E-book
17.64
drukowana A5
37.39
Ku spustoszeniu

Bezpłatny fragment - Ku spustoszeniu

Światła gasną


Objętość:
125 str.
ISBN:
978-83-8126-533-1
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 37.39

Rozdział I
Wiadomość

Asynthia wbiegła do pokoju z impetem, zatrzaskując za sobą drzwi tak, że aż zatrzęsły się porcelanowe filiżanki w kuchennym regale. Jej twarz była nieprzenikniona, ale policzki miała lekko zaróżowione, na tyle, na ile pozwalała jej ciemna karnacja. Ciemnobrązowe oczy błyszczały jakimś bliżej nieokreślonym przyczynowo blaskiem, a lekko falowane, krótkie, kasztanowe włosy żyły własnym życiem z tyłu głowy dziewczyny.

Dzikim ruchem zerwała z siebie płaszcz i zarzuciła go na wieszak. Niedbale odgarnęła włosy i ruszyła w stronę stoliku kawowego w salonie, nie wpatrując się w nic prócz niewielkiej, pożółkłej karteczki w jej własnej dłoni. Jej twarz wciąż nie wyrażała niczego prócz skupienia. Nie odrywając wzroku od kartki, na oślep przysunęła fotel pod bardziej przystępnym kątem. Usiadła. Dopiero gdy pochyliła się na fotelu, gęste włosy opadły jej na twarz, a odgarniając je i zakładając kosmyki za uszy, dotarło do niej, że nie jest sama w salonie. Naprzeciw siedziała trójka jej przyjaciółek, których wcześniej nawet nie dostrzegła. Wyprostowała się na fotelu, marszcząc brwi.

— Może by tak jakieś „dzień dobry”? — odezwała się chłodno jedna z nich, ciepła blondynka o urzekającej urodzie. Miała ciemnobrązowe, błyszczące, niebezpiecznie wyraziste oczy. Jej sylwetka była idealnie proporcjonalna, a karnacja śniada. Wyglądała jak żywa lalka Barbie, ale bardziej naturalna i piękna. W jej rysach było coś dzikiego i aroganckiego, coś nieokiełznanego. Z daleka emanował od niej jakiś nieopisany, wulgarny blask, taki, który na starcie przyćmiewał każdą inną niewiastę znajdującą się w danym pomieszczeniu.

— Dzień dobry — warknęła Asynthia z teatralną złośliwością, patrząc na nią spode łba.

— Co tam masz? — zapytała blondynka, prostując się na swoim fotelu. Podparła się zgiętymi w nadgarstkach dłońmi o podbródek. Co zadziwiające, jej blask nie gasł nawet w tak prozaicznej pozycji, a mimo że jej zachowanie nie było podszyte najmniejszym cieniem złośliwości, wyglądała niebezpiecznie w najbardziej abstrakcyjnym znaczeniu tego słowa.

Asynthia znów zatopiła wzrok w kartce, jakby żyła w swoim własnym świecie. W końcu, po chwili irytującego milczenia, druga z dziewcząt podeszła do niej i bez zastanowienia wyrwała z jej dłoni papierek.

Była zielonookim rudzielcem średniego wzrostu, chociaż na dobrą sprawę kolor jej włosów trudno było określić. Ludzie często twierdzili, że jest ruda, ale równie dobrze jej włosy możnaby nazwać jasnobrązowymi z rudymi przejaśnieniami. Zależało to od oka i intencji patrzącego.

Dziewczyna miała miły wyraz twarzy, spokojny, opanowany i przyjazny, a przede wszystkim całkiem zwyczajny i pospolity, co sprawiało, że po uszy tonęła w jaskrawych iskrach urody jej blond przyjaciółki.

— Co się z tobą dzieje? — zapytała z niepokojem rudowłosa, rozwijając karteczkę. Spojrzała na Asynthię, która wciąż wyglądała na zdezorientowaną po odebraniu jej kawałka pergaminu. — Wchodzisz tu, trzaskasz drzwiami tak, że prawie spadłyśmy z krzeseł, potem nawet nas nie zauważasz i siadasz sobie naprzeciwko, wpatrując się w kawałek papieru. Mogłabyś wyjaśnić?

Minęło kilka sekund, zanim Asynthia odpowiedziała. Wyglądała jakby nie mogła otrząsnąć się z jakiegoś nieokreślonego otępienia.

— Przepraszam, trochę się zaabsorwowałam napisem. Crescere, przeczytaj go.

Rudowłosa Crescere zerknęła na postałe towarzyszki, siedzące nieruchomo z zaciętymi wyrazami twarzy. Pierwsza miała nieco pełniejszą figurę, rumiane policzki nadające blasku śmiertelnie bladej twarzy, niebieskie oczy i krótkie, czarne, proste włosy, których odcień był na tyle intensywny, że aż przypominał granat. Siedziała wyprostowana, w jej twarzy było coś słodkiego i przyciągającego wzrok, czuło się w niej uśmiech nawet wtedy, gdy miała najsurowszy wyraz twarzy. Druga, blond uwodzicielka teraz na wpół leżała na boku, łokciem podpierając się o obicie fotela. Wyglądała na znużoną.

— Crescere, tobie też mowę odebrało? Czytaj to natychmiast, bo zaraz eksploduję. Nie macie pojęcie, jakie to wszystko wkurzające.

Crescere pochyliła się, wytężając wzrok.

— To jest napisane naprawdę małymi literami…

— Ale dasz radę to rozczytać czy nie? — spytała z frustracją w głosie blondynka. — Niech mi ktoś, do jasnej cholery, wreszcie powie, co to jest.

Asynthia niespodziewanie wyrwała z rąk Crescere kartkę, marszcząc gniewnie brwi, zanim rudowłosa zdążyła się zorientować.

— Matko, jakieś średniowiecze, potrzebujemy godziny, żeby przeczytać dwa zdania — westchnęła zrezygnowana i odłożyła kartkę na stolik. — Wzywają nas na misję. Do Europy.

— Znowu ci idioci? — przerwała blondynka. — Czego chcą tym razem?

— Problem w tym, że nie wiem. Podobno potrzebują naszych „niebywałych umiejętności”…

— A to lizusy.

— ...do sprawy o wiele większej wagi niż wszystko, co wcześniej robiłyśmy.

— No nie — westchnęła ponuro jedyna z dziewcząt, ta, która jeszcze ani razu się nie odezwała. Blask jej błękitnych oczu nieco przygasł. Miała słodki głos.

— Nie byłabym w stanie skomentować tego lepiej. — Crescere uniosła koniuszek wargi, siadając obok Asynthii. — As, jakieś szczegóły?

— Mamy wyruszyć dziś wieczorem, samolotem.

— Porąbało ich? — Blondynka nagle poderwała się z siedzenia i wyprostowała się gwałtownie, odrzucając do tyłu długie włosy. — JUŻ jest wieczór.

— To nie ode mnie zależy, Ingrid — wzruszyła ramionami Asynthia i podała jej karteczkę.

Blondwłosa, nazwana przez Asynthię Ingrid ujęła w dłonie kawałek papieru i przyjrzała mu się dokładnie.

— Wiesz, Cresc, wydaje mi się, że naprawdę mogłaś to przeczytać — rzuciła z ukosa w stronę Crescere. — Mamy wylecieć… niech mnie piorun trzaśnie, za pół godziny. Na mózg im padło, zupełnie. I lądujemy… hej, Reverienne, w twoim starym domu. — Nagle zamilkła, jakby bojąc się reakcji przyjaciółki. Rumiana Reverienne odwróciła tak gwałtownie głowę, że musnęła włosami policzek Asynthii. Twarz jej spochmurniała.

— Ale jesteśmy z tobą — dodała ponuro Ingrid, niemal nie patrząc w jej stronę.

Zapadła krótka chwila milczenia, aż w końcu Asynthia poderwała się z fotela, jakby na siłę chcąc przerwać krępującą ciszę.

— Róbcie co chcecie, ale ja nie zapomniałam jeszcze, że mamy pół godziny do wylotu. A skoro ma to być sprawa o wiele większej wagi niż wszystko, co wcześniej robiłyśmy to wolałabym nie znaleźć się na innym kontynencie bez żadnego wyposażenia. Wy możecie nawet sobie tu zostać, ale ja idę się pakować.

— Tak, racja, pani mądralo — mruknęła ironicznie Ingrid, ale nie mogła się powstrzymać od delikatnego uśmiechu. Asythia, spostrzegłwszy to, uniosła brwi i uśmiechnęła się z triumfem. Ingrid, Crescere i Reverienne ruszyły za nią do magazynu.

***

— Naprawdę nie rozumiem, jak bardzo psychicznie nieogarnięci muszą być ludzie, którzy każą nam lecieć na koniec świata w niewiadomym celu i dają pół godziny na przygotowanie się — mruknęła Ingrid, taszcząc poprzez podjazd dwie wielkie czarne walizki. Zapadał już zmierzch. Słońce zaszło jakiś czas temu, ale nad horyzontem majaczyły jeszcze purpurowe cienie, tańcząc refleksami na złotych włosach blondynki. W takiej scenerii wyglądała jeszcze piękniej.

Każda z dziewcząt ubrana była w jednoczęściowy kombinezon i wysokie buty. Każda prócz Ingrid, która niosła bagaż z ubraniami i innymi potrzebnymi rzeczami, zarzuciła też na ramiona torby z bronią.

— As — zaczęła Reverienne. — Nie sądzisz, że mamy tego za mało?

Asynthia poprawiła przepaskę torby na jej ramieniu, by nie wrzynała jej się w obojczyk.

— Wiesz, jeśli wysyłają nas na misję, o której praktycznie nic nie wiemy, powinni być przygotowani, by użyczyć nam potrzebnych rzeczy w razie czego. To nie nasza wina, że nie wiedziałyśmy, czego i ile mamy wziąć.

Brunetka lekko kiwnęła głową i przyspieszyła kroku, kierując się w stronę samolotu. Wokół robiło się coraz ciemniej i ciszej, aż w końcu jedyne, co było słychać, to stukot obcasów obijających się o betonową powierzchnię. Dom Asynthii wznosił się na skraju miasteczka i był wystarczająco duży, by pomieścić rodziców Asynthii i czwórkę przyjaciółek. Z zewnątrz z pewnością wyglądał bardzo schludnie. Dach pokrywała brązowa dachówka, a niedawno bielone ściany niknęły już teraz w szarości gęstego, wieczornego powietrza. Naprzeciw domu rozpościerały się pola, gdzieniegdzie rosły stare drzewa. Sucha trawa powiewała na wietrze. Cały krajobraz był iście bajkowy, mimo, że teorytycznie nie było w nim nic niesamowitego. Nigdzie nie rosły nawet kwiaty. Jedynymi, jakie można tu było zauważyć, było kilka małych mniszków przy piaskowej ścieżce wijącej się wzdłuż bramy podwórza Asynthii. Mimo to jednak cały widok miał w sobie coś niezwykłego, a może był to tylko efekt unoszącej się w powietrzu przestrzeni pomiędzy nocą i dniem.

Dziewczęta przeszły przez podjazd i furtkę, wychodząc na piaszczystą drogę. Przez chwilę szły prosto, po czym skręciły w prawo w drugi plac obok podwórka Asynthii. Na wielkim, dziesięć razy większym niż ten, przez który minutę temu przechodziły, podjeździe, stał przygotowany samolot.

— Dawno już nie wsiadałam do tego cholerstwa — zauważyła Ingrid. — Prawie zapomniałam, jak to jest.

Asynthia i Crescere odłożyły na ziemię torby z bronią. Crescere sięgnęła do swojej kieszeni za pasem, wyjmując niewielki pilot. Uruchomiła czujniki elektryczne i złapała za klamkę samolotu. Kiedy drzwi się otworzyły, bagaże zostały z wysiłkiem wciągnięte na pokład.

Wnętrze samolotu było schludne, ale przesadnie sztywne. Każdy rąbek szarej zasłony był idealnie wyprasowany, każda ściana idealnie biała i światła rzucały idealnie jasną poświatę. Siedzenia nie były rozmieszczone jak w innych samolotach, a ciągnęły się wzdłuż jego ścian. Było ich na oko zaledwie niecały tuzin. Z przodu rozpościerała się powierzchnia wielkiej konsoli do sterowania z milionem przycisków i kabelków. Z daleka ta konstrukcja wyglądała wręcz abstrakcyjnie, jednak żadna z niewiast nie wyglądała na zaskoczoną tym widokiem.

Ingrid wściekle rzuciła w kąt ciężkie walizki i z głębokim westchnięciem podeszła do konsoli. Crescere i Reverienne usiadły na fotelach, a wyposażenie zostawiły na siedzeniach tuż obok. Asynthia stała z rękami na biodrach, rozglądając się uważnie po pomieszczeniu.

— Dobra, lecimy — odrzekła po chwili i zajęła miejsce naprzeciw dźwigni sterowniczej. Drzwi samolotu zatrzasnęły się z hukiem, a Crescere i Reverienne zapięły pasy. Ingrid usiadła obok nich.

— Zastanawiam się, co tym razem przygotowali — rzuciła w przestrzeń Reverienne, mrużąc oczy pod wpływem męczącego sztucznego światła padającego na nie z góry. — Ostatnio wybierali nas do samych głupot, a ostatni raz cztery miesiące temu.

— Jeśli dali nam pół godziny, to musi to raczej być coś pilniejszego niż zazwyczaj — odparła luźno Asynthia, nie odwracając się od konsoli sterowniczej. — I lecimy do Europy. Zazwyczaj wszystko robiłyśmy na miejscu, w Azji.

— Czuję się, jakbym była jakimś przedmiotowym wysłannikiem, z którym można robić, co się chce — burknęła buntowniczo Ingrid, mrożąc powietrze swoim zabójczym, uwodzicielskim wzrokiem. — A co, jeśli nie chcę nigdzie jechać? Wcale się nie prosiłam.

— A my to się prosiłyśmy? — odgryzła się jej Asynthia, odwracając tym razem wzrok od swojej pracy.

Ingrid westchnęła z rezygnacją i spuściła głowę, bawiąc się guzikiem swojego kombinezonu.

— No cóż, najwyżej tym razem zginę śmiercią tragiczną, jeśli przygotują dla nas coś gorszego niż ostatnio. A jeżeli nie zginę, to niewykluczone, że sama się zabiję.

Asynthia uśmiechnęła się delikatnie z głową na powrót pochyloną nad zwitkiem kabli.

Rozdział II
Wspomnienia

Zapadła już głęboka noc, kiedy Crescere, Asynthia, Reverienne i Ingrid wylądowały na podjeździe dawnego domu Reverienne w centrum zatłoczonego, uśpionego miasta. Nie były w stanie wiele zobaczyć. Ulice oświetlały tylko wysokie latarnie, rzucające pomarańczowe światło na budynki pogrążone w mroku. Przy posiadłości Reverienne nie było już jednak żadnego oświetlenia, nie było widać nawet najmniejszego skrawka księżyca. Reverienne wysiadła pierwsza, jedyne, czym się kierując, to sztucznym światłem z oddali. Na oślep pobiegła w stronę drzwi, szukając w ciemnościach włącznika zewnętrznego oświetlenia.

— Jest — szepnęła do siebie po kilku sekundach, kiedy jasne lampy rozświetliły cały podjazd i dały brunetce wgląd na przyjaciółki stojące w wejściu samolotu. Reverienne odwróciła się do nich. — Hej, możecie już nieść bagaże!

Asynthia szła ostatnia, tym razem niemal cały ciężar wyposażenia kładąc tylko na swoje ramiona. Zatrzasnęła drzwi samolotu.

— Otwieraj szybciej te drzwi, Reverienne, bo te walizki mogą się przez przypadek znaleźć na którejś z twoich kruchych kończyn — ostrzegła.

Reverienne uśmiechnęła się szeroko, otwierając na oścież drzwi i stając obok, by przytrzymać je, kiedy wchodziła reszta.

Crescere włączyła światło. Żadna z nich nie miała nawet czasu, by dobrze przyjrzeć się wnętrzu domu. Jednak gdy tylko wielki przedpokój zalał się falą białego światła, Ingrid objęła ramieniem Reverienne, widząc, że przyjaciółka jest bliska płaczu. Rumiane policzki dziewczyny straciły na kolorze. Uśmiechnęła się delikatnie do Ingrid, po czym spuściła głowę, nerwowo stawiając kroki.

Ingrid poprowadziła Reverienne na wprost do salonu, skinąwszy uprzednio głową do Asynthii i Crescere, by odniosły bagaże i wróciły w to samo miejsce.

Asynthia poprowadziła Crescere w prawo, chociaż sama nie znała tego miejsca i nie wiedziała, gdzie idzie. Była tu ostatni raz sześć lat temu i do tej pory zdążyło się sporo zmienić, zwłaszcza, że ostatnimi laty dom nie był już zamieszkiwany przez Reverienne, a został przejęty przez jednostki organizujące im misje.

— Duży ten dom, no nie? — zapytała ciemnowłosa. — Całkiem już zapomniałam, co jest gdzie. Ale mimo wszystko, kiedy tędy teraz idę, jestem fizycznie przeświadczona, że tutaj byłam. Całe moje ciało to czuje. Chociaż nie pamięta szczegółów.

— Wyobrażam sobie, co może teraz czuć Reverienne — odparła smutno Crescere. — Ale czekaj, miałyśmy chyba tylko odstawić bagaże. A idziemy coraz dalej w głąb przez dziesiątki drzwi. Nie wiedząc, po co.

Asynthia zatrzymała się nagle.

— Wiem, ale chciałam się trochę tędy przejść, po prostu, żeby wiedzieć, na czym stoimy. — Odwróciła się w przeciwną stronę i postawiła walizki na ziemi. — Widzisz tu gdzieś zegarek? Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie wiemy, która jest godzina.

— Jest tam — Crescere skinęła głową w stronę kawałka nagiej ściany nad framugą drzwi. Elektroniczny zegar wskazywał godzinę 4:34. — O ile dobrze idzie.

Asynthia dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczona. Przez cały czas lotu nie mogła zmrużyć oka. Jej organizm po całej dobie bezsenności błagał o chwilę wytchnienia. Przez chwilę zakręciło jej się w głowie.

— Nasze szczęście, że mogłyśmy lecieć samolotem do misji. W przeciwnym razie dotarłybyśmy tu za tydzień — zauważyła zmęczonym głosem, siląc się na wyraz ironii.

Rudowłosa kiwnęła głową potakująco.

***

Gdy wróciły do salonu, Reverienne spała na kanapie, a Ingrid siedziała obok niej z głową opartą o dłonie. Wyglądała na równie zmęczoną.

— Dłużej się nie dało? — zapytała znużona, i nie czekając na odpowiedź, oznajmiła — Zasnęła. Udało mi się ją tutaj położyć, zaczęła płakać, jak wróciły wspomnienia z tego salonu. Wam też radzę iść spać. Z tego, co udało mi się wykryć, jest prawie piąta.

Asynthia rozejrzała się po salonie. Był dość duży, naprzeciw wejścia widniało duże okno, tuż obok stał niewielki stolik, a wzdłuż żółtych ścian ciągnęły się masywne meble. Przy ścianie z lewej stały dwa łóżka z żelazym wezgłowiem, a obok kanapy, na której spała Reverienne, znajdowała się kolejna, taka sama.

— Tak, wiemy — odparła Asynthia. — Widzę, że zdążyli wszystko przygotować. Cztery posłania.

— Jasne, szkoda tylko, że żal im było dać nam cztery normalne łóżka. Dwie osoby zmuszone do spędzenia nocy na kanapie to już jakieś utrudnienie, a przecież dla nich liczy się tylko to, żeby nam uprzykrzyć życie.

Asynthia zmusiła się do uśmiechu i zajęła miejsce na kanapie obok Reverienne.


Obudziła się, kiedy było jeszcze ciemno, lecz była już w stanie rozpoznać zarysy kształtów mebli wśród mroku, więc domyśliła się, że zbliża się świt. Czuła się paskudnie, poduszka przyklejała się jej do policzka, a zapinka kolczyka wrzynała się w szyję. Była bardzo zmęczona i nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak słaba fizycznie. Bolał ją każdy mięsień i nie potrafiła zdiagnozować, dlaczego. Najmniejszy ruch sprawiał jej piekielną trudność, a powieki tak jej ciążyły, że opadały przy każdej próbie ich podniesienia. Mimo to jednak czuła, że już nie zaśnie.

Poruszyła biodrami, próbując zsunąć się z kanapy. Pomagała sobie stopami, bo dłonie bolały ją bardziej. W końcu udało jej się przemieścić o kilkadziesiąt centymetrów i spadła gładko wzdłuż oparcia kanapy na ziemię.

Jej kanapa stała stosunkowo blisko okna, więc Asynthia podjęła kolejną próbę otworzenia oczu. Zdołała dostrzec, że niebo na zewnątrz robi się ciemnoszare, mogła więc wnioskować, że minęły zaledwie jakieś dwie godziny od momentu, w którym położyła się spać. Mrugnęła kilka razy i niemal jęknęła z wysiłku. Przez chwilę zastanowiła się, czy przypadkiem nie wrócić do snu.

Ale nie uda jej się zasnąć. Nie.

Położyła się na podłodze i kilka razy poruszyła rękami. Po kilku minutach przytłaczające poczucie osłabienia fizycznego trochę się zmniejszyło. Zaczęła gorączkowo myśleć, co zrobić, by rozciągnąć mięśnie i pozbyć się tępego uczucia. Jedynym wykonalnym ćwiczeniem, jakie przyszło jej na myśl, było coś na rodzaj brzuszków. Leżąc, zaczęła dźwigać się na plecy. Powtórzyła to zaledwie kilkakrotnie, kiedy opadła na ziemię z wyczerpania.

— Hej, co ty wyprawiasz? — rozległ się nagle w ciemnościach ciepły, kobiecy głos. Ingrid. Musiała usłyszeć przyspieszony oddech Asynthii.

— A nie widać? — Uśmiechnęła się przyjaźnie pomiędzy serią gwałtownych zaczerpnięć powietrza.

Ingrid ziewnęła i przewróciła się na bok, zwieszając głowę z wezgłowia swojego łóżka.

— Wiesz, rzadko widzę ciebie ćwiczącą.

— A to ciekawe — mruknęła Asynthia. Zmusiła się, by usiąść, i w świetle padającym z okna uniosła ramię, demonstrując swoje umięśnienie tej części ciała.

Ingrid również usiadła, opierając się plecami o ścianę, i spojrzała zdumiona.

— ...kiedy ty to?

Asynthia roześmiała się i opadła z powrotem na podłogę.

— Wtedy, kiedy ty byłaś zajęta wybieraniem szminek w drogeriach.

— Ostatnią szminkę kupiłam półtorej miesiąca temu, słonko. Dowcip się nie udał.

— No cóż, te słowa tak idealnie cię definiują, że nie ma większego znaczenia, czy są całkiem zgodne z prawdą. — Oddech Asynthii już się unormował. Nie próbowała jednak wstawać. — Słuchaj, czy ty też czujesz się tak paskudnie?

— A jak mam się czuć po dwóch godzinach snu? Co ci w ogóle strzeliło do łba, żeby teraz w ogóle wyłazić z łóżka?

Ciemnowłosa westchnęła głęboko.

— Nie to mam na myśli. Nie chodzi mi o niewyspanie, po prostu pytam cię, czy masz siłę ruszyć głową, bo ja nie.

— Jak to nie? Przed chwilą robiłaś brzuszki. — Ingrid zaśmiała się drwiąco.

Asynthia zawsze lubiła taki ton w jej słowach. Ingrid zawsze była dla niej bliższa niż dwie pozostałe przyjaciółki. Bywała sarkastyczna, arogancka i miała skłonności do narzekania, ale jednymi z jej naczelnych cech były także inteligencja i oddanie bliskim osobom. Asynthia podziwiała jej twardą powierzchowność, nieustępliwość i wdzięk idealnie pasujący do urody. Szatynka wiedziała, że ze strony Ingrid zawsze otrzyma wsparcie niezależnie od sytuacji, a wysłuchiwanie jej ironicznych tekścików zawsze poprawiało jej humor. Mogłoby się zdawać, że każdy ruch i słowo Ingrid jest przesycone „królewskością”.

— Przecież chyba widziałaś, że zrobiłam kilka i prawie umarłam… Miałam nadzieję, że z toba jest równie źle, zawsze to milej cierpieć razem.

Ingrid uśmiechnęła się z wyższością.

— No cóż, jeszcze mam siłę mówić, i z tego, co zaobserwowałam, ty też.

— Jeszcze dziesięć minut temu nie wykrztusiłabym słowa.

— Chyba muszę ci uwierzyć, nie wyglądasz najlepiej — odparła blondynka, lekko poruszając ramionami. — Przypuszczam, że wyszłoby ci na dobre, gdybyś znowu położyła się spać.

— Czuję, że już nie zasnę — wzruszyła ramionami Asynthia. Czuła się już trochę lepiej. — Nie wiem, co się ze mną stało. Kiedy się obudziłam, czułam się, jakbym za chwilę miała wykorkować. Nie mogłam się poruszyć.

— Skoro nie zaśniesz, możemy porozmawiać — rzuciła beznamiętnie Ingrid. — Ale ty obierasz temat.

Asynthia zwróciła głowę ku przyjaciółce i z uśmiechem przewróciła się na bok.

— Boję się tego, czego się dowiemy dzisiaj.

Ingrid zachichotała.

— Zabawne, jakie masz cudownie wyczucie. Przemyślenia, czy zginiemy w przeciągu następnego tygodnia to temat numer jeden na mojej liście wymarzonych tematów do luźnych pogawędek po dwóch godzinach snu, przypuszczalnie o szóstej rano.

— Ingrid — Asynthia nagle spoważniała — czy ty naprawdę w ogóle się tym nie martwisz? W ogóle się nie boisz tego, co dla nas przygotowali? I w ogóle cię nie boli, że wysłali nas akurat tutaj, akurat do tego domu?

— Wiesz — zaczęła Ingrid — to, dlaczego wysłali nas akurat tutaj, to bardzo ciekawy temat. Przypuszczalnie myśleli, że w związku z tym, że byłyśmy dzieciakami, kiedy to wszystko się stało, teraz mamy już wszystko gdzieś. A może sądzili, że teraz będzie to dla nas zabawne. Z pewnością byli też przeświadczeni, że sześć albo siedem lat to wystarczający czas, aby wszystkie pieprzone gorzkie wspomnienia zamienić w cukierki. Albo w ogóle ich nie mieć. No tak, zapomniałam. Przecież my w ogóle nie wiemy, co się tu wydarzyło. — Nagle każde słowo wypowiedziane przez Ingrid zaczęło nabierać coraz to bardziej gorzkiego wydźwięku. Dziewczyna skrzywiła się i zamilkła na chwilę, po czym odezwała się ponownie najbardziej przepełnionym cierpieniem głosem, jaki Asynthia słyszała u niej od wielu miesięcy. — Zapamiętaj sobie na zawsze, że cierpisz, dopóki jesteś człowiekiem. A jeśli zapominasz, żeby współczuć, nie zasługujesz na człowieczeństwo. Zapamiętaj sobie na zawsze, Asynthia.

***

Asynthia obudziła się ponownie po krótkim czasie przerywanego snu. Tym razem czuła się już znacznie lepiej, a kiedy otworzyła oczy, zorientowała się, że dzień musi już trwać w najlepsze. Salon spowijała szarość, widocznie pogoda za oknem nie była najlepsza. Dziewczyna rozejrzała się. Na łóżku obok niej spała Crescere, a Ingrid siedziała w tej samej pozycji, co w nocy, pochylając się nad jakimś czasopismem. Była oparta ramionami o ścianę ponad wezgłowiem kanapy. Asynthia zastanawiała się, czy blondynka w ogóle położyła się jeszcze potem spać. Reverienne nie było. Asynthia przetarła dłońmi oczy, myśląc, że jest jeszcze zbyt zaspana, by dostrzec przyjaciółkę.

— Poszła coś zjeść — odezwała się niespodziewanie Ingrid, jakby czytając jej w myślach. Nie popatrzyła nawet na Asynthię, nie oderwała wzroku od gazety trzymanej w dłoniach.

Asynthia usiadła.

— Która godzina?

— Prawie dziesiąta. — Ingrid westchnęła i odłożyła czasopismo na szafkę stojącą przy jej łóżku. Popatrzyła na ciemnowłosą i splotła dłonie na piersi, jakby szykując się na kolejne pytania.

— Spałaś jeszcze w ogóle?

— To nieważne. Moja sprawa. Dobrze, że ty spałaś, bo w nocy wyglądałaś jak trup. Mnie nic nie będzie.

Asynthia uśmiechnęła się blado.

— Coś się działo, kiedy spałam? Mamy jakieś nowe informacje?

— Guzik mamy — zadrwiła Ingrid. — Musimy tu po prostu siedzieć, jeść i spać, a może się kiedyś dowiemy, po co tu jesteśmy. Chociaż nie, żeby mi to nie pasowało.

— Mamy w ogóle jedzenie?

Ramiona Ingrid lekko zadrgały.

— Tak, pełna lodówka. Przynajmniej nie chcą nas zagłodzić. Na razie.

Asynthia zamilkła na chwilę.

— Chciałam wstać teraz i się ogarnąć, ale z twoich słów wnioskuję, że to bez sensu — powiedziała z uśmiechem.

— Nie radzę ci, sama też się nigdzie nie wybieram. — Ingrid wzruszyła ramionami i powróciła do studiowania czasopisma.

Asynthia podniosła sie z miejsca i skierowała kroki w stronę okna. Zasłonięte było wypłowiałą, białoszarą firanką, a widok z zewnątrz nie był bardziej kolorowy. Deszcz głucho bębnił o szyby, ciemne chmury kłębiły się nad miastem. Samo centrum było widać z oddali. Wysokie, szare wieżowce wyrastały z ziemi, tak wysokie, że niemal dotykały chmur. Pomiędzy strugami deszczu lśniły kolorowe światła, tworząc mozaikę jaskrawych barw. Asynthia przycisnęła policzek do szyby i przyjrzała się bardziej widokowi za oknem. Miasto było przepełnione ludźmi, ciemnowłosa nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała taki tłum. Lecz kiedy wysiliła wzrok jeszcze bardziej, zauważyła, że ruchy ludzi są jakieś mechaniczne, nienaturalne, jakby ktoś nimi sterował. To był bardzo dziwny widok.

— Ingrid, czy ty widziałaś, co się dzieje za oknem? — zapytała Asynthia.

— Niby co? — odrzekła blondynka, nie ruszając się z miejsca.

— Ludzie się jakoś dziwnie zachowują.

— Co masz na myśli?

— Chodź i sama zobacz.

Ingrid niechętnie podniosła się i podeszła, wpatrując się w widok za oknem. Miała nieprzenikniony wyraz twarzy. W końcu odezwała się.

— W sumie to się nie dziwię. Koniec końców zostałyśmy tu zesłane, żeby zbawić świat. Nie mam zamiaru się zastanawiać nad zachowaniem tych ludzi, dopóki się nie dowiem, po co konkretnie tu jesteśmy.

W tej samej chwili do pokoju weszła Reverienne. Kiedy Asynthia odwróciła się, żeby na nią spojrzeć, rozległo się pukanie do drzwi.

— Oho — uśmiechnęła się kpiąco Ingrid. — Zaczyna się piekło, lepiej trzymajcie się blisko mnie.

Podczas gdy Ingrid poszła, by otworzyć, Asynthia zatrzymała się przy łóżku Crescere i delikatnie potrząsnęła jej ramieniem. Rudowłosa jęknęła i niechętnie przewróciła się na plecy. Asynthia pochyliła się nad nią.

— Wstawaj, przyszedł ktoś z misji — szepnęła jej do ucha.

Do salonu wraz z Ingrid wszedł średniego wzrostu chudy jegomość ubrany w szary garnitur. Wyglądał na około czterdzieści lat, jego siwiejące włosy były gładko przylizane z tyłu głowy. Wyglądał niezbyt przyjaźnie, ale uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył Asynthię, Crescere, Ingrid i Reverienne. W dłoni trzymał masywną czarną walizkę.

— Miło mi powitać was i wprowadzić w rozpoczęcie najważniejszej misji, jaką kiedykolwiek wykonywałyście — powiedział z uśmiechem.

Asynthia pomyślała, że jego serdeczność jest gdzieś podszyta grozą. Ingrid widocznie pomyślała to samo, bo, stojąc przy ścianie z jej prawej, rzekła zimno:

— Dobra, gostku, przechodź do rzeczy, bo zaraz się tutaj ugotujemy z nerwów.

Mimo, że Asynthia znała na wylot typowe zachowania Ingrid i jej chamskie odzywki, przyszło jej na myśl, że być może tym razem przyjaciółka przesadziła z nieuprzejmością.

Uśmiech nieznajomego zbladł. Zmarszczył brwi.

— Nie ma potrzeby odnosić się do mnie w ten sposób — rzekł z urazą, prostując się. Wkrótce jednak ponownie się rozchmurzył. — Cóż, moje nazwisko to Riven Scratch. Wasze, jak się domyślam, to Reverienne Eastwood, Asynthia Moore, Crescere Roy Nicholson i Ingrid Jeanette Lautner. Jestem nowy w agencji, lecz mówiono mi, że macie coś wspólnego z domem, do którego was przysłaliśmy. Mogłybyście wyjaśnić mi, o co chodzi?

Wszystkie spojrzały po sobie dziwnym wzrokiem. W końcu pierwsza odezwała się Crescere, chcąc zapobiec, by tłumaczyła to Ingrid, która z pewnością zrobiłaby to w bardziej złośliwy i bolesny sposób.

— Kiedy miałyśmy po dziesięć albo jedenaście lat, bo nie wszystkie jesteśmy w równym wieku, w tym mieście zginęli nasi rodzice. Pracowali jako policjanci, kiedy wszystko w mieście zaczęło się walić, zaczęto tworzyć nowe technologie, ludzie zostali przez to opętani, zafascynowani. Ulice były wypełnione przechodniami oczarowanymi elektryką, kierowcy tracili świadomość podczas jazdy, nie byli w stanie utrzymać równowagi, sprawność ich umysłów była rozchwiana. Zachowywali się nienaturalnie, jak chorzy. Nasi rodzice trzema autami razem wyruszali na misję, kiedy uderzył w nich samochód prowadzony przez otumanionego mężczyznę. Zginęli na miejscu. — Crescere westchnęła, pochyliła głowę i zatrzymała się na chwilę w opowieści, nie patrząc na nikogo z obecnych. Po chwili na nowo podjęła temat. — Wysłano nas do sierocińca, ale nie wytrzymałyśmy i uciekłyśmy. A, i to, o czym jeszcze chyba nie wspomniałam.. Wtedy była nas tylko trójka. Ja, Reverienne i Ingrid. Wyruszyłyśmy w podróż w nieznanym kierunku. Kiedy musiałyśmy już obrać jakiś cel, zaczęłyśmy kierować się w stronę Azji. Skontaktowała się z nami rodzina Asynthii, z którą zawsze byłyśmy w przyjaznych stosunkach. Chcieli dowiedzieć się, gdzie jesteśmy i zabrać nas do siebie. Ale zanim zdążyli to zrobić, same dotarłyśmy do ich domu. Niedługo po tym dopadły nas władze policyjne, a wraz z nimi wasza agencja. Stwierdziliście, że to, co zrobiłyśmy było niesamowite i potrzebujecie nas w waszych misjach. Również Asynthii. — Crescere zmusiła się, by krótko spojrzeć na ciemnowłosą. — A teraz z powrotem jesteśmy tu, w Londynie, w starym domu Reverienne, a wy pozwalacie, żeby wracały do niej wszystkie wspomnienia związane z tym miejscem.

Crescere uniosła wzrok. Riven siedział na krześle w rogu pokoju, tuż przy wejściu, i wyglądał na co najmniej zakłopotanego.

Po długiej chwili głuchego milczenia odezwał się.

— Ja… nie miałem pojęcia. To naprawdę niesprawiedliwe, że musicie znowu tutaj być.

Ingrid prychnęła pogardliwie i z wyższością odwróciła wzrok.

— ...ale wasza fakt waszej podróży na inny kontynent, mając po jedenaście lat, po tak wielkiej tragedii i bez jakiegokolwiek większego przygotowania, wprawia mnie w osłupienie. Nie mam pojęcia, jak wy to, do jasnego groma, zrobiłyście.

Milczenie.

Mężczyzna odchrząknął wyprostował się.

— No, ale w każdym razie… nie o tym tu teraz. Przyszedłem poinstruować was, na czym polega wasza obecna misja. Nie wiem, czy zauważyłyście, że zachowanie ludzi na ulicach jest podejrzane.

— Zauważyłyśmy — przytaknęła Ingrid.

— No cóż, słusznie. Po tym, jak na chwilę na świecie zapanował spokój… Chociaż w zasadzie nigdy go nie było… Przykro mi, że znów muszę wam o tym przypomnieć, ale kiedyś, kiedy byłyście jeszcze młodsze… Domyślam się, że pamiętacie niektóre z wytworów ówczesnej technologii. Już wtedy każdy mógł nagrać każdego, skamerować każdego, przejrzeć każdego i wykryć kłamstwa. Życie opierało się na elektronice, a więc nie istniało. Jeszcze wcześniej, kilka pokoleń przed wami zaczęło się od wielofunkcyjnych telefonów, ale w czasie waszego dzieciństwa było już o wiele dalej. Jedynymi miejscami na świecie, gdzie nie było to tak zauważalne, były Afryka i Azja. Po wypadku waszych rodziców, jak się domyślam, gdyż nie znam dokładnej tego daty, doszło jeszcze do wielu śmierci. Wtedy, jak sądzę, ludzie lekko przejrzeli na oczy. Zaczęli żyć normalniej, wszystko się częściowo unormowało. W pewnym sensie oczywiście. Do czasu, bo teraz spustoszenie omiotło świat ze zdwojoną siłą. Robi się o wiele groźniej. Zostały skonstruowane roboty nie wahające się zabijać, ludzie dają sobie wszczepiać chipy i sami zachowują się jak roboty. Zabijają siebie nawzajem. Technologia poszła w złym kierunku. Było to wiadome dekady temu, ale nie sądziliśmy, że będzie przez to zagrożona cywilizacja.

Asynthia słuchała w milczeniu, a po pewnym czasie słowa mężczyzny zaczęły do niej docierać w zwolnionym tempie. Z otępienia wyrwały jej słowa Ingrid, wyrażające w punkt to samo, co Asynthia czuła.

— Zaraz, zaraz… dotychczas najniebezpieczniejszą z naszych misji było zapobiegnięcie śmierci głodowej żyraf w azjatyckim zoo… A wy mi tu wyjeżdżacie, że mamy nagle ocalić ludzkość?

Riven wyglądał na lekko zmieszanego. Nerwowo potrząsnął głową i spojrzał pokrótce na każdą z dziewcząt, po czym skierował wzrok prosto przed siebie, usiłując nie patrzeć na nikogo.

— Przykro mi, ale przecież wiecie, że to nie ode mnie zależy… Ja jestem tutaj tylko po to, żeby wam o tym opowiedzieć. Nie wiem nawet, kto was do tego wziął. Jednak jeśli przebyłyście jakimś cudem drogę z Azji do Europy, same, będąc dzieciakami, to zaczynam ufać w osąd tego, kto go wydał.

Nagle, po chwili uporczywego milczenia z każdej ze stron, Ingrid zerwała się na równe nogi i wybuchnęła.

— Co wy sobie myślicie? Że jesteśmy cudotwórczyniami? Że nasza cholerna czwórka szesnastolatków ocali świat przed spustoszeniem? Co my w ogóle mamy robić, do jasnego groma? Dlaczego zabraliście nas z bezpiecznej Azji do tego jednego, wielkiego rozwaliska, do którego wcale nie chciałyśmy wracać? Dlaczego akurat MY?

Crescere, siedząca obok Ingrid zmarszczyła brwi i gwałtownie szarpnęła ją za ramię, zmuszając do przyjęcia pozycji siedzącej. Jednak wszyscy dobrze wiedzieli, że Ingrid nie ma zamiaru na tym poprzestać.

Mężczyzna chyba wyczuł, że sytuacja robi się niebezpieczna. Pochylił się i położył trzymaną wcześniej w dłoni walizkę na swoich kolanach. Otworzył ją i przez chwilę grzebał w środku, aż w końcu wyjął cztery grube pliki papierów spięte spinaczami drukarskimi.

Wstał i podał je Asynthii, uważając chyba, że może jej najbardziej zaufać.

— To są dokumenty, z którymi musicie się zapoznać, żeby móc zacząć działać — powiedział cicho. — Są tutaj wszystkie odpowiedzi na pytania, jakich potrzebujecie. Bardzo… bardzo mi przykro — wyszeptał i pochylił się nad twarzą Asynthii, uważnie jej się przyglądając. — A ty… jesteś Europejką czy Azjatką? Nie wyglądasz mi na Azjatkę.

Asynthia milczała przez chwilę, nie wiedziała, co odpowiedzieć. To pytanie było tak… normalne i upiornie zwyczajne w obecnej sytuacji.

— Nie jestem Azjatką. Przeprowadziliśmy się z rodzicami do Azji w związu z działalnością przedsiębiorczą mojego taty.

Mężczyzna kiwnął głową, uśmiechnął się blado i prędko skierował się w stronę wyjścia. Widać było, że chciał jak najszybciej uciec i uchronić się przed kolejnym atakiem Ingrid. Skinął w stronę Asynthii, kiedy Ingrid zaczęła się wyrywać z uścisku Crescere.

Asynthia zerwała się na równe nogi i podeszła do niej, łapiąc za drugie ramię.

— Nic nie zdziałasz, Ingrid, uspokój się.

Blondynka skrzywiła się, jakby brzydziła widokiem swoich przyjaciółek. Wyszarpnęła ramiona z uścisku. Zacisnęła jednak zęby i nie powiedziała już nic więcej.

Rozdział III
Druga grupa docelowa

Scratch wymknął się tak szybko, że żadna z nich nawet tego nie zauważyła, będąc zaaferowaną uspokajaniem Ingrid. Asynthia w pewnej chwili odsunęła się i oddaliła, próbując zebrać myśli. Niewiele jednak minęło, zanim wszystkie zorientowały się, że mężczyzna już odszedł. Crescere i Reverienne odwróciły się. Ingrid skorzystała z okazji i podbiegła do okna, szarpiąc za klamkę. Błyskawicznie otworzyła je i wysunęła głowę na zewnątrz, pozwalając, by jej włosy zmokły w rzęsistym deszczu.

— Hej, ty, idioto, a co mamy robić, kiedy już przerobimy te papierki? Może wypadałoby chociaż to nam powiedzieć? Nie? W porządku, ja chętnie wrócę sobie z powrotem do Azji, a parszywe dokumenty z twojej obskurnej walizy utopię w najbliższej rzece!

Okno zatrzasnęło się z zaskakującą gwałtownością, że Asynthia aż podskoczyła lekko w miejscu.

Ingrid odwróciła się i stanęła z rękami opartymi na biodrach, z niezadowoloną miną. Miała zmarszczone brwi i rozczochrane wilgotne włosy. Trudno było przewidzieć jej kolejny krok. Asynthia jednak już nie wyczuwała grozy w sytuacji.

— Chyba tym razem trochę przesadziłaś — odezwała się śmiało, dusząc w sobie śmiech.

Twarz Ingrid złagodniała, opuściła ręce.

— A co, może powiesz, że ciebie to nie wkurzyło? Ten gość chyba sobie żartuje. Nie mam najmniejszej ochoty, by ratować głupi świat głupich ludzi. Jestem dziewczyną od normalnych misji. Pisałam się na opiekę nad dzikimi zwierzętami, podróże po pustyniach, spisywanie raportów. Jeśli europejska cywilizacja chyli się ku upadkowi, to nic jej już nie pomoże, a w każdym razie na pewno nie my.

— To nas raczej nie wkurzyło, a zasmuciło — powiedziała powoli Reverienne. — Od dawna było wiadomo, że elektronika w końcu wykończy świat, ale nikt się nie spodziewał, że będzie tak źle.

— Chciałabym teraz coś powiedzieć. Coś jeszcze. — Ingrid odrzuciła do tyłu splątane włosy i podeszła bliżej przyjaciółek. — Ale wiem, że to wam się nie spodoba. Więc się wstrzymam.

— Jesteś piekielnie skomplikowana.

„A ja tak nie myślę” — pomyślała Asynthia. Ingrid była bardzo prosta do rozgryzienia, trzeba tylko zrozumieć schemat jej natury. W pewnym sensie podobało jej się zachowanie przyjaciółki. Ciemnowłosa lubiła w niej tę nieposkromioną stanowczość, chociaż dzisiaj, to fakt, Ingrid przekroczyła już pewne granice.

— A wiecie, co powiem ja? — wtrąciła Crescere, uniosłwszy brwi. — Ja powiem, żebyśmy zajrzały do tych kartek i je przestudiowały. Może nie jest tak źle, jak się wydaje.

— Złudna nadzieja — westchnęła Asynthia, ale sięgnęła na stolik po plik dokumentów. — Strasznie tego dużo.

Nagle Ingrid wyrwała jej z dłoni papiery.

— Asynthia czyta spośród nas najszybciej. Nie ma sensu, żebyśmy czytały to wszystkie oddzielnie. Reverienne zrozumienie tego zajęłoby dwa tygodnie…

— Hej! — wzniósł się w powietrze okrzyk urażonej Reverienne.

— …więc Asynthia przeczyta to i wszystko nam dokładnie opowie. Prawda, słonko? — Ingrid mrugnęła do niej.

Asynthia wstała i zamaszystym ruchem wyrwała z dłoni Ingrid dokumenty, niemal rwąc je na kawałki. Nie potrafiła jednak powstrzymać delikatnego uśmiechu.

— Proszę bardzo. Potem to ty będziesz mi usługiwać przez najbliższy miesiąc.

***

Asynthia zaszyła się na tyłach domu Reverienne, skulona w kącie niewielkiego pokoju za schodami, wyklejonego różową tapetą w kwiaty. Siedziała po turecku na miękkim dywanie, z kartkami na kolanach. Chciała być sama podczas czytania, to pomogłoby jej się bardziej skupić. Nie zdawała sobie nawet sprawy, ile już przebywa w zamknięciu. Nagle ktoś otworzył drzwi.

Weszła Crescere.

W dłoniach niosła talerz z jedzeniem.

— Domyśliłam się, że nie będziesz chciała zejść na kolację, skoro nie przyszłaś nawet na obiad -powiedziała z uśmiechem.

— Boże, która jest godzina?

— W tej chwili to już chyba częściowo nieistotne. Powiedz lepiej, czego się dowiedziałaś.

— Nie przeczytałam jeszcze wszystkiego. Mogę ci jedynie powiedzieć, że jest… źle.

Crescere odstawiła talerz na podłogę obok Asynthii, przykucnęła i westchnęła.

— Naprawdę, naprawdę nie chcę się w to mieszać.

— Zawsze możemy uciec. Na ocean. Tam nas nie znajdą.

Rudowłosa zaśmiała się.

— Obawiam się, że to może być konieczne. — Dźwignęła się na nogi i otrzepała z kurzu. — Postaraj się wrócić przed nocą i zasnąć. — Wyjęła z kieszeni zegarek na rękę i rzuciła go w stronę Asynthii. — Pilnuj godziny. Na razie.

Drzwi się za nią zatrzasnęły. Asynthia złapała zegarek i spojrzała nań. 18:51. Ma jeszcze trochę czasu. Skierowała wzrok z powrotem na dokumenty. Nie była pewna, czy jest w stanie dalej je czytać. Ich treść była tak przerażająca, tak obca. Asynthia czuła, jak odsuwa się od rzeczywistości z każdym zdaniem. Dotarło do niej, co muszą zrobić. A ona przecież była tak słaba, tak tchórzliwa. Najsłabsza psychicznie z całej ich czwórki. Wszystko, co obce, potrafiło zawładnąć jej umysłem zbyt mocno. Mimo, że zawsze myślała trzeźwo, umiała znaleźć wyjście z każdej sytuacji, często to ona ratowała całą ich czwórkę przed niebezpieczeństwem. Jednak emocjonalnie nigdy sobie nie radziła. Była zawsze tak blisko poddania się, jak to tylko możliwe.

Po prawie czterech godzinach wyszła z pokoju i przedarła się przez wszystkie pomieszczenia po drodze, żeby dotrzeć do salonu. Przez chwilę przeszło jej przez myśl, żeby przespać się w odosobnieniu w innym pokoju, ale szybko zrezygnowała z tej myśli. W towarzystwie przyjaciółek nie będzie sama, będzie jej łatwiej wyłączyć umysł.

Dom spowijała ciemność. Asynthia szła na palcach, uważając, by o nic się nie potknąć. W dłoni zaciskała kurczowo teczkę z dokumentami. Doszła do salonu. Tym razem, w przeciwieństwie do ich poprzedniej nocy w tym miejscu, księżyc jasno świecił poprzez niezasłonięte okno i oświetlał część pokoju. Asynthię wypełniła pewnego rodzaju otucha, kiedy zobaczyła, że Ingrid, Reverienne i Crescere spokojnie śpią. Zobaczyła tabliczkę białej czekolady na swojej szafce nocnej. Nie miała jednak na nic ochoty. Położyła się i jej ciało i dusze wypełniła przejmująca pustka, zanim zapadła w sen.

***

— Dziś nie ma już taryf ulgowych, słońce! — zawołała gdzieś w przestrzeni Ingrid. Jej donośny głos wywiercił wielką dziurę i umyśle na wpół przytomnej Asynthii. Była piekielnie zmęczona, a krzyk był ostatnim, co chciała usłyszeć.

Silne dłonie Ingrid wstrząsnęły jej ramionami.

— Nie. Waż. Się. Zrobić. Tego. Nigdy. Więcej. — wycedziła przez zęby, ale otworzyła oczy. Ingrid stała nad nią z trochę rozbawioną miną.

— Wstawaj.

— Wczoraj… czytałam do późna te papiery…

— Trudno, twój problem — rzuciła Ingrid beznamiętnie i wzięła ją za rękę, siłą ściągając z kanapy.

Asynthia nie próbowała się opierać. Została przez przyjaciółkę usadzona na jednym z foteli w rogu salonu. Crescere i Reverienne siedziały obok, popijając kawę.

— Dlaczego obudziłaś mnie… tak wcześnie?

— Jest ósma, wystarczy tego dobrego. Musisz nam streścić zawartość tych papierów.

Asynthia uniosła brwi.

— Czyżbyś zmieniła zdanie w sprawie naszej misji? Nagle zachciało ci się działać?

— Nie, mogę ci ręczyć. Chcę po prostu to ogarnąć i móc prędzej uciec.

Ciemnowłosa przekręciła się na bok na swoim fotelu, szukając najwygodniejszej pozycji. Kilka minut minęło, zanim zaczęła mówić. Była jeszcze trochę senna.

— Zaczęło się od tego, że w 2028 roku technologia telefonów komórkowych osiągnęła punkt kulminacyjny. Telefony mogły śledzić obcych ludzi, podsłuchiwać, kontrolować. Co tylko zechce ich właściciel. Czasy, w któych telefon służył do dzwonienia i pisania, minęły bezpowrotnie w 2020. Wraz z telefonami zaczęły nadchodzić nowe wynalazki, całe życie zaczęło opierać się na elektronice. Ludzie pracowali przez internet, kupowali przez internet, brakowało tylko jeszcze, żeby zaczęli jeść i spać przez internet. Wszystkiemu towarzyszyły inne elektroniczne gadżety, typu na przykład te interakcyjne dyktafony, które były tak sławne, kiedy my miałyśmy po osiem lat. Ludzi nie obchodziły uczucia, współczucie ani przyjaźń. Kiedy przechodzili obok siebie ulicą, wymijali się, unikali. Zamarły kontakty międzyludzkie. Potem, po tym wypadku… I wielu innych, tak jak mówił ten mężczyzna, społeczeństwo przystopowało. Były to lata 2048—2054. I teraz jesteśmy tu, w Londynie, we wrześniu 2054 roku, bo wszystko powróciło do dawnego stanu rzeczy. Technologii nie da się powtrzymać. Wielki powrót elektronicznego zamętu trwa od początku tego roku, ale nigdy nie było tak źle, jak jest teraz.

— Ten gościu mówił coś o wszczepianiu chipów — wtrąciła Ingrid, dotychczas słuchająca z uwagą. — Co to znaczy, dlaczego ludzie się na to zgadzają?

— Ludzie sami tego chcą. Zgadzają się na konrolowanie ich przez ludzi mądrzejszych, żeby poprawić wydajność pracy i tym podobne. W rzeczywistości tracą swoją ludzkość. Zdolność do emocji.

— A co my mamy zrobić? — spytała Reverienne.

— Spokojnie, dążę do tego. Społeczeństwo, które usiłuje jeszcze żyć normalnie w zainstniałej sytuacji, a jest go naprawdę niewiele, sądzi, że to nie coś, a ktoś może być tym, kogo trzeba wyeliminować. Bo w końcu za tymi chipami, robotami i telefonami stoi człowiek. Człowiek, który działa na szkodę świata. To wszystko się samo nie skonstruowało. Z tym jednak, że nie jest znana jego tożsamość, zupełnie nic. Nasze towarzystwo od misji sądzi, że nie trzeba niszczyć tych wynalazków, bo to niemożliwe, ale niszczyć tego, kto je tworzy.

— Sensowne — zauważyła Ingrid. — Fajnie by tylko było, gdyby było to możliwe do zrealizowania. Szkoda, że mamy jakieś pół procenta szans.

Asynthia kontynuowała, jakby jej nie usłyszała.

— Ja sama podejrzewam, że niedługo przyjdzie do nas Scratch albo ktoś inny z MORMSu i wyjaśni, co mamy najpierw robić.

— Więc po co my mamy to robić, skoro oni z góry znają kroki? — zapytała niespodziewanie Crescere.

— A czy to, co oni nam każą kiedykolwiek trzymało się kupy? Ja już się nauczyłam, że lepiej zacisnąć zęby i wykonywać ich rozkazy. Jeśli już wybrali mnie do tej idiotycznej jednostki i nie mogę się cofnąć to zrobię wszystko, żeby tylko przeżyć.

Ingrid wstała z miejsca i podeszła do Asynthii. Klepnęła ją po ramieniu z aprobatą.

— I to się nazywa zdrowe podejście — powiedziała pogodnie.

— Natomiast ja nie powiedziałabym tego o wczorajszym twoim podejściu.

Ingrid wcale nie speszyła się jej złośliwością. Odrzuciła do tyłu swoje długie włosy, co było dla niej już tak charakterystycznym gestem, i wyszła do kuchni coś zjeść.

***

Asynthia nie myliła się. O jedenastej ponownie pojawił się Riven Scratch, jednak tym razem wprosił się bez pukania, co z miejsca zbulwersowało Ingrid. Crescere jednak udało się szybko poskromić jej nerwy. Tym razem mężczyzna wydawał się nieco pewniejszy siebie, nie miał przy sobie żadnej walizki, a ręcę luźno trzymał w kieszeniach. Miał na sobie albo ten sam szary garnitur, co dzień wcześniej, albo drugi zupełnie identyczny. Wszedł do salonu i uśmiechnął się, ale tym razem nieco delikatniej. Z jakiegoś powodu unikał wzroku Ingrid.

Crescere wskazała mu fotel po lewej. Mężczyzna spoczął.

— Mam nadzieję, że zdążyłyście się już zapoznać z moimi… to znaczy, wybaczcie, naszymi dokumentami?

Asynthia wolno kiwnęła głową.

— Spodziewam się więc, że rozumiecie wagę sytuacji. Jesteście nam potrzebne. Tylko wasze niebywałe umiejętności i inteligencja mogą pomóc nam w zaistniałej sytuacji. Wierzę w was…

— Dobra, przechodź pan do rzeczy, już akurat wiemy, że mamy narażać życia dla popieprzonego świata, w którym człowiek kieruje drugim człowiekiem.

Nietrudno się chyba domyślić, czyja to uwaga.

— W porządku — wycedził Scratch przez zęby, teraz już nie kryjąc złości. Spojrzał na Ingrid zawistnie, a ta odwdzięczyła się tym samym. Mężczyzna jednak nie dał się ostatecznie wyprowadzić z równowagi i szybko odwrócił wzrok, a jego twarz z powrotem złagodniała. — Żeby zacząć misje, musicie się przeprowadzić. Przygotowaliśmy dla was dom, w którym zostaniecie połączeni z drugą grupą docelową, a tam dowiecie się, od czego macie zacząć.

— Panie, ja naprawdę nie chcę być nieuprzejma, ale czego pan ode mnie oczekuje? Wyruszając na misję na inny kontynent, nic o niej nie wiedziałyśmy, kiedy pan tu wczoraj przyszedł, nadal nic nie wiedziałyśmy, a kiedy przychodzi pan znowu, to cholera jasna, ciągle nic nie wiemy, bo odciągacie to i gadacie, że chcecie łączyć z jakąś drugą grupą docelową. Później też pewnie niczego nie powiecie, bo będzie trzeba nas połączyć z trzecią grupą docelową.

Asynthia nagle złapała Ingrid za ramię.

— Spokojnie, rób co każą. Może to odciąganie nie jest takie złe, najwyżej zginiemy trochę później.

— Macie dziesięć minut na spakowanie się — oznajmił ciepło Scratch. — Obawiam się, że nie możemy wam dać więcej czasu.

Crescere bez słowa złapała za ręcę Reverienne i Asynthię, a Asynthia ujęła dłoń Ingrid.


Asynthia uwijała się najszybciej. W ekspresowym tempie zapakowała do walizki wszystko, co wcześniej zostało wyjęte, zarzuciła na ramiona te same torby z bronią. Chwilę później wyszły na podjazd, gdzie czekał na nich Riven.

— Czym pojedziemy? — zapytała Reverienne.

— Busem. Jest tutaj.

Faktycznie. Obok ich samolotu stał zaparkowany średniej wielkości biały bus. Dziewczęta musiały się zasłonić kapturami, kiedy przebiegały odległość pomiędzy domem a wejściem do pojazdu, bo rzęsisty londyński deszcz wciąż nieznośnie siąpił.

W busie było pięć miejsc i miejsce kierowcy. Kierowcą był nieco gburowaty, otyły i zarośnięty bokobrodami mężczyzna po pięćdziesiątce. Nie wyglądał na zbyt miłego, więc Asynthia nie odezwała się.

Widać było, że był to bus zarezerwowany tylko dla nich. Cztery miejsca dla Ingrid, Asynthii, Crescere i Reverienne złożone obok siebie z tyłu i jedno naprzeciw kierowcy, dla Rivena.

Asynthia siedziała obok Reverienne na miękkim fotelu przy oknie. Usiłowała obserwować mijaną rzeczywistość, lecz utrudniały to przyciemnione szyby autobusu i deszcz przysłaniający widok. Mimo to jednak dziewczynie udało się wypatrzeć z oddali jakieś puste, smutne światła centrum handlowego. Centrum handlowe… Asynthia dobrze pamiętała, kiedy pierwszy raz była w takim miejscu z mamą, kupując sukienkę na uroczystość zakończenia edukacji przedszkolnej. Mimo, że było to tak dawno, ciągle miała przed oczami podświetlane witryny sklepowe, kolorowe butiki i migające zewsząd jaskrawe światła. Teraz świat był dokładnym tego przeciwieństwem. Mimo, że wszystko było teorytycznie tak samo, w praktyce różniło się o sto osiemdziesiąt stopni. To już w ogóle nie był świat.

Wszystko zdawało się być szare i ponure. Przede wszystkim ludzie. Poruszający się jak roboty, bladzi, z nieobecnym wzrokiem.

— Strasznie to wygląda, prawda? — odezwała się cicho Reverienne.

— Lepiej przygotuj się, że za kilka dni będziemy patrzeć na naprawdę straszne rzeczy. To… to są po prostu ludzie, którym wkrótce pomożemy i wszystko wróci do normy.

Asynthia sama chciała w to wierzyć. Jednak bardzo, bardzo powątpiewała w aż takie zdolności swoje i swoich przyjaciółek.

Ingrid zwróciła się z zapytaniem do Scratcha, jak daleko jadą. Jeszcze dwa kilometry.

Dwa kilometry. Niedużo.

— Jak sądzisz, co to za druga grupa docelowa? — zapytała Asynthię Reverienne.

— Bóg jeden wie… pewnie jakaś druga grupa dziewczyn z MORMSu. Już czuję, że ich nie polubię. A w zasadzie to jestem pewna. Chociaż… może… w zasadzie to będziemy jechały na jednym wózku. Więc kto wie.

Reverienne uśmiechnęła się delikatnie i utkwiła wzrok w przedniej szybie, przy panelu kierowcy. Nim się spostrzegły, były na miejscu. To zdecydowanie nie była długa droga. Asynthia nie była pewna, czy to dobrze czy nie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 37.39