po cichu liczyła, że w grupie w której jeszcze nikt się nie znał, łatwiej będzie poznać kogoś normalnego.

Przed wejściem na zajęcia stała samotnie oparta o ścianę, obserwując pozostałych kursantów, którzy również ukradkowo przyglądali się zgromadzonym na korytarzu.

Lektor wprowadził ich do ciasnego pomieszczenia. Wszyscy rzucili się do jak najdalej położonych miejsc od tablicy. Ona oczywiście nie zdążyła zarezerwować sobie bezpiecznej lokalizacji.

Zdegustowana pomaszerowała do ostatniego wolnego krzesła obok jakiegoś przerośniętego młodzieńca. Zanim usiadła zmierzyła chłopaka krytycznym wzrokiem. Z bliska nie wyglądał tak najgorzej, mimo atletycznej sylwetki z twarzy można było wyczytać nawet ślady inteligencji.


Robił wrażenie cool kolesia mimo, że nie miał żadnych tatuaży, kolczyków ani symboli jakieś subkultury.

Wiktoria pomyślała, że to pewnie jakiś kujonowaty goguś!

Siedzieli sztywno obok siebie, do momentu gdy nauczyciel zaproponował by wszyscy wstali i przedstawili się sobie nawzajem. Płynną angielszczyzną wyrecytowała:

— I’m Wiktoria.

Podał jej dłoń.

— I’m Jacek.

Po czym szybko dodał, patrząc Wiktorii głęboko w oczy:

— Did it hurt when you fell from heaven?

Zaskoczona pytaniem nie była pewna czy dobrze zrozumiała jego słowa, czy na pewno zdał sobie sprawę z tego co powiedział. Na wszelki wypadek zapytała:

— What?!

Bez skrępowania wytłumaczył:

— Because I haven’t seen any angels walking the Earth just like that.

Nie była pewna jego intencji. Więc cała pokryta rumieńcami, postukała się tylko palcem w czoło i ruszyła poznać innych uczestników kursu.

Zajęcia przebiegały standardowo, ale w miłej i bezstresowej atmosferze. Czas zleciał im bardzo szybko na powtórkach i sprawdzeniu dotychczasowych umiejętności językowych.

Po zajęciach wszyscy jednogłośnie ustalili, że powinni udać się do najbliższej kawiarni na herbatę i ciastka.


Przechodząc całą grupą obok znanego już osiedlowego sklepu, na widok stojących tam żuli, ktoś skomentował :

— Może zamiast herbaty weźmiemy sobie po piwku i wypijemy na świeżym powietrzu?

Nie była pewna czy to żart, czy realna propozycja. Nie znała lokalnych zwyczajów tutejszej młodzieży, jednak nie miała zamiaru pić tanich alkoholi wmieszana z tłumu meneli pod sklepem.

Na szczęście idący obok niej Jacek, dyskretnie wskazując na zalegającego na murku w zielono brązowej bluzie pijaczka zażartował:

— nie widzicie że wszystkie miejsca już zajęte? No chyba, że przesadzimy tego zielonkawego gościa gdzieś do lasu.

Wszyscy parsknęli śmiechem. Wiktoria postanowiła dorzucić swoje trzy grosze.

— Gwarantuje wam, nie da rady! Widzę tu tego menela codziennie. Pewnie zapuścił już korzenie.

Znowu radosny śmiech przeszedł przez grupę. Któraś z dziewczyn również poparła poglądy Wiktorii.

— Zapewne niedługo zakwitnie, wystarczy go systematycznie podlewać tanim winem.

Zabawa trwała w najlepsze całą drogę do kawiarni. Nikomu już nie przyszło do głowy, by spędzać czas z butelką piwa pod sklepem lub w pobliskim parku.


Wiktoria wracając późnym wieczorem do domu w dość miłym kawiarnianym nastroju, była w miarę pozytywnie nastawiona do poznanej dziś grupy kolegów. Co prawda daleko im było do towarzystwa z rodzinnej miejscowości. Jednak z braku innych w miarę normalnych, będzie musiała zadowolić się tymi których poznała na zajęciach kursu języka angielskiego.

Epizod 3

Wściekła wybiegła ze szkoły. Nienawidziła tego miejsca. Wszyscy chyba się na nią uwzięli. Była w stanie zrozumieć, że zazdroszczą jej dotychczasowego życia w stolicy województwa oraz pobieraniem nauk

w renomowanych szkołach. Jednak poniżania i udowadnianie na każdym kroku jak niewiele tam ją nauczono, już nie potrafiła zaakceptować.

Z nerwów nawet nie pamiętała czy zanim opuściła salę, pokazała nauczycielce język czy też któryś z palców.

Kipiąca w niej nienawiść spowodowała, że przestawała kontrolować swoje zachowanie. Ci ludzie nie rozumieli, że denerwując ją sami proszą się o kłopoty, a potem dziwią się, że ponoszą tego konsekwencje.

Szybkim krokiem maszerowała przed siebie, nie zwracając uwagi na mijanych ludzi, ulice i domy. Chciała jak najszybciej opuścić to znienawidzone miasteczko i odetchnąć świeżym powietrzem, nieskażonym smrodem tutejszych mieszkańców.

Dotarła do granicy gdzie kończyły się zabudowania. Krajobraz zmieniał się całkowicie na wiejski. Dominowały w nim pola, skrawki lasów z porozrzucanymi chaotycznie gospodarstwami, poodgradzanymi od siebie wszelkiej konstrukcji płotami, siatkami a gdzieniegdzie nawet murami. Chodnik skończył się już dawno.

Szła poboczem drogi, zaczynała odczuwać zmęczenie. Agresja ustępowała znużeniu. Zeszła z drogi przeskoczyła niewielki rów i usiadła pod drzewem.

Oparta się plecami o jego twardy pień, oddychała głęboko. Starała się poukładać sobie w głowie dotychczasowe wydarzenia.

Najbardziej frustrował ją fakt braku pomysłu co ma robić dalej, by wyrwać się z tego bagna w którym tutaj żyła. Bezsilność powodowała

w niej najczarniejszą z czarnych rozpaczy. Trwała w bezowocnych rozmyślaniach, obserwując sporadycznie przejeżdżające tą drogą samochody.

Po drugiej stronie jezdni zauważyła wreszcie coś dającego nadzieję na chwilę uśmiechu. Wzdłuż pobocza maszerował śmiesznie przebierając łapkami puszysty szczeniak. Porzuciła dotychczasowe przygnębienie i całą uwagę skupiła na maluchu. Gdy dotarł wreszcie w pobliże miejsca w którym siedziała, zacmokała na niego.

— Piesiu, piesiu. chodź do pani!

Chciała choć na chwile przytulić tego puchatego stworka, wyżalić mu się na podłość egzystujących tu ludzi i znaleźć odrobinę akceptacji dla siebie taką jaką była.

Piesek zatrzymał się zaskoczony i próbując udawać bardzo groźnego zaszczekał na nią swoim piskliwym głosikiem. To ja rozbawiło całkowicie, od razu poczuła do niego sympatię.

— Chodź, maluszku, piesiu, piesiu.

Szczeniak przywarł niezdecydowanych do ziemi i próbował warcze

,ale jednocześnie merdał radośnie ogonem. Jego zachowanie wlewało do pustego serca mnóstwo radości.


Wyciągnęła rękę, żeby przywołać malucha, który nadal zamiatał z ziemię ogonkiem. W końcu zerwał się na krótkie łapki i ruszył w kierunku Wiktorii. Radość która się już w niej zaczęła rodzić, została gwałtownie przerwana.

Z przerażeniem zauważyła pędzący z dużą prędkością w tumanach kurzu samochód. Nie zdążyła nawet wybiec na jezdnię by zatrzymać gnającego pirata drogowego. Ostatni obraz jaki zapamiętała to kundelek stający wystraszony na środku jezdni i pędzący kierunku pojazdu. Zamknęła oczy z przerażenia, nie mogła patrzeć na tę scenę. Nagle poczuła na sobie uderzenie powietrza i zapachu ulicznego kurzu. Była niemal pewna że stało się coś strasznego.

Łzy same cisnęły się do oczu. Nigdy nie chciałaby otworzyć powiek. Nie miała siły zmierzyć się z rzeczywistością, która zapewne leżała przed nią na asfalcie. Zmusiła się jednak do otwarcia oczu. Kurz opadł.

Na poboczu obok niej, leżał nie dając oznak życia szczeniak. Drżąca z przerażenia na całym ciele podeszła i przykucnęła przy pokryty kurzem piesku. Wpadła w panikę. Nie wiedziała co ma teraz zrobić. Gdzie szukać pomocy i czy na ratunek nie jest już za późno.

Jakiś cień pojawił się obok na jezdni, zerwała się wystraszona na równe nogi. Przed nią stał ten stary pijaczyna z murku koło sklepu.

W tym momencie z wszystkich ludzi na ziemi, akurat tego gościa nie życzyła sobie oglądać. Śmierdziel pochyli się i bezceremonialnie podniósł zwierzaka.


Tego już było dla niej za wiele, krzyknęła na niego:

— zostaw go w spokoju!

Niestety nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia, spojrzał jedynie na nią tak jakoś dziwnie. Następnie bez słowa odwrócił się i szybkim krokiem skierował w kierunku najbliższych zabudowań.

Wkurzyła się okropnie, przecież nie mogła dopuścić, żeby ten menel zrobił krzywdę temu biednemu szczeniakowi. Do głowy Wiktorii przychodziły przerażające myśli, co może zrobić z tym zwierzątkiem. Słyszała że tacy ludzie wytapiają z psów smalec i zakąszają samogon grillowanym z nich mięsem. Pognała za oddalającym się mężczyzną i wrzeszczała na całe gardło:

— Zostaw go rakarzu, nie pozwolę ci go skrzywdzić!


Jak grochem o ścianę, wszystkie działania nic nie dawały. Śmierdziel szedł w swoim kierunku. Brzydziła się go złapać za to paskudne ubranie, ponieważ bała się może od niego czymś zarazić. Próbowała parę razy kopać go po nogach, ale również bezskutecznie. Zupełnie tak jakby nie czuł bólu i zupełnie się tym nie przejmował. Skręcił w kierunku stojącego na uboczu domostwa pełnego rozstawionych na podwórku starych rupieci. Otworzył kopniakiem drewnianą furtkę i skierował się wprost do niewielkiego drewnianego domku, stojącego pośrodku posesji. Nie miała zamiaru iść zanim do tej nory.

Było jej żal pieska, ale nie mogła przecież ryzykować, że ją również tam uwięzi i zrobi jakąś krzywdę.

Czuła się winna całej tej tragedii, więc postanowiła, że nie odpuści żulowi.

Ile sił w nogach pobiegła w kierunku miasta po policję, żeby aresztowali tego oprawcę.

Na posterunku oczywiście musiała odpowiedzieć na cały zestaw kompletnie idiotycznych pytań. Łącznie

z wyjaśnieniem co ona robiła o tej porze w tamtym miejscu i dlaczego nie była w tym czasie w szkole. Zniosła dzielnie wszystkie te policyjne procedury do końca, choć kosztowało ją to mnóstwo cierpliwości. Udało się jej w końcu wyciągnąć jednego z policjantów zza biurka i uprosić o podjęcie interwencji.

Całą drogę jaką przemierzyli z kierunku domostwa tłumaczyła przedstawicielowi porządku publicznego jak ma postępować z draniem, który porwał rannego psa. W końcu chyba cierpliwość policjantowi się wyczerpała, bo dość stanowczo wyjaśnił, że zna swoje obowiązki

i doskonale wie co ma robić.

Dotarli do zapamiętanego przez nią miejsca. Zatrzymali się przy furtce. Zdziwiona Wiktoria zapytała

— Co pan robi?

— To teren prywatny i nie mogę wejść bez nakazu.

— Przecież to żul, nie zna się na przepisach. Niech pan tam wejdzie i go aresztuje!

— Ale za co?

— Wystarczy na niego spojrzeć, a paragraf sam się znajdzie.

Policja z politowaniem pokiwał głową i kilka razy mocno uderzył o sztachety ogrodzenia.

Była zażenowana jego mało profesjonalnym działaniem i przestrzeganiem jakiś tam głupich przepisów, a pewnie w tym momencie ten biedny piesek umierał. Drzwi do chałupy uchyliły się i wyszedł z nich śmierdziel w swej własnej osobie. Wiktoria jednoznacznie wskazało na niego palcem.

— To on, to ten!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.